Sydney-Hobart: Australijskie wyzwanie

Transkrypt

Sydney-Hobart: Australijskie wyzwanie
Sydney-Hobart: Australijskie wyzwanie
2015-01-22
Dlaczego wszystkie jachty muszą mieć pomarańczowe żagle, jaką wysokość osiągają fale w
Cieśninie Bassa i kto witał polskich żeglarzy na Tasmanii? Opowiada mł. chor. sztab. mar.
Ireneusz Kamiński. Kapitan jachtu Akademii Marynarki Wojennej „Admirał Dickman” startował w
jednym z najbardziej prestiżowych żeglarskich wyścigów na świecie – regatach Sydney-Hobart.
Regaty Sydney-Hobart. Pierwsze skojarzenia?
Mł. chor. sztab. mar. Ireneusz Kamiński: Najszybsze jachty świata. I te największe, stustopowe
zaliczane do kategorii supermaxi. Fantastyczna historia i niezwykły prestiż. Załogi jednostek, które
zwyciężą w poszczególnych kategoriach, otrzymują flagi z napisem „Division Winner”, sternik
najszybszego jachtu otrzymuje zegarek, a zwycięskiej załodze przypada przechodni puchar. Nie
ma żadnych pieniężnych nagród. Tymczasem wielu stawia na szali sporo, aby tam wygrać. Ba,
jest gotowych zrobić naprawdę wiele, by tam w ogóle wystartować.
A pan jak się tam znalazł?
Dzięki kilku osobom. Pierwszą z ich jest właściciel, a zarazem kapitan jachtu „Katharsis II”,
Mariusz Koper. Kilka miesięcy temu kompletował dziesięcioosobową załogę, która wystartowałaby
w regatach Sydney-Hobart. Każdej z wybranych przez siebie osób był gotów opłacić udział.
Miałem to szczęście, że skipperem na „Katharsis II” jest mój kolega. Zarekomendował mnie
właścicielowi. A ten wystąpił do rektora-komendanta Akademii Marynarki Wojennej z wnioskiem o
oddelegowanie mnie na regaty.
I trafił pan na moment wyjątkowy. Nie dość, że regaty były organizowane po raz siedemdziesiąty,
to jeszcze po raz pierwszy brał w nim udział jacht z całkowicie polską załogą…
Ściślej rzecz ujmując: dwa. W regatach prócz „Katharsis II”, wystartowała jeszcze „Selma”.
Dotychczas jacht z Polski startował w tych regatach raz, ale z międzynarodową załogą. My w
pewnym sensie otworzyliśmy nowy rozdział.
Jak długich przygotowań wymagał start w regatach?
Trzy osoby, tworzące stałą załogę, przygotowania w Australii rozpoczęły już miesiąc przed
startem. Przede wszystkim pewnych zmian należało dokonać na samym jachcie. Jeszcze w
Brisbane został on odchudzony o ponad trzy tony. Do dwudziestostopowego kontenera trafiły
Autor: rozmawiał Łukasz Zalesiński
Strona: 1
zapasowe liny, lekko wiatrowego spinakera, dwa pontony, w tym jeden z silnikiem, butle do
nurkowania, a nawet znajdujące się na pokładzie książki. Mniejsza waga przekłada się na większą
prędkość, choć i tak nawet po tej korekcie „Katharsis II” był najcięższym jachtem w stawce. Ważył
52 tony. Należy zaznaczyć, że nie jest to jednostka typowo regatowa.
To jacht, a załoga?
Musiała sprostać wyjątkowo rygorystycznym procedurom bezpieczeństwa. Wszyscy zobowiązani
byliśmy przejść kurs związany z ratownictwem, ponieważ świadectw uzyskanych zgodnie z
konwencją STCW (kursy dla marynarzy) Australijczycy nie respektowali. Dodatkowo dwie osoby
musiały mieć przeszkolenie na poziomie wyższym w zakresie udzielenia pomocy medycznej,
każdy zaś członek załogi – PLB (Personal Locator Beacons). To satelitarny nadajnik, który
aktywuje się w momencie wypadnięcia za burtę. Na podstawie jego wskazań można ustalić
pozycję rozbitka.
Jacht trzeba było wyposażyć w zestaw żagli sztormowych – mniejszych i mocniejszych niż
tradycyjne, w dodatku wykonanych z płótna barwionego na pomarańczowo. Przed startem do
regat załoga każdego z jachtów musiała to ożaglowanie postawić i przepłynąć przed komisją.
Zatoka Sydney na moment zrobiła się pomarańczowa. Do tego musieliśmy mieć dwie bogato
wyposażone apteczki, tzw. grab bagi z różnym sprzętem, telefony satelitarne, kotwicę
zamontowaną nie na dziobie, lecz na pokładzie po to, by podczas startu nie zahaczyć innej
jednostki.
Tak rygorystyczne procedury bezpieczeństwa obowiązują od tragicznych regat w roku 1998, kiedy
to na skutek fatalnej pogody spośród 115 jednostek startujących w regatach wycofało się 66, pięć
jachtów zatonęło, jednostki wojskowe podjęły 50 rozbitków, sześć osób zginęło.
Oczywiście przygotowania obejmowały też treningi u wybrzeży Australii. Załogę tworzyli
doświadczeni żeglarze, ale część z nich wcześniej ze sobą nie pływała. Trzeba było się po prostu
zgrać.
Jak przebiegała rywalizacja?
Zaczęliśmy tradycyjnie w tak zwany Boxing Day, czyli w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia.
Start na Zatoce Sydney zgromadził mnóstwo widzów, wokół jachtów krążyły łodzie, nad naszymi
głowami latały helikoptery. Dla Australijczyków jest to jedno z najważniejszych wydarzeń
sportowych w roku. Ruszyliśmy nietypowo, bo z wiatrem. Zwykle w regatach jachty startują pod
wiatr, ale ze względu na położenie zatoki, innej możliwości nie było. Już od początku wiało dość
mocno. Prędkość wiatru oscylowała w przedziale 20-25 węzłów, czyli sześciu stopni w skali
Autor: rozmawiał Łukasz Zalesiński
Strona: 2
Beauforta. Kiedy wypłynęliśmy na ocean, jeszcze się zwiększyła. Największe, typowo regatowe
jachty szybko nam odskoczyły, płynęliśmy jednak naprawdę dobrze i szybko.
Na trasie regat jest kilka fragmentów, które mogą mieć decydujący wpływ na końcowy wynik.
Jednym z nich jest na pewno Cieśnina Bassa – akwen pomiędzy Australią a Tasmanią. Ciepły
front znad kontynentu zderza się tam z zimnym znad Antarktydy, zachodnie wiatry pchają na
wschód ogromne masy wody, w dodatku jest tam stosunkowo płytko – średnio około 50 metrów.
W efekcie wysokość fal dochodzi nawet do 18 metrów, a warunki potrafią zmienić się praktycznie
z minuty na minutę. Podczas regat każda z załóg obowiązkowo trzy razy dziennie musiała składać
raport o swoich położeniu. Niezależnie jednak od tego, przed wejściem do Cieśniny Bassa,
żeglarze są dodatkowo pytani, czy na pewno chcą kontynuować rejs. Morze nas nie
rozpieszczało, jednakże byliśmy przygotowani na trudniejsze warunki. Siła wiatru sięgnęła
dziewięciu stopni w skali Beauforta. Innymi słowy – mieliśmy sztorm. Na szczęście wiało od rufy,
więc nie odczuwaliśmy go zbyt dotkliwie.
Drugiego dnia przed północą rozpadł się spinaker (żagiel o powierzchni przekraczającej 300
metrów kwadratowych). Na szczęście udało nam się w miarę sprawnie zebrać go z powierzchni
wzburzonego morza. Sporo pracy od nas wymagała jeszcze żegluga przez Storm Bay, gdzie
pogoda nas mocno doświadczyła. Port w Hobart na Tasmanii osiągnęliśmy 29 grudnia wieczorem.
W sumie trasę liczącą 630 mil pokonaliśmy w trzy dni i siedem godzin. W stawce 117 jachtów
zajęliśmy 65 miejsce. Uważam, że to naprawdę dobry wynik.
Podobno na mecie spotkaliście się z bardzo ciepłym przyjęciem…
Już na wodzie z pontonu powitała nas załoga polskiego jachtu „Cristal”. W główkach portu czekały
na nas dwie siostry misjonarki z biało-czerwoną flagą oraz reprezentacja Polonii mieszkającej w
Hobart. W kolejnych dniach mieliśmy okazję spotkać się z jej przedstawicielami. To były naprawdę
niezwykle miłe chwile.
Trudno było wrócić do rzeczywistości?
Ten powrót nastąpił niestety bardzo szybko. „Mój” jacht wyruszył w rejs na Antarktydę. Załoga
chce osiągnąć Zatokę Wielorybów na Morzu Rossa, najzimniejszym akwenie świata. Jak dotąd
nie udało się to żadnej jednostce pod żaglami. Ja sam musiałem lecieć do Polski, ale codziennie
śledzę w Internecie trasę, którą pokonują.
Na pewno spełniło się jedno z moich żeglarskich marzeń. Co dalej? Chciałbym popłynąć z tą
załogą jeszcze w jakiś wymagający rejs, może w arktyczne rejony. Pewnie też raz jeszcze
pościgać się na trasie Sydney-Hobart, ale może dla odmiany na pokładzie typowo regatowej
Autor: rozmawiał Łukasz Zalesiński
Strona: 3
jednostki.
Autor: rozmawiał Łukasz Zalesiński
Strona: 4

Podobne dokumenty