Błażej Piątek

Transkrypt

Błażej Piątek
1
2
3
BŁAŻEJ PIĄTEK
Golgota
2013
4
BŁAŻEJ PIĄTEK
Golgota
Korekta: Hanna Rydian
Ilustracje i okładka:
Błażej Piątek
Puszczykowo 2013
Druk i oprawa:
P.H.U Multikram
ul. Mławska 20D
87-500 Rypin
Alternatywne zakończenie:
www.golgota.com.pl
Copyright © 2013 by
Błażej Piątek
All rights reserved.
5
BŁAŻEJ PIĄTEK
Golgota
Spis treści:
I Koniec i początek ............................................................................................................... 9
Iniuria – prolog .............................................................................................................. 11
1. Mortifer ...................................................................................................................... 30
2. Homicidium ................................................................................................................ 55
3. Ś.M.J .......................................................................................................................... 57
4. Psyche .......................................................................................................................... 70
5. Aucupatio ....................................................................................................................80
II Mimoza ......................................................................................................................... 107
6. Golgota ..................................................................................................................... 109
7. Ars magica ............................................................................................................... 160
8. Captiuncula ................................................................................................................175
9. Vide cor Meum ........................................................................................................ 180
10. Animus ................................................................................................................... 215
11. Pons asinorum ........................................................................................................ 225
12. Deductus ................................................................................................................ 259
13. Apocalypsis ............................................................................................................ 291
14. Ayahuaska .............................................................................................................. 325
6
Spis treści:
15. Inferimum .............................................................................................................. 362
16. Generał Mondoe .................................................................................................... 370
III Gnicie ......................................................................................................................... 393
17. Julia Hauptmann ................................................................................................... 395
18. Sacrum profanum .................................................................................................. 424
19. Limuzyny i pickupy ................................................................................................ 451
20. Grób ....................................................................................................................... 483
21. Feliks Pat .................................................................................................................517
Epilog ........................................................................................................................... 522
IV Historie golgockie ...................................................................................................... 526
Pocałunek na dobranoc ............................................................................................... 528
Cyrk .............................................................................................................................. 541
7
Podziękowania:
T
o niesamowite, że marzenie o "Golgocie" właśnie się spełniło. Razem osiągnęliśmy
cel, ponad 500 stron naszego wyśnionego horroru. Możemy ze stuprocentową
satysfakcją podziękować sobie nawzajem.
Oczywiście znaczy to tyle, że nadszedł czas, aby wymienić z osobna wszystkich,
którzy okazując naprawdę potężną dawkę życzliwości, zaangażowania i ciekawości,
przyczynili się do ukończenia opowieści o małej polskiej mieścinie, która skrywa ogromną
i zupełnie ponadczasową siłę, w zasadzie kompletnie nieznaną człowiekowi.
Siłę podświadomości.
„Golgota” nie stała by się powieścią internautów… bez internautów. Z tej właśnie
przyczyny chciałbym podziękować wszystkim bez wyjątku użytkownikom serwisu
wykop.pl, których cenne uwagi i spostrzeżenia przyczyniły się bez cienia wątpliwości do
udoskonalenia naszej wspólnej powieści.
Dziękuję współautorom: janyx, kseri14, jowellla3. Kochani, fragmenty, które
napisaliście, dopełniły wizję "Golgoty" o pomysły, na które nigdy w życiu bym nie wpadł.
Za to należą się wam najszczersze podziękowania.
W tym miejscu osobne słowa wdzięczności należą się Hannie Rydian, która z
zapałem przeprowadziła pierwszą korektę maszynopisu o objętości kilkuset stron.
Ogromnie dziękuję mojej rodzinie. Nie sądzę, aby udało mi się kiedykolwiek
odpłacić wam w pełni, za całą dobroć, jaką codziennie mnie obdarowujecie. Mamo, Tato
Olgo... przyjmijcie moje wyrazy wdzięczności!
Dziękuję moim przyjaciołom, których pomoc jest równie nieoceniona: Damianowi
Grzybkowi za czas spędzony w Kotlinie Kłodzkiej, Piotrowi Zarembie za wspólne pisanie
na działce, Maciejowi Alabie za wszystkie niepoliczone rozmowy, Janowi Mazurkowi za
zaangażowanie. Dziękuję też Mateuszowi Brodziakowi, któremu zawdzięczam pomysł na
to, aby uczynić „Golgotę” powieścią internautów, Mikołajowi Włódarskiemu za
prawdziwie sąsiedzką przyjaźń, a także Ani Rychlik za wszystkie przyjacielskie rady,
Sandrze Annie Sierant niezmiennie zainteres[owanej tematem książki, Marinie
Kozikowskiej za rozmowę nad Wartą, siostrom: Ani i Gosi Marciniak za inspirującą
ciekawość, Natalii Zimoń za wsparcie, oraz Klaudii Karasińskiej, pierwszej fance
„Golgoty” na Facebooku.
Przyjaciele, żaden z was nigdy nie powiedział "nie da się". Da się i wy wiedzieliście
o tym od początku.
Błażej Piątek, Puszczykowo 2013 r.
8
9
Część I
Koniec i początek
Kochanie Ty moje, jesteś tu ze mną
Miłością poranną trafiasz w dnia sedno
Czy mógłbym Cię prosić o pocałunek?
Będący sennym dnia mego zwiastunem.
Świadomy sen i opisane na łamach powieści metody wprowadzania się w stan
świadomego śnienia są potwierdzonymi naukowo faktami, w przeciwieństwie do
budzącej liczne kontrowersje techniki wyjścia z własnego ciała podczas snu, zwanej
OOBE.
Naukowcy cały czas badają sen świadomy, jako metodę leczenia we współczesnej
psychiatrii.
10
Prolog
Iniuria
„Jeśli kto władzę cierpi, nie mów, że jej słucha;
Bóg czasem daje władzę w ręce złego ducha”
~ Adam Mickiewicz
31 grudnia 1998 roku, Siedemnaście minut po szóstej rano. Dzielnica
Hamptons, Nowy Jork
„
1.
Grudzień zaatakował nas najmocniej. Demon śmierci przybył do nas
niezapowiadany, szerząc wśród nas śmierć, niczym epidemia tajemniczej,
tropikalnej choroby. Któregoś dnia wydawało nam się, że temperatura spada
niemal z minuty na minutę. Wiecznie świszczący wiatr u jednych wywoływał tylko
depresję.
Wszyscy pozostali byli bliscy szaleństwa.
Rozpaczliwe próby wydostania się z tego piekła oznaczały dla nas karę śmierci
głodowej, z wyziębienia, na skutek pobicia lub pogryzienia przez psy.
Ośnieżony Blok 11, widoczny doskonale ze wszystkich zachodnich okien naszego
„domu”, wchodził w skład kilkunastu podobnych, wybudowanych w ten sam sposób
budynków i baraków.”
Stara kobieta przerwała pisanie, w zamyśleniu wyglądając przez okno. Śnieg,
śnieg, śnieg, nic tylko śnieg. I zimno. Takiej zimy nie było już dawno, Bóg jej świadkiem,
że przenikliwy chłód prawie łamał jej kości.
Cisnęła wypisanym długopisem przez otwarte okno balkonowe.
11
Z jej ogromnej sypialni na drugim piętrze pięknej rezydencji widać było bogate
Hamptons, nowojorską dzielnicę bogaczy, która nieśmiało budziła się do życia. Zimowe
słońce przebijało się z wysiłkiem przez ciężkie granatowe chmurzyska. Panowała burzowa
atmosfera, a w powietrzu dało się odczuć charakterystyczne elektryzowanie. W takich
miejscach jak Pinberry Street 4041E odczuwano takie chwile jako prawdziwy koszmar.
W końcu nadejdzie cholerna burza.
Staruszka kroczek za kroczkiem dotarła do szafki po drugiej stronie sypialni, gdzie
prawie na pewno leżał ostatnio jakiś długopis. Byleby tylko sprzątająca Juanita nie
położyła go w gabinecie Stanleya, pomyślała starsza pani. Wędrówka na przeciwległy
kraniec ogromnej willi byłaby dla niej prawdziwym koszmarem. Szczególnie teraz,
szczególnie rano. Wtedy słońce oświetlało wszystkie zdjęcia jej męża Staszka, na każdej
ścianie ogromnego domu. W każdym miejscu inne wspomnienie: Staszek na harleyu,
Staszek i ona w objęciach na punkcie widokowym w Wielkim Kanionie, Staszek
głaszczący psa, Staszek z Johnnym Cashem w Las Vegas… A ona, oglądając mimowolnie
te fotografie na ścianach, tak bardzo chciała, choć na pięć sekund wrócić, razem z mężem,
do czasów z tych wspomnień! Oddała by wszystko za chwile, w których jej kochany mąż
odwiedzał ją w snach – to jej wystarczyło, wtedy rozmawiała z nim o śmierci, a on mówił
jej, żeby się nie bała.
Te chwile minęły. Staszek nie żyje, niemądra starucho! – słyszała rankiem głos
rozsądku, dzień w dzień ten sam, coraz bardziej oskarżycielski. Staruszka budziła się
codziennie o szóstej nowojorskiego czasu, jak z zegarkiem w ręku i nie potrafiła
zrozumieć jak można marnować dzień na przewracanie się z boku na bok, albo
wylegiwanie się do dziewiątej.
Nawet w tak zimne dni jak dziś, do jasnej cholery! – myślała siwowłosa dama,
dumna ze swojego polskiego pochodzenia Gloria Burnfield. Newton przecież powiedział:
ciało w spoczynku pozostanie w spoczynku! Popatrz na swoich meksykańskich
ogrodników. Całe życie siedzą na trawniku w cieniu drzewa i palą skręty, nawet się z tym
specjalnie nie kryjąc. Drogi Boże, chroń mnie przed zgorzknieniem, błagam nie pozwól mi
za bardzo nimi gardzić! – myślała, nienawidząc wszystkich ludzi świata już od samego
rana.
Widziałem tę rozgoryczoną życiem panią tylko dwa razy w życiu. Pierwszy raz
spotkałem ją we śnie, i choć na początku była bardzo, ale to bardzo przerażona moją
osobą (- To ty! – krzyczała. – Mój Boże, jesteś!) to w końcu i tak opowiedziała mi
wszystko. Próbowałem przekonać ją, aby zaczęła mi ufać, albo przynajmniej ufać
ludziom, nawet jeśli nawet miałoby się okazać, że jeden na stu z nich to niegodny naszej
uwagi idiota, lub jakiś inny bandyta.
12
- Bo ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy, pani Burnfield! – mówiłem.
Ale ona nie słuchała.
Staruszka wiedziała lepiej ode mnie, co powinna myśleć o innych ludziach. No i o
mojej osobie. Krzyczała na mnie, denerwując się i szybko doprowadzając swoje ociężałe
starością serce do niezdrowego galopu. Wrzeszczała we śnie.
Byliśmy wtedy razem na szczycie góry, wiał świszczący wiatr, a chmury przybrały
odcień głębokiej czerni. W każdej chwili miało stać się coś okropnego. W snach takie
rzeczy po prostu wiemy.
W naszym jedynym wspólnym śnie Gloria Burnfield cedziła ze smutkiem pełne
nienawiści słowa, w zasadzie nie do mnie, lecz w bliżej nieokreśloną przestrzeń:
- Ludzie, to potwory, nie wszyscy, ale większość, wiesz? Większość tak. Chociaż
teraz TO się skończyło, wszystkie te potworności stają się pomału zapomniane… –
westchnęła ciężko Gloria. - Ale ty to wiesz prawda? Kto jak kto, ale ty wiesz, że masowe
morderstwa mogą w każdej chwili zacząć się znowu.
- To raczej niemożliwe, proszę pani – odpowiadam.
- Nam też mówili, że to niemożliwe. Nie mieściło nam się w głowach, że człowieka
można najpierw zesłać do getta, a potem bydlęcym wagonem do komory, jak chore
zwierzę.
Zamilkłem. Bo i cóż mogłem powiedzieć?
- Nie możesz ufać prawie nikomu, nie po tym co mi zrobili w Europie! – mówiła
coraz szybciej i szybciej, naprawdę nie w moją stronę, tylko patrząc pustym wzrokiem na
wzgórza, a sen przybierał natychmiast formę niekontrolowanego koszmaru. To takie
uczucie, jak patrzeć na mrowisko i nie móc ogarnąć wzrokiem tysięcy mrówek naraz.
- Pani Burnfield…
- Nie możesz mnie zapewnić, że TO się nie stanie znowu, kimkolwiek byś sobie nie
był! – mówiła do mnie Gloria Burnfield, a przerzedzone białe włosy łopotały jej na
wszystkie strony targane podmuchami powietrza. – Nie możesz mnie nawet zapewnić, że
TO nie trwa nadal. Są miejsca, o których nie mamy bladego pojęcia, prawda? Libia, albo
Pakistan. Korea Północna. Nie wiemy co się tam dzieje! I wiesz co? Jest takich miejsc cała
masa!
A ja wiedziałem o czym mówi i wiedziałem, że ma rację. Na świecie było pełno
takich miejsc, gdzie TO działo się nadal. Koszmar trwa dalej i nie pozwala na dalsze
rozważania.
Wiatr świszcze przeciągle. Już po chwili na senną górę docierają żołnierze.
- Nie daj się wykorzystywać ludziom! – to ostatnie słowa staruszki w tym śnie.
13
Potem są już tylko krzyki i hałas. Kilkudziesięciu żołnierzy wreszcie zdobywa
szczyt, docierając na miejsce naszego spotkania. Jeden szybki ruch żołnierskiego bagnetu
i staruszka pada na ziemię, a krew cieknie jej z piersi. Słyszę przeraźliwy skrzek. I śmiech
żołnierza. Przeraża mnie jedno: na twarzy staruszki twarzy maluje się wyraz ulgi.
Ale Gloria Burnfield nie umarła naprawdę. Nie mogłem jej na to pozwolić. To, co
miała zrobić, nie zostało jeszcze zrobione. Obudziła się więc z tego snu. A po takich snach,
jak ten o żołnierzach na górze, budziła się, choć nie z krzykiem to jednak przerażona, nie
mogąc uwierzyć, że nadal żyje. A potem, odchodząc od łóżka jak najdalej, siadając na
krześle i stukając nerwowo knykciami o blat sekretarzyka (który określała często mianem
swojego pisarskiego kącika, pisząc listy do garstki swoich żywych przyjaciół) myślała o
śmierci, kolejny i kolejny raz.
Pocierała też dłonie w nerwowym przypływie zaangażowania i modliła się szeptem,
a jej cichutki głos rozchodził się po ogromnym pokoju, tłumiony przez ściany:
– Boże, uchowaj moją zmęczoną życiem duszę… – szeptała cichutko. - Daj mi
odwagę, abym mogła zmieniać rzeczy, które mogą być zmienione. Daj mi też łagodność
bym mogła akceptować to czego nie mogę zmienić i mądrość abym… ech… zapomniałam.
Znów coś mi się pochrzaniło.
Wygramoliła się z krzesła przy biureczku i westchnęła ciężko. Znów będzie musiała
zażyć swoje leki. Cały koktajl. Jej mąż skrzyczałby ją, że zażywa ich zbyt dużo, oczywiście
gdyby żył.
Ale nie żyje.
Zestaw pigułek na dzisiejszy dzień składał się z porannej porcji kolorowych,
amerykańskich antydepresantów, błękitnych leków na serce, żółtych na kwasy
żołądkowe, oraz tych wieczornych (po prostu białych) na dobry sen. Cały ten
farmaceutyczny popis czekał na nią w lodówce, podobnie jak reszta potężnego zapasu,
wystarczającego w zupełności do końca następnego i jeszcze następnego tygodnia. Starsza
pani miała nadzieję, że nie zabraknie jej niczego, kiedy będzie wreszcie umierać. Tylko
kiedy to będzie, kiedy do ciężkiej cholery? Nafaszerowana lekami potrafiła zaakceptować
swoją śmierć. To nic, że akceptacja była kłamliwa, polegała w zasadzie tylko na myśleniu
w stylu „jeszcze nie teraz, spokojnie, dzisiaj jeszcze na pewno nie umrę”.
Gloria Burnfield myślała, że połykając garściami całe tabletki zdoła odwlec śmierć
dzień po dniu, przemknąć jej pod nosem niezauważona i zwyczajnie żyć sobie dalej.
Oczywiście wyczekując śmierci, bo przecież wszyscy kiedyś umrzemy, i bojąc się jej
każdego dnia.
14
Głupie, prawda? Gloria wiedziała o tym podświadomie. Często kiedy stała w
kuchni przed otwartą lodówką i wyjmowała z pudełeczka lekarstwa, dopadały ją myśli
prawdziwej narkomanki.
Jak dobrze, że istnieją lekarstwa. Jak dobrze, że wpływają na moje myślenie. Bez
leków mogłabym… - mój Boże, nie chciała nawet o tym myśleć. Wiedziała, jak bardzo
kruche jest jej ciało. Dni każdego z nas są policzone, to pewne, ale kiedy wreszcie się
skończą? – myślała. Bała się świata i trudno jej się dziwić. Nie rozumiała wojny w Iraku,
jaką prowadził jej kraj; wszak w czasach kiedy ona przeżywała wojnę, śmiertelny wróg był
zawsze jawny, groźny, diabelnie realny i jasno określony.
To się skończyło, kociaku – usłyszała znów głos kochanego Staszka, zwanego tutaj,
na ziemi USA Stanleyem Burnfieldem. - Przychodzą takie czasy, kochanie, że amerykanie
już sami nie wiedzą z kim walczą.
Gloria Burnfield nie miała się za lekomankę w pełni znaczenia tego słowa, wszak
lekarz sam zalecił jej skrupulatne przyjmowanie leków. A ona bardzo lubiła uczucie
lekkości po ich zażyciu, tak bardzo lubiła kiedy kręciło jej się w głowie, a oddech stawał się
nierówny. Na trzeźwo nie rozumiała nie tylko walki z Saddamem w Zatoce, ale także wielu
rzeczy, które pojawiały się we współczesnych Stanach. Każdego dnia było ich coraz więcej.
Kiedy była naćpana, mogła być kimś innym. I nie zawracać śmierci głowy.
Ale były fotografie. W całym domu, a nawet tutaj w kuchni. Staszek i Gloria przy
fontannie di Trevi, Staszek przy lokomotywie na festynie kolejowym w Detroit, Gloria
tuląca małego foksteriera.
Kiedy zamieszkała tu (jeszcze nie Hamptons, ale jednak już w Stanach) razem z
mężem tuż po drugiej wojnie, w 1946 roku, całe to ogromne i dumne państwo wyglądało
zupełnie inaczej niż teraz. Gloria tęskniła za czasami, kiedy żarówka świeciła dłużej niż
tysiąc godzin, a talerz z obiadem w restauracji nie był wielkości kołpaka samochodowego.
- I najświętsi chrońcie dlaczego jest tak, że wszyscy ludzie prowadzą wyścig na
szczyt? Na szczyt nie prowadzi się wyścigu, tylko się go zdobywa tak, czy nie, psia jego
mać?! – wydzierałby się Stanley.
On wiedział, kiedy jest nie tak.
- Och Stanley, mój Staszku… ty cholerny tetryku! – westchnęła Gloria Burnfield z
wielką miłością, a lodówka z otwartymi drzwiczkami chłodziła jej twarz.
Oczywiście nikt nie odpowiedział.
15
2.
- Juanita, ty szalona dziwko! Uważaj trochę! – powiedział ze złością i o wiele za
głośno Pablo Cortez, dwudziestoczteroletni właściciel firmy CZYSTY PABLO Cleaning
Service. – Nie machaj tymi tłustymi łapami! Jeszcze nas zobaczy!
Otwarta dłoń, z której dostał w twarz od swojej dziewczyny, szybko ostudziła jego
emocje. Prawie spadł na ośnieżoną ziemię, przez tę pojebaną sukę!
- To ty chciałeś sobie pooglądać tę starą Polkę, zboczony durniu! – syknęła
sprzątaczka, Juanita Perez, prywatnie i od miesiąca jego narzeczona. Stali razem na
drabinie, opartej przy ścianie budynku, a kiedy ona krzyczała na niego, on gapił się na jej
wielki, wypięty tyłek, choć opakowany w grube, zimowe spodnie, to wyglądający
smakowicie, nawet na wysokości kilku metrów nad ziemią. – Mało ci seksu, napalony
pajacu?
- Po prostu się zamknij, zamknij! – syczał Pablo Cortez. – Nie masz pojęcia o co
chodzi!
- A o co chodzi? Skończyły ci się pornusy, stary onanisto?
Pablo miał ochotę ją kopnąć. Niech się zamknie, niech po prostu zamknie ten
dziób, nie ma pojęcia co się dzieje, a terkocze jak zepsuta kosiarka. Chodzi o milion
dolarów! Milion!
- Jesteś taka głupia! Nawet nie wiesz, że chodzi o dziennik... –wyjaśnia wreszcie od
niechcenia.
- Dziennik? – powtórzyła.
- Jej dziennik! – mówi z dumą - Wiesz w ogóle, co to jest dziennik?
- Nie denerwuj mnie paniczu Pablo Armando Cortez! Nawet nie próbuj,
rozumiesz?! – zaczęła prawie krzyczeć, stojąc na drabinie o kilka stopni wyżej od niego. –
Masz mnie za idiotkę? Oczywiście, że wiem co to jest dziennik! Po co ci on, do cholery?
Drabina zachwiała się niebezpiecznie, kiedy Juanita zaczęła się wściekać. Niezłe
widowisko, pomyślał Pablo Cortez. – Para meksykańców, stojących w Sylwestrowy
poranek na drabinie przy oknie, w Hamptons. Dziwne, że nie przybył jeszcze policyjny
oddział SWAT.
- Nie oglądasz telewizji, chica? – zapytał Pablo swoją kochankę. - Nie wiesz kim
jest twoja pani Burnfield, której myjesz codziennie gacie?
- To wdowa po Stanleyu, właścicielu serwisów samochodowych Burnfield‟s. Jest
strasznie dziwna. I wiesz co? Nie zawsze się myje, brudaska! Musi do niej przychodzić ta
prawie-pielęgniarka Karen…
- Nie o to pytam. Myślisz, że ty będziesz w stanie się myć w jej wieku, kretynko? –
spytał retorycznie. - Chodzi mi o to kim była dawniej, kiedy nie mieszkała w Stanach!
16
- A kim była, powiesz mi wreszcie?
- To uciekinierka! Prawdziwa uciekinierka! – prawie wykrzyknął Pablo, z
entuzjazmem gestykulując i puszczając drabinę. – Pisali o tym dzisiaj w Washington Post!
Jest najstarszą żyjącą uciekinierką w Stanach!
Juanita prawie się roześmiała.
- Jaka uciekinierka, co ty pieprzysz, Cortez? – postukała się knykciem w czoło. –
Ona? Jak jakaś Gloria D.B. Cooper, tak?
- To uciekinierka z obozu, kretynko, prawdziwego obozu śmierci!
- Co? – bąknęła tylko. – Myślisz, że w to uwierzę? Jezu, ty naprawdę tak myślisz…
ty serio wierzysz w to, co mówisz! Panie, och Panie, proszę daj mi siłę, bo zaraz mu
przypierdolę!
- Juanita, posłuchaj choć raz! Wszyscy mieli gdzieś to jej pisanie, no nie? Mówiłaś
mi o tym, pamiętasz? Dziwactwo starszej pani – rozkręcał się Pablo. - A teraz? Nie mam
pojęcia co ona tam wypisuje, w tym swoim śmiesznym pamiętniczku, ale Bóg mi
świadkiem, od dzisiaj ten dziennik jest wart z milion, albo dwa. Milion dolarów,
rozumiesz? Wiesz co by się stało, gdyby ten dziennik przypadkiem, no wiesz… zaginął?
- PABLO CORTEZ, TY ŻAŁOSNY KLEPTOMANIE-ONANISTO! – ryknęła na cały
głos Juanita, trzęsąc drabiną.
- Ciiii! Zamknij się, mała! Powiedz mi lepiej, kiedy babcia kładzie się spać.
Weźmiemy jej ten dzienniczek i spadamy do LA!
Świst! Dostał to na co zasłużył. Pantofelek spełnił swoją funkcję doskonale, kiedy
przy kontakcie z twarzą sprzątacza spowodował, że puścił on drabinę i zrobił odruchowy
krok do tyłu. Spadł na twarz z wysokości pięciu metrów.
Tylko idioci zadzierają z meksykańskimi kobietami.
3.
Gloria Burnfield nie słyszała upadku Pabla Corteza z drabiny, nie słyszała nawet
Juanity krzyczącej na niego i wyzywających go od pojebanych chciwych kretynów, już po
zejściu na ośnieżony trawnik. Starsza pani miała już dziewięćdziesiąt lat i w wolnym
czasie myślała o śmierci, nie zwracając uwagi na to, co się wokół niej dzieje. Uwielbiała też
narzekać. Podobnie jak Stanley w ostatnich latach życia, nie potrafiła zdobyć się na
empatię w stosunku do niektórych ludzi, ot choćby tych wiecznie rozmawiających przez
swoje telefony komórkowe popaprańców wszelkiej maści. Ci durnie, przeważnie rodowici
Amerykanie, zachowywali się w taki sposób, jak gdyby samo już posiadanie tego
elektronicznego wynalazku dawało powód do traktowania ludzi z wyższością.
17
Jej samotne myśli natychmiast, i bardzo ochoczo, obrały kurs „narzekanie”.
Starsza pani nie zdała sobie nawet sprawy z tego, że ta właśnie jedna, dość przygnębiająca
w swoim wydźwięku myśl, nadała kierunek ostatniemu dniu jej życia.
Cała naprzód!
„Biedni, błądzący w swym żałosnym życiu kretyni, utrzymywani przy życiu
radosnymi kłamstwami swoich szefów!” - myślała, słysząc w głowie głos nieżyjącego
męża. Dźwięk jego słów, niosący się w jej umyśle, był tak doskonale wyraźny, jak gdyby to
naprawdę krzyczał jej mąż Stanisław, zwany Stanleyem.
Prosty, choć dumny mechanik samochodowy polskiego pochodzenia, który
później, w dobrych czasach, stał się właścicielem międzystanowej sieci warsztatów
samochodowych Burnfield‟s, był w tym niezły.
– Cholerni, amerykańscy yuppies! Żyjący przez całe życie w przekonaniu, że słowa
„przedstawiciel handlowy” jeszcze komukolwiek imponują! Ale nie dostaną nas, nie damy
się! Jesteśmy dumnymi Polakami, i mamy swoje własne przekonania, czyż nie? Rosnące
podatki dla właścicieli dużych firm? Po moim cholernym trupie!
Po trupie…
Zmarły mąż, podobnie jak ona, był polskiego pochodzenia. I znalazł się w kraju
Washingtona zupełnie przypadkiem. Dlaczego przyjechali do USA? Nie jest to w tej chwili
istotne, w żadnej mierze romantyczne, ani tym bardziej górnolotne. Przybyli tu razem,
statkiem. Tak się po prostu stało i już. Wtedy się poznali i zakochali, a polskie nazwisko
Stanisława Płonieckiego stało się amerykańskie, gdy celnik portowy, wraz z urzędnikiem
do spraw emigrantów, zechcieli popisać się fantazyjnym tłumaczeniem, i faktyczne
popisali się: Stanley Burnfield, brzmiało swojsko i bardzo dobrze.
Prochy umęczonego życiem starego Stanleya rozrzucone zostały na plaży przy
Lighthouse Point w stanie Floryda, jego ulubionym miejscu w całym USA.
Nieco egoistyczne z jego strony… cholerny zgredzie, nie pomyślałeś o swojej starej
żonie! – staruszka nigdy więcej, poza ceremonią rozrzucenia prochów na palmowej plaży,
nie zdobyła się na to, aby dotrzeć, choćby jeszcze ten jeden jedyny raz, w to piękne
miejsce. Stanley-Stanisław był jednak żywy w jej pamięci, wbrew temu, co próbowała
wmówić jej odwiedzająca ją każdego dnia niedoszła pielęgniarka, młodziutka Karen
Westley.
Oprócz sprzątającej w domu Juanity i lokaja, którego imienia Gloria za nic w
świecie nie potrafiła wymówić, więc nazywała go po prostu Starym Zgredem Alfredem,
piękna Karen o urodzie dziecka stanowiła ostatnią z trzech osób, które służyły staruszce
do samego końca.
18
Ale Karen Westley nigdy nie poznała męża Glorii, nie mogła, bo gdy umierał, ona
była ledwie nastolatką, zapewne obściskującą się na tylnej kanapie ogromnego volvo,
należącego do jednego z napastników szkolnej drużyny futbolowej. Mimo to, bezczelna
prawie-pielęgniarka usilnie próbowała wpoić swojej pani, jak wielkie znaczenie ma jej
pamięć o zmarłym mężu.
- Pamiętaj o swoim mężu, kochanie. Karen wie co mówi, naprawdę! – mówiła,
pomagając Glorii wejść do wanny w ogromnej, luksusowej łazience. - Nie pozwól by
umarł w twojej głowie. Nie pozwól! – mówiła do niej, starej kobiety, Amerykanka o
urodzie dziecka. Na dodatek w diablo irytujący sposób, z charakterystycznym dla
Amerykanów przejściem na „ty”.
Czasem staruszce wydawało się, że śliczna Karen ma ją za idiotkę, na dodatek
idiotkę będącą już jedną nogą w grobie, albo w pierwszej fazie stężenia pośmiertnego.
Czuła się wtedy okropnie.
To wszystko nie miało tak wyglądać. Życie płata figle i nie zawsze posuwa się do
przodu, prawda? Czasem po prostu zatacza kręgi. Jej syn, o którego istnieniu Gloria
Burnfield nigdy nie zapomniała, pozostawał nieuchwytny, choć ona wiedziała, że nie
opuścił jeszcze Nowego Jorku, był gdzieś całkiem niedaleko. A jednak jej kochany
pierworodny, Jack Burnfield, pozostawał odcięty od zdziwaczałej starej matki.
- Bo i kto chciałby kochać taką zmęczoną życiem staruchę?
Mgła narzekania przykryła jej umysł kołderką otępienia. Zapytacie pewnie: „to
znaczy?”.
Jak to, jeszcze macie czelność?! Tak właśnie odpowiedziałaby wam kobieta, gdyby
zdała sobie sprawę, zapewne ze śmiertelnym w skutkach przerażeniem, że słyszymy każdą
jej myśl. Gloria nie wiedziała, że jej wspomnienia uciekinierki z obozu zagłady, zmieniły
się dzisiejszego poranka w towar wart miliony. Pisała terapeutycznie, aby do końca nie
oszaleć. Właśnie tego się bała, tej kołderki. I musiała pisać, czasem wręcz nie lubiła tego
nie robić. Wszystko, byleby nie myśleć o Jacku.
Znów usiadła przy stoliku pisarskim.
Przygotowująca się do pisania ostatniej części swoich wspomnień Gloria Burnfield
zamknęła oczy. Wiedziała, że jej rozmowa ze Staszkiem-Stanleyem, wyglądałaby
dokładnie w następujący sposób:
- Jack to, Jack tamto! – krzyczałby Staszek, wymachując nieco zbyt energicznie
rękoma w nerwowym przypływie gestykulacji. - On odszedł, przeniósł się na Queens, lata
na haju z jakimiś podejrzanymi typami, wiedziałaś o tym? Synalek ma nas w dupie, woli
latać za kurwiszonami i wciągać kokainę z desek barowych kibli!
- On bierze? – zapytałaby wtedy.
19
- Gloria, Gloria… - westchnąłby Stanley. - Nie ma chwili, kiedy nie myślałabyś o
synku, dorosłym, rozpieszczonym naszymi pieniędzmi facecie, który w pewnym
momencie życia po prostu się spakował i wyszedł bez pożegnania – jego fajka zostałaby
właśnie nabita kolejną porcją tytoniu, a rozgniewany Staszek szukałby teraz zapałek. Kotku, powiedz… ale tak szczerze, brakuje nam czegoś?
- Nie odpowiedziałeś. Powiedz mi, czy on bierze narkotyki?
- Tak. Bierze. Na potęgę.
- Od dawna?
- Wydaje mi się, że tak. Pojechałem z Tomem na Queens, to dobry pracownik i
potrafi dochować tajemnicy. Siedzieliśmy w samochodzie pod domem jednej z tych
kurewek, które tak uwielbia Jack.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? – westchnęłaby Gloria. - Jack…
- Jack to, Jack tamto! – żachnąłby się Stanley. - Był tam, wiesz? Widzieliśmy go, ja
i Tom. Mój Boże jaki wstyd… my mamy łapy ubrudzone samochodowym smarem,
wypruwamy sobie żyły, aby godnie żyć, a nasz syn chodzi po barach, blady jak śmierć, pod
rękę z panienką w skórzanym płaszczyku, mającą na oko jakieś szesnaście lat. Jack i jakaś
lafirynda. Całowali się pod wejściem, a ona włożyła mu rękę w spodnie. Na środku ulicy,
rozumiesz?!
Wtedy Gloria Burnfield na dobre by się rozpłakała. Staszek ma wiele dobrych cech,
w gruncie rzeczy wiedziała, że jest lepszym człowiekiem od niej samej, ale jednego nie
mogła dostrzec u swojego kochanego męża – jakiegokolwiek współczucia dla staczającego
się syna.
Pierwsza łza pojawiłaby się, gdy Gloria wyobraziłaby sobie nietrzeźwego Jacka pod
jakąś speluną, który nie wiedząc, że jest obserwowany przez ojca, desperacko pragnie być
pokochanym, nawet przez jakąś ulicznicę.
Łzy kapały by wtedy na dywan, kiedy Gloria Burnfield wyobrażałaby sobie Jacka
wkładającego swój język w wargi jakiejś obrzydliwej kurwy, o tak bez wątpienia. Łza za
łzą. Kap, kap, kap. Na ten ich cholernie drogi perski dywan.
- W porządku, w porządku – szeptałby Staszek przez zęby, gładząc jej policzek, bo
gdyby nie to, ona płakałaby jeszcze z dwie godziny, bez cienia wątpliwości. – Jack to
cholerny kretyn… nie pozwolę, żebyś płakała przez tego skurwysyna! – zaperzyłby się
Stanley.
Oczywiście gdyby żył.
O tak, jej Stanisław włożyłby rękę w kieszeń i niczym Napoleon Bonaparte mógłby
tak gadać godzinami. Jak cholerny cesarz - właśnie w ten sposób irytowałby się jej
Staszek, tak jak robił to dzień w dzień, od czasu przybycia do Stanów. Aż do
20
osiemdziesiątego ósmego, kiedy spadł ze skutera śnieżnego w Aspen, łamiąc sobie
kręgosłup i umierając w potwornych męczarniach.
Szkoda, wielka szkoda.
Gloria Burnfield niespodziewanie straciła nagle ochotę na pisanie. Cóż, kaprys
starej pani. Kolejny raz wstała i wyjrzała nieśmiało przez okno.
Spojrzała w dół. Jej uwagę zwróciła przewrócona na trawniku drabina i ślady stóp
na śniegu. Doprawdy, ma rację, ci cholerni ogrodnicy naprawdę przez cały dzień nic nie
robią, tylko palą tą swoją śmierdzącą marihuanę gdzieś na jej posesji... Gloria pomyślała,
że jeśli nie zapomni, to skrzyczy za to Starego Zgreda Alfreda, i to jeszcze dziś. Na razie
jednak postanowiła, że da ogrodnikom szansę na sprzątnięcie drabiny, zanim to ona
będzie musiała się tym zająć.
Przeniosła wzrok nieco dalej. Na dwupasmowej szosie pod domem sunęło powoli
kilka samochodów. Na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Chociaż… niech no tylko
kobiecina założy okulary… jakiś mężczyzna szedł pieszo w stronę przystanku
autobusowego.
Tak, tak szedł, trzymając za rękę najwyżej trzyletnią dziewczynkę.
W tym miejscu warto pokusić się o kilka słów wyjaśnień. Gloria Burnfield
akceptowała, i to ze smutkiem, tylko jeden jedyny świat - taki w którym nie ma
zwyrodnialców, ani mężów bijących swoje żony. O tak, Gloria wiodła smutne, choć
idealne życie, gdzie brak wstrzykujących sobie jakieś świństwa ćpunów („Boże, mam
nadzieję, że Jack nie bierze heroiny…”), śmierdzących własnymi odchodami żebraków, a
przede wszystkim psychopatów. Oni byli najgorsi, wariaci i psychopaci. W Stanach
prawie każdego dnia aż huczało od wieści, na temat masowych morderców, takich
najgorszych, pokroju Richarda Kuklinskiego, który zabił w bestialski sposób trzysta osób.
Trzysta dusz, na miłość boską!
Po tym co było jej dane przeżyć w swojej ojczyźnie, po przeżyciu bezpłatnych
wakacji w największym piekle, jakie kiedykolwiek powstało na Ziemi, miała święte prawo
do nieufności. Starsza pani wyglądająca przez okno znowu poczuła się tak, jak wtedy, gdy
była młodą dziewczyną, wyglądającą przez okno drewnianego baraku KL Auschwitz, i
upewniającą się, że może zjeść surowego ziemniaka, którego przemyciła pod więziennym
pasiakiem, korzystając z nieuwagi strażników.
Facet, którego Gloria Burnfield widziała przez okno, szedł sobie po prostu z małą
dziewczynką, a starsza pani w trzydzieści sekund po prostu przyjęła za oczywiste, że to co
najmniej onanizujący się Kaligula, pedofil w stanie chorego podniecenia seksualnego,
albo skalpujący swe małoletnie ofiary wariat ćpający LSD. Przerażająca szrama na jej
poczuciu bezpieczeństwa znów otworzyła się. Mężczyzna, którego widziała, był to
21
całkowicie normalny człowiek. Taki typowy facet, jakich miliony w Nowym Jorku,
zapewne odprowadzający swoją własną córeczkę do przedszkola, słuchający jej opowieści
o tym, jak to wczoraj ulepiła plastelinowego króliczka o imieniu Zębuś, za którego pani w
kuchni dała jej na drugie śniadanie dokładkę ulubionych tostów z jajkiem.
To nie są normalne czasy, pomyślała Gloria. W normalnych czasach nie
zastanawiałaby się nawet przez moment, czy ten facet to na pewno nie jakiś chory
zboczeniec, który zrobi tej dziewczynce... och! Boże, święty Boże!
- Święci chrońcie! – wykrzyknęła z trwogą, cały czas wyglądając przez okno.
Kiedyś było inaczej, a czasy były spokojne.
Od dawna nie żyła jednak w normalnych czasach i nie miała pojęcia, czy
trzymający dziewczynkę mężczyzna w okularach zasłaniających pół twarzy i w
niespotykanej w tych okolicach koszulce z napisem „GŁOSUJĘ NA BUSHA, A TY?” to aby
na pewno nie jakiś ekshibicjonista, pedofil, albo masturbujący się w autobusach
zwyrodnialec, jeden z tych, o których każdego dnia ostrzegali ją troskliwi dziennikarze z
Fox News.
- Mój Boże, dzisiejsze Stany to naprawdę niespokojny kraj – powiedziała do siebie
cicho Gloria, z goryczą przyglądając się mężczyźnie z dziewczynką, aż do chwili kiedy
nadjechał szkolny autobus.
Mogła pomyśleć o nieskończenie wielu sytuacjach, skojarzenia zależały od niej –
wystarczy, że wspomniałaby z cichutkim uśmiechem, jak sama prowadziła malutkiego
Jacka na przystanek, gdzie zawsze o siódmej czternaście zatrzymywał się bananowo-żółty
autobus szkolny.
A jednak, dokonała wyboru.
Tymczasem mężczyzna z koszulką Busha pomachał dziewczynce na pożegnanie,
kiedy wskoczyła po stopniach autobusu. Drzwi zamknęły się z cichym sykiem.
I wtedy nagle, stało się coś dziwnego. Straszliwe wspomnienie targnęło ciałem
starszej pani. Druty kolczaste. Wyjące psy. Rozszarpane wielkimi białymi kłami gardło.
Krzyki i krew.
- Zupełnie tak jak wtedy, kiedy…
Pod wpływem nagłego impulsu starsza pani zasłoniła okna grubą, czerwoną
zasłoną z filcu. W pokoju natychmiast zapanował pomarańczowy półmrok. Dysząca ze
strachu przed przerażającym wspomnieniem, siwowłosa dama schowała się na chwilę
przed nadchodzącym dniem.
Robi tak częściej niż wam się wydaje.
22
- Leki. Muszę wziąć cholerne lekarstwa. Co za dzień, mój Boże, co za dziwny
dzień… z całą pewnością nie będzie dzisiaj słońca. Mój Boże, gdyby mój mąż… –
wymamrotała, ale nie skończyła.
Opierając kościste łokcie o blat wysłużonego sekretarzyka, pomyślała, że coraz
częściej jej własne zrzędzenie doprowadza ją do szewskiej pasji. A skoro ją, to innych
pewnie też… Zapaliła czerwonego chesterfielda i pochyliła się nad pierwszą w połowie
zapisaną kartką papieru.
Po chwili wróciła do pisania swoich wspomnień uciekinierki, od dziś wartych
milion dolarów.
„Straszliwe opowieści krążyły wśród nas o Bloku 11, niczym opowieści o duchach,
które dzieci opowiadają sobie na noc. Są takie historie, o których człowiek chce jak
najszybciej zapomnieć. Piramida z ludzkich głów gdzieś na opanowanych przez Vietkong
szlakach przerzutowych. Zdjęcia tych głów były w gazecie, na miłość boską! I jeszcze
wszystkie te okropności z telewizji… pogruchotane ciało psa, którego ktoś ciągnął na
łańcuchu samochodem. Nastolatek przypalający swojego chomika zapalniczką… Ludzie
brzydzą się takimi opowieściami, choć w gruncie rzeczy lubią tego słuchać, nie wszyscy,
ale większość.
Jeżeli chodzi o naszą opowieść, to była ona przeraźliwie prawdziwa, działa się
właśnie tu i teraz, zimnej grudniowej nocy czterdziestego drugiego roku, a należała do
tych z gatunku najobrzydliwszych.
Nasz oprawca był bezimienny, ale na pewno był SS-mannem. Dla nas oni wszyscy
byli to tylko Hansowie, Helmutowie i Hermanowie, stanowiący całość, której
obawialiśmy się najbardziej.
Z tego właśnie względu mówiło się ze strachem o tajemniczych krzykach zza ścian
Bloku. Wrzaski i modlitwy, słyszane jakby z podziemi, przypominały nam o bliskości pani
Śmierci. Znajdowała się na wprost nas, była widoczna przez nasze okno. Ta pani
obserwowała
nas.
Poczucie
nieuchronności,
nadchodzącego
wielkimi
krokami
przeznaczenia, budziło obawy, płacz i szaleństwo. A pani Śmierć naprawdę na nas
patrzyła, była już jeden barak od nas, może bliżej, myślałam wtedy.
Wszystkie moje przypuszczenia i obawy okazały się słuszne.”
Granatowa poświata całkowicie opanowała ogromny pokój Glorii. Jeszcze nie
uderzył pierwszy piorun, ale było blisko. Szary popiół z papierosa staruszki spadł na
trzecią zapisaną kartkę papieru.
„Szanowni Państwo Czytający, kimkolwiek jesteście, uważam, że powinniście znać
prawdę. Gwarantuję, że nie zaboli aż tak, jak bolała nas wtedy. Zasługujecie na to, by wam
23
ją przypomnieć, choć słyszeliście pewnie kilka prostych słów o naszym koszmarze. Być
może śniliście o nas w nocy i budziliście się zlani potem.
Mam przykrą wiadomość – to nie wystarczy.
Blok 11, przez wielu już dawno wyparty ze świadomości, powinien znajdować się w
naszej psychice przez całe wasze życie. Powinniśmy wszyscy mieć w pamięci, że każdy z
ludzi jest zdolny do największych okropieństw, jeśli tylko stworzymy możliwości do ich
uczynienia.
Boże, jeśli nie mam racji w kwestii mojego prywatnego piekła, jakim było KL
Auschwitz, nie pozwól mi pisać dalej. Jestem już bardzo, bardzo stara, być może stąd
pomysł na to, żeby wreszcie uczynić moje myśli niezapomnianym świadectwem wielkiego
cierpienia. Boli mnie ręka, na której nadali mi numer. Piecze mnie skóra. Mam poczucie
męczącej mnie choroby, którą zarazili mnie moi oprawcy. Czuję, że mimo biegnących lat,
niewiele się zmieniło, a wszechobecna, ogarniająca mnie zewsząd, obłudna, choć
podświadoma postawa volenti non fit iniuria1, doprowadza mnie do rozpaczy.
I choć minęło kilkadziesiąt lat od tych straszliwych chwil, to ja nadal noszę w sobie
wszystkie te potworności. One nie umarły, to chyba ja umarłam już dawno temu,
wyglądając przez dziurę w deskach baraku. Oto jest strach przed życiem w towarzystwie
śmierci. Jeżeli wasze życie znaczy dla was cokolwiek, trzymajcie się od niego z daleka.”
Zaciągając się ostatni raz, staruszka zgasiła papierosa, wrzucając niedopałek do
kubka niedopitej wieczornej herbaty. Zaczęła nagle pisać bardzo szybko:
„Nie wiem, jak wygląda życie innych, którzy wydostali się ze śmiertelnej pułapki.
Myślę i mam szczerą nadzieję, że jest o wiele lepsze od mojego życia, takiego, które trzeba
wieść po przerzucaniu na ciężarówkę siedemdziesięciu pięciu wychudzonych trupów
jednego dnia. Ci, którzy razem ze mną przeżyli swoje osobiste piekło, stanowili garstkę,
makabryczny klub niedobitków, którzy przeszli wraz ze mną przez najmroczniejsze
zakamarki ludzkiego umysłu. Dziwne zrządzenie losu, że niektórzy z nich stali się moimi
przyjaciółmi, z którymi utrzymuję kontakt poprzez listy. Obawiam się, że może to i
faktycznie lepiej, że nie wiecie tak naprawdę nic konkretnego o naszej krzywdzie, a jeśli
tak jest w istocie, to Boże dopomóż - niech świat zapomni o nas na zawsze.”
Staruszka nigdy nie życzyła sobie spektakularnego zakończenia, nie pomyślała o
tym, stawiając ostatnią kropkę w życiu. Zawał przyszedł nagle.
Łup! I już ściskał jej pierś z nieludzką siłą.
Leżącą na ziemi starszą panią dostrzegła dopiero Juanita, która zaniepokojona
dobiegającymi z sypialni odgłosami, wreszcie zdecydowała się wejść do sypialni swojej
pani z użyciem zapasowego klucza. Czterdzieści sekund później karetka była już w drodze,
1
„Volenti non fit iniuria” – z łac. “Chcącemu nie dzieje się krzywda”.
24
a po kolejnych trzech minutach sanitariusze wynosili umierającą starszą panią z jej
ogromnej rezydencji.
4.
Wszedłem do wielkiego domu Burnfieldów, kilka godzin później, kiedy wszyscy
oprócz Alfreda i pogrążonej w rozpaczy Juanity już wyszli. Pani Gloria Burnfield została
odwieziona do szpitala. A ja? Musiałem odzyskać wspomnienia starszej pani, zanim
dostaną się w ręce pewnego chciwego meksykanina ze skłonnością do kradzieży.
Obiecałem sobie, że ostatni raz włamuję się do czyjegoś domu, po czym wyważyłem
zamek w drewnianym oknie i wszedłem do sypialni starszej pani.
- Gdzie to może być? – pytam się najciszej jak potrafię.
Rozglądam się po pokoju.
Panuje tu chaos powstały podczas akcji ratunkowej. Kopiąc papierek po
rozpakowanej strzykawce jednorazowej zastanawiam się, czy pod moją nieobecność
sprzątacz Pablo Cortez spełnił swój plan i ukradł warte milion dolców wspomnienia.
Najwyraźniej tak, chciwy skurwiel miał dziś swój szczęśliwy dzień. Nigdzie nie mogę
znaleźć dziennika pani Glorii.
Moja misja zakończyła się niepowodzeniem. W poszukiwaniu dziennika
przeszukałem całe piętro rezydencji Burnfieldów i nie znalazłem niczego, co zwróciłoby
moją uwagę. Wspomnienia starszej pani rozpłynęły się w powietrzu.
A więc czas udać się do szpitala, zanim ktoś mnie tu zauważy. Starsza pani mnie
potrzebuje. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze jedna rzecz. Ostrożnie, uważając żeby nikt mnie
nie usłyszał, wychodzę na klatkę schodową. Tutaj jest najwięcej zdjęć. Wybieram jedno
jedyne przedstawiające syna Stanisława i Glorii Burnfieldów. Mały chłopiec siedzi na
kolanach taty, który z kolei siedzi na oponach w warsztacie samochodowym. Oboje są
ubrudzeni smarem. I szczęśliwi jak nigdy.
Patrzę na odwrót fotografii. „STANLEY I JACK W BURNFIELD‟S” – czytam.
Cóż, nie mam tego czego chciałem, ale przynajmniej nie wychodzę z pustymi
rękoma. Teraz mogę już jechać do mojej wiekowej przyjaciółki. Nie zostało jej już zbyt
wiele czasu, a ja nie chciałbym żeby męczyła się niepotrzebnie zbyt długo.
25
5.
Pojawiam się na korytarzu szpitala.
Widzę białe, wypełnione jarzeniowym światłem korytarze całego parterowego
oddziału ratunkowego. Panuje tu zgiełk, atmosfera pośpiechu. Jako widzialna, choć
niedostrzegana przez nikogo postać, odziana w najlepszy garnitur na jaki stać mnie w tej
chwili, przybywam pożegnać kochaną starszą panią. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, po
prostu kroczę pomiędzy uwijającymi się ze swoją robotą pielęgniarzami i ludźmi na
wózkach inwalidzkich. W ręku trzymam bukiet żonkili, radośnie pstrokatych. Przed nimi
jeszcze kilkanaście godzin agonii, zanim zwiędną.
Nie pytajcie skąd wiedziałem, ale trafiam na salę 303 zajmowaną w tej chwili przez
leżącą na łóżku, zgorzkniałą życiem panią. Podchodzę do niej, a gdy dostrzegam ruch jej
klatki piersiowej, ona dostrzega mnie. Otwiera oczy i patrzy na mnie przez chwilę, a jej
wargi układają się wreszcie w słaby uśmiech.
- Witaj.
- Dobry wieczór, pani Burnfield.
- To ty? – pyta z wielkim spokojem w głosie i jakby… lekko rozbawiona.
Kiwam głową że tak.
- Ach… no cóż. To chyba dobrze, że w końcu przybyłeś. Choć myślałam, że jesteś
kobietą. Te kwiaty są dla mnie?
- Oczywiście.
Gloria Burnfield roześmiała się cichutko:
- To całkiem ciekawe, nie sądzisz? – zapytała.
- Co takiego, proszę pani?
- Lęk – wyjaśniła. - Tak bardzo się ciebie bałam, przez całe życie… tak bardzo się
bałam, oj tak to prawda… Najpierw w Polsce. Potem tutaj, w Stanach. Potem po odejściu
Jacka. A potem po śmierci Staszka. A teraz widzę, że jesteś niegroźny. I całkiem
przystojny – uśmiechnęła się ponownie, a widać było że czyni to z wysiłkiem.
- Dziękuję, to bardzo miłe co pani mówi, pani Burnfield – odpowiadam starszej
pani.
- Mam prośbę... proszę nie odmawiaj starej kobiecie. Czy mógłbyś może… cóż,
potrzebowałabym kogoś, kto potrzymałby mnie za rękę, wtedy kiedy to się stanie –
powiedziała zawstydzona. - Nigdy tego nie robiłam, i obawiam się, że przez całe swoje
życie nic nie robiłam, tylko myślałam sobie jak to jest.
- To nieprawda, pani Burnfield.
26
- Och wiem, że mówisz to z grzeczności – żachnęła się staruszka. - Jesteś naprawdę
bardzo uprzejmy, ale czy moglibyśmy mieć to już za sobą? I proszę… niech to nie potrwa
długo. Trochę się boję.
- Pani Burnfield, to będzie dla mnie zaszczyt – zdejmuję rękawiczki z dłoni.
- A więc podejdź do mnie proszę i złap starszą panią za rękę – poprosiła, po czym z
wahaniem dodała: - Powiedz… czy to będzie bolało?
- Nie, proszę pani.
- A więc dobrze – powiedziała Gloria Burnfield i wzięła moją dłoń. – Dobrze.
I umarła.
Zgon nastąpił dokładnie o północy, a pewną sensację wywołał personel szpitala,
podczas kłótni pod na korytarzu pod salą zmarłej staruszki. Poszło o to jaką datę umieścić
w zasadzie na akcie zgonu – 31 grudnia 1998 czy 1 stycznia 1999. Kilka minut i uporali się
z tym problemem. Rzucili chyba monetą, ale nie widziałem tego na własne oczy. Byłem
ukryty, dobrze schowany. Nikt mnie nie zauważył. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Aż
minęło parę minut, było po wszystkim i wszyscy sobie poszli.
Monitor pracy serca został odłączony i stał w milczącym szacunku nad potwornie
bladym martwym ciałem. Gloria Burnfield, zawał mięśnia sercowego – czytam na karcie
pacjenta, zawieszonej na poręczy jej elektrycznego łóżka. Zapalenie papierosa w
szpitalnej sali zostałoby odebrane jako kompletny brak szacunku, szczyt chamstwa i
grubiaństwa, ale oczywiście tylko wtedy, gdyby ktoś mnie przyłapał.
Dym szybko spowił całą salę. Nikt nie zakaszlał.
Czy młodziutka dziewczyna męczyła starszą panią radami w stylu „nie zapominaj o
swoim mężu, póki nie umrzesz, ale spokojnie to nie potrwa długo, kochanie”? Oby nie.
Mam wielką nadzieję, że jeszcze kiedyś spotkam panią Burnfield, choćby po to, żeby
przeprosić za całe zamieszanie.
Udało mi się odzyskać ostatni fragment wspomnień staruszki. Teraz wiem już, że
wysiłek został w pełni opłacony. Tych kilku pomiętych kartek, w przeciwieństwie do
dziennika, lepkie łapy sprzątacza-onanisty nie dopadły. Ta część wspomnień kobiety,
której nigdy nie udało mi się poznać tak dobrze, jakbym sobie tego życzył, była chyba
najbardziej dramatyczna.
Zapisane kartki ze wspomnieniami Glorii Burnfield odnalazłem czerwieniąc się jak
dziecko i grzebiąc z największym szacunkiem na jaki było mnie stać, pod szpitalną
poduszką starszej pani.
Gęsty, nerwowo zapisywany kobiecy maczek, różnił się diametralnie od
kaligraficznej pedantyczności zapisywanych wcześniej słów starej kobiety. Od
pielęgniarki w szpitalu Roosevelt Memorial dowiedziałem się, że spisała je niedoszła
27
pielęgniarka Karen Westley. Była studentką, spędzająca przy starszej pani kilka ostatnich
godzin przed jej śmiercią, gdy ona sama nie była już w stanie zapisać ani słowa. Później,
gdy starsza pani umarła, Karen wyszła ze szpitala, jeśli wierząc słowom pielęgniarki
wspominając coś o zasłużonym urlopie.
Zapisane przez wolontariuszkę nieco dziecinne i pełne błędów ortograficznych
słowa układały się w szokujące zdania:
„Stojący naprzeciw nas Blok był makabrycznom kolekcją narzędzi do torturowania
ludzi. Cele stojące, czyli kilkuosobowe klitki, metr na metr, w których więźniowie
odbywali wielodniowe głodówki, som faktem.
Nieludzki pełzło pseudoeksperyment tych potworów nigdy nie pozwolił mi na
urodzenie dziecka.
Naziści na zawsze okaleczyli me ciało, a wszystkie blizny miały boleć mnie do
końca życia. Te na nogach i głowie, ukryte pod moimi włosami nie som jednak najbardziej
dotkliwymi z blizn. Najgorszą szpecącą mnie skazą, tą niewidzialną, było poniżenie nadal
płynące w moich żyłach, jak najbardziej wstydliwe wspomnienie. Myślę, że mój mąż
Pamięć i udręczone ciało, stało się moim jakby amuletem świadomości, który potwierdzał
mi codziennie, każdego dnia, że to co mnie spotkało zdarzyło się naprawdę.
Nie zapomnę.
Dopiero po długich latach, nieśmiało pozwoliłam sobie na zaakceptowanie tego, że
śmierć nie czai się już za każdym rogiem. Mam nadzieję, że opuści na zawsze te strony,
kiedy nareszcie będzie już po mnie.
Morał moich obu żywotów – sprzed piekła i po piekle - jest tragiczny. Do dziś
nigdy nawet nie spróbowałam przezwyciężyć lęku do głośnego mówienia o miejscu
jeszcze gorszym, od Bloku, na widok którego płakałam przez całe lata. Artykuł w gazecie
spowodował, że zędlałam. Gdy ocknęłam się cztery godziny puźniej i spojrzałam na
zdjęcie Piekła, byłam bliska wymiotów. Koszmarne demony nigdy nie opuściły mojego
udręczonego, małego świata. Gdy będziecie mieli okazję zapytajcie innych więźniów,
którzy przeżyli Piekło razem ze mnom, wszystkich tych mężczyzn i kobiety, wszystkie
dzieci i starców. Prawdopodobnie dojdziecie do wniosku, że istniało w naszych myślach
miejsce, kturego baliśmy się jednak po stokroć bardziej.
Tam gdzie byliśmy, nikt nie wypowiadał jednak słowa na jego temat. Miejsce
jednak istniało, i było najkoszmarniejszym wspomnieniem mojego całego życia.
Komora.
Tamtej grudniowej nocy śnieg dopadł nas około trzeciej nad ranem, ze zdwojoną
siłom mrożonc nasze kości i emocje. Budynek mieszczący Blok 11 stojący naprzeciw
naszego baraku w Koncer Konzenza Konzentrationslager Ausz Auschwitz był nazywany
28
wienzieniem w wienzieniu. Moim zdaniem, był wienzieniem w samym środku ludzkiej
rozpaczy.”
Chowam wspomnienia staruszki do kieszeni. Na jej przedramieniu dostrzegam
ostateczny dowód prawdziwości dopiero co przeczytanych słów.
Tatuaż więzienny starej kobiety miał jej palić rękę żywym ogniem do samego
końca świata. Ściskam bukiet żonkili, aż po płaszczu cieknie mi woda. Myślę, wiem, że
byłoby zbrodnią przemilczeć jej krzywdę. Nigdy nie blaknący, wytatuowany numer
nadany jej przez niemieckich oprawców płonie bez ustanku.
Kobieta umarła i nie mam pojęcia, jak dowiedzieć się, czy zaznała spokoju. Jestem
w końcu tylko Śmiercią, nikim więcej. Nie znam nikogo, kto mógłby mi w tym pomóc.
Chociaż może jej mąż… gdyby żył.
29
Rozdział I
Mortifer
„Aut vincere, aut mori”
Albo zwycięstwo, albo śmierć.
~ Sentencja łacińska
3 października, druga dekada XXI wieku. Kilka minut po szóstej po południu.
Polskie pasmo górskie, miejscowość Sarbinowe Doły
1.
K
ilkanaście zraszaczy ustawionych na trawniku wokół Jednostki Centralnej
miarowo nawadniało idealnie zieloną, krótko przystrzyżoną trawę. Mimo
niedzielnego popołudnia na parkingu przed kwaterą główną stało jeszcze kilka
samochodów.
Parę minut po osiemnastej słońce chyliło się już ku zachodowi, niespiesznie sunąc ku
dumnym świerkom, okalającym cały kompleks lśniących jak tafla lodowatej wody
budynków.
Olbrzymie kwadraty hartowanego szkła odbijały wrześniowe, załamujące się światło
od swej powierzchni, w zasadzie nie dopuszczając promieni słońca do wnętrza potężnej
konstrukcji ze stali i pancernych szyb.
Czarny samochód podjechał niespiesznie pod żelazną bramę wjazdową, a po okazaniu
przez kierowcę potwierdzającego tożsamość dokumentu przy budce strażnika, wjechał na
posesję.
- Witamy ponownie, sir – rzekł strażnik do kierowcy. Ten jednak tylko machnął ręką.
30
Mijając kilkupiętrowe, okalane szkłem budynki, przypominające z zewnątrz bardziej
kompleks naukowy, aniżeli wybudowaną w zaledwie rok najpotężniejszą jednostkę
wywiadowczą w całym kraju, pasażerka amerykańskiej limuzyny pomyślała, że czuje się
dokładnie tak jak w miejscach, w których bała się tak bardzo, że modliła się do Boga.
Przez całą resztę życia w niego nie wierząc.
Nazywała się Anna Kamińska. Była piękna, jak gdyby tańczyła przez całe swoje życie. I
w gruncie rzeczy tak było: ze zdumiewającą lekkością sunęła przez całe wszystkie swoje
dni, spędzając je u boku swojego męża, profesora Adama Drzewieckiego – światowego
autorytetu w dziedzinie snu terapeutycznego i laureata nagrody Nobla. Była kochająca i
kochana. Ale nie dziś, dzisiaj była ofiarą porwania. Na jej policzkach dostrzeglibyście z
całą pewnością wyraźne oznaki płaczu i upokorzenia. Rozmazany na twarzy tusz do rzęs i
napuchnięte od łez worki pod oczami to oczywisty sygnał, że mężczyzna prowadzący
limuzynę jest niebezpieczny.
Czy było tak w istocie?
Przyjmijmy za pewne, że potężnie zbudowany, barczysty kierowca o śniadej cerze i
groźnej twarzy, na pewno był w stanie doprowadzić Annę do płaczu. Anna Kamińska bała
się odezwać, nie narażając się przy tym groźnie wyglądającemu facetowi z wojska, który
siedem godzin wcześniej wyważył drzwi od jej poznańskiego mieszkania, grożąc jej
bronią, a dopiero potem pokazując ogromną legitymację.
ABW – zdążyła przeczytać.
Nie miała pojęcia, czego może od niej chcieć Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
A teraz była poddana woli tego groźnie wyglądającego, śniadego mężczyzny w czarnym
stroju. Nie wiedziała dokąd wiezie ją ten człowiek i chociaż agent wielokrotnie (choć
półsłówkami) uspokajał, że nic jej nie grozi, ona nie wierzyła w ani jedno słowo. Nie
przekonała jej nawet legitymacja na smyczy, którą agent wręczył jej po przejechaniu przez
bramę wjazdową. Rozkazał w prostych słowach, aby założyła ją na szyję. Na ogromnym
plastiku karty magnetycznej widniał tylko wielki orzeł i napis „SUBIEKT”. To ostatnie,
choć bardzo dyplomatyczne, natychmiast spowodowało, że zimne krople lepkiego potu
wystąpiły jej na czoło.
- Może mi pan powiedzieć…
- Proszę o ciszę – powiedział grzecznie, ale stanowczo.
- Mimo wszystko…
- Cisza – uciął agent spokojnym tonem.
Nie mogła się stąd wydostać, była przeraźliwie głodna i zmęczona, a na dodatek
właśnie stała się jakimś cholernym subiektem. Dotarło do niej, że absolutnie nikt nie ma
31
prawa jej odnaleźć, nikt nie widział, kiedy ten ogromny facet porwał ją z jej własnego
mieszkania w Poznaniu i przywiózł ją tutaj.
Z powrotem do Sarbinowych Dołów.
Miejsce, w którym znajdowała się jednostka, było jej doskonale znane, kupili przecież
nawet ogromny dom na wzgórzu, górujący nad tym miasteczkiem. Jej mąż prowadził tu
badania naukowe. Był to rodzaj jakiejś pokręconej współpracy, chodziło o pomoc
polskiemu wywiadowi w zamian za fundusze na rozwój kliniki jej męża. Kompleks
naukowy? Jednostka Centralna? Miejsce otoczone leśną gęstwiną miało wiele nazw i było
dziwne, bardzo dziwne. „Zbyt dziwne!” – jak dodaliby bohaterowie starych westernów,
dokładnie na pięć sekund przed rozpoczęciem przerażającej strzelaniny.
Wrażenie przytłaczającej perfekcji było na terenie kompleksu wszechobecne. Stalowe
konstrukcje podtrzymywały ogromne szklane płaty (według zamówienia w przetargu
dopuszczające do wnętrza „od 25 do 40% światła słonecznego, w zależności od
temperatury”) tworzące razem wielką, szklaną kopułę, ze wspaniałą mozaiką przy głównej
bramie. Mozaika w kompleksie wojskowym. Absurd!
Kosztowny ornament był wykonany z tysięcy kolorowych płytek, był także przesadnie
stylizowany na wyjątkowo stary. Praca przedstawiała białą postać bez twarzy, w złocistej
aureoli. Nie była to jednak postać Chrystusa, ani żadnej innej postaci religijnej, wykonano
ją zaledwie kilka miesięcy temu. Jej majestatyczny wydźwięk przywodził na myśl co
najmniej sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej. Próżno jednak dopatrywać się wzniosłych
kontekstów w tej żałosnej, choć bardzo kosztownej próbie wprowadzenia mistycznego
klimatu na teren Jednostki Centralnej. Był to niesamowicie dziwny, choć konsekwentny
w swoim szaleństwie wymysł dowództwa, kolejny element psychologicznych zagrywek
wobec odwiedzających.
W swoich zamówieniach sprzed półtora roku, artysta wykonujący zlecenie na mozaikę
znalazłby wpis:
„Uniwersalna postać jednoznacznie kojarząca się odbiorcy z wybawieniem,
ukojeniem, zbawieniem etc. W żadnym wypadku i kategorycznie nie powinna
przedstawiać śmierci, choroby, smutku, także głębokiej zadumy, rozważań, wątpliwości.
Przedstawianie jednoznacznie kojarzących się postaci religijnych również nie jest
dopuszczalne”.
Chrystus bez twarzy na dobre wpisał się w schemat Jednostki. Prawda jest taka, że
doskonale obrazował niemal wszystko, co skrywały sterylne mury kompleksu.
- Co to za postać? Ta z mozaiki. Dlaczego…
- Powiedziałem pani już raz. Nie będę z panią rozmawiał.
32
Anna Kamińska westchnęła ciężko, patrząc w stronę ogromnego agenta. Jechali i
jechali, a w głowie kobiety pojawiały się wszystkie informacje, jakie mogła zapamiętać o
tym miejscu.
A było ich wiele. W odróżnieniu od innych ludzi plotkujących o przerażających
rzeczach, jakie się tu wydarzały, jej własny mąż bywał tu niezwykle często. Czasem nie
wracał stąd przez wiele dni do domu, albo do kliniki psychiatrycznej, którą wspólnie
prowadzili.
Kiedy Adam Drzewiecki wreszcie powracał z Jednostki Centralnej, siadał koło niej na
łóżku i obejmował ramieniem, wtedy opowiadał jej z zaangażowaniem o tym
niesamowitym miejscu. Miała więcej informacji o tym kompleksie, niż połowa żołnierzy
tu stacjonujących.
Wiedziała, że niektórzy z nich przyrównywali kompleks do dworca kolejowego. Było to
według zarządu efektem wyjątkowo niepożądanym. Atmosfera podróży była bowiem w
tym miejscu mniej potrzebna, niż gdziekolwiek indziej na świecie. Pod czujnym okiem
zimnej jak lód, bezwzględnej pani dyrektor, próbowano wytworzyć w budynku atmosferę
najdroższego hotelu, czy prestiżowej kliniki odwykowej dla bogatych, próbujących rzucić
prochy, na nowo definiując siebie jako ludzi sukcesu.
Czyniono ku temu odpowiednie kroki: dwa dni temu przed recepcją ustawiono
wystawę zdjęć paryskiego fotografa, Marca De Florian pt. ”Jest mi jak w raju, a każdy
dzień to dar od Wszechświata”, co według administracji miało „odwlec niepożądane
myśli”.
Pesymizm jest niewłaściwy – głosiła oficjalna polityka kompleksu. -
Pesymizm
zuboża, by w ostateczności zabić!
W
całości
przeszklony,
wielokrotnie
modernizowany
kompleks
Jednostki
Eksperymentalnej, miał powierzchnię ponad dwóch i pół tysięcy metrów kwadratowych i
przeszedł w tym roku kolejny remont, zgodnie z oczekiwaniami zarządu. Nie dalej jak
miesiąc temu zachodnią część budynku po raz kolejny przebudowano, tym razem
modernizując wnętrza w myśl zasad… feng-shui.
Właściciele kliniki przywiązywali ogromną wagę do dobrego samopoczucia gości od
samej bramy wjazdowej, aż do samego końca pobytu. Dawało się jednak wyczuć
specyficzną sztuczność, cechującą zarówno zachowanie pracowników, jak i nastrój całego
budynku i przylegających mu terenów.
Miejsce zbyt idealne.
Mury kompleksu skrywały wiele tajemnic, ale także trzy razy więcej kłamstw. Zbyt
czyste i zbyt perfekcyjnie wystrojone sale, korytarze i gabinety były po prostu
33
nienaturalnie świetne, panował tu zbyt wielki porządek, by było można odczuć cokolwiek
w tym budynku za rzeczywiste.
Po wejściu nieco głębiej w strukturę całego kompleksu przekonalibyśmy się o jak
ekstremalnych poczynaniach mowa.
Ale jeszcze nie teraz.
Limuzyna przejechała przez kilkusetmetrowy podjazd, zatrzymując się dopiero przed
strzeżonym wjazdem, a ściślej rzecz ujmując, przed
rozsuwaną żelazną roletą,
stanowiącą coś w rodzaju bramy. Kierowała, według przypuszczeń kobiety do
podziemnego parkingu.
Kolejny, jeszcze groźniejszy i jeszcze potężniejszy w budowie, czarnoskóry strażnik,
przy niewielkiej budce spojrzał na nią podejrzliwie. B. J. SMITH, przeczytała na złotej
plakietce przypiętej do munduru. Naprawdę, kurwa, wszystko mówiące nazwisko…
- Odznaka, proszę pani – rzekł B.J. Smith. - Natychmiast.
Owszem, wzorem swojego kierowcy-porywacza, ona także musi wystawić odznakę w
jego kierunku, potwierdzając tym samym, że oboje mają prawo tu wjechać.
Szybko założyła legitymację subiekta, nie mówiąc ani słowa. Strażnik nawet nie
mrugnął, po prostu kiwnął głową. Wydał komendę przez krótkofalówkę, jednak kobieta
nie zrozumiała co dokładnie powiedział. Drzwi bramy zaczęły rozsuwać się, nie wydając z
siebie nawet najcichszego skrzypnięcia.
Strażnik kiwnął głową ponownie. Jechać.
Auto wjechało do największej windy towarowej, jaką kobieta kiedykolwiek widziała.
Mieniąca się na pomarańczowo lampa ostrzegawcza zgasła, gdy kierowca zgasił silnik i
wyłączył światła. Rozświetlone mocnym jarzeniowym światłem wnętrze stalowej puszki
przyprawiło ją o ćmiący ból głowy.
Potężne drzwi zasunęły się za nimi. Rozległ się stłumiony zgrzyt i winda zaczęła
zjeżdżać w dół. Sekundy wolno przekształcały się w minuty. Minuty wlekły się w
nieskończoność, a niepokój kobiety nieustannie rósł. Była przerażona jak cholera.
Niespodziewanie winda stanęła.
- Proszę pani, jesteśmy na miejscu – odezwał się kierowca, przejeżdżając autem przez
otwarte drzwi, a to, co ukazało się oczom kobiety, z całą pewnością nie było podziemnym
parkingiem.
Było miastem.
- Proszę się nie bać, proszę pani – oznajmił człowiek w czerni chłodnym,
beznamiętnym głosem. – Cóż… powiem to tylko raz, jest pani w najbezpieczniejszym
miejscu świata, bez żadnej wątpliwości – dodał po chwili dłuższego milczenia kierowca,
przejeżdżając pomiędzy betonowymi słupkami i włączając się do ruchu.
34
Nie odpowiedziała ani słowem na słowa agenta. Cholerne miasto pod ziemią, myślała,
przerażona jak diabli.
Kierowca z wyrozumieniem pokiwał głową, jak gdyby słysząc jej myśli. Tak, to co
oglądali robiło wrażenie, piorunujące. Żona noblisty widziała wiele miejsc, które
imponowały jej rozmachem i myślą techniczną mieszkańców. Nowy Jork, Kuala Lumpur,
Hong Kong i wszystkie pokazowe miasta w Chinach, wybudowane tylko po to, aby
pochwalić się majstersztykami inżynierii i dumną myślą architektury na najwyższym
poziomie. Pomimo tych wszystkich wspaniałych miejsc, które widziała w swoim życiu,
podziemne, najnowocześniejsze i najbardziej naszpikowane technologią miasto wielkości
cholernego Szanghaju, przytłoczyło ją swoim potężnym majestatem tak bardzo, że
poczuła się niemal nic nie wartą mrówką.
Potęga naukowa w towarzystwie technologii skryły się pod ziemią, jak krasnoludzka
Moria z książek Tolkiena.
I choć było to najprawdziwsze miasto, to cechowało je jednak pewne kalectwo.
Dopiero po kilku krótkich chwilach spędzonych w podziemnej metropolii do kobiety
dotarło, że brak tu jednak czegoś bardzo, bardzo ważnego: nieba. Widoczne z bliskiej
odległości czarnobrunatne skały, jakby ściany wielkiej jamy, majestatyczne i wysokie na
setkę metrów, tonęły w mroku wraz z rosnącą odległością. Niewymienione ani razu z
prawdziwej nazwy miasto, ukryte pod ziemią, było skazane na wieczny mrok, albo
korzystanie wyłącznie z energii elektrycznej. Teraz, gdy przerażona żona noblisty pojawiła
się tu jako więziony zakładnik, pomyślała, że to nie do pojęcia.
- Niemożliwe – przewodnia myśl była prosta, a jednak fałszywa. Rozświetlone
chłodnym, białym światłem z miliardów śnieżnobiałych diod przywodziło na myśl
fantastyczne krainy rodem z filmów sci-fi.
- Ale to dzieje się naprawdę… – wyszeptała Anna Kamińska.
Kobieta z trudem oderwała wzrok od widoku miasta za szybą samochodu i po raz
dwusetny dzisiejszego dnia spojrzała niepewnym wzrokiem na kierowcę limuzyny. Nic
nie udało jej się jednak wyczytać z tego nieprzeniknionego spojrzenia, pełnego
niezachwianej wiary w słuszność celu misji. Misji, w której to ona odgrywała rolę
schwytanej do siatki wędkarskiej ryby, która miota się na wszystkie strony, nie mogąc
zaczerpnąć tchu przez śmiertelnie piekące skrzela.
Twarz kierowcy, agenta specjalnego odzianego w czarny garnitur, nie okazywała
jakichkolwiek emocji. Człowiek pełniący taką funkcję jak on nie mógł sobie na to
pozwolić.
35
Limuzyna którą kierował agent toczyła się dalej, asfaltową arterią w głąb ciągnącego
się
w
nieskończoność
podziemnego
superkompleksu,
do
granic
możliwości
naszpikowanego nowoczesną technologią.
Oto zdumiona kobieta przeciera wilgotne od strachu oczy, nie mogąc wyjść z szoku.
Miasto wybudowane pod naturalną ziemską kopułą przyciągało jej wzrok jak magnes.
Nie dało się nie patrzeć.
Roztaczał
się przed
nią zwariowany kalejdoskop najróżniejszych
obrazów:
wielopiętrowych w pełni przeszklonych budynków, ludzi ubranych w wojskowe mundury,
białych kitli naukowców i techników, a także dużo bardziej wyniosłych generałów i
komandorów, których piersi zdobiły setki odznaczeń. Byłu w podziemnym mieście
mnóstwo zwykłych szarych ludzi: śmieciarzy, wrzucających zawartość śmietników
miejskich do małej śmieciarki, par młodych ludzi trzymających się za ręce, tkwiącego na
posterunku przy maszynie do hot-dogów sprzedawcę, palącego papierosa…
Oto pojawia się na przejściu dla pieszych mała dziewczynka, trzymająca w ręku
małego pieska na baterie. Naciskając brzuszek białego futrzaka zabawka porusza łapkami,
wydając z siebie trzeszczący odgłos jakiegoś szczekającego pinczera.
Auto przejeżdża przez skrzyżowanie, gdy kierowca dodaje gazu. Automatyczna
skrzynia biegów lekko szarpie. Ludzie na ulicy zachowują się tak, jakby byli w tym
miejscu od zawsze: rozmawiają ze sobą, spacerując wzdłuż alejek pomiędzy budynkami,
dyskutują Bóg wie o czym z większym lub mniejszym zapałem, podczas gdy niewielkie,
choć wszechobecne oddziały żołnierzy, maszerują w sobie tylko znanych kierunkach.
Kiedy auto dojechało do kolejnego skrzyżowania i zatrzymało się, aby przepuścić
jadący nieśpiesznie transporter opancerzony, coraz bardziej zdumiona kobieta widzi
chłopca, najwyżej trzyletnie dziecko, trzymane za rękę przez barczystego pułkownika w
ogromnych okularach przeciwsłonecznych. Co robią dzieci pod ziemią, do jasnej
cholery?!
Nie było czasu na rozważania. Szybko zniknęli jej z oczu, gdyż auto skręciło w
kierunku kolejnej, niekończącej się podziemnej ulicy pełnej ludzi.
Żadna spośród rozstępujących się i przepuszczających czarnego chryslera osób nie
zwróciła na nich najmniejszej uwagi. Była to najnormalniejsza w świecie sprawa, że w
miejscu, o którego istnieniu ludzie na powierzchni nie mieli bladego pojęcia, pojawia się
pojazd wyprodukowany „na górze”. A więc wszyscy mieszkańcy utrzymywali sekret jego
istnienia.
To niemożliwe!
Kobieta spogląda na swój elektroniczny zegarek i ze zdziwieniem stwierdza, że
ciekłokrystaliczna tarcza wskazuje godzinę 16:77. Przez chwilę rozważa, co może być tego
36
powodem, zrzuca to jednak na karb wszechobecnej elektroniki. Zresztą miała w tej chwili
o wiele większe problemy, niż źle działające zegarki. Jej oczom ukazał się najdziwniejszy
budynek, jaki kiedykolwiek przyszło jej w życiu oglądać.
Potężna stalowa konstrukcja nie przypominała swoim wyglądem żadnego spośród
budynków, które wcześniej było jej dane ujrzeć. Prawdę powiedziawszy, nie przypominała
absolutnie niczego.
Budynek architekta-pijaka.
Absolutny brak logiki, przywodzący na myśl szalonego artystę, który pod wpływem
alkoholu dorwał się do deski kreślarskiej i bezsensowny kształt budynku przywodził na
myśl połączenie spodka kosmicznego z ogromną budką telefoniczną. Było to najbardziej
racjonalne zestawienie, jakie przychodziło do głowy, przy zetknięciu z tak przedziwną
konstrukcją. Choć i ten opis wydał się kobiecie całkowicie bezsensowny, w rzeczywistości
stanowił całkiem udaną próbę opisania tej dziwacznej konstrukcji.
Kierowca czarnego chryslera zatrzymał auto, wysiadł z samochodu i otworzył jej
drzwi, gestem zapraszając w kierunku absurdalnego budynku. Kobieta, chcąc nie chcąc,
wreszcie wysiadła z samochodu.
- Wszystko wyjaśnią pani w dowództwie – oznajmił agent, dyskretnie choć stanowczo
chwytając kobietę za ramię i prowadząc z wyrazem kontrolowanej delikatności, pod drzwi
absurdalnego budynku. Obiektyw kamery przemysłowej natychmiast przesunął się w ich
stronę, kiedy stanęli pod wejściem.
- Major Rifat Darlović, ABW, sektor bezpieczeństwa i Anna Kamińska, subiekt –
powiedział głośno wojskowy, patrząc prosto w elektroniczne oko kamery. – Wizyta
zaplanowana, przekażcie informację. Proszę o przejęcie kontroli nad snem subiektu. Moja
rola się kończy… – ostatnie słowa skierował już bezpośrednio do drżącej kobiety.
Przejęcie kontroli nad snem? Chryste panie, oczywiście, pomyślała Anna Kamińska, a
wszystkie niejasności związane z porwaniem jej do podziemnego miasta, momentalnie
zniknęły. Jakim cudem facet w garniturze porwał ją z mieszkania, w którym, jak
stwierdziła właśnie zdumiona, nie była już od dobrych kilku lat?
Bo śniła.
Dlaczego zegarek pokazywał godzinę 16:77, przecząc wszelkiej logice? Jakim prawem,
na terenie Jednostki Centralnej w Sarbinowych Dołach, powstała ogromna, podziemna
metropolia, o której istnieniu ludzkość nie miała bladego pojęcia? Bo we śnie takie rzeczy
są normalne. Momentalnie po uzyskaniu odpowiedzi na jedno pytanie, w głowie Anny
Kamińskiej kłębiły się kolejne, jeszcze bardziej absorbujące uwagę.
Szybko odtworzyła cały sen, wracając myślami do wcześniejszych wydarzeń.
Podziemne miasta? Ogromne windy dla limuzyn? Dzieci noszone na rękach przez
37
żołnierzy? Dlaczego kilkadziesiąt tysięcy ludzi miałoby się gromadzić pod ziemią, czego tu
szukali? I skąd to całe porwanie?
Przecież pamięta, że zasypiała dziś wieczór w swoim własnym łóżku, przed zaśnięciem
rozmawiając ze swoim mężem o planach na jutrzejszy dzień. Mieli pracować z Adamem
nad wskrzeszaniem zapomnianych wspomnień we śnie, a on nazywał to powrotem do
korzeni. Dlaczego ktoś miałby ją porwać z mieszkania, skoro zasypiała w kompletnie
innym domu, w górskiej willi, kilkaset kilometrów na południe od Poznania, właśnie w
Sarbinowych Dołach? Dlaczego ktokolwiek uznał, że jej obecność tutaj będzie miała
jakiekolwiek znaczenie?
Cóż, najwyraźniej jej własna podświadomość miała jej coś do przekazania. I, choć po
stwierdzeniu zdumiewającego faktu, iż faktycznie znajduje się wewnątrz snu, z łatwością
udzieliła odpowiedzi na wszystkie nasuwające się jej pytania, pewne kwestie dalej
stanowiły jedną wielką niewiadomą:
Dlaczego nie mogę wydostać się ze snu, dlaczego nie mogę się po prostu obudzić? pytała się w myślach kobieta, trzymana za ramię przez barczystego Darlovića, w
oczekiwaniu na spotkanie z elementem jej snu.
- Chcę przerwać sen! – krzyknęła do agenta.
- Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Powtarzam: koniec rozmowy!
To wszystko nie jest naprawdę, to nigdy nie istniało. To znaczy istniało, ale tylko w jej
śnie. Problem polegał na tym, że Anna zawsze, bez wyjątku, była w stanie wydostać się ze
snu, kiedy sprawy przybierały zły obrót, a coraz częściej po prostu zapanować nad
wydarzeniami. W ciągu ostatniego roku potrafiła przejąć kontrolę nad prawie każdym
snem, niemalże z dziewięćdziesięciodziewięcioprocentową skutecznością.
Wydostawała się z płonących budynków, pokonywała lęk przed wysokością,
arachnofobię, pozbyła się nikotynowego nałogu w ciągu siedmiu nocy, a nawet
przeprowadziła z mężem operację na otwartym sercu żywego człowieka. Oczywiście we
śnie, bez żadnego ryzyka.
I co z tego?
Na co jej statystyki, medyczna wiedza, czy podróże po każdym wymarzonym miejscu
na świecie, kiedy teraz stała się zakładniczką własnej psychiki?
Dotychczas uważała swoją senną część psyche za płodną i doskonałą. We śnie robiła
już wszystko co chciała. Odwiedzała już stepy akermańskie za czasów rosyjskich carów,
odbyła z mężem podróż po Hollywood z lat siedemdziesiątych, wspólnie byli świadkami
wszystkich najważniejszych bitew w historii ludzkości. Jej mąż wpadł nawet na pomysł,
aby odtwarzali sobie we śnie wszystkie sceny biblijne, jedna po drugiej.
38
Robili to, jedząc przy tym senny popcorn. Jak do tej pory każdy ich sen przebiegał
spektakularnie, bardzo szczęśliwie i dzięki Bogu, bez większych komplikacji.
Aż do dziś.
To sen. To senna rzeczywistość. Mój mózg jednocześnie tworzy i odbiera, jest autorem
i czytelnikiem. Aktorem, reżyserem i widzem w jednym. A reżyser potrafi przecież
pokierować całym spektaklem, zaprojektować go od podstaw i zapanować nad całym
chaosem, który kłębi się w jego głowie, podczas powstawania przedstawienia! – myślała
Anna gorączkowo odtwarzając w myślach mantry wpajane jej przez męża niemalże
każdego dnia przed zaśnięciem.
A jednak. Nadal nie potrafiła wydostać się z żelaznego uścisku ubranego na czarno
agenta.
Wtedy dotarło do niej, co się dzieje. Zdała sobie sprawę z prostego faktu i poczuła się
trochę tak, jak gdyby zamalowując kratki w zeszycie, nagle stwierdziła, że nieświadomie
rysowała szachownicę.
Generał Mondoe.
Nareszcie zrozumiała co się święci, z czym przyjdzie jej zmierzyć się już za chwilę. On
przyjdzie, on w zasadzie już tu jest. Ten, na widok którego po raz pierwszy w życiu
przerwała sen przez drgawki, które niespodziewanie targnęły jej śpiącym ciałem.
Potwór z szafy.
Mroczna suma wszystkich lęków zmierzała ku niej, choć na razie nie przybrała jeszcze
żadnej postaci. A ona mogła jedynie myśleć co czuje polna mysz, kiedy pada na nią cień
drapieżnego myszołowa.
Anna Kamińska zrozumiała, że za chwilę kolejny raz spotka się z NIM. To właśnie ON
wyjdzie jej na spotkanie, ON wyjdzie z tego absurdalnego budynku. Piękna kobieta
zerwała się momentalnie z uścisku, chwyciła agenta specjalnego za klapy marynarki i z
całej siły zaciskając dłonie przemówiła:
- Myślokształcie, rozkazuję ci wypuścić mnie w tej chwili. Wiem, że nie jesteś
prawdziwym człowiekiem, jesteś tylko częścią mojego snu. Przejmuję nad nim kontrolę,
rozumiesz? - wypowiedziała te słowa pewnym głosem, wiedziała bowiem doskonale, że
głównie to od jej woli zależy co odpowie jej trzymający ją mocno twór podświadomości.
Najwyraźniej nie dzisiaj. Agent tylko wykrzywił wargi w kąśliwym uśmiechu.
- Obawiam się, że mój dowódca ma względem pani zgoła odmienne plany - spojrzał na
nią z cierpliwością. - Ale proszę się nie bać, obiecałem pani, że jest pani bezpieczna…
To mówiąc znów chwycił ją za ramię. Bolało. To nie miało prawa się zdarzyć, według
zasad opracowanych przez jej męża, kodeksu każdej sennej podróży, było to niemożliwe.
A jednak.
39
Niewiele myśląc kobieta zaczęła krzyczeć, próbując wyrwać się z uścisku mężczyzny.
- Wypuść mnie! Słyszałeś?! To sen! Mój sen! PRZECIEŻ TO JA MAM TUTAJ
WŁADZĘ! - krzyczała Kamińska, miotając się na wszystkie strony. Nic z tego.
Doświadczony agent każdych służb specjalnych na świecie (nawet takich nigdy nie
istniejących w rzeczywistości) z łatwością poradzi sobie z czterdziestoletnią, nieuzbrojoną
i coraz bardziej spanikowaną kobietą.
Spotkam go. Spotkam mojego myszołowa już za chwilę! Boże, proszę nie… nie… NIE!
Nie minęła chwila, a drzwi wejściowe dziwacznego budynku rozsunęły się. I to wtedy
właśnie Anna stanęła twarzą w twarz z potworem, którego tak się obawiała.
- Mondoe, ty śmieciu… – szepnęła. A więc znajduje się w sennym odpowiedniku
piekła.
Anna zastanawiała się, kiedy ostatnio pogrążyła się w rozpaczy tak potężnej, że zaczęła
nagle tracić zmysły. Wybaczyła sobie, żę przypomina sobie o najgorszym momentach
swojego życia, w końcu musiała rozdrapać choć jedną starą ranę, aby dobrze oddać
przedmiot swojego opisu. Pytania zasługują jednak na odpowiedzi. Czy w jej świadomości
znajduje się jeszcze choć strzępek wspomnień tak straszliwych, że jej umysł ledwo
poradził sobie z ich przyswojeniem?
O tak.
Ten, który budził w człowieku wszystkie tego typu myśli, pojawił się nagle, jak gdyby
cały czas tu był. Nie pojawił się w muzycznym akompaniamencie niepokojących
dźwięków, nie wyrósł spod ziemi, ani nie zjawił się w spektakularnym filmowym „pufff!”
– po prostu drzwi rozsunęły się, a ona nagle go zobaczyła.
Generał Mondoe.
Kim był człekokształtny potwór, ten mroczny duch stojący naprzeciw Anny
Kamińskiej? Na pewno nie był człowiekiem. Były to dwa metry potwora wychudzonego
niemal do samego szkieletu, w czarnym skórzanym płaszczu Gestapo, czapce ze srebrną
trupią główką i oczami z ropiejącymi białkami, które spoglądały z jawnym rozbawieniem
na trzęsąca się ze strachu dorosłą kobietę.
Agent Darlovic, kierowca czarnego chryslera, zamiera w bezruchu, patrząc za wszelką
cenę na płaszcz i pełen mundur gestapowca, byleby tylko nie na gnijące oblicze generała.
Spoglądać na pysk Mondoe, to tak jak spoglądać w wypięte krocze grubej portowej
dziwki – pomyślał Serb.
Senny potwór zdawał nie przejmować się myślami o jego odrażającym wyglądzie. Był
zbyt potężny, aby móc zaprzątać sobie głowę takimi rzeczami jak prezencja.
- Dziewczynko… jak miło cię widzieć - rzekł głosem przypominającym krakanie setki
wygłodniałych wron. – Mała Aniu, który to już raz?
40
Jego
groteskowo
szpetna
twarz,
pełna
ropiejących krwistoczerwonych ran
wykrzywiona w uśmiechu o urodzie rozkładających się zwłok, zdawała się tylko
potwierdzać wszystkie obawy. Żaden człowiek nie mógł by mieć TAKIEJ twarzy, choćby
nawet po najstraszliwszej chorobie czy wypadku.
On mógł.
Dwumetrowe gnijące od wewnątrz stworzenie zdawało sobie doskonale sprawę z
własnej brzydoty, nie postrzegało jej jednak w ludzkich kategoriach, nie wstydziło się jej.
Gnijące wargi, i wyłażące na zewnątrz lewe oko, przybierające w chwilach wielkiej
ekscytacji odcień żółci, nie wzbudzały w nim złości czy potępienia.
Chociaż sam Mondoe stanowił perfekcyjne uosobienie wszystkich złych ludzkich i
nieludzkich emocji.
- Zadałem ci pytanie, dziewczynko – usłyszała Anna Kamińska.
Choć rozumiała znaczenie słów, nie była w stanie odpowiedzieć, tkwiła w milczeniu z
rozwartymi szeroko ustami i najszybciej jak tylko potrafiła, oceniała swoje szanse.
Przypominała sobie dosłownie wszystko, co wiedziała o sennym demonie. Choć był
tylko tworem podświadomości, nie istniał w rzeczywistym świecie i nigdy nie miał prawa
pojawić się nigdzie indziej, jak we śnie, to senne wydarzenia ostatnich czasów napawały ją
i profesora Adama Drzewieckiego ogromnym lękiem. Stanowiły rysę na szkle, irytujący
jeden procent. Wtedy nie wiedzieli jeszcze, że Mondoe rozplenia się po śnie, jak chwast,
cały czas nie mogąc przestać rosnąć
Anna często zadawała sobie w myślach pytanie: dlaczego akurat generał, skąd akurat
militarne, a nie na przykład satanistyczne skłonności sennego monstrum? Skąd, do jasnej
cholery, ten nazistowski mundur, wielkie oficerskie buty i wojskowa czapka z trupią
główką na popękanej łysej czaszce szpetnego potwora?
To akurat było oczywiste dla Anny Kamińskiej. Miało związek z człowiekiem, którego
nazwisko brzmiało Jack Burnfield. Wtedy kiedy pomyślała o tym właśnie człowieku
poczuła, że coś świdruje jej psychikę, coś uparcie chce dostać się do jej głowy, tak jak
gwałciciel, który pragnie skrzywdzić swoją ofiarę.
Czcij mnie, suko.
Mondoe potrafił opętać i robił to coraz częściej. Nie mógł być człowiekiem, nie tylko ze
względu na nieludzką brzydotę - był także zbyt ogromny, zbyt potężny i zły, aby mówić o
jakichkolwiek przejawach człowieczeństwa w jego przypadku… to był potwór, karmiący
się egoizmem i strachem.
Słyszałaś? Czcij mnie.
- Ty… nie będę ci odpowiadać, tworze. Element mojego snu… - wycedziła jedynie.
Tylko na tyle była w stanie się zdobyć.
41
- Zignoruję to, pozwolisz? Nie widzieliśmy się od dłuższego czasu. Po prostu miło
znów cię zobaczyć, ty mała dziwko… - rzekł potwór, wyciągając ręce odziane w grube
skórzane rękawiczki w stronę Kamińskiej.
Był to szyderczy gest powitania, a ton głosu pełen jawnej obłudy: coś niemal tak samo
szczerego jak pochlebstwa chorego i diablo napalonego zwyrodnialca względem małej,
bezbronnej dziewczynki, gdzieś na poboczu szosy w samym środku nocy.
Kobieta milczała.
- Zapomniałaś mnie? Nie pamiętasz kim jestem? – zapytał mroczny generał. – Nie
uwierzę w to. Już, tak szybko?
Agent puszcza ramię Anny Kamińskiej.
Uzbrojony Rifat Darlović, agent ABW serbskiego pochodzenia jest co najmniej tak
samo przerażony widokiem swojego szpetnego dowódcy jak piękna Anna Kamińska.
Pewnie nawet on nie spodziewał się, że do Anny – żony profesora, ich dzisiejszego
subiekta, przybędzie sam generał Mondoe. Zarobaczona twarz przyprawiała Serba o
mdłości za każdym razem gdy spotykał go przykry obowiązek rozmowy ze swoim
dowódcą.
Agent pomyślał wtedy, że to niedobre co jego dowódca robi tej kobiecie.
- Ty kurwo – słyszy pełne nienawiści słowa Mondoe, skierowane do Anny, której wargi
drżą z rozpaczy i lęku. Płakała też przeze mnie, pomyślał Darlović. Przeze mnie.
Niespodziewanie agent Rifat Darlović wtrąca się do rozmowy pełnym dyplomacji
tonem:
- Generale, nie miałem pojęcia, że to właśnie generał osobiście zasz...
- Zamknij pysk.
Agent natychmiast umilkł. Gołym okiem było jednak widać, że czyni to z ogromnym
wysiłkiem.
- Zadałem ci pytanie, mała dziewczynko – zwrócił się Mondoe do kobiety. –
Zapomniałaś mnie?
- Ciebie się nie da zapomnieć, sukinsynu - wycedziła z wściekłością już prawie łkająca
Anna Kamińska.
Potwór uśmiechnął się przeraźliwie. To była prawda.
- Doprawdy, popatrz sama, czy to nie zabawne? Myślałem, że jest kompletnie inaczej.
Ale nie martw się, ponoć zyskuję przy bliższym poznaniu. A bliskie kontakty to już tylko
twoja specjalność, prawda? Na przykład taki Jaaaaack… - udał ziewnięcie. – Ruchaliście
się i było ci nieźle prawda?
Anna splunęła mu w twarz.
42
Lewa ręka mrocznego demona powędrowała w kierunku krwawiącego i ropiejącego
policzka, aby zetrzeć ślinę. Gładząc swój dziurawiejący policzek, oprócz śliny, zebrał
palcami chyba z pół garści obrzydliwej ropnej mazi.
- Mój Adam cię zniszczy, już nad tym pracuje! – usłyszał potwór. - Szumowino, nie
jesteś wart mojej uwagi! - wykrzyknęła wściekła ze strachu Anna i natychmiast tego
pożałowała. – I wiem, że istniejesz tylko w moim śnie! - dodała po chwili oskarżycielskim
tonem.
- Tak jakby to przesądzało sprawę… - ocenił szyderczo Mondoe.
Po czym znów się zaśmiał. Miał dzisiaj wyjątkowo dobry humor i wiedział, że to tylko
zwiększa jego siłę. Nie miał zamiaru wychodzić z wspaniałego nastroju, w jaki się
wprawił. Rozgromi tę sukę już niedługo. O tak... to była bardzo przyjemna myśl dla takiej
kreatury jak senny demon. Zniszczy ją od wewnątrz, miażdżąc jej psychikę jak tłuczek
robi to z kawałkiem mięsa.
Przypatrując się panikującej Annie z wyraźną rozkoszą zaatakował ponownie:
- Jak to możliwe, że nie możesz się wydostać, mała dziewczynko? Och! Naprawdę nie
możesz się obudzić?! Ojojoj! - zapiszczał markując dziecięcą panikę. – Anno, mała Anno…
to takie straszne, kiedy potwór z szafy przejmuje kontrolę, czyż nie?
- Nie masz pojęcia o czym mówisz, kreaturo – odpowiedziała Anna mechanicznym
głosem, a oczy zaszły jej mgłą zamyślenia. Rozmawiać z Mondoe to tak, jakby rozmawiać
z lekarzem oznajmiającym ci właśnie, że twój rak wchodzi w ostatnie stadium. „Jaki rak, o
czym on mówi do cholery?!” - bębni ci w głowie i zaczynasz nerwowo pocierać palcami o
skrawki koszuli, podczas gdy człowiek w białym kitlu tłumaczy ci, że radioterapia
paliatywna to naprawdę dobry sposób na złagodzenie twojego bólu, zanim umrzesz. Tak…
można powiedzieć, że w ten sposób Mondoe rozmawiał ze swoimi ofiarami. Uwielbiał to
robić całym swoim zgniłym, zastygłym w bezruchu sercem.
Kobieta zaciekawiła go jak nikt nigdy, co było zdarzeniem dość osobliwym, żeby nie
powiedzieć, że po prostu nieprawdopodobnym. W czasach, kiedy Anna nie znała jeszcze
swojego przyszłego męża, Adama Drzewieckiego, generał ciemności nie interesował się
nią ani trochę. Była po prostu zwykłą, przeciętną jak brudna woda przyjaciółką człowieka,
który poświęcił wiele dla wiedzy o śnieniu.
Ciekawość Mondoe, demona snu, Anna wzbudziła dopiero w momencie, kiedy
dziesięć lat temu stała się żoną największego autorytetu w dziejach, jeżeli chodzi o pojęcie
śnienia. Zdobywając nagrodę Nobla, profesor Adam Drzewiecki nie tylko udowodnił, że
ma naprawdę ogromną wiedzę na temat śnienia, ale także przyciągnął do siebie
problemy.
43
Koszmar Anny Kamińskiej rozpoczął się zaledwie kilka dni po odebraniu przez jej
męża nagrody Nobla.
Dla Adama Drzewieckiego najbardziej prestiżowa nagroda naukowa świata za
całokształt pracy nad świadomym śnieniem, a w szczególności nad techniką wyjścia z
ciała podczas sennego relaksu, nie stała się bynajmniej przepustką do życia w stanie
spoczynku, na laurach. Przeciwnie, nagroda Nobla tylko pobudziła wszystkie zapędy
profesora do osiągnięcia jeszcze większej wiedzy na temat śnienia. A sama nagroda jako
powód do dumy już coraz rzadziej go interesowała.
Podobnie jak Wisława Szymborska, która przed śmiercią przyznała, że nie wie
dokładnie, gdzie w jej mieszkaniu znajduje się noblowskie wyróżnienie "za poezję, która z
ironiczną precyzją pozwala historycznemu i biologicznemu kontekstowi ukazać się we
fragmentach ludzkiej rzeczywistości", tak samo Drzewiecki nigdy nie poprzestał na
przyglądaniu się swojej nagrodzie "za usilne dążenie do zgłębienia wiedzy o śnieniu,
sennej rzeczywistości i właściwościach terapeutycznych snu" raz po raz, gdy już postawił
ją na swoim ogromnym biurku w gabinecie swojej kliniki psychiatrycznej.
Sześćdziesięciosześcioletni noblista Adam Drzewiecki pozwalał sobie na chwilę
próżnej zadumy tylko gdy polerował swoją nagrodę raz w tygodniu. Myślał wtedy z
niekłamaną przyjemnością o swoim dorobku naukowym. Czy nie miał jednak prawa do
chwili słabości po takim osiągnięciu?
Potwór Mondoe wiedział o tym wszystkim, wszak zainfekował umysł Anny i Adama
wkradając się jak wirus do ich snów. Przybierał na sile, obrastał w wiedzę i zamierzał to
wykorzystać.
Miał już plan, a do jego realizacji zamierzał użyć Anny.
Kiedy tak stali pod elektrycznymi drzwiami wejściowymi do absurdalnego budynku,
Anna, podobnie jak Rifat robiła wszystko żeby nie patrzeć mu w twarz. Zauważyła z
przerażeniem, że drzwi za potwornym generałem rozsuwają się i zsuwają, jak gdyby
oszalałe od jego obecności, i nie mogące przestać tańczyć w szaleńczym tempie. A generał
Mondoe? Spojrzał na nią z fałszywą, odrażającą radością i znów ukąsił:
- Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie, kochana? Byliśmy wtedy tacy młodzi i piękni… zadrwił. – Uciekałaś przede mną w swoim śnie. O tak… robiłaś to od momentu naszego
poznania się… płakałaś szczając pod siebie ze strachu. Zmoczyłaś nawet łóżko! Powiedz
kochanie, nadal śmiertelnie obawiasz się gwałtu? - zapytał z uśmiechem przywodzącym
na myśl brudną studzienkę ściekową. Pytanie było nagłe, niespodziewane i diablo trafne.
Trafił w czuły punkt.
- Ja… co ci… zamknij się!
44
Anna próbowała kolejny raz nie odpowiedzieć, zignorować Mondoe. Było to jednak
trudniejsze niż mogłoby się wydać na pierwszy rzut oka. Mroczne monstrum nie potrafiło
wprawdzie czytać w myślach, ale smutna prawda nie pozostawiała zbyt wiele radości, było
naprawdę dużo gorzej.
On sam był myślą.
- Nadal miotasz się na łóżku, spocona ze strachu, prawda mała dziewczynko? – myśl
zadała jej pytanie. – Wspominasz mnie. Myślisz o mnie, gdy jesteś sama w ciemnym
miejscu…
- Zostaw mnie! – krzyknęła Anna. - Tworze podświadomości, nie istniejesz! Nie jesteś
prawdziwy! - rozpaczliwie przerażona czterdziestolatka rozpłakała się. Po ślicznej, śniadej
twarzy popłynęły jej łzy.
Nikt spośród wszystkich zasiedlających podziemne miasto ludzi, oprócz agenta
Darlovica i nazistowskiego, sennego monstrum nie zwrócił na jej płacz najmniejszej
uwagi.
- Ależ istnieję, jestem tak samo prawdziwy jak twój senny strach - zaśmiał się generał
Mondoe, Strażnik Złego Snu. - Jestem realny jak ty sama. I nigdy nie przestanę stanowić
esencji twojego największego lęku… Przypomnij mi, co zrobił ci Jack Burnfield, podczas
pobytu w waszej klinice, kochanie? Co zrobił ci dziennikarz… we śnie?
Kobieta zamarła.
- Ty piekielny...
- Nawet nie muszę zaczynać tematu waszego rżnięcia – dotknął jej policzka
skostniałym pazurem, aż do momentu gdy nie poczuła, że za sekundę zwymiotuje. - Nie
bój się, nie zdejmę dziś spodni. Brzydzą mnie takie przeciętności, takie miernoty jak ty.
Po policzku Anny popłynęła łza. Była obrzydliwie gorzka jak cykuta Sokratesa.
- Nie boisz się mnie, boisz się tego co zrobię z twoim umysłem, mam rację? – usłyszała
szept Mondoe. Był niemal całkowicie niewinny w tonie i to przeraziło ją najbardziej.
O tak, to była prawda: słowa Mondoe zabolały ją, jak gdyby ktoś wbił w jej serce
szpikulec lodu. I wiercił nim jeszcze przez dobrą minutę. Nie minęła chwila a Mondoe
zaczął nucić szyderczą piosenkę:
Moja Aniu, myśl o wstaniu...
Nie zamyślaj się, ucisz myśli swe…
przecież widzisz droga Aniu…
że ja także jestem w śnie!
45
Jego śpiewający głos brutalnie przywrócił Annę do rzeczywistości. Zły sen. Bardzo
zły.
- Powiedz Anulu, powiedz jak było? – nucił dalej Mondoe, a Anna ze zgrozą
stwierdziła, że przybrał głos małego chłopca. – Co zrobił ci Burnfield, czy było ci miło?
Agent poprawił dyskretnym ruchem klapy czarnej marynarki, starając się
opanować drżenie palców.
- Jezusie nazareński… - szepnął cicho, tak że nikt nie usłyszał. Zagrywki potwora
były nieludzkie. Nie dało się ich ignorować, jakaś dziwna siła nie pozwalała na puszczenie
płazem bluźnierczych słów potworowi.
- Sukinsynu, tak bardzo cię nienawidzę… – powiedziała Anna, z rezygnacją, a łzy
kapały z jej oczu, na ziemię ogromnego podziemnego miasta. - Nie waż się mnie tknąć!
Pewnego dnia znikniesz, aby już nigdy nie wrócić! I nikt nie będzie za tobą płakał!
Mondoe zaśmiał się na cały głos, dosłownie trzymał się za boki i rechotał
szyderczo, przywodząc na myśl skrzek wyjątkowo obleśnej żaby.
- O tak, zniknę już niedługo. Przestanę istnieć w twoim życiu, kiedy będziesz
martwa! - zacisnął zęby po tych słowach i zazgrzytał nimi, aż spomiędzy dziąseł wypełzły
przerażone robaki.
- Nie! Mondoe, nie! - Anna zaczęła nerwowo obracać głowę w poszukiwaniu drogi
ewentualnej ucieczki: najpierw w lewo w stronę wejścia do dziwacznego budynku
projektu szalonego architekta, a potem w prawo w kierunku niekończących się arterii
podziemnego miasta.
– Odejdź, demonie! – krzyczała. - Dlaczego po prostu nie zostawisz mnie i mojego
męża w spokoju!?
Dyskusja nagle stała się dla generała bardzo jałowa. Momentalnie się nią znudził.
Sentymentalne bzdury…
- Agencie, za mną! I trzymaj tą kobietę, chce czy nie chce, idzie z nami - rzucił
Mondoe z pozorną ignorancją i obrócił się w stronę drzwi wejściowych, nie patrząc już ani
razu w ich stronę, gdy zmierzał do wejścia. - Pokażemy pani Kamińskiej, że wszystko co
przeżyliśmy razem, jak do tej pory było zabawą. A właśnie! Powiedz… mała
dziewczynko… – obrócił się na pięcie, aż skrzypnęły stawy. - Dziennikarz Burnfield nie
tyle cię uwiódł, co po prostu wykorzystał twój strach, prawda? Był twoim prywatnym
potworem spod łóżka… – szepnął Mondoe. – Zaufałaś mu, a on wylazł spod łóżeczka i
zdjął ci spodenki, żeby zaspokoić swój głód, tak?
- Nie masz pojęcia, co między nami było!
- To mi powiedz.
- Nigdy! Nigdy, rozumiesz?!
46
Mondoe wykrzywił zarobaczone wargi.
- Zmuszę cię do tego, żebyś mi o wszystkim powiedziała, ty niewierna suko. Wiem, o
wszystkich twoich lękach, znam każde twoje wspomnienie związane ze mną…
- Nie… proszę...
- Niech się zmieni. – rzekł Mondoe, a umysł Anny zakryła ciemność.
Potem nadeszły mroczne wspomnienia.
2.
To było w ich domu na wzgórzu, kiedy Anna jeszcze była pełnosprawna. Cieszyła
się życiem, jak każda kobieta, która osiągnęła w zasadzie wszystko co było do osiągnięcia.
Był wieczór. Leżeli razem w łóżku, on Adam Drzewiecki i ona, jego żona Anna Kamińska.
Było już dobrze po północy, a ogień w sypialnianym kominku trzaskał wesoło.
- Znów mi się wczoraj śnił, Adaś – powiedziała Anna, wtulając się w jego pierś. –
Znów mi się śnił mój potwór z szafy.
- Kochanie…
- Dlaczego nie może przestać mi się śnić? – zapytała. - Przecież jestem szczęśliwa i
ty też… Adam, czemu on ciągle mi się śni?
Adam Drzewiecki długo zbierał myśli.
- Senny potwór… jest mistrzem w wielu psychologicznych zagrywkach wobec
swoich ofiar – powiedział wreszcie, ważąc słowa. - Jeżeli chodzi o kuszenie atakowanego
umysłu w taki sposób, aby szybko zszedł on na pożądany przez niego tor, to Mondoe jest
prawdziwym ekspertem.
- Czy ja zwariowałam, Adaś? Czy Mondoe to tylko wytwór mojej wyobraźni?
- Nie, kotku. Mondoe nie jest twoim wytworem wyobraźni, jest najprawdziwszym
demonem, krążącym po ludzkich umysłach. Jest myślą. Można powiedzieć że jest takim
mrocznym pierwiastkiem zagnieżdżonym wewnątrz psychiki każdego, kto choć przez
parę sekund go zapragnął.
- Chcesz powiedzieć, że go pragnęłam?! – zapytała.
- Każdy z nas, każdego dnia ma takie chwile, kiedy… - westchnął, bo ciężko było
mu o tym mówić. – Kochanie, generał Mondoe to mentalny wirus, wyznawca strachu,
który chce pozostać w umysłach swoich ofiar już na zawsze, najlepiej w taki sposób, aby
ofiara już do końca życia nie mogła wyjść z szaleństwa i rozpaczy.
Anna postrzegała Mondoe nieco inaczej od męża, ale kiwała głową. W jej
świadomości generał był przede wszystkim złym facetem. Oczywiście jego wygląd odrażał
ją równie skutecznie co Adama Drzewieckiego.
47
- Myślę, że jego wygląd to sygnał od naszych podświadomości, że mamy do
czynienia z całą pewnością z czymś bardzo szpetnym – ciągnął Adam. – Każdy widzi go
trochę inaczej, ale ogólny obraz jest jeden: to wyjątkowo obrzydliwy potwór z gnijącą
twarzą.
- Czy on kiedyś przestanie nam się śnić, kochanie?
- Mam nadzieję, że tak, kochanie. Mam nadzieję, że tak.
I kto wie, być może miał rację. Wszak on sam, profesor Adam Drzewiecki, noblista
i ekspert, widywał w swoich najgorszych snach mrocznego generała Mondoe od wielu lat.
Drzewiecki zrywał się wtedy z krzykiem z ogromnego łoża małżeńskiego i biegł w stronę
barku. Szybko połykał zestaw kolorowych pigułek uspokajających i doprawiał się
szklaneczką koniaku. A potem zapadał w niespokojny sen o ludziach z ropiejącymi
twarzami i krzyczał, nawet mimo podwójnej dawki leków.
Cóż, to było tak zwane ryzyko zawodowe, które właśnie urosło do monstrualnych
rozmiarów. Generał Mondoe był tworem tak samo doskonałym jak przerażającym, jak
dziecko, które w ciągu kilkunastu lat przechodzi od ssania mleka z piersi kochającej matki
do chorobliwego obżerania się jedzeniem liczonym w kilogramach i zaspokajania w ten
sposób swoich kompleksów seksualnych.
- Boję się, Adam. Mam wrażenie, że on siedzi we mnie nawet kiedy nie śnię. Mam
wrażenie, że siedzi we mnie cały czas.
- Szczerze powiedziawszy kochanie, często odczuwam dokładnie to samo – odparł
jej mąż.
To poważna i jak najbardziej prawdziwa reakcja na koszmar, jaki potrafił rozpętać
potwór we śnie. Nawet teraz, kiedy Anna miała czterdzieści lat, jej własny mąż, ekspert
światowej sławy w dziedzinie snu nie potrafił wskazać odpowiedzi jak pozbyć się
ciemnego Mondoe z ich umysłów. Czasami wspominał nawet, że to niemożliwe.
A Anna? Cóż, ona myślała wtedy o złych facetach i potworach z szafy. I o tym, co
działo się, kiedy była kilkulatką.
Kamińska już jako mała dziewczynka sama pokonała złą moc szafkowych
dziwadeł, które ją straszyły, gdy chciała zasnąć. Pewnej zimowej nocy zmęczona swoim
lękiem, sama i bez pomocy tatusia odkryła, ze gdy zapali światło i otworzy szafę,
przeraźliwe kreatury znikają w tajemniczy sposób.
Szybko doszła więc do wniosku, że jedyne czego się boi, to sam strach. Pobiegła do
sypialni rodziców, aby powiedzieć tatusiowi o swoim odkryciu. I choć bardzo się bała, że
śpiący tata na nią nakrzyczy, nie stało się tak. Tatuś, choć był tylko prostym stolarzem,
wiedział jak ważne były słowa jego córeczki, pełne dumy i radości:
- Tatku, tatku już ich nie ma! Potworów z szafy! Nie boję się!
48
A tatuś uśmiechnął się z całego serca. I choć dochodziła dopiero trzecia trzydzieści,
zaprowadził ją do kuchni, zagotował mleka, posadził przy dziecinnym stoliczku, a potem
uklęknął koło niej na zimnej kuchennej podłodze i cichutko, aby nie budzić mamusi,
wytłumaczył jej spokojnym głosem raz na całe życie:
- Wszystko na tym świecie jest zbudowane z czegoś, króliczku. Wszystko oprócz
strachu. Strach jest zbudowany z niczego - pocałował ją w policzek i przytulił najmocniej
jak potrafił. – Ale ty już to wiesz. Jestem z ciebie dumny, kochanie.
A ona przytuliła się do swojego kochanego tatusia, który właśnie w tej chwili był
dla niej całym i jedynym światem. Wtedy jeszcze nie mogła wiedzieć, że czasem potwory z
szafy istnieją, są tak samo prawdziwe jak strach.
Całe jej życie stało się smutną wędrówką po gwałcie, który nastąpił kilkanaście lat
później. Ten, kto zgwałcił Annę Kamińską chodził wolny po ulicach, na dodatek stanowił
władzę w zamieszkiwanym przez nią mieście, był bowiem burmistrzem.
Teraz, trwając w sennym koszmarze i stojąc we śnie naprzeciwko generała
Mondoe, stanowiącego sumę jej wszystkich strachów, Anna Kamińska zaciskała zęby z
wysiłku, aby tylko nie myśleć teraz o TYM, co zrobił jej pewien obrzydliwy mężczyzna.
Tak, właśnie TO. To, to, to, to!
Anna pomyślała, że generał Mondoe ma rację - ropiejące rany, dziura w twarzy
zamiast ust, czerniejące i zarobaczone zęby, nie były tym czego się obawiała. Drżała ze
strachu nie przed samą postacią generała, a przed tym, co zapewne zaraz zrobi z jej
psychiką, którą przez tak wiele lat usiłowała doprowadzić do porządku.
Miała z nią bowiem ogromne problemy.
Kilkanaście lat po nocnej rozmowie z tatusiem, kiedy mieszkała już z Adamem i
nienawidziła mężczyzn całym swoim sercem po tym co zrobili, pewnego poranka
otworzyła drzwi wejściowe od domu i podniosła leżącą na wycieraczce gazetę.
Przechodząc do kuchni aby przygotować sobie płatki kukurydziane zaczytała się w
artykuł. Omal nie usiadła z wrażenia pod wpływem cytatu. „Patrząc na ciemność lub
śmierć boimy się nieznanego - niczego więcej.” – czytała fragment książki Rowling,
autorki przygód Harry‟ego Pottera.
Anna pomyślała wtedy, że to największa bzdura jaką słyszała.
Patrząc na ciemność nie boimy się wcale nieznanego. Ciemność jest dobra,
ciemność pochodzi przecież od samego Boga. Patrząc na ciemność boimy się strachu.
A w przypadku Anny strachu przed gwałtem.
Czy potwór opętał tego, który pod nieobecność Adama wszedł w nią brutalnie i
zgwałcił, nie tylko jej ciało, ale przede wszystkim jej psychikę? Cóż, na razie powinna nam
wystarczyć wiedza, że potwór karmił się, choć strachem, to jednak w identyczny sposób
49
jak narkomani: po prostu uwielbiał być naćpany, a kiedy ćpał czuł, że może nareszcie
zwiększyć dawkę narkotyku, od którego się uzależnił.
Żeby się naćpać bardziej.
Czynił to, zwiększając euforię i nie mógł przestać. Różnica między głodzącym się
nastolatkiem z niedorozwiniętym poczuciem własnej wartości, albo stereotypowym
polskim ćpunem wtłaczającym sobie w żyły kompot, lub też nim, sennym demonem w
mundurze, była tylko jedna… Mondoe obżerał się strachem, orgazmiczną euforią albo po
prostu lenistwem swoich ofiar, wyczuwał te uczucia i kiedy tylko ofiara wpadała w panikę
i rozpacz, żarł.
Żarł jak Rzymianie przed orgią, aż do wymiotów.
Anna poczuła się dokładnie tak jak wtedy, kiedy bała się jeszcze szufladowych
wiedźm, firankowych wampirów i potworów z szafy. Przypomniała sobie słowa ojca, nie
potrafiła jednak umiejscowić ich na żadnej płaszczyźnie swojego rozsądku, a
przynajmniej nie spoglądając Mondoe prosto w gnijącą twarz.
Czas stanął w miejscu, kiedy Anna Kamińska i generał Mondoe patrzeli na siebie w
milczeniu. Wymieniali myśli. We śnie to całkiem naturalne, prawda?
3.
Podziemne miasto zamarło. Wszyscy znajdujący się pod powierzchnią ziemi ludzie
zniknęli. Wszyscy, oprócz Rifata Darlovića. Szarpnięta za ramię Anna z krzykiem zostaje
wciągnięta do dziwacznego budynku. Czuje się przy tym mniej więcej tak, jak gdyby
prowadzono ją na krzesło elektryczne.
- Pokażę ci prawdziwą torturę, ty mała dziwko – śmiał się Mondoe, kiedy szli
ciągnącym się w nieskończoność ciemnym korytarzem za rozsuwanymi drzwiami. –
Pamiętasz tego, który cię zgwałcił? Cóż… mam dla ciebie niespodziankę, czeka cię małe
randez vous z tym miłym człowiekiem!
- Sprawia ci to radość, potworze? Naprawdę cię to rajcuje? – pytała Anna, płacząc.
- O tak, kochanie, możesz mi wierzyć! – roześmiał się Mondoe, nie odwracając się
nawet w jej kierunku. - Nic nie kręci mnie bardziej, niż twój strach, zapomniałaś o tym?
- Nie rozumiem jaka moc powołała cię do życia, Mondoe, ale po moim
przebudzeniu jesteś nikim. Nie wiesz…
- Zamknij ryj.
Uwagę generała Mondoe zaabsorbowało coś innego niż jej przerażenie. Dużo
ciekawsza sprawa… duża sprawa!
50
Lekki zapaszek, ulotny i nieśmiały, a jednak wyczuwalny i tak wyczekiwany. Znał
ten zapach. Nie musiał nic mówić. Wyczuł w powietrzu zbliżającą się wielkimi krokami
śmierć, coś jakby pyknięcie w powietrzu. I wiedział już co się za chwilę stanie. Cel, który
sobie postawił zostanie za chwilę osiągnięty.
Właśnie w tej chwili Anna Kamińska również to poczuła… coś… coś jakby bardzo
złego właśnie działo się z jej ukochanym mężem. Rosnąca panika, w którą wpadła
pogrążając się w koszmarnym śnie, właśnie się potroiła:
- Co... Jezu, Mondoe, co…?
Mondoe tylko skinął palcem.
- Czyżbyś to wyczuła, kochanie? - zapytał cicho, i rozszerzył gnijące wargi w
uśmiechu. – Wyczułaś czyjąś nadchodzącą śmierć, prawda?
- Kłamiesz. Nie masz takiej mocy, żeby…
- Żeby, zastanówmy się… żeby na przykład zabić twojego wielkiego męża? –
dokończył generał, oblizując gnijącą twarz, długim czarnym jęzorem. – Ależ gdzie tam.
Adam Drzewiecki to silny człowiek, naprawdę silny. Chociaż podatny na moją moc, to
jednak odporny na całkowite opętanie. Ma wielką wiedzę… - ciągnął, aż wreszcie
spuentował: - No chyba, że właśnie sam się ugiął, jak tchórzliwe zwierzę! No chyba, że
sam z własnej woli zabija się właśnie w tej chwili!
Roześmiał się z własnego szczęścia na całe gardło.
- Jezu to niemożliwe! – pomyślała Anna. – Dobry Boże, nie, to nieprawda. Nie mój
mąż, nie teraz, NIE TERAZ DO CHOLERY!
Ujrzała w myślach wielki kamień. Po chwili stał się on jej sercem.
- Adam… - szepnęła niemal bezgłośnie. Po czym rozpłakała się na dobre, a czarna
rozpacz ogarnęła jej serce.
Zawiał lekki wiatr. Fikcyjne miasto w podziemiach Jednostki Centralnej spowiła
całkowita cisza, nie licząc łkania zrozpaczonej kobiety.
Nie mogę się obudzić, nie mogę pomóc mojemu kochanemu Adasiowi! Co on chce
sobie zrobić? Dlaczego teraz, dlaczego właśnie teraz, do cholery?!
- OPĘTAŁEŚ GO? CO ZROBIŁEŚ ADAMOWI, TY CHOLERNY SKURWYSYNU?! ryknęła Anna czując, że zdziera sobie struny głosowe pomimo tego, że znajdowała się
przecież we śnie. Łzy dalej płynęły jej z oczu.
- Co JA zrobiłem Adamowi? - zapytał drwiąco potwor w mundurze. - Niewłaściwie
postawione pytanie, zgwałcona przez burmistrza, a potem zapięta przez dziennikarza ze
Stanów dziewczynko. To właściwe brzmi: co TY pozwoliłaś, bym zrobił z twoim mężem.
Spójrz, śnisz sobie o podziemnych miastach i sennych postaciach. Idziesz jakimś
51
ciemnym korytarzem i prowadzisz pogawędki z potworami i agentami. A w tym czasie
twój mąż właśnie się zabija! Bardzo ciekawe, naprawdę bardzo… - roześmiał się szczerze.
Anna spuściła głowę, czując że za chwilę zemdleje. Wyczuła to. Dobrze wiedziała,
że to czego tak się bała, właśnie nastąpiło. Mondoe pozwolił jej, by sama wprowadziła
swój umysł w ten groźny stan pełnej paniki.
Senny demon trwał w milczeniu przez dłuższy czas, aż w końcu odezwał się:
- Ty już wiesz, prawda? Takie małżeństwa jak wasze wyczuwają to jak bliźniaki.
Wiesz, że to co mogło się zawsze stać, właśnie się dzieje. Nie chciałaś na to pozwolić, a
jednak pozwoliłaś. Obawiałaś się, że to może się kiedyś wydarzyć… - dał sobie kilka
sekund na teatralną pauzę, po czym rzekł: - …i to się właśnie dzieje! Twój mąż, senny
szaman Adaś Drzewiecki właśnie popełnia samobójstwo!
Nie.
- Nie wierzę ci! Nie wierzę, nie wierzę! - po policzkach popłynęły łzy. - TO JEST
KOSZMARNY SEN! ANI JEDNO SŁOWO NIE JEST PRAWDĄ!
Mondoe śmiał się. Śmiał się tak, jak człowiek w najszczęśliwszych chwilach
swojego życia. I rósł z sekundy na sekundę, był już ogromny, potężny, największy!
Przyglądający się całej scenie potężny Serb Rifat Darlović przetarł spocone ze
strachu czoło, odgarniając kruczoczarne włosy na bok. Jezu, ten potwór nie tylko nim
rządził. Nie byłoby to wcale takie najgorsze, wszak każdemu panu można się sprzeciwić.
Było jednak o wiele gorzej, i właśnie to spowodowało, że pod doświadczonym agentem
ugięły się kolana.
Agent Darlovic był częścią tego koszmaru. Był wszak stworzony przez to cholerne
monstrum, był mu całkowicie poddany i nie mógł mu się sprzeciwić.
Jak gdyby był jego synem.
Ubrany w garnitur mężczyzna zrozumiał to z trwogą właśnie teraz i nie miejmy mu
tego za złe – mimo, że był dorosły, liczył sobie dopiero kilka dni sennego życia.
To co poczuł agent specjalny, cały ten ogromny żal i nienawiść do szpetnego tworu
zwanego generałem Mondoe, w połączeniu z prawdziwym współczuciem do żony
noblisty, Anny Kamińskiej, stała się w istocie pierwszym ludzkim odruchem, na jaki
kiedykolwiek się zdobył.
To było jego pierwsze prawdziwe uczucie, tak jakby narodził się dopiero teraz.
Szkoda, że pierwsza emocja, jaką poczuł Darlovic, było w istocie mieszanką nienawiści i
żalu. Przez cały nieokreślony okres czasu służby dla straszliwego Mondoe, który jemu
samemu wydawał się wiecznością, nie czuł nic.
Teraz, kiedy narodziły się w nim pierwsze ludzkie odruchy, było już za późno.
Adam Drzewiecki właśnie w tej chwili popełnia samobójstwo.
52
- Mondoe, ty potworze… - rzekł Rifat, patrząc jak klęcząca na ziemi, sina od płaczu
Anna po chwili pada na ziemię, tłukąc kobiecymi piąstkami zimny bruk podziemnego
miasta. Generał spojrzał od niechcenia w jego oczy.
Wyczekująco skinął ręką.
- Masz mi coś do powiedzenia? - zapytał potwór czując własną potęgę. - Śmiało, nie
krępuj się, Darlović. Chociaż raz powiedz coś, co ma szansę mieć jakiekolwiek znaczenie.
Agent specjalny, a raczej jego nowo narodzone serce płonęło.
- Nie czujesz tego, prawda? Ty chory podmiocie, nie czujesz nic, oprócz głodu wycedził Darlović, podchodząc kilka kroków w stronę monstrum, zatrzymując się jednak
przy leżącej Annie i kładąc swoją dłoń na jej ramieniu.
Agent specjalny nie zauważył iskierki zaniepokojenia w czarnych jak smoła oczach
sennego potwora, bo właśnie w tej chwili Anna z niemal zwierzęcym odgłosem szarpnęła
jego rękę z obrzydzeniem - była to przecież dłoń diabelskiego pomagiera.
A szkoda, może ten właśnie dziwny błysk w ślepiach potwora dodałoby
Darlovićowi pewności siebie w ostatnich minutach życia.
Rifat ze smutkiem zabrał rękę, myśląc, że niezależnie od tego, czy Anna mu zaufa
czy nie, pomoże jej. Zrobi wszystko, aby przerwać koszmarny sen, w którym trwali,
podejmie wszelki wysiłek, aby tylko zakończyć cierpienie kobiety, którą w tej chwili
pokochał.
Jakby to planowali, gdy tylko Rifat otworzył usta, Mondoe odezwał się
niespodziewanie:
- Jack Burnfield i ty... – wycedził w kierunku Anny. – To wasza wina, nie moja.
Mówię poważnie, nie zrzucam odpowiedzialności. Wy do tego doprowadziliście,
zdradziliście tego człowieka, zdradziliście razem twojego męża, Adama Drzewieckiego. A
teraz on umiera, czy to nie zabawne?
- Nie… - zaprzeczyła Anna, bez większego przekonania, powiedziała to jednak
bardziej do siebie, aniżeli do stojących przed nią sennych tworów. - Zaprzeczam temu co
usłyszałam. To jest wszystko jeden wielki koszmarny sen. Wiem, że Adam żyje, nie umarł.
On żyje. Na pewno żyje!
Mondoe zaśmiałby się znów, w swej wielkiej inteligencji wiedział jednak, że
mogłoby to zostać odebrane jako banał, a tego przecież nie chciał. Był diabelnie mądrym
tworem, wiedział więc z pełnym przekonaniem, że nadszedł czas na objawienie Annie
swojej prawdziwej, wielkiej potęgi.
Chcę prawdziwej ogromnej rozpaczy. Niech suka drży, niech się do mnie modli ze
strachu! – pomyślał i natychmiast powiedział:
53
- Pokażę Ci, dziewczynko. Opuścimy na chwilę sen, wyjdziesz z własnego
pogrążonego we śnie ciała i ujrzysz śmierć swojego męża. Potrafisz wychodzić z ciała
prawda? Wiem, że tak… wiesz co zrobię? Nawrócę cię na wyznanie tego co niewyznane, aż
uwierzysz, że twój mąż Adam zdycha jak tchórz, którym był przez całe życie. Jak chory
szczur, który gryzie się po łapach kiedy wie, że umiera… - rzekł, po czym uniósł swoją
prawą kościstą rękę wysoko do góry. W ręku trzymał już swój amulet – zegarek mierzący
fałszywe godziny i minuty, na opak, do tyłu.
- Patrz – rzucił w stronę Anny.
A ona uległa i spojrzała.
Następnie po raz kolejny krzyknął doniośle trzy słowa, brzmiące niczym zaklęcie w
ustach czarnoksiężnika:
- Niech się stanie!
I nagle podziemne miasto zniknęło. Pogrążona w głębokim, koszmarnym śnie,
Anna Kamińska, dokonała czegoś, co do dziś przez lwią część naukowców jest uważane za
szamański blef. Miała nadzieję, że w przeciwieństwie do opuszczenia ducha z jej własnego
ciała, samobójcza śmierć jej męża okaże się jednym wielkim kłamstwem.
Oczywiście myliła się.
54
Rozdział II
Homicidium
„Gdybyś kiedy we śnie poczuła, że oczy moje już nie patrzą na ciebie z miłością,
wiedz, żem żyć przestał”
~ Stefan Żeromski
3 października, pięć minut po północy. Prywatna klinika psychiatryczna
profesora Drzewieckiego
1.
P
rofesor Adam Drzewiecki nie miał chwili do stracenia. Dawno temu skończył się
czas, w którym panował nad sytuacją. Mówiąc bardziej dosadnie, wszystko się
spierdoliło.
Idąc szybkim, niespokojnym krokiem przez zaciemniony korytarz swojego szpitala
psychiatrycznego, myślał o tym, czy nie przesadził tym razem, w swoim uporze do
stawiania milowych kroków.
Jego jedynym źródłem świata była latarka, którą trzymał w ręku jak największy
skarb. Znajdował się w swoim własnym dwupiętrowym szpitalu psychiatrycznym i znalazł
wreszcie sposób, swoją ostatnią szansę na wydostanie się z tego przeklętego miejsca.
Miejsca, które stworzył dwanaście lat temu, kiedy z prawdziwej czystej pasji zbudował,
krok po kroku, swoje marzenie o własnej klinice psychiatrycznej.
Teraz to miejsce miało się stać jego grobem.
55
Naukowiec nie miał szans na wydostanie się ze śmiertelnej pułapki, a przynajmniej
tak uważał jego oprawca, ścigający go jak duch, niewidzialny i niesłyszalny, jednak
wyraźnie obecny tuż za plecami profesora i gotowy w każdej chwili go zabić.
Jego sumienie.
Wszedł do swojego gabinetu, w pierwszym odruchu chcąc zapalić światło. Gdy
dotarło do niego, że pstrykając przełącznik niczego nie osiągnie, przez jedną ulotną chwilę
Adam Drzewiecki poczuł czyjąś obecność w gabinecie, jak gdyby ktoś go obserwował.
Bóg? Niemożliwe… nie wierzył w jego istnienie, poza tym wyczuwał obecność osoby, którą
dobrze znał, jak gdyby własna żona obserwowała go z bliżej nieokreślonej przestrzeni,
gdzieś w cieniu.
Bzdura. Według jego wiedzy jedynymi osobami poza nim, znajdującymi się na
terenie jego kliniki psychiatrycznej byli: dziennikarz Jack Burnfield, w tej chwili
uzależniony od substancji jego autorstwa, oraz jego żona Anna, podobnie jak dziennikarz,
pogrążona w narkotycznym transie.
A jednak czuł, że obserwująca go postać jest bliżej, niż mu się wydaje. I wcale nie
śpi, tylko patrzy na niego. Przygląda mu się. I smuci ją to co robi, rani ją straszliwie.
- Coś ty narobił, stary durniu… rozejrzyj się i spójrz sobie w twarz – powiedział do
siebie noblista. – Burnfield odchodzi od zmysłów przez twój roztwór, Anna przestała cię
kochać z tego samego powodu. A całe miasteczko życzy ci śmierci…
Cóż, wszyscy dostaną to, czego chcą.
Upewniając się, że ciężka stalowa krata w oknie jednej z izolatek, utrzyma ciężar
jego ciała na odpowiedniej wysokości, profesor Drzewiecki stojąc na obitym w skórę
taborecie, zarzuca sobie węzeł na szyję. Zaciska go mocno, lecz nie z całej siły, w
odpowiednim miejscu, tak aby grawitacja mogła skręcić mu kark. Przez sekundę w jego
głowie pojawia się ostatnia myśl:
Kroki milowe. Kamienie.
Następnie jednym zdecydowanym ruchem stopy strąca taboret na którym stoi.
Krok w dobrą stronę.
56
Rozdział III
Ś.M.J
„Ach! ach! Majorze, dzisiaj żyjem, jutro gnijem,
to tylko nasze, co dziś zjemy i wypijem!”
~ Adam Mickiewicz
3 października, chwilę później. Podziemne miasto we śnie Anny Kamińskiej
D
1.
laczego?! DLACZEGO TO ZROBIŁEŚ?! - Anna łkała rozpaczliwie, kiedy widok jej
wiszącego na sznurze męża, targanego konwulsjami, ustał. Znów wróciła do snu o
podziemnym mieście.
Mondoe sprawiał wrażenie niewzruszonego.
W odzianych w rękawiczki, wychudzonych dosłownie do szpiku kości rękach,
trzymał swój bibelot. Bawił się nim teraz, jak gdyby nic się nie stało. W rzeczywistości
sumiennie rozważał, co właśnie się wydarzyło. Nie spodziewał się śmierci Drzewieckiego,
przynajmniej nie w tym momencie.
A jednak śmierć nadeszła. Pokazał ją Annie Kamińskiej w doskonałej chwili. Miał
taką zdolność, nauczył się jej. Nie miał jednak pojęcia dlaczego, a jego uwagę absorbowało
coś zupełnie innego, niż śmierć Drzewieckiego.
„Nie czujesz tego, prawda? Ty chory podmiocie, nie czujesz nic oprócz głodu.” –
przypomniał sobie Mondoe.
Słowa Darlovica były dla niego niegroźne, nie pierwszy raz spotkał się z buntem ze
strony swoich pomagierów… no cóż, niedoskonałości mogą zdarzyć się wśród gnid.
57
Pytanie stworzonego przez niego agenta Darlovića ugodziło jednak dotkliwie sennego
demona, odzianego w nazistowski mundur, jakby trafiły boleśnie w jedyny punkt na
mapie jego mętnej duszy, który można by nazwać punktem prawdziwym.
Nie chodziło o brak sumienia, Mondoe zdawał sobie sprawę, że jest zły i to
sprawiało mu parszywą, złą radość. Mowa raczej o tym, że generał snu właśnie zdał sobie
sprawę ze swojej porażki – pseudoludzie, których tworzył do własnych potrzeb nie
powinni być niedoskonali, a ostatnio reprezentowali swoim zachowaniem niemalże same
nieprzydatne emocje… radość? Współczucie? MIŁOŚĆ?
Absurd. Położy temu kres w kilka chwil.
Demon rozkłada lekko swoje zgrzybiałe dłonie, oblizuje zarobaczone wargi, skupia
całą swoją energię na odegraniu roli nieprzystępnego potwora i mówi z nienawiścią:
- Twój Adaś zabił się jak spłoszona dziwka, dziewczynko. Dynda sobie teraz na
kracie, jak breloczek. Powiedz… jakie to uczucie?
- Gówno możesz wiedzieć! Twoje serce zgniło! – łzy kapały po policzkach Anny.
- To mi wyjaśnij.
- Nie będę z tobą rozmawiać na żaden temat, parszywa kurwo! Rób sobie ze mną
co chcesz, dotarło?!
- Ależ nie ma…
Wtedy niespodziewanie usłyszał kolejne słowa Darlovica, znowu brzmiące inaczej,
niż wszystkie jego dotychczasowe, przepełnione lękiem monosylabiczne bąknięcia, które
agent wydawał z siebie, wykonując jego rozkazy.
- Zamknij się, po prostu zamknij ten parszywy ryj, tak abyśmy mogli wreszcie
przestać słuchać gówna, którym zatruwasz wszystko co dobre na tym świecie! – wyrzucił z
siebie ogromny Serb. - I tak nie zrozumiesz, Mondoe. Boisz się, to kolejna z miliarda
negatywnych cech, jaką dziwnym zrządzeniem losu obdarzył cię najwyraźniej sam diabeł.
Jesteś pozbawiony uczuć, i współczuję ci z całego serca. Nigdy nie pojmiesz miłości.
„Generale”… – dodał spokojnym, opanowanym głosem agent specjalny.
Mondoe parsknął śmiechem.
- A co TY możesz wiedzieć o jakimkolwiek uczuciu, agencie? Jesteś moim
wytworem. Można powiedzieć, że stanowisz mój śmiesznie mały ułamek, siłą rzeczy jesteś
gorszy ode mnie. Ty żałosny produkcie, nie masz pojęcia o czym mówisz! - zaśmiał się
generał, jednak nie tak wylewnie i szyderczo jak przed paroma chwilami.
Milczenie.
- Stworzyłem cię na moje podobieństwo – prowokował dalej potwór. - Jesteś
jednocyfrowym promilem, nie znaczysz dla mnie więcej niż ta suka, której zaraz zmiażdżę
tę kurewską duszę. Jestem twoim bogiem, zapomniałeś?
58
Agent Darlović wiedział już, że Mondoe znów próbuje go zniewolić. Tak, to samo
próbuje zrobić Annie. Opętać ją. Najwyraźniej tak, jak opętał Drzewieckiego. Rifat
spodziewał się, że za chwilę, przestanie istnieć, lub w najlepszym wypadku przeniesie się
na inny poziom egzystencji - o ile w ogóle możemy mówić o innych jej poziomach w
przypadku tworów podświadomości, a co do tego nie miał pewności. Potwór wyciągał już
ku niemu swe macki, które jednak dziwnym trafem nie zdołały przebić się przez pancerz
spokoju agenta specjalnego.
Przynajmniej jak do tej pory.
- Kłamiesz - odparł Darlović po chwili. Spojrzał na łkającą Annę, a jego serce znów
uniosło się wysoko do góry. Wiedział, że jeśli w jego żałosnej egzystencji zaistniał choć
cień szansy na to, że może przynajmniej raz zrobić coś dobrego, to czas na konkretny krok
nastąpił właśnie teraz. Nawet jeśli miałoby go to kosztować życie.
- Adaś... mój kochany Adaś... – płakała cały czas Anna, a Darlovićowi, choć nigdy
nie podejrzewałby się o posiadanie tego dziwnego narządu, pękło serce. Z całej siły
zapragnął mieć żonę, kobietę z którą mógłby umrzeć. Albo umrzeć właśnie dla niej.
W tej samej chwili przestał się bać.
- Sprzeciwiam się twojemu istnieniu, Mondoe – rzekł agent.
- Nie masz takiej mocy, pionku.
- Ale Anna ma! – powiedział Darlović, a fałszywy generał rozszerzył oczy.
Senny agent specjalny odkrył właśnie kolejny raz, i to w ciągu jednej nocy, czym
jest człowieczeństwo. I w tej chwili zamierzał poświęcić swe życie dla tej wiedzy.
Mondoe był tworem piekielnie inteligentnym, podobnie jak wszystkie inne znane
nam złe postaci, z czasem stał się jednak zbyt pewny swojej niewypowiedzianej wręcz
potęgi. Ale był też zbyt próżny. I choć z początku wcale się tak na to nie zapowiadało,
agent nie mógł uwierzyć we własne szczęście, oto bowiem nastąpiło to, co moglibyśmy
określić mianem momentu zwrotnego.
- Za to co ośmielasz się o mnie mówić, pionku, rzucę na ciebie klątwę. Jestem
pewien, że naszej małej kurewce spodoba się taki mały popis. – powiedział, a potem
wpatrując się w agenta Darlovića zaropiałymi ślepiami, wyciągnął fałszywy zegarek w jego
kierunku.
- Patrz. Patrz na mój zegarek.
- Nie, zapomnij o tym – odrzekł pewnie Darlović. – Widziałem to, widziałem co
robisz ludziom tym amuletem, potworze.
- Patrz.
Darlović zamilkł.
- Spójrz na zegarek, jeśli kochasz Annę.
59
- NIE RÓB TEGO, NIE GRAJ ZE MNĄ MONDOE! – ryknął Darlović. – NIE
MYŚL, ŻE NABIORĘ SIĘ NA TWOJE PIERDOLONE GIERKI!
- Nie kocha Cię… - wzruszył ramionami Mondoe, przypatrując się pytającemu
wzrokowi Kamińskiej. – Cóż, co zrobić. Pewnie chciałabyś go skosztować, co? Taki
przystojny, muskularny Serb… sam go stworzyłem! Jest, jak sama widzisz potężnie
zbudowany i cholernie silny. Mógłby cię przepołowić gdyby chciał. Ale tak się nie stanie.
Sama słyszałaś, że ma cię gdzieś, ty mała dziwko.
- ANNA NIE SŁUCHAJ TEGO…
- Milcz. Po prostu zamilcz – Mondoe wyciągnął dłonie, w których trzymał
odwrotny zegarek, po czym skierował je ku twarzy agenta. Mimo dużej odległości jego
diabelska moc zadziałała, a agent Darlović nie mógł wydusić z siebie słowa.
Mondoe rzucił na niego czar, zakleił mu usta niewidzialnym klejem.
- Naprawdę nie ma sensu otwierać pyska, agencie Darlović. Słyszymy jedynie
stłumione charknięcia i jakieś werbalne rzygi… - roześmiał się Mondoe.
Agent Darlović nie mógł mówić. Mondoe odebrał mu tę moc. Miał być niemy już
do końca życia, ale Mondoe nie odebrał mu słuchu: słyszał każde słowo.
Każde parszywe słowo generała ciemności:
- Nie martw się, Aniu, to że ten nędzny skurwiel nie jest w stanie Cię pokochać nie
znaczy, że nie chciałby cię zaspokoić. A na pewno chciałby tego, chciałby cię wyruchać,
mimo tego, że właśnie przyznaje się przed sobą do swoich pierwszych ludzkich odczuć, to
nie powiedział tego na głos. A teraz… no cóż, chyba jednak nie dowiemy się jak brzmi jego
zdanie – roześmiał się generał Mondoe, jak żałosny prezenter telewizyjny z własnego,
taniego żartu. - Ale wiesz co? – pyta retorycznie demon. – Mam dla ciebie propozycję, ty
brudna kurewko. Na otarcie łez proponuję krótką piosnkę, och, tak wiesz… dla
rozluźnienia emocji.
Kiedy Mondoe rozmawiał z Anną, o ile w ogóle można mówić o dialogu, Darlović
nie myślał o tym, że już nigdy w życiu nie wypowie ani słowa. Pomyślał po prostu o Annie,
o tym co mógłby dla niej zrobić. I w momencie kiedy o tym pomyślał, wtedy właśnie
nastał prawdziwy cud.
- Raz, dwa, trzy, cztery… - rozległ się wesoły ton. Oto bowiem generał Mondoe
przybiera głos małego chłopczyka i prawie niewinnym głosikiem nuci parszywą piosenkę.
Każdy swoją ma Golgotę, na barkach krzyż niesie,
Nikt do końca nie wie, co dzień mu przyniesie!
Jak kochanki oczy
w wielkich reflektorach
Seks sprzedaje, koka wciąga, oto twa Gomora.
60
To trochę tak, gdy się starasz
zaraz
Tworzysz, działasz, chwalisz
I jedyne co masz to paraliż.
Ja nie milknę nigdy, to smutek ton nadał:
„To demon go dopadł, on zmysły postradał!”
Wszystko, nie słowo, stało się ciałem…
Wystarczy, że o tym pomyślałem!
- Zamknij się demonie, ucisz swój plugawy ryj! – krzyczała, ale on nie słyszał,
zajęty wymyślaniem kolejnych rymów. – Niech ten parszywy pysk na zawsze zamilknie!
Refren był najgorszy, najbardziej bolesny dla Anny Kamińskiej:
Znasz to ty, znam to ja, zna noblisty suka:
Kto wie, kiedy, jak i gdzie, głowę ci przeszukam!
Człowiek jak Bóg! – myślisz, ale to bzdura,
Bogiem jestem ja!
Poddanym twoja skóra!
(…nadchodzi tortura!)
A więc módl się szczurze! I trząś!
Żałobny pląs…
Drugie to sen, a życie jedno?
Halo! Pamiętaj! Nie wiesz na pewno…
Czy Mondoe aby nie trafił w sedno!
I tak nucił i nucił, a wersy piosenki coraz bardziej dokuczliwe i mącące umysł
wżerały się mimo woli do ich świadomości.
Zaraźliwie złe słowa tworu w gestapowskim mundurze rozpleniały się w umyśle
szybko i z wielką łatwością, jak gdyby powołane do działania przez mroczne wersy
piosenki Mondoe.
Rozochocony i radosny twór stracił jednak czujność.
Kiedy agent Rifat wyczuwa pod połami swojej czarnej marynarki ciężar
metalowego przedmiotu, może się jedynie domyślać tego co nastąpi. Nie ma pojęcia co
właśnie pojawiło się pod pazuchą, ale takie rzeczy zdarzały się w cudzych snach często..
Rifat wiedział, że musi wykorzystać moment, jeśli tego nie zrobi, czeka go śmierć.
61
Wiedział o tym doskonale. Mondoe zdepcze go jak robaka, spowoduje że jego niewierny
sługa eksploduje, albo po prostu zamieni go w śliniącego się idiotę.
Postanowił jednak zaryzykować.
Nie tracąc ani chwili dłużej i zerkając okiem na nucącego upiorną piosenkę
demona, za wszelką cenę stara się zbliżyć niezauważalnie do Anny. Spogląda na Mondoe.
I znowu. Chyba go nie widzi. Nie, chyba nie. Pomału… pomału… i już znajduje się
naprzeciw łkającej Anny.
Każdy grzech twój chrzestem mej potęgi,
Uciekaj, szybko spadaj, bo w planie męki,
Spróbuj projektować, głupcze, sam się przekonasz:
Mondoe już tu jest i szybko cię pokona!
Zanim Mondoe zdąży wykonać choćby jeden ruch, albo pomyśleć choć jedną myśl,
Rifat już wręcza jej w dłonie dziwny przedmiot, który ona odbiera od niego z twarzą
wyrażającą całkowite zaskoczenie.
- Co ty… - szepcze.
Oczywiście nie odpowiedział.
Czym była ta maleńka rzecz i skąd wzięła się niespodziewanie w wewnętrznej
kieszeni agenta specjalnego Rifata Darlovića? Czy była to potężna broń, a może coś w
rodzaju małego noża, którym Anna Kamińska mogłaby się zabić, tak jak szpieg, który
przegryza zębami kapsułkę z cyjankiem potasu, kiedy wie już, że nie ma szans na ratunek?
Czy zawieszony na łańcuszku niepozorny bibelocik miał jakieś nieznane ludziom Zachodu
właściwości czarnomagiczne, był talizmanem od haitańskiego kapłana voodoo, albo
stanowił terapeutyczny amulet do kontrolowania rzeczywistości?
Nic z tego. Idąc dalej tym tokiem myślenia nie zbliżymy się, nawet o trochę, do
odpowiedzi.
Maleńka rzecz była bowiem zwykłym medalionem.
Wojna na amulety nie wchodziła w grę, najpotężniejszym i jedynym prawdziwym
amuletem, mającym potężne właściwości czynienia mocy, był jedynie fałszywy zegarek
Mondoe, który tracił swą tajemniczą moc, gdy próbował użyć go ktokolwiek poza nim. A
zdarzył się już jeden taki przypadek, kiedy poprzedni z jego tworów poczuł coś co generała
osobiście brzydziło – ludzkie uczucia. Pomocnik Mondoe wykradł mu jego fałszywy
zegarek, ale senny demon już po minucie zorientował się, co się stało. Powiesił wtedy twór
za jaja. Dosłownie.
62
A medalion Anny? Cóż, był tylko zwykłym medalionem: po wewnętrznej stronie
obu złotych skrzydełek widniały całkowicie niemagiczne malutkie wizerunki państwa
młodych Adama Drzewieckiego i Anny Kamińskiej.
Ale… było przecież coś jeszcze.
Anna przestała płakać. Jej ciche łkanie ustało momentalnie, jak gdyby srebrny,
błyszczący w jej ręku zamknięty przedmiocik, był najpotężniejszym lekarstwem na cały
ból, niemożliwy do zniesienia stan, w który wprowadził ją senny demon.
Była to prawda i teraz, kiedy już otworzyła kopertę medalionu, który otrzymała od
swojego męża w dniu ślubu, i podważyła paznokciem wieczko, wiedziała już co ujrzy. Trzy
litery, ich wspólna mantra. Nieco niżej wyznanie miłości. I podpis. Cztery litery
określające wspólnie biblijne imię jej zmarłego męża.
Co to takiego? Dziwnym trafem to właśnie takie niewielkie detale, przedmiociki,
albo na pozór nieistotne drobnostki potrafią zmieniać bieg historii.
Na medaliku było wygrawerowane po prostu:
Ś.M.J
Kocham trwając. Adam.
Co oznaczała tajemnicza inskrypcja Ś.M.J? Cóż, tego Rifat nie wiedział, szczerze
powiedziawszy nie do końca rozumiał, skąd w jego kieszeni znalazła się nagle pamiątka,
której nigdy wcześniej nie widział na oczy. Nie ma jednak czasu na żadne rozważania i
może to dobrze.
W tej samej chwili Mondoe zauważa co się stało i momentalnie przestaje śpiewać
swoją szyderczą przyśpiewkę. Plugawe, pełne jadu słowa generała cichną, a w powietrzu
daje się wyczuć jakby westchnienie ulgi. Generał wytrzeszcza oczy, przez chwilę nie
mogąc wydobyć z siebie słowa. Wreszcie udaje mu się wydobyć z siebie dźwięk:
- Zostaw to, ty zawszona pizdo! - krzyczy, ale jest już za późno. Medalion jest już w
rękach Anny Kamińskiej, dla której czas stanął nagle w miejscu.
Nadeszły wspomnienia.
2.
Anna, żona noblisty, nadal tkwi w śnie. Jej postać jest nadal widoczna dla Mondoe
i Rifata, choć generał Mondoe ma wrażenie, że postać kobiety stała się dla niego jakby
mniej wyraźna, trudniejsza do dostrzeżenia.
63
Anna pogrążyła się we wspomnieniach:
„To było w podpoznańskim lesie, na nieznanej zwykłym turystom wieży
widokowej, kiedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy i jedyne, czego chcieliśmy od życia, to
prawdziwej, nieskończonej miłości...
Na sto procent to było ciepłe popołudnie, dzień w którym gdzieś daleko, w Egipcie
albo Iraku, nie pamiętam dokładnie, rozbił się jakiś samolot. Nie to było jednak
najważniejszym wydarzeniem tamtego pięknego dnia, o nie.
Było jedno takie o wiele bardziej niesamowite w swojej wymowie… pierwszy raz
kiedy Adam dotknął nieśmiało mojej dłoni, a nasze place splotły się jak wiklina w
pięknym, małym koszyczku.
Dotknął moich palców niespodziewanie, choć delikatnie to i tak westchnęłam.
Cofnął rękę, tak jakby zrobił coś wyjątkowo obrzydliwego…”
3.
-
SENTYMENTALNA
KURWO,
PRZESTAŃ
POGRĄŻAĆ
SIĘ
WE
WSPOMNIENIACH! – ryczał coraz gorzej widzący Annę generał Mondoe, miotając się na
wszystkie strony i wyciągając przed siebie kościste ręce jak ślepiec.
Generał choć posiadał zamglone białe oczy, w rzeczywistości stał się ślepy
nietoperz, który nagle traci zmysł echolokacji i odbija się jak pijak po ścianach
zamieszkiwanej meliny.
Możliwe, że był już po prostu stary. Nie wiadomo ile miał dokładnie lat, pewien
mądry człowiek mówił, że co najmniej kilka tysięcy. Wydaje się jednak, że w kategoriach
potwora, który żywi się sennym strachem swoich ofiar, trudno jest mówić o ramach
czasowych.
Był to jednak fakt: w chwilach głębokiego przerażenia, Mondoe był jak dziecko w
ciemnościach, a zmysły płatały mu figle.
Kiedy był przerażony, a najczęściej przerażała go czysta, nieskazitelna dobroć,
wtedy przestawał widzieć tak jak widzą ludzie, wszystko rozmywało się w bieli, a on
stawał się niemalże niegroźnym krzykaczem. "Niemalże",
bo stawiając na swój
doskonały węch i wyczuwając strach z dokładnością co do jednej dziesiątej metra, nadal
stanowił śmiertelne zagrożenie dla swoich ofiar.
Tyle, że teraz, gdy kobieta otworzyła medalik i pogrążyła się w miłosnych
wspomnieniach, nie czuł niczego, jak gdyby nigdy nie było tu Anny Kamińskiej. Cóż, była
to cena igrania z ludzkimi zmysłami, których potwór musiał się nauczyć, jednego po
drugim.
64
- Mówię do ciebie, rozkraczająca nogi raszplo, słyszysz?! ODPOWIADAJ!
Anna zignorowała słowa Mondoe, nawet go nie słyszała. Płakała całym swoim
sercem.
4.
„Kilka dni później, może dwa, a może trzy. Nasz pierwszy pocałunek nad
poznańską Wartą, kiedy Adam przyjeżdżał do mnie, prostej, dwudziestoletniej
dziewczyny z delegacji naukowych w Niemczech, we Francji, czy w innej Szwajcarii. Wziął
mnie za rękę, o wiele pewniej niż wtedy za pierwszym razem, tam na wieży.
- Chcę, żeby moje życie było pasjonujące. Co ja pieprzę... chciałbym żeby TWOJE
życie było takie! - powiedział Adam, spoglądając z ogromnym wzruszeniem na Annę. Chcę tego. Chcę ciebie.
Powiedział to w taki sposób, jak gdyby dopiero teraz zrozumiał wagę słów, które
wypowiedział do praktycznie ledwo znanej mu osoby. I znowu zawstydzony spogląda na
królową swoich marzeń, jak gdyby powiedział właśnie coś wyjątkowo obrzydliwego.
Jego obawy okazały się bezpodstawne. Anna spojrzała na niego takim wzrokiem,
że jej oczy poruszyły w tym momencie cały jego wszechświat.
- Czy potrafiłabyś... - zaczął Adam, ale urwał w pół zdania - Czy potrafiłabyś mnie
może... pokochać?
Promienie słońca rozświetlały jej twarz z taką energią, jak gdyby wszystkie
neutrony świata zgromadziły się nagle w jednym miejscu.
- Ale... ale ty nie rozumiesz. Adamie, kochany, ja... ja pokochałam cię od chwili
kiedy cię zobaczyłam, rozumiesz? - wykrztusiła Anna, odruchowo dotykając szyi. Swojej
pięknej, cudownej szyi o której on śnił odkąd pamiętał. - Czy potrafiłabym cię kochać?
Adaś, powiedziałabym ci już wtedy... jesteś moim wymarzonym mężczyzną. Ja już cię
kocham!
Łzy popłynęły jej z oczu już przy drugim „ale”. Rzeka płynęła z wolnym, na
pierwszy rzut oka niedostrzegalnym prądem. Jakiś mężczyzna ze smyczą w ręku wołał
swojego psa. "Fado, chodź tu"? A może to był Fabo?
Wtedy ona dotknęła jego ręki. Na początku chwyciła tylko dwa palce i przez jedną
niesamowicie długą sekundę nie potrafiła ocenić, czy dobrze zrobiła.
Jego dłoń odwzajemniła jej dotyk, kiedy przytrzymał ją delikatnie za plecy. To
właśnie wtedy Adam Drzewiecki po raz pierwszy w życiu pocałował swoją żonę.
Pomyślał też, że jak nigdy w życiu ma ochotę zapalić papierosa. Już sięgał do
kieszeni swojej szarej, wełnianej kurtki po paczkę chesterfieldów, kiedy pomyślał, że Ania
by tego nie chciała.
65
Druga ręka, jakby mając własną świadomość, dołączyła do tej spoczywającej na
plecach Anny. O takich chwilach mówi się, "czas stanął wtedy w miejscu", a oni
zrozumieli to właśnie dzisiaj, kiedy trwali tak w pocałunku, a niebo czerniało z każdą
chwilą.
- Chciałbym z tobą zamieszkać - wypalił Adam myśląc o tym, czy już zawsze będzie
wobec Tej-Wymarzonej-Dziewczyny tak automatycznie bezpośredni.
Pokiwała głową, ale jej oczy nie spuszczały z niego wzroku.
- Nie zdajesz sobie sprawy. Nie rozumiesz, jeszcze tego nie rozumiesz.
- Czego nie rozumiem?
- Nie masz pojęcia - dodała. - Musiałabym z tydzień tłumaczyć tobie co się właśnie
stało. Jestem w ciężkiej sytuacji rodzinnej, wiesz... mój ojciec. - wypowiedziała dwa
ostatnie słowa takim tonem jakim ludzie mówią "plugawe gówno". - …ale Adaś! Ja mam
dopiero dwadzieścia lat!
- A ja trochę więcej. Ale czy to znaczy, że nie powinniśmy?
- Nie! - wykrzyknęła przerażona tą myślą. - Ale Adam, jak to sobie wyobrażasz?
Przyprowadzasz mnie do domu...
- Moją kobietę... - wtrącił z dumą.
- ...i co? Oznajmiasz swoim rodzicom „cześć, to jest Anna, mieszka z nami od
jutra"?
Adam roześmiał się wtedy szczerze i śmiał się tak długo, aż pomyślał, że to nie
wypada i zamknął usta. A potem powiedział wreszcie, kiedy ona patrzyła na niego z
mieszanką ciekawości i obawy:
- Wynająłem dom - oznajmił z radością. - Napisałem publikację o terapii
behawioralnej w kontekście świadomego śnienia. I zapłacili mi za to ogromne pieniądze!
Oczy Anny stały się wielkie jak spodki:
- Dom?! Ogromne pieniądze?! - i już płakała znowu. - To zbyt wiele! To stanowczo
za dużo, to się nie skończy dobrze!
- Nie zrozum mnie źle, kochanie! - powiedział natychmiast ją przytulając. - Od
kilku lat mojego życia staram się doprowadzić je do wymarzonego poziomu. Marzyłem o
bogactwie, o pieniądzach, i czasem je nawet miałem. A teraz wszystko jest dobrze,
znalazłem ciebie. I tak będzie już zawsze, wiem to na pewno, bo wiem, że wszystkie
marzenia się spełniają.
Nie wiedziała co powiedzieć. Ale on wiedział:
- Kocham cię i jestem tego pewien jak nigdy w życiu. Nie znam cię zbyt dobrze, ale
Bóg mi świadkiem, że kocham cię jak jasna cholera. Kiedy wracałem do domu z pracy
jeździłem do miejsca, w którym mieszkasz w nadziei, że cię spotkam. Kiedy płaciłem w
66
sklepie za zakupy zagapiłem się na jakąś dziewczynę z małym dzieckiem, bo pomyślałem,
że to mogłaś być ty - mówił bardzo szybko Adam.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Jest coś takiego jak miłość, przez chwilę o tym zapomniałem. Ale
przypomniałem sobie o tym w tak piękny sposób, że chcę na ciebie patrzeć i patrzeć przez
cały czas. Śnisz mi się. I to są najpiękniejsze sny, jakie śniłem.
- Wiesz... - powiedziała. - Nie wiem… czy to nie za dużo? Zasługujemy na to?
- Zasługujesz. To znaczy, my zasługujemy na siebie, kochana - odrzekł Adam
Drzewiecki. - Czy mógłbym jutro pokazać ci ten dom?
- To znaczy, że... mogłabym naprawdę z tobą zamieszkać?
Wtedy przysiadł i wtulił się w jej brzuch, obejmując jej nogi rękoma. Świat ucichł,
byli tylko oni.
- O niczym innym nie marzę, piękna.
- Tak, tak, tak! Boże, tak! - skakała wokół niego z radości. - Będę z tobą mieszkać,
będziemy robić sobie śniadania, będę ci przynosić jedzenie do łóżka, będę ci robiła
masaże i będę cię kochać, kochać, kochać!
- Tak! - wykrzyknął Adam. - Jest tam duży ogród, będziemy mieć psa.
Kiwnęła głową.
- Będziesz mnie kochał? Tak na zawsze?
- Przysięgam. A ty mnie?
- Do śmierci.
- A potem?
- A potem się zobaczy - odparła z wielką mądrością, a Adam poczuł, że jest
aktualnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
To wszystko było w istocie najpiękniejszym spełnionym marzeniem Adama
Drzewieckiego w całym jego dotychczasowym życiu. I kiedy tulił swoją ukochaną,
wymarzoną dziewczynę, wiedział już, że bogactwo jest tylko wtedy, kiedy chcemy
zainwestować je w miłość.”
5.
- NATYCHMIAST ODDAJ MI TEN MEDALION, PLUGAWA DZIWKO! I TAK
JESTEŚ ZBYT SŁABA, ABY ZROBIĆ Z NIEGO JAKIKOLWIEK UŻYTEK! – krzyczał
Mondoe. Krzyk to w zasadzie nie jest zbyt dobre określenie. To był ryk, coś jak
wydobywająca się z gnijącego serca dźwiękowa wydzielina. Śmierdząca gównem i
plugawymi kłamstwami.
67
- Nasz ślub... – szepnęła wzruszona kobieta.
I nagle, jak gdyby tajemnicza siła rozpętała prawdziwą burzę, wspomnienia
przybrały na sile, jak gdyby w leniwy strumyczek wstąpiła nagle moc rozszalałego i
śmiertelnie niebezpiecznego górskiego potoku. Ś.M.J, cokolwiek dla niej znaczyło,
wywołało kaskadę uczuć, mknących jak najszybsze samochody na torze wyścigowym.
Niemożliwy do zatrzymania strumień czystej miłości zaatakował cały sen z taką siłą, że
wokół Anny Kamińskiej, Mondoe zdawał się widzieć jedyny kolor, na który nie mógł
patrzeć.
Kobieta tonęła w bieli, a jej serce poddało się prądowi o niewypowiedzialnej mocy.
- Wymień się ze mną, słyszysz? – krzyczał generał, wiedząc że traci kontrolę nad
snem, z sekundy na sekundę. – Weź ode mnie mój zegarek! To potężny amulet! Oddaj mi
swój medalik, nic ci nie da, tutaj wewnątrz snu, WEWNĄTRZ MOJEGO SNU, TY
PARSZYWA DZIWKO, ODPOWIADAJ! JAK ŚMIESZ MNIE IGNOROWAĆ!
Ale ona nie słyszała już czarnych słów Mondoe. Przypomniała sobie, że jej mąż
Adam ma dokładnie ten sam napis na wewnętrznej stronie swojej obrączki.
„- Obrączka obrączką kochanie, ale kocham cię nad życie – tłumaczył jej, gładząc
jej włosy, gdy zasypiali. – Ale nigdy nie zapomnij o Ś.M.J. Proszę cię, ze względu na naszą
miłość. Nigdy nie zapominaj o Ś.M.J.
A wtedy ona, zdając sobie sprawę z wagi słów męża chciała się do niego przytulić
całą sobą i trzymać go przy sobie, trzymać i nigdy nie puszczać. Dopóki wszystko nie
minie, dopóki cały świat nie zmieni się w jeden wielki cholerny krater cuchnący siarką.
- Nie zostanie kamień na kamieniu z tego świata, a ja będę cię kochać, mój mężu.
Ś.M.J! – odpowiadała wtedy.”
- WYDAJE CI SIĘ, ŻE MASZ WŁADZĘ PRZEZ TEN PIERDOLONY MEDALIK,
ALE JESTEŚ W BŁĘDZIE! – ryczał Mondoe.
Rifat Darlović próbuje powstrzymać niewypowiedzianą nienawiść generała,
zamknąć na zawsze jego twarz, tak żeby nigdy już nie wypowiedział ani jednego
fałszywego słowa. Jest już przy Mondoe, choć niższy od niego, to uderza z całej siły w jego
wychudzone ciało w nazistowskim płaszczu.
- Niech ci się nie wydaje, że wygrasz, ty żałosna mendo… – mówi Rifat.
- GIŃ!
Cios pięści agenta boleśnie ugadza Mondoe. Senny demon jednym ruchem ręki
chwyta Rifata Darlovića za koszulę i ciska nim w ścianę dziwacznego budynku. Siła
uderzenia jest tak wielka, że ze ścian spada tynk. Połowa żeber zbuntowanego agenta
zostaje złamana w jednej chwili. Nie ma już siły wstać. Umiera na miejscu.
- Nie! – krzyczy Anna.
68
- SPÓJRZ NA MNIE! – słyszy najgłośniejsze ze wszystkich ryki Mondoe, a z jego
oczu zaczyna wylewać się krew, podczas gdy jego zęby nagle wydłużają się o kilka
centymetrów. Jeszcze chwila i będzie miał kły jak wilk. – SPÓJRZ NA MOJĄ POTĘGĘ,
TY NIC NIE ZNACZĄCA KURWO! OBIECUJĘ CI, ŻE SPOTKA CIĘ TO SAMO!
ZGNIJESZ Z SAMOTNOŚCI, A NA KOŃCU BĘDZIESZ BŁAGAĆ, ŻEBYM DO CIEBIE
WRÓCIŁ!
- Przerywam ten sen, Mondoe – mówi Anna.
- NATYCHMIAST POWIEDZ MI, CO ZNACZY Ś.M.J! ŚLUBY MIŁOŚCI
JEDYNEJ? ŚLADY MEGO JESTESTWA?
- Nie jesteś nawet blisko.
- ŚWIATŁO, MIŁOŚĆ, JEDNOŚĆ! ŚMIEM MIŁOWAĆ JEDYNĄ!
- Dobranoc, Mondoe – powiedziała Anna, po czym ostatni raz przywołała
szczęśliwe wspomnienie związane z Adamem Drzewieckim. Przypomniała sobie, jak jej
kochany mąż pocałował ją po raz pierwszy publicznie, na ich ślubie kościelnym. I wszyscy
patrzeli! To było niesamowite, jej mama, świętej pamięci Zofia, płakała przez całą
uroczystość, będąc pod wrażeniem tej pięknej chwili.
Wtedy sen się skończył.
69
Rozdział IV
Psyche
„Każdy dzień to odrobina życia. Każde przebudzenie, to odrobina narodzin, każdy
poranek, to odrobina miłości, każdy sen zaś, to namiastka śmierci”
~ Artur Schopenhauer
3 października, kilka minut po pierwszej w nocy. Szpitalny boks na piętrze
kliniki Drzewieckiego
1.
Z
awzięty umysł potrafi wykreować dowolny obraz, naprawdę każdą sytuację,
podczas gdy całe ciało w zasadzie nie odróżnia wizualizacji od rzeczywistości.
Naukowo potwierdzony fakt brzmi: ludzie wyobrażający sobie grę w tenisa, a
dokładniej rzecz ujmując sam ruch, nieustanne bieganie z rakietą i pracę rąk, odczuwają
dokładnie te same bodźce, jakie odczuwają prawdziwi tenisiści w trakcie gry.
To naturalne zjawisko zostało niedawno wykorzystane do porozumiewania się z
ludźmi od wielu lat trwającymi w stanie śpiączki. Najpierw udało się im przekazać reguły
gry. Wyobrażając sobie ruch lub jego brak ustalono odpowiedzi „tak” lub „nie”. Trwający
w głębokiej śpiączce ludzie potrafili komunikować się z personelem medycznym, kiedy za
pomocą skomplikowanej aparatury i całej masy czujników, okazało się, że nastąpiło
epickie w swojej wadze wydarzenie - pacjenci potrafili odpowiadać na pytania twierdząco
i przecząco.
70
To prawdziwa rewolucja! W kontekście ludzi w stanie wegetatywnym rzuca to
nowe światło, między innymi na kwestię eutanazji! Skoro ludzie potrafią odpowiadać na
pytania „słyszysz mnie?”, „czy wiesz gdzie jesteś?” to nie pozostawia to dosłownie ani
jednej suchej nitki na wszystkich przyrównujących ludzi w stanie wegetatywnym do
warzyw!
Metodę komunikacji ze śniącymi opracował noblista Adam Drzewiecki.
- Ci ludzie mają świadomość, oni nadal tam są! Przywiązujmy do nich większa
uwagę, na litość boską! – grzmiał Adam Drzewiecki na przemówieniu w Sztokholmie,
kiedy już burza braw spowiła niezliczone rzędy najznakomitszych naukowców tego
świata.
Drzewiecki doskonale zdawał sobie sprawę, że budząca melancholię i niepokój
śpiączka jest owiana otoczką mistycznej tajemnicy, swego rodzaju przeżyciem tabu, tylko
dla wybranych. Wiedział też, że przez takie myślenie można zapomnieć, jak dużo można
dowiedzieć się o procesie snu, któremu poświęcamy jedną trzecią życia. Nie zapominając
oczywiście, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy przeważnie wołają w swojej
świadomości „proszę, pomóżcie mi się wydostać!”.
- Bez cienia wątpliwości istnieją wśród tych biednych, całe życie śniących ludzi i
tacy, którzy choć bardzo chcą, nie mogą się wydostać z Wiecznej Krainy. Krainy, której
nie znamy, i o której możemy jedynie snuć niezbyt dokładne i niepoparte niczym
domysły. Jedyne, czym się pocieszamy, to nadzieja: nie wydaje nam się, aby ludzie w
śpiączce mieli koszmary. Przeciwnie, jesteśmy zdania, że pomijając przykrą kwestię
niemożliwości powrotu do świata rzeczywistego, to naprawdę niesamowite przeżycie.
Brawa.
- To trochę tak, jakbyśmy tworzyli sytuacje, które nas spotykają, tylko poprzez
nasze wyobrażenie. Czy jesteśmy w stanie stać się najbogatszymi ludźmi w okolicy po
prostu o tym myśląc? Albo czy samotna dziewczyna, pracująca na kasie w hipermarkecie,
jest w stanie w ciągu roku stać się najbardziej poważaną pisarką na całym świecie?
Oczywiście, to całkiem naturalne. Problem polega na tym, że nasza wyobraźnia ma dwa
skrajne bieguny. A więc wystarczy przez pewien czas wmawiać sobie chorobę, dopatrywać
się jej objawów i czekać na wewnętrzny niepokój, który przychodzi jak spodziewany gość.
Taki, który najpierw nieco zbyt głośno się śmieje, potem krzyczy, a wreszcie zaczyna
rzucać meblami po twoim pokoju i śmieje się z ciebie szyderczo, podczas gdy jedyne co ty
możesz zrobić, to walczyć rozpaczliwie ze swoją skołowaną psychiką.
Czarny.
71
Czarny był wszystkim, co widziała Anna Kamińska. Nie istniał dla niej już żaden
inny świat, ani ten rzeczywisty, ani ten, który stworzył jej mózg. Świat czerni, z którego
istnienia zdała sobie sprawę, nie przemawiał do niej jako szczególnie prawdziwy.
A ona, szczerze mówiąc, miała to gdzieś, bo jej ukochany mąż się zabił. Zrobił to,
mimo że przysięgał jej, że nigdy tego nie zrobi. A ona wiedziała, że jeśli się zaraz nie ruszy,
będzie tak wisiał, aż jego ciało wiszące na sznurze całkiem zbutwieje i stanie się suche jak
papier.
A mogło się tak zdarzyć, przecież jedyna żyjąca osoba poza nią, dziennikarz Jack
Burnfield, był tutaj, na tym samym piętrze, kilka boksów dalej, zaabsorbowany w
absolutnej całości uzależnianiem się od substancji wyprodukowanej przez jej nieżyjącego
Adasia. Nie odbierał już rzeczywistości, jej zdaniem kompletnie odciął się od świata
doczesnego. Szczerze powiedziawszy wątpiła, że Jack ją pamięta.
Wróciła myślami do śmierci męża. To się stało naprawdę, naprawdę!
„Póki śmierć nas nie rozłączy”, kurwa jego mać… – to była jej pierwsza myśl o
mężu po przebudzeniu. – No to nas właśnie rozłączyła, ty cholerny skurwysynu!
Przeklinała, ale była w tych przekleństwach tylko wielka żałość, nic więcej.
Samotna łza popłynęła po delikatnym jak jedwab policzku Anny, lecz ona nie zwróciła na
to uwagi. Czy była otępiona narkotykiem płynącym w jej żyłach?
Jak jasna cholera.
W przeciwnym razie nigdy nie nazwałaby skurwysynem swojego męża, nigdy do tej
pory nie nazwała go w myślach choćby debilem; kochała go nad życie, całym swoim
sercem, które on wznosił na wyżyny szczęścia każdego dnia. Anna poczuła, że ma ochotę
się rozpłakać. Chociaż… nie, być może ma na to ochotę, ale nie może sobie na to pozwolić!
Nie dała sobie czasu na rozpacz, a będąc w pełni precyzyjnym – narkotyk, nadal
pompowany w jej krwioobiegu jej na to nie pozwolił.
Jedyne czego chciała w tej chwili to spać.
Anna Kamińska leżała na podłodze, sama w izolatce szpitala psychiatrycznego,
wybudowanego dwanaście lat temu, a w chwili obecnej całkowicie opuszczonego, jeśli nie
liczyć Jacka Burnfielda, no i trupa jej męża, profesora Drzewieckiego, powieszonego na
grubej okiennej kracie, w luksusowym gabinecie na piętrze.
Do jej świadomości pomału zaczęły docierać pierwsze przejawy racjonalnego
myślenia. Nie miała pojęcia, jaki czas temu skończył się jej sen o podziemnym mieście,
żołnierzach trzymających za rękę małe dziewczynki i potężnym sennym demonie, który, z
czego zdała sobie sprawę z przerażeniem, rósł w siłę z nocy na noc. Miasteczko
zamieszkiwane przez takich ludzi, jak tutaj w Golgocie, w jakiś niewytłumaczalny sposób
znajdowało sposób, aby odnaleźć nastroje pełne smutku i nieufności.
72
Rifat Darlović.
Nazwisko nie istniejącego w rzeczywistości agenta specjalnego, który w jej śnie
przywiózł ją do podziemnego miasta pod Jednostką Centralną, a potem uwolnił ją ze snu,
wręczając jej medalion od męża, dudniło w jej głowie, nie pozwalając na skierowanie
myśli na inny tor. A przecież on też zginął, poświęcił dla niej życie, jako niemowa. I choć
nie mogła tego przyznać przed Mondoe (wszak demon momentalnie wyczułby tę silną,
najprawdziwszą myśl) widziała, że ten człowiek, potężny Serb, się w niej zakochał.
Boże, jak to możliwe?
Płacząca cicho Anna niespodziewanie zdała sobie sprawę, że nastąpił przełom. Na
czym polegała rewolucja?
Cóż, przede wszystkim żaden inny myślokształt – bo tak określali z mężem senne
postaci - nie potrafił jak do tej pory zmienić jej myślenia na temat jakiegokolwiek snu,
który przeżyła. Twory podświadomości traktowała z tak ogromnym dystansem, że z
czasem zaczęły tracić one znaczenie. Śmierć któregoś z sennych ludzi nie oznaczała
niczego złego, nawet te tragiczne niosły ze sobą swego rodzaju piękno.
„Wszystko płynie, kochana, panta rhei!”, powiedziałby Feliks Pat, nauczyciel z
okolicznej szkoły podstawowej połączonej z gimnazjum. Feliks, jej prawdziwy przyjaciel,
po takiej radzie jak ta, uśmiechnąłby się do niej ufnie. A potem nawet nie patrząc na
butelkę piwa, wystrzeliłby w powietrze kapsel zapalniczką i podał pyszny napój do ręki.
Wszystko płynie. Dobre, kurwa, sobie.
Sny Anny pustoszały, a pseudoludzie występujący w jej marzeniach sennych
stawali się mniej i mniej znaczący każdej nocy. To zmieniło się, kiedy poznała agenta
specjalnego, Serba Rifata Darlovica.
Twór, przybierając postać barczystego agenta specjalnego, wręczył jej we śnie
medalion, co ważne taki, który istniał w rzeczywistości pozasennej – był to, jak już
mówiłem, prezent na rocznicę ślubu.
Medalion Ś.M.J.
Spekulacji na jego temat było wiele, Anna sama słyszała o Śmierci Marnych
Jasnowidzów i Świniach Między Jedzeniem od tych co bardziej złośliwych spekulantów.
Tylko ich dwoje Adam i Anna, nierozłączne zakochane w sobie małżeństwo wiedziało co
oznacza Ś.M.J.
A teraz już tylko sama Anna to wiedziała.
Czterdziestoletnia Kamińska ściska w ręku medalik od męża, który otrzymała na
dużo wcześniej przed czasami, w których będzie on odbierał najbardziej prestiżową
nagrodę świata. Będąc, jak to mówił Jack swoją rodowitą angielszczyzną, perfectly
73
honest, w tej chwili ogóle nie interesował ją fakt, że jest wart około siedmiu milionów
dolarów.
Miała to gdzieś, wszak Adam zawsze jej mówił, że jeśli człowiek jest w stanie się
wzbogacić naturalnie, a na pewno tak jest, to raczej nie może to zajmować całego życia.
- Bogactwo przychodzi, jeśli czujesz się bogata, moja piękności – mówił Adam,
trzymając jej smukłą dłoń. - Nawet jedna czwarta życia na zdobycie majątku wydaje mi
się żałośnie dużym kawałem czasu wyciętym z życiorysu, wiesz?
- Ale niektórzy ludzie… - zaczęła Anna.
- Niektórzy ludzie to Adolf Hitler, a jednak nie wszyscy chcą zagazować pół świata,
prawda?
- To co innego!
Adam był wtedy cierpliwy:
- Ile czasu zamierzamy poświecić na dążenie do bogactwa, a ile po prostu na bycie
bogatymi, moja piękna?
A ona nie wiedziała co powiedzieć, za to każdego dnia dziękowała losowi za to, że
obdarzył ją miłością tak ogromnego umysłu, jak umysł Adama Drzewieckiego.
Teraz, kiedy go zabrakło, wszystkie ich wspólne pieniądze (które teraz stały się jej
pieniędzmi) nagle straciły dla niej jakąkolwiek wartość. Pieprzyć pieniądze, wspaniałą
rezydencję, klinikę i noblowski Sztokholm. Adam nie wróci już nigdy.
Rozpłakała się na dobre.
Anna dopiero teraz, po tylu latach zrozumiała, że tym, co może pokonać strasznego
Mondoe we śnie, jest uczucie prawdziwego, miłosnego wzruszenia. Takiego, pod
wpływem którego człowiek zmienia swoje życie na zawsze.
Do takich uczuć nie da się dojść bez ludzi, choćby tych wymyślonych, proszę pani –
usłyszała w głowie słowa Rifata Darlovića. Nie było to wspomnienie, wiedziała, że to tylko
wytwór jej wyobraźni, a jednak…
Zupełnie jakby Serb w ciągu kilku godzin snu stał się jej przyjacielem, pokrewną
duszą. Jak gdyby był prawdziwym człowiekiem. Jak gdyby… mój Boże, jak gdyby miał
uczucia.
A przecież nie mógł ich mieć, był tylko tworem jej mózgu! Nie można nawet
powiedzieć, że umarł!
W pierwszym odruchu chciała oznajmić swojemu mężowi: Adamie nastąpiła
rewolucja, to czego się dziś dowiedziałam, może zmienić nasze podejście do świadomego
śnienia! Powinniśmy traktować senne odbicia naszej podświadomości jak prawdziwych
ludzi! Wzruszajmy się we śnie, aby trwać w pięknym stanie ducha za dnia!
74
Niestety Anna nie zrobi tego już nigdy. Ponownie: jedyne czego pragnęła to wrócić
do tego snu, nawet gdyby znów miała spotkać potwornego generała. Wszak w tej
najsmutniejszej chwili w jej życiu sen był jedynym wyjściem z całego bagna, w które
Mondoe wprowadził ich małżeństwo.
Teraz, gdy Adam Drzewiecki nie żyje, Anna zrozumiała, że jej mąż został
najwyraźniej opętany przez generała Mondoe. Targany jego bluźnierczymi myślami, które
podsuwał mu co noc, generał wreszcie doprowadził go do ostateczności.
- Nazistowskie bydle... - wyszeptała.
Widziała, że to wszystko prawda, nie musiała nawet sprawdzać czy TO wydarzyło
się naprawdę, pokonując żelazny uścisk we wszystkich mięśniach i podnosząc się z
podłogi na wózek, a następnie opuszczając izolatkę i kierując się na piętro, do gabinetu
męża. Nie musiała i nie mogła, bo jej ciało było niedoskonałe, udręczone
niepełnosprawnością. I chociaż radziła sobie z tym jak potrafiła, ostatnio nawet to nie
wystarczyło, siłą rzeczy spędzała więc całe dnie w łóżku.
Miała na to jednak pewien sposób.
Technikę wyjścia z własnego ciała opanowała już dawno temu, i choć wielu ludzi
uważało tą zdolność za parapsychologię, coś co wiąże się z magią i demonami, ona znała
prawdę i wiedziała, że to bzdura. Skrót naukowy określający tą niezwykłą czynność i
zdobywający coraz większą popularność brzmiał krótko: OOBE.
Czym w zasadzie było opuszczenie własnego ciała?
Cóż, to trochę tak jak gdyby mówić o bieganiu - żaden, nawet najbardziej
doskonały opis biegu nie odda tego niesamowitego uczucia, kiedy pot wstępuje na czoło, a
wiatr rozwiewa włosy. Profesor Drzewiecki mówił wszak, że istnieje dokładnie tyle
różnych odczuć związanych z truchtem albo dzikim sprintem w dół zbocza, ile istnieje
ludzi na świecie.
Po prostu każdy postrzega tą cudowną czynność szybkiego biegu w inny sposób najwięksi wynalazcy biegnąc pobudzali swoje zwoje mózgowe do kreatywnego myślenia,
najlepsi lekarze na świecie dokonywali przełomowych odkryć w medycynie, rozpędzając
się dzięki sile swoich nóg, przy okazji pokonując ponad czterdziestokilometrowy maraton,
a leniwe skurwiele... cóż, oni mogli co najwyżej śnić albo czytać niezbyt udane opisy tego
fantastycznego uczucia, kiedy przebiegnie się narzucony przez siebie dystans, dotrze się
wreszcie do celu, nieistotne gdzie się znajduje, a potem wyleje na siebie pół butelki wody,
pochłaniając drugie pół z nadludzkim tempem.
Podobnie wygląda kwestia eksterioryzacji, czyli wychodzenia z własnego ciała.
- Nauka jest sceptyczna jeżeli chodzi o opuszczanie ducha przez fizyczne ciało,
prawdopodobnie dlatego, że obcowanie ze swoją podświadomością po dziś dzień wiąże
75
się z używaniem tak nielubianych przez społeczeństwo słów jak "ezoteryczny" albo
"projekcja astralna" – mawiał noblista. - To kojarzy się bardziej z tarotem wykładanym
przez starą cygankę, gdzieś w zaciszu rozklekotanego barakowozu, niż z poważną nauką,
prawda?
A jednak profesor Adam Drzewiecki postawił temu kres i właśnie między innymi
za to wręczono mu najbardziej prestiżową nagrodę naukową na całym świecie.
"Sporadyczne wychodzenie z własnego ciała podczas stanu głębokiego odprężenia
jest faktem, niezależnie od tego, czy współczesna nauka się z tym godzi, czy nie. Proszę to
napisać kursywą. Możemy się nauczyć opuszczać własne ciała!" – brzmiał pierwszy akapit
wywiadu z Adamem Drzewieckim opublikowanym na łamach amerykańskiego
Newsweeka.
Anna pomyślała o swoim pierwszym razie, kiedy mąż uczył ją jednej z wielu
technik wyjścia z własnego ciała, którą sam opracował. Było to dokładnie w tym samym
pomieszczeniu, w którym znajdowała się teraz sama i w ciemnościach.
Jej mąż nakazał jej przebrać się w luźną koszule nocną, w której uwielbiała spać, a
następnie ułożyć się wygodnie na łóżku, przykryć kołdrą i zrelaksować się.
To było jakby wczoraj.
Adam podchodzi do małej wieży stereofonicznej, wkłada doń płytę CD i już po
chwili z głośników, niezbyt głośno, sączą się dźwięki orientalnej muzyki, wprowadzającej
umysł w stan głębokiego relaksu.
- Muzyka łagodzi obyczaje, ale nam chodzi teraz o coś zupełnie innego - powiedział
tajemniczo jej Adam. - Kochanie, spróbuj odciąć się od wszystkiego, najlepiej zamknij
oczy już teraz.
Anna bez wahania wykonała polecenie.
- Dobrze - kontynuował jej mąż, upewniając się, że jego Ania faktycznie zamknęła
oczy. - Teraz przechodzimy do fazy, która sprawia problem największej ilości moich
pacjentów.
- Dlaczego?
- Ciii... - przyłożył palec do ust. - Nic nie mów. Niewiele rzeczy ma teraz znaczenie,
nieistotne co dzieje się wokół nas, ważne żeby odciąć się od wszystkich bodźców. Jakie
znaczenie mają wszystkie problemy tego świata, skoro sami pracujemy nad rozwiązaniem
twojego największego problemu? To wszystko nieistotne - mówił z pasją jej mąż. - Nawet
twoja niepełnosprawność nie ma teraz znaczenia. A teraz postaraj się zasnąć, cały czas
wyobrażając sobie ruch, na przykład znajdź się na placu zabaw i usiądź na krzesełku
karuzeli, obracającej się w kółko albo zacznij się wspinać po zawieszonej z nieba linie.
- Co to da? - zapytała Anna, z podekscytowania zapominając o nakazie milczenia.
76
- Cicho, kochanie. Musisz poruszyć swoim astralnym ciałem. Dziwnie to brzmi, ale
mówię do ciebie z płaszczyzny naprawdę głębokiego zrozumienia: tkwij w transie i ruszaj
swoim ciałem we śnie. To musi być ciągły ruch.
- Skąd będę wiedzieć, kiedy wyszłam z ciała?
- Wkrótce będziesz mogła się o tym przekonać. Najpierw wejdź w trans, znasz to
uczucie. To ten moment, w którym już prawie zasypiasz, prawie dajesz wolną rękę swojej
podświadomości, żeby odtworzyła ci w głowie jakiś sen. Odrzuć wszystkie te luźno
powiązane ze sobą myśli i skup się na zachowaniu świadomości. Oddychaj głęboko i daj
wiarę temu, że twój duch może unieść się ponad twoim ciałem. I bądź cierpliwa,
niektórym zajmuje to całe lata praktyki!
A więc ćwiczyła, z wysiłkiem podejmując próbę wyobrażenia sobie ruchu i
próbując zahipnotyzować siebie samą, tak, aby udowodnić sobie, że wyjście z ciała jest
możliwe.
Myślała o karuzeli, szybko jednak poddała ten pomysł, na rzecz liny, którą
wizualizowała sobie zwisającą z nieba, i na której wspinała się trzymając gruby sznur
rękoma i nogami.
Wchodziła po linie przez długie godziny, bezskutecznie.
Nie udało się za pierwszym razem. Ani za drugim, ani za trzecim też nie. Zasypiała
za każdym razem. Aż wreszcie, kiedy Anna była bliska poddania się, niemal w zupełności
przekonana o swojej niedoskonałości, wtedy to przyszło, nagle i niespodziewanie. Wtedy
po raz pierwszy w życiu wyszła z własnego ciała.
Nagle jakby po prostu znalazła się po przeciwległej stronie pokoju i z
niedowierzaniem rozglądała się na wszystkie strony.
- Nie mogę wiedzieć, czy ci się udało czy nie, bo tylko ty możesz to wiedzieć, kotku.
Tak czy siak wiesz już, że twoje udręczone ciało jest tylko opakowaniem - powiedział
wtedy Adam, całując ją w czoło.
A ona unosząc się nad ziemią spogląda na swojego męża, który całuje w czoło jakąś
inną kobietę i z trudem przypomina sobie, że to JEJ własne czoło jest właśnie całowane,
że to JEJ ciało leży przykute do szpitalnego łóżka, jej i nikogo innego.
Niesamowite uczucie patrzeć na siebie z perspektywy osoby trzeciej. Fakt, wszyscy
widzimy się w lustrze na co dzień nawet po kilka razy, oglądamy się na filmach wideo
nagrywanych komórką przez naszych znajomych. Wiemy jak wyglądamy, czasy kiedy
musieliśmy oglądać swoje oblicze w tafli jeziora albo kałuży minęły bezpowrotnie.
To właśnie tą niesamowitą zdolność wykorzystał generał Mondoe, pokazując
Annie Kamińskiej samobójczą śmierć męża. Wymusił na niej wyjście z ciała i pokazał jej
jak jej ukochany zaciska sobie pętle na szyi.
77
- Nie zna życia ten, kto nie spojrzał na siebie z dystansu i nie mowa tu o metaforze,
lecz prawdziwej kilkumetrowej odległości – mówił czasem Adam Drzewiecki.
A jeśli z pewnej odległości patrzymy także na śmierć?
2.
Anna Kamińska przypomniała sobie moment, w którym pierwszy raz w życiu
oglądała swoją własną, pogrążoną we śnie postać nie mogąc wyjść ze zdumienia. Teraz,
leżąc samotnie w izolatce, nie użyła jednak swojej bezcennej zdolności zwanej OOBE. Nie
potrafiła się do tego zmusić.
Kto wie, może po prostu bała się widoku własnego małżonka, który
najprawdopodobniej popuścił w spodnie, gdy po odcięciu dopływu tlenu do mózgu
mięśnie jego odbytu zelżały na uścisku?
Obrzydliwe!
Nie obchodziło jej kiedy i czy w ogóle przyjdzie do niej ktoś, ktokolwiek, aby
sprawdzić jak czuje się dzisiaj. Wątpiła, żeby to w ogóle nastąpiło. Nie interesowało jej
nawet to, że w jej cuchnącej potem izolatce zabrakło światła.
Była sama, zupełnie sama.
3.
Zakrzywienie czasu jest najbardziej zdumiewającą rzeczą, na jaką może natrafić
człowiek zamknięty przez dłuższy czas w odciętym od świata pomieszczeniu.
Myśli Anny krążyły wokół bliżej nieokreślonego celu, im dłużej starała się odkryć
dlaczego śmierć ukochanego jeszcze do niej nie docierała, tym większa frustracja ją
ogarniała.
Kim był kierowca limuzyny? Co symbolizowała dziewczynka z zabawkowym
pieskiem na ulicy podziemnego miasta? W jaki sposób ON zdołał przełamać mojego
męża, jak doprowadził go do ostateczności?
Nie potrafiła zmusić się do uczucia smutku, nie pozwalał jej na to narkotyk krążący
w jej krwioobiegu. Wyciągnęła się na kozetce, zdając sobie nagle sprawę z faktu, iż na jej
przedramieniu przyklejono plastrem jej dojście dożylne, przez które przeźroczystym
wężykiem podawano jej roztwór.
Roztwór
był
określeniem
na
genialne
połączenie
kilkunastu
substancji
farmakologicznych, których nazw Anna nigdy nie była w stanie wymówić, nawet gdy
78
próbowała powtarzać je za Adamem, który od dłuższego czasu kilka razy dziennie
ofiarowywał jej tą wspaniałą mieszankę.
- To mój dar, ukochana – szeptał, wbijając jej igłę wenflonu w żyłę na
przedramieniu, a gdy pojawiły się zrosty, na nodze albo na kostkach stóp. – Trwaj w
absolucie, odgoń całe zło ze swojej świadomości i bądź szczęśliwa, jako ja jestem. Kocham
cię, moja piękna.
Po czym kładł swoją pomarszczoną dłoń na jej policzku.
Wtedy zapadała w sen, a on kładł się przy niej na łóżku i gładził jej włosy. Czasem
samemu aplikował sobie własnoręcznie przygotowaną substancję, i spali tak obok siebie,
spali i śnili jedno marzenie, razem, noc w noc i dzień w dzień.
Roztwór był wszystkim.
Pozwalał jej zapaść w najgłębszy sen, taki, o którym zwykły śmiertelnik mógł tylko
pomarzyć. W takich snach jak ten, który miała przed chwilą, Anna Kamińska czuła, że
wszystko co ma, całe jej życie, jest pod absolutną kontrolą jej samej. Jej Adaś, czyli
profesor Drzewiecki, zwykł nazywać to najwspanialsze uczucie snem świadomym.
Anna nie miała pojęcia, jaką dokładnie rolę odgrywał w tym wszystkim koktajl
białych proszków zmieszanych z wodą, wiedziała natomiast jedno - nigdy w życiu nie
zależało jej tak bardzo na życiu wewnątrz wspaniałych snów, w których była wolna i
odkrywała z zachwytem najgłębsze zakamarki swojej podświadomości.
Tak, sen świadomy na roztworze to była zdecydowanie najlepsza rzecz, jaka
spotkała ją w życiu.
Seks stanowił już dla niej jedynie żałosną namiastkę, ogarniającego ją uczucia
całkowitej błogości, nawet kokaina, którą przed rozpoczęciem terapii profesora
Drzewieckiego wciągała z lubością nawet kilka razy w ciągu miesiąca, nagle stała się
żałośnie sztuczna i niechciana.
Podczas fazy REM snu, najgłębszej fazy spośród wszystkich, endorfiny, czyli
hormony odpowiedzialne za uczucie szczęścia, mnożyły się w jej ciele z prędkością
rozpędzonego pociągu.
Teraz mogła czuć się szczęśliwa natychmiast po zapadnięciu w sen. I sumiennie
analizować swoją psychikę po przebudzeniu, tak jak nakazał jej ukochany mąż.
Spojrzała na stolik przy łóżku. Medalion Ś.M.J leżał sobie jak gdyby nigdy nic na
niewielkim blacie i szydził ze wszystkich jej rozważań.
Zwymiotowała na podłogę nie zwracając na to uwagi.
79
Rozdział V
Aucupatio
„Cmentarze są jedyną szansą ucieczki (...). Obok, dokoła, tylko umarli. Kto mnie tu
znajdzie i zdradzi? Błogosławieni umarli! Oni są jedyną możliwością ocalenia!”
~ Gustaw Herling-Grudziński
3 października, nieco później. Szosa wyjazdowa z kliniki psychiatrycznej
1.
D
ziennikarz Jack Burnfield zahamował ostro – wielka spalona gałąź spadła po
uderzeniu pioruna na zakręt szosy. Ogromny range rover wpadł w ostry poślizg,
silnik zawył. Amerykanin jednym sprawnym ruchem kierownicy wyprowadził auto
na piaszczyste pobocze szosy, o włos mijając ostre, oberwane gałęzie.
Wbrew przekonaniom Anny Kamińskiej, nie spał w tej chwili kilka boksów obok
niej. Choć był naćpany substancją profesora jak nigdy w życiu, nie mógł sobie pozwolić na
sen. Stało się, to czego obawiał się najbardziej. Teraz uciekał z kliniki profesora
Drzewieckiego tak szybko jak tylko się dało.
Mokra nawierzchnia nie stanowiła przeszkody dla potężnej angielskiej terenówki,
drzewa na szosie przy prędkości dwustu dwudziestu na godzinę – owszem.
80
Szybko objechał gałąź i z rosnącą prędkością pognał w dół, na ostatnim odcinku
dwudziestokilometrowej drogi dojazdowej do
pewnego
smutnego Żydowskiego
cmentarza, który stanowił jego cel.
Musiał odnaleźć grób. Wykopać coś niezwykle groźnego. I zniszczyć to jak
najszybciej, zanim będzie za późno.
Jack zdawał sobie sprawę z tego, że przyczepność jego auta na szosie w górach była
po prostu wymarzona, oczywiście jeśli za pomocą przełącznika wybierze odpowiednie
ustawienie zawieszenia. Nie miał jednak pojęcia, jak jego auto sprawdza się podczas
pościgu policyjnego. Pościgu, w którym to on po raz pierwszy w życiu odgrywał rolę
zwierzyny.
Dodając gazu wjechał w kolejny, cholernie źle wyprofilowany zakręt i mimo
ogromnego stresu w jakim się znalazł, ze zdumieniem stwierdził, że nadal robił to
naprawdę nienajgorszym refleksem, w najlepszym samochodzie jaki kiedykolwiek sobie
kupił.
Jack Burnfield wyłączył reflektory. Daleko w dole zauważył policyjną blokadę.
Dwa radiowozy… no przynajmniej sądząc po ilości niebieskich, mrugających
świateł – pomyślał.
W tych okolicach już samo spotkanie dwóch policyjnych wozów w jednym miejscu
zdarzało się wyjątkowo rzadko. No, chyba że w takich okolicznościach, jak kiedy
burmistrz miasteczka zażyczył sobie, aby grudniowy festyn zorganizowany przez jego
politycznych zwierzchników odbył się z wyjątkową pompą – wtedy wszystkie, bo aż trzy
radiowozy (dwa wysłużone mercedesy w124 i jeden volkswagen jetta) zjeżdżały do rynku,
aby udowodnić swoją ilością, jak podniosłym wydarzeniem jest wybór Miss Śnieżynki,
połączony z przemówieniem kandydata na burmistrza, zupełnie przypadkiem będącym
także aktualnym burmistrzem.
Jack nie zastanawiał się nad tym długo, nie miał na to czasu. Właśnie zauważył, że
wysoko ponad nim, kilka poziomów wyżej na asfaltowej serpentynie, a więc za nim, jedzie
radiowóz. To musiała być stara jetta, a jettą jeździł zawsze ten sam człowiek, Andrzej
Hauptmann, komendant tutejszego posterunku policji, bijący swoją żonę Julię co noc i
wlewający w siebie dokumentnie litr alkoholu co wieczór. Warto w tym właśnie miejscu
dodać, że ostatnie spotkanie z tym straszliwym skurwielem omal nie doprowadziło Jacka
Burnfielda do śmierci.
Dziennikarz przyspieszył, mimo wyłączonych świateł.
Choć znał drogę czuł, że rośnie mu adrenalina. Wskaźnik na desce rozdzielczej
pokazywał sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, kiedy wjechał w kolejny zakręt nieco
za wcześnie. Opony buksowały przeraźliwie, gdy prawa strona samochodu wpadła na
81
pobocze. Kontra kierownicą była w zasadzie nie popartym niczym odruchem
bezwarunkowym. Mimo wszystko cudem uniknął rozbicia.
Dziennikarz jechał z zawrotną prędkością, a drogę oświetlał mu w zasadzie tylko
księżyc. Gdzieś wysoko w górach przeciągle zawył samotny wilk.
Jack cholernie bał się zwierząt, które wyskakują na szosę tylko po to, by trafić w
postaci krwawej miazgi na jego zderzak czy maskę. Mimo to, bardziej od kolizji, obawiał
się więzienia, lub „śmierci na miejscu zdarzenia”. Tym razem przesadził, jego
dziennikarska dociekliwość mogła go zabić w każdej chwili.
Dodał gazu jeszcze bardziej, a silnik zawył ochoczo.
Mrugające na niebiesko punkciki zniknęły już dobrą minutę temu. Na przedniej
szybie pojawiło się nagle kilka kolejnych kropel, przerwanego na kilka minut deszczu,
które zamieniły się po chwili w prawdziwe deszczowe tsunami. Jacka gówno obchodziła
burza, gdy zaraz za zakrętem wjechał w ostatnią długą prostą. Zamierzał spełnić obietnicę
daną sobie, przede wszystkim jednak chciał wyjść cało z opresji.
Rozpędzony, pędzący z górki czarny range rover wyglądał na tle ciemniejącego
nieba jak cień.
Błysk niespodziewanego geniuszu przeciął jak ostrze noża panikę Jacka
Burnfielda. Dziennikarz nacisnął na hamulec, nie zdając sobie sprawy, że zostawi na
szosie podwójny czarny ślad hamowania. Mimo braku jakiegokolwiek źródła światła
zauważył leśną ścieżkę po prawej stronie. Bez wahania skręcił w jej kierunku, zagłębiając
się w las.
Samochód wjechał w głąb lasu, zapadła całkowita ciemność. Tak jak przypuszczał
Jack, to nie mogło skończyć się inaczej – tocząc się po leśnej dróżce zarysował i pogniótł
okrutnie obie strony swojego angielskiego wozu, raz omal nie wjechał prosto w ogromny
pień. Nie przejmował się tym jednak specjalnie, całą uwagę skupił na ucieczce.
Już po dwóch, może trzech minutach, Jack Burnfield zacierał ręce z zadowolenia,
siedząc wygodnie w skórzanym fotelu wozu, zaparkowanego w kompletnych
ciemnościach, na mchu między sosnami. Stał się niewidzialny dla policjantów, choćby
mieli tędy przejeżdżać setki razy.
No, może prawie niewidzialny, ale na chwilę obecną i tak była to najlepsza
kryjówka, na jaką mógł sobie pozwolić.
Ze swojej kryjówki nie widział radiowozów. Wiedział jednak, że to dobre wieści:
oznaczają jego całkowity kamuflaż. W ciemności górskiego lasu wystarczy poczekać kilka
godzin, by zapanowała kompletna dezorganizacja. Z całą pewnością ścigające go jednostki
skierują się w dół szosy, wystarczy tylko trochę poczekać. Potem oddali się, choćby pieszo.
82
Jego samochód może równie dobrze tu pozostać. Wróci po niego, albo kupi sobie nowy,
gdy sprawa przycichnie.
Pulitzera miał przecież w kieszeni.
2.
Półtora kilometra wyżej dwudziestoletni posterunkowy nazywany przez wszystkich
po prostu Juniorem, klasyczny przykład debila w mundurze, hańbiący codziennie zawód
policjanta, wcisnął do deski pedał gazu nadniszczonego volkswagena.
Brał już udział w kilku poważniejszych akcjach policyjnych. Choć miasteczko nie
było miejscem, w którym spektakularne pościgi za mknącymi po szosach czarnymi
beemkami, należącymi do napakowanych dealerów narkotykowych, zdarzały się choćby
raz na miesiąc, to sam Junior mógł wymienić nawet i z dziesięć akcji, podczas których
działo się bardzo wiele. Pożar kliniki psychiatrycznej tego chorego świra-noblisty był
pierwszym zdarzeniem, które przychodziło mu do głowy. Wjechali tam z tatuśkiem i
próbowali zrobić porządek. Nie do końca się udało, ale przynajmniej spróbowali, do
kurwy nędzy. Drugi z przykładów to moment, w którym zastrzelił człowieka.
Chociaż nie, to się nie liczy, to nie było przecież akcją policyjną, tylko zwykłym
wypadkiem. Ten menel był najebany, a ja robiłem swoją robotę. – tak to sobie
wytłumaczył, ani razu do tego nie wracając. Szybko pomyślał o innych, spośród jego
ciekawych dni, w całej jego półtora letniej karierze w policji. Usuwał rozbitą cysternę z
drogi, ścigał pieszo grupę uchodźców zza wschodniej granicy, raz nawet brał udział w
konwoju samochodowym wiozącym okoliczną trasą samego ministra zdrowia.
Nigdy jednak
nie
przyszło
mu
prowadzić pościgu
samochodowego
za
niewidzialnym celem. Kierowca ogromnej terenówki, którą ścigali, niespodziewanie
wyłączył światła, tym samym zamieniając się we uciekającego wroga, którego nie widać.
- Zwolnij – uprzedza go starszy stopniem partner. Wie o zawodzie dobrego
policjanta dużo więcej niż żółtodziób siedzący teraz za kierownicą, będący przypadkiem
jego własnym synem.
Stary komendant nie miał pojęcia za jakie grzechy pokarano go takim losem.
Junior był chyba największym głupkiem w całej wiosce i jeszcze kilku okolicznych wsiach.
Stary Hauptmann przypominał sobie w chwilach wielkiej złości takie momenty jak wtedy,
kiedy kochany synek, posterunkowy Jan Hauptmann, ukradł mu z portfela sześć tysięcy
złotych i to tylko po to, żeby przetrwonić całą kasę na koks, whisky i dziwki ze swoimi
kolesiami. Choć miasteczko było małe, nie brakowało tu pokus, o nie – ze znalezieniem
najdroższego, bo niepełnoletniego kurwiszona, Jan Junior Hauptmann nie miał
najmniejszego problemu, tak samo jak nie przeszkadzało mu to, że ojciec znalazł go po
83
całej tej akcji z seksem z nieletnią, leżącego w rowie przy szosie, bez gaci i pieniędzy,
bełkoczącego coś niezrozumiałego, przez wymiociny kapiące z jego ust.
Czasami komendantowi Andrzejowi Hauptmannowi wydawało mu się, że kocha
syna za mało, dziś wiedział jednak tylko jedno: ten zasrany gówniarz nigdy nie wypełniał
jego poleceń. Rozpieszczany od dziecka młody szczeniak zamienił się teraz w kompletnie
nieprzydatnego pasożyta, nie nadającego się nawet do drogówki.
- Nie dogonimy go tym gównem! – odpowiada zdenerwowany syn, znów z całej siły
wciskając pedał gazu. To drobne nieposłuszeństwo utwierdziło w przekonaniu Andrzeja
Hauptmanna, że jego syn z całą pewnością jest gówno wart w zawodzie policjanta.
I wtedy komendant zauważył ślady opon. Tak krótkie, że prawie niemożliwe do
dostrzeżenia. Ale były tam, były na pewno!
- Zatrzymaj się! Zatrzymaj się w tej chwili! – woła Andrzej Hauptmann.
Młody policjant nie reaguje. Wiekowa jetta nadal jedzie sto kilometrów na godzinę
(mimo tego wszystkie plastiki trzeszczą). Pasek klinowy piszczy, a radio krótkofalowe
skrzeczy przeraźliwie.
- Niby dlaczego? – pyta kierowca.
- Zatrzymaj się! Zatrzymaj, kurwa! – ryczy komendant Hauptmann do syna.
Jest już niesamowicie wkurwiony, wiedział od razu, że patrole z synem to
najgorsza rzecz, jaka mogła mu się w życiu przytrafić, nie licząc jego żony, podejrzliwej
suki, która najprawdopodobniej już wkrótce dopnie swego i wreszcie przyłapie go na
zdradzie.
Stary Hauptmann z całej siły wciska kolano syna w pedał hamulca. Autem
niebezpiecznie zarzuca. Sekundę później jazda samochodem zamienia
się
w
niekontrolowany poślizg.
- Tato, kurwa! – wrzeszczy nastolatek, desperacko starając się wyprowadzić auto z
poślizgu. Nadal nic nie rozumie. Czemu jego nienawidzący go od dnia, w którym się
urodził stary koniecznie chce, żeby się rozbili? – Pojebało cię?!
Hauptmann bierze zamach i uderza syna pięścią w twarz.
Idiota po matce – myśli, a starą jettą telepie na lewo i prawo, gdy syn odruchowo
puszcza kierownicę i zakrywa dłońmi pulsującą tępym bólem szczękę. Radiowóz przez
kilkanaście metrów jedzie bezwładnie, nie kierowany przez nikogo.
- Naciśnij porządnie ten pierdolony hamulec! Wysiadamy! On gdzieś skręcił! –
cedzi przez zęby ojciec, zakładając czapkę komendanta i wyglądając przez okno w
ciemność.
84
3.
Siedząc pośrodku lasu w aucie, starając się opanować drżenie rąk i odruch
zaciskających się na kierownicy palców, Jack pomyślał o tym, jak wiele zmieniło się w
jego życiu podczas pobytu w klinice profesora.
Prawdę mówiąc wszystko.
Przypomniał sobie dzień, w którym pierwszy raz w ciągu całej jego dziennikarskiej
kariery poczuł, że ma szansę zrobić coś, co zmieni myślenie ludzi. Coś, co sprawi, że
społeczeństwo wreszcie ujrzy prawdę, tak długo skrywaną wśród posępnych wzgórz.
Trzy miesiące temu, trzeciego lipca, mieszkający w Stanach Zjednoczonych, a
konkretniej w melinie mieszczącej się w nowojorskiej dzielnicy Queens, Jack Burnfield
otworzył przy porannym papierosie swoją skrzynkę e-mailową i ze zdumieniem
stwierdził, że właśnie otrzymał zaproszenie od człowieka, na którego polował od dwóch
lat.
Niedostępny i skryty profesor Adam Drzewiecki otoczył murem tajemnicy swoją
podejrzaną klinikę psychiatryczną, nie pozwalając nikomu z zewnątrz na demencję
plotek, które mnożyły się wokół niego i tajemniczego szpitala, który wybudował tu, w
polskich górach, na południu kraju.
Adam Drzewiecki nie odpowiadał nikomu, nie tłumaczył niczego, nie zrobił
absolutnie nic, aby polepszyć w jakikolwiek sposób swój dogorywający wizerunek
ostatniego polskiego noblisty i miał gdzieś rozchodzące się szeptem pogłoski.
A było tych pogłosek wiele, tak wiele, że z czasem zaczęły się one łączyć w jedną,
choć bardzo niespójną, to jednak całość. Mroczne plotki mówiły o tym, że w jego
mrocznej klinice oprócz pokazowego oddziału A, gdzie leczy się depresję i stany lękowe,
istnieje też oddział B, na którym przeprowadza eksperymenty medyczne na ludziach,
czasem bez ich zgody.
Ludzie chcą wierzyć w takie rzeczy, niektórych po prostu do tego ciągnie, prawda?
Profesor Adam Drzewiecki… według wielu był to człowiek, który już się skończył,
kompletnie odciął się od rzeczywistości. A Jack? Jego interesowało w zasadzie tylko jedno
– dlaczego naukowca przestało interesować, co ludzie mówią o mrocznych i upiornych
piwnicach jego szpitala, w którym to rzekomo ludzie zmuszani są do seksu grupowego
nakręcanego psychotropami. Dlaczego noblista już nic nie robi kierunku odzyskania
zaufania ludzi?
To właśnie ta postawa profesora Drzewieckiego spowodowała, że postrzeganie
naukowca jako szanowanego uczonego i chlubę narodu odmieniło się diametralnie. Tak
diametralnie, aby w krótkim czasie przejść od skrajności do skrajności: czyli do
nienawidzenia profesora całym sercem przez wszystkich, absolutnie wszystkich.
85
Ludzie w kraju i na świecie od dawna mieli go w dupie, a dziennikarz taki jak
Burnfield bardzo interesował się takimi ludźmi.
Jack nie mógł w to uwierzyć, choć spoglądał w ekran monitora z otwartymi ustami
i po raz pierwszy czytał krótki list e-mailowy od profesora, pomimo swojej
pretensjonalnej treści, to jednak napisany ze zgodnie ze wszystkimi zasadami formalnej
korespondencji.
No, może nie do końca z wszystkimi.
Od: prof. Adam Drzewiecki <[email protected]>
Do: Jack Burnfield <[email protected]>
Temat: Re: Propozycja
Szanowny Panie,
przyznaję, że przeczytałem pański list z niedowierzaniem –
szczerze mówiąc, nie spotkałem się jak do tej pory z tak skrajną
bezczelnością.
Pisze Pan, panie Burnfield, że chce odkryć prawdę o mnie. Wiele
razy czytałem listy od ludzi takich jak Pan, przekonanych o swojej
nieskazitelności w dążeniu do jednej, jedynej prawdy i tylko prawdy. Na
potwierdzenie swoich słów dodam, że jest Pan czterdziestą siódmą
osobą, która piszę do mnie list w podobnym tonie. „Chcę opisać
prawdziwego profesora Drzewieckiego, chcę napisać artykuł, który
będzie autoryzowany przez Pana, i który rozwieje wszelkie wątpliwości
dotyczące jasności Pańskich działań i przekonań” et cetera, et cetera.
Pana słowa. Ale chwila, moment!
Na całe szczęście to właśnie ja, ten straszny noblista owiany aurą
mroku i śmierci, jestem osobą, która ma prawo stawiać warunki, ba! Ma
nawet prawo wycofać się bez żadnych konsekwencji z całej wesołej
gadaniny, w której właśnie bierzemy udział. Zapyta Pan więc zapewne,
jak brzmią moje postulaty?
1. Chcę, żeby udzielił mi pan szczerej odpowiedzi na pytanie, czy
Pański artykuł zatytułowany „Komisarz O’Conelly ucina sprawę gwałtu na
nastolatce” mówi prawdę. Czy rzeczywiście cała ta afera z komisarzem,
który gwałcił nieletnią prostytutkę miała miejsce i to dokładnie tak, jak
pan to opisał? Jeżeli dowiem się, że odpowiedź, której pan udzieli (o ile w
ogóle się pan na to odważy) będzie fałszywa, niepełna, albo wymijająca,
pragnę Pana z tego miejsca poinformować, że jedno wielkie gówno
obchodzi mnie nasza dalsza znajomość.
2. Proszę opisać swój najbardziej osobisty sen.
Z wyrazami szacunku
prof. hab. Adam Maria Drzewiecki
86
Jack przeczytał ten e-mail jeszcze z dwadzieścia razy, zanim przeanalizował w
sposób satysfakcjonujący całą jego treść, wgłębiając się coraz bardziej i bardziej w kolejne
podteksty, których doszukiwał się między wierszami.
Adam Drzewiecki zarzuca mu bezczelność, jest oburzony jego zachowaniem. Na
dodatek stawia warunki, pyta o prawdę i tylko prawdę. Tylko przez chwilę Burnfield
rozważał możliwość skłamania temu człowiekowi. Nie, nie ma sensu, pomyślał. I tak
będzie wiedział, że kłamię.
Nie zastanawiając się już ani chwili dłużej zaczął pisać tak szybko, że przy drugim
akapicie przewrócił łokciem kubek z kawą. Klnąc na czym świat stoi, gdy gorący płyn
wylał się na biurko i zalał jego spodnie, zacisnął zęby i dopisał resztę tego, co chciał
odpowiedzieć profesorowi.
Od: Jack Burnfield <[email protected]>
Do: prof. hab. Adam Drzewiecki <[email protected]>
Temat: Re: Propozycja
Szanowny Panie profesorze!
Jestem pod dziennikarskim wrażeniem. Nie mam pojęcia w jaki
sposób połączył mnie Pan profesor z artykułem "Komisarz O'Conelly (...)"
opublikowanym w nowojorskim dzienniku szmat czasu temu, ale –
muszę przyznać – dobra robota.
Policjantom po publikacji artykułu na łamach NY News również
udało się ustalić, że to właśnie ja jestem jego autorem. Złożyli mi wizytę
wieczorem następnego dnia po publikacji. Przypłaciłem to spotkanie
ciężkim pobiciem. Nie chciałbym się na ten temat specjalnie rozpisywać.
Dziennikarstwo, które prowadzę, jest pracą specyficzną i wiele razy
lądowałem w błocie, pobity do nieprzytomności, aby napisać kolejny
dobry artykuł.
Tak, jako czterdziesta siódma osoba liczę na spotkanie z panem.
Oto odpowiedzi na Pańskie pytania:
1. Artykuł "Komisarz O'Conelly (...)" mówi prawdę. Raphael
O'Conelly, prywatnie mąż i ojciec trójki dzieci, w istocie utrzymywał
kontakty seksualne z nieletnią prostytutką, pełniąc jednocześnie funkcję
szefa komendy policji w dzielnicy Queens w Nowym Jorku.
Jeżeli zapyta mnie pan o dowody, będę zmuszony udzielić
odpowiedzi, proszę jednak, aby umożliwił mi Pan wyjaśnienie tej kwestii
na żywo, podczas spotkania. Jestem niezmiernie ciekaw dlaczego zadał
Pan profesor właśnie takie, a nie inne pytania.
2. Mój najbardziej osobisty sen... co ma Pan konkretnie na myśli?
Nie pamiętam ich dobrze. Przeżywałem już w swoim trzydziestoletnim
87
życiu kilka przyjemnych marzeń i byłem w tych marzeniach szczęśliwym
człowiekiem, głównie po to, aby obudzić się rano i stwierdzić, że moje
odczucie szczęścia nie ma żadnego oparcia w rzeczywistości. Sny są dla
mnie jakby odskocznią od codzienności, chociaż jestem zmuszony
przyznać, że ostatnio coraz rzadziej dopatruję się w moich snach
jakiegokolwiek sensu, traktując senne marzenia jako porę na relaks.
Pamiętam mój najpiękniejszy sen, jeśli o to Pan pyta - był to senny
seks z nieznaną i nigdy przeze mnie nie widzianą kobietą. Okoliczności
tego snu uzna Pan z pewnością za dziwaczne, bo uprawialiśmy miłość w
piwnicy. Czułem wtedy jakieś nieznane zagrożenie, jak gdybym łamał
tabu, a sacrum stało się sacrum profanum. A jednak uczucie miłości do
tej przepięknej kobiety było najradośniejszą rzeczą, jaka przydarzyła mi
się w życiu.
Żywię nadzieję, że moje odpowiedzi uzna Pan profesor za
satysfakcjonujące.
Z poważaniem,
Jack Burnfield
Jack zdążył pójść do łazienki, wziąć krótki prysznic, a potem umyć zęby, myśląc
przez cały czas o kokainowym proszku. Przechodząc do salonu spojrzał na swoje odbicie
w lustrze przy drzwiach wejściowych.
Wyglądał jak ktoś, kto potrzebuje pomocy. Zdawał sobie z tego sprawę, nie był
przecież głupi i wiedział, że jego strój, stan higieny, a przede wszystkim jego nastrój były
parszywe. Była w tym zachowaniu ogromna rutyna.
W terminologii profesora Drzewieckiego zostałby nazwany osobnikiem nie do
odratowania – Jack uśmiechnął się krzywo na tę myśl. Czasem przerażało go własne
nieróbstwo, do tego stopnia, że wybiegał na ulicę w środku nocy, nabuzowany kokainą jak
sto pięćdziesiąt i biegł przed siebie sprintem przez wiele minut, aby paść ze zmęczenia
gdzieś przy przystanku autobusowym i zasnąć tam. Czemu to robił? Cóż, Jack Burnfield
należał do tych osób, które zrobią wszystko, byleby tylko mieć pod koniec dnia poczucie,
że zrobili cokolwiek
Cholerna rzadkość.
- Wypadałoby ogolić swój zawszony pysk, przyjacielu, a potem zastanowimy się, co
zrobić z tym cholernym dniem - powiedział do siebie Jack, choć bez cienia uśmiechu, to
jednak jako nieśmiały żart.
Nakładając piankę do golenia na policzki i brodę nie nucił, ani nie gwizdał żadnej
melodii. Dzisiejszy poranek, choć rozpoczął się pasjonująco, bo korespondencją z jednym
z najbardziej niedostępnych naukowców na świecie, to najpewniej miał stać się za chwilę
88
kurewsko nudny. Według Jacka list od profesora był jedynym entuzjastycznym
wydarzeniem w ciągu dnia.
Jedynym, oprócz kokainy.
Tak, pociągając powolnymi ruchami ostrze maszynki do golenia po swoich
okrytych kilkudniowym zarostem policzkach, Jack przypomniał sobie o tym, że należy się
czymś zająć, a nie bardzo wie czym.
Wiedział, znał się nie od dziś, że jeżeli chodzi o dzisiejszy dzień, mógłby na pewno
przygotować sobie coś do jedzenia… potem długo, długo nic, a potem wreszcie zadzwonić
do któregoś ze znajomych dealerów, których w promieniu pięćdziesięciu metrów od drzwi
wejściowych swojego mieszkania znał co najmniej czterech, wciągnąć przez nos trochę
koksu, a wreszcie, gdy będzie już na tyle napruty, aby zaakceptować otaczający go,
szpetny świat, wyjść na ulicę i zacząć szukać kolejnego tematu na nowy artykuł.
Był przecież dziennikarzem, do cholery, od jakiegoś czasu z tego się utrzymywał - z
dobrych tematów.
Problem w tym, że tematy zaczynały się kończyć. One lub Jack. Był już tylko
Drzewiecki, a raczej wątła nadzieja, że noblista odpisze - teraz, lub w ogóle.
- Dwa tygodnie - rzekł Burnfield. - Niech profesor odpowie w dwa tygodnie, a będę
zadowolony.
Na pewno nie spodziewał się jednak, że odpowiedź od najsłynniejszego noblisty
ostatnich lat przyjdzie w ciągu dwóch-trzech minut, o nie! Jack Burnfield nie
przypuszczał, że profesor w ogóle zechce kontynuować z nim rozmowę. Kto wie, być może
w przypadku takich ludzi jak profesor Adam Drzewiecki, którzy prawdopodobnie mają
swoje grymasy, nie może być mowy o zaufaniu do dziennikarzy? Może są na to zbyt
mądrzy?
Gdy cichy dźwięk z komputera, oznajmiający o nowej przychodzącej wiadomości,
rozległ się w całym jego zapuszczonym mieszkaniu mało nie poderżnął sobie gardła
żyletką. Pobiegł do laptopa nawet nie zmywając pianki z twarzy.
Ikonka e-maila miotała się we wszystkie strony. Aż zakręciło mu się od tego w
głowie i zatoczył się krok do tyłu jak pijak.
Odruchowo chwycił się za głowę. Co się dzieje do jasnej cholery?
Przybywaj.
Nie przeczytał tego na ekranie. To słowo wtargnęło mu do głowy, jak coś obcego,
coś, co z całą pewnością nie było jego własną myślą. Jak gdyby zostało wysłane z bardzo,
bardzo daleka.
89
- Nonsens – powiedział na głos i po chwili o tym zapomniał. Cóż, wciąganie
kokainy powoduje, że takie rzeczy nie stanowią dla niego ciekawego przedmiotu do
rozważań.
A odpowiedź profesora? Ta była krótka i bez podpisu.
Od: prof. Adam Drzewiecki <[email protected]>
Do: Jack Burnfield <[email protected]>
Temat: Re: Propozycja
A więc zapraszam pana do mojego domu w Polsce. Przekonamy
się, ile jest warte pańskie dziennikarstwo, panie Burnfield. Miejscowość,
w której mieszkam z małżonką, Sarbinowe Doły, znajdzie pan w
samochodowym GPS bez problemu… jednak tylko w wypadku jeśli ma on
funkcję znajdowania najbardziej zawszonych, plugawych wiosek w całym
kraju.
Do zobaczenia.
Jack był wtedy tak podniecony, że w pierwszej chwili nawet nie zauważył, że do
wiadomości są dołączone dwa załączniki. Jeden z nich był trzymegabajtowym pdf-em.
Drugi był zapisany w formacie .jpeg. Kiedy już je otworzył i zobaczył, co jest w plikach,
stwierdził, że cały jego plan na dzisiejszy dzień może się chrzanić.
Wtedy właśnie ten lepszy Jack, Jack-dziennikarz, postanowił, że zrobi wszystko,
aby tylko napisać reportaż o profesorze Drzewieckim. Noblista był człowiekiem, o którym
przeczytał chyba wszystko co było do przeczytania w Google i w ogóle całym Internecie.
Załącznik numer jeden, były to notatki prasowe o Drzewieckim, krótkie, a ich
tytuły treściwe: „Profesor podejrzewany o EKSPERYMENTY na żywych ludziach”,
„TYLKO U NAS: Spowiedź byłego przyjaciela noblisty! »TO PSYCHOPATA!«”.
Było tych krótkich wpisów setki, a dwie wymienione były najlżejszymi w swojej
brutalności. Była tego cała masa. A załącznik numer dwa? Była to zapisana w .jpeg kolejna
porcja newsów, tym razem pozytywnych. Daty ich publikacji umieszczone przy tytułach
mówiły jasno, że chodzi o ostatni rok, podczas którego profesor rzekomo kompletnie
stracił zainteresowanie relacjami z mediami. Trzy artykuły. Jeden o tym, że był w
Sztokholmie, jako noblista zaproszony na wręczenie nagród z szacunku. „Siedział koło
Lecha Wałęsy, prowadząc z nim pogawędkę”. Drugi artykuł mówił o świadomym śnie. Był
to wywiad z Drzewieckim, w którym opowiada on o swoich problemach. Zakreślony
fragment brzmiał:
90
„Nigdy nic mi nie udowodniono, choć prasa i tak zawsze będzie próbowała
udowodnić mi, że jestem w błędzie. Nie mam nic wspólnego z morderstwem pani Alice
Davies, żony pastora Charlesa Davisa, ani tym bardziej ze śmiercią mojego pracownika
pochodzenia romskiego. Znałem ich, jego i ją, to prawda. Pracowaliśmy razem.
Głowiliśmy się nad wielką rzeczą. A potem od państwa z kamerami i policji nachodzącej
mnie w biały dzień, w moim własnym domu, dowiaduje się, że zabiłem żonę tutejszego
pastora, z którą rzekomo miałem burzliwy romans, a potem, jakby tego było mało,
zabiłem własnego pracownika. Prokuratura nie postawiła mi żadnych zarzutów. Coś
jeszcze? Szanowni państwo, czego wy wszyscy jeszcze ode mnie chcecie?”
Wywiad był zeskanowany, a kolumna tekstu została obrysowana grubym czarnym
markerem i opisana, zapewne przez Drzewieckiego, notką dla mnie. Była krótka:
„Nie wierzy pan? To nie mamy o czym rozmawiać.”
Wtedy znowu to dziwne uczucie wdarło się do głowy Jacka. Znów wysłano do niego
sygnał z bardzo daleka, z krain, których nie znał:
Przybywaj.
Burnfield pomyślał wtedy, że musi zrobić coś ze sobą, bo zaraz oszaleje z
entuzjazmu. Podbiega do łazienki i odkręca zimną wodę w umywalce. Długo myje sobie
twarz. Musi poznać tego człowieka.
Musi, do cholery.
W pliku przesłanym przez noblistę były nie tylko newsy. Filmy na YouTube?
Proszę bardzo, link do serwisu również znajdował się w .pdf-ie Drzewieckiego. Kilka
chwil, gdy przeglądarka wczytuje adres strony i już po chwili wyszukiwarka zwraca ponad
osiem tysięcy filmików wideo po samym wpisaniu doń słowa „Drzewiecki”.
Większość autorów tychże filmików to byli amatorzy, sfrustrowani ludzie zbyt
rzadko wychodzący z domu. Pluli na jego zdjęcia i sikali na jego samochód zaparkowany
w centrum Warszawy. Oto niektóre tytuły tych filmików: „MOJIM ZDANIEM
DRZEWIECKI
TO
PSYCHICZNY
CZŁOWIEK!!!11”,
„JEBAĆ
MENGELEGO
DRZEWIECKIEGO”, kolejny został nawet oznaczony tagiem, żeby łatwiej było go
odnaleźć: „[SPRAWA DRZEWIECKIEGO] NA STOS Z SZUJOM DRZEWIECKIM”, inny
miał bardziej patriotyczny wydźwięk: „11 LISTOPADA PROTESTUJMY POD DOMEM
ADAMA DRZEWIECKIEGO”, a jeszcze inny dopatrywał się u profesora nazistowskiej
ideologii: „NOBLISTA ADOLF DRZEWIECKI”.
To nie było jeszcze takie najgorsze.
Była także ta druga część, ta o wiele bardziej niepokojąca. Strona reprezentowana
przez telewizję i radio w Polsce. Opiniotwórczość często wymienia się w tym kraju na
generowanie rzeczywistości. Relacje na żywo spod domu tego człowieka tworzą
91
rzeczywistość, a nie informują o niej. Bo jak inaczej można odebrać reportaż o
Drzewieckim, nadawanym pod kryptonimem NA ŻYWO PILNE, w porze największej
oglądalności, w którym jakiś nikomu nie znany reporter mówi łamiącym się głosem, jak
to spotkał kobietę w miasteczku, która nie dość, że widziała Drzewieckiego kilka razy w
miasteczku (i to bez żadnej ochrony, panie dobrodzieju!) to nawet trochę go znała? I
rozmawiała z nim, naprawdę z nim rozmawiała, twarzą w twarz, nie dalej jak miesiąc
temu, tu w dole miasteczka!
- Jakim człowiekiem był Adam Drzewiecki? – pyta facet odziany w szary garnitur z
fryzurą „na pożyczkę”. Dziennikarz mówi „był”, w czasie przeszłym i takim tonem jakby
Drzewieckiego już nie było na świecie, jakby nie żył.
Kamera zmienia ujęcie i teraz nie widać już łysiejącego dziennikarzyny. Teraz oko
kamery zbliża się na w stronę odwróconej tyłem, zamazanej sylwetki grubego babsztyla.
Podpis w dole ekranu głosi: „Sąsiadka Maria M. (49 l.)”. A linijkę niżej, pogrubionymi
literami: „Wydawał się taki normalny, kiedy z nim rozmawiałam!”.
- Wie pan! – mówi zniekształconym głosem kobieta, a reporter choć niewidoczny,
to na pewno już wie, że nie będzie łatwo. Babsztyl będzie gadać i gadać.
Milczy jednak z jako-takim szacunkiem, pozwalając kobiecie się wygadać:
– To trochę tak, jak ja się przeniosłam w te strony dziesięć lat temu. To un… znaczy
Drzewiecki… dopiro kończył tą swoją klinikę urządzać! Było to tak, że un wtenczas tu
kupował też dom, tę wielką chałupę na wzgórzu, gdzie wcześniej szlachta, nie szlachta,
panie… - grube, zmazane cielsko kiwało się na fotelu w lewo i prawo. – I było nawet
dobrze, panie dziennikarzu. Kobitę miał, ładnom takom, porzundną bez żadnych tam
jakiś tych… opalona taka! Brunetka! Aktorka panie, teatralna! Kamieńczyk, czy jakoś tak,
ja nie pamiętam za dobrze…
- A potem, jak tu zamieszkał? Co się stało, gdy zamieszkał tu Adam Drzewiecki?
- Coś się zmieniło w tym miasteczku, panie, coś się w nas… no znaczy w ludziach
zmieniło. To jak on przybył to było akurat wtedy gdy tu u nas zaczęli ginąć ludzie. No to
przecież nikt nie jest głupi, tak? – pyta retorycznie, elektronicznie zmodulowanym
głosem. -
Taka osobistość tu do nas przybywa, tu jedna chata, tu druga chata…
nakupował, pracy nadawał ludziom to i nad wioską zapanował! U niego pracowali,
pracowali… na kotłowniach, na ogrodach, kilku nawet pod dach przygarnął. A ludzie
ginęli tu u nas! Siedem osób, panie! Sie-dem! I my do niego nawet chodziliśmy, bo
mówiliśmy, że ta nasza policja tu w Sarbinowych to za przeproszeniem może gówno, a nie
robotę detektywa. Nikt nie podejrzewał, że to może być on. A potem się okazuje, że on
odmawia zeznań i nie stawia się na policji.
92
Reporter kiwa głową. Spisałaś się dobrze gruby babsztylu, myśli zapewne. Ludzie
dostali czego chcieli. Mam już swoją sensację dla tłumu.
- Jak tak można, panie?! – ciągnęła baba. - Już później na niego inaczej patrzałam
panu powiem. Inny człowiek! I mi się na serio wydaje, że to on zabił.
Dziennikarz nie chce jeszcze kończyć przedstawienia, ale jakby od niechcenia pyta
jeszcze kobiecinę:
- Czyli siedem osób zaginęło, tak?
- Tak. No, mówię panu, tragedia, nawet się do Matki Boskiej najświętszej panienki
modliłam w tę noc, co już była siódma osoba zaginięta! Ale patrz pan, zaginęło siedem
osób, a znaleziono tylko dwie. Martwe jak ich pan Bóg stworzył – reporter skrzywił się na
to dziwne porównanie. - To gdzie reszta, my się pytamy, no nie?
- Rozumiem. Spośród siedmiu zaginionych w Sarbinowych Dołach, odnaleziono
dwie martwe ofiary?
- Tak, tak! Morderstw tu u nas!
- Kogo znaleziono?
- Za pirszym razem to takiego jednego cygańskiego menela. Naczy przepraszam
najmocniej… - zawstydziła się. – Takiego młodego Cygana znaczy. Alkoholika.
- Gdzie?
- Znaleźli go pod mostkiem, takim no wie pan, kładką taką jakąś nad strumieniem.
Tam jest szosa, asfalt i w ogóle. O tu, jak pan wyjeżdża z Sarbinowych Dołów! Najpierw
pomyśleliśmy wszyscy, że wie pan, szedł nawalony, to i burdę jaką wszczął. Albo kto wie,
może jego zaczepili, bo u nas panie to ja nie wiem w sumie za co, ale takich jak on, to
nienawidzą. Ale on został uderzony czymś choler… bardzo twardym przedmiotem znaczy.
Podstawa czaszki zmasakrowana! Jakżeśmy go ujrzeli z mężem, cośmy tam pobiegli
wszyscy od razu jak się policja zebrała, tośmy aż się z moim mężem przeżegnali. Ja mówię
Boguś, Jezus Maria…
- A jaki to ma związek z Adamem Drzewieckim? – dopytywał dziennikarz.
- Panie, no przecież mówiłam, chyba nie?. Ten cygański chłopak u niego pracował!
U noblisty! – odpowiedziała mu wymachując rękoma.
- Ten alkoholik? Nie dziwi to pani?
- Dziwi, dziwi. No ale ten Drzewiecki to taki był, dziwak. I źle mu z oczów patrzyło,
no mówię panu, później to ja już się bałam nawet…
Szybko, zmień temat. Przestań pierdolić! Jack niemal słyszał myśli reportera, choć
nie widział go na ekranie.
- A druga ofiara? – powiedział mężczyzna natychmiast. Dobrze.
93
- Łoo, no panie, to inna sprawa kompletnie! Panie dziennikarzu, no niebo do
ziemi! Ona była no taka, że… no była taka wie pan z wielkiego miasta. Ze Stanów, z
Czikago, czy coś takiego. Czarna, w sensie znaczy się czarnoskóra no! Też pracowała dla
Drzewieckiego, była tu może z miesiąc, przyjechała takim czerwonym samochodem…
mówię panu, ona była taka piękna, ale tak wie pan… afrykańsko. W takiej ciemnej
piękności to nawet i rasista by się zakochał!
- Ta kobieta mieszkała u Adama Drzewieckiego?
- Tak i to długo, z dwa miesiące. Ja tam nic nie mówię, że oni tam coś. Tego niby
nie wiem. Ale głupia nie jestem, nie?
Jesteś, jesteś. Ale dobrze się sprawujesz w roli krzykacza.
- Jak się nazywała ta kobieta? – pyta dziennikarz.
- Tak po amerykańsku. Jak nasza Alicja.
- Alice?
- O, o! Alice i nazwisko miała jak ten nasz pastor tutaj! Cz… Charles Davies.
- Alice Davies? To córka tutejszego pastora?
- Żona, panie, ŻO-NA! No przecież mówiłam! Ee… nie mówiłam?
Jezu, pomyślał Burnfield. Jeśli miałby rozmawiać z tą kobietą dłużej, niż trwa
planowany przez realizatorów trzyminutowy wywiad, to najpewniej roztrzaskałby jej
reflektorem telewizyjnym głowę.
- Szanowna pani, nie bardzo rozumiem, a nasi widzowie zasługują na rozjaśnienie
sytuacji… dlaczego żona czarnoskórego pastora przyjeżdża ze Stanów do Drzewieckiego,
skoro jej mąż mieszka w tej samej miejscowości?
- No właśnie, panie dziennikarzu! To samo my mówili! Jak to jest, że nie mieszkają
razem, to ja tam rozumiem, że w Ameryce woli zostać. Ale jak już przyjeżdża, to czymu nie
do męża, nie? Przecież on też traci wtedy autore… autoryre… on wtedy zaufanie ludzi
traci!
- Rozumiem. Co się stało z tą kobietą, kiedy zamieszkała u profesora Adama
Drzewieckiego?
- Minął jakiś czas, no tak jakoś te dwa miesiące, jak panu mówiłam. Pach! –
uderzenie dłoni o dłoń - A ona znaleziona przez naszą policję martwa, i to gdzie? Kilka
metrów od płotu jego działki, panie! Kilka metrów od płotu Drzewieckiego leżał jej trup,
mówią, że uduszona na śmierć!
- A co na to policja?
- U nas policja to nie jest za dobra panu powiem szczerze. Ale robili swoją robotę.
Weszli do jego mieszkania od razu. Ponoć Drzewiecki nie stawiał oporu i był totalnie
zaskoczony. Przywieźli go na naszą komendę. I nie uwierzy pan! Mija kilka godzin, a na
94
miejscu pod komendą pojawia się no chyba z dziesięć samochodów, połowa czarna, a
połowa policyjna na sygnale. Że myśleliśmy, że to prezydent nasz przyjechał we własnej
osobie do tego Drzewieckiego!
Reporter już nie przerywa.
- „Kim on jest, że tak go traktują?”, my się pytamy – mówi podniecona kobieta. Tam byli wszyscy, byli nasi policjanci, byli „ich” policjanci, byli amerykanie i jacyś faceci z
rządu! Z rządu! No mówię panu afera jak nie wiem! I on wyszedł, ten Drzewiecki,
wypuścili go z aresztu! Niby miał siniola pod okiem, no ale panie, co to jedno limo, za dwa
morderstwa, i to co najmniej. Jeszcze wychodząc skurwiel rękawy zakasał i wsiadł do
limuzyny! No bezczelny, nie? Nie odpowiadał na pytania dziennikarzy, a wie pan czemu?!
Bo nie było żadnych dziennikarzy. A potem wszystkie auta odjechały i odwieźli go do
domu! Pan to rozumie? Ja tego nie rozumiem!
- A jak zareagował na wieść o zamordowaniu żony pastor Charles Davies?
- Charles jak zareagował? Właśnie to jest najdziwniejsze, panie! Oni, znaczy się… tutaj zdążyła się oburzyć. – Drzewiecki i ten cały pastor Davies. Oni się po tym wszystkim
zaprzyjaźnili, pan to rozumie? Ktoś to rozumie? Ja tego nie rozumiem… - rozłożyła ręce.
„Za 10 sekund kończymy”.
- Istnieją wokół profesora i noblisty Adama Drzewieckiego coraz to wyżej piętrzące
się stosy tajemnic – pointuje dziennikarz, słysząc w słuchawce głos z reżyserki. – Czy
noblista, o którym mówi się, że jest naukowcem niosącym śmierć, odważy się stawić czoła
tezom postawionym w naszym programie? Mówiła do państwa sąsiadka noblisty Adama
Drzewieckiego.
Napisy. Tu filmik internetowy się kończy. Jack nie mógł uwierzyć w to, co właśnie
zobaczył. Czy ludzie byli aż tak głupi?
„Sąsiadka” okazała się dla reportera naprawdę pomocną idiotką. Jack wiedział co
nieco o dziennikarskich zagrywkach wobec swoich rozmówców w trakcie trwania
wywiadu. W dzisiejszych czasach pokierowanie rozmową było tym łatwiejsze, im twój
rozmówca jest bardziej zakochany w mediach. A ta kobieta z reportażu była gotowa
powiedzieć wszystko, byleby tylko zaistnieć jako grube rozmazane cielsko na ekranie
swojego plazmowego telewizora, w wieczornych wiadomościach, i chełpić się tym że
poznała prawie przystojnego reportera z Warszawy.
Była kupiona.
To było widać od razu. „Sąsiadka Drzewieckiego”? Sama powiedziała, że
Drzewiecki kupił dom na wzgórzu. Rzut oka na zdjęcia satelitarne i Jack widzi, że coś tu
nie gra. Adam Drzewiecki i jego żona nie mają sąsiadów. A ta paniusia w rozmazanej
95
poświacie? Kim jest? Faktycznie go widziała, choć raz? Na ulicy, albo przy rynku,
nieopodal ratusza jak załatwiał swoje sprawy? Jack w to wątpił.
To właśnie przez takich ludzi jak ona, lwia część szarego społeczeństwa mieszała
tego człowiekiem z błotem. I przestało się robić ciekawie. Były nawet zamieszki. Były
manifestacje pod domem Drzewieckiego i pod jego szpitalem, a tutejszy komendant
Andrzej Hauptmann złamał nogę podczas próby opanowania rozentuzjazmowanego
tłumu. Raz nawet wyciekł filmik z komórki, jak w stronę kliniki lecą cegły, kamienie i
jakaś pieprzona rura.
Jeden facet z ludzi biorących udział w „manifestacji pod kliniką” Drzewieckiego
chciał potem odszkodowanie od profesora za uszczerbek na zdrowiu. Dostał tą rurą w
plecy, tak mówił. Okazało się, że był nachlany i wszystko mu się przyśniło, więc sprawa
szybko ucichła.
A Drzewiecki? Co on wtedy robił? Wyszedł do ludzi, stawił im czoło? Zdementował
wszystkie plotki? Zaprosił wszystkich do swojej kliniki? Nie, absolutnie nie.
Drzewiecki nie zrobił nic.
I nie minęło przez to dużo czasu a pojawiły się artykuły na temat jego kliniki,
opisywanej od wewnątrz z perspektywy pacjenta. Jakim cudem?
Jednemu polskiemu dziennikarzowi udało się zdobyć zaufanie profesora i
przedstawić się jako biznesmena z propozycją finansową: jeżeli profesor zgodzi się
przeprowadzić na nim terapię, on zapłaci mu wielomilionowe honorarium.
I został z Drzewieckim, faktycznie mu się udało. Aż do pierwszej sesji
terapeutycznej, kiedy nie wytrzymał nerwowo, zagroził Drzewieckiemu pobiciem i uciekł
z kliniki w szpitalnej piżamie. Tak ponoć było, choć możliwe, że to tylko ludzie tak gadali.
Artykuł autorstwa tego anonimowego reportera pojawił się we wszystkich
znaczących gazetach i portalach.
96
POTWÓR Z GÓRSKIEJ WIOSKI
NARKOTYZUJE SWOJE OFIARY?
„Zrobię
ci
szpitalnego rejestrator dźwięku nagrał
podawał roztwór, od którego będzie ci się
szokujące słowa Adama Drzewieckiego.
lepiej spało. Będę ci go podawał, aż się
Na nagraniu reporter „NewsEkspressu”
nie wyleczysz ze swojego alkoholizmu.
pyta Drzewieckiego, czy to, co chce mu
Myśl o karuzeli albo linie” – to nagrane
wstrzyknąć dożylnie w ramach swojej
kilka dni temu słowa prof. Adama
tzw. terapii, to nie aby groźny narkotyk.
Drzewieckiego,
polskiego
„Narkotyk? A co to w zasadzie znaczy?” –
gminie
odpowiada noblista pytaniem. Obawy
Sarbinowe Doły. Interesujące opinię
naszego reportera nie zostają rozwiane:
publiczną pytanie brzmi: czy znany z
„Co to za substancja? Nie robiłeś mi
mrocznych
kliniki
żadnych badań. Nie wiesz na co jestem
psychiatra
uczulony, do licha nie wiesz nawet jaką
naprawdę jest „potworem z górskiej
mam grupę krwi. W czym ma mi to
wioski”, jak określiły go już w zeszłym
pomóc?” – dopytuje nasz człowiek,
roku
według jego relacji dokładnie w tym
noblisty,
ci
wkłucie.
Będę
ostatniego
zamieszkałego
tajemnic
psychiatrycznej
w
swojej
polski
zachodnie
media?
reporter
współpracujący
redakcją,
dokonał
Anonimowy
z
naszą
prowokacji
momencie,
gdy
naukowiec
zdenerwowany
zarzuca
plastikowy
dziennikarskiej i podając się za człowieka
pojemnik z „roztworem” na wieszak do
proszącego o pomoc lekarską dotarł do
kroplówki i tu cytat „swoim szaleńczym,
niesławnej
roztrzęsionym wzrokiem spogląda na
kliniki
psychiatrycznej
profesora. Człowiek ten, oczywiście po
opracowaną
uiszczeniu
od
farmaceutyczną”. Nie zadawaj tyle pytań,
Drzewieckiego salę szpitalną, i już po
mój drogi, inaczej cała ta terapia nie
kilkudziesięciu minutach po wejściu do
będzie warta funta kłaków” – odpowiada
budynku
wreszcie profesor. – „Daj mi swoją rękę i
opłaty,
nagrał
otrzymał
przy
pomocy
odtwarzacza mp3 wstrząsający materiał
dowodowy.
Ukryty
w
nodze
przez
siebie
substancję
pozwól mi się wkłuć”.
łóżka
~ Więcej na stronie 5 »
97
Do tego wszystkiego były zdjęcia przepięknej willi profesora, znajdującej się
zaledwie kilkanaście kilometrów od jego słynnego szpitala. Każda fotografia w obszernej
galerii zdjęć wykonanych przez płot, opatrzona była podpisem „KRÓLESTWO
POTWORA?”.
Jack nie udawał przed sobą, że koniecznie chce dotrzeć do prawdy, Jack miał w
dupie tą tylko jedną rzecz: nie interesowało go w zasadzie, czy plotki o doktorze okażą się
prawdą czy nie.
On też chciał poznać tego człowieka i napisać albo przedstawić go w taki sposób, w
jaki wyda mu się najbardziej prawdziwy. Czy ten człowiek, Adam Drzewiecki, stał się
celem Jacka, bo stanowił jego drabinę do kariery? Być może wtedy Jack trochę tak to
postrzegał. W końcu wie o tym upadającym człowieku tyle, że niejeden już dawno by się
wycofał z gromadzenia informacji. A teraz pisze z nim e-maile.
Początkowo chciał napisać artykuł o Drzewieckim, a potem sprzedać go do jednej z
kilku codziennych gazet, oczywiście te, która zapłaci za niego najwięcej. Wkrótce po
otrzymaniu zaproszenia doszedł jednak do wniosku, że mógłby postarać się bardziej i
napisać książkę.
Krótko potem jego dziewczyna, jego ukochana Cynthia popełniła samobójstwo.
Właśnie wtedy Jack Burnfield, dziennikarz i wykładowca historii zrozumiał, że
jego życie w Stanach Zjednoczonych na zawsze dobiegło końca. Jack często myślał o tych
czasach… ale tak naprawdę myślał wtedy o swojej dziewczynie, która zachlastała się
żyletką na śmierć. Szybko uciekł z Ameryki, w zasadzie nie pamiętając samej podróży
samolotem.
Pamiętał jedynie, że na warszawskim Okęciu czekał na niego pochodzący z
Warszawy przyjaciel, paparazzo, choć nie do końca wtajemniczony w całe gówno, w które
Jack się wpakował, to jednak świadomy jego problemów i gotów do pomocy.
- Przyjacielu nie wyglądasz najlepiej. – powiedział wtedy. – Bardzo mi przykro, z
powodu… z powodu tego co się stało. Kochałeś ją…
- Tak. Nie chcę o tym gadać – urwał Jack. To była prawda, nie do końca dotarło do
niego to co się stało na Queens. Teraz był tutaj w Polsce i realizował to, co wielu
psychiatrów określało mianem „terapii geograficznej”. Oddalając się od przyczyny swoich
zmartwień miał zamiar odegnać na zawsze demon przeszłości.
- Pójdziemy odebrać twój bagaż? – zapytał przyjaciel, gdy stali przed terminalem
lotniczym.
- Nie mam żadnego bagażu.
Mądry człowiek nie skomentował.
98
- Teraz już masz – powiedział po prostu, wręczając mu w dłoń kasetkę. – W środku
jest trzysta tysięcy złotych. Wystarczy, abyś mógł spróbować poukładać sobie życie w
naszym kraju. Może i jestem szują bez sumienia, ale nie jestem kutwą. Trzymaj, Jack.
Wykorzystaj to dobrze. I witaj w Polsce.
Po czym uściskał Jacka serdecznie i oddalił się tak szybko, że ten nawet nie zdążył
powiedzieć „dziękuję”.
Już za dwa dni, dwudziestego szóstego, punkt dziewiąta wieczór, Burnfield
odwiedzi profesora Drzewieckiego, zamieszkującego swoją wiekową rezydencję w
miejscowości Sarbinowe Doły, pięćset kilometrów na południe od centrum Warszawy.
Wtedy nie wiedział jeszcze, że oprócz noblisty czekała na niego prawdziwa Golgota
i to, co nocami wypełzało na zewnątrz z mrocznych zakamarków górskiego miasteczka.
To, czego wolałby nigdy nie widzieć na własne oczy stawało się coraz bardziej agresywne i
śmiertelnie niebezpieczne. I było głodne, tak bardzo głodne.
W takich dniach jak dziś, Sarbinowe Doły witały nowych przybyszów z jakimś
silnie magnetycznym prądem. Jak gdyby to miasteczko tak sobie tego życzyło.
Przybywaj.
Przybędę. A na razie muszę kupić sobie samochód. I coś do jedzenia - pomyślał
Jack Burnfield, stojąc przed warszawskim terminalem.
Wsiadł to taksówki i kazał zawieść się do najbliższego komisu samochodowego.
Sprzedawca „AUTOGRATKI BEZ WPADKI – UBEZPIECZENIE DO KAŻDEGO AUTA
NA 30 DNI GRATIS!!!”, człowiek z wielkim brzuszyskiem oraz koszulą w kwiatki
wpuszczoną w spodnie, przyglądał mu się uważnie i rzucał pełne podejrzeń ukradkowe
spojrzenia, kiedy płacił gotówką za największe auto jakie tu znalazł.
- Pan nie stąd, prawda? – powiedział sprzedawca, miły i odprężony, wypisując kwit
ubezpieczeniowy na trzydzieści dni. Umowa kupna-sprzedaży została już podpisana, a
gotówka za samochód, dziewięćdziesiąt pięć tysięcy złotych, znajdowała się już w jego
szufladzie pod biurkiem.
- Nie. Z USA – odparł Jack, myśląc o czekającej go podróży.
- Takie piękne auto… no ale u was w Stanach to pewnie same takie wielkie jeżdżą,
nie? – pisał dalej kwit, nawet nie patrząc na Burnfielda.
Wymówił „w Stanach” najbardziej amerykańsko jak potrafił. „We Sztenach”.
- Zdziwiłby się pan.
- Priusowa plaga, co? – roześmiał się sprzedawca. – Odpuść panie Jezu tym
psiakrew ekologom! Wszędzie tylko te pieprzone hybrydy.
- Otóż to, przyjacielu. Otóż to.
99
4.
Przybyłem.
Czterolitrowy Range Rover, kupiony przez Jacka Burnfielda w Warszawie,
zatrzymał się przed bramą prowadzącą do willi profesora Drzewieckiego. Dziennikarz
dotarł na miejsce spotkania.
Jack widział w swoim życiu wiele okazałych rezydencji - wszak jego bogaci rodzice,
zamieszkujący bogate Hamptons, niemal codziennie poznawali nowych ludzi z coraz to
większymi i bardziej okazałymi posiadłościami. A on, chcąc nie chcąc, również
uczestniczył w ich odwiedzaniu. Sklepienia, mozaiki i szklane kopuły w prywatnych
budynkach nie robiły na nim wrażenia.
Budynki w całych Stanach Zjednoczonych miały jednak według Jacka jedną
wspólną cechę: były względnie nowe. Tak... budowane w niewyobrażalnym dla Polaków
tempie ogromne wille i rezydencje były dla Jacka nieznośne. Nienawidził on szczerze
amerykańskiego budownictwa, które uważał za zbyt hipermarketowe, zbyt hurtowe i
plastikowe, aby mogło wzbudzić jego podziw.
Czy można powiedzieć, że miał europejski gust? Być może, choć osobiście Jack
Burnfield był zdania, że to wiedza historyczna, którą posiadał, wykształciła u niego
odmienny od Amerykanów gust architektoniczny. O tak, Jack wiedział dużo o historii, a
co się z tym wiąże, wiedział także o większości nurtów w budownictwie, jakie istniały na
przestrzeni dziejów. Wykładał wszak historię na podrzędnym, ale jednak uniwersytecie,
czyż nie?
Nigdy nie widział jednak tak przepięknej, wiekowej willi jak ta, przed której bramą
wjazdową właśnie zajechał. Była to rezydencja przedwojenna, czy szlachecki pałac? Jack
nie miał pojęcia, czego fragment widział, wyglądając jak małe dziecko przez szybę swojego
auta. Nie dostrzegł ogromnego domu w całości, który chował się częściowo za fontanną, a
resztę widoku zasłaniały drzewa. Między przęsłami potężnej, dwuskrzydłowej bramy z
kutego żelaza, ujrzał długi, owalny podjazd dla samochodów wysypany żwirem i kryty
starymi dębami, które w masowej ilości zdobiły całą posesję noblisty, przy okazji
gwarantując mu więcej prywatność, niż mógł sobie wymarzyć.
Sprawiało to takie wrażenie, jak gdyby już pierwsi właściciele tego potężnego
dworu, zapewne polscy arystokraci, już dwieście-trzysta lat temu wiedzieli, jak cenna
będzie dla człowieka w przyszłości słodka, upragniona prywatność. Tak jak gdyby
wyprzedzając swoją epokę, chowali na przyszłość swój dom między dębowymi koronami i
tym samym zapewniali, może nie sobie, ale już na pewno swoim potomkom, intymność
do końca życia.
100
Fragment domu, który Jack ujrzał, natychmiast wziął za lewe skrzydło, jak się
później okazało słusznie. Burnfield nie wziął jednak pod uwagę rozmiarów budynku,
który w późniejszym czasie przyprawił go o zawrót głowy.
Dom był naprawdę ogromny.
Nie wyprzedzajmy jednak faktów, Jack nadal siedzi w samochodzie stojącym pod
ogromną bramą, a deszcz uderza o maskę wozu. Wybierając numer telefonu
komórkowego profesora Jack pomyślał o aparacie fotograficznym, który mimo
wyraźnego zakazu profesora zabrał ze sobą.
Sprzęt leżał sobie w schowku jego range rovera, który młócąc wściekle
wycieraczkami i oświetlając bramę biksenonowymi reflektorami, stał na mostku nad
wyschniętą fosą.
Samochód dziennikarza tkwi w bezruchu z cichym warkotem silnika, jakby
czekając na dalszy rozwój wydarzeń. To podobnie jak Jack, który wyczekując sygnału
połączenia, modlił się o to, aby profesor nie zrezygnował z zaproszenia.
A przecież może to zrobić. W każdym momencie.
Po chwili Jack wyrzucił cyfrówkę przez okno. Aparat rozbił się z trzaskiem o
kamień przy fosie i już po chwili nie było po nim śladu.
- Halo? – usłyszał, dokładnie w tej samej sekundzie.
- Panie profesorze, mówi Jack Burnfield.
Nie było odpowiedzi, choć wyraźnie słyszał czyjś oddech w słuchawce.
- Jestem dziennikarzem, byliśmy umówieni na dziś... - dodał nieśmiało, po czym
do jego świadomości dotarła myśl:
Pięknie. Brakuje tylko, żeby się teraz rozmyślił. Co wtedy zrobię? Nie wiem nic o
tym kraju, kompletnie zero!
Prawe skrzydło bramy zaczęło otwierać się, a po chwili dołączyło do niego lewe.
"Witamy w królestwie snów..." - zdawały się szeptać wspólnie, choć Burnfield szybko
uznał tą własną myśl za absurdalną.
Szybko, jak gdyby w obawie, że już za chwilę skrzydła bramy zaczną się zamykać,
przejechał przed mostek, pokonał podjazd i zaparkował auto przed domem.
Miał rację. Był przeogromny. Cztery poziomy. Potężne skrzydła. Fontanna przed
dwuskrzydłowymi drzwiami wejściowymi, największymi jakimi Jack w życiu widział.
Herb rodowy nad nimi był kształtem, podzielonym na trzy pionowe pasy, zdobione
murowanymi roślinami i z napisem Ś.M.J.
Tak tam było napisane: Ś.M.J.
101
Jack wysiadł z samochodu i przeskakując po trzy stopnie na raz dotarł wreszcie do
upragnionych drzwi wejściowych willi profesora. Nie mógł odnaleźć dzwonka, niewiele
myśląc zastukał knykciami w potężne, jesionowe drzwi.
- Panie profesorze, to ja, Jack Burnfield! – zawołał.
Drzwi natychmiast się otworzyły, a Jack stanął twarzą w twarz w największym
autorytetem w kwestii snu na świecie.
- Dobry wieczór, panie Burnfield. Czekałem na pana – uśmiechnął się naukowiec i
wyciągnął dłoń na powitanie.
Profesor Drzewiecki, choć widziany przez Jacka po raz pierwszy, wyglądał na
człowieka, który na wyraźne życzenie wchodzi jedną nogą do własnej mogiły. Mężczyzna
ten był ubrany jak gentelman, z obowiązkowym garniturem w szare prążki i zegarkiem
kieszonkowym na łańcuszku, o którego istnieniu często zapominał. Był stosunkowo
niskim, przygarbionym ze starości człowiekiem. Sześćdziesięciosześcioletni naukowiec na
pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka od dłuższego czasu szykującego się do
śmierci. I dokładnie tak też wyglądał. Miał smutne, podkrążone oczy w zagłębionych,
workowatych oczodołach i obejmującą całą głowę burzę siwych włosów, zapewne
bezskutecznie zwalczaną podłużnymi ruchami grzebienia codziennie rano. Wzrok
Drzewieckiego był pełen starczej mądrości, ale był też nieobecny w większości
przypadków.
A postawa? Cóż, z pewnością można by rzec, że naukowiec miał iście dworski styl,
Jack skłamałby jednak określając go mianem wyniosłego. Noblista był raczej… uprzejmie
zainteresowany.
Takiego go zapamiętał Burnfield. Czy wiedział, że Drzewiecki chce popełnić
samobójstwo i to w ciągu najbliższych trzech miesięcy? Nie. A może nie chciał tego
wiedzieć. Modlił się, żeby tak było. I obiecał sobie, że nigdy nie zapomni prawdy, którą
poznał dzięki Drzewieckiemu, właśnie tej pamiętnej nocy.
- Dobrze, że pan przybył (Przybyłeś!) naprawdę świetnie… Czy podróż upłynęła
spokojnie? – zapytał profesor, wieszając płaszcz Jacka na żeliwnym wieszaku.
- Można powiedzieć, że tak. To prawdziwy…
Przybyłeś! Jak dobrze, że przybyłeś!
- Panie Burnfield? – głos profesora był spokojny, ale natychmiast przywrócił Jacka
do rzeczywistości.
- Tak. Tak, obyło się bez problemów. Przepraszam, jestem trochę zmęczony…
- Chce się pan położyć? Jeżeli tak, pokażę panu pokój gościnny…
- Najpierw wolałbym z panem porozmawiać, panie profesorze – rzekł Jack z
nadzieją. - Naprawdę mi na tym zależy.
102
Naukowiec uśmiechnął się tajemniczo. Jego smutne oczy… figlarne iskierki, które
niespodziewanie zabłysnęły w tych jego smutnych, mądrych oczach, przywiodły Jackowi
na myśl inną polską noblistkę, Wisławę Szymborską. To samo spojrzenie, ta sama
mądrość. Czy wszyscy mądrzy Polacy mieli to spojrzenie?
- A więc zapraszam – rzekł naukowiec po prostu, wskazując ręką w głębię
wielkiego domu. – Mam nadzieję, że znajdziemy wspólny język. Wtedy będę mógł…
wtedy wszystko ulegnie zmianie.
Weszli do pokoju kominkowego.
Zaciekawiony dziennikarz położył przed profesorem paczkę wiśniowych darumów
i natychmiast włączył dyktafon. Profesor zerkał na Jacka, a w jego oczach nie dało się już
nagle wyczytać tego samego figlarnego spojrzenia, którym obdarzył go w hallu
wejściowym. To niesamowite. Zmieniał spojrzenia w ciągu sekund. Potrafił być
dobrotliwym dziadkiem i bezwzględnym naukowcem.
Chociaż szczerze mówiąc, kiedy profesor Adam Drzewiecki odnotował już w swojej
świadomości urządzenie rejestrujące na taśmę magnetofonową, każde nasze słowo, w
jego oczach było widać już tylko śmierć.
Przybyłeś! Jak dobrze… to świetnie, że nareszcie przybyłeś!
Och, skup się do cholery! Jack nie wiedział, co chce mu powiedzieć profesor tym
spojrzeniem. Miał to zrozumieć kilka dni później. Teraz znów rozbolała go głowa. Nie
uprzedzajmy więc biegu wydarzeń, przypominam, że jesteśmy w miasteczku, które nie
wybacza żadnych błędów.
- To wszystko prawdopodobnie i tak nie ma sensu, redaktorze… – rzekł wreszcie
profesor Drzewiecki, spoglądając na kręcące się szpule małego dyktafonu. –
Porozmawiamy, spokojnie, niech pan się nie obawia… ale po prostu przyjmuję za wysoce
prawdopodobne, że dołączy pan do grona moich przeciwników – westchnął. - Myślę, że i
tak by mi pan nie uwierzył, choćbym nawet postarał się z całych sił pana przekonać.
Wydaje mi się ostatnio, że społeczeństwo postawiło na mnie krzyżyk.
- Pana naprawdę interesuje to, co myśli na temat Doktora Śmierć społeczeństwo?
– zapytał Burnfield.
- Widzi pan? Nadaliście mi już nawet pseudonim. Wy, dziennikarze, nie macie za
grosz wyczucia. Ja Doktorem Śmierć? Dajcie spokój…
- Mimo wszystko spróbujmy o tym wszystkim porozmawiać, panie profesorze –
odparł wtedy Jack. Spokojnie i pomału. Nie wszystko od razu. „Powoli, powoli bo się
rozpierdoli”, usłyszał w głowie wesoły krzyk swojego kolegi ze szkolnej ławy.
Naukowiec sprawił mu wrażenie człowieka, który znalazł się po złej stronie
barykady. Był skrępowany. Ale Jack doskonale to rozumiał. Przeważnie to Drzewiecki
103
zadawał pytania, a prowadzone przez niego sesje terapeutyczne swego czasu stanowiły
powielany z namaszczeniem wzór terapii behawioralnej.
Słynny laureat nagrody Nobla wstał, po czym zaproponował Jackowi wyjście na
papierosa.
- Palenie wewnątrz domu to dość głupi nawyk, z którego staram się zrezygnować –
wyjaśnił. - Pozwoli pan, że zapalimy? Nieźle pan trafił. Uwielbiam diarumy.
Jack i Drzewiecki wyszli na ogromny balkon. Profesor, patrząc w nicość, palił
papierosa za papierosem, aż wreszcie po długiej walce z samym, sobą przemówił.
To co wtedy usłyszał Jack, całkowicie odmieniło jego życie, cały sposób
postrzegania rzeczywistości. Szczerze mówiąc to, co usłyszał było najpotężniejszą prawdą,
jaką kiedykolwiek usłyszał w życiu.
Prawdą, która zmieniała wszystko.
5.
Trzy długie miesiące później, kiedy wszystko runęło jak domek z kart i nie było już
żadnej nadziei, Jack Burnfield nadal był przekonany, że zapis własnych przeżyć, który
wiózł teraz skrzętnie ukryty w schowku samochodu odmieni jego los. Jego reportaż o tym,
co przeżył u Drzewieckiego stał się prawdziwą księgą. Nie potrzeba było eksperta, aby
stwierdzić, że napisał własnoręcznie prawdziwy bestseller. Opisał wszystko, dosłownie
wszystko, co się stało u noblisty.
I co z nim zrobiła terapia profesora.
Jack spędził u profesora trzy miesiące, długie dwanaście tygodni. Żaden inny okres
w jego życiu nie był dla niego równie niesamowity, co czas spędzony w gościach u Adama
Drzewieckiego. Pierwszy dziennikarz, który zdobył zaufanie Drzewieckiego zagroził mu
nożem i uciekł z jego kliniki w piżamie. Napisał potem artykuł, zdaniem Jacka średni i
stronniczy. A drugi i jak na razie ostatni dziennikarz?
Był nim właśnie on sam, Jack Burnfield.
Niemal nie przypłacił życiem wszystkich tych cholernych wydarzeń u profesora, a
było ich wiele przez te trzy miesiące i były one wszystkie z rodzaju takich, których nie
wymyśliłby nawet największy wariat. Raz omal nie spłonął żywcem. A raz prawie nie
wyszedł z szaleństwa, w jakim pogrążyła go jedna albo druga dziwna substancja noblisty.
A teraz?
Teraz profesor Drzewiecki nie żyje. Siedzący w ukrytym samochodzie, pogrążonym
w ciemnościach leśnej gęstwiny, Jack przypomniał sobie, jak kwadrans temu, może
104
trochę dłużej, wszedł do gabinetu naukowca i na własne oczy ujrzał, że stary człowiek po
prostu przerwał dalszy bieg wydarzeń.
Drzewiecki zawiesił sobie sznur na szyję i strącił stołek. Jack widział jego złamany
kark i suche, szeroko otwarte oczy. Czy ktokolwiek chciałby na własne życzenie oglądać
coś takiego? Nie sądził, naprawdę nie sądził. A teraz, kiedy jest po wszystkim? Czy było
warto?
Jak cholera.
Jack wiedział, że musi jeszcze tylko napisać jedną rzecz i będzie to zapewne
stanowiło największa trudność. Musi opisać śmierć Drzewieckiego i jej prawdziwe
motywy i sprawi mu to cholerną przykrość, ale Bóg mu świadkiem, jeśli uda mu się
wydostać z tej przeklętej okolicy i zbiec z kraju, wtedy świat dowie się jak to było z
Drzewieckim naprawdę.
W miejscu takim jak Sarbinowe Doły, w czasach kiedy umarło już tyle niewinnych
ludzi, przynajmniej ta jedna śmierć nie pójdzie na marne. Musi się stąd wydostać.
Musi.
Jeśli mnie teraz znajdą, będę musiał się bronić. Będę musiał ich zabić! – pomyślał
Jack, siedząc w samochodzie, ukryty w ciemnym lesie. Nie mógł tego wiedzieć na pewno,
ale czuł – policjanci z miasteczka byli już na jego tropie.
Nie mógł jednak zrobić nic więcej, ponad to, na co się zdecydował. Oby jego
kryjówka okazała się wystarczająco bezpiecznym miejscem.
Książka, jaką napisał po poznaniu prawdy, którą Drzewiecki objawił mu jako
dorobek jego całego życia, miała być jego przepustką do Pulitzera, jak na razie wszystko
wskazuje jednak na to, że może stać się jego wyrokiem śmierci.
Siedząc w samochodzie, w kompletnych ciemnościach, zamykając drzwi od środka
i biorąc dwie tabletki nasenne, trzydziestoletni Amerykanin pomyślał, że chyba czas na
emeryturę.
105
106
107
Część II
Mimoza
Słowo ma moc, ma moc tworzenia
Słowo symbolem duszy spojrzenia,
Choć przed działaniem,
To już za myślą,
Słowo już dawno wstało i wyszło!
108
Rozdział VI
Golgota
„Jakby cierpienie uczyło, to Polska byłaby jednym z najmędrszych krajów świata”
~ Maria Dąbrowska
Trzy miesiące wcześniej, początek lipca. Miejscowość Sarbinowe Doły
1.
J
ack Burnfield był dopiero w Warszawie i leżąc na łóżku w mikroskopijnych
rozmiarów hotelowym pokoiku, zaczynał na poważnie przygotowywać się do
spotkania z profesorem Drzewieckim, kiedy przybywamy do miejsca, które noblista
wybrał na swoje miejsce do życia: do Sarbinowych Dołów.
Z całą pewnością każdy odwiedził kiedyś choć jedno mroczne miejsce, do którego
nigdy i za żadne skarby nie miał ochoty wracać. Na przykład pełną ćpunów toaletę na
dworcu kolejowym. Obskurne prosektorium w podziemiach zrujnowanego szpitala.
Zapuszczony cmentarz w dolinie, o którym słyszeliśmy pogłoski o urządzanych nań
czarnych mszach.
Skąd w ludziach ta tajemnicza siła, prowadząca ich w takie miejsca?
Na to pytanie próbowali odpowiedzieć mieszkańcy miasteczka noszącego dość
wyszukaną nazwę Sarbinowe Doły, z czasem i w zasadzie nie wiadomo kiedy, skróconą do
tej prostszej: Golgota.
- Gdyby przybył tutaj choć jeden pisarz, trzasnął drzwiami swojego samochodu,
wyciągnął swoją maszynę do pisania z bagażnika, a potem wszedł do karczmy Pod
Barłogiem i poprosił o wynajęcie pokoju, być może wtedy właśnie, po miesiącu stukania w
109
klawisze starej maszyny, zdołałby udzielić skróconej odpowiedzi na pytanie: co jest z
nami nie tak, do cholery? Co jest nie tak z tym miastem? Jaka tajemnicza siła nawiedziła
jego mieszkańców? Ale tak się nigdy nie stanie… – zwykło się mówić po kilku głębszych,
najczęściej właśnie we wspomnianej karczmie, należącej do starego Doriana Barłoga.
A potem, po ostatnim łyku czystej i zaciągnięciu się samodzielnie skręcanym
papierosem z supermocnym tytoniem, ci co bardziej pijani mówili jeszcze:
- Istnieją na mapie świata takie miejsca, które w niewytłumaczalny sposób
wysysają z nas energię jak czarna dziura – wypowiadali słowa półgłosem, po czym
szeptali: - Takie miejsca karmią się naszym niepokojem i powodują, że zastanawiamy się
przez resztę dnia, w którym miejscu skręciliśmy w niewłaściwą stronę.
Istnieje szansa, że do rozmowy włączył by się najstarszy (lub najbardziej pijany)
spośród goszczących karczmę Doriana Barłoga gości.
Wtedy dopiero moglibyśmy uzyskać nieco konkretniejszą odpowiedź, oczywiście
jeżeli nie przeszkadzałby nam smród, wydobywający się z ust prawiącego człeka.
Jeżeli udałoby nam się skupić nie na zapachu pleśni i wódy, tylko na słowach,
usłyszelibyśmy:
- Pieprzona dziura! To właśnie w takich miejscach jak Golgota dzieci przypięte do
swoich fotelików samochodowych nagle zaczynają płakać. To właśnie takie miejscowości
opuszczają wszyscy księża, a dróg nikt nie remontuje. Bo i po co?! – tutaj nastąpiłoby
wzniesienie szklaneczki z wódką w teatralnym geście żałosnego toastu. - Przejeżdżających
samochodów jest tu jak na lekarstwo!
2.
Z punktu widzenia przejeżdżającego szosą kierowcy, prowadzącego swojego
srebrzystego nissana i nucącego sobie pod nosem "Sweet home Alabama" miasteczko na
pierwszy rzut oka wyglądało normalnie.
Mężczyzna jedzie sobie szosą w stronę południową, w kierunku centrum Golgoty.
Wiezie sobie swój ładunek: być może są to baniaki z przeterminowaną colą, które
zamierzał opchnąć jakiemuś frajerowi po powrocie do domu, a może czterdzieści gram
amfetaminy, którą nabył po okazyjnej cenie do dalszej odsprzedaży.
Człowiek za kierownicą śpiewa ulubiony utwór Lynyrd Skynyrd. Lynyrd
wspominają czasy, kiedy piliśmy wszyscy whisky z butelki i nie myśleliśmy o jutrze, a
zniekształcony głos wokalisty płynący z radia, które kierowca kupił na giełdzie
samochodowej trzynaście lat temu, brzmi jakby wydobywał się spod wody.
110
Nasz bohater nie przywiązuje większej wagi do tego, co widzi przez przednią szybę
swojego wozu, kiedy zjeżdża szosą z góry. Szczerze mówiąc bardziej absorbuje go teraz
ciężko wchodząca czwórka przy zejściu z piątego biegu i trzeszczące głośniki, przez które
nie słyszał dobrze ukochanego utworu swojej młodości.
I szczerze powiedziawszy nie ma mu się co dziwić, Golgota nie była szczególnie
absorbującym uwagę miejscem, ot, skupisko zabudowań, coś niewiele większego od wsi
jednak znacznie mniejszego od przeciętnej miejscowości.
Witający bezimiennego kierowcę znak "SARBINOWE DOŁY" nie jest jedynym,
który zobaczy na swojej dalszej drodze.
Gdyby to, co przeczytaliście w dwóch powyższych akapitach mówił do was
najstarszy z gości karczmy Barłoga dodałby z całą pewnością, że równie dobrze
miasteczko mogłoby nazywać się "Wypierdalajewo". Czy miałby rację?
Nie wiadomo.
Tak czy siak kierowca nissana kieruje się w dół szosy. Pomija, co zrozumiałe,
absurdalne ograniczenie do osiemdziesięciu na godzinę, podczas gdy zawieszenie stuka i
puka na wszechobecnych dziurach, jak cholerna orkiestra.
Nie da się jechać szybciej, niż żałosne dziesięć kilometrów na godzinę. To po
prostu niemożliwe!
Prowadzący jedną ręką niedoszły śpiewak ujrzy jeszcze tablicę informacyjną, z tak
ogromną ilością treści nań naniesioną, że przeczytanie w całości tekstu było niemożliwe
bez zatrzymania się.
Poobijany Nissan nie stanął jednak przy tablicy, która głosiła:
SARBINOWE DOŁY GOLGOTĄ ZWANE,
MIASTU PRAWA OD 1991 NADANE.
TWOJA GMINA INFORMUJE, ŻE NA ODCINKU 7,8 KM NIE
PONOSI ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA NAWIERZCHNIĘ DRÓG.
WIDZISZ POŻAR? NIE WAHAJ SIĘ I ZADZWOŃ PO STRAŻ!
WSPÓŁPRACUJ Z POLICJĄ I RADĄ MIASTA STWORZONĄ
DLA CIEBIE!
111
Pomiędzy linijkami tekstu umieszczone było jeszcze logo z sówką trzymającą
pożarniczą sikawkę i cztery znaki zakazu, oznajmiające w skrócie, że na lasy w Golgocie
można tylko patrzeć.
A niżej, grubymi literami wyciętymi z ciemnej folii i doklejonymi najwyraźniej
samowolnie widniał napis zawieszony na wielkim bannerze reklamowym.
OBYWATELU, WALCZ O SWOJE!
ODWIEDŹ NASZĄ STRONĘ I ZAFUNDUJ OCHRONĘ! ZBIERAMY NA
ZWIĘKSZENIE PRAW NASZYCH MUNDUROWYCH W DOBIE NAJAZDU
AMERYKAŃSKIEGO!
SZUKAJ NAS W INTERNECIE I WYRAŹ SWÓJ SPRZECIW, POPIERAJĄC
AKTUALNEGO BURMISTRZA
P. URBANA WARENA.
PRZYSZŁOŚĆ I ZAUFANIE? TYLKO NA URBANA WARENA
GŁOSOWANIE!
www.urbanwaren.eu/wybory.html
Auto przejechało obok tablicy, mijając nawoływania do protestu i niezbyt udane
rymowanki wyborcze Urbana Warena z prawej strony. Kierowca nie przeczytał ani
jednego słowa spośród całej kaskady jaskrawych napisów. Skupił się na dźwigni zmiany
biegów, która lada moment mogła po prostu zostać mu w ręce.
- Pieprzony rzęch – stwierdza krótko.
Cóż… nie trzeba było robić lewego przeglądu, opłaconego litrem chrzczonej whisky
szemranemu typowi z warsztatu.
Po niecałym kilometrze Pan Nissan psioczył też na zacinające się wycieraczki po
spryskaniu szyby płynem. A jednak zdołał wychwycić treść następnego bannera,
rozwieszonego nad szosą, pomiędzy dwiema sędziwymi sosnami:
112
DEBATA OBYWATELSKA
WTOREK, godz. 22:00, SALA 203 NOWEJ SZKOŁY,
"AMERYKANIE W GOLGOCIE? CO, JAK I DLACZEGO?"
– WYJAŚNIAMY WSZELKIE NIEJASNOŚCI
GOŚCIMY STRONĘ AMERYKAŃSKĄ!
Organizatorzy: prof. ADAM DRZEWIECKI, pastor CHARLES
DAVIES, prof. FELIKS PAT.
Kierowca, gdyby tylko ujrzał obie tablice pomyślałby zapewne, że w mieście toczy
się spór o los przebywających tu Amerykanów - cokolwiek robili w tych okolicach,
najwyraźniej nie byli tu najmilej spodziewanymi gośćmi.
Bezimienny kierujący zrozumiałby w lot, że jedni próbują wykurzyć jankesów z
tych posępnych stron, nazywając ich przybycie najazdem, podczas gdy ci drudzy, będący
w opozycji do tych z ratusza, próbują za wszelką cenę przekonać wszystkich, że obecność
Amerykanów nie jest wcale taka zła.
Drzewiecki, Drzewiecki… czy to nie ten pojebany noblista?
Pan Nissan nie myślał o profesorze zbyt wiele, ciągle zdominowany przez
problemy rzędu trzeszczących głośników, oraz przytłaczającą świadomość rosnącego
zmęczenia: miał bowiem jeszcze ponad trzysta kilometrów do przejechania, a ta cholerna
dziura, do której właśnie wjeżdżał z całą pewnością nie posiadała choćby jednego zjazdu
na autostradę. GPS Pan Nissan wymienił już dawno temu na trzydzieści gram
pierwszorzędnej marychy, i choć była świetna, prawie bez nasion, to już dawno ją wypalił.
Trzeba było poświęcić trochę kasy na mapę, kiedy zatrzymywał się na stacji
benzynowej przed obiadem.
Cholera!
Jak dotąd nie wyprzedził, ani nie minął żadnego samochodu. Od jakiegoś czasu po
prostu toczył się po dziurawej drodze, zastanawiając się czy los ukarze kiedyś człowieka,
który dwadzieścia cztery kilometry temu wskazał mu ten doskonały skrót. Bo jeśli nie, to
zawróci za parę chwil aby go znaleźć i urwać mu jaja.
„Droga prosta jak psu w dupę strzelił. Debil by się zgubił, panie kochany!”.
Bzdury.
113
Dokładnie w tej chwili miasto zaciekawiło się nowym przybyszem. Ktoś (lub coś)
po prostu nagle zainteresowało się skromną osobą naszego coraz bardziej zirytowanego
fatalnym dniem bohatera. Czy to Golgota przyciągnęła go do siebie jak samodzielny
organizm? Wcale o to nie prosił. Nie znał jeszcze mrocznej strony tych posępnych okolic,
nigdy nie słyszał o wysysających energię mrocznych miejscach, ani jakichś tam sennych
marach, które nawiedzają sny. Czy w takim razie potrafił się przeciwstawić tym dziwnym
siłom? Nie. Ciemność po prostu zainfekowała jego świadomość, jak osobliwy wirus.
Przynajmniej tak powiedziałaby, bawiąc się zegarkiem na łańcuszku i uśmiechając
się niewesoło... zresztą, jestem już w pełni przekonany, że dobrze wiecie o kim mówię.
Jezu drogi, czy tu w ogóle ktokolwiek mieszka? – myślał Pan Nissan. - Zwijają ten
cholerny asfalt na noc i ukrywają się w swoich małych domkach? Ani jednego roweru,
nawet głupiego pijaczka ze starym składakiem!
Lynyrd Skynyrd utonął w kaskadzie trzasków i pisków, aby po chwili całkowicie
zamilknąć.
Co jest nie tak z tym radiem?! Co to za miejsce? I co się w zasadzie dzieje?! - dziwił
się coraz bardziej nasz nowo poznany przybysz, spoglądając z niepokojem na ciemniejące,
zachmurzone niebo i niespodziewanie, pod wpływem impulsu, myśląc o swoim wyjeździe
w karkonoskie lasy na obóz przetrwania.
Oddzielił się wtedy od grupy kolonijnej, chcąc wejść na najwyższe drzewo w
okolicy i... zgubił się w gęstwinie lasu.
Odnaleźli go policjanci przeszukujący, wraz z psami i całą masą ochotników,
ogromny teren parku narodowego. Robili to niemalże przez bite siedemdziesiąt godzin
non stop.
Pamiętał dobrze co powiedział mu wtedy młody aspirant, który jako pierwszy
dostrzegł go rozbeczanego, z buzią umazaną jagodami, którymi został zmuszony żywić się
przez trzy długie doby.
- O kurwa, jesteś, ty mały fiucie! Znalazłem cię! – krzyknął z entuzjazmem
policjant, a zaraz potem dodał to najgorsze: - Powinniśmy cię tu zostawić, gnojku. Nie
myśl sobie, że wszystko już dobrze!
Mały chłopiec rozchylił wtedy szczęki ze zdumienia. Widok człowieczej sylwetki,
zbliżającej się do niego po długim czasie odosobnienia w leśnej gęstwinie, tak go ucieszył,
że zapomniał o wszelkich trudach, do których został zmuszony.
Spał pod gołym niebem, na zmianę budząc się z płaczem i zasypiając niespokojnym
snem. Codziennie maszerował, chcąc odnaleźć wyjście z labiryntu drzew. Robił nawet
kupę pod drzewem. Nie spodziewał się jednak takiego powitania ze strony sympatycznie
wyglądającego mundurowego.
114
- Słyszałeś, mały śmieciu? - usłyszał. - Wstawaj, jedziemy prosto na komisariat.
A kiedy chłopak rozbeczał się na dobre, a jego twarz stała się czerwona i fioletowa
zarazem, surowy młodziak w brudnej, odblaskowej kamizelce zaśmiał się:
- Co? Chciałbyś zobaczyć mamusię? - zadrwił. - Ty żałosna gnido! Wiesz ilu ludzi
cię szuka, ile pierdolonych psów wącha teraz twoje galoty? Jasne lepiej się gdzieś
schować, pójść do lasu, żeby cały komisariat latał za jednym małym debilem, który nie
umie wyjść z pieprzonej leśnej gęstwiny. - ostatnie zdanie wypowiedział podniesionym
głosem, a wreszcie z ogromną satysfakcją powiedział, w jego przekonaniu półserio: Koleś! Nie becz jak pizda! Takich płaczących gogusiów nie lubią w ciupie! Wiesz co to jest
ciupa? Przed tobą rok w więzieniu!
I choć było to kłamstwo, zwykła sadystyczna zabawa ze strony poirytowanego
brakiem snu policjanta, to wspomnienie było najgłębszą raną w całej świadomości
dorosłego od wielu lat człowieka, kierowcy srebrzystego nissana z rozregulowaną
czwórką.
To jakiaś pieprzona wiocha! Powinienem wrócić i skopać tego idiotę... – pomyślał
Pan Nissan po czym ziewnął. - Boże, jestem taki zmęczony.
Zbliżał się powoli, ale jednak, do centrum miasteczka.
Do zawszonych Sarbinowych Dołów.
Są na ziemi miasta i wioski przyrównywane do pięknych kobiet. Gdybyśmy mieli
przyrównać miasteczko Golgotę do kobiety, byłaby ona starą prostytutką.
Jeżeli chciał dotrzeć do domu przed północą, szczególnie biorąc pod uwagę szmat
czasu, który poświęcił na odnalezienie zjazdu (który nie istniał w promieniu
siedemdziesięciu kilometrów) musiał się wyspać. Koniecznie!
Mógłby nawet kupić sobie sześciopak w najbliższym monopolowym i spędzić
wieczór w towarzystwie bezpłatnych pornusów z hotelowej sieci kablowej. O ile w wiosce
takiej jak ta istnieje coś takiego jak sieć kablowa.
Albo hotel.
Dojechał do rozstaju dróg. Z zaskoczeniem odczytał podwójny napis "Sarbinowe
Doły" na obydwu znakach oznaczających rozwidlający się w literę „V” kierunek obu
dziurawych szos. Jak to? To nie wjechał jeszcze do tej cholernej wiochy? Przecież mijał
znak! Oczywiście żadnej wzmianki o hotelu, zajeździe dla kierowców, albo chociaż
pieprzonej stacji benzynowej.
W lewo czy prawo?
Po dłuższej chwili kompletnie pozbawionych logiki rozważań, kierowany
niejasnym przeczuciem, skręcił w prawo. Zegary na desce rozdzielczej oświetlały mu
twarz. Nawet nie zauważył, kiedy prawie kompletnie się ściemniło.
115
Przejechał tak jeszcze kilometr, zagłębiając się w las na dobre i starając się nie
myśleć o przytłaczającym uczuciu zagubienia, znanym mu z koszmarnej przygody
swojego dzieciństwa.
Niespodziewanie samochód wydał z siebie kilka żałosnych pryknięć, zakaszlał i
podławił się chwilę, aż wreszcie zgasł. Bez żadnego ostrzeżenia, ani jednego pieprzonego
mignięcia kontrolki baku, samochód po prostu zatrzymał się.
- Kurwa mać! - krzyknął, uderzając pięścią w kierownicę. Klakson zawył. – Kurwa,
kurwa, kurwa!
Wszechogarniające, niemal zapomniane uczucie totalnego wkurwienia na cały
świat, pogrążyło kierowcę starego Nissana. I było w rzeczywistości pierwszym uczuciem,
które powiązał z tą podupadłą wiochą.
Nie pamiętał na razie ani oficjalnej nazwy, ani tej przyjętej. Doły. Cholerne Doły
Jakieśtam.
Niczym nie zrażony twór, zwany Golgotą, miał utkwić w jego świadomości, o to
bądźmy spokojni. Na razie jednak osada pozwoliła przybyszowi na poznanie wszystkich
jej wątpliwych uroków.
Zapadła grobowa cisza.
3.
Dwa kilometry dalej od rozgoryczonego kierowcy-dealera, wzdłuż ostatniego
odcinka dziurawej szosy znajdują się pierwsze zabudowania Golgoty.
Po prawej stronie stoi budynek starej szkoły.
Przeznaczenie tego budynku było jednak inne niż edukacja golgockiej młodzieży,
chyba że dwa opancerzone Humvee w pustynnych barwach, stojące na boisku należały do
nadgorliwych nauczycieli przysposobienia obronnego.
Wybudowana wiele lat temu dwupiętrowa budowla z wysoką dobudówką na salę
gimnastyczną, została opanowana przez amerykańskich żołnierzy. Nie kryli się oni
specjalnie swoją obecnością w Golgocie, a jedynym ogrodzeniem ich tymczasowej bazy
był niewysoki płotek z brzydkich metalowych prętów, w którym po dwóch-trzech
minutach poszukiwań odnaleźlibyśmy dziury wielkości bramy wjazdowej do garażu.
Przez zardzewiałe przęsła płotu, oprócz ogromnych wojskowych terenówek, widać
także co najmniej tuzin odzianych w moro żołnierzy, a na dachu - co wydawać się mogło
szczególnie egzotyczne - niewielkich rozmiarów, lekki, dwuosobowy helikopter z
amerykańską flagą na ogonie stanowiącym zwieńczenie czarnego, błyszczącego kadłuba.
Co robili w tym miejscu Amerykanie, i do czego potrzebowali helikoptera?
116
Słychać wołanie jedynego cywila na terenie jednostki. Jest odziany w czarny
płaszcz, i choć stoi w dość znacznej odległości, można łatwo stwierdzić, że istnieje w jego
sylwetce coś niepokojącego.
Jakiś przebrzydły pierwiastek.
Było to coś, co wprawia w uczucie niepewności i elektryzującego napięcia, jak
gdyby wszystko, co dzieje się w okolicy, cała energia płynąca w tym miejscu, była
sterowana przez tajemniczego mężczyznę w czerni.
- Nie jesteście tu przez przypadek, dumni marines! Wasza misja to gwarancja
stabilności w niepewnych czasach - przemawiał, a oni ćwiczyli w pocie czoła nad swoją
tężyzną fizyczną, wykonując serie przewrotów, pompek i przysiadów. - Wojna
psychologiczna trwa i wielu ludziom nie podoba się to, co dzieje się w tym miasteczku! –
krzyczał dowódca.
- Tak jest!
- Ale wy jesteście silnymi, dumnymi obywatelami Stanów, jesteście odporni na ból!
I będziecie ćwiczyć, dopóki nie zapewnimy sobie i naszym sprzymierzeńcom stabilności
wywiadowczej, o jakiej nie śniło się moim przełożonym!
Żołnierze nie przestawali ćwiczyć. Przewrót. Pompka. Przysiad.
- Kim jesteśmy?! - słychać okrzyk z grupy kilkunastu mężczyzn.
- Marines!
- Kim?!
- Marines! – ryknęli jak jeden mąż.
- Co tu robimy, marines? – zapytał dowódca donośnym głosem.
- Wprowadzamy porządek, przy użyciu wszelkich dostępnych środków, celem
osiągnięcia równowagi wywiadowczej! - wykrzyknęli wszyscy automatycznie.
Mantrę wpojoną w ich amerykańskie głowy powtarzali codziennie kilkadziesiąt
razy.
- Przeciwko czemu walczymy?
- Przeciwko wszelkim przejawom niestabilności w okolicy wspólnie wybudowanej
Jednostki Centralnej!
Być może misja amerykanów w Golgocie była pokojowa. Lub przynajmniej takie
były polityczne założenia ludzi z Langley w Stanach Zjednoczonych.
Człowiek odziany w czarny płaszcz wiedział jednak doskonale, że użycie swoich
żołnierzy do własnych celów jest prostsze, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Miał
bowiem w ręku potężne narzędzie: talent do wzbudzania lęku.
Strach był jego sprzymierzeńcem i wiedział o tym doskonale.
117
4.
Budynek zajmowany przez żołnierzy z kraju Washingtona i Roosevelta graniczył z
niewielkim osiedlem.
Trzy równoległe ulice o myląco przyjemnych nazwach Wiśniowa, Różana i
Orzechowa, wypełnione po brzegi ściśle przylegającymi do siebie domkami szeregowymi,
zostały wyszczególnione na mapie miasteczka jako Łęgi.
Gęsta zabudowa słusznie nie zwróci na razie naszej uwagi na to ogarnięte
pozornym spokojem miejsce; odnotujmy jedynie fakt iż Łęgi z jakiegoś powodu
wypełnione były tanimi, szpanerskimi samochodami w większości zakupionymi w
pobliskim komisie samochodowym, stanowiącym esencję tutejszej szarej strefy.
Były to kupione za grosze przegnite i śmierdzące gazem beemki, audi i mercedesy wozy swego czasu wzbudzające pewien rodzaj respektu na drodze, dziś budzące co
najwyżej rozbawienie zwykłych obywateli.
Oto cmentarzysko samochodów-zombie, półlegalnych tworów wskrzeszanych do
życia po raz wtóry, coraz to nowymi przeszczepami silników.
Golgockie Łęgi. Miejsce pełne pękniętych głowic i cofanych przebiegów.
To właśnie te stare, w większości niemieckie auta, stanowiły doskonały opis
mentalności swych właścicieli, kryjących się teraz w zaciszu swoich kupionych za
lichwiarski kredyt domków. Właścicieli zaniepokojonych z dnia na dzień coraz bardziej o
swój los, a jednocześnie okrytych siłą lenistwa, wtłaczaną w siebie z lubością, gdzieś za
domami, wraz z marihuanowym dymem.
Z pewnością gnicie miasta zaczęło się z tego miejsca. Tak przynajmniej twierdzili
jego mieszkańcy. Nawet ci, którzy nigdy tu nie byli.
Osiedle, nazywane Łęgami, było jakby epicentrum rozchodzącej się po mieście
kłamliwej mentalności ludzi zalęknionych. Mieszkańcy Łęgów byli przeżarci nieufnością i
potrzebą wzbudzania szacunku najtańszym kosztem; najlepiej przy pomocy kradzionych
kołpaków i odklejającymi się naklejkami na zderzakach w stylu "ZŁAP MNIE JEŚLI
POTRAFISZ", "NIE DRAŻNIJ LWA BO LEW TO JA" i innych tego typu utartych
sloganów.
Choćbyśmy nawet weszli na jeden z dachów domków szeregowych, ustawionych w
pięciu równych rzędach wzdłuż wspomnianych wcześniej ulic Wiśniowej, Różanej i
Orzechowej, nie dostrzeglibyśmy znad świerków i sosen piętnastometrowej anteny
radiowo-telewizyjnej, należącej do rozgłośni radiowej GRR 1 FM, czyli Gminnej Rozgłośni
Radiowej numer 1.
Była to dwuletnia stacja radiowa, z siedzibą przy samej wieży, nadająca na
częstotliwości 88,8 FM muzykę klasyczną, operową i - o dziwo! - rozrywkową, a co
118
godzinę wiadomości lokalne, na przemian z dyskusjami na temat przyszłości regionu
Golgoty i reklamami pobliskiej pralni chemicznej.
No
i
oczywiście
radosnymi
dżinglami
malutkiej
sieci
trzech
sklepów
spożywczo-monopolowych, należących do młodego, choć bardzo przedsiębiorczego
holendra Vincenta van Hogena.
- Kupuj u Hogena, zrób to teraz, bo u Hogena wielka przecena. To przecen czas,
blisko i dla was... - nucił radośnie męski tenor. - Przecena na nabiał i całą garmażerkę.
Zapytaj sprzedawcę o kupony żywnościowe. Zaskocz się jakością produktów i pamiętaj...
honorujemy tylko gotówkę!
Choć poziom stacji pozostawiał wiele do życzenia, podobnie jak bezstronność
polityczna, o której dwójka spośród trójki prowadzących audycję dziennikarzy
najwyraźniej zapomniała (zawsze kiedy tylko było to możliwe wtrącając swoje trzy grosze
o dobroci i wielkości Urbana Warena powiązanego w czasach PRL z bezpieką)
mieszkańcy Golgoty zgodnie przyznali, że często słuchają GRR 1 FM. Szczególną
popularnością cieszyły się poranne wiadomości dla rolników, debaty dotyczące budowy
nowej drogi i wywiady z pracownikami ratusza.
Przesiadującym wieczorem w domu mieszkańcom Golgoty, po całym męczącym
dniu pełnym ciężkiej pracy, zdarzało się też przysnąć w fotelach, podczas gdy z głośników
płynął do nich (tylko troszeńkę przyspieszony) Wagner.
Szło więc całkiem nieźle, przynajmniej jak na radio dla tysiąca słuchaczy.
Przynajmniej tak mówił jedyny z dziennikarzy GRR 1, który nie posiłkował się
samym tylko Internetem przy opracowywaniu wiadomości do cogodzinnego bloku
informacyjnego i który zdobywał się raz po raz, w miarę możliwości, na wysiłek
przeprowadzenia czegoś w rodzaju wywiadu środowiskowego.
Czy to znak, że Golgota szła z duchem czasu?
Być może tak, jednak wyciąganie dalekosiężnych wniosków o nowoczesności
lokalnej społeczności i panującego w regionie postępu, płynącego z samego posiadania
stacji radiowej na terenie miasteczka było tak samo trafne, jak mówienie o nowoczesności
tej dzielnicy dowolnego miasta, dla której mieszkańców dostępna jest myjnia
bezdotykowa.
Nieco daleko posunięte wnioski, prawda?
Będzie nam dane wejść do siedziby stacji radiowej, choć nie jest to tak ciekawe
miejsce jak mogłoby się wydawać i nie przypomina w niczym nowoczesnych
przeszklonych kompleksów potężnych rozgłośni ogólnokrajowych, które możemy
zaobserwować przy autostradach.
119
Zresztą nie jesteśmy jeszcze do końca zapoznani ze specyficzną atmosferą
panującą w Golgocie.
Przyjmijmy więc z wdzięcznością pozorny spokój, jakim obdarowało nas
miasteczko w chwili, kiedy dopiero je poznajemy. I nie bądźmy bezczelni w swojej
ciekawości; wkrótce przekonamy się na własnej skórze, jak wściekle potrafi kąsać ten
ponury twór, jeśli tylko wychylimy nos centymetr poza wyznaczoną linię.
Tubalny
bas
dziennikarza
prowadzącego
audycję
przywodził
na
myśl
muskularnego czarnoskórego olbrzyma, szczerze powiedziawszy wielu mieszkańców
Golgoty przez długi czas nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że wokal należy do
chudziuteńkiego jak patyk piegowatego rudzielca, który zaledwie dwa lata temu zdobył
tytuł magistra.
Dziennikarz nazywał się Filip Mauss i dzięki dość jednoznacznie brzmiącemu
nazwisku był chyba pierwszym rudzielcem w historii nie przezywanym Rudy, tylko po
prostu Mysz lub Mysza – w zależności od uznania.
- ...porozmawiamy o tym później w wieczornej audycji GRR 1, radia blisko ciebie dziennikarz prawdopodobnie nacisnął na komputerze jakiś przycisk, bo po sekundzie z
głośników popłynęła melodia dżingla Gminnej Rozgłośni Radiowej.
Po chwili znów rozległ się jego głos:
- Jest godzina dziewiętnasta trzydzieści. Przy mikrofonie Filip Mauss. Powtórzę
raz jeszcze, właśnie otrzymaliśmy potwierdzenie i już za kilka dni odbędzie się na antenie
naszego radia spotkanie z panią Urszulą Waren, przedstawicielką urzędu gminy,
członkinią Rady Miejskiej, a prywatnie żoną naszego aktualnego burmistrza pana Urbana
Warena. Już wkrótce przekonamy się, jakie jest stanowisko pani Waren w sprawie
nasilających się konfliktów między stacjonującymi w Golgocie amerykańskimi
żołnierzami piechoty a mieszkańcami. Niektórzy z nich mają dość, tu cytat jednego z nich,
"kolejnej okupacji przez wojska z zachodu". Co na to władze? Przekonamy się już
niebawem – zachęcał dziennikarz. - Pani Waren opowie nam także o swoim
zaangażowaniu w kampanię wyborczą męża i uchyli nam rąbka tajemnicy, jeżeli chodzi o
jej życie prywatne. A teraz posłuchajmy Robbiego Williamsa i nieśmiertelnego „Angels” z
dziewięćdziesiątego dziewiątego roku.
I już po kilku sekundach pląsania na pianinie Robert Peter Maximilian Williams
rozpoczął swoją balladę, pochodzącą z krążka o tym samym tytule:
I sit and wait
Does an angel contemplate my fate
And do they know
120
The places where we go
When we're grey and old
Mniej więcej w tej samej chwili, kiedy brytyjski gwiazdor dochodził do pierwszego
"And through it all she offers me protection…", Filip Mauss dochodzi do wniosku, że ma
ochotę wysłuchiwanie gorzkich żalów cholernej Urszuli Waren niemal tak samo, jak ma
ochotę na amputację dowolnej spośród wszystkich swoich czterech chudych kończyn.
E-maila z zaproszeniem radnej do studia nie wysłał on, lecz jego niezbyt dobry
kolega-dziennikarz, Arnold Bilderberg, żałosny i niezbyt utalentowany dziennikarzyna,
liżący tyłki Urbana i Urszuli Warenów każdego dnia i za wszelką cenę.
Dosłownie przed chwilą na skrzynkę odbiorczą rozgłośni radiowej Filip Mauss
otrzymał e-maila zwrotnego, łaskawie informującego jego skromną rozgłośnię o tym, że
szanowna pani Waren „wyraziła zgodę” na udział w wywiadzie na żywo. W załączniku
znajdowała się umowa z jej podpisem.
No i dobrze, niech Bilderberg rozpływa się z zachwytu nad pierwszorzędną
polityką Urszuli i Urbana, a ja w tym czasie będę siedział sobie nad Gichon i łowił ryby,
pomyślał Filip Mauss. Zamierzał podczas wywiadu znaleźć się tak daleko od
radioodbiornika jak tylko się da.
Dzwonek komórki Myszy wdarł się do jego świadomości, powodując nienormalne
rozdrażnienie. Już wiedział, że gdy odbierze, spotka go jakaś przykrość.
Nie mylił się.
- Stary, przepraszam, nie mam pojęcia jak mogło do tego dojść. Serio sorry –
przywitał Maussa rozmówca.
- Ja ciebie też serdecznie witam – odrzekł Mysza. - O czym ty mówisz, Arnold?
- Waren. Pani radna miejska Urszula Waren – poprawił się natychmiast
Bilderberg. – Przykro mi, ale będziesz musiał poprowadzić z nią wywiad na żywo.
Mysza roześmiał się.
- Przecież wiesz, że nienawidzimy się bardziej, niż Żydzi i Hitler. Żadna tajemnica!
Trzy sekundy milczenia, a potem odpowiedź:
- Wybacz mi, Mysza. Pomyliłem terminy na umowie.
- Nie mój problem, Bilderberg. Odkręć to jakoś! – krzyknął dziennikarz.
- Nie da rady, stary. Jeszcze raz wybacz, głupi błąd, naprawdę głupi. Dasz sobie
radę, jesteś całkiem niezły.
I rozłączył się bez pożegnania, a Filip Mauss jeszcze przez dobrą minutę trzymał
telefon z szeroko rozwartymi ustami.
Dopiero teraz pomału zaczął uświadamiać sobie, co może to dla niego oznaczać.
Kłopoty.
121
Ta obleśna gruba baba będzie po raz kolejny usiłowała przejąć kontrolę nad całym
czasem antenowym. Czasem, który jest przecież ograniczony, nawet w tak niewielkiej
rozgłośni jak ta! – pomyślał z goryczą Mysza.
Filip starał się być profesjonalistą w każdej sekundzie prowadzonej przez siebie
audycji, dlatego najpierw upewnił się, że czerwona kontrolka z przylepionym plasterkiem,
opatrzonym czarnym napisem "MÓW", będąca odpowiednikiem amerykańskiego "ON
AIR", jest wyłączona, potem zdjął słuchawki z uszu, a dopiero potem pozwolił sobie na
chwilę słabości:
- Kurwa mać, po co?! Po co, po co, po co! - krzyknął, niesłyszany przez nikogo. Czego ona tu szuka do cholery! Kolejny raz uczestniczę w cholernej propagandzie
Warenów! Ta kobieta za każdym razem wpaja tym biednym ludziom stek kłamstw
swojego cholernego mężusia!
Mówiąc „tym biednym ludziom” miał na myśli oczywiście swój tysiąc słuchaczy,
bardziej lub mniej wiernych, w każdym razie wszystkich, słuchających jego audycji
mieszkańców w promieniu dwudziestu ośmiu kilometrów. Może nie były to zbyt
imponujące liczby, ale dla młodego dziennikarza było to więcej, niż mógł sobie wymarzyć,
przynajmniej w takiej wiosce jak Golgota.
Rozwścieczony nie na żarty Filip spojrzał na mikrofon, ustawiony na małym
statywie i stojący sobie na blacie biurka, jak gdyby nigdy nic.
Przeniósł wzrok wyżej, na ciekłokrystaliczny ekran monitora. Robbie śpiewał dalej
niewzruszony o bólu kroczącym w dół jednokierunkowej ulicy. I będzie tak śpiewał
jeszcze przez dobre dwie minuty.
Oprócz Filipa Maussa w parterowym budynku rozgłośni nie było zupełnie nikogo,
w zasadzie można powiedzieć, że w tej chwili wszystko co usłyszą ludzie siedzący przy
radioodbiornikach zależało od niego.
Naprawdę wszystko.
Filip „Mysza” Mauss już na pierwszym wykładzie swoich studiów dziennikarskich
usłyszał, że tak jak lekarz, powinien z własnej nieprzymuszonej woli złożyć przysięgę
Hipokratesa, wypowiadając słynne "po pierwsze nie szkodzić", tak prawdziwy
dziennikarz, czy to radiowy, czy to prasowy, czy to telewizyjny, powinien złożyć obietnicę
obiektywności, rzetelności i niezawisłości do samego końca wykonywania zawodu.
Czyli, jak obiecał sobie Filip, do samiuteńkiej śmierci.
Przysięgę uczciwości dziennikarskiej złożył sobie tego samego dnia w niezbyt
dumnym, ale za to bardzo pamiętnym miejscu - w kabinie uczelnianej toalety, podczas
przerwy między zajęciami. Z oczywistych względów nie mógł tego wiedzieć, ale zrobił to
jako jedyny spośród kilkuset innych słuchaczy wykładu.
122
Przysiągł sobie zawsze dążyć do prawdy, samej prawdy i tylko prawdy. Nigdy nie
zapomniał o moralnej odpowiedzialności, jaka spoczywa na nim, niezależnie od tego czy
znajdzie się wkrótce w szkolnym radiowęźle, mówiąc „Tu Filip Mauss, na dzisiejszy obiad
stołówka serwuje potrawkę z kurczaka i kompot”, czy będzie przeprowadzał wywiad z
samym Barackiem Obamą w brytyjskim BBC 3.
Żaden, spośród wcześniej wspomnianego tysiąca golgockich słuchaczy rudego
dziennikarza, nie mógł wiedzieć, co myślał ten młody człowiek właśnie w tej chwili i z
jakim dylematem się borykał.
Mysza ustawia następną piosenkę, tak aby dać sobie przynajmniej pięć minut na
rozważania.
Z głośników rozlega się wybrany przez niego fragment chopinowskiej etiudy.
Słuchając dźwięków genialnego kompozytora młody Mauss zamyka oczy i na jeden
cudowny moment odpływa gdzieś daleko, wznosząc się nad kopuły drzew i frunąc w górę
ku niebiańskiemu sklepieniu.
5.
Było to całkiem niedawno, w upalne lipcowe popołudnie, około godziny szesnastej.
Popołudniowa audycja trwała w najlepsze. Filip Mauss, będący na antenie od godziny
czternastej do dwudziestej drugiej myślał, że to będzie naprawdę dobry dzień.
Odniósł już kilka drobnych sukcesów w ciągu dnia: najpierw udało mu się połączyć
z ambasadorem Polski w Rzymie (co jak na taką mikroskopijną rozgłośnię było nie lada
wyczynem) i krótki wywiad na temat zaginionego w Alpach Polaka poszedł świetnie.
Potem rozdzwonili się mieszkańcy, gdy przyszedł czas na „Sygnały Dnia” – audycję,
podczas której słuchacze przejmowali antenę i poruszali w zasadzie każdy temat, jaki
przyszedł im do głowy. Przeważnie trafiały się przekleństwa i wyzwiska, częściej niż
mogłoby się wydawać. Ale nie dziś, dzisiaj poszło gładko. Parę telefonów z życzeniami dla
solenizantów, jeden w sprawie afery w Sejmie i dwa odnośnie wcześniej wspomnianej,
nowo budowanej drogi dojazdowej. Szło nieźle, naprawdę nieźle.
Do czasu.
Urszula Waren wparowała bez żadnej zapowiedzi do siedziby GRR 1, z takim
impetem, jak gdyby lokalne trzęsienie ziemi rozpętało się nagle w radiowym sercu
Golgoty.
Powinniście wiedzieć, że w przypadku tak małych rozgłośni, jak ta mieszcząca się
na południowym wschodzie mapy Sarbinowych Dołów, nie może być mowy o żadnych
przedsionkach, korytarzach, recepcjach, ochroniarzach strzegących dostępu do studia,
menagerach czy choćby zwykłych sekretarkach.
123
Jedynym luksusem w GRR, oprócz przedpotopowego ekspresu do kawy, który
podczas przygotowywania espresso warczał, jak gdyby wataha wilków przebiegała
właśnie pod oknami studia, był stojak na rowery, który Mysza własnoręcznie zespawał,
przy pomocy swojego dobrego znajomego Gerarda Kepplera, aby móc bez obaw zostawiać
swój przypięty rower przed miejscem pracy.
Monitor rudego Myszy zaczął się trząść, kiedy sto pięćdziesiąt kilogramów żywej
wagi zbliżało się do niego, niczym rozpędzona ciężarówka. I właśnie to spowodowało, że
zaniepokojony Mauss obrócił się na fotelu i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że do
siedziby radia GRR przybyło monstrum.
Rozwścieczony upewnił się najpierw, że kontrolka "MÓW" nie świeci się, a
następnie szybkim ruchem ściągnął słuchawki z głowy i nie wstając z fotela zapytał
najuprzejmiej jak potrafił w tej chwili:
- Co pani tu robi, do ciężkiej cholery?
- Spasuj młodzieńcze! Zdajesz sobie w ogóle sprawę z KIM - to słowo zaznaczyła
szczególnie dobitnie, wskazując grubym paluchem na swoją obwisłą pierś - masz do
czynienia?!
- Zdaje sobie sprawę, że powinna pani stąd wyjść w tej chwili - oznajmił Mysza,
wstając z obrotowego fotela.
Źrenice grubej Urszuli Waren zwęziły się w drobne szparki.
- Za chwilę poproszę cię o nazwisko!
Mysza roześmiał się, bardziej ze złości aniżeli z faktycznego rozbawienia.
- Nie jesteśmy na ty, proszę pani. A moje nazwisko nie jest żadną tajemnicą,
nazywam się Filip Mauss i po raz ostatni proszę panią o opuszczenie cholernego studia.
- Opanuj się!
- Jestem opanowany. To pani wlatuje tutaj jak do siebie, nie zważając na lampkę
nad drzwiami wejściowymi.
- Jaką znowu lampkę?! Przychodzę tu w sprawie...
- Jest wielka i czerwona - wszedł jej w słowo stanowczo, ale jednak w miarę
spokojnie, choć głos drżał mu nieco, pod wpływem emocji. - I jest obok niej napis "NIE
WCHODZIĆ AUDYCJA". Wielkimi literami. A teraz proszę...
Kobieta wzięła ogromny haust powietrza i zaczęła krzyczeć:
- Jestem Urszula Waren! Radna miejska, przedstawicielka urzędu gminy i żona...
- Nie interesuje mnie to, że jest pani żoną Urbana Warena. I gwoli ścisłości
doskonale wiem, kim pani jest. Usiłowałem przeprowadzać z panią wywiad już kilka razy.
- …I co, nie udało ci się, co? – zapytała ironicznie Waren. – Biedny dziennikarz nie
mógł się dodzwonić do pani radnej?
124
- Nie, proszę pani. Byliśmy na antenie trzykrotnie – wyjaśnił Mysza po czym dodał:
- Za każdym razem udowadniała pani, że nie potrafi uczestniczyć w wywiadzie, czy
jakiejkolwiek innej konwersacji, nie krzycząc i nie przerywając swojemu rozmówcy.
Zrezygnowałem z zaniżania poziomu naszej stacji.
- Ty…
- PAN – podniósł głos dziennikarz, nie wytrzymawszy już ani sekundy dłużej. – Ma
pani piętnaście sekund na opuszczenie tego pieprzonego studia!
W istocie, utwór „Never let me down again” grupy Depeche Mode dobiegał końca.
Po zakończeniu odtwarzania piosenki z płyty, program komputerowy automatycznie
przełączy sygnał nadawczy na mikrofon stojący na biurku, a kontrolka „MÓW” zaświeci
się. Czego oczywiście Urszula Waren nie mogła i nie chciała wiedzieć.
Wolała skupić się na zmasakrowaniu Myszy:
- Posłuchaj mnie, ty skurwiały dziennikarzyno! - ryknęła na całe gardło. - Masz
jeszcze mleko matki pod nosem i właśnie ze względu na to będziesz okazywać mi należny
szacunek za każdym razem, kiedy się spotkamy! Za każdym razem, rozumiesz?! Nie
pamiętam twojej twarzy, w ogóle nie mogę skojarzyć twojej rudej mordy z jakąkolwiek
czynnością, a wykonywałam ich wiele podczas mojej kariery politycznej! - wyrzuciła z
siebie przepełnione jadem zdania w takim tempie, że normalny człowiek zdążyłby co
najwyżej przeczytać linijkę tekstu.
Mysza tylko uniósł brwi. A ona kontynuowała z wściekłością:
- A teraz posłuchaj mnie, bo chodzi o bezpieczeństwo! Moje, twoje, a nawet twojej
biednej matki, która nie dość, że musiała męczyć się przez wiele lat, wychowując takie
ścierwo jak ty, to jeszcze musi słuchać swojego synalka dzień w dzień w swoim
gównianym, tranzystorowym radyjku na baterie, siedząc na swoim rozkraczonym wózku
inwalidzkim!
Nawet nie zauważyła, że kontrolka "MÓW" oświetla jej twarz jaskrawą czerwienią
od dobrych dziesięciu sekund.
Dziennikarz musiał przyznać, że jej piekielna przemowa stała się, przez tą subtelną
grę cieni i czerwonego światła, jeszcze bardziej ognista.
- Czyli jednak pamięta mnie pani – oznajmił rzeczowo Mysza. – Potwierdzam pani
słowa, moja mama w istocie jest osobą niepełnosprawną. A teraz… może wyjaśni n… mi
pani – w ostatniej chwili ugryzł się w język, chciał bowiem odruchowo powiedzieć „nam”
– co sprowadza radną miejską w progi GRR 1, zanim wyjdzie pani, kolejny raz trzaskając
drzwiami?
- Nie pouczaj mnie, szczeniacki podmiocie! - wycedziła rozwścieczona do
czerwoności Urszula Waren, a zwaliste piersi kołysały jej się, jakby były samodzielnymi
125
organizmami, wbrew własnej woli i z niezrozumiałych przyczyn umieszczonymi w dwóch
workach przybrudzonej białej sukienki w kwiecisty wzorek. - Jesteś zbyt mało wartym
młodym gnojkiem, który poucza starszych i mądrzejszych od siebie! Nie jesteś wart ani
jednego mojego słowa! I skoro mnie znasz na tyle, żeby mnie poprawiać, to dobrze wiesz,
że mam problemy zdrowotne i w żadnym razie nie mogę się denerwować, ty cholerny
potworze!
Mysza ledwo powstrzymał się od śmiechu.
Zemsta już się dokonała, jednak ciąg epitetów pod jego adresem powstrzymywał
go od zatrzymania buchającego tumanami pary wodnej rozpędzonego pociągu
towarowego, z którym rozmawiał:
- Proszę pani - odparł swoim najbardziej wysublimowanym radiowym głosem. Wolałbym, żeby była pani bardziej rzeczową osobą. Nazywa się pani Urszula Waren, jest
pani radną miejską, żoną aktualnego burmistrza, który będzie starał się o reelekcję.
Uważa pani, że takie zachowanie przystoi osobie pełniącej funkcję - tu omal nie buchnął
śmiechem - pierwszej damy?
Tym razem przesadził.
Nie dość że przedstawił ją profesjonalnym tonem i w zasadzie wprost objaśnił
słuchaczom kim jest baba, która wydziera się w niebogłosy w głośnikach ich
radioodbiorników, to jeszcze zadał jej pozornie zwykłe i kulturalne pytanie, doskonale
wiedząc o tym, że za chwilę znów zostanie obrzucony stekiem oszczerstw. Przesadził, to
było pewne.
A może… wcale nie!
Grube twarzysko z potrójnym podbródkiem przybrało o dwa stopnie mniej
rozwścieczony wyraz twarzy, najwyraźniej analizując słowa Maussa i wybierając bez
kontekstu co bardziej pochlebne epitety.
- Nie podoba mi się to, co wygadujesz o mnie i moim mężu, dziennikarzyno.
- To znaczy?
To wystarczyło, aby połknęła przynętę, ze spławikiem, żyłką, wędką i pomostem
wędkarskim włącznie (byłaby w stanie to zrobić, uwierzcie).
- Mojego męża burmistrza i MNIE - uniosła palec w dumnym geście doprowadzają do szewskiej pasji twoje opowieści o współpracy Urbana z bezpieką. Nawet nie przemyślała co mówi, a już dodała prędko: - I nie zgodzę się, żebyś rozgłaszał
plotki o seksualnych podbojach mojego niewiernego męża wszystkim mieszkańcom tego
zapyziałego wygwizdajewa. Nie masz żadnych dowodów, wszystkie te małe kurewki na
zawsze opuściły moje Sarbinowe-kurwa-Doły!
126
- Mówiła do państwa Urszula Waren - rzekł Mysza, obracając się na fotelu w stronę
mikrofonu. - Wywiad równie rzeczowy co wulgarny, nie planowany przez nas, a jednak
mający miejsce na antenie Gminnej Rozgłośni Radiowej, kanał pierwszy. Dziękujemy za
uwagę, a teraz czas na trochę doskonałej muzyki.
Po czym zadowolony ustawił w komputerze po jednym utworze zespołów The
Rolling Stones i Guns‟n‟Roses („Sympathy for the devil” oraz „November rain” w
akustycznej wersji, prawdziwa perełka!) i odwrócił się ponownie w stronę rozwścieczonej
Godzilli.
Ta jednak opuściła studio.
6.
Mysza wrócił myślami do teraźniejszości, nie otworzył jednak oczu. Jeszcze nie
czas. Najpierw musi uporządkować myśli.
Dobry dziennikarz, za jakiego oczywiście uważał się Filip Mauss, powinien
operować suchymi faktami, nawet kiedy chce mu się rzygać na samą myśl o obiekcie
swojej pracy.
Skupił więc myśli, pozwalając aby jego negatywne emocje ucichły na rzecz spokoju,
cechującego wszystkich podziwianych przez niego dziennikarzy.
Czy Chad Brock kiedykolwiek nazwał swoją rozmówczynię tłustą suką? – Mysza
pytał się retorycznie w duchu. - Być może tak, kto wie, może uderzał wściekle w biurko po
nieudanym wywiadzie i w zaciszu swojego ogromnego domu. Ale na antenie?
Nigdy.
A może Keith Malley stwierdził kiedykolwiek, że nie ma ochoty rozmawiać z żadną
"grubą, skorumpowaną kurwą" i po prostu odmówił przeprowadzenia wywiadu swoim
szefom?
Oczywiście, że nie. Skup się, Myszko!
- Chcę i potrafię. Chcę. I potrafię - mruczy do siebie Mauss, nie pozwalając sobie
jeszcze przez kilka chwil na otwarcie oczu.
Przysięga obiektywizmu? Nic nie znaczące słowa w chwili, kiedy mamy do
czynienia z kłamcami.
Po chwili głowie Filipa Maussa pojawia się plan działania. W ciągu następnych
kilkunastu sekund biurko ze stojącym nań mikrofonem zostaje dosłownie zawalone
notatkami, sporządzonymi przez rudowłosego dziennikarza w ciągu ostatnich dwóch
tygodni.
127
- Urszulo Waren, dzisiejszego wieczora spotka cię coś o wiele gorszego od
kompromitacji - myśli dziennikarz. - Szykuj się na spotkanie z prawdą, i Bóg mi
świadkiem, choćby miała to być moja ostatnia audycja, przedstawię twoją osobę w
świetle, którego tak się obawiasz. Już niedługo...
7.
Kolejnymi istotnymi dla tej historii budynkami w Golgocie były, patrząc od strony
południowej: dom nauczyciela z pobliskiej szkoły podstawowej (połączonej z gimnazjum,
ale dopiero po wejściu do Unii Współfinansującej Krótkie Autostrady) oraz budynek
ratusza, stanowczo zbyt reprezentacyjny, jak na miasteczko liczące niespełna dwa tysiące
mieszkańców. Świeżutka elewacja wykonana głównie z marmuru przywodziła na myśl co
najmniej siedzibę Banku Federalnego, albo giełdy na Wall Street.
Pierwszy z nich, parterowy budyneczek, była to typowa polska kostka, pamiętająca
czasy Sekretarzy Partii i przeciwsłonecznych okularów łysego jegomościa, oznajmiającego
przy przekrzywionej fladze, że „ojczyzna nasza staje w obliczu zagrożenia”.
Mimo niezbyt pięknej bryły, dom był zachowany w nienagannym stanie: jego
właściciel sam malował elewację, reperował obluzowane okiennice, a nawet sadził i
pielęgnował rośliny w ogrodzie od frontu, zawsze kiedy pozwalał mu na to czas i skromna
pensja.
Przez niezasłonięte okno kuchni widać, jak stary kawaler przygotowuje swoje
ukochane spaghetti ze słodką kukurydzą.
- Słodka Maryjo, gdzie ja podziałem otwieracz do puszek? – mamrocze do siebie
nauczyciel.
Jest zdania, że gadanie do siebie pomaga zachować czystość umysłu. Czytał o
więźniarce sowieckiego łagru, która gadała do siebie przez dziewięć miesięcy pobytu w
izolatce i w zasadzie tylko dzięki temu udało jej się nie postradać zmysłów.
Pamiętał też o przykładzie zamieszczonym w tej samej książce, kilka kartek dalej:
jeden z więźniów, umieszczony w podobnym, kompletnie odciętym od świata i innych
ludzi miejscu odbywał po mikroskopijnym, brudnym pomieszczeniu wędrówki w
wyobraźni. Wyobrażając sobie piesze podróże w dalekie regiony ZSRS chodził w kółko po
celi, otulał się nawet kocem, gdy było mu zimno, „bo gdy szedł przez nieosłonięte
drzewami stepy wiał przeraźliwy wiatr”.
- Dowódco, dowódco, gdzie się podział ten głupi otwieracz? Odbiór – mówił Feliks,
przystawiając zamkniętą pięść do ust i markując rozmowę przez krótkofalówkę.
128
- Nie mam pojęcia, pułkowniku Pat – odpowiedział sam sobie. – Jesteś zdany na
siebie, amigo!
- Może w szufladzie, baza? Odbiór.
- Sprawdzaliśmy. Ni chuja, zero otwieraczy.
- Baza, potrzebuję jakiejś sugestii.
- Kurwa, pułkowniku, pogłówkuj trochę. – odpowiedziało dowództwo. – Gdzie żeś
go położył ostatnim razem, ty tępy buraku?
Uwielbiany przez swoich uczniów Feliks Pat, zwany Psorem, bardzo nie lubił kiedy
przeszkadzano mu w gotowaniu, a przede wszystkim w jedzeniu. Jak sam określał, była to
czynność intymniejsza od seksu.
8.
W przypadku takich miejsc jak Golgota, nie możemy mówić o tętniącej życiem
metropolii, w której wiadomość o wybuchu gazu na skrzyżowaniu znajdzie się dopiero na
ósmej stronie codziennej gazety.
Szczerze powiedziawszy, tematem numer jeden od dobrego miesiąca była
kampania wyborcza (choć miało się to zmienić na jeden koszmarny tydzień dla Urszuli
Waren, która wylewnie tłumaczyła, że rudy dziennikarz sprowokował ją poza anteną,
perfidnie włączając nadawanie głosu w najmniej odpowiednim momencie. "SŁOWA
WAREN WYJĘTE Z KONTEKSTU?" – pytały retorycznie ogromne litery regionalnego
tygodnika Pascha, chyba pierwszy raz w historii podkradanego przez sąsiadów z cudzych
wycieraczek leżących przed drzwiami wejściowymi).
To bardzo proste: proponuje wam, abyśmy za pomocą nieznanej wam wcześniej
czarodziejskiej mocy, przenieśli się w czasie o dwie godziny naprzód.
Gwarantuję, możemy w mig znaleźć się w budynku ratusza miejskiego, a
konkretniej, w niewielkich rozmiarów dziesięcioosobowej salce konferencyjnej na
pierwszym piętrze, opatrzonej numerem 305, gdzie… no cóż, gdzie młody amerykański
żołnierz zaspokaja właśnie stażystkę pracującą tu zaledwie od sześciu godzin.
- Jesteś świetny! – jęczała blondynka, a trzęsący się rytmicznie wielki stół na
wątłych metalowych nóżkach ledwo zachowuje swoją strukturę.
Pozwólmy dalej buzować hormonom, a ściślej pomińmy nadchodzące kilkanaście
minut, z których połowa stanowiła seria stłumionych parsknięć i orgazmicznych jęków.
Amerykańscy żołnierze mają ikrę, nie powiem, że nie, ale zapewniam: nie to stanowi
przedmiot naszej opowieści.
129
Przenieśmy się wreszcie do czasu, w którym dzieją się rzeczy istotne dla naszej
historii, to znaczy do godziny wpół do jedenastej wieczorem, kiedy w tym miejscu
znajdzie się osoba odgrywająca w historii o Sarbinowych Dołach niezwykle istotną rolę.
Tą osobą był Urban Waren, burmistrz Golgoty.
Złośliwi mieszkańcy Sarbinowych Dołów, a wierzcie mi, że takich nie brakowało,
mawiali że Urban Waren dobrał sobie żonę jak bokser - według kategorii wagowej. Był to
obrzydliwie gruby, bardzo chciwy i bardzo zły człowiek, który dostał Golgotę w swoje
tłuste łapy tylko dzięki manipulacjom i naciskom ze strony jego wpływowych przyjaciół.
Burmistrz Sarbinowych Dołów już na pierwszy rzut oka wyglądał na człowieka,
który swoim wyglądem stara się wzbudzić przepełnione władczym autorytetem zaufanie.
Był to człowiek po sześćdziesiątce, z pucołowatą, często czerwieniącą się twarzą,
przeoraną licznymi zmarszczkami. Chorobliwie gruby, samozwańczy władca Golgoty miał
tendencję do pocenia się, miał także siwe włosy, zaczesane do tyłu w taki sposób, żeby za
wszelką cenę upodobnić się do nieżyjącego lidera ukochanej partii politycznej, lubującej
się w biało-czerwonych, pasiastych krawatach.
Nie należał jednak do tej partii, nie należał w ogóle do żadnego ugrupowania
politycznego, dlatego jego krawat i w ogóle cały strój wyglądał zawsze tak samo
neutralnie. Urban Waren nosił ogromną, ale jednak w miarę dopasowaną marynarkę z
cielęcej skóry, na klapie której nosił przypinkę z czarnym słońcem - herbem miasta
Sarbinowe Doły. Jego słabością były spodnie garniturowe, które szyto mu na miarę w
wielkiej Warszawie, z materiałów zakupionych za bajońskie sumy. Nosił je nawet zimą,
gdy temperatura w miasteczku spadała do minus trzydziestu stopni.
Liczy się autorytet, powtarzał sobie i myślał o miasteczku, a wtedy od razu robiło
mu się cieplej.
Sala konferencyjna, w której często przebywał burmistrz, nie była duża, nie było
takiej potrzeby. Urban Waren zawsze, ale to zawsze, zajmował honorowe miejsce,
znajdujące się za ogromną mapą, przedstawiającą miasto Sarbinowe Doły. Mapa, choć
wykonana jeszcze w latach osiemdziesiątych, wyraźnie pożółkła i nadgryziona zębem
czasu, stanowiła element jego władczego wizerunku, kiedy przemawiał do rady miejskiej,
na przykład przekonując, „tych swoich leniwych debilątek” do zwiększenia budżetu na
remont elewacji ratusza.
Siedząc przy stole ze splecionymi w koszyczek dłońmi, myślał o tym, dlaczego to
właśnie on, a nikt inny, zdobył upragniony fotel burmistrza Sarbinowych Dołów.
Pomyślał o ostatnim spotkaniu Rady Miejskiej:
130
- Liczy się autorytet, kochani. Powinniście mi bardziej ufać. - mówił do członków
rady, choć była to w zasadzie formalność. Członków rady miejskiej owinął sobie wokół
palca szantażem i sabotażem już dawno temu.
- Być może wydawanie kolejnych pieniędzy na naszą siedzibę wyda wam się
trwonieniem publicznych środków, ale zapewniam, że tak nie jest. Kto zaufa nam
ponownie, kiedy nie będzie widział w mieście żadnych zmian? Nie obsadzimy kwiatków
przy rondzie, jeśli tego ronda nie będzie. Wybory już niedługo, moi mili! Co z tego, że
podreperujemy dług publiczny, że pozmienia się kilka cyferek, skoro w mieście nic się nie
zmienia?
- Urban, nie wydaje ci się... – zaczyna wiceprzewodniczący Henryk Staumberg, ale
nie kończy. Oczy burmistrza Golgoty, miotające w jego stronę niemal fizycznie
odczuwalne pioruny, uciszają go momentalnie.
Dopiero wtedy burmistrz przemawia:
- Być może znamy się prywatnie, mój zastępco i wierz mi, że cenię sobie naszą
znajomość. Wolałbym jednak, żebyśmy na terenie ratusza zachowali wobec siebie
przepełniony szacunkiem dystans. - przerywał wtedy lodowatym tonem burmistrz,
palcami bawiąc się przypinanym do marynarki czarnym słoneczkiem.
Trwa to krótką chwilę i pomaga mu się skupić. To lepsze od palenia papierosów,
przynajmniej według niego.
- Moim zdaniem powinniśmy zwiększyć budżet na remont elewacji ratusza, o
kolejne dwieście tysięcy złotych. Liczy się wizerunek, rzadko to powtarzam? Kto jest za
zwiększeniem funduszy na nasz imidż? - pyta burmistrz Waren, ale już zna werdykt. Głosujmy, moi mili!
A rada miejska głosowała, i głosowała w taki sposób, aby tylko nie podpaść
grubemu burmistrzowi, Urbanowi Warenowi.
W przypadku elewacji ratusza całkowity koszt remontu elewacji wyniósł trzysta
osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych - pieniędzy zebranych na mocy prawa od podatników.
Waren miał niesamowity talent do knucia intryg i wykorzystywania ludzkich
słabości. Kiedy, jeszcze przed wyborami, naobiecywał ludziom złote góry, gruszki na
wierzbie, i w ogóle wszystko, czego inni kandydaci nie odważyli się naobiecywać, i kiedy
dostał się wreszcie na upragniony skórzany fotel burmistrza, wtedy rozpoczął żmudny
proces poznawania słabości swoich radnych miejskich.
I tak w stosunkowo krótkim czasie dowiedział się na przykład, że Henryk
Staumberg, jego zastępca, ma problemy ze spłaceniem dziesięciu tysięcy złotych kredytu,
który zaciągnął, bo brakowało mu pieniędzy na wymarzonego SUV-a ze stajni Lexusa.
Wystarczyła drobna pomoc finansowa, kilka prostych operacji na komputerze z dostępem
131
do konta miejskiego i w ten sposób burmistrz Waren zapewnił sobie lojalność
Staumberga do końca kadencji.
Alina Piskorz, inna członkini rady miejskiej, miała ogromny problem z posłaniem
syna do szkoły w Sarbinowych Dołach. Fakt, dzieciak nie był zbyt zdolny, prawdę
powiedziawszy Urban Waren nigdy nie spotkał równie skretyniałego dziecka, na dodatek
z cholernym ADHD, w całym swoim sześćdziesięcio kilkuletnim życiu.
No bo jakim cudem, i na miłość boską, można mieć problemy z poprawnym
mówieniem w wieku prawie siedmiu lat? A jednak można, Urban Waren przekonał się o
tym osobiście. "Deeen hobryyyyyyy!" - wrzasnął chłopak, śliniąc się gdy Alina Piskorz
uparła się, że Waren musi koniecznie poznać jego syneczka, który przecież "ma na pewno
jakiś talent, tylko głęboko skrywany".
Co zrobił wtedy burmistrz Golgoty?
Uśmiechnął się i poklepał chłopaka po głowie, w duchu obiecując sobie, że już
nigdy w życiu nie zamieni słowa z tym debilem. A potem? Potem wykonał dwa, no może
trzy telefony w kilka istotnych miejsc. Następnie dokończył swoją kawę, paskudną lurę,
którą przygotowała mu rozentuzjazmowana Piskorzowa, a pijąc ją spoglądał z
niedowierzaniem na siedmiolatka krzyczącego "Bania! Bania!" i kopiącego piekarnik w
kuchni.
Poczekał jeszcze pięć minut, modląc się do Boga, aby ten dał mu siłę, aby nie wstał
i nie zajebał tego małego skurwiela na miejscu, a potem gdy rozległ się dźwięk jego
komórki, odebrał, posłuchał, pokiwał głową, rozłączył się i powiedział, że dzieciak ma
zapewnione miejsce w klasie sportowej.
Tak właśnie działał Urban Waren, człowiek, który wiedział jak ważne jest zaufanie
człowieka.
9.
Teraz, w chłodny wieczór, po godzinach pracy urzędu, kiedy stażystka została
zaspokojona, a żołnierz już dawno założył z powrotem galoty w moro na swoją
amerykańską dupę, burmistrz Golgoty siedział samotnie w swoim ogromnym gabinecie,
w miejscu, które kochał całym swoim sercem, przedzielonym od sali konferencyjnej
zaledwie szklanymi drzwiami.
Urban Waren modlił się do Boga, aby ten dał mu siłę. Był człowiekiem głęboko
wierzącym i wiedział, że czeka go cholernie nieprzyjemna rozmowa z żoną, której
serdecznie nienawidził.
132
Drogi Boże, myślał, proszę cię pomóż mi, bo wiem, że nie będzie przyjemnie.
Pozwól mi poradzić sobie z moją żoną. Pozwól mi być dobrym człowiekiem i dobrym
burmistrzem. Pozwól mi dalej sprawować władzę w miejscu, które pokochałem i któremu
pokornie służę, jako ty służyłeś wszystkim swoim uczniom. Daj mi siłę, abym dalej mógł
być taki dobry i skromny, jaki byłem do tej pory. Daj mi siłę, abym dalej wierzył w ludzi,
którzy przecież nie dają mi powodów do tego, abym w nich wierzył.
Kto ich poprowadzi, jeśli nie ja, Panie?
I tak dalej i tak dalej, w podobnym tonie. Nawet nie zauważył, kiedy modlitwa
stopniowo zaczęła przekształcać się w rozmyślania na temat miasta, a w szczególności
funduszy miejskich, które ostatnio jakoś niedomagały. Urban Waren nie zdążył jednak
zastanowić się nad tym jakoś szczególnie głęboko, bo drzwi jego gabinetu otworzyły się i
do środka wparowała jego żona, Urszula Waren.
Urban Waren miał w stosunku do żony podobne odczucia, co każdy z nas, kiedy
widzi coś takiego. Czuł najzwyklejszą w świecie odrazę. Może właśnie dlatego urządzał
perwersyjne orgie z młodziutkimi dziewczynami, kiedy tabliczkę na drzwiach
wejściowych do ratusza obracano na "ZAMKNIĘTE. PETENTÓW ZAPRASZAMY
JUTRO!". Kto wie, być może chciał po prostu pooglądać sobie młodziutkie, zaokrąglone
tylko w odpowiednich miejscach ciałka młodych dziewczyn. No i oczywiście trochę sobie
pociupciać, bo to co widział w tej chwili przed sobą, nie nadawało się do seksu nawet przy
zamkniętych oczach.
- Urban! Musisz mi pomóc! - powitała go żona, a on pomyślał, że w porządku,
niech będzie, wetknie w jej ogromne dupsko rurę od odkurzacza, ustawi ssanie na
maksymalną moc i poczeka, aż poczciwy elektroluks wyssie cały tłuszcz z jej ogromnego
cielska.
- O co chodzi? - powiedział za to burmistrz.
- Wywiad. Mam wywiad z Maussem w radio, zapomniałeś?
Urban Waren westchnął. Daj mi siły panie, bo przydadzą mi się jak cholera.
- Kiedy?
- Za kilka dni - odparła natychmiast.
- W takim razie powinnaś się do niego dobrze przygotować. GRR 1, tak? - dopytał
burmistrz.
Urszula potwierdziła kiwając głową, a wielkie piersi zatańczyły. Urban Waren
często patrzył na ogromne cycki swojej żony, które poruszały się do góry i w dół, gdy żona
chciała powiedzieć "tak", oraz na linii lewo-prawo, kiedy czemuś przeczyła. Wszystko
lepsze, niż patrzeć na jej wściekłą twarz z podwójnym podbródkiem.
133
- Parszywa stacyjka, dobrze, że mamy tam dwóch co bardziej uświadomionych... to mówiąc, burmistrz Golgoty pomyślał o obu swoich ludziach w szeregach stacji. Byli to
Arnold Bilderberg i Wiktor Borysewicz. Choć jeden był Żydem, a drugi ruskiem, to mieli
jedną wspólną, pożądaną przez Urbana Warena cechę: popierali jego rządy w stu
procentach.
Oboje szczodrze opłacani, bo przecież nie popierali Warena za darmo, należeli do
ludzi, których ten trzeci dziennikarz, Filip Mauss, przeciwnik burmistrza, nazywał
"zurbanizowanymi", bynajmniej nie ze względu na swoje miejskie pochodzenie. To
właśnie ten trzeci dziennikarz, ten pierdolony rudy Mysza, stanowił rysę na szkle,
doprowadzając Urbana Warena do szewskiej pasji.
Burmistrz spojrzał na swoją żonę, chyba pierwszy raz od kilku dni, prosto w twarz.
Nie lubił tego robić. I tym razem również utwierdził się w przekonaniu, że nie warto,
zawsze kiedy spoglądał w te jej ślepia spotykało go rozczarowanie.
Tym razem było tak samo. Jeden rzut oka i wiedział, ze Urszula Waren miała
ogromny problem.
- Mów - rzekł oczekując burzy.
- Nie rozumiesz, nic nie rozumiesz Urban! Jest ogromny problem! Wywiadu nie
poprowadzi ani Bilderberg, ani Borysewicz! - wykrzyknęła Urszula.
- Ciszej do cholery! I zamknij wreszcie drzwi! - syknął Urban Waren. Burmistrz,
czy nie burmistrz, ale w takim miasteczku jak Golgota, wiadomości im bardziej tajne, tym
szybciej przechodziły z ust do ust. A w takich sprawach należało zachować dyskrecję.
Urszula Waren fuknęła, dając wyraz swojej dezaprobacie, ale jednak obróciła się
na pięcie i zwalistymi krokami doczłapała do podwójnych, dębowych drzwi otwartych na
wpół, po czym zatrzasnęła je bezczelnym ruchem ręki.
Uważaj suko, nie masz pojęcia ile pracy kosztowało mnie ustawienie przetargu na
wyposażenie ratusza! - pomyślał wtedy burmistrz Golgoty, jednak szybko się uspokoił:
- Jak to możliwe, Urszulo? Mamy w GRR dwóch dziennikarzy, a to właśnie ten
trzeci poprowadzi z tobą wywiad? Nie pamiętasz, jak doprowadziłaś moją reputację do
ruiny podczas wywiadu prowadzonego przez tego Filipa Ma... Mu....
- MAUSSA, URBAN! TA SZUJA NAZYWA SIĘ FILIP MAUSS! - ryknęła Urszula
Waren, a on nawet nie miał siły jej uciszać. - Ten śmieć nie poinformował mnie, że
kontrolka nadawania jest włączona! Nie wracajmy do tego tematu! Rozmawialiśmy o tym
i to nie raz, Urbanie!
- Nie krzycz. Dlaczego się zgodziłaś na wywiad prowadzony przez niego? powstrzymał się, aby nie dodać po dziecinnemu: "Pojebało cię, kurwa, do reszty?"
134
- To nie moja wina! Dostaliśmy e-maila - wypowiedziała to słowo fonetycznie,
"emajla" - od ich stacji radiowej, nie podpisanego z imienia i nazwiska. Po prostu
"Gminna Rozgłośnia Radiowa Numer 1 pragnie zaprosić panią na wywiad na żywo.
Przesyłamy niezbędną umowę, prosimy o odesłanie podpisanej umowy faksem lub
podpisaną podpisem elektronicznym". Nie mam pojęcia jak podpis może być
elektroniczny, ale odesłałam im faksem podpisaną umowę. Chciałam wyjaśnić wszystkie
sprawy, rozjaśnić twój i mój wizerunek w oczach wszystkich tych ludzi, którzy będą tego
słuchać...
- ...bo myślałaś, że to Bilderberg, albo Borysewicz poprowadzą rozmowę tak?
Cycki jego żony poruszyły się w pionie. Tak.
Urban Waren w pierwszym odruchu chciał przejechać dłońmi po swoich włosach.
Przypomniał sobie, że nie powinien tego robić. Walczył z tym odruchem, psuła się od
niego jego nieskazitelna, wymodelowana fryzura.
- Pozostaje pytanie dlaczego zaprosił cię Filip Mauss... - westchnął.
- Nie zaprosił mnie! Dzwoniłam przed chwilą do Bilderberga! To on, Arnold
Bilderberg, mnie zaprosił. Przepraszał mnie chyba przez dwadzieścia minut. To była jakaś
cholerna pomyłka! Bilderberg do teraz nie potrafi wyjaśnić, dlaczego będę brać udział w
wywiadzie akurat z Maussem, ale to on prowadzi audycję tego dnia!
- No to przestaw ten cholerny wywiad, zrób tak żeby prowadził go Bilderberg albo
Borysewicz! Powiedz, że nie możesz przyjść! Olej to, olej tego pierdolonego Maussa!
Ruch cycków w linii poziomej uświadomił go, że będzie z tym problem. Jezu
Chryste, daj mi siły, bo ta suka znów w coś się wpakowała.
- Nie mogę, właśnie o to się rozchodzi! – wrzasnęła płaczliwie. - Wiąże mnie
umowa. Sprawdzałam to! Nie wypłacimy się, jeśli nie przyjdę. Bilderberg mi to tłumaczył,
to mała stacyjka, ale potrafią szanować swój czas antenowy i obietnicę daną słuchaczom.
Poza tym Mauss na pewno jakoś to wykorzysta, nienawidzi nas szczerze, odkąd... odkąd
mnie zmanipulował na żywo!
- Nie musisz mi tego tłumaczyć - powiedział burmistrz Sarbinowych Dołów. - Cała
Golgota słyszała, jak obraziłaś jego chorą matkę, wyzwałaś obywateli od debili i
stwierdziłaś na żywo, że jest głupim szczonem z mlekiem pod nosem.
- Nie przypominaj mi o tym, Urbanie Waren! - krzyknęła wzburzona orka. - Nie
wiedziałam, że to leci na żywo! Co ja mam zrobić do cholery? No powiedz mi Urban!
A on tylko podniósł do góry jedną rękę, zamykając oczy. Drugą rękę przytknął do
nosa. Gest był oczywisty. "Zamknij się i daj mi pomyśleć".
Zamilkła, a Urban Waren pogrążył się we wspomnieniach.
135
- Odbędziesz ten wywiad - oznajmił Waren tonem nie uznającym sprzeciwu. Pójdziesz do GRR, usiądziesz na przeciwko Maussa z podniesioną głową, a potem
odpowiesz na każde pytanie jakie ci zada, używając takiej ilości dyplomacji na jaką cię
stać. Musisz sobie poradzić, Urszulo. Nic nie poradzę.
- Ale on... Filip Mauss... będzie mnie pytał o Drzewieckiego! - wykrzyknęła Urszula
Waren.
- To przypomnisz społeczeństwu Golgoty, że to on jest winien obecności
amerykanów w tym zawszonym miasteczku!
Urszula nie wyglądała na przekonaną. Wciąż była roztrzęsiona i bardziej irytująca
niż kiedykolwiek, o ile to w ogóle możliwe.
- Urban, nie jesteś głupi - powiedziała. - A jeśli Mauss zapyta mnie o cokolwiek, co
ma związek z Kamińską i Alice Davies? Kurwa, człowieku już zapomniałeś, że ją zabiłeś?
Kurwa, kurwa, kurwa! - to było jej powiedzenie w chwilach najpotężniejszego gniewu. Najpierw wsadziłeś jego żonie, Annie Kamińskiej tego swojego dziwkarskiego fiuta na
siłę! Zgwałciłeś ją, do ciężkiej cholery, zdradziłeś mnie kolejny raz! Walnąłeś ją w głowę!
Doprowadziłeś ją do kalectwa, ona nie może przez ciebie chodzić, do cholery! A potem,
gdy zwierzyła się z tego swojej jedynej przyjaciółce, zajebałeś Alice Davies z zimną krwią!
I jeszcze ten Cygan, który był przypadkowym świadkiem całego zajścia...
- ZAMKNIJ RYJ! - ryknął Urban Waren. W tej chwili nie obchodziło go, że
sekretarka Julita McPay zapewne usłyszała już, mimo zamkniętych grubych drzwi, jak
wydziera się na swoją żonę. Temat Alice Davies i Anny Kamińskiej był dla niego
zamknięty od dawna, a ta gruba pizda nie miała prawa znów do niego wracać.
Chociaż fakt, wtedy przesadził.
Tamtego wieczoru, gdy gościł jeden jedyny raz w willi Drzewieckich, pod
nieobecność tego świra-noblisty, błędnie ocenił, że Anna Kamińska z nim flirtuje. Źle
odebrał sygnały, tak się chyba na to mówi. Ale Anna Kamińska sama sobie była winna, do
kurwy nędzy, myślał burmistrz Golgoty.
Było to tak...
10.
Kiedy Urban i Anna weszli do pokoju z kominkiem, rozmawiali całkiem normalnie,
jak cywilizowani ludzie. Urban mówił o tym, że bardzo szanuje jej męża-noblistę, mimo że
mieszkańcy nie popierają jego obecności w Sarbinowych Dołach, bo przez Drzwieckiego w
mieście pojawili się Amerykanie.
136
Było to oczywiście kłamstwo, ale ona nie dawała po sobie poznać, że widzi to
doskonale. Urban Waren raz czy dwa spojrzał wprawdzie na rowek między jej pięknymi,
mocno ściśniętymi przez stanik piersiami, ale to jeszcze nie było grzechem śmiertelnym,
przynajmniej nie w jego przekonaniu. A ona? Po co pytała go o jego doświadczenia
seksualne we śnie?
Powinna wiedzieć, jak na niego działa słowo seks w ustach pięknej kobiety, bo
owszem, Urban Waren był zdania, że Anna Kamińska to naprawdę niezła dupcia.
Wszystko posypało się, właśnie wtedy, tego felernego wieczoru, w tej jednej chwili,
kiedy Urban Waren podniecony rozmową o seksie zaczął się do niej dobierać.
Początkowo tylko robił aluzje, na przykład kiedy schyliła się aby pogrzebać w
kominku nagle stwierdził, że jest przekonany, że jej ulubiony kolor to czerwony. Anna
nie zareagowała, nie rozumiejąc, albo po prostu zbywając milczeniem ten tani tekst o
kolorze majteczek.
Mimo to usiadła koło niego i ciągnęli rozmowę dalej, choć Urban Waren miał już
potężną erekcję i starał się ją ukryć, zakładając nogę na nogę.
Nie mogąc się pohamować, z obrzydliwym uśmiechem rechoczącej żaby, w końcu
włożył palec do tego nieszczęsnego rowka. Wspomniał przy tym coś o wystrzałowych
balonikach. Anna z okrzykiem odrazy odrzuciła jego rękę i spojrzała na niego przerażona,
szeroko otwierając usta. Wtedy stwierdził, że nie wytrzyma i po prostu nagle ściągnął
spodnie, i złapał ją z całych sił za głowę.
Anna była totalnie zaskoczona i opierała się, wrzeszcząc i wierzgając się z całych
sił. Wszystko na nic, nic nie poradzisz w momencie kiedy spotykasz napalonego jak
skurwysyn burmistrza najgorszego miasta w całym kraju, złotko.
Urban Waren wierzgnął jej ciałem do góry, a potem zdjął, a w zasadzie rozszarpał
na niej jej czarną sukienkę z ogromnym dekoltem. Prawie nie słyszał krzyków
Kamińskiej. Jej majteczki faktycznie były czerwone, Urban mylił się jednak twierdząc, że
są w takim samym kolorze co stanik. Biustonosz był bielusieńki i ciasno trzymał jej
cycuszki, co podnieciło go najbardziej.
Wreszcie, po długich jak godziny minutach Urban Waren szarpnął bieliznę z jej
śniadego ciała i w nią wszedł.
Posuwał ją szybko jak na swój wiek, mimo jej głośnych, niosących się po całym
ogromnym domu krzyków "Nie, błagam nie!", które podniecały go jeszcze bardziej niż
leżące na ziemi majtki i stanik.
Wszystko trwało dwie, no może dwie i pół minuty. Sto kilkadziesiąt sekund, które
zmieniło ich życia.
137
Gdy było już po wszystkim Anna już nie krzyczy. Urban leży obok niej na dywanie
rozłożonym przed kominkiem i próbuje doprowadzić rozszalałą pikawę do porządku.
Cholera jasna potężny orgazm omal nie przyprawił go o zawał serca! Nie mógł ruszyć się z
miejsca, w życiu nie był tak podniecony i w życiu nie czuł się tak bliski śmierci, gdy doszło
już do wytrysku.
A Anna Kamińska? Gadatliwa suka, pomyślał Urban zaciskając pięści i raz po raz
uderzając o blat burmistrzowskiego biurka.
Nie płakała, nie była w stanie w obecności Urbana.
Leżąc w niewielkiej odległości od niego, sięgnęła po komórkę, leżącą na skórzanej
kanapie i zadzwoniła do cholernej żony pastora, do tej kurwy Alice Davies, gdy on nie
mógł się ruszyć, bo pieprzone serducho waliło jak oszalałe.
Żona pastora... co tu pomoże żona pastora?!
Anna powiedziała jej, to czego miała nie mówić. Płakała i krzyczała, ale
powiedziała dosłownie o wszystkim. O wszystkim! Jak Urban chwycił jej pierś i macał ją
przez stanik. Potem jak włożył jej rękę pod majtki i grzebał palcami tam, właśnie tam.
Gdy zaczęła krzyczeć, żeby Alice powiedziała o wszystkim swojemu mężowi,
pastorowi Charlesowi, Urban Waren złapał wreszcie oddech, wstał i przyłożył jej czymś
ciężkim, to chyba był pogrzebacz do kominka.
Skąd mógł wiedzieć, że uszkodzi rdzeń kręgowy?
Całe szczęście, że, jak powiedziała jego gruba żona Urszula, Urban Waren nie jest
głupi. Doszło do rozmowy telefonicznej Alice Davies z rozpłakaną Anną Kamińską. A on
był świadkiem tej rozmowy i wiedział, co musi zrobić: zajebać Alice Davies i to jak
najszybciej, jeszcze dziś, już za chwilę, za pięć minut, to o pięć minut za późno.
Tylko, że wtedy przyszedł ten młody i kompletnie pijany cygan.
- Pani Anno, to ja Harim! Serdecznie przepraszam za mój stan, cholera jasna, ten
pijak Keppler znowu mnie namówił... - zaczął ale nie skończył. Zorientował się, że żona
jego pracodawcy leży na ziemi, naga i płacząca. - Ożesz kurwa mać ja cię żesz pierdolę! Co
tu się stało?
Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Jego błąd polegał na tym, że nie rozejrzał się
dokładnie po pokoju i nie dostrzegł Urbana Warena, który zdążył ukryć się w najstarszej
kryjówce świata, dostępnej w zasadzie w każdym pokoju: za drzwiami. Ciężki, metalowy
pogrzebacz w rękach burmistrza pozbawił go jednocześnie przytomności i życia.
Burmistrz pomyślał wtedy, że nieszczęścia nie chodzą parami, tylko, kurwa,
dwuszeregiem.
Zanim wybiegł z domu Drzewieckiego, przerażony, że żona pastora zdąży
powiedzieć komuś, na przykład swojemu mężowi, że burmistrz Sarbinowych Dołów
138
właśnie zgwałcił żonę noblisty i zabił cholernego Cygana, Urban Waren użył
najzwyklejszego w świecie szantażu na Annie Kamińskiej.
- Posłuchaj mnie, cholera... - wyszeptał jej do ucha, kiedy ona leżała na podłodze,
ledwo przytomna po uderzeniu, w groteskowo wygiętej pozycji. - Jeśli powiesz
komukolwiek o tym, co zaszło, wrócę do ciebie. I wtedy wsadzenie ptaka w twoją piękną
kuciapkę będzie ostatnią rzeczą, na jaką będę miał ochotę. To mówię ci ja, Urban Waren,
burmistrz Golgoty: po prostu Cię zajebię. Mężowi powiesz, że wywróciłaś się na schodach,
że przyszedł włamywacz i cię uderzył, nie wiem, nie interesuje mnie to. Mnie tu nie było,
rozumiesz?
- Rozumiem. Proszę cię, błagam... - szlochała cichutko, a on myśląc o tym, że w
życiu popełnia się wiele błędów, za które musi się płacić, kopnął ją w głowę.
Wtedy Anna Kamińska straciła przytomność.
- Nie mogę sobie pozwolić na wpadkę, mała... - szepnął. - Zobacz cośmy narobili.
Teraz muszę zajebać twoją czarną przyjaciółkę.
Oczywiście śmiertelnie obawiał się, że Anna Kamińska się wygada, komuś jeszcze
poza Alicją Daviesową. Na przykład swojemu mężowi, kiedy ten wróci do domu. Nie
obawiał się policji, Andrzej Hauptmann, komendant, brał przecież udział w orgietkach,
które organizował w ratuszu po godzinach. Był jego zwolennikiem jak jasna cholera. Ale
taki noblista? Ten mógł narobić gnoju, z całą pewnością.
Bóg świadkiem Urbanowi Warenowi, burmistrz Golgoty zamierzał spełnić
obietnicę daną Kamińskiej, gdyby tylko sprawa się wydała.
Zdał sobie sprawę, że musi coś zrobić z ciałem Cygana.
Starał się dźwignąć jego ciało na bark, jednak czasy młodości i tężyzny fizycznej,
tak przydatnej podczas wieloletniej pracy w bezpiece, dawno minęły. Teraz mógł jedynie
ciągnąć trupa za ręce. Robił to przez ręcznik, który nerwowo odszukał w najbliższej
łazience.
W jego przekonaniu całe wieki minęły, zanim dotaszczył zalatującego tanim winem
nieboszczyka, na schody przy drzwiach wejściowych. Jeszcze tylko kilka kroków i właduje
trupa do bagażnika swojego samochodu.
Kiedy był młodszy, robił takie rzeczy wielokrotnie i nigdy nie miał wyrzutów
sumienia, kiedy na przykład pakowali ciało spałowanego na śmierć studenta do
rozklekotanej ubeckiej Nysy.
Teraz, gdy był w wieku sześćdziesięciu pięciu lat pomyślał, że gdy dzisiejszy dzień
dobiegnie końca, jego serducho albo stanie, albo po prostu zastrajkuje jak pieprzona
Solidarność i wyskoczy mu przez gardło, w poszukiwaniu rozsądniejszego właściciela.
Tak, z całą pewnością, nigdy od dwudziestu lat nie był tak wyczerpany jak teraz.
139
Powinien wziąć urlop, najlepiej wyjechać gdzieś daleko stąd, może do jakiegoś
kraju, gdzie doceniają ludzi poświęcających się dla wyższych idei, a nie tylko w kółko
wymagających więcej i więcej. Może do Stanów? Pewnie nie były takie złe, to tylko mąż tej
kurwy, Adam Drzewiecki nadał jankesom w Golgocie taki kontekst...
Takie właśnie myśli targały umysłem burmistrza Golgoty, kiedy jechał swoim
czarnym audi z trupem w bagażniku do domu Daviesów.
Zaparkował samochód w taki sposób, aby zasłonić ogromną limuzyną całe wejście
do domu Charlesa i Alice. Przeżegnał się za powodzenie całej misji. Boże, daj mi sił,
pomyślał. Niech w domu nie będzie dzieci, ani tego wielkiego Murzyna, bo nie wiem co
zrobię. Wszedł do ich domu, upewniając się uprzednio, że Alice jest sama w domu.
Na szczęście dla niego, tak właśnie było.
Alice Davies siedziała przy stole w kuchni i płakała. W ręku cały czas trzymała
bezprzewodową słuchawkę telefonu. Zadzwoniła już do kogoś innego, czy cały czas nie
mogła się otrząsnąć po rozmowie ze zgwałconą przyjaciółką? Urban Waren miał nadzieję,
że to drugie.
Starał się zachowywać jak najciszej i chyba mu to wychodziło. Alice nawet nie
zauważyła, że ktoś wszedł do domu - w chrześcijańskiej chacie nie było alarmu,
Daviesowie
ufali
Bogu,
a
nie
elektronicznym
wynalazkom
zapewniającym
bezpieczeństwo.
Ich błąd, pomyślał Urban Waren, zaciskając dłonie na szyi Alice Davies i długo,
naprawdę długo, dusząc ją z całych sił.
Wtedy, mniej więcej minutę później po tym, jak Alice Davies, wydając z siebie
ostatnie rozpaczliwe charknięcia i stęknięcia, wyzionęła ducha, dotarła do Urbana
Warena prosta myśl.
Skoro nie był pewien, czy zemdlona Anna Kamińska się nie wygada, to znaczy, że
kobieta potrzebowała czegoś w rodzaju przypomnienia, ostrzeżenia o całej sprawie, jaka
zaszła między nimi przed kwadransem i kilkoma minutami.
Pomysł brzmiał: niech ciało Alice Davies i tego Cygana będzie takim ostrzeżeniem!
Czy na równie bezczelną myśl mógł wpaść ktokolwiek poza Urbanem Warenem?
Niezbyt prawdopodobne. Ale im dłużej burmistrz Golgoty się nad tym zastanawiał, tym
bardziej wydawało mu się to rozsądne. Zaszantażował już wprawdzie Annę Kamińską:
jeśli powie komukolwiek o jego obecności w ich willi, zabije ją.
Teoretycznie miał więc czyste ręce.
Ale co stanie się w momencie, kiedy podrzuci ciało Alice Davies i Cygana pod dom
Drzewieckiego? Innymi słowy: co Urban Waren może na tym zyskać? Cóż, po pierwsze
140
Anna Kamińska otrzyma jednoznaczne ostrzeżenie: jestem bezczelnym skurwysynem,
zobacz, nawet nie pozbyłem się ciał. Spróbuj się wygadać, przecież nikt ci nie uwierzy.
A po drugie?
Cóż, Urban Waren jako były ubek (o ile można mówić o byłych ubekach) wiedział
co nieco o tym, co dzieje się zawsze, gdy odnajdzie się więcej niż jednego trupa w
dziwnym miejscu. Media i policja rozpętają prawdziwą burzę.
Będą artykuły o odnalezionych ciałach w gazecie, może nawet przyjedzie telewizja.
Telewizja! Do Golgoty! A najlepsze będzie to, że wszyscy powiążą te dwa trupy z
Drzewieckim!
Jedna jedyna kwestia pozostawała otwarta: czy zgwałcona Anna Kamińska nie
wyjawi prawdy swojemu mężowi, a co gorsza policji, mediom i wszystkim uczestniczącym
we wrzawie, jaka rozpęta się wkrótce po odnalezieniu ciał?
Urban Waren przez chwilę rozważał wszystkie za i przeciw. Wreszcie poszedł do
łazienki, znalazł detergent i umył szyję martwej jak cholera czarnoskórej kobiety, tak,
żeby mieć pewność, że nie pozostanie ani jeden odcisk jego burmistrzowskiego palca.
Młodym Romem nie przejmował się jakoś szczególnie. Takich jak on było w
Golgocie coraz więcej, a ten w chwili zabójstwa był pijany jak diabli. Nikt nie będzie się
specjalnie przejmował pijanym Cyganem, uspokajał się burmistrz Waren, taszcząc
drugiego trupa do służbowego samochodu.
Minęło kolejne dwadzieścia minut, kiedy pod osłoną nocy samochód zatrzymał się
ponownie przed płotem do willi Drzewieckiego i Kamińskiej. Ciekawe czy Drzewiecki
zdążył już wrócić do domu, pomyślał Waren. Nie, raczej nie. Pewnie siedzi na jakiejś
konferencji, albo przeprowadza te swoje popierdolone eksperymenty na ludziach w tej
dziwnej jednostce wojskowej, o której nikt nie chciał mu powiedzieć ani słowa (jemu! A
był przecież burmistrzem!).
Otworzył bagażnik, założył rękawiczki do golfa na ręce i z niemałym trudem
wytaszczył dwa ciała w niezbyt wysokie krzaki pod płotem posesji noblisty i jego żony.
Następnie wyciągnął telefon komórkowy, upewnił się, że jego numer jest na pewno
zastrzeżony, po czym wykonał dwa krótkie telefony.
Pierwszy z nich był na policję.
- Halo? Jestem pod płotem tego świra Adama Drzewieckiego! Panie, tu są dwa
trupy! Dwa trupy, rozumie pan?! Jedna czarna kobieta i jeden ciemny mężczyzna!
Przyjeżdżajcie szybko! - powiedział to wszystko na jednym wdechu, po czym natychmiast
się rozłączył. Tyle wystarczyło. Wiedział, ze komendant Andrzej Hauptmann zjawi się na
miejscu najdalej za kwadrans.
Drugi telefon był do Anny Kamińskiej.
141
Urban Waren zdobył jej numer bez problemu, sama dzwoniła do niego,
proponując wizytę w ich willi. Kiedy usłyszał smutne, płaczliwe "halo?" po kilku
ciągnących się w nieskończoność sygnałach oczekiwania, w tonie głosu Anny Kamińskiej
rozpoznał, że Adama Drzewieckiego z całą pewnością nie ma jeszcze w domu. Kto wie,
może Anna Kamińska nadal leży naga na podłodze przed kominkiem?
- Pamiętaj złotko. Jedno słowo na mój temat i zajebię nie tylko ciebie. – zagroził
Urban Waren. - Miej na uwadze dzieciaczki Daviesów. Słodkie istotki prawda?
Po czym, nie czekając na odpowiedź, znowu się rozłączył. Właśnie w taki sposób
załatwia się sprawy w Golgocie.
11.
- Urban, pytałam cię o coś! - pełne pretensji słowa grubej żony brutalnie
przywróciły Urbana Warena do rzeczywistości. Wspomnienie zgasło. Myśl o Annie
Kamińskiej, jej rowku między piersiami, tym cholernym rowku, przez który wszystko się
zaczęło. Myśl o Alice Davies, kiedy zacisnął swoje ręce na jej szyi, a ona wydała z siebie
żałosne "khpppprrrhhh", a jej ciało targane agonalnymi drgawkami wreszcie się
uspokoiło. Myśl o Cyganie, którego imienia nawet nie pamiętał, kiedy wszedł do pokoju z
kominkiem i zobaczył nagą Annę Kamińską, płaczącą i leżącą na ziemi. Bagażnik jego
audicy wypakowany trupami.
Wszystko ucichło.
Podniósł głowę. Czas stawić czoła teraźniejszości. W końcu teraźniejszość to nie
przeszłość, prawda, panie Jezu?
- O co, Urszulo? - zapytał.
- O aptekę! Filip Mauss na pewno będzie mnie pytał o cholerną aptekę. Sprawą
żyje całe miasto, w końcu pisała o tym "Pascha". Z twojej apteki zginęło tyle
niebezpiecznych leków, że można by nakarmić nimi pewnie z czterystu głodnych ćpunów.
- Tak - odpowiedział tylko, jednak polityczna natura burmistrza Golgoty szybko
nakazała mu powiedzieć coś więcej: - Tak. Tak. Trzeba coś z tym gównem zrobić. Na
pewno.
Urszula patrzała na niego wymownie. Oczekiwała, że Urban w mig znajdzie dla niej
panaceum na wszystkie troski. A on, nawet tak wielki umysł jak on, był w końcu tylko
człowiekiem.
Wreszcie westchnął ciężko, zdał sobie sprawę, że znów mimo woli bawi się
czarnym słoneczkiem przypiętym do klapy marynarki, i powiedział:
142
- Nie mówiłem ci tego jeszcze. Tak naprawdę Adam Drzewiecki nie ma z
włamaniem do "Rynkowej" nic wspólnego. Fakt, trochę przegiąłem kiedy zadzwoniła do
mnie ta śmieszna redaktor z "Paschy", nie powinienem tak jasno dawać do zrozumienia,
że to ten świr-noblista mógłby mieć cokolwiek wspólnego z kradzieżą.
Urszula rozszerzyła oczy.
- Drzewiecki nie włamał się do apteki?
- Oczywiście, że nie. Naprawdę uważasz, że człowiek jego pokroju nie ma nic
lepszego do roboty, tylko latać po mieście z łomem, pod osłoną nocy, i włamywać się do
aptek, by kraść morfinę?
- Nie o to chodzi! - odparowała natychmiast. - Na pewno nie ukradł tych leków
osobiście. Ale myślałam... czytałam o tym... że to ludzie Drzewieckiego dokonali
kradzieży!
- "Najprawdopodobniej" - zacytował Urban Waren. - Najprawdopodobniej. Tak
powiedziałem. I tak napisali w tym szmatławcu. Ale to nie Drzewiecki, ani jego ludzie.
Zresztą z tego co widzę, on nawet nie ma swoich ludzi. Żyje sobie z Kamińską wypowiedział nazwisko żony noblisty szybko, za wszelką cenę starając się, aby rowek
między piersiami nie pojawił się już w jego świadomości - w wielkiej willi, a on sam
prowadzi klinikę, która z tego co mi wiadomo, jest już kompletnie opuszczona. Nie mają
ani jednego pacjenta, rozumiesz?
Cycki zakołysały się na potwierdzenie.
- Rozumiem, ale... w takim razie, skoro nie zrobił tego Drzewiecki, to kto to zrobił,
to cholery? Kto okradł aptekę?
- Moi ludzie.
- CO?!
- Zatrudniłem do tej roboty Cyganów, tych z obozowiska przy szosie. Kazałem im
włamać się do apteki, pod osłoną nocy. Dałem im dokładne wskazówki co mają ukraść.
Wykonali robotę naprawdę profesjonalnie. - dodał.
Urszula nie pamiętała, aby ktoś kiedykolwiek wywarł na niej takie wrażenie, jak jej
mąż w tej chwili. Nie wiedziała tylko, czy to dobrze czy źle. W tym właśnie momencie
zdała sobie sprawę, że jej własny mąż ją przeraża.
- Po jaką cholerę Cyganie mieliby włamywać się do twojej własnej apteki?
- Nie "mieliby", tylko włamali się i zrobili to naprawdę dobrze – sprecyzował
burmistrz Waren. - Użyli łomu, a mimo to alarm się nie włączył. Nie mam pojęcia w jaki
sposób im się to udało.
- Nie odpowiedziałeś, Urban!
Kąciki ust burmistrza Warena wykrzywiły się w kąśliwym grymasie.
143
- Cyganie włamali się do mojej apteki, abym mógł wykorzystać to zajście przeciwko
Drzewieckiemu. Chcę zrzucić na niego winę, rozumiesz?
Znów ruch ogromnych piersi, tym razem w poziomie. Nie, nie rozumiała. Urban
nie pamiętał już, kiedy ostatnio widział swoją żonę nagą, pewnie minęło już dobrych kilka
lat, kiedy uprawiał z nią seks, ale miał nadzieję, że nigdy już nie zobaczy tych ogromnych
sutków. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, że mógłby w ogóle dotknąć tych ogromnych,
tłustych balonów.
- Co mam zrobić, kiedy mnie zapyta o "Rynkową"? - zapytała po chwili milczenia
ich właścicielka, patrząc na Urbana z mieszanką niedowierzania i szoku.
Czasem wydawało jej się, że nie zna swojego męża, że to jakiś obcy człowiek, który
wiele lat temu, w zasadzie z kompletnie nieznanych jej powodów, powiedział na ołtarzu
sakramentalne "tak".
- Jak to co?! Jeszcze pytasz? Czy ty masz w ogóle jakieś pojęcie o polityce? Masz iść
w zaparte, twierdzić że Adam Drzewiecki, szurnięty noblista, profesor śmierć, zlecił
swoim pracownikom włamanie się do apteki, bo brakowało mu dragów do
narkotyzowania pacjentów w tej swojej cholernej klinice! - syknął Waren, pamiętając o
Julicie McPay za dębowymi drzwiami.
Nie mógł sobie pozwolić na krzyk, Pan Jezus upomniał go już w duchu, za to, że nie
zachowuje dyskrecji w tak istotnych dla miasta sprawach.
Poza tym nie powinien się denerwować. Jego pikawa nie była ostatnio w
najlepszym stanie, doktor mówił mu coś o nadciśnieniu tętniczym.
- A jeśli Drzewiecki cię pozwie? – zapytała Urszula. - Przecież, to nie on włamał się
do apteki, tak?
- Nie doceniasz mnie - ocenił burmistrz Waren. - Artykuł nie mówi jednoznacznie
o Drzewieckim. Nie może mnie pozwać, bo nie ma za co. A ja i William Rowen nie dość, że
nadal jesteśmy w posiadaniu tych lekarstw, to jeszcze dostaniemy pieniądze z
ubezpieczenia od kradzieży. Równowartość skradzionego towaru plus dwadzieścia pięć
procent! - dodał z dumą.
Rozsiadł się wygodnie w fotelu.
Rola burmistrza jest niezwykle trudną rolą, ale on wiedział, że spoczywa na nim
ogromna odpowiedzialność. Liczy się miasto, liczą się jego Sarbinowe Doły. Niestety
czasem, gdy nie dało się rozwiązać sprawy prawą stroną, trzeba było pojechać lewą.
Wiedział o tym doskonale i to stanowiło jego największą siłę.
- No dobrze - skwitowała gruba Waren. - Myślę, że sobie poradzę, ale...
Mąż uniósł brwi.
144
- "Myślę"? - powtórzył. - Nie myśl! Od myślenia są w tym mieście takie jednostki
jak ja! Wykonaj swoje zadanie najlepiej jak potrafisz, to wszystko.
Nie skomentowała.
- Co chciałaś powiedzieć? - zapytał wreszcie burmistrz, widząc że coś gryzie jego
żonę. Poza tym bardzo chciał, żeby już sobie poszła, miał ochotę trochę się podroczyć ze
swoją sekretareczką.
Wpadła mu w oko, może nie powinien przyjmować jej na to stanowisko tylko
dlatego, że była śliczniutka i młodziutka, ale bądźmy szczerzy, który prezes wielkiej firmy
nie lubi od czasu do czasu popatrzeć sobie na opięte w żakiecik młode ciałko swojej
asystentki, ot tak, aby trochę się rozluźnić?
Urszula Waren wahała się chwilę, a wreszcie wypaliła:
- Może by zmiękczyć trochę Maussa przed wywiadem?
- To znaczy?
- To znaczy... - znów się zawahała, aż wreszcie ubrała swą myśl w odpowiednie
słowa. - Biblia mówi „oko za oko”, tak? Mauss mnie ośmieszył, ośmieszył nas, ośmieszył
twój urząd. Może byśmy tak odpłacili mu się pięknym za nadobne?
- Mów dalej.
- Te twoje leki z "Rynkowej". Masz je w dalszym ciągu, tak? A Mauss pije herbatę
hektolitrami…
Przytaknął. I momentalnie zrozumiał.
- Niezbyt często, ale jak się postarasz, potrafisz być całkiem pomysłowa - pochwalił
żonę burmistrz. - Zrozumiałem twój plan, rozważę to. A teraz wyjdź. - dodał swoim
najbardziej oschłym tonem. - Mam tonę papierów do przejrzenia.
Urszula chciała jeszcze coś powiedzieć, nienawidziła kiedy mąż zbywa ją swoją
urzędniczą gadaniną. Mimo to zagryzła wargi, znów obróciła się na pięcie i wyszła nie
zamykając za sobą drzwi.
Urban Waren odczekał chwilę, po czym wstał z ogromnego fotela i przeszedł do
pomieszczenia po drugiej stronie dębowych wrót. Spojrzał na Julitę, która właśnie
grzebała w segregatorach leżących na najniższej półce regału, prawie przy samej ziemi.
Jej tyłek wyglądał jak pierdolona formuła jeden.
- Julita, pozwól do mnie na chwilę. Chciałbym porozmawiać o twojej karierze w
ratuszu. - powiedział burmistrz.
145
12.
Nauczyciel Feliks Pat zamieszkujący jedyny wolnostojący dom, w otoczeniu
szeregowej zabudowy Łęgów Golgockich zjadł już swoje ukochane spaghetti, popijając dla
smaku wyborną bułgarską karkanę. Podziękował Bogu za wspaniały posiłek, a następnie,
zgodnie z codziennym rytuałem, wziął prysznic i rozsiadł się na kanapie przed
telewizorem, czekając na sen.
Ten jednak nie chciał nadejść, a Psor zaczął zastanawiać się, czy aby na pewno o
niczym nie zapomniał. Jego dość przyziemnej natury problem z bezsennością wprowadził
go w uzależnienie od proszków nasennych, które wtłaczał z siebie nie bez wyrzutów
sumienia dzień w dzień, przez dwa długie lata swojego życia.
Pigułki. To takie dziecinne.
Uświadamiając sobie, jak wielkie spustoszenie sieją te malutkie wyroby
szwajcarskich koncernów farmaceutycznych (zamknięte w doustnych kapsułkach w
przyjemnym zielonym kolorze) w jego życiu, z dnia na dzień odstawił odurzające go
proszki.
Licząc dzień dzisiejszy w całości, był czysty od miesiąca i czterech dni.
Bez większych komplikacji! - co stwierdzał ze zdumieniem.
Dzisiejszego wieczora jego problemy ze snem najwyraźniej powróciły. I choć nie
chciał dopuścić tej myśli do głosu za wszelką cenę, w końcu pomyślał tą jedną nieśmiałą
myśl, że może mógłby odstąpić od zasady tylko dziś wieczór i pozbyć się swoich kłopotów
łykając jedną jedyną pigułkę.
Ukrył dwie czy trzy w kuchennej szufladzie, pod zlewem, z tego samego powodu,
dla którego alkoholicy stawiają sobie na półce nienapoczętą butelkę whiskey - aby ćwiczyć
silną wolę.
- Bzdura - mruknął cicho, lecz jednak na głos. – Nawet o tym nie myśl. Toż to
czysta hipokryzja!
Myśl o zażyciu pigułki, której tak się obawiał, gdy wreszcie doszła do pełnego
wymiaru jego świadomości, wydała mu się tak oczywista, jak gdyby był w stanie poświęcić
miesiąc i cztery dni swojego niećpania w imię kilkuset minut spokojnego, choć sztucznie
utrzymywanego snu.
Z drugiej strony, nie było jeszcze tak późno, być może uda mu się zasnąć bez
wspomagaczy i przespać choć kilka godzin, tak żeby jutrzejszego dnia móc wstać bez
problemów i tego cholernego uczucia piasku pod powiekami.
Jak na razie pigułka, jedna, druga i trzecia, spoczywają bezpieczne w szufladzie,
skryte przed światłem i osądzającymi spojrzeniami.
146
13.
Rynek, jak wszystkie rynki świata, był to brukowany plac z budynkami po
wszystkich czterech stronach, nazywanymi fachowo "obiektami użyteczności publicznej".
Mieścił się tu zakład fryzjerski, apteka, pralnia chemiczna, bank oraz przychodnia
lekarska . To nie wszystko.
Jakiś czas temu, obok pomalowanego na wiśniowo zakładu fryzjerskiego "Bella",
prowadzonego
przez
starą
pannę
Stellę
Janis,
wyrósł
kolejny
sklep
spożywczo-monopolowy „WYKWINT” prowadzony przez pracowników holendra,
Vincenta van Hogena. Był to blaszany budynek we flagowych barwach firmy, to znaczy w
zielonym i żółtym. Przerażająco szpetna kombinacja.
Kilkanaście metrów dalej, na wschód od sklepu, Stella Janis prowadziła swój
mikroskopijnych rozmiarów, damsko-męski zakład fryzjerski, w którym niemożliwe było
wysiedzenie w ciszy choć pół minuty - fryzjerka miała zadziwiający dar do wciągania ludzi
w rozmowę, i choć najczęściej były to niewiele warte plotki o niezaspokojonych żonach i
niewiernych mężach, trzeba było przyznać tej kobiecie, że o mieszkańcach Golgoty wie
chyba więcej od samego księdza.
Na rynku nie było bezpiecznie. Wieczorem, gdy zapadła ciemność, podejrzane typy
wychodziły z sobie tylko znanych kryjówek, jak na swoje. Mieszkańcom nie podobało się
to, co wyprawia się na rynku, na ich cholernym rynku. Chcieli poczuć się bezpieczniej.
A burmistrz zamierzał im to dać. Sam miał bowiem problemy związane z tym
reprezentacyjnym miejscem.
Mieszcząca się tutaj apteka „Rynkowa” nie przynosiła tyle pieniędzy ile zakładali
współwłaściciele, Urban Waren i William Rowen, kilka lat temu, siedząc wspólnie nad
excelowskimi tabelkami. Było gorzej niż źle, Urban sam nie wiedział jak do tego doszło,
ale znaleźli się nad finansową przepaścią.
Wtedy burmistrz Waren wpadł na pomysł. Dodał dwa do dwóch, połączył
odpowiednie sznurki i wreszcie znalazł rozwiązanie całej sytuacji. Z całego serca pragnął
wykurzyć znienawidzonego Drzewieckiego z Golgoty – to jedno. Równie serdecznie
pragnął wygnać z miasteczka, które uważał przecież za swoją własność, stacjonujących
Amerykanów – to drugie. Poza tym przydałoby się trochę pieniędzy, prywatne konto
Urbana Warena domagało się kasy w trybie pilnym.
Urban Waren powiedział prawdę swojej żonie, zanim wyrzucił ją ze swojego
gabinetu, aby móc w spokoju podwalać się do pięknej Julity McPay. Burmistrz Golgoty
faktycznie zlecił Cyganom włamanie się do budynku apteki i kradzież leków.
- Macie to zrobić tak, żeby nikt, ale to kurwa nikt, nie zauważył ani jednego z was –
tłumaczył im na spotkaniu, które odbyło się w miejscu, w którym podejmowane są
147
wszystkie brudne decyzje polityczne świata – w lesie. Światła audi a8 należącego do
burmistrza oświetlały sylwetki rosłych cyganów, kiedy tłumaczył im co i jak. Nie
przepadał za takimi spotkaniami, szczerze mówiąc bał się tych ludzi, ale co zrobić – liczy
się dobro miasta, prawda?
Święta prawda.
Kiedy już było po wszystkim, a włamanie zostało dokonane, burmistrz Waren
musiał przyznać, że Cyganie wykonali swoją robotę pierwszorzędnie. Zero świadków,
zniszczone drzwi wejściowe, wyczyszczona kasa i zaginione niebezpieczne leki.
Pierwszorzędna robota!
Następnego
dnia
po
włamaniu,
młoda
dziewczyna,
pracownica
apteki
odpowiedzialna za włączenie alarmu i prawidłowe zamknięcie lokalu straciła pracę w
trybie dyscyplinarnym. To znaczy usłyszała "wypierdalaj stąd w te pędy!" od starego
aptekarza i pobiegła z płaczem do domu. A Urban Waren nie zrobił nic, aby pomóc
biednej dziewczynie, która przez długie lata po tym wydarzeniu, nie mogła znaleźć żadnej
porządnej pracy i utrzymać siebie i swojego małego synka.
Oto artykuł opublikowany w regionalnym czasopiśmie „Pascha”:
148
WYDANIE SPECJALNE
ZAGINĘŁY NIEBEZPIECZNE LEKI: MOFRINA
I KODEINA na ulicach GOLGOTY!
W nocy z wtorku na środę
miejscowość Sarbinowe Doły była
świadkiem
wyjątkowo
bezczelnej,
zuchwałej kradzieży z włamaniem,
dokonanej w Aptece Rynkowej.
Burmistrz
Waren,
będący
współwłaścicielem apteki przy rynku,
postanowił podzielić się z lokalną
społecznością
Golgoty
niewesołymi
informacjami: „W związku z będącym w
toku śledztwem ustalono, że w wyniku
rabunku dokonanego w nocy z wtorku na
środę, około godzin od drugiej do
czwartej, rozpłynęły się w powietrzu
niezwykle niebezpieczne dla zdrowia
silne
w
działaniu
substancje
farmaceutyczne, m.in. silne tabletki
przeciwbólowe
i
przeciwkaszlowe,
mające
co
przyznaję
z
bólem,
niepożądane w przypadku nadużycia
właściwości narkotyzujące” – tłumaczy
Urban Waren. Wartość utraconych leków
szacuje się na około dwadzieścia tysięcy
złotych, oprócz gotówki z kasy fiskalnej i
pomieszczenia
socjalnego
zaginęły
przede wszystkim leki na tzw. różową
receptę, czyli takie zawierające morfinę,
efedrynę, metadon, albo laboratoryjną
kodeinę.
„Przypominam, że nie może być mowy o
naruszeniu, bądź złamaniu jakichkolwiek
przepisów
dotyczących składowania
leków. Apteka była zabezpieczona
poprawnie. Wszyscy wiemy, kto zyskałby
najbardziej na narkotycznych w swoim
działaniu lekarstwach, wszak znamy
osobę, która od wielu lat narkotyzuje
swoich pacjentów, wmawiając im
bezczelnie, że to terapia psychiatryczna.”
Burmistrz Urban Waren, nie chce
wypowiadać się na temat swoich
prywatnych przypuszczeń dotyczących
zuchwałego włamania: „Nie mamy
żadnych jednoznacznych dowodów” –
mówi. Nie wiadomo dlaczego w aptece
nie włączył się alarm, jednak z całą
pewnością doszło do włamania. Świadcza
o tym dowody pozostawione na miejscu
zdarzenia np. ślady po ciężkim
narzędziu, prawdopodobnie łomie, który
został porzucony już po złamaniu
zabezpieczeń. Warto wspomnieć, że
„Rynkowa” nie miała krat w oknach,
jedynym elementem zwiększającym
bezpieczeństwo
były
rolety
antywłamaniowe.
Istnieją także niepotwierdzone
przypuszczenia o istnieniu dowodu
jednoznacznie
obciążającego
winną
osobę w sposób niepodważalny. O
rozwoju sytuacji będziemy informować
naszych Czytelników na bieżąco.
149
Tak właśnie było. Przynajmniej według Urbana Warena, który właśnie wychodzi z
ratusza, pomimo kolejnego z trudem osiągniętego orgazmu, nadal myśląc o diablo
pięknej dupie swojej asystentki.
Przeszłość, wszystko przeszłość.
Seks z Julitą był całkiem niezły, ale teraz czas na interesy. Rozprawi się z
Drzewieckim, z amerykańcami i w ogóle z każdym, kto ośmielił mu się, kurwa, sprzeciwić.
„Ostateczne rozwiązanie kwestii drzewieckiej” – tak nazywał to myślach.
Burmistrz idzie w kierunku zakładu fryzjerskiego zlokalizowanego vis a vis
budynku ratusza. Kto inny na pewno nie wpadłby, żeby rozpocząć całą akcję od wizyty u
tej starej cipy, Stelli Janis. On tak. Dlatego był burmistrzem.

14.
Urban Waren to człowiek czynu. A przynajmniej za takiego uwielbiał się uważać,
zawsze i wszędzie dając ludziom rady na temat... innych ludzi. Nie przeszkodziło mu, że
tabliczka na drzwiach zakładu fryzjerskiego oznajmiała wszem i wobec „ZAMKNIĘTE”.
Zapukał w szybę raz, a potem jeszcze trzy razy, dużo szybciej i głośniej.
Drzwi otworzyły się.
- Ojej, pan burmistrz! Witam pana serdecznie! – rzekła Stella Janis, właścicielka
zakładu. – Nie za późno na wizytę?
- Nigdy nie jest za późno, kiedy chodzi o interesy miasta, Stello – odrzekł
burmistrz łagodnie. – Wiem, że już zamknięte, ale czy mogłabyś doprowadzić włosy
swojego burmistrza do porządku?
- Oczywiście, panie burmistrzu – odrzekła Stella Janis. - I tak nie mam nic do
roboty w domu.
Ciach, ciach, ciach. Włosy spadały na podłogę. Stella pracowała nożyczkami w
szaleńczym tempie. Burmistrz Waren był jej stałym klientem, a ona lubiła się tym chwalić
przed innymi klientami.
- Musisz wiedzieć, Stella, że twój zakład fryzjerski nie będzie przynosił żadnych
zysków, jeżeli nie będzie miał akceptacji ze strony ratusza – powiedział, kiedy fryzjerka
powiedziała mu, że pomału kończy już zajmować się strzyżeniem jego włosów.
- To znaczy?
- Ludzie chcą mieć pewność, że miasto akceptuje takie biznesy jak twój zakład rzekł do starej fryzjerki, kiedy ta po strzyżeniu jego siwej czupryny ściągała mu czarną
płachtę z ramion.
150
- Co ma pan na myśli, panie burmistrzu? - zapytała naiwnie Stella, jak na
pięćdziesięciolatkę cechując się swego rodzaju skrzywieniem emocjonalnym. Była osobą
przesadnie ufną, choć nie wynikało to z głupoty, a jedynie z rozpaczliwej chęci
udowodnienia sobie samej, że ludzie są dobrzy.
Trafiła dzisiejszego wieczoru najgorzej jak mogła.
- Czy twój lokal przynosi dochody? - zapytał retorycznie burmistrz.
- Wie pan sam jak to jest... zawsze mogłoby być lepiej - westchnęła Stella.
Polityk wstał z fotela fryzjerskiego, zwracając uwagę, by kępki jego własnych
siwych włosów, leżące teraz na kafelkach podłogowych, nie przyczepiły mu się do
garniturowych spodni, za które w stolicy zapłacił pięć stów.
- I może być, moja droga! Słyszałaś o programie "Twoje miasto poleca"?
- Nie.
Było by w istocie dziwnym, graniczącym z paranormalnością zjawiskiem, lub
zwyczajnym kłamstwem, gdyby fryzjerka odpowiedziała inaczej. Urban Waren wpadł na
pomysł tego "programu" trzydzieści sekund temu.
Ten pozornie niewiele znaczący, krótki dialog burmistrza z jedyną fryzjerką w
okolicy, miał stać się początkiem najbardziej nieuczciwej kampanii wyborczej w historii
miasteczka. Burmistrz Waren trzymał się swojego ratuszowego fotela tak kurczowo, jak
gdyby siedział na mknącej w szalonym tempie kolejce górskiej bez żadnego
zabezpieczenia.
Oczywiście Waren, kochający siebie najbardziej na świecie w obłudny i fałszywy
sposób, nie traktował swoich poczynań jako rozpaczliwej próby utrzymania stołka,
tłumacząc swój niecny plan koniecznością utrzymania tonącego okrętu zwanym Golgotą,
za wszelką cenę na wzburzonej powierzchni oceanu.
Oczywiście widział siebie wyłącznie w roli kapitana, który jako jedyna osoba na
świecie będzie w stanie pokierować tę zaszczurzoną golgocką łajbę na tylko jemu znane
prądy morskie, zapewniające obfitość i dobrobyt dla całej jego załogi.
Polityk wyszczerzył zęby w wyćwiczonym uśmiechu, który nie obejmował jednak
jego lodowatych oczu.
- To taki system wspierania lokalnych przedsiębiorców, moja kochana. Punkty
usługowe, takie jak twój, mogą zacząć przynosić dużo większe zyski, jeżeli będą posiadały
aprobatę władz miasta. - wyjaśnił, gładząc się po siwych, równiuteńko przystrzyżonych
włosach zaczesanych do tyłu. - Oczywiście muszą przy tym spełniać pewne hmm...
standardy, jednak nie sądzę, żeby był to jakikolwiek problem.
Choć Stella nie odezwała się nawet słowem, jej ufny wyraz twarzy krzyczał wręcz
"proszę mów dalej".
151
Urban Waren natychmiast to zauważył:
- W skrócie chodzi o to, że umieszczamy w oknie witryny logo programu. powiedział burmistrz, myśląc o tym, że nikt w tym zapyziałym mieście nie może równać
się z nim inteligencją. - Wtedy każdy przechodzący wie, że ma do czynienia z lokalem
spełniającym wymogi władz. Wszystkie punkty opatrzone taką nalepką są dodatkowo
promowane w wydawanej przez ratusz gazecie i na naszej stronie internetowej. - dodał
fachowym tonem.
Stella pokiwała głową. Wierzyła temu człowiekowi.
- A ile będzie mnie to kosztować? - zapytała, w zasadzie nieświadomie zgadzając się
na "wspaniały" pomysł burmistrza.
- Niewiele. Możemy porozmawiać o tym później, ale w zasadzie nie ma o czym.
- Rozumiem - odparła z zadowoleniem.
Głosowała na tego człowieka, kiedy kandydował po raz pierwszy i nie dawała wiary
plotkom, które pojawiały się w miasteczku na jego temat. Nie potrafiła przyjąć do
świadomości że ten miły, trochę otyły pan, potrafiłby zdradzić swoją żonę z jakimś
nieletnim kurwiszonem, albo urządzać libacje alkoholowe z prostytutkami, w
pomieszczeniach ratusza. To po prostu nie mieściło jej się w głowie.
Stella Janis naprawdę uważała, że Urban Waren jest dobry. A on był mistrzem w
wykorzystywaniu takich naiwniaków jak ona.
Za każdym razem, kiedy któraś z jej klientek i klientów starał się nawiązać z nią
luźną rozmowę pod tytułem "gdyby nie ten cholerny Waren w miasteczku układałoby się
wszystkim o wiele lepiej" wyraźnie zdenerwowana Stella zmieniała temat.
Nie było to specjalnie trudnym zadaniem: wystarczyło tylko zamienić "cholernego
Warena" na "pieprzonych Jankesów" albo "tego wariata psychiatrę zamieszkującego
swoją willę na wzgórzu”, a każdy, bez wyjątku, godził się na zmianę obiektu swoich
narzekań.
Stella Janis nie mogła pozwolić na to, aby ktokolwiek obrażał jej ukochanego
burmistrza i trzeba przyznać, że była bardzo wytrwała w swoich postanowieniach.
Podczas dobiegającej końca pierwszej kadencji Urbana Warena ani razu nie zgrzeszyła
myślą, ani słowem, przeciwko człowiekowi, którego tak szczerze podziwiała.
Szkoda tylko, że była donosicielką.
- Chętnie wezmę udział w tym programie, panie burmistrzu - rzekła, biorąc w
dłonie miotłę i zgarniając na kupkę wszystkie włosy Warena. - To naprawdę doskonały
pomysł. Czy inni również podzielają nasz entuzjazm?
Waren wziął płaszcz z wieszaka i przywołał na twarz swój słynny uśmiech.
152
- Oczywiście - skłamał natychmiast. - To nie tak, moja kochana Stello, że ja muszę
kogokolwiek prosić o to, aby zgodził się umieścić nalepkę na drzwiach. To nigdy by nie
zadziałało.
Stella kiwała głową bez chwili ustanku, a rozochocony jej entuzjazmem burmistrz
dodał:
- To działa w taki sposób, że porządni obywatele Golgoty, ludzie przedsiębiorczy i
prawowici sami proszą mnie o to, aby móc przystąpić do tego wspaniałego programu. A
komisja przybywa na zgłoszone miejsce, dokonuje kontroli obiektu i sprawdza jej
zgodność z naszymi standardami!
Burmistrz Waren wyraźnie się rozkręcił, podniecony dodał więc:
- Moglibyśmy wiele zrobić dla twojego zakładu. Promocja i reklama! Zaufanie i
niskie ceny usług dla stałych klientów! Można by też pomyśleć o małym remonciku w
przyszłości... – rozpędził się, wabiąc ją jak rybę przynętą.
- To wspaniały pomysł! – usłyszał jej rozanielony głos.
- W istocie – przytaknął.
Uśmiech nie schodził z jego twarzy.
- A jakie kryteria muszę spełniać, panie burmistrzu? Bo na pewno są jakieś kryteria
prawda?
Kryteria. Oczywiście.
- Przede wszystkim lojalność wobec władz, nie ukrywałem tego nigdy.
My
podrapiemy ciebie, ty podrapiesz nas. Tak to działa w każdym mieście, małej mieścinie i
ogromnej metropolii. Słyszałaś o włamaniu do apteki? – zmienił nagle temat.
- Owszem. Czytałam o tym w gazecie.
Burmistrz rozszerzył uśmiech. No jasne, że czytałaś.
- Straszne, że w tak pięknym mieście zdarzają się cały czas przypadki takie jak ten orzekł burmistrz Golgoty. - Nie powinno tak być, naprawdę nie powinno...
- Bardzo pan przeżywa to włamanie? - spytała z troską.
W ogóle, kurwa. W ogóle.
- Wszyscy wiedzą, że apteka należy do mnie. No i do Williama - powiedział szybko
burmistrz, nie wypowiadając swoich myśli na głos. – Odbieram to jako osobisty atak.
Między nami mówiąc, Stello, wątpię, żeby włamania dokonał ktokolwiek spoza naszego
małego miasteczka... - dorzucił aluzję.
- Ma pan na myśli tego potwora, Drzewieckiego?
Jezu, ta kobieta jest subtelna jak pięść w dupie.
- Nie mam przeciwko temu człowiekowi żadnych dowodów, moja droga. Jeszcze
nie - wybrnął Waren. - Ale ten człowiek nie powinien mieszkać w naszym miasteczku... co
153
to, to nie! Kliniki, jednostki wojskowe, morderstwa... Na pewno zauważyłaś, że gdy
pojawił się w Golgocie kilkanaście lat temu, od tego czasu sporo się tu pozmieniało.
Pokiwała głową z niezadowoleniem.
- Amerykanie... - westchnęła. - To przez Drzewieckiego tu są, prawda? To przez
niego wybudowali tą dziwną jednostkę wojskową na wzgórzu. Czują się tu jak u siebie.
Panoszą się po mieście, wprowadzają swoje dziwne obyczaje i porządki. Te ich głośno
krzyczane "fucki" i "shity"... Proszę sobie wyobrazić, panie burmistrzu, że w ostatnią
sobotę widziałam, jak dwóch z nich pobiło się tu, na rynku, z moim dobrym sąsiadem,
starym Eugeniuszem Osękowskim. Tylko dlatego, że coś do nich krzyczał! A oni, nie
przebierając w słowach, po prostu zaczęli go okładać pięściami! Pobiegłam na miejsce
natychmiast, nawet nie zamknęłam zakładu! - stara panna dopiero zaczynała swoją
przemowę. - I wie pan co mi powiedzieli? Że ten człowiek stanowi zagrożenie! Że nie
wolno zakłócać spokoju, a oni się bronili, bo Eugeniusz Osękowski groził im bronią! Stary
Gienek! Bronią! Pan sobie wyobraża? Prędzej zostałabym, panie Jezu przebacz mi,
cholerną burdelmamą, niż ten człowiek dotknąłby jakiejś broni!
Burmistrz Waren słyszał o całym zajściu. Był dobrze poinformowanym
człowiekiem, miał swoje sposoby na to, żeby wiedzieć o wszystkim, co mogło okazać się
przydatne w przyszłości. Dlatego to on sprawował władzę, a nie ktokolwiek inny.
Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie było tak, jak opisywała to Stella Janis. Stary
Eugeniusz Osękowski był, z tego co słyszał Urban Waren, po paru głębszych, nie był też
sam, bo w towarzystwie największego menela w wiosce Gerarda Kepplera. Pijani w sztok
darli ryja na cały rynek. Osękowski, na co dzień prawowity i spokojny obywatel
miasteczka, po alkoholu krzykacz i awanturnik, krzyczał, że amerykanie powinni
wypierdalać czym prędzej do swojego kraju, zanim mieszkańcy Golgoty, dumni Polacy,
naprawdę się wkurwią, wezmą sprawy w swoje ręce i zrobią tu porządek. "Wtedy skończy
się zabawa, tak jak skończył się wasz pierdolony Wietnam, bambusy!" – krzyczał pijany
starzec.
Po czym (burmistrz nie mógł w to uwierzyć, choć komendant Hauptmann zaklinał
się, że to prawda) Osękowski wyciągnął gnata, zwykłą gazówkę, jaką można zamówić w
Internecie za stówę, no może stówę pięćdziesiąt, i zaczął nią wymachiwać przed nosem
przeczulonym na punkcie terroryzmu Amerykanom.
- I co teraz, czarne żołnierzyki?! – krzyczał, machając pistoletem w powietrzu. –
Powiedziałem już raz, spierdalać mi w podskokach, ale już!
To mogło wkurwić czarnoskórych żołnierzy, naprawdę mogło, Urban Waren
doskonale to rozumiał. Amerykanie stacjonujący w Golgocie mieli odgórnie ustalone
prawo do wolnego od służby, a nikt nie chce wysłuchiwać takich przepełnionych
154
rasistowską nienawiścią bzdur w sobotni wieczór. Wpierdol był więc oczywistością,
przynajmniej według burmistrza.
Oczywiście nie powiedział tego na głos, tylko uśmiechnął się dobrotliwie.
- Stello, moja droga Stello... masz oczywiście rację. To skandal, że amerykanie
pobili twojego biednego sąsiada. Porozmawiam z nim. Podjąłem już odpowiednie kroki,
żeby takie sytuacje nie miały miejsca w przyszłości… - to było kłamstwo - …ale obawiam
się, że moja władza również ma swoje granice... - to była akurat prawda.
- Mógłby pan burmistrz coś z tym zrobić? Naprawdę? - oczy starej panny
rozszerzyły się z uwielbienia.
- Nie ma problemu. Liczy się dobro naszego miasteczka - odparł natychmiast
Waren, odruchowo dotykając malutkiego herbu miasta na klapie marynarki. - Być może
Eugeniusz Osękowski troszkę przesadził w swojej dosadności... - spojrzał kontrolnie w
twarz Stelli Janis, jednak nie dostrzegł w nich niczego niepokojącego, więc kontynuował:
- ...ale nie może być tak, że Amerykanie, którzy są tu przecież naszymi gośćmi, naruszają
nietykalność osobistą naszego obywatela! To nie Afganistan, do ciężkiej cholery! - dodał
wojowniczo.
- Dokładnie! To samo mówił mi później pan Osękowski. Pobić człowieka za słowa
prawdy... do czego to doszło!
- Obiecuję ci, że to się wkrótce skończy, Stello - powiedział burmistrz. - Nie może
być tak, że z powodu jednego człowieka, Adama Drzewieckiego, który realizuje swoje
szaleńcze idee w klinice na wzgórzu, pojawiają się w naszym miasteczku okupanci, którzy,
pod pretekstem wprowadzenia stabilności, tłuką naszych obywateli na środku rynku!
- Co pan proponuje? - zapytała Stella. Cholernie dobre pytanie.
Urban Waren nie zawahał się nawet przez pół sekundy. Był przecież politykiem.
- Wykurzymy stąd Amerykanów i Drzewieckiego, niech sobie prowadzą te swoje,
psiakrew, eksperymenty gdzie indziej. Jeśli rada miejska podzieli moje zdanie, zwiększę
uprawnienia golgockich policjantów – wyjaśnił. - Ten człowiek, Adam Drzewiecki, nie
może być ponad prawem! Nie może być tak, że znajdują u niego pod domem dwa ciała, a
on, po krótkim przesłuchaniu, wychodzi sobie na wolność i wraca do domu! Ciała Alice
Davies i tego biednego Roma nie zdążyły jeszcze ostygnąć, a ten, psiamać, profesor
oświadcza, że jest niewinny i nie ma z tą sprawą nic wspólnego!
- A może... a może faktycznie to pomyłka? Teoretycznie go oczyścili ze wszystkich
zarzutów, prawda? – zapytała nieśmiało Stella. - …panie burmistrzu. - dodała
natychmiast, widząc jadowitą nienawiść w oczach swojego idola.
155
Nie wiedziała, czy człowiek z którym rozmawia, faktycznie ma możliwość
zwiększenia uprawnień policjantów, których szczerze powiedziawszy, nikt w Golgocie nie
darzył szczególnym zaufaniem, ale wiedziała, że Urban Waren nie żartuje.
To było widać w jego kąśliwym spojrzeniu.
- Twierdzisz, że Adam Drzewiecki, człowiek, który sprowadził nieszczęście na
nasze miasto, który przyprowadził tu lejących naszych obywateli okupantów, który zabił
osobiście, albo i nie osobiście, dwie osoby i bezczelnie wyrzucił zwłoki, jak worki ze
śmieciami pod swoją posesją, jest niewinny? – zapytał retorycznie Waren.
- Ja…
- Zajrzyj do gazet, Stello! On włamał mi się do apteki, kradnąc leki! On włamał się
do Golgoty! - brzmiało to tak patetycznie, że Stella już nie miała żadnych wątpliwości,
Drzewiecki na pewno jest potwornym Doktorem Śmierć i zasługuje co najmniej na
spalenie na stosie.
- Tak, panie burmistrzu. Przepraszam - odparła natychmiast.
Urban Waren uśmiechnął się w duchu. Co za idiotka.
Wiedział, że stara panna, wieczna dziewica, zacznie gadać o wszystkim co mówił, z
każdym, dosłownie z każdym klientem, jaki się u niej pojawi przez najbliższe tygodnie.
Będzie kłapać dziobem bez ustanku, a ludzie będą słuchać z zaciekawieniem. I
nienawidzić Drzewieckiego, jego kliniki i Amerykanów jeszcze bardziej niż do tej pory.
Dokładnie tego oczekiwał.
Pożegnał się ze Stellą kiwnięciem ręki, gdy wychodził z „Belli”, a dzwoneczek
zawieszony nad drzwiami zadzwonił wesoło, powiedział na odchodne:
- Zrobimy coś z tym całym profesorem Drzewieckim, kochana. Zrobimy porządek z
Amerykanami. Jedyne czego oczekuję w zamian to pełnego poparcia.
Po czym wyszedł, zostawiając rozanieloną Stellę samą, a ona jeszcze długo marzyła
o tym, żeby kiedyś spotkać takiego mężczyznę jak ten wspaniały człowiek i ożenić się z
kimś takim pewnego dnia.
15.
Kolorowa toyota hilux, przyozdobiona za pomocą farby w sprayu w egzotyczne
ornamenty mknęła po szosie nie zważając na dziury i przepisy drogowe. Dwie osoby w
szoferce, kilka na pace. Pickup Romów. Łatwa zdobycz dla każdego policjanta drogówki,
prawda?
Jednym z ludzi, którzy wiedzieli jak jest w Golgocie naprawdę był stary Cygan.
Tak… ten człowiek od wielu lat zdawał się wiedzieć coś, czego my, zwykli śmiertelnicy, nie
mieliśmy okazji dostrzec.
156
Stary wyczuwał pewne rzeczy, tak jak koty, które wyczuwają ból głowy i starając się
pomóc, ładując się na obolałą łepetynę, czasem ku krzykliwym protestom swoich
właścicieli. Czym była ta jego dziwna zdolność do wyczuwania różnych rzeczy? Tego nie
wiedział.
Nigdy o to nie prosił, nigdy się tego nie uczył, ani nie starał się zwiększyć tej
tajemniczej mocy. Nie przekazano mu tej wielkiej energii z dziada pradziada. Po prostu
odkąd pamiętał, potrafił coś, czego nie potrafili inni, wiedział o rzeczach o których
teoretycznie nie miał prawa wiedzieć, czasem słabiej jak gdyby próbował czytać książkę
przy bardzo słabym świetle, a czasem lepiej, jak gdyby ktoś szeptał mu wszystko do ucha.
Było tak od niepamiętnych czasów, a warto wspomnieć, że stary Cygan żył już sto
dwadzieścia lat.
To właśnie ta tajemnicza zdolność pomagała mu przez całe życie, choć starzec
musiał przyznać, że czasem, gdy ognisko zgasło, a on siedział na pieńku, jeszcze przez
długie godziny pykając tytoń z drewnianej fajki, modlił się do sobie tylko znanych bóstw,
aby zdjęli z niego piętno i pozwolili mu odczuwać świat, tak jak odczuwają go inni ludzie.
Ale bogowie nie słuchali.
Stary nie miał jednego imienia, ale wszyscy mówili na niego po prostu Bogur.
Wyglądał dokładnie tak jak człowiek, który osiągnął magiczny pułap stu przeżytych
wiosen, a potem, jak gdyby nigdy nic, przeżył jeszcze dwie dekady.
Jego pomarszczona twarz była coraz częściej wykrzywiona bolesnym grymasem, i
trudno mu się dziwić, od czterdziestu ośmiu lat odczuwał bóle reumatyczne w okolicach
krzyża, miał też problemy z jedzeniem, ponieważ nie miał zębów. Bogur nie modlił się o
śmierć, przeciwnie, był zdania, że choćby miał żyć jeszcze drugie sto dwadzieścia lat, a
wszystkie jego członki już do reszty wykrzywi artretyzm, będzie przeżywał każdy dzień z
wdzięcznością.
Oprócz Bogura, siedziały na pace jeszcze cztery osoby: młodszy brat starego
Cygana, osiemdziesięcioośmioletni Mahurb, jego równie wiekowa żona, oraz dwójka
dzieci: nastoletni wnuczek Ramon, oraz Gaheba w wieku przedszkolnym.
- Patrz, Ramon, patrz! - mówi Gaheba, wskazując palcem na zataczającego się przy
drodze pijaka, Gerarda Kepplera.
Ten słyszy dźwięk dieslowskiego silnika, obraca się, omal się przy tym nie
wywracając i pomimo wypitego litra wódy macha do nich przyjaźnie ręką.
Gaheba i Ramon również do niego machają. Kierowca wesoło trąbi klaksonem.
Jego imienia studwudziestoletni Bogur nigdy nie mógł zapamiętać, ale brzmiało
podobnie do słowa Farmen... czy jakoś tak, zresztą pies to wąchał. Bogur nie przepadał za
tym rozwrzeszczanym młodzieńcem, był zdania, że prowadzi toyotę jak wariat,
157
niepotrzebnie zwracając uwagę na ich obecność w Sarbinowych Dołach. W wieku stu
dwudziestu lat człowiek cichnie i zdaje sobie sprawę, że im mniej go na świecie, tym
lepiej.
Poza tym byli w żałobie. Stracili ukochanego Harima, członka ich rodziny, który
pracował dla Adama Drzewieckiego, i którego Drzewiecki najwyraźniej zabił z zimną
krwią, podobnie jak zabił jeszcze jedną osobę, której nazwiska Bogur nie pamiętał, ale
chyba brzmiało jak amerykańskie imię Dave.
I tak już nieźle namieszaliśmy w Golgocie, pomyślał Bogur, patrząc w ciemność.
Od jakiegoś czasu trzy sprawy nie dawały mu spokoju.
Pierwsza sprawa, ich obozowisko przy drodze numer 5, było określane przez
Polaków słowem, którego znaczenia Bogur nie bardzo rozumiał, ale brzmiało ono
"nielegalne".
- Nie wolno rozbijać obozowisk przy drogach, nie wolno! - mówił do nich
komendant Hauptmann grożąc palcem i zapewniając, że rozniesie ich barakowozy w trzy
dupy, jeśli natychmiast się nie wyniosą z miasta.
Ale oni nie posłuchali.
I słusznie, pomyślał Bogur. W momencie, kiedy przybył do nich z dziwną
propozycją ten grubas, burmistrz miasteczka, wszystko się zmieniło. To była druga
sprawa, ta która powodowała u Bogura bezsenność. Nie mógł zrozumieć czemu, ale
obiecał sobie, że zanim wreszcie umrze, dotrze do sedna sprawy i przeprosi swoje bóstwa,
jeśli popełnił grzech.
- Powiem krótko. Trzeba się włamać w jedno miejsce. - rzekł gruby w skórzanej
marynarce, tak jak gdyby rodzina Bogura już była jego własnością. Światła jego czarnej
limuzyny oświetlała nie jego, lecz ich, stojących naprzeciw. Zupełnie jak podczas
przesłuchania.
- Trzeba, mówisz? - roześmiał się Bogur, mimo ogromnej chęci, nie mrużąc oczu w
blasku reflektorów. - Coś ci się pomyliło! Wydaje ci się, z tego co słyszę, że możesz
wydawać nam rozkazy, ale tak nie jest, polityku. Kim jesteś, że masz czelność mówić mi co
mamy robić?
- Burmistrzem - odparł grubas. - I nie wydaję wam rozkazów, tylko proponuję
pracę. Uczciwą pracę, za uczciwe pieniądze.
Bogur wykrzywił wtedy pomarszoną twarz.
- Być może sądzisz, że jesteśmy oprychami, których możesz sobie wynająć do
brudnej roboty, polityku. Jeśli tak, istnieje w waszym języku takie słowo, którego teraz z
chęcią użyję. Wypierdalaj stąd i to szybko, zanim stracę cierpliwość.
158
A grubas, jeżeli to w ogóle możliwe, roześmiał się. Był to jednak nieszczery śmiech i
Bogur od razu się na nim poznał. Ten człowiek jest jak żmija, pomyślał wtedy stary Cygan.
- Robota jest uczciwa, bo miejsce, do którego trzeba się włamać należy do mnie. rzekł wreszcie, gdy skończył zanosić się teatralnym śmiechem.
- Do ciebie? - powtórzył Bogur.
- Owszem, do mnie. To moja apteka na rynku. Chodzi o to, aby wrobić kogoś w to
włamanie.
- Kogo?
- Człowieka, który zabił waszego brata. I moją przyjaciółkę, Alice Davies, żonę
tutejszego pastora.
- Adam Drzewiecki... - wycedził Bogur z ogromną nienawiścią w głosie. - Ten syn
kurwy. Zostawił ciało Harima pod płotem, jak śmiecia, choć Harim robił dla niego dobrą
robotę.
- Taaak, no właśnie, właśnie. Widzę, że czytacie gazety. To jak będzie? - zapytał
grubas, wyciągając ogromnych rozmiarów portfel.
Wtedy Bogur zaczął na poważnie rozważać jego propozycję, aż wreszcie się zgodził.
Zgodził się, choć nie miał pewności, że grubas nie kombinuje czegoś więcej, niż im
powiedział, a wydawało mu się niemal na pewno, że tak mogło być. Nie wiedział tego na
pewno, ale cicho podejrzewał. I nie posłuchał głosu serca, pierwszy raz odkąd pamiętał.
To właśnie była trzecia, najgorsza sprawa.
Toyota wjechała na teren obozowiska na wzgórzu. Gdyby nie zmrok, rozciągałaby
się stąd wspaniała panorama całych Sarbinowych Dołów.
Miasteczko pogrążało się w ciemności.
159
Rozdział VII
Ars magica
„To jest nowa prawda,
a to stare kłamstwa,
to mały karabin,
a to wielki czołg,
to jest zgniła nerka,
a to był kiedyś mózg”
~ Piosenka Łysiny Lenina – „Wyliczanka”.
26 września, dziewiąta wieczór. Willa profesora Drzewieckiego
1.
N
azywam się Jack Burnfield. Jestem dziennikarzem, historykiem, swego czasu
byłem nawet całkiem niezłym, choć średnio legalnym wykładowcą. Robię co mogę,
żeby zrozumieć co jest nie tak z tym dziwnym, polskim miasteczkiem.
Nie wiem jednak, czym tak naprawdę jest miejscowość Sarbinowe Doły. Czy to po
prostu kolejna zabita dechami dziura, o której Bóg zapomniał już dawno temu? Nie jest
tak, że miasteczko jest po prostu sumą wszystkich jego złych mieszkańców, których, jak
na złość, znalazło się w tym miejscu ponadprzeciętnie dużo? Jako dziennikarz, przybyły
tu przed kilkoma godzinami, na pewno chciałbym poznać prawdę o tym cholernym
miejscu. To moja druga natura. Po prostu wiedzieć.
160
Chociaż, z drugiej strony, wydaje mi się, że nie chciałbym poznać całej prawdy od
razu… coś czuję, że miasto-prostytutka zemściłoby się na mnie, za odkrywanie wszystkich
tajemnic podczas jednego wystąpienia.
Myślę, że jak do tej pory, choć nie poznałem nawet jego mieszkańców, panujących
tu obyczajów, a jedynie odczuwając na własnej skórze cuchnącą stęchlizną atmosferę,
mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że moje pierwsze wrażenie o Golgocie było co
najmniej niepokojące.
Spotkałem się z profesorem w jego willi. Zasiedliśmy przed kominkiem i odbyliśmy
całkiem miłą pogawędkę zapoznawczą.
Ale ja chciałem więcej, oczekiwałem konkretów.
- Zakochałem się w mojej żonie przez sen – powiedział Drzewiecki, kiedy staliśmy
na potężnym balkonie, a on palił kolejnego, chyba już czwartego, diaruma.
Milczałem.
Za nami, wewnątrz ogromnego pokoju ogień trzaskał w kominku w najlepsze. Nie
było jednak nic wesołego w tym trzaskaniu. Było ono niemalże przygnebiające. Po
obrzuceniu się wszystkimi grzecznościami, dało się odczuć wiszący w powietrzu ferment.
Panowała niezręczna cisza.
Po zapaleniu przez profesora kolejnego wiśniowego diaruma, miło pachnący dym
odlatywał szybko na zachód, niesiony przez wzmagający się wicher. Noblista zaciągnął się
mocno, a dym wylatywał z jego ust gdy wreszcie znów przemówił:
– Nie chodzi mi o próżny sentymentalizm. Wiem, że nie to jest przedmiotem tej
rozmowy. Przechodząc, bez zbędnych wstępów, do gołych faktów… czy zna pan pojęcie
świadomego snu?
Zaprzeczyłem zdziwiony.
- Operując samą definicją, to przejęcie kontroli nad snem, zdanie sobie sprawy ze
stanu śnienia – oznajmił Drzewiecki, strzepując popiół za balustradę, po czym wyjaśnił: Śniąc bez takiej świadomości, nasza podświadomość sama kreuje scenariusze. Czyli
uczestniczymy w śnie, jak w reżyserowanym filmie. Opanowanie sztuki świadomego
śnienia pozwala nam na to, że sami stajemy się zdolni do przejęcia kontroli nad śnioną
rzeczywistością.
Przyznam, że z lekka eteryczno-sekciarska gadanina Drzewieckiego trochę mnie
zaskoczyła. Pozwoliłem mu jednak kontynuować swój wywód, licząc, że prędzej czy
później sam odpowie na zadane przeze mnie pytania.
Absolutnie nic nie było dla mnie jasne.
- Mówi mi pan o tym w kontekście...? – zapytałem niezręcznie.
161
Przechylił głowę do przodu i spojrzał z wyrozumiałością. Wyglądało to tak że broda
stykała mu się z okolicami mostka, jakby chciał przez chwilę powiedzieć mi: „pokombinuj
trochę!”.
Gdy naukowiec spoglądał tak na mnie niewzruszonymi oczami, sprawiał wrażenie
człowieka rozważnego i zawsze opanowanego. Nie wiedziałem, że tego eleganckiego
człowieka poznam głównie ze skrzętnie ukrywanej, szalonej strony, o czym miałam się już
wkrótce boleśnie przekonać.
I to na własne życzenie.
- Panie Drzewiecki? – powiedziałem, chociaż w sumie to chyba ja powinienem
powiedzieć coś mądrego.
Noblista w garniturze w prążki spoglądał w zadumie na tonące w mroku wzgórza.
Nie był rozczarowany, a jednak dumał przez chwilę, pozostawiając ciszy jeszcze kilka
chwil życia. Wreszcie zebrał myśli w całość i odezwał się:
- Otóż widzi pan, wszyscy śnimy co noc. Każda osoba na świecie. Co
dwanaście-czternaście godzin – powiedział spokojnie, a wiatr rozwiewał jego siwe włosy.
- Może się panu wydawać, że śni pani kilka razy na miesiąc, może nawet raz na rok,
jednak w istocie jest inaczej. Myślę, że z dużą dozą prawdopodobieństwa, nie pamięta
pan, o czym śnił dziś w nocy, prawda?
„O stu pięćdziesięciu gramach kokainy”, chciałem odpowiedzieć, ale powiedziałam
co innego, chyba trochę na odwal:
- Ma pan rację. Rzadko miewam sny.
Drzewiecki nie wydał się ani trochę zniechęcony:
- A jednak miewa pan takie senne wspomnienia, które pamięta pan do dziś? –
przyglądał mi się, nie rezygnując.
- Owszem, panie profesorze. Jak każdy – zaczął irytować mnie swoim władczym
tonem psychiatry. Noblista nie noblista, Drzewiecki operował ciągle samymi ogólnikami.
Moje dziennikarskie zboczenie zawodowe nie pozwalało mi na zaniechanie prób
przyspieszenia całej tej rozmowy. – Panie Drzewiecki, czy mógłby mi pan wyjaśnić…
- Istnieją dwie rzeczywistości, panie Burnfield – przerwał mi ze spokojem. Nawet
nie podniósł głosu, nie było takiej potrzeby: zamilkłem momentalnie.
Dopiero wtedy stary profesor kontynuował:
– Najbardziej zdumiewająca prawda jest prosta, panie Burnfield. Człowiek
stworzony został do działania w dwóch światach, a jedyna różnica między nimi polega na
tym, że w jednym mamy większy wpływ na rzeczywistość, niż w drugim.
- Nie rozumiem – wzruszyłem ramionami.
162
- Proszę zamknąć oczy – powiedział, zaskakując mnie, chyba jak żadna inna osoba,
z którą przeprowadzałem wywiad. A było tych osób naprawdę sporo. – Mówię do pana,
proszę zamknąć na chwilę oczy. Chcę, żeby pan wreszcie zrozumiał.
Zamknąłem oczy, można powiedzieć, że to właśnie wtedy, po raz pierwszy od
rozpoczęcia naszej pokręconej znajomości, zaufałem mu w pełni, chociaż na jeden
moment. Istnieją jednak ludzie, tacy jak właśnie profesor Adam Drzewiecki - laureat
nagrody Nobla za całokształt pracy nad senną rzeczywistością, słynący z niesamowitej
empatii i potrafiący wzbudzić ogromne zaufanie już w pierwszych minutach znajomości.
Kompletnie bez żadnych podstaw.
- Bardzo proszę nie otwierać oczu – usłyszałem głos profesora. - Zapewniam, że
warto mi zaufać. Proszę nie myśleć absolutnie o niczym.
Nie myśleć o niczym. Jasne.
Pulsowała mi głowa. Wciągnięta przeze mnie kokaina spowodowała właśnie wzrost
ciśnienia krwi, przyspieszyła niespodziewanie mój oddech i spowodowała, jak to określają
ludzie w białych kitlach, pobudzenie psychiczne.
Mój boże, nigdy nie potrafiłem nie myśleć o niczym w takich stanach jak
kokainowy high. Jest to po prostu niemożliwe.
Oczy rozszerzają się, pozornie pod wpływem pobudzenia i dobrego nastroju. Może
i tak jest, ale nie brałem koksu dla dobrego samopoczucia. Musicie wiedzieć, że u
wszystkich zażywających, nie tylko tych którzy robią to z taką lubością jak ja, koks
wyzwala ogromne pokłady euforii, boskie poczucie władzy nad światem. Kokaina na
pewno pozwala na wiele rzeczy, nie bez powodu przez wszystkich zażywających jest
określana mianem proszku szczęścia.
Równie pewne jest to, że proch na pewno nie pozwala na zamknięcie oczu i nie
myślenie o niczym. Po milisekundzie od zamknięcia oczu mój naćpany mózg
wygenerował chyba ze sto tysięcy obrazów, absolutnie bez żadnego powiązania ze sobą.
Nie wykonałem pierwszego zadania profesora. Zamknąłem wprawdzie oczy, ale
nie potrafiłem się wyciszyć. Nie w tym stanie.
- Czy mógłby pan teraz spróbować odtworzyć w myślach balkon, na którym się
znajdujemy? – usłyszałem głos. Wkrótce miałem przywyknąć do tego, że większe
fragmenty naszych rozmów odbędą się bez udziału wzroku.
- Tak. To łatwe.
Była to prawda, bo byłem wzrokowcem i jako dziennikarz potraktowałem rozmowę
z profesorem jak wyzwanie. Nie dałbym rady przeprowadzić w takim stanie zwykłego,
prostego wywiadu z kolejnym Panem Lub Panią Znaczącym Lub Znaczącą Cokolwiek Dla
163
Moich Czytelników. Nie potrafił bym spisać nawet najprostszych, nic nie znaczących
wypocin na kartkę papieru.
Bo owszem, przyznaję się do winy, zrezygnowałem z notesu i długopisu na rzecz
taśmowego dyktafonu, a czasem nawet komórki, za co wielu z moich kolegów wyrzekłoby
się znajomości ze mną.
Oczywiście gdybym miał jakichkolwiek kolegów, no może poza moim dłużnikiem,
paparazzo z warszawskiego Okęcia. Ale to zupełnie inna sprawa.
Nie było mi łatwo podczas rozmowy z naukowcem. Potraktowałem Drzewieckiego
jako dziennikarskie wyzwanie i pomyślałem o tym, jak sprzedaję reportaż z wywiadem, do
Time, albo Newsweeka. Miła myśl, koleżko?
Natychmiast, jak gdyby przygotowana wcześniej, wskoczyła mi do głowy wizja
całego balkonu. Zobaczyłem balustradę balkonową, rozwieszony nad balkonem rozwijany
płócienny daszek i wzór materiału na obiciach krzeseł. Świadomość tego, że najlepszy jak
do tej pory wywiad z Drzewieckim przeprowadził mój największy dziennikarski rywal,
współpracująca z NY Times dziennikarka wieczornych wiadomości, prywatnie straszliwa
suka Mai Thompson, dodała mi otuchy.
I choć prawdopodobnie moja mimika twarzy, mimowolne ściskanie ust i powiek i
klepanie się kciukiem w czoło wyglądało trochę głupio, lekko uśmiechnięty profesor zadał
mi wreszcie pytanie:
- W takim razie jakiego koloru jest posadzka tarasu, na którym teraz stoimy?
O cholera. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie.
Otworzyłem oczy. Drzewiecki nie wyglądał na zrażonego, przeciwnie zaczęło mi się
wydawać, że pomimo jego dramatycznego wyrazu twarzy, bawi go cała ta sytuacja.
Powstrzymałem się od spojrzenia na podłogę. Nie spojrzałem nań, nawet nieco później,
kiedy opuszczaliśmy balkon w pośpiechu.
- Świadomy sen, szanowny panie to taka brama do podświadomości – powiedział
profesor, przerywając ciszę. – Bez problemu dotarłby pan do tej informacji, jeśli tylko
miałby pan nieprzerwany dostęp do wszystkich obrębów swojej świadomości.
Nawet słowem nie zająknął się na temat koloru podłogi.
- Podświadomość wprawdzie sama kreuje scenariusze, natomiast możemy
nauczyć ją, byśmy to my sami decydowali, o naszym śnie. To tak jakby… - zamyślił się,
nagle. – Hmm…
- Oglądałem o tym filmy w kinie, profesorze Drzewiecki – wszedłem mu w słowo,
korzystając z okazji. - Proszę mi powiedzieć, jaki to ma związek…
Jednym nieznacznym ruchem lewej brwi spowodował, że poczułem się
zawstydzony pytaniem, które przecież musiałam zadać jako dociekliwy dziennikarz.
164
Przerwałem jednak jego przewód myślowy. A on, kwitując to nieznaczną zmianą wyrazu
twarzy, spowodował, że w sekundę znienawidziłem moje rozpalone rumieńcem policzki.
Ten człowiek naprawdę miał u mnie cholerny autorytet. Zdobył go w kilka minut.
Wyciągnąłem dyktafon, który miałem w kieszeni marynarki, postawiłem go na
balustradzie balkonu i wyłączyłem go.
Drzewiecki uśmiechnął się.
- Rozumiem pana pośpiech, wynikający zapewne z wrodzonej dziennikarskiej
ciekawości, niechże mi pan jednak da skończyć – profesor wyraźnie rozluźniony,
ponownie uśmiechnął się figlarnie, szybko jednak spoważniał, mówiąc nieco szybciej:
- Filmy w kinie są fikcją, ja zaś, wbrew temu co pan pewnie teraz myśli, operuję
samymi faktami. Obiecuję, że gdy pozwoli mi pan na przekazanie panu tego wszystkiego,
co mam zamiar teraz powiedzieć, później odpowiem na wszystkie pytania, jakie przyjdą
panu do głowy.
Zgodziłem się.
- Panie Burnfield, tak jak mówiłem… - westchnął i zamyślił się na chwilę. – Tak jak
mówiłem, moim zdaniem Bóg, jeśli oczywiście wierzy pan w niego, dał nam dwie
rzeczywistości, inaczej dwa światy w których możemy działać. Możemy swobodnie
manipulować jednym i drugim światem, natomiast zasady w nich panujące są
diametralnie różne. – podkreślił. - Te dwa światy, o których mówię, to, jak się pani
domyśla, świat snu oraz otaczająca nas rzeczywistość.
Chciałem już zadać pytanie, jednak znów uspokoił mnie, tym razem spojrzeniem
prosto w oczy. Nie w obszar pomiędzy nimi, jak niektóre osoby, chcące wyjść przed
dziennikarzem, na o wiele twardszych niż są naprawdę. Głęboko w oczy.
– Ludzie, którzy zdadzą sobie z sprawę z tego prostego faktu, otrzymują dostęp do
tej drugiej rzeczywistości gdy tylko zapadną w sen – wytłumaczył spokojnie, po dłuższej
pauzie.
- Co im to daje? – zapytałem szybko. Jezu, rozmowa z tym człowiekiem to jak mecz
ping-ponga!
- Czy wie pan, panie Burnfield, że najlepsi chirurdzy na świecie potrafią, w trakcie
snu, ćwiczyć na wyimaginowanych pacjentach nawet najbardziej skomplikowane
operacje? – zapytał mnie Drzewiecki.
Wiedziałem jednak, że pytanie jest retoryczne.
– Tacy ludzie w szybkim czasie stają się mistrzami w swojej profesji, bo nawet
odpoczywając w
łóżku, po całym
dniu
pracy, ich
podświadomość
generuje
skomplikowane zabiegi medyczne. W pełni realistyczne, pozbawione fantazji, czy
jakichkolwiek uproszczeń, w zasadzie stuprocentowa rzeczywistość, tyle że w głowie. Ci
165
ludzie po prostu kreują sobie w głowie świat, gdzie mogą w spokoju nauczyć się i
doprowadzić do perfekcji wszystkie swoje lekarskie cele. –wypowiedział to wszystko na
jednym wdechu. - Niesamowite prawda? Zdaje sobie pan sprawę z tego, jak wielkie
możliwości ma umysł ludzki?
Co w zasadzie można odpowiedzieć na tak postawione pytania? I co można
pomyśleć o człowieku, który nie ma pojęcia co odpowiedzieć?
- Nie wiedziałem o tym – odparłem po chwili.
- Ludzi, o których wspomniałem nazywamy orienautami – wyjaśnił rzeczowo. - To
osoby, które poprzez trening silnej woli i inne techniki, osiągają świadome sny niemal co
noc.
Z pewnymi problemami, ale chyba zrozumiałem co chciał mi przekazać profesor
Drzewiecki. Oczywiście przyjmując, że wszystko, co powiedział mi do tej pory, to prawda.
- Panie profesorze, jest pan orienautą, prawda?
- Gdybym tylko nie miał tylu przykrych spraw na głowie, z całą pewnością bym się
bardzo szeroko uśmiechnął, panie Burnfield – potwierdził Drzewiecki. Tym samym
zaciekawił mnie jeszcze bardziej, bowiem właśnie potwierdził istnienie problemów. –
Trafił pan w sedno. Doświadczony orienauta potrafi zapaść w świadomy sen, bez
specjalnych przygotowań, co noc. – powiedział, domykając do końca ogromne balkonowe
drzwi upewniając się, że jesteśmy sami.
– Wybaczy pan moją paranoję… - dodał cicho. - Mam nadzieję, że mogę liczyć na
pana profesjonalizm?
Tym razem, pomimo tego, że prawdopodobnie byliśmy w rezydencji sami,
zrozumiałem w lot.
- Oczywiście, proszę się nie niepokoić – uspokoiłem go, nagle zdając sobie sprawę,
co na temat dwóch rzeczywistości, świadomego śnienia i innych trudnych pojęć,
pomyśleliby co mniej uświadomieni.
Gdyby tylko jeden czy dwóch idiotów skojarzyło miłość profesora do świadomego
snu, z ćpaniem albo chociażby ze zwykłym rozdwojeniem jaźni, profesor mógłby zostać
uznany za wariata. Drugie centrum burzy wokół tego człowieka wybuchłoby na nowo w
ciągu kilkunastu godzin.
Zrozumiałem też momentalnie, że myślimy głównie o mieszkańcach pobliskiego
miasteczka. Sarbinowe Doły. To dziwne, przeklęte miejsce, a jego mieszkańcy naprawdę
nie byli gościnni dla nikogo. I cholernie się bali Drzewieckiego.
Miałem się o tym wkrótce boleśnie przekonać.
- Osobiście osiągam około dwustu-trzystu snów świadomych w ciągu roku. Nieco
trudno policzyć – powiedział, rozkładając ręce noblista. – Sny się mieszają, a ja często
166
wracam do tych już przeżytych. – urwał nagle, bo chyba zmienił temat. - Sen świadomy
sprawił, że odnalazłem coś, czego szukałem naprawdę bardzo długo, coś, czego wszyscy
pragniemy, w zasadzie nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
- Co to takiego? – czułem, że nie muszę pytać. I tak mi powie.
- To taka esencja ludzkiej kreatywności, miejsce w którym możemy rozpatrywać
każdy problem z dowolnej perspektywy. Inaczej mówiąc, świadomy sen to taki poligon
doświadczalny, miejsce do najbardziej zdumiewających eksperymentów, jakie przyjdą
nam do głowy. Sen daje nam sytuacje i miejsca, które nie mają szans zaistnieć w
rzeczywistym świecie.
Szybkim ruchem ręki zgasił niedopałek papierosa. Nagle zrobiło się cholernie
zimno.
- To nie wszystko, panie Burnfield! – rzucił. - Teoria świadomego śnienia nie
powstała wczoraj, zaś ja nie wzywałbym pana do siebie, gdybym nie miał pewności, że nie
wyjdzie pan ode mnie w zasadzie z Pulitzerem w kieszeni.
- Proszę mówić dalej – odparłem. Starałem się nie okazać po sobie nagle rosnącego
w zawrotnym tempie entuzjazmu. Słyszeliście obietnicę otrzymania najbardziej
prestiżowej dziennikarskiej nagrody od któregokolwiek ze swoich rozmówców?
Cóż… moje gratulacje.
- Substancją wspomagającą świadomy sen, zwiększającą kilkukrotnie jego
intensywność i czas trwania, jest opracowana przeze mnie mieszanka farmaceutyczna –
wyjaśnił Drzewiecki. - Pozwoli pan, że nie będę teraz wymieniał nazw użytych specyfików,
dla ułatwienia nazwę go po prostu roztworem.
Niewiele z tego zrozumiałem, co oczywiście nie przeszkodziło mi w zrobieniu
mądrej miny. Kiwnąłem głową, nawet nie wiedząc, jak dobrze znana miała stać się dla
mnie substancja Drzewieckiego, a profesor kontynuował:
- Panie Burnfield, podczas moich badań doszedłem do wniosku, że ludzie powinni
mieć wybór. Mówię to z pełnym przekonaniem. Każdy z nas powinien mieć możliwość
kreowania wszechświata, w którym się znajduje. Dzięki roztworowi to staje się możliwe –
powiedział z dumą. - Możemy wybierać w najdrobniejszych detalach i kreować naszą
rzeczywistość. Możemy przeżyć każdą przygodę, wybrać każde uczucie i natychmiast je
odczuć. Roztwór zapewnia nam wszystkim szczęście w najczystszej postaci. Szczęście
głębsze i potężniejsze nawet od miłości.
Nagłe olśnienie spowodowało, że zakręciło mi się w głowie.
- Wspomniał pan, że zakochał się w żonie przez sen… - rozpocząłem, czując że tym
razem Drzewiecki odpowie na moje pytanie.
167
- W istocie, zanim zrozumiałem, czym jest moja miłość do żony, tutaj na świecie,
na początku po prostu śniłem o niej co noc. Podświadomość sama wykreowała najlepsze
scenariusze.
Znów zapadła cisza.
- Jak to się stało, że z wyśnionej miłości przeszedł pan na uczucie w rzeczywistości?
Drzewiecki zawahał się.
- Po prostu się w niej zakochałem. W Annie – urwał. Czułam jednak, że chciał
powiedzieć coś więcej. - Odpowiem teraz na pytanie, które tak usilnie próbuje mi pan
zadać od samego początku naszej rozmowy.
W przeciwieństwie do mojego rozmówcy, nie wahałem się ani chwili:
- Gdzie jest teraz pańska żona?
Profesor nie patrzył już na mnie. Wydawało się, że przez parę ciągnących się w
nieskończoność chwil w ogóle przestał zdawać sobie sprawę z mojej obecności.
Po chwili jednak odpowiedział, rzekł tylko dwa krótkie zdania, a momentalnie
wszystko stało się jasne:
- Moja żona jest moją pacjentką. Zaprowadzę pana do niej.
Wstał, a ja poczułem, że szczęście uderza mi do głowy z całą mocą. Nigdy wcześniej
profesor nie ujawnił tożsamości ani jednego spośród wszystkich swoich pacjentów. No
może z wyjątkiem tego, który uciekł w piżamie i groził mu nożem. Ale to inna sprawa, to
był przecież podstawiony dziennikarz, który sam się ujawnił i to za grube pieniądze.
Profesor właśnie poinformował mnie, i to było dla mnie najbardziej szokujące, że
jego pacjentką stała się jego własna żona, piękna jak arabskie niebo, czarnowłosa i
czterdziestoletnia Anna Kamińska, prześliczna aktorka teatralna i wieloletnia żona
Drzewieckiego, o której słuch zaginął kilka lat temu.
Dobrze, że tu przyjechałem, pomyślałem podekscytowany. Jeżeli nie zdobędę
nagrody, to tak czy siak sprzedam wywiad z jego żoną za niezłe pieniądze.
Odwróciłem się w stronę wyjścia. Dzisiejszego wieczora czekało mnie jeszcze wiele
innych atrakcji, o wiele ciekawszych, niż rozmowa o świadomych snach z profesorem i
jego małżonką-pacjentką.
Widząc odbicie Drzewieckiego w ogromnej przesuwanej i ciężkiej jak cholera
szybie, dostrzegłem że naukowiec przypatruje mi się z uwagą.
Opuściliśmy balkon i przechodząc przez ogromną posiadłość profesora, wyszliśmy
na podjazd przed domem. Profesor wydał mi się nagle konkretnie zdenerwowany. Czyżby
nie lubił opuszczać bezpiecznego domu?
Kiedy wyjeżdżaliśmy na drogę wyjazdową i próbował otworzyć pilotem potężną
kutą bramę strzegącą jego posesji, kluczyki spadły mu na podłogę samochodu.
168
Pomyślałem wtedy, że śmiertelnie blady Drzewiecki nie odezwie się przez całą drogą ani
słowem.
Myliłem się jednak.
Trasa do kliniki wiodła przez miasteczko, do którego najpierw zjechaliśmy
jedynym rodzajem drogi w okolicy: asfaltową serpentyną. Powstała niespełna sto lat temu
górska osada nie była przyjemnym miejscem. Nie bez powodu przez mieszkańców,
niespełna dwutysięczną grupę ludzi, miasteczko było nazywane Golgotą.
Kilka godzin wcześniej próbowałem dotrzeć do informacji skąd wzięło się tubylcze
zamiłowanie do biblijnego nazewnictwa i kiedy zaczęto używać nazwy miejsca śmierci
Chrystusa w tym miejscu. Wszak osada od momentu założenia nosiła nazwę Sarbinowe
Doły.
W świetle dnia trudno jest jednak zrozumieć pewne sprawy, które nocą stają się
oczywiste, nie sądzicie?
Kiedy przejeżdżaliśmy przez zaciemnione miasteczko, moje myśli przybrały nagle
nową perspektywę. Po chwili nadeszło do mnie zrozumienie, moja własna interpretacja
nazwy tej dziwnej wioski.
Ciemność i koniec.
Skupisko domów, gospodarstw i zabudowań Golgoty tonęło w mroku. Minęliśmy
niewielki rynek, jakiś pub opatrzony nazwą „POD BARŁOGIEM”, stanowiący zapewne
miejsce wieczornych posiedzeń wszystkich facetów w okolicy, posterunek policji oraz
strzelisty budynek starego, drewnianego kościoła.
Spoglądając w stronę zamkniętego na cztery spusty terenu parafii ujrzałem małą
kapliczkę przy wejściu. Posążek Matki Boskiej został rozbity, jego pozostałości leżały teraz
przy chodniku.
- W prawo – odezwał się niespodziewanie noblista.
Samochód wtoczył się na stromo rozpoczynającą się szosę, będącą zapewne drogą
dojazdową do kliniki. Jak na razie nigdzie nie spostrzegłem jednak żadnego szyldu,
żadnego znaku informacyjnego.
Kiedy tak jechaliśmy w górę, tracąc całkowicie Golgotę z oczu, profesor nie mógł
już dłużej milczeć:
- Wiele osób źle o mnie mówi, panie Burnfield. Złe rzeczy stały się w zasadzie moją
codziennością – pokiwał głową jakby do siebie. - Ludzie z wioski, którą przed chwilą
mijaliśmy, mają mnie za demona śmierci, boją się mnie. Mówią, że zabijam swoich
pacjentów, że faszeruję ich lekami, aby ich później gwałcić. Mówią też, że zabiłem dwójkę
ludzi. Aresztowali mnie. Policjanci z tutejszego posterunku pobili mnie, nawet nie
169
czekając na udowodnienie mojej rzekomej winy. – żachnął się, skrzywiając twarz z
niesmakiem. – Bili mnie po twarzy, aż straciłem przytomność.
- Dlaczego to zrobili? – spojrzałem na noblistę.
- Myślę, że po prostu wierzą w to, że naprawdę jestem tym potworem, o którym
czytają w swoich gazetach. Że maltretuję dzieci i eksperymentuję na swoich pacjentach.
Albo, że zabiłem Alice Davies, żonę mojego przyjaciela, i mojego pracownika Harima, a
potem porzuciłem ich ciała. Pod własnym domem! Pan w to wierzy?
Potrzebowałem chwili, aby odpowiedzieć.
- Ufam panu i dlatego jedziemy do pańskiej kliniki, panie profesorze. Żeby dotrzeć
do prawdy.
- Prawdy… - żachnął się Drzewiecki, przejeżdżając ręką po siwych włosach. –
Obawiam się, od momentu, w którym zajechał pan do mojego domu, że prawda, którą
pan ujrzy a później opisze, będzie dużo gorsza od fałszu, którym karmią się od dawna
dziennikarze.
Przyznam, że moja dziennikarska ciekawość osiągnęła właśnie swoje apogeum.
Niezależnie od tego, co w zasadzie zamierzałem zrobić i czego oczekiwałem wobec
nocnej wycieczki do kliniki psychiatrycznej, czułem że nadchodzą dni mojej chwały.
Czułem to, choć nie wiedziałem co tak naprawdę ujrzę. Śpiącą w farmakologicznym śnie,
zamkniętą w pokoju bez klamek kobietę? Psychicznie chory wrak człowieka, błagający
mnie o pomoc? A może spotka mnie wielkie rozczarowanie, gdy dotrze do mnie, że
prawda przedstawiona przez Drzewieckiego okaże się wielkim, smutnym banałem?
No właśnie. Co będzie, jeśli żona Drzewieckiego, a zarazem pacjentka osławionej
kliniki śmierci, okaże się całkowicie zdrową kobietą, poddawaną sukcesywnej i w pełni
uzasadnionej terapii psychiatrycznej?
Przypuśćmy, że jego żona powita mnie uśmiechem, a Drzewiecki powie „Cóż, jak
pan widzi moje metody działają. Świadomy sen leczy podświadomość, panie Burnfield,
naprawdę leczy. Teraz może pan napisać o tym, że moja klinika to tak naprawdę
całkowicie normalny szpital, jakich pełno na świecie.”
Cholera, co jeśli wszystkie te domysły prasowe, plotki o szalonym zdobywcy
nagrody Nobla, który nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć jeszcze większą sławę, a
także strach przed tym „szalonym” człowiekiem to stek bzdur?
Kiedy stanęliśmy przed zakładem psychiatrycznym profesora, wszystkie te myśli
ucichły.
Budynek szpitala Adama Drzewieckiego, choć wybudowany zaledwie dwanaście lat
temu, sprawiał wrażenie zapuszczonego. Nie było w zasadzie jakichkolwiek oznak życia
pod dachem. Pokryte odłażącą, niebieską farbą kraty w drzwiach i oknach, zabitych
170
blaszanymi płytami, straszyły każdego, nie tylko przejezdnych. Popękane ściany budynku
wielkości przeciętnej szkoły niemal w całości pokryto wulgarnymi napisami.
Wszędzie walały się śmieci, kompletnie przypadkowe sterty wszelkiego rodzaju
gratów, z całą pewnością nie związanych w żaden sposób ze szpitalem.
Profesor wydawał się zawstydzony faktem, iż mieszkańcy Golgoty podrzucają mu
śmierdzące opony i zabrudzone pieluchy własnych dzieci pod drzwi budynku,
stanowiącego dzieło jego życia.
Ja jednak zwróciłem uwagę na brak jakichkolwiek płotów, przyznam że klinika
psychiatryczna doktora Drzewieckiego wyłoniła się zza zakrętu zupełnie niespodziewanie,
po lewej stronie szosy wiodącej dalej w górę.
Choć nie przypominała swoim wyglądem widzianych przeze mnie wcześniej
zamkniętych ośrodków psychiatrycznych, mój pasażer nie musiał mi wyjaśniać, że
jesteśmy na miejscu, wiedziałem o tym doskonale.
Zatrzymałem samochód przy zadaszeniu i zgasiłem silnik, nie odważyłem się
jednak wyłączyć świateł. Jakiś przerażony lis znalazł się nagle w blasku reflektorów, a jego
błyszczące zielone ślepia wpatrywały się w nas przez dłuższą chwilę.
Nie bałem się takich miejsc, przeciwnie, wolałem być w tym momencie
maksymalnie skoncentrowany. Chciałem jednak uniknąć niespodzianek.
Wysiedliśmy z samochodu, a profesor westchnął ciężko, szukając czegoś w
kieszeni. Lis czmychnął w ciemność. Naukowiec, nie zwracając na niego najmniejszej
uwagi, wyciągnął z kieszeni gruby pęk kluczy i latarkę.
- W budynku nie ma prądu, odcięli nam go ludzie z miasteczka – wyjaśnił. –
Tutejszy burmistrz nienawidzi mnie chyba jeszcze bardziej od policjantów, o których
panu mówiłem. Mamy własne zasilanie, muszę jednak włączyć generator. Byłby pan
łaskaw pomóc mi otworzyć drzwi? – wręczył mi do ręki klucz do drzwi wejściowych. Po
dłuższej chwili mocowania się z drzwiami, weszliśmy do środka, zamykając je za sobą.
Wnętrze budynku zachowało swoją godność, kontrast pomiędzy zewnętrznymi,
brudnymi ścianami pełnymi okratowanych okien i graffiti, a spokojem, jaki panował
wewnątrz, był uderzający. Chociaż w budynku jedynym źródłem światła była latarka
profesora Drzewieckiego, zdążyłem zauważyć drewnianą boazerię, wiśniowy skórzany
fotel i kominek. Najwyraźniej znajdowaliśmy się w czymś w rodzaju hallu.
Drzewiecki skierował światło latarki w górę. Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy
się w kompletnej ciszy w to, co chciał mi pokazać.
Był to obraz.
- Rembrant. Dostałem go od pacjenta, zapalonego kolekcjonera sztuki. Podobno
przekracza wartością cały ten budynek – rzekł cicho Drzewiecki. - Jestem miłośnikiem
171
sztuki, prawdziwej sztuki, panie Burnfield. Rembrandt Harmenszoon van Rijn należał do
prawdziwych artystów. Po rozmowie z człowiekiem, który podarował mi jego obraz, nie
mam żadnych oporów, by przyznać, że autor tego dzieła był opętany mocą prawdziwej
boskiej twórczości.
Mimowolnie kiwałem głową, słuchając z uwagą Adama Drzewieckiego. Profesor
ciągnął dalej:
- Później do jego dzieł dobrali się naukowcy, a jakże... – westchnął. - Na rozdaniu
nagród Nobla podszedł do mnie kolekcjoner Rembranta, i gdy zaczęliśmy rozmawiać
zaszokował mnie jednym pytaniem. Zapytał mnie po prostu w pewnej chwili: "Czy wie
pan, panie Drzewiecki, że Rembrant najprawdopodobniej miał zeza? Proszę zwrócić
uwagę, że gdyby zebrać jego trzydzieści sześć autoportretów, aż na trzydziestu pięciu
namalował się z zezem. To nieprawdopodobne!"
Obraz przedstawiał okrytą białym całunem nagą kobietę, pogrążoną w głębokim
śnie. Na jej twarzy malowała się ekstaza absolutna. – Chodźmy dalej panie Burnfield.
Mam wrażenie, że nie może się pan doczekać na spotkanie z moją żoną.
- Szczerze mówiąc, chętnie odwiedziłbym toaletę – odparłem.
2.
Kreska po kresce, w szpitalu śmierci – pomyślałem, chyba o sobie, z
zażenowaniem. Było to zaraz po wciągnięciu dwóch konkretnych, białych ścieżek,
ułożonych równo na idealnie czystym blacie, przy umywalce, w łazience wydzielonej dla
odwiedzających oddział kliniki Drzewieckiego. Idealnie białe ręczniki, marmury, drewno.
I elektryczny grzejnik w kącie.
Pięknie.
Po kilku chwilach od wciągnięcia poczułem w nosie znajomy przypływ energii,
jakby kolejne fale siły, dostawały w nieograniczonej ilości do mojego umysłu.
Uwielbiałem to pulsowanie. Szybko, nim nie będę już w stanie zakropliłem sobie oczy.
Motywacja i pomysły zakręciły mi w głowie.
3.
Weszliśmy na piętro, kierując się na oddział. Pierwsza nieścisłość – jakiekolwiek
potworności działy się, lub nie, w tym budynku, nie odbywały się one w piwnicy. W tym
budynku piwnicy po prostu nie było.
172
Były za to drzwi z mlecznego szkła, które były ostatnią barierą przed wejściem do
tajemniczego świata snów Drzewieckiego. Pokonaliśmy je dzięki karcie magnetycznej
profesora i znaleźliśmy się nagle w jego magicznym świecie.
- Włączyłem generator, panie Burnfield. Na szczęście mamy jeszcze paliwo – rzekł
Drzewiecki, dotykając kilku przełączników na ścianie przy wejściu. Jedna po drugiej
zapaliły się wszystkie lampy diodowe.
Mimo woli zmrużyłem oczy.
Oddział nie przypominał typowego oddziału szpitalnego, przywodził na myśl
bardziej pomieszczenie biurowe. Oto przed nami pojawił się mały labirynt ze szklanych
ścianek działowych, przydymionych w taki sposób, aby zapewnić pacjentom maksimum
prywatności. Mlecznobiałe szklane ściany uniemożliwiały zarówno spojrzenie do
wewnątrz, do pomieszczenia z pacjentem, jak i wyjrzenie pacjenta na zewnątrz, na
korytarz. Wyjątkami były miejsca w ścianie, w których zainstalowano lustra weneckie. Po
jednym dla każdego, spośród wielu boksów na oddziale.
Z tego co zdążyłem zauważyć podczas spaceru z Drzewieckim wszystkie boksy były
puste. Wszystkie, z wyjątkiem jednego, tego w którym paliło się białe światło.
Drzewiecki zaniepokoił się nagle. Od samego początku mojej wizyty wydawał się
roztrzęsiony, jednak to, co zobaczył w ostatnim boksie, w tym z zapalonym światłem,
przyprawiło go o trzęsące się ręce.
Otworzył drzwi z hukiem i wbiegł do sali.
A ja? Najpierw zajrzałem przez lustro weneckie. A potem wkroczyłem do jego
świata.
Oto owinięta w białą jak śnieg pościel, leżała najpiękniejsza kobieta, jaką
kiedykolwiek widziałem. Kruczoczarne włosy otulały z godnością jej twarz, leżała bowiem
na plecach. Miała śniade ciało, aksamitne i piękne, choć wyraźnie udręczone chorobą.
Kobieta z obrazu Rembranta leżała owinięta kołdrą, niczym całunem, we własnych
wymiocinach.
Natychmiast dotarł do moich nozdrzy zapach wymiotów – charakterystyczny
smród farmaceutycznych rzygowin, mnie samego przyprawiającego o mdłości.
Podszedłem bliżej do pięknej kobiety.
Dopiero teraz zauważyłem, że podłączono ją pod kroplówkę, w tej chwili już pustą.
Pomimo groteskowego wyglądu jej twarzy, nadal w niezrozumiały dla mnie sposób była
aniołem, najpiękniejszą istotą, jaką widziałem. Drzewiecki trzymał ją już za rękę, drugą
dłonią czyszcząc jej policzki z zielonawej mazi.
173
- Panie Burnfield, przedstawiam panu moją żonę – powiedział spoglądając na
mnie obłędnym wzrokiem. – Czy będzie pan łaskaw zmoczyć ręcznik wodą? – wskazał na
umywalkę w kącie boksu.
Zbyt wiele pytań. Zbyt mało odpowiedzi.
Biorąc od Drzewieckiego zabrudzony wydzieliną ręcznik pomyślałem, że to
najbardziej zwariowana noc mojego życia.
174
Rozdział VIII
Captiuncula
„Naukowiec jest niczym mimoza, gdy sam popełni błąd, i niczym ryczący lew, gdy
odkryje błąd zrobiony przez kogoś innego”
~ Albert Einstein
27 września, piętnaście minut po pierwszej w nocy, klinika psychiatryczna noblisty
1.
P
rzez całe swoje dorosłe życie Jack Burnfield pragnął udowodnić światu, że urodził
się po to, aby coś wnieść do istniejącej rzeczywistości. Że jego życie ma
jakiekolwiek znaczenie dla wszechświata, że potrafi i jest w stanie dokonywać
rzeczy wielkich.
Kiedy
mył
twarz
żony
Drzewieckiego
z
wymiocin,
całe
jego
życie
przewartościowało się w jednej chwili. Nie prosił o to, nawet tego nie pragnął. A jednak,
myjąc ruch za ruchem twarz czarnowłosej pacjentki profesora i wyciskając ręcznik w
misce z wodą, poczuł, że coś się zmieniło. Jedyne, czego pragnął w tej chwili to pozwolić
trwać temu uczuciu.
Choćby przez całą wieczność miał myć rzygi z twarzy tej kobiety.
Nie wierzę, żeby wśród was, przyjaciele, znalazł się choćby jeden, który nie
domyśliłby się, że Burnfield zakochał się w Annie Kamińskiej leżącej na szpitalnym łóżku.
175
Bo owszem rozpalił się na jej widok tak bardzo, że z ogromnym, szczerym uśmiechem w
duszy, odtwarzał sobie w głowie jeden obraz: oto krocząc przez życie, nagle, z zachwytu
nad jej pięknem, niespodziewanie wchodzi w jakiś mebel, albo w ścianę i wywraca się, za
każdym razem, kiedy widzi ją po raz pierwszy, po raz pierwszy i po raz pierwszy...
Pacjentka niespodziewanie obudziła się. Nieśmiało otwierając oczy i mrużąc je
natychmiast, gdyż raziło ją jarzeniowe, białe światło, zapytała cicho:
- Adam? Adam…
Profesor Drzewiecki nie pozwolił Jackowi na odpowiedź:
- Jestem tu kochanie. Jestem przy tobie.
Anna Kamińska zamknęła oczy. Na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi.
- Jak dobrze, że jesteś… - wyszeptała cichutko, a Jack poczuł, że ktoś uderza go
trzonkiem od siekiery prosto w pysk.
- Zdejmę ci kroplówkę – odparł profesor, delikatnie chwytając w dłoń
przeźroczysty wężyk. – Jak się spało?
- Cudownie. Ale… kim jest ten pan, Adamie?
Gapiący się na całą scenę Jack poczuł, że się czerwieni.
- To Jack Burnfield, dziennikarz – wyjaśnił spokojnie profesor.
Anna Kamińska poderwała się nagle z łóżka. Z nieludzką siłą chwyciła dłońmi
nadgarstki kompletnie zdezorientowanego Jacka. Spojrzała w sam środek jego duszy.
Spojrzenie kobiety przeszyło go na wskroś, poczuł się kompletnie nagi, tak jakby ktoś
nagle uzewnętrznił wszystkie jego występki i grzechy, wypisując mu je na czole.
Wszystko to stało się w ułamek sekundy.
- Czego tu szukasz, Jacku Burnfield?! – wrzasnęła, a oczy niemal wyszły jej z orbit.
– Czyżbyś nie słyszał, jakim potworem jest mój mąż? – zaśmiała się szyderczo.
Jack zamarł.
- Ja…
- Potwory! Diabły! – krzyczała Anna, a uścisk jej dłoni przybierał na sile z sekundy
na sekundę. – Wszyscy jesteśmy tacy sami i wy też wszyscy stanowicie to samo gówno!
Nie zdajesz sobie nawet sprawy, dziennikarzu, jak wielką mocą obdarzył mnie mój mąż! O
nie, nie możesz mieć o tym pojęcia!
Ręce Jacka wyrwały się z niespotykanym u niego lękiem, z żelaznego uścisku
leżącej na łóżku Anny. Serce waliło mu jak młotem.
- Anno, Jack przybył tu, aby nam pomóc – oznajmił spokojnie profesor
Drzewiecki, nawet nie patrząc w stronę zszokowanego Burnfielda. – Jest dobrym
dziennikarzem. Ma zamiar opisać w swoim reportażu, czym naprawdę zajmujemy się w
naszej klinice…
176
Jack nie był tego wcale taki pewien.
- Co, na wszystkie świętości, może wiedzieć dziennikarz o naszej wyprawie! –
krzyczała Anna. – Co! Zapomniałeś już, o tym, co z nami zrobili wszyscy dziennikarze,
Adamie? Rozejrzyj się, świat który stworzyłeś pogrążył się w kłamstwie, przez takich jak
on! – wskazała na Jacka oskarżycielskim palcem. A on po raz pierwszy w życiu nie był w
stanie wykrztusić choćby jednego słowa.
Drzewiecki starał się opanować sytuację.
- Pan Burnfield przybył tu, aby opisać naszą historię od wewnątrz. I ręczy za to, że
ta historia będzie prawdziwa.
Żona profesora w najmniejszym stopniu nie wyglądała na przekonaną. Szczerze
mówiąc zachowywała się jak w amoku.
- To dziennikarz! Hiena, która żeruje na twoim poświęceniu! Nie ufam mu, tak
samo jak nie ufałam wszystkim tym ludziom, którzy obiecywali, że opiszą twoje badania
takimi, jakie są naprawdę! Na Boga, człowieku, nie pozwól zniszczyć nas całkowicie! Nie
widzisz, że gnijemy?!
Znów zwróciła swoje wytrzeszczone z wściekłości oczy w stronę Jacka:
– A ty! Nie zobaczyłeś już dość?! Masz czego chciałeś! – wskazała swoim
nienaturalnie długim palcem wskazującym na zasychające resztki wymiocin na swojej
twarzy. – Wszedłeś do kliniki, rozmawiasz z nami. Opisz mnie i jego! Zrób z nas ćpunów,
ścierwa nie zasługujące na życie! Zasługujemy na śmierć, czyż nie, Jacku Burnfield?!
Drzewiecki milczał, a na jego twarzy malował się wyraz głębokiego zasmucenia.
Jack zrozumiał, że milcząc, profesor postanowił dać mu szansę na wyjaśnienia.
Ale czy naprawdę może liczyć na moją rzetelność? – pomyślał Jack i od razu
pomyślał, że dwie białe kreski to stanowczo za mało, na takie rozmowy.
- Nie zasługują państwo na śmierć, pani Kamińska. Nikt nie zasługuje – odparł po
dłuższej chwili.
- Waż słowa z rozwagą, dziennikarzu – wycedziła kobieta. – Od tego co powiesz,
może zależeć przyszłość nas wszystkich. Spójrz na mnie. Co widzisz?
Jack milczał.
- Co widzisz? – zapytała ponownie. – Co właśnie zobaczyłeś, Jacku Burnfield?
- Widzę panią, pani Kamińska – odparł niezdarnie.
- Gówno! – parsknęła straszliwym śmiechem. – Widzisz doktora Mengele i śmierć,
którą zadaje dzień po dniu swojej ukochanej, czyż nie?
Porównanie, jak stwierdził w myślach Jack, okazało się nad wyraz trafione. Doktor
Mengele, prowadzący pseudoeksperymenty na karłach, bliźniętach i więźniach w obozie
177
koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau, stanowił niespodziewanie trafioną metaforę tego,
co miał okazję właśnie oglądać.
Oto faszerowana na co dzień potężnym koktajlem substancji farmakologicznych
kobieta na głodzie, wykłada przed nim całą prawdę o własnym mężu, który w zasadzie
poświęcił jej życie dla swoich eksperymentów nad świadomym śnieniem. Przy okazji
doprowadzając ją najwyraźniej na skraj załamania nerwowego.
- Pani mąż nie jest doktorem Mengele, pani Kamińska – odparł dziennikarz. – A ja
nie odważyłbym się na użycie takich porównań, jeśli nie byłbym co do nich absolutnie
przekonany. – skłamał.
- W takim razie czego jeszcze pan potrzebuje? – zapytała kobieta, podnosząc się z
ogromnym wysiłkiem z łóżka i opierając się na łokciach.
Jednym ruchem wyrwała sobie kroplówkę z ręki. Po ramieniu popłynęła krew.
Czerwone krople życiodajnego płynu skapywały na wymiętą, przepoconą pościel.
Jack nie potrafił wyjaśnić swojej odpowiedzi. Słowa po prostu popłynęły z jego ust,
jakby poza jego świadomością. Próbował wyjaśnić to później kokainowym hajem,
analizował całą rozmowę przez resztę swojego późniejszego życia.
A jednak nie znalazł ani jednego racjonalnego powodu, dla którego powiedział:
- Chcę wejść w świadomy sen. I opisać wszystko od wewnątrz.
Niespodziewanie szaleńczy wyraz twarzy Anny Kamińskiej zelżał nieco, po chwili
wydając się Jackowi bardzo łagodny. I niesamowicie pociągający.
Zapadła cisza.
- Opatrzę to, kochanie – Drzewiecki przerwał ciągnące się w nieskończoność
milczenie, zbliżając się do małżonki z bandażem. – Myślę, że na dziś wystarczy.
- Nie – powiedział cicho Jack. – Z całym szacunkiem profesorze Drzewiecki, ale
nie wystarczy. Chcę zacząć jeszcze dzisiaj.
Profesor spojrzał na niego. Nie był zaskoczony.
- Chce pan, abym wprowadził pana w świadomy sen? Świadomy sen na roztworze?
Jack kiwnął głową.
Wyraz twarzy profesora Drzewieckiego tylko pozornie wyrażał zdziwienie.
Chociaż… w normalnych okolicznościach Jack pomyślałby, że to cień uśmiechu.
W tej chwili dziennikarz nie potrafił jednak określić, czy profesor wyraża w ten
sposób swoją aprobatę, czy też za chwilę powie „człowieku, zdajesz sobie sprawę na co się
piszesz?”.
- To będzie wymagało treningu, panie Burnfield. Potrzeba…
- Zgadzam się.
178
- Cóż… Jeżeli moja żona nie ma nic przeciwko… - odparł naukowiec po chwili,
skupiając uwagę na ostatnim węźle opatrunku na ramieniu Anny.
- Przeciwnie Adamie, żona jest zdania, że to niegłupi pomysł. – odpowiedziała
natychmiast Anna, z ironicznym uśmieszkiem wpatrując się w dziennikarza. – Przynieś
roztwór dla mnie i pana Burnfielda, kochanie. Przekonamy się, czy dziennikarz będzie
obrońcą obiektywizmu, kiedy obudzi się za kilka dni.
- W porządku – rzekł Drzewiecki. – Panie Burnfield, będzie pan łaskaw pójść ze
mną. Przywieziemy pańskie łóżko.
Jack zamarł.
- Kilka dni? – powtórzył. – Świadomy sen na roztworze trwa kilka dni?
Anna znów wydała z siebie żałosną namiastkę szyderczego śmiechu. Przerwał jej
jednak nagły atak kaszlu.
- Widzę, ze pan dziennikarz niewiele wie jeszcze o twojej pracy, kochanie.
Tolerancja organizmu na roztwór rośnie, panie Burnfield. Szczerze zazdroszczę. Mój
pierwszy sen trwał tydzień, teraz utrzymuje się na średnim poziomie, powiedzmy,
czterech godzin.
To skojarzyło się Jackowi z modelowym przykładem na uzależnienie niemal od
każdej znanej mu substancji psychoaktywnej. Poczynając od niewinnej marihuany, na
opiatach kończąc, organizm stopniowo przyzwyczajał się do przyjmowanej substancji, a
to oznaczało że należało wciągać, albo wtłaczać w siebie coraz większe dawki narkotyku,
aby utrzymać Wielki Upragniony High.
Dwie minuty później, kiedy Jack szedł z profesorem po swoje łóżko, przypomniał
sobie o wciągniętej kokainie. Czy biały proszek, stanowiący jedyne źródło radosnego
entuzjazmu i motywacji, jakie znał, nie będzie kolidował ze składnikami sennego
roztworu?
Postanowił podjąć ryzyko i nie wspominać profesorowi o przyjętej pół godziny
temu koce.
Dziesięć minut później leżał już okryty białą pościelą, na łóżku stojącym pół metra
od łóżka Anny Kamińskiej.
- Nie musi się pan specjalnie wysilać, panie Burnfield. Sen przyjdzie sam, to
potrwa dosłownie chwilę. I proszę się przyłożyć do śnienia, zapamiętać z niego jak
najwięcej. Postaramy się razem wyciągnąć wnioski, po pańskim przebudzeniu.
Przyłożyć się do śnienia. Dobre sobie.
Kiedy profesor aplikował mu dojście dożylne na lewym przedramieniu Jack
zastanawiał się, czy jemu też będą zmywać rzygowiny z twarzy.
179
Rozdział IX
Vide cor meum
„Śniła mi się rzeczywistość.
Z jaką ulgą się obudziłem”
~ Stanisław Jerzy Lec
27 września, prawie dwie godziny po północy. Sen Jacka Burnfielda
W
1.
ielki niepokój. Strach. Tak, to znowu ja. Nazywam się Jack Burnfield, jestem
pochodzącym z Nowego Jorku amerykańcem o polskich korzeniach. To wszystko
teraz nieistotne. Obiecuję, że przyjdzie pora na to, że będziemy mogli poznać się
bliżej. Na razie nie ma to jednak żadnego znaczenia dla historii o świadomym śnieniu,
którą chciałem opowiedzieć.
Jak wyglądał mój pierwszy świadomy sen, w który wprowadził mnie noblista
Adam Drzewiecki?
Cóż… spróbuję to opisać. Położyłem się na łóżku, a roztwór kapał sobie przez
wężyk kroplówki. Kropla za kroplą, przez jakiś czas, aż zasnąłem.
Każdy z was posiada złe wspomnienia. Wybierzcie proszę jedno najgorsze. Już?
To teraz pomnóżcie to przez osiemdziesiąt dwa miliardy sześćset osiemdziesiąt dwa
miliony czterysta piętnaście tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt trzy. Oto co czułem.
180
Wizje?
Ludzie z ptasimi dziobami, skrzek i płacz małych dziewczynek. Niewiele więcej
zapamiętałem, a nawet gdybym teraz kłamał, to chrzańcie się. Nic więcej na ten temat nie
będę wam mówił.
Czas stracił znaczenie. Wszystkie używki, od których nie stroniłem, w ciągu całego
mojego trzydziestoletniego życia, okazały się marną namiastką tego, co było mi dane w tej
chwili doświadczyć. Istniałem tylko ja i pokręcony ciąg przyczynowo - skutkowy myśli i
zdarzeń, wodzący mnie coraz wyżej i wyżej w niebo. No i oczywiście były też ptaki z
rozczapierzonymi dziobami.
To kruki! Czarne ogromne ptaszyska. Małe potwory. Z rogami! - podobno
nazywają to wszystko chorą jazdą. Ja nazywam to skojarzeniami.
Nie mam pojęcia jak długo trwałem tak w mentalnym blenderze, wiem tylko, że
paradoskalnie sprawiało mi to wszystko wielką przyjemność, tak wielką, że wszystkie
moje dotychczasowe przeżycia, pierwszy seks, pierwsza miłość, pierwszy pocałunek
okazały się nic nie wartymi głupotami. Jednocześnie miałem poczucie koszmaru, w
którym się znajduję, nie znałem bowiem wówczas żadnego sposobu na zatrzymanie
szalonego wiru, w którego samym epicentrum nagle się znalazłem.
Każda nadchodząca myśl wydawała mi się epicka w swoim znaczeniu.
Przemyślenia? Nonsens. Może ciekawość?
Gówno, nie ciekawość.
Nieprzenikniony chaos, natłok myśli i wspomnień, zmieszanych ze sobą bez żadnej
widocznej logiki, oto co udało mi się zapamiętać z psychodelicznej podróży. Kaskada
wizualnych przeżyć opisywanych z namaszczeniem we wszystkich znanych mi
opowieściach narkomanów (spośród których połowa nie żyła od wielu lat) nie miała
końca.
- Narkoman! Gnida! Ty żałosny śmieciu!
- Kto?
- Ty, Burnfield, TY!
- Jaki ja?
I tak, skojarzenie za skojarzeniem, dotarłem do bardzo nieprzyjemnego momentu,
znanego w całym zachodnim świecie pod nazwą bad trip.
Przypomniałem sobie nagle wszystkie relacje świadków, które czytałem z zapartym
tchem, wszystkie opowieści mówiące o świetle w tunelu podczas stanu śmierci klinicznej.
Kiedy ciało umiera, a umysł ostatkiem sił wystrzeliwuje do mózgu koktajl z endorfin.
181
Jedyne, co liczyło się dla mnie w tej chwili to uczucie nieposiadania ciała. Rosnąca
błogość istnienia, wzrastająca we mnie z każdą sekundą. A więc istniało we mnie coś o
wiele potężniejszego, coś czego nie jest w stanie pomieścić ciało.
A potem przyszła wielka ulga.
Mój umysł samodzielnie pogrążył się w całkowitym spokoju, przejawiającym się w
każdej nadchodzącej sytuacji. Prawdziwy świadomy sen nastąpił dopiero teraz, z czego
zdałem sobie sprawę w momencie, w którym znalazłem się w samym środku koszmaru.
Gwar? Nie, to krzyki. I rozkazy wydawane po niemiecku.
- Tatiana. Tatiana! – usłyszałem tak wyraźnie, że aż krzyknąłem, odwracając głowę
w kierunku głosu. To zrozpaczona matka próbuje odnaleźć swoją córeczkę wśród
nieopisanego chaosu i rozpaczliwych krzyków.
Nie wiedzieć kiedy, wbrew własnej woli, znalazłem się w samym środku
nieopisanego piekła.
Było lato, gdzieś nad nami ćwierkały ptaki, a niebo było błękitne. Liście drzew
szumiały spokojnie, kołysane przez lekki wiaterek. Pogodę w normalnych okolicznościach
można by uznać za cudowną, a wietrzyk za kojący.
Tyle, że okoliczności w żadnej mierze nie były normalne. W zasadzie były
dokładnym przeciwieństwem normalności, o czym miałem przekonać się na własnej
skórze już za chwilę.
Wiedziałem doskonale gdzie się znajduję. To było miejsce, do którego istnienia
pewna część świata nie potrafi się przyznać do dziś.
To, w którym się znalazłem nosiło wiele nazw, lecz ta zapamiętana przez historię
brzmiała Die Judenrampe. Rampa przeładownicza, lub jak wolicie, wysoki peron dla
nowo przybyłych gości Konzentrationslager Auschwitz.
Witamy serdecznie.
Nigdy, mimo iż poza dziennikarstwem trudniłem się także wykładaniem historii na
pewnym trzeciorzędnym uniwersytecie, nie rozmyślałem dłużej niż kilka chwil o KL
Auschwitz.
Nie potrafiłem, naprawdę nie mogłem zmusić się do zrozumienia, na czym
polegało piekło więzionych tutaj ludzi. Mój umysł, przyznaję, nie potrafił poradzić sobie
dłużej niż kilka sekund, może nawet mniej, z myślą pod tytułem „to wszystko w
Auschwitz, te wszystkie okropności działy się naprawdę”.
A jednak moja podświadomość wykreowała tą scenerię, a ja znalazłem się w
samym
środku
ludzkiego
cierpienia.
A
moja
wiedza
teoretyczna
na
temat
zwyrodnialczych czynów, jakie działy się w Auschwitz, miała mnie wkrótce dopaść z
potężną siłą.
182
Znalazłem się tutaj, na rampie, jako jeden spośród wielu i nie wiedziałem, z jakiego
powodu stałem sobie tutaj, wbrew własnej woli, w morzu chaosu, a ściślej rzecz biorąc
przerażonych na śmierć ludzi, odzianych w szare, wypłowiałe płaszcze i kurtki.
Ostatni ludzie wyskakiwali z wagonów przeznaczonych dla bydła, a niecierpliwi
nazistowscy żołnierze okładali ich plecy uderzeniami pełnymi płonącej nienawiści.
Tumany pary wydostające się ze stalowego komina stojącej za nami lokomotywy
wznosiły się w niebo, choć coraz słabiej. Die Lokomotive z ogromną swastyką na przedzie
syczała złowieszczo, przywodząc na myśl stalowego tarpana, odpoczywającego po długiej
podróży. Kłęby białej, gęstej pary potęgowały uczucie coraz bardziej doskwierającego
gorąca, buchając nam prosto w twarze.
Miałem na sobie śmierdzący i dziurawy na rękawach płaszcz. Czy za chwilę zmieni
się w więzienny pasiak Auschwitz , a ja zostanę tu Bóg wie na jaki czas? Tego nie
wiedziałem.
Esesmani popychali nas, potężną grupę ludzi w szarych znoszonych kurtkach i
dziurawych płaszczach, kobiety z chustami na głowach i licznych starców z gwiazdą
Dawida na ramionach.
W powietrzu latały walizki, skrupulatnie opisane przez właścicieli kredą, teraz
uznane przez nogi naszych oprawców za zbędne do dalszej egzystencji.
Bo przecież w ich mniemaniu nie było potrzeby tachania za sobą ogromnych
kufrów z dobytkiem życia, kiedy to właśnie życie miało skończyć się w ciągu
nadchodzących chwil. Poza tym posiadanie jakichkolwiek cennych rzeczy było surowo
karane w nazistowskich obozach zagłady.
Im więcej miałem skojarzeń, tym więcej widziałem. Trząsłem się, pomimo upału,
tak jakby panował mróz. Kobiety płakały, próbując ukryć w ramionach swoje przerażone
kilkuletnie dzieci.
Jakiś młody Żyd szamocze się z grubym nazistą, krzycząc coś o zbrodni wojennej.
Po chwili ląduje na ziemi okładany skórzanymi buciorami przez pół tuzina oficerów.
- Tatiana! Tatiana, kochanie! – słyszę. Przerażona matka nie może odnaleźć swojej
małej dziewczynki.
Widzę karabiny, które esesmani trzymają w swoich dłoniach. Nie zawahają się
użyć broni, przeciwnie, to czy skierują lufę w moją stronę, czy też w kierunku kogoś
innego, zależy w zasadzie tylko od ich kaprysu.
Ci ubrani w zielone mundury oprawcy mają też pistolety, ukryte w skórzanych
kaburach, przypiętych do oficerskich pasków – przypomniałem sobie przerażony.
183
Od chwili mojego przybycia nie padł, dzięki Bogu, ani jeden strzał. Cieszyłem się
tym jedynie przez krótką chwilę, bowiem to co miało się rozpętać za chwilę było… zresztą
posłuchajcie.
Młoda matka, szukająca swojej ukochanej małej dziewczynki, znika mi z oczu, a jej
rozpaczliwe wołanie tonie w morzu wzajemnego przekrzykiwania się. Żołnierze śmieją się
z nas, wybierając co bardziej wyróżniających się skinięciem lufy swoich karabinów.
- Verdammt Krüppel…2 – młody esesman spogląda w stronę starca z amputowaną
nogą. Biedak może być pewien, że nie przeżyje najbliższych pięciu minut.
Przypomniałem sobie dyskusję z pewnym młodym studentem, który przyszedł do
mnie po moim wykładzie, nie mogąc uwierzyć, jak bardzo niepełnosprawną moralnością
dysponują ludzie, którzy dopuszczali się takich rzeczy. Był jedynym człowiekiem, który
zapytał mnie o to, podczas całej mojej kariery naukowej.
- To niemożliwe, panie Burnfield. Ludzie zamykani w obozach. Komory gazowe,
rozstrzelania. Były informacje, wiedzieliśmy o tym, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że
Niemcy zamykają ludzi w obozach, aby zamęczyć ich na śmierć! Dlaczego nic z tym nie
zrobiliśmy?!
Młody i dumny, choć raczej weekendowy wykładowca podrzędnego uniwersytetu,
utrzymujący się w przekonaniu, ze koks, amatorskie dziennikarstwo i dorywcze nauczanie
młodych studentów historii wcale się ze sobą nie gryzą nie wiedział co odpowiedzieć. Oto
Jack Burnfield, jakiego pamiętam. Bezradny i wydający z siebie debilne „yyyyy…
hmmm… cóż….”.
Wahałem się wtedy przez dłuższą, ciągnącą się w nieskończoność chwilę, a potem
przypomniałem mu treść mojego ostatniego wykładu.
- Najczęściej do rozstrzelania, jeszcze nawet przed wejściem do obozu zagłady,
wybierani byli ludzie starzy i schorowani, w uznaniu nazistów nie nadający się do
jakiejkolwiek pracy. – mówiłem do ludzi, którzy notowali każde moje słowo, a ja
cieszyłem się, że wreszcie ktoś mnie słucha. - W ich mniemaniu były to jednostkowe
błędy, które musieli wyłapać przy odbiorze nowego transportu ludzi. To były pomyłki,
niedobitki z łapanek, a esesmani nienawidzili pomyłek i niedoskonałości. Ludzie z
podwójnym „S” na swoich czapkach kopali kaleki po głowach i uderzali kolbami po całym
ciele, bo wpojono im do głowy, że ich własne myślenie jest niewiele warte. Zawsze liczy się
tylko rozkaz. No, może nie rozkaz… przepis w regulaminie.
Przyznam się, że teraz, stojąc na rampie kolejowej Auschwitz-Birkenau,
odpowiedziałbym temu dociekliwemu człowiekowi zupełnie inaczej. Na własne oczy
2
„Verdammt Kruppel...” – z niem. „przeklęty kaleka…”
184
widziałem, jak młody kopie biednego, niedomagającego człowieka w kikut, a później bez
jakichkolwiek oporów łamie mu nos obcasem swojego skórzanego buciora.
Musiałem odwrócić wzrok. Po prostu to zrobiłem.
- Nach links, nach links! – krzyczy doniośle najwyższy rangą mundurowy., który
wszedł teraz na dach jednego z bydlęcych wagonów, aby móc kierować tłumem z góry. Ma
obłą twarz szkarłatnej barwy. I wydaje się bardzo zadowolony z siebie.
Kazano nam ustawić się w szeregu. Nikt nas nigdy się tego nie uczył, mimo tego
utworzyliśmy kolumnę w ciągu najwyżej dwudziestu sekund.
Zapadła grobowa cisza.
Pot lał się ze mnie strumieniami, nie odważyłem się jednak wykonać
najmniejszego ruchu, ani zetrzeć choćby kilku kropel z czoła. Staliśmy tak w milczeniu,
podczas gdy esesmani palili papierosy, rozmawiali i śmiali się z nas.
- Pieprzone Żydki – odzywa się do nas stojący na wagonie oficer z obłą twarzą.
Cisza, którą wywołał tym krótkim stwierdzeniem jest absolutna. – Bądźcie pewni, że nie
wyjdziecie stąd żywi. Powybijamy was wszystkich tak, jak tu stoicie!
Po czym wyjmuje z kabury swój pistolet i strzela, nie przykładając się zbytnio do
celowania, ot tak, po prostu, w tłum. Młoda matka wrzeszczy z bólu – kula przeszła na
wylot przez jej brzuch.
Żołnierze momentalnie wychwytują ją z tłumu sparaliżowanych strachem ludzi i
niosą ją za pociąg. Po minucie rozlega się dźwięk wystrzału. Egzekucja z zimną krwią.
„Jak to możliwe?! Jak, panie Burnfield?!” – zapytałby mnie mój student. A ja
zbyłbym go wiedzą historyczną, byleby tylko nie zadręczać się koszmarnymi myślami i
rozważaniami o ludzkiej moralności, której nawet sam wtedy nie miałem.
Pusty pociąg odjechał po jakimś czasie, żegnając nas wysokim, przeciągłym
gwizdem. W milczeniu patrzeliśmy przed siebie, kierując wzrok w stronę torów
kolejowych.
– Co teraz, żydowskie świnie? Co jeszcze możemy dla was zrobić? – pytali nas
ironicznie żołnierze. Nikt nie odważył się odpowiedzieć choćby jednym słowem. Staliśmy
na rampie w kompletnej ciszy, staliśmy nie wiadomo ile. Słońce wzeszło w zenit i
doskwierał nam upał. Bardzo chciało nam się pić.
Usłyszałem stłumiony dźwięk, najwyraźniej ktoś zemdlał, nie wytrzymawszy
przeraźliwego gorąca, jakie nam doskwierało. Wysoki nazista podchodzi do leżącej na
ziemi kobiety i z wyrazem głębokiego obrzydzenia trąca jej twarz koniuszkiem
oficerskiego buta. Wykrzywia wargi. Kobieta jest albo nieprzytomna albo po prostu
zmarła z trwogi.
185
Niewiele myśląc mundurowy wyjmuje pistolet, przeładowuje go i strzela jej w tył
głowy.
- Mein Gott... Sie bringen uns mehr und mehr anfällig – komentuje. Czy
rzeczywiście do Auschwitz przybywali coraz to słabsi i słabsi? To była oczywiście prawda,
wszak trwała wojna, ale nie zdążyłem na ten temat pomyśleć dłużej niż pół sekundy.
Oto wybucha panika, potężna i gwałtowna, już nic nie zostaje z szeregu, w którym
trwaliśmy, jak mi się wydaje, przez całą wieczność.
- Nie! – krzyknąłem w trwodze, jednak nikt mnie nie usłyszał. Naziści są
zaskoczeni. Szybko przywróceni do porządku nieartykułowanym krzykiem dowódcy
wyjmują pałki i zaczynają okładać tłum, opanowany przez całkowity chaos.
Znów słychać tylko krzyki, z których nie da się zrozumieć niemalże słowa. Panuje
nieopisany hałas, przepełniony chaotycznymi krzykami „Pomocy!” i „Ludzie, ludzie
ratujcie!”. Jestem przerażony, wiem że śmierć zbliża się do mnie, jest już tuż-tuż, chwyta
mnie za szyję i dusi swoimi palcami, aż bieleją jej knykcie.
Naziści strzelają bez ostrzeżenia, wybierając sobie za cele najgłośniej krzyczących,
najszybciej uciekających lub po prostu będących w najmniejszej odległości. Strzelają nie
tylko w korpusy oszalałego z przerażenia tłumu, część wystrzelanych przeciągłymi seriami
naboi trafia w ludzkie głowy, rozstrzeliwując czaszki i mózgi. Z luf karabinów wydostaje
się śmierdzący dym.
Owczarek grubego nazisty wyrywa się ze smyczy.
– Pies! Człowieku ratuj się! – krzyczę na całe gardło. Nie mija pięć sekund, a bestia
już rozszarpuje gardło przeraźliwie skrzeczącego starego Żyda.
I wtedy wydarzyło się coś, czego nigdy nie powiedziałem i nigdy nie powiem
profesorowi Drzewieckiemu.
Na rampie przeładowniczej pojawiła się jego żona. Jak gdyby nigdy nic piękna
Anna Kamińska wyszła zza ostatniego z bydlęcych wagonów i szła, jakby niedostrzegana
przez nikogo ze spanikowanego tłumu, tego całego kipiącego kotła ofiar i oprawców.
Kroczyła dumnie i prosto w moją stronę.
Ubrana po cywilnemu, w brązowy zamszowy płaszcz i wysokie skórzane oficerki
była uderzająco, zabójczo wręcz piękna, w przeciwieństwie do udręczonych wojną kobiet,
zaniedbanych i wygłodzonych.
Piękna Anna miała czystą śniadą cerę i mocno pomalowane oczy. Sprawiała
wrażenie, jakby wyrwano ją ze współczesnych czasów i umieszczono nagle w samym
środku rozszalałego tłumu. Jakby po prostu skręciła tego dnia w niewłaściwa stronę i
nagle znalazła się nie na dworcu, lecz na stacji Birkenau, w czasach swojej „świetności”.
Mieliśmy więc coś wspólnego.
186
- Proszę pani! – krzyknąłem w jej stronę, jednak głos zamarł mi w krtani. Panował
potworny zgiełk. Kobieta nie słyszała mnie jeszcze, choć już widziała. Roztaczająca aurę
niesamowitej pewności siebie odepchnęła delikatnym ruchem ręki stojącego jej na drodze
esesmana, przypatrującego się jej z mieszanką wściekłości i bezsilności. Mężczyzna nie
odezwał się słowem, a ja nadal nie mogłem wydobyć z siebie słowa, kiedy wreszcie stanęła
obok mnie.
Nie odezwała się do mnie, palcem wskazującym przyłożonym do swoich
krwistoczerwonych ust oznajmiła mi jasno: „siedź cicho, dziennikarzu”.
Staliśmy tak w milczeniu przez bliżej nie określoną chwilę.
W mojej głowie wybuchła bomba pełna pytań. Skąd wzięła się tu żona profesora?
Czy to sen? Ona, piękna Kamińska, też jest jego częścią, tak czy nie? A może po prostu
zwariowałem, najzwyczajniej na świecie, choć w niewytłumaczalny sposób utkwiłem w tej
koszmarnej rzeczywistości już na zawsze?
Patrząc na rozgrywający się wokół mnie dramat byłem skłonny w to uwierzyć.
To zdumiewające jak wielką obojętność wykazywała (istniejąca lub nie) żona
profesora Drzewieckiego na rozgrywającą się wokół nas scenę katowania przerażonych
ludzi. Wydało mi się to wręcz nieludzkie.
W przeciwieństwie do niej, nie potrafiłem nie patrzeć na rozgrywające się wokół
mnie dantejskie sceny: dorosłych mężczyzn w mundurach okładających uderzeniami
swoich butów i kolb karabinów, najwyżej dziesięcioletniego chłopca. Trzymaną za klapy
płaszcza starą kobiecinę, próbującą wyrwać się z uścisku młodego nazisty, która po chwili
otrzymuje cios z pięści w twarz i zalewa się krwią.
Krzyk bólu i rozpaczy, kiedy katowany na śmierć chłopczyk osuwa się na betonowe
płyty peronu brzmi nieludzko.
Jak wycie maltretowanego na śmierć zwierzęcia.
Co zdumiewające, kiedy Anna Kamińska i ja staliśmy na rampie, nie spadł nam
włos z głowy. Było to niewytłumaczalne, mimo że tłum wokół nas przypominał mrówki
miotające się w panice, na przykład tak jak gdy mała dziewczynka podpala ich mrowisko
za pomocą lupy swojego dziadka. Naprawdę nie zdałem sobie sprawy, że mogliśmy przez
parę chwil poczuć się całkowicie bezpiecznie.
Co oczywiście właśnie minęło..
Żołnierzom SS udaje się opanować sytuację. Ostatnie krzyki cichną, a panika
zostaje doszczętnie zgaszona. Około trzydziestu martwych ciał leży przed szeregiem
przerażonych na śmierć ludzi, w tym mnie i nadal niewzruszonej całym zdarzeniem Anny,
która, jeśli to w ogóle możliwe, wyglądała na… znudzoną.
187
Nagle ujrzałem tuzin osób, choć już odzianych przez odpowiednie służby w
więzienne pasiaki, to traktowanych na pierwszy rzut oka dużo lepiej od nas i pilnowanych
w zasadzie bez potrzeby przez samotnego esesmana. Stali tak, ustawieni w parach, w
niewielkiej odległości od nas, wyczekując z niecierpliwością.
Niespodziewanie uderzyło mnie we mnie spojrzenie jednego spośród dwunastki
ubranych w obozowe szmaty mężczyzn: przyglądał mi się z uwagą, a po chwili wyszczerzył
w upiornym uśmiechu resztki swoich zębów.
Szaleństwo w jego oczach dało mi momentalne zrozumienie: krzywił się do mnie
więzień Sonderkomanndo.
Szwadron śmierci, ludzie od zwłok mieli wkrótce zająć się tymi, którym nie będzie
dane przeżyć najbliższych minut. „Zająć się” to znaczy ograbić ich ze wszystkich
kosztowności, wrzucić na drewniany wózek i odwieźć do komory.
Mój uczeń użył nawet określenia „na wpółżywe trupy w pasiakach, dostające pół
miski zgniłego jedzenia więcej, i nie bite tak często jak pozostali.”
Nie wiedziałem czy zbesztać go i przerwać, czy przyznać rację. Przypomniałem
sobie ówczesne wzburzenie tego samego studenta, którego imienia za cholerę nie mogłem
sobie teraz przypomnieć:
- Oto jak wygląda w Auschwitz człowiek uprzywilejowany: celem jego życia jest
babranie się w trupach – krzyczał. - Grzebanie gołymi rękoma w tysiącach, dziesiątkach
tysięcy
zwłok,
rozstrzeliwanych,
gazowanych,
będących
„efektem
ubocznym”
przeprowadzanych tu eksperymentów na ludziach, albo po prostu skatowanych na śmierć
– spojrzał prosto na mnie. - Panie Burnfield, nie mogę tego zrozumieć. Nie potrafię!
Ja też nie potrafiłem.
Przypatruje
się
dyskretnie:
z
tego
co
zdążyłem
zrozumieć
członkowie
Sonderkommando, pilnowani przez strażnika, już za kilka minut mieli zająć się
wszystkim tym co pozostanie na peronie, już po przyjęciu nowych więźniów do obozu KL
Auschwitz. Wszystkim, czyli mówiąc wprost trupami, a raczej ich przedmiotami,
przedstawiającymi jakąkolwiek wartość.
Już za chwilę członkowie szwadronu Sonderkommando mieli zająć się wszystkimi,
należącymi do nieboszczyków zegarkami, złotymi zębami, wisiorkami, pamiątkowymi
medalikami, a także walizkami przymusowo pozostawianymi przez nowo przybyłych na
śmiertelnie niebezpiecznym peronie.
Natychmiast przypominam sobie kolejny z moich wykładów historii: próbowałem
wtedy uświadomić moim studentom, że w Auschwitz ludzie od trupów doskonale zdawali
sobie sprawę z tego, że to kwestia kilku tygodni, a może nawet i dni, a to oni sami znajdą
188
się na stosie białych jak kreda, martwych i wychudzonych ciał, później wrzucanych do
pieców krematorium.
Byłem już wtedy wykładowcą, choć amatorem, to we własnym mniemaniu z
ogromną wiedzą na temat drugiej wojny światowej, a w szczególności właśnie niemieckiej
Trzeciej Rzeszy, która urządziła tu w Polsce coś, co mieli czelność nazywać obozem
koncentracyjnym. W rzeczywistości nie wiedziałem nic, znałem tylko kilka dat i faktów.
Byłem największym kretynem na świecie sądząc, że wiem coś o cierpieniu tych
ludzi.
Co najbardziej tragiczne, członkowie szwadronu śmierci, dzień w dzień zajmujący
się goleniem trupich głów, przeszukiwaniem odbytów i pochew nieboszczyków w
poszukiwaniu ukrytych kosztowności, mieli doskonałe pojęcie o wszystkich wielkich,
tłustych kłamstwach jakimi karmiono więźniów Konzentrationslager Auschwitz.
Ludzie Sonderkommando wiedzieli więc, że szczoteczki do zębów i mydła, które
rozdawano przed wejściem do "łaźni" nie miały być użyte przez więźniów ani razu.
"Łaźnie" nie były bowiem łaźniami, a komorami śmierci, mogącymi pomieścić na raz
nawet tysiąc stłoczonych do granic możliwości i przerażonych do szpiku kości ludzi.
Oni naprawdę wiedzieli, że prysznice w komorach gazowych to tylko atrapy.
Wiedzieli też, że kilka tygodni życia więcej to jedyne czego mogą oczekiwać w zamian za
utrzymanie tajemnicy.
Szaleństwo, które teraz widzę w ich oczach zdaje się to potwierdzać.
Moja panika rośnie z minuty na minutę. Obezwładniła mnie żelaznym chwytem,
nie dopuszczając do głosu jakichkolwiek oznak racjonalnego myślenia.
Czy tylko ja, spośród całego tłumu rozkrzyczanych i przerażonych ludzi,
dostrzegłem uśmiech jednego z członków Sonderkommando? To nie był człowiek. Nie
miał prawa nim być, żaden człowiek nie mógł uśmiechać się w ten sposób. Widziałem
kipiące żądzą mordu wściekle czerwone ślepia. I wilczy pysk szczerzący okryte pianą kły.
To był uśmiech samego szatana.
Srałem pod siebie ze strachu.
Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że widzę w tym uśmiechu samą śmierć, a
monstrum zamiast ust posiada dziurę w zakrwawionej twarzy. Jego oczy zdawały się zajść
za białą mgłę szaleństwa, a jego więzienny pasiak zamienił się w mgnieniu oka w czarny
skórzany mundur nazistowskiego oprawcy. Moja podświadomość krzyczy, że uśmiech
potwora był groźbą, skierowaną prosto we mnie.
- Chodź do mnie… – usłyszałem głos pod czaszką. – Chodź, nie opieraj się. Zobacz
Burnfield, zobacz co potrafię! Ty żałosny, nic nie warty ćpunie! Jestem tu abyś zginął.
Właśnie wtedy twarz monstrum zaczęła gnić.
189
Krzyknąłem przerażony, kiedy Anna położyła mi rękę na ramieniu. I choć nie
wypowiedziała ani słowa, w tej chwili dotarła do mnie prawda.
Miałem ochotę pacnąć się głową w czoło, a na głos powiedziałem:
- Kurwa, oczywiście!
Obecność Anny Kamińskiej, kobiety która w rzeczywistości leży teraz, nie dalej jak
trzy metry ode mnie, otarta z własnych wymiocin i podłączona do kroplówki, oznaczała
jeden oczywisty fakt, o którym mój pogrążony w panice umysł najwyraźniej zapomniał na
dłuższą chwilę.
Znajdowałem się we śnie.
Ponownie spojrzałem w stronę trupa z gnijącą twarzą. Zobaczyłem jednak tylko
zwykłego człowieka, ponownie odzianego w brudny pasiak w szaro-białe prążki. Fakt,
biedak wyglądał jak jedną nogą w grobie, widać było, że jego udręczone oczy
przyzwyczaiły się do codziennego patrzenia śmierci prosto w twarz, w żadnym razie nie
mogłem jednak dopatrzyć się śladu monstrum, którym był przed chwilą. Współczułem
mu z całego serca.
Nie zdążyłem zastanowić się nad tym dłużej niż sekundę, a usłyszeliśmy rozkaz
ruszenia żydowskich dup z miejsca. Prosto do obozu śmierci.
Zaraz… jak przejąć kontrolę nad snem?
Kolumna ludzi przede mną ruszyła w stronę zejścia z peronu, do bramy
wejściowej. Ludzie za mną zaczęli wymieniać spojrzenia pełne paniki i tłoczyć się za
moimi plecami.
Ostry krzyk stojącego dziesięć metrów za mną esesmana przywrócił porządek.
- Nie mogę przejąć kontroli! – myślę przerażony. - Anna! – mówię do pięknej żony
Drzewieckiego. Nie reaguje, nawet na mnie nie patrzy. Jakby na coś wyczekiwała.
Krok za krokiem, jak w zwolnionym tempie, widziałem przybliżający się
zawieszony nad wejściem szydzący z nas napis „ARBEIT MACHT FREI”, z odwróconą
przez jednego z więźniów literą B, na znak odbywającego się za płotem koszmaru.
Doszliśmy tak pospieszani upokarzającymi krzykami i groźbami pobicia do
miejsca, w którym stał młody oficer, najwyraźniej pełniący funkcję nadzorcy całego
obozu.
Stał przed nami odziany, pomimo panującego skwaru, w czarny skórzany płaszcz,
skórzane buciory i czapkę świadczącą o jego wysokiej pozycji. Odznaczeń miał na piersi
tyle, że mogłoby starczyć na dziesięciu oficerów i każdy z nich natychmiast poczułby się
dziesięć razy ważniejszy.
Choć wyraźnie młodszy od wszystkich pilnujących nas nazistów, wydawał się
górować nad wszystkimi, doskonale zdając sobie sprawę z autorytetu i lęku, który
190
roztaczał wokół siebie. Żelazny krzyż pod jego szyją oznajmiał wszem i wobec, że mamy
do czynienia z człowiekiem honoru, przynajmniej według nazistowskich standardów.
Król Prus, nieszczęsny Fryderyk Wilhelm III nie spodziewał się, w jaki sposób
zostanie wykorzystany jego order za czasów Adolfa Hitlera. Prawdopodobnie przewraca
się teraz w grobie.
Dopiero kiedy zapadła absolutna cisza, oficer zaciągnął czapkę niżej, na wysokość
brwi.
A potem przemówił:
- Jesteście tu na swoje własne życzenie – mówił spokojnym, lecz doniosłym i
wyraźnym głosem pełnym zdecydowania. - Żaden i żadna z was, Żydzi i Żydówki, Polacy i
Polki, ani wy Cyganie i Cyganki, oraz wszyscy, których pominąłem, nie stoi tutaj przede
mną przypadkiem. Znaleźliście się tutaj nie z woli naszego wielkiego fuhrera, lecz z waszej
własnej. Tak, dobrze słyszycie. Im prędzej to do was dotrze… - urwał, bo co mógł
powiedzieć? „Tym prędzej stąd wyjdziecie”? - Otrzymałem od Wodza Rzeszy
bezpośrednie rozkazy, dotyczące waszego przeznaczenia. Będziecie pracować wszyscy,
bez względu na wiek i płeć. Każda próba ucieczki będzie karana śmiercią. Nie mam wam
nic więcej do powiedzenia. Wy dwoje ze mną – wskazał na kogoś ludzi stojących za nami.
– Tak wy dwoje! – wtedy właśnie, kiedy silne łapska jednego z całkowicie łysych,
szeregowych esesmanów chwyciły mnie za ramiona zrozumiałem, że chodzi o nas.
Było jednak za późno na jakąkolwiek reakcję, przerażony zdążyłem jedynie
zarejestrować fakt, iż przez ciągnące się w nieskończoność kilka sekund przypatrywało
nam się kilkaset par oczu.
W przeciwieństwie do Anny, których silne ręce łysego nazisty nawet nie próbowały
dosięgnąć, stałem jak wryty, przez chwilę mocując się z żelaznym uściskiem żołnierza.
- Nie podskakuj mi, przystojniaczku! – wybuchnął łysy i spoliczkował mnie. Po
damsku, jak pijana kobieta. Odruchowo wyciągnąłem rękę w obronnym geście
chroniącym twarz. I wtedy szarpnął mną silnie, prowadząc w stronę dowódcy.
Niewzruszona niczym Anna kroczyła obok mnie.
Co się dzieje do cholery, cóż to za chora sytuacja?! – myślałem, przez cały czas
zdając sobie sprawę z własnego śnienia, jednak nie będąc w stanie wyrwać się z chwytu
łysego szeregowego, który przed chwilą chlasnął mnie w twarz. A policzek bolał mnie
naprawdę.
Nie miałem kontroli nad snem. Byłem tylko jego uczestnikiem.
Tłum rzedł z każdą chwilą. Naziści rozpoczęli procedurę umieszczania swoich
nowych niewolników w drewnianych barakach, zawsze wypełnionych ludźmi i tyfusem po
brzegi. Już po chwili staliśmy naprzeciw dowódcy.
191
- Chcę wiedzieć, co tu robicie. – odezwał się, patrząc w naszą stronę. – Nie mam
pojęcia jakim cudem tu trafiliście, ale oczekuję wyjaśnień. W przeciwnym razie pozbędę
się was natychmiast. – zagroził, po czym wskazał prawą ręką na trzymającego mnie przez
cały czas łysego. – Schmidt, spasuj.
Uścisk zelżał natychmiast na swojej sile, a pod wpływem jeszcze kilku sekund
silnego spojrzenia młodego dowódcy, łysy esesman puścił mnie, pokornie oddalając się o
kilka stosownych kroków.
Zanim zdążyłem wypowiedzieć słowo, usłyszałem słowa Anny, która odezwała się
po raz pierwszy, odkąd rozpoczął się sen.
- Dobrze zdajesz sobie sprawę z tego kim jesteś, tworze – rzuciła w jego stronę
niefrasobliwym tonem. – Jack! To jest sen, do cholery! – odezwała się do mnie po
imieniu. - Otwórz się choć trochę na jego świadomą stronę, albo te potwory zeżrą cię na
śniadanie. Wiem doskonale, że to twój pierwszy sen, ale postaraj się okazać choć trochę
woli, dobrze?
Choć młody dowódca pozostał niewzruszony, kpiący uśmiech łysego Schmidta nie
oznaczał nic dobrego. Po chwili zwyczajnie się roześmiał.
- Mein Gott! – śmiał się, patrząc to na Annę to na mnie, z rosnącym
niedowierzaniem. – Mamy tu wariatkę! Kobieto, wiesz co robimy w tym miejscu z takimi
jak ty? Zdajesz sobie w ogóle sprawę gdzie jesteś?
Żona profesora spojrzała na żołnierza wzrokiem pełnym ignorancji. W jej oczach
widziałem rosnącą stanowczo wściekłość.
- To ty nie zdajesz sobie sprawy z tego gdzie jesteś, tworze. Nie zdajesz sobie
nawet sprawy z tego, kim… czym jesteś – odpowiedziała, dodając po chwili: - Jack! To jest
postać senna, odbicie twojej podświadomości! Jest częścią ciebie, więc wydaj mu rozkaz,
albo nas zabiją. – wypowiedziała te słowa tonem tak spokojnym, jak gdyby chodziło o
drobną, niewiele znaczącą przysługę.
Trudno było w to uwierzyć. Ale postanowiłem spróbować.
- Oficerze chcę porozmawiać z tą panią – zacząłem nieśmiało, po czym dodałem: –
Proszę, aby zostawił nas pan w spokoju, albo zapewnił miejsce, gdzie możemy w spokoju
porozmawiać. Idź stąd!– dodałem szybko.
Oczy oficera rozszerzyły się w zdumieniu.
- Śmiesz wydawać mi rozkazy? – twarz zaczęła nabierać groźnych odcieni
czerwieni. – Wy, Amerykanie, nie macie za grosz rozumu. Cholerny jankesie, ześlę cię do
komory w pierwszej kolejności! Będziesz się dusił, a ja będę się śmiał, śmiał i śmiał, o tak
popatrz!
192
Oficer roześmiał się i śmiał się tak przez chwilę. Widać było, że jest szczerze
ubawiony całą sytuacją, podobnie jak Schmidt, którego łysy łeb trząsł się z radości.
- Burnfield, nie słuchaj go – szepnęła Anna. - Przecież wiesz, że to tylko twoja
psychika! Czy naprawdę przez całe życie nigdy nie próbowałeś kontrolować swoich myśli?
– co zdumiewające szept Anny nadal był spokojny, choć, jak wtedy myślałem, ona
również musiała przecież hamować swoje rosnące emocje i całą wolą kontrolowała, aby
nie dać się wciągnąć w wir sennych wydarzeń.
Niespodziewanie wypowiedziała rozkaz, który wydał mi się tak absurdalny, jak
cała sytuacja:
- Skup się na nastroju! Jacku Burnfield, to twój sen, nie mój! Zrób porządek ze
skurwysynem, rozkaż mu, żeby nas zostawił, albo czeka nas śmierć! – dodała. - Czego nie
rozumiesz?!
- Sikoreczko, wydaje ci się pewnie, że to turnus wypoczynkowy. – zaśmiał się
dowódca i natychmiast spoważniał - Nie wiem kto dał ci prawo do odzywania się, ale za
chwilę pokaże ci, co robimy tutaj z niepokornymi jednostkami. Straż!
Trójka rozochoconych rozkazem esesmanów z łysym Schmidtem na czele obłapiają
Annę. Ich dotyk nie ma nic wspólnego z unieruchomieniem: naziści z nieludzkim
rechotem chwytają kobietę za pośladki, za piersi, jeden z nich chwyta ją brutalnie za
twarz, a potem ciągnie za włosy.
Jezu zgwałcą ją tu i teraz! – myślę przerażony na śmierć. Umięśnione łapy
bezceremonialnie obłapiają jej całe piękne ciało.
- Jack! – krzyczy Anna, kiedy Schmidt bezceremonialnie wkłada rękę pod bluzkę,
zmierzając w kierunku majtek.
Wtedy coś we mnie pękło.
Sen czy nie, facet musi być facetem. A przede wszystkim musi być w stanie tego
dowieść, do kurwy nędzy. Poczułem, że ogarnia mnie moc, jak gdyby nagle ktoś
napromieniował mnie tajemniczą siłą. Chociaż nie, to chyba nie do końca to…
Każdy człowiek na świecie zna to uczucie, kiedy wiecie, że walka, choćby nie wiem
jak nieuczciwa jest nieunikniona. Oczywiście mowa tu o prawdziwej walce, gdy konflikt
nie dotyczy rozlanego przypadkiem barowego kufla piwa , lecz sprawy o wiele
poważniejszej.
Taką, za którą prawdziwy facet jest zdolny zabić gołymi rękoma.
- Puść ją - rzekłem. Do dziś nie wiem, jak Schmidt, czymkolwiek tak naprawdę był,
wyczytał w moim spojrzeniu, że nie żartuję. Jego plugawa dłoń sunąca po ciele Anny
zatrzymała się natychmiast na wysokości pępka, jak gdyby był psem, którego pan
powstrzymuje krzykiem od ugryzienia.
193
- Słyszałeś? Puść ją, śmieciu!
Ponieważ nikt poza moim własnym paraliżującym lękiem nie trzymał mnie w
miejscu, ruszyłem szybkim krokiem w kierunku trójki obleśnych tworów, odzianych w
nazistowskie mundury.
Jednym uderzeniem pięści pozbawiłem Schmidta przytomności. Pamiętam
jedynie ogromne zaskoczenie na jego twarzy, kiedy osunął się bezwładnie na brudną
oświęcimską ziemię.
Wtedy się zaczęło.
Dwójka zwyrodnialców puściła Annę, momentalnie sięgając za broń. Młody oficer
krzyczał na całe gardło:
- Powstrzymać go! Alarm!
Padł pierwszy strzał. To strzelał do mnie młody oficer. Kula przemknęła ze świstem
kilka centymetrów od mojego prawego ucha. Chciałbym teraz powiedzieć, że jak w
zwolnionym tempie wykorzystałem odruch schylających się z linii ognia nazistów, aby
powalić wyższego z nich prawym sierpowym w samą szczękę. Ale nie, po prostu jebnąłem
mu w ryj, a szczęście było akurat po mojej stronie.
- Jack! - krzyczała Anna. Była blada jak kreda z przerażenia, podobnie jak ja.
Moja świadomość wystawiła mnie na próbę. To prawda, wszystko prawda. Mój
Boże, nie mogę się stąd wydostać. Wtedy w mojej głowie pojawiła się melodia i słowa
piosenki, której nigdy nie słyszałem:
Idzie, idzie czarna śmierć,
pomalutku już tu jest.
A więc chodź, a więc chodź,
przyjdź więc do mnie też!
Ten sam głos, który groził mi śmiercią na rampie. Nogi prawie odmówiły mi
posłuszeństwa ze strachu. Niespodziewanie rozległo się przeciągłe wycie syreny
alarmowej.
Naziści stojący na dwóch najbliższych wieżyczkach strażniczych przy wysokim
ogrodzeniu z drutu kolczastego, mierzyli już w naszym kierunku ze swoich karabinów.
Nie mieli jednak odwagi oddać nawet jednego strzału - na szczęście znajdowaliśmy się
zbyt blisko dowódcy, aby zechcieli ryzykować zesłanie na front, a kto wie, czy i nie sąd
wojskowy i wyrok śmierci za zabicie własnego przełożonego.
Choć niewątpliwie było to szczęście w nieszczęściu, mieliśmy już na głowie inne
problemy.
194
Oto z pobliskich budynków administracyjnych, zza baraków i w zasadzie z każdej
możliwej strony nadbiegali zaalarmowani esesmani. Przerażony zdążyłem jedynie
chwycić Annę za rękę i wykrzyknąć:
- Uciekajmy!
Kule świszczały nam nad głowami, kiedy biegliśmy w kierunku bramy, która dla
wielu spośród więźniów określana była mianem „wejścia w jedną stronę”.
Byliśmy już całkiem blisko, widziałem wyraźnie odwrócony napis „ARBEIT
MACHT FREI”, a nawet znaki z napisami "HALT!" i trupimi czaszkami.
Biegnąc po kocich łbach nawet nie zdałem sobie do końca sprawy z tego, jak
potknąłem się na jednym z co bardziej wystających kamieni i rozwaliłem sobie kolano.
Nawet nie zdążyłem poczuć bólu, a biegliśmy już z Anną alejką wiodącą ku słynnej
bramie.
Skręciliśmy w lewo, widząc ustawioną w poprzek bramy ogromną ciężarówkę i
dobry tuzin nazistów, mierzących do nas z karabinów.
Pędziliśmy zdyszani i śmiertelnie przerażeni wzdłuż płotu, a jakieś czterdzieści
metrów za nami mknęli już pierwsi esesmani na motocyklu z koszem dla pasażera. Nie
przestawali do nas strzelać.
Nigdy nie uważałem się za specjalnie odważnego człowieka. Nie byłem jednym z
tych, którzy pierwsi rzucają się do walki, prawdę mówiąc broń trzymałem w ręku może
dwa razy w życiu. I to na pokazie policyjnym, zabezpieczoną w najlepszy możliwy sposób
– brakiem magazynka.
Teraz jednak oddałbym naprawdę wiele za jakikolwiek, choćby najbardziej wątłych
rozmiarów pistolet. Mogła to być nawet damska beretta, albo karabin, z którego nawet nie
potrafiłem korzystać.
I właśnie w tym momencie, podczas ucieczki z obozu śmierci wzdłuż płotu
zrozumiałem na czym polega słowo świadomy, w wyrażeniu "świadomy sen".
Prawdziwą próbę opanowania sennej sztuki zwanej orienautyką podjąłem w
momencie, kiedy niesiony niejasnym poczuciem krzyknąłem do Anny:
- Otwórz swoją torebkę! Szybko, otwórz ją!
- Jack o czym ty... - puściła moją rękę, odruchowo zaciskając ją na pasku swojej
skórzanej torebki.
- Otwórz tę cholerną torebkę!
Drżącymi z przerażenia rękoma otworzyła kilkoma niezgrabnymi ruchami zamek
błyskawiczny swojej sporych rozmiarów damskiej torebki. Bez zbędnych ceremonii
wpakowałem weń swoją rękę, macając w panice upragnionego pistoletu.
195
I rzeczywiście był tam, chłodny i załadowany. Absurdalnie wielkich rozmiarów
Smith&Wesson kaliber 11, lśnił odbijając promienie słoneczne w lufie i rękojeści.
Staliśmy na rogu budynku administracji, a naboje dziurawiące cegły budynku
zaledwie centymetry od naszych głów, uświadamiały nas o zbliżającym się śmiertelnym
niebezpieczeństwie.
Jak każdy stereotypowy Amerykanin, choć nie miałem większego doświadczenia w
strzelaniu, umiałem obchodzić się z bronią, wszak chodziło tylko o odbezpieczenie,
przeładowanie i naciśnięcie spustu.
Nie zamierzałem czekać ani chwili dłużej.
Stojąc za rogiem kamienicy i opanowując drżenie rąk, odbezpieczyłem więc
rewolwer i zamykając lewe oko namierzyłem zbliżający się motocykl, a konkretnie
strzelającego do nas seriami żołnierza siedzącego w koszu. Wydawał się uciekać ciałem z
linii ognia za wszelką cenę, choć być może to tylko motocykl mknący po kocich łbach
sprawił takie wrażenie.
Jakby mimo wszystko w niemieckich żołnierzach tliła się jeszcze iskra instynktu
samozachowawczego.
Tak czy siak byłem w tamtej chwili absolutnie przekonany, że za parę chwil zabiją
nas na miejscu, zamienią nas w krwawą miazgę i najprawdopodobniej przedziurawią
Annę i mnie w kilkunastu miejscach na całym ciele. Sen nie sen, jest tu śmierć.
Pomalutku, już tu jest.
Wystrzeliłem po raz pierwszy.
Kula chybiła celu, pędząc w sobie tylko znanym kierunku, gdzieś ponad głowami
kierowcy i młócącego do nas z karabinu pasażera. Niewiele myśląc wystrzeliłem trzy
kolejne naboje. Znów chybiłem celu, zawstydzając chyba wszystkich znajomych
teksańczyków. Spaprałeś robotę synku.
Cholera jasna!
Wystrzelone przeze mnie kule świsnęły koło zbliżającego się motocykla, mijając cel
o dobre dwa metry, choć esesmani znajdowali się zaledwie pięćdziesiąt metrów od nas.
Mam dwa naboje. Dwa cele. I, kurwa mać, muszę wydostać się z Auschwitz.
- Anna! Czy śmierć we śnie...
- Pokonaj ich Jack, pokonaj śmierć! Myśl o... - krzyknęła Kamińska, gdy kolejna
cegła roztrzaskała się nad naszymi głowami w drobny mak. Drobne pomarańczowe
odłamki pospadały nam na głowy.
Nie zdążyła już powiedzieć ani słowa. W tej samej chwili kula przeszła przez jej
czaszkę na wylot.
196
- NIE! - ryknąłem, patrząc jak z ogromnej dziury na jej czole wylewają się
życiodajne mililitry brunatnej krwi. Jej mózg dosłownie przestał istnieć. Gęsty, niemal
czarny płyn lał się po jej twarzy małym strumieniem.
Wymalowane na jej twarzy kompletne zaskoczenie spowodowało, że pomimo
szoku zdałem sobie sprawę, że po prostu umarła.
Jezu.
Z okrzykiem strachu wybiegłem, a raczej wyłoniłem się zza rogu ściany. Motocykl
był już tylko kilkanaście metrów ode mnie.
W tym samym momencie kierowca motocykla zahamował ostro, a żołnierz z
karabinem odruchowo zaparł się dłonią o kosz, aby nie wylecieć w powietrze.
Myślałem, że poszczam się w gacie ze strachu, wyczułem jednak pod koniuszkiem
palca wskazującego chłodny spust i natychmiast wystrzeliłem. Jeżeli kiedykolwiek w
życiu będziecie musieli zmierzyć się ze swoim największym lękiem twarzą w twarz i to nie
w perspektywie nadchodzącej godziny, nadchodzącego miesiąca, tylko teraz, właśnie
teraz, wtedy możecie powiedzieć z pełnym przekonaniem, że znaleźliście się w mojej
sytuacji.
- Czas odróżnić chłopców od mężczyzn! - powiedziałby zapewne odziany w czapsy i
kapelusz
kowbojski
Steve
McQueen,
chwytając
pewnym
ruchem
rękojeść
Smith&Wessona.
Nie miałem jednak nic wspólnego z McQueenem, jestem wykładowcą i
dziennikarzem, do ciężkiej cholery.
Chybiłem. Nie udało mi się dosięgnąć kulą z tak niewielkiej odległości, z tych
żałosnych pięciu metrów, do nieruchomego celu. Trudno nazwać sukcesem zarysowanie
metalowego hełmu esesmana, prawda?
Został mi ostatni, pieprzony nabój. Wymierzyłem ponownie, lecz drżąca ze strachu
ręka odmówiła posłuszeństwa, wykonując z chłodnym pistoletem osobliwy taniec.
- Hende, hende! - krzyczy mierzący do mnie z karabinu żołnierz i nie czekając na
odpowiedź po prostu strzela w moją stronę. Nie zdążyłem podnieść rąk. Zamknąłem oczy
i poczułem przypływ ciepła w moich spodniach.
A więc tak wygląda koniec Jacka Burnfielda - pomyślałem. - Zastrzelony przez
esesmana w Auschwitz, które zamknięto prawie siedemdziesiąt lat temu. Zlany w gacie ze
strachu.
Nie zdążyłem pomyśleć nic innego, właśnie w tej chwili poczułem, że rozstrzaskuje
mi się kolano. Mundurowy strzelił mi w nogę z odległości mniejszej niż metr.
197
- Aaaaaaaaaaaaaach! - ryknąłem z bólu jak ranne zwierzę i upadłem na ziemię.
Bolesny kontakt z twardą kamienną nawierzchnią nie przywiódł mi na myśl absolutnie
niczego.
Straciłem przytomność.
2.
Nicola Morgan twierdzi:
"Kiedy zaglądasz do jaskini, z początku widzisz bardzo niewiele. Ale kiedy
przyzwyczajasz się do ciemności, widzisz coraz więcej. A jeśli odważysz się zostać tam
wystarczająco długo, w końcu zobaczysz wszystko".
Być może miała rację, jednak póki co za nic w świecie nie chciałem otworzyć oczu,
żeby sprawdzić, gdzie jestem. Pierwszy raz w życiu znalazłem się w sytuacji, w której nie
miałem pojęcia, co ujrzę po uniesieniu powiek.
Czułem ból, rozchodzący się promieniście od kolana, po całej prawej nodze. Chyba
nawet czułem wypływającą z niego krew. Cała reszta była jednak tylko przypuszczeniami.
Leżę w łóżku, na piętrze kliniki profesora Drzewieckiego? Umarłem i jestem w
piekle? A może cały czas jestem uwięziony za drutami kolczastymi obozu zagłady?
- Wstajemy, wstajemy! - słyszę głos, nie jestem jednak w stanie określić do kogo
należy. Nie ma rady, trzeba będzie otworzyć oczy.
Uniosłem powieki.
Patrząc na skąpaną w ciemnościach, ale możliwą do rozpoznania twarz młodego
oficera, który do nas przemawiał, dotarło do mnie, że sprawdziło się ostatnie z
przypuszczeń. Sen trwał dalej, a ja cały czas nie mogłem zdobyć się na odnalezienie takiej
siły, która pozwoliłaby mi na przejęcie kontroli.
Dlaczego tego nie potrafię? Zwariowałem! - stwierdziłem kolejny raz w myślach,
odnotowując wreszcie fakt, iż nie jestem nawet przywiązany do chybotającego się
drewnianego krzesła, ustawionego naprzeciw mundurowego w czymś w rodzaju
podziemnego schronu, lub piwnicy.
Sala była brudna i ciemna, a nieotynkowane gołe cegły szpeciły grube ściany. Nie
było też wykładziny, była za to goła betonowa podłoga umazana zaschniętą krwią.
Jedynym umeblowaniem tegoż pomieszczenia, oprócz wspomnianych kilku
krzeseł, było proste, drewniane biurko. Był też gramofon, zdobiona demonicznym
ornamentem skrzynka z ogromną złotą tubą dźwiękową. Nad nami, niczym w tanim
filmie grozy, zapalała się i gasła na przemian zwisająca z sufitu żarówka.
198
Oficer wstał z krzesła i powoli odwrócił się do mnie plecami. Przez moment
rozważałem atak, nie byłem wszak związany ani w żaden sposób unieruchomiony,
oczywiście nie licząc roztrzaskanego kolana i przemoczonych do suchej nitki spodni.
Myślałem, że stojący tyłem do mnie oficer zapali papierosa, albo włączy Wagnera.
Okazało się jednak, że miał inne plany. Kiedy się obrócił moim oczom ukazał się
zaskakujący widok.
Oto młody wojskowy płakał.
Przyznam, że spodziewałem się wszystkiego, oczami wyobraźni widziałem już
ogromne noże i pastuchy elektryczne trzymane w jego dłoniach. Nie byłem jednak
przygotowany na widok rozbeczanego jak małe dziecko nazistowskiego dowódcy.
Ogromne łzy kapały mu spod zaciśniętych z całej siły powiek, a twarz przybrała
rozpaczliwą barwę czerwieni.
Potrafiłem wyobrazić sobie tą twarz, kiedy śmieje się szyderczo, na przykład na
widok zmuszanego do strasznych rzeczy małego Żydka. Nie mogłem jednak dopasować
jego oblicza do płaczu, który wydał mi się bardzo nienaturalny.
I jakby… ludzki!
- Mówiłem, że to nie wczasy Burnfield. – ryczał, a łzy kapały i kapały. - Mówiłem, a
teraz Kamińska nie żyje!
Anna! Wspomnienie roztrzaskującego się czoła żony profesora Drzewieckiego
wzdrygnęło moim ciałem. Czy umarła? Umarła naprawdę?! Boże, rozwalili jej głowę!
Spojrzałem w dół.
Widok moich przesiąkniętych krwią i moczem dżinsów nie należał do
najprzyjemniejszych. Ból w roztrzaskanym kolanie był niemal tak samo silny jak mój
wstyd. W krwawej miazdze dostrzegłem białą kość. Moją własną kość, mój pieprzony
piszczel. Do oczu napłynęły mi łzy.
Uniosłem jednak głowę wysoko do góry, zmuszając się do odrobiny godności.
Spojrzałem mu w oczy.
- Kim jesteś, do jasnej cholery? – zapytałem wreszcie.
Młody oficer patrzy na mnie, a w jego postawie widoczna jest ogromna rozpacz. To
doprawdy dziwny widok, kiedy nazistowski żołnierz nie ma na twarzy tego
charakterystycznego,
złowieszczego
uśmiechu.
Tych
charakterystycznych,
wykrzywionych w grymasie radości ust nazisty czasów II wojny, który właśnie dostał w
swoje ręce kolejną zabawkę, nową lalkę do tortur, ścierwo, podczłowieka, którym zajmie
się z radością, aż do skatowania na śmierć.
Zamiast tego dostrzegłem w jego oczach... mój Boże, strach?
199
- Jesteś tu przez własną głupotę - rzekł młody mundurowy, zdejmując z rąk
skórzane rękawiczki i kładąc je starannie na dzielącym nas biurku. Przetarł oczy,
zawstydzony swoim wybuchem płaczu.
Usiadł na krześle po drugiej stronie biurka i skrzyżował palce dłoni, przypatrując
mi się z uwagą. Siedzieliśmy tak przez chwilę, w ciemnym pomieszczeniu, oświetlani
samotną, zwisającą z sufitu żarówką.
Oficer wpatrywał się w gramofon przez dłuższą chwilę, po czym przerwał ciszę:
- Nie masz pojęcia co poszło nie tak, prawda? Dlaczego nie możesz się wydostać z
fabryki śmierci.
Byłem wściekły, zaskoczony i przerażony. Ból był realny, rozpacz też. Miałem dość
zabawy w sen, który najwyraźniej mścił się na mnie za zabawy z własnym mózgiem.
To był koszmar, z którego nie mogłem się wydostać. I który zabił żonę
Drzewieckiego. Musiałem jednak przyznać rację oficerowi. Nie miałem pojęcia co się
dzieje.
Czy to wszystko moja wina?
- Wypuść mnie - rzekłem po prostu.
- Obawiam się, że na razie nie będzie to możliwe - odparł, unosząc ręce w
pojednawczym geście. - Mamy niewiele czasu, Burnfield, i nie chciałbym, żebyśmy
zmarnowali go na czcze gadanie. Przede wszystkim zrób coś z tym kolanem, cholera
jasna, to twój sen!
Zamarłem.
Nawet człowiek, którego uważałem w tej chwili za swojego śmiertelnego wroga
przypominał mi o tym, że miejsce, w którym się znajduje nie istnieje nigdzie indziej, tylko
w mojej głowie.
Przypomniałem sobie słowa Anny: "Przejmij kontrolę Jack! To twój sen". Przejąć
kontrolę. Jasne, przecież to takie proste.
Żona profesora nie żyje; ma roztrzaskaną na drobniuteńkie kawałeczki czaszkę i
leży w kałuży krwi na rogu budynku administracyjnego. A ja jestem uwięziony w jakiejś
piwnicy Auschwitz i kolano pali mnie żywym ogniem. Widzę przez dziurę w nodze swój
własny piszczel do kurwy nędzy!
Cóż, z przejęciem kontroli mam najwyraźniej drobne problemy.
Pomyślałem o tym, jak dobrze byłoby obudzić się w łóżku kliniki profesora, koło
budzącej się ze snu żywej Anny Kamińskiej. To było by cudowne. Byłbym zapewne cały
czas w szoku i zawarłbym przysięgę stłuczenia twarzy profesora Drzewieckiego na kwaśne
jabłko.
200
Wtedy mógłbym już na zawsze opuścić klinikę szalonego noblisty. I nigdy więcej
nie wrócić do świadomego śnienia.
- Burnfield, czy rozumiesz słowa, które do ciebie wypowiadam?! - podniósł głos
młody oficer, podnosząc się nieznacznie z krzesła, wsparty na ramionach. Oczy szkliły mu
się, kiedy na mnie patrzył. - Czy mógłbyś się skoncentrować chociaż na moment? To twój
sen. Ja jestem jego częścią. To biurko jest jego częścią! - uderzył knykciami zaciśniętej
pięści w blat drewnianego mebla.
Zadrżałem.
- Za to, co teraz powiem, spotka mnie kara, ze strony mojego pana - rozejrzał się
niespokojnie, jakby spodziewał się, że przez jedyne zamknięte na cztery spusty drzwi
wejściowe do pomieszczenia w piwnicy wejdzie nagle sam Adolf Hitler.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze kto jest jego prawdziwym władcą, i kogo lęka się
bardziej niż ja lękałem się śmierci.
- Wylecz się sam, Burnfield. Jesteś tu szefem, nie rozumiesz?
- Jak…
- Rewolwer. Przypomnij sobie na jakiej zasadzie wziął się w twoich rękach. Po
prostu sprawiłeś, że znalazł się w torebce prawda?
- Tak, rzeczywiście tak było – przytaknąłem. - Ale rewolwer chybił przecież celu! –
dodałem po chwili.
Oficer ponownie uderzył w biurko, tym razem otwartą dłonią.
- „Rewolwer chybił” – przedrzeźnił mnie.
– Jesteś historykiem, człowiekiem
wykształconym, znającym języki, tak? To ty chybiłeś rewolwerem, a nie rewolwer chybił,
ciężki kretynie. A teraz wyobraź sobie, że masz w pełni zdrowe kolano, suche spodnie, a
potem wstań.
„Na złość babci odmroził sobie uszy” – polskie powiedzenie było w tej chwili
najlepszym określeniem tego, co miałem zamiar zrobić. Z czystej złości postanowiłem
wstać. Niech zobaczy mój ból, zobaczy, że tego nie potrafię, nie mam kontroli i nie
zapowiada się, żebym ją miał.
Wykonałem polecenie, wbrew wszelkiej logice pomyślałem o radosnej uldze w
krwawiącym kolanie.
Ku własnemu zdumieniu i nie krzywiąc twarzy z bólu, wstałem z krzesła. Szybko
wyobraziłem sobie zrastającą się kość, znikającą z moich spodni krew i nową warstwę
skóry, którą pokrywa się moja zniszczona noga.
Ból momentalnie zniknął, jak gdyby nigdy nie istniał, a ja poczułem, że wilgoć krwi
i moczu, jakby wyparowuje. Przestaje być potrzebna, na rzecz poczucia ciepła i suchości.
Aż krzyknąłem ze zdumienia.
201
- Widzisz? – zapytał retorycznie młody oficer, nie uśmiechnął się jednak. –
Drzewiecki może i umie opowiadać całymi godzinami o swoich roztworach, ale… zamyślił się na chwilę. - Nie powiedział ci, że narkotyk, którym cię nafaszerował to
śmiertelna trucizna, prawda? - parsknął oficer. - To prawda Jack, przyjmij do
wiadomości, że w twojej psychice rozpoczął się właśnie proces uzależnienia cię od
substancji, którą ten szaleniec ma czelność nazywać "cudowną".
- Śmiertelna trucizna? - powtórzyłem jak automat.
Oficer kiwnął głową ze smutkiem.
- Drzewiecki jest jednym z tych ludzi, którzy w zależności od tego co pasuje im w
danej chwili bardziej, przedstawiają sytuację albo w czerni i bieli, albo we wszystkich
odcieniach szarości - wyjaśnił. – Choć owszem, roztwór ma wiele właściwości, których
część z nich ten mężczyzna objawił ci jako boskie…
- Nie wierzę ci, oficerze - powiedziałem. - Kimkolwiek jesteś, nie istniejesz. Jesteś
wytworem mojej podświadomości. I kłamiesz! - dodałem oskarżycielsko, wskazując w
jego stronę drżącym palcem.
- Jasne, że istnieję, idioto - żachnął się. – To właśnie ze zrozumieniem tego mają
tak wielki problem Anna Kamińska i Adam Drzewiecki. Ja w zasadzie jestem tobą, twoją
pozytywną stroną, twoją dobrocią, racjonalnym myśleniem, zdrowym rozsądkiem.
Nazywaj mnie jak chcesz. Sprawdzaj mnie. Jestem jednak tak samo prawdziwy jak każda
twoja myśl, jak każde twoje wspomnienie. Istnieję w twojej świadomości i oddałbym za
ciebie życie, gdybym tylko mógł.
- Nie! - krzyknąłem. - Nieprawda! To jest sen! Profesorze, proszę mnie obudzić, do
ciężkiej cholery!
Oficer znów tylko się uśmiechnął.
- Jego tu nie ma, Burnfield. I zapewniam cię, że Drzewiecki nie słyszy cię w tej
chwili. Jest prawdopodobnie zbyt zajęty zmywaniem rzygowin z twarzy swojej żony, którą
doprowadził na skraj śmierci. PRZYPATRZ SIĘ JEJ! - ryknął co sił w płucach, aż
podskoczyłem. - Naprawdę jesteś aż tak ślepy, żeby nie zauważyć, że zatruł tym ścierwem
swoją własna żonę w imię jakiś wydumanych idei o leczniczych terapiach przy użyciu
cudownych substancji?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, a kontynuował:
- Nie pomyślałeś ani razu, że to jakiś świr, jakiś współczesny Mengele, który gdy
tylko coś pójdzie nie tak powie "wybacz, robiłem wszystko co w mojej mocy, nie wyszło"?
Myślałeś o tym, przyznaj się, choć profesor ci imponuje. Jack zastanów się, czy naprawdę
jesteś w stanie zaufać z całego serca człowiekowi, który potrafi poświęcić własną żonę do
celów medycznych?
202
Chciałem odpowiedzieć "tak", to proste słowo nie potrafiło jednak przejść mi przez
gardło.
Nie byłem już pewien niczego, jedyne czego pragnąłem w tej chwili to wydostać się
z koszmarnego snu i przekonać się, że Anna leży bezpieczna w swoim łóżku, a scena jej
roztrzaskującej się w drobne kawałeczki czaszki i mózgu była tylko wytworem mojej
sennej wyobraźni.
- Zastanów się Jack. Zastanów się chociaż przez chwilę.
W porządku, zrobiłem to. I od razu przypomniałem sobie o wszystkich pytaniach,
które mi się nasuwały.
- Czy Anna...
- Przekonasz się po przebudzeniu. Być może to przemówi ci do rozsądku bardziej,
niż moja jałowa gadanina.
- Odpowiedz!
Oficer wstał.
- Nie. Być może Drzewiecki jest w stanie udzielić ci odpowiedzi na każde
postawione przez ciebie pytanie, ale to właśnie stanowi dla ciebie największe zagrożenie
w tej chwili. Nie zauważyłeś tego, że ten człowiek nigdy nie powie ci "nie mam pojęcia,
Jack"? – przyjrzał się mojemu spojrzeniu pełnym pretensji. - Naprawdę nie?
Była to prawda. Cholera, twór czy nie twór, stanowił doskonały przykład na
chłodną ocenę sytuacji.
- Dlaczego nie chcesz powiedzieć czy Anna żyje?
- Bo wtedy nie pozostawiłbym ci możliwości samodzielnego wyciągnięcia
wniosków.
Zrozumiałem, że był to koniec rozmowy, przynajmniej na ten temat. Postanowiłem
więc zapytać o inne kwestie.
- Dlaczego akurat Auschwitz? Co sprawiło, że śnię o nazistowskim obozie zagłady?
- Kiedy wchodziłeś w świadomy sen miałeś wizje. Słyszałeś krzyki małych
dziewczynek, widziałeś ptaki z zakrzywionymi dziobami i byłeś przerażony na śmierć.
Najwyraźniej Auschwitz reprezentuje uczucie lęku i zagrożenia w twojej podświadomości.
- Dlaczego? I skąd wiesz o krzykach i pta...
- Bo jestem częścią ciebie. Zadawaj mi pytania, lecz nie przerywaj mi proszę zwrócił mi uwagę. - Jestem twoją podświadomością, znam cię lepiej, niż ty sam. To fakt,
nie mam pojęcia niczym Bóg ile włosów rośnie na twojej głowie, ale z pewnością
posiadam dostęp do wszystkich twoich wspomnień, wszystkich twoich uczuć, trosk i
wątpliwości. Im szybciej
do
tego
przywykniesz, tym szybciej
203
dojdziemy
do
konstruktywnych konkluzji. Oficer podszedł do ogromnego gramofonu, położył igłę na
winylowej płycie i zakręcił korbą.
Po chwili bliżej nieartykułowanych dźwięków, z gramofonu popłynęły dźwięki „She
likes rock and roll” rockandrollowej kapeli AC/DC.
A little game of falling down,
You rock „n‟ roll when the call come „round,
Come on baby, and make some time,
Made in the shade and you wished it‟d turned around
- To twoja ulubiona piosenka, prawda? – zapytał mnie oficer.
Było to pytanie retoryczne, mówił więc dalej:
- Kochasz ten utwór. Szczególnie dźwięki gitary, dokładnie w drugiej minucie.
Kojarzą ci się z wolnością, słuchałeś tej piosenki kilkaset razy po opuszczeniu domu Glorii
i Stanisława w Hamptons. Nienawidzili tej muzyki z całego serca.
Każde słowo oficera było prawdą.
Wymienił nawet imiona moich rodziców. Poza tym utwierdziło mnie to w
przekonaniu, że naprawdę śnię – wszak AC/DC powstało dopiero w 1973 roku.
Nie sądziłem, że kiedykolwiek to przyznam, ale z kimkolwiek lub czymkolwiek
właśnie rozmawiałem, musiałem przyznać, że istota odziana w nazistowski mundur
stawia całkiem rzeczowe argumenty.
I jeśli było mi dane kiedykolwiek się przebudzić, zamierzałem postawić Adamowi
Drzewieckiemu kilka trudnych pytań.
Być może oficer pragnął powiedzieć coś więcej. Czy w jego oczach dało się to
wyczytać bez cienia wątpliwości?
Nie.
Oficer w Auschwitz, na dodatek przejawiający oznaki dobroci, wydał mi się na tyle
surrealistyczny, że nie mogłem przestać uparcie drążyć wewnątrz własnej głowy jednej
wiodącej myśli:
To niemożliwe.
Wszystko, co otaczało mnie w tej chwili, goła betonowa podłoga z posępną żarówką
zwisającą na samotnym kablu, absurdalnych rozmiarów gramofon, z którego płynęły
dźwięki starego, dobrego rock and rolla, a przede wszystkim biurko, to cholerne biurko,
na którym to co Anna i Adam nazywali myślokształtem położyło swoje rękawiczki - tego
było dla mnie stanowczo zbyt wiele.
204
Czy była to pierwsza moja myśl, której główny wydźwięk brzmiał: „Dziennikarzu,
jesteś szalony, już na zawsze szalony i nigdy nie przestaniesz być! Burnfield, słyszysz
mnie? NIGDY!”
Na pewno nie ostatnia.
- Nie odpływaj, Jack - powiedział młody oficer. - Wiem o wszystkim co cię trapi,
nie zapominaj, że jestem praktycznie tobą. Obudzisz się z tego koszmaru już wkrótce, a
wtedy...
I wtedy drzwi otworzyły się i do smutnego pokoju weszła Anna Kamińska.
- To niemożliwe... - szepnąłem, ale jako człowiek w miarę inteligentny wiedziałem
już, że we śnie mało co może okazać się niewykonalne.
- Ta kobieta ma ci coś ważnego do powiedzenia, moje ja. - rzekł bezimienny oficer
do mnie, przyglądając się swymi załzawionymi oczami pięknej kobiecie.
Anna spojrzała na mnie, a on na jej lekko wykrzywionych ustach zauważył coś...
coś jakby...
- Nie. To na pewno nie TO co myślisz, narcystyczny skurwysynu. - pomyślałem
natychmiast. - Ona jest mężem Drzewieckiego, do cholery!
Nazistowski oficer wstał z krzesełka.
- Zostawiam was samych. Mam nadzieję, Jack, że nie obudzisz się ze snu na tyle
szybko, abym nie zdążył tutaj wrócić... moje ja. - rzekł do Jacka po czym wyszedł,
zamykając za sobą drzwi.
- Zaraz! – krzyknąłem do drzwi.
Odpowiedziała mi cisza.
- Jestem ci winna przeprosiny, Jack - rzekła Anna Kamińska, podchodząc w moim
kierunku kilka kroków. Była całkowicie zdrowa, na jej przepięknej, śniadej twarzy nie
było nawet kropelki krwi. No i miała czaszkę w całości.
- Dlaczego ty... dlaczego umarłaś?
- Bo mnie zabili - odpowiedziała natychmiast z rozbrajającą szczerością. Usiadła na
krześle obok oficera, a pomiędzy nimi znalazł się zdobiony demonicznym ornamentem
gramofon. - Sen snem, ale kiedy uciekasz przed hitlerowcami mknącymi na motocyklu,
zawsze powinieneś mieć na uwadze śmierć.
- A dlaczego...
- ...dlaczego zmartwychwstałam? Cóż, właśnie za to jestem ci winna przeprosiny. spojrzała na mnie takimi oczami, że omal nie ugięły się pod mną kolana. - Kiedy giniemy
we śnie, na przykład tak jak ja, kiedy dostałam w głowę z automatu, albo kiedy ciebie
rozszarpie na kawałki jakieś wyjątkowo groźne, dzikie zwierzę... cóż, wtedy większość
ludzi budzi się z krzykiem, zlana zimnym potem.
205
Milczałem.
- A jednak mój mąż udowodnił, że śmierć we śnie nie musi oznaczać przebudzenia.
Szczerze powiedziawszy nie do końca pojmuję w jaki sposób na to wpadł, ale kiedyś mnie
tego nauczył i... oto jestem. Po prostu - powiedziała.
- Rozumiem – odparłem, czując się jak idiota.
- Przepraszam cię za to, że nie powiedzieliśmy ci o tym, co oznacza śmierć we
śnie, Jack. Kiedy się obudzimy, Adam Drzewiecki dostanie za to ode mnie solidny
ochrzan, masz to jak w banku.
Zmieszany uśmiechnąłem się krzywo. Nie wiedziałem co powiedzieć.
- Przepraszam, ale muszę o to zapytać. Ciągle prawie nic nie rozumiem... jesteś
prawdziwa? - zapytał wreszcie.
- Jestem myślokształtem.
- To znaczy?
- To znaczy, że istnieję w twoim śnie. Mój mąż ci to wyjaśni po przebudzeniu, jest
w tym o niebo lepszy. Kiedy ja staram się to wyjaśnić, pacjenci mojego męża często
doznają szoku.
- Trudno nie doznać szoku po uwięzieniu w Auschwitz i oglądania twojego
ochlapanego krwią mózgu – odburknąłem.
Roześmiała się cicho.
- Będę pamiętać tą rozmowę, jeśli o to pytasz. Będę świadoma jej treści powiedziała Anna po chwili, po czym dodała: - Wyjaśniam to najprościej jak umiem,
naprawdę.
- Nie sądzę. Najprościej chyba powiedzieć, że śnimy to samo?
- Nie, nie jest tak jak mówisz, Jack. Raz jeszcze: mój mąż będzie o niebo lepszy w
przedstawianiu ci teorii snu. Ja jestem tu... - zawiesiła głos na trwającą wieczność
sekundę. - ...ja jestem tutaj aby praktykować.
- Przestań sobie wmawiać rzeczy, które istnieją tylko w twojej głowie zboczony
sukinsynu! - pomyślałem, ale nie powiedziałem stego na głos.
- Skoro o tym mówisz - powiedziałem zamiast wypowiedzieć swoje myśli
dziennikarz. - Czemu nie ma z nami twojego męża?
- Och… - westchnęła - nie sądzę, żeby interesował go pierwszy sen swojego
pacjenta. Przeważnie wszyscy budzą się z krzykiem i nie mogą uwierzyć w to, co odkryli.
Człowieka przeraża zetknięcie z nieskończonością Jack. Ludzie zdają sobie sprawę z tego,
że są nieskończeni, ale nie są w stanie za nic w świecie zrozumieć co to jest ta
nieskończoność. - brzmiała tak mądrze, kiedy wypowiadała te słowa ze stoickim
206
spokojem. - A to właśnie z nią styka się człowiek, kiedy otwierają się pilnie strzeżone
bramy jego podświadomości. Lub kiedy staje się Bogiem, jak mówi Adam.
- Co stanie się teraz z tym snem, Anno? W jaki sposób opuścić to miejsce?
- Wszystko zależy od tego, czego pragniesz. Wiesz czego pragniesz, Jack?
- Ja...
- Śmiało.
- Ale…
- To tylko sen, Jack.
Zebrałem w sobie odwagę, wszystkie siły powędrowały do mojego gardła, a język
wypowiedział słowa:
- A gdybym powiedział, że wszystko czego pragnę stoi przede mną? – zapytałem,
po czym natychmiast za karę uderzyłem się w twarz, oczywiście w myślach. Dlaczego o to
zapytałem?!
Jezu, uśmiechnęła się. Nie za lekko, a jednak - zdążyłem pomyśleć, zanim
usłyszałem jej brzmiącą jak pieśń odpowiedź:
- Wtedy odpowiedziałabym, że nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy mogli dokonać
niemożliwego. Abyśmy spróbowali tego, co jeszcze przed sekundą wydawało ci się
niemożliwe, Jack.
- Skąd wiesz co uważam za niemożliwe?
- Uważasz za niemożliwe seks ze mną. Widać to w twoim spojrzeniu - odparła. Kobiety widzą takie rzeczy, mój drogi dziennikarzu Burnfield, tak jak koty, które
wyczuwają chore miejsca na ciele człowieka. Nigdy się nad tym nie zastanawiałeś?
Poczułem się zmieszany i nie wiedziałem co powiedzieć. Przyznaję to szczerze.
Rzadko wydawało mi się, że jestem bezradny. Kokaina, którą wielki pan Burfield
dziennikarz-wykładowca wciągał dzień w dzień, bardzo skutecznie hamowała wszelkie
myśli skierowane na biegun "nie, nie potrafisz, nie jesteś zbyt dobry".
Przeciwnie, czułem się nadludzko niemal codziennie. Problem polegał na tym, że
wszystko inne straciło dla mnie sens, a ja byłem Bogiem, codziennie, długo i prawdziwie. I
zostałem Bogiem aż do teraz, tyle tylko, że tarzając się w gównie kokainowym po łokcie.
Co najdziwniejsze, to właśnie teraz, właśnie w tym parszywym miejscu, w obozie
koncentracyjnym, nazywanym później anus morandi - odbytem świata, w tym cholernym
bunkrze z nagą żarówką, smutno zwisającą z sufitu, zakochałem się do granic możliwości
w pięknej Annie Kamińskiej i poczułem, że choć przez kilka chwil mam prawo być
szczęśliwy.
Anna Kamińska była już bardzo, bardzo blisko mnie.
207
Najpierw jej noga, odziana w czarne spodnie i but na wysokim obcasie, zbliżyła się
na niewielką odległość do mojej nogi. Potem nasze kolana lekko się zetknęły, na początku
trochę nieśmiało, bo w końcu doszło właśnie do zderzenia dwóch całkowicie niezależnych
światów. Następnie, co sprawiło mi ogromną przyjemność, jej noga owinęła się wokół
mojej nogi.
Nieśmiało wtulała się we mnie. Prosiła o pozwolenie. Wtedy dotarł do mnie prosty
fakt: podniecam ją jak cholera .
Z ciągnącą się w nieskończoność chwilą, nasz dotyk stał się tylko odrobinę
mocniejszy. Nareszcie zbliżyliśmy się do siebie jeszcze mocniej, o te kilka centymetrów
bliżej. Przyciągaliśmy się nawzajem.
Ona poczuła, że jej piersi dotykają już mojej klatki piersiowej. Skóra na moim ciele
wyczuła już materiał jej stanika. Pachniała czymś, nie miałem pojęcia czym, ale chciałem
czuć ten zapach już zawsze, kiedy te idealnie czarne włosy smagały mi twarz. Owinęła mi
ręce wokół szyi. Spojrzeliśmy na siebie. Dokładnie w tej chwili poczułem jej gorący
oddech na twarzy. Był krótki i ledwo kontrolowany. Widziałem, że stara się teraz
opanować, choć przychodzi jej to z trudem.
Znów spojrzenie w sam środek duszy.
Wpatrywałem się w te ogromne, mocno pomalowane oczy, po czym skierowałem
ręce ku pierwszemu guzikowi kołnierzyka. Mogę to zrobić, wolno mi. Czuję to w jej
oddechu, na własnych policzkach.
Czuję jej żar.
- To jak, Jack… potrafisz dokonywać rzeczy niemożliwych, czy nie? - szepnęła mi
do ucha.
- To zależy, co uważasz za niemożliwe - mruknąłem. Drugi guzik został już odpięty.
Lekko ugryzła mnie w ucho.
- Odpowiedz.
Dotknąłem wolną dłonią jej pleców, a moja ręka rozpoczęła wędrówkę po jej ciele.
- Teraz nie ma takich rzeczy - odparłem wreszcie.
Trzeci guzik.
- Zabawne... - kąciki jej ust rozszerzyły się w ledwo dostrzegalnym uśmiechu. - A co
będzie...
- Nie mam pojęcia - pocałowałem ją. - Pożądanie.
- Igrasz z ogniem, wiesz o tym? - czwarty i piąty guzik.
Nie odpowiedziałem, gdy ostatni guzik został rozpięty. Po chwili jej koszula leżała
już na brudnej, betonowej podłodze.
208
3.
- Dlaczego tu jesteśmy? – zapytałem, kiedy było już po wszystkim. Nie wiedziałem,
czy ma prawo patrzeć Annie w oczy, kiedy ona zakładała ściągnięte przeze mnie
koronkowe majtki na swoje kształtne pośladki.
- Świadomy sen to nie tylko przygody, Jack. Chociaż z drugiej strony... mogłeś
odnieść inne wrażenie, po tym, co właśnie zrobiliśmy - obróciła się w moim kierunku i
mrugnęła do mnie okiem, ukazując mu mimo woli swoje idealne piersi.
Były wspaniałe, bez wątpienia.
- A dlaczego twojemu mężowi tak zależy, żebyś śniła?
- Chodzi mu o to, abym stała się nareszcie wolna – odparła. - Wszystkie te liczne
metody mojego męża na wejście w świadomy sen stały się dla mnie nie tylko przygodą,
kaprysem znudzonej życiem żony noblisty światowej sławy, ale także bramą do ludzkiej
godności. Mogę we śnie wszystko, mogę przeżyć cokolwiek czego nie było mi dane przeżyć
w rzeczywistości - westchnęła Kamińska, wyciągając z kieszeni spodni mały medalionik i
przez chwilę obracając go palcami na otwartej dłoni. - Jack, powiedz mi... ale tak szczerze.
Czułeś się kiedykolwiek w życiu jak uwiązany grubym, krótkim łańcuchem, z którego jakiś
wyjątkowo złośliwy strażnik codziennie zabiera po jednym ogniwie?
Pomyślałem wtedy o tym, że w moim przypadku nie potrzebny jest żaden łańcuch.
Mój strażnik powinien po prostu mieć przy sobie ogromną torbę kokainy, a on nie
opuściłby go do końca życia.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz, Anno - odrzekłem szybko.
- Pomyśl. Sen nie musi być tylko zabawą. Spędzasz w łóżku osiem godzin,
codziennie. Może trochę mniej, a może trochę więcej, to zależy od tego jak bardzo jesteś
przywiązany do rzeczywistości.
- A jeśli przestanę rozgraniczać jedno od drugiego?
- To wtedy naprawdę rozumiesz co znaczy żyć dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Będziesz miał boską świadomość już zawsze.
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Nie wiedziałem, że Anna Kamińska nie
powiedziała mi jeszcze najważniejszego. Niespodziewana łza na policzku pięknej kobiety
zasmuciła mnie, ale i całkowicie zaskoczyła.
- Anno, dlaczego ty płaczesz?
- Cholera… - pociągnęła nosem i starła sobie samotną łzę z twarzy - czemu tak się
stało? Dlaczego to spotkało akurat mnie…
- Ale co takiego?
Westchnęła smutno.
209
- Jestem sparaliżowana od pasa w dół, Jack. Życie zaskakuje, prawda? - zaśmiała
się niewesoło. – Nie mieliśmy z Adamem żadnego wypadku samochodowego, nie
złamałam sobie kręgosłupa czy coś w tym rodzaju, jeśli takie myśli właśnie przychodzą ci
do głowy…
- Ale…
- Żyliśmy sobie pełnią życia, Adam odnosił sukcesy niemalże każdego dnia, ludzie
go kochali, a ja najbardziej ze wszystkich. Czekałam na niego, wyczekiwałam pod oknem
aż wróci za każdym razem, przez tyle lat naszego małżeństwa.
Nie zdała sobie nawet sprawy z tego, że zacisnęła pięści.
- Pewnego dnia ktoś… potwór w ludzkiej skórze zrobił mi coś… coś, po czym moje
nogi po prostu odmówiły mi posłuszeństwa, można powiedzieć, że przestałam je mieć. Od
kilku lat stały się dla mnie tylko balastem. Życie skazało mnie albo na wózek inwalidzki,
albo na łóżko. Do końca życia, rozumiesz? Bez żadnych szans na to, że kiedykolwiek
wrócę do zdrowia.
- Och...
- Żadne „och…”, Jack. Nie zapominaj w jakim państwie przyszło ci żyć od kilku dni.
- Znam historię Polski, Anno. Jesteście narodem, który zawsze budził czyjeś
militarne ambicje. Wieki waszej historii przedstawiają się jak spektakularny film
najwyższej klasy, a odbudowa tego kraju po drugiej wojnie i komunizmie to prawdziwy…
- Nie wiesz o nas nic – oceniła Anna Kamińska. – Czy wiesz, w jaki sposób Polak
postrzega w dzisiejszej Polsce drugiego Polaka? A może wiesz, czym była dla nas śmierć
Jana Pawła, naszego jedynego papieża w historii? No cóż, jeśli nie, to za to na pewno
powiesz mi w jaki sposób nasz kraj został podzielony na tysiąc kawałków, gdy kilka lat po
śmierci papieża, rozbił się samolot z prezydentem i całą elitą tego kraju. To są dla nas
wydarzenia na miarę zabójstwa waszego Kennedy‟ego w Dallas, Burnfield! Wydarzenia,
które zmieniły bieg historii!
Milczałem, kiedy ona ciągnęła dalej:
- Wojna i komuna jest dawno za nami, a to co dzieje się teraz w tym kraju to jedna
wielka histeria. Nikt nie wie dokąd zmierzamy, a banda nikomu nie znanych z nazwiska
skurwysynów od kilkunastu lat rozkrada ten kraj, tak jak złodzieje pod osłoną nocy
kradną tory kolejowe powodując katastrofę. I wiesz co się dzieje? Człowiek nie ufa
człowiekowi. Człowiek kombinuje. Człowiek przestaje być dumny ze swojego kraju.
Człowiek wstydzi się za swój kraj. Także za mojego męża. A teraz… czy możesz
powiedzieć, że wiesz coś o naszym cierpieniu?
Zamilkłem, porażony jej opinią.
- Absolutnie nie – odparłem, zresztą zupełnie szczerze.
210
- Tak między nami… Czy naprawdę myślisz, że zawsze byłam panią domu sir
Drzewieckiego? Cholera jasna, wyrywałam wycieraczki z aut i piłam wódkę „z gwinta”,
zaraz po ucieczce przed milicją!
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Wiedziałem co nieco o burzliwej młodości, w
końcu, pomijając to, że byłem trzydziestoletnim uzależnionym od kokainy kawalerem
przyjmującym prostytutki w swojej melinie na Queens, trwałem na haju w stanie
młodzieńczej euforii po dziś dzień.
Nie przeszkadzało mi, jakie zdanie na jego temat mają inni ludzie. Lubiłem po
prostu zapomnieć, że nie odniosłem w życiu żadnego niesamowitego sukcesu.
- Stałam się inna, kiedy nie ruszałam się z łóżka przez cztery lata. Współczesna
medycyna nie jest w stanie poradzić sobie z moim problemem, jeszcze nie – ciągnęła
Anna. - Nie za mojego życia...
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. A potem rozległ się grzmot tak potężny,
jak gdyby sam Bóg upuścił na ziemię coś... coś bardzo ciężkiego. Kamień, albo stalowy
kontener wielkości Alaski.
Ale nie, to było coś innego.
Drzwi otworzyły się, a na bladej twarzy stojącego za nimi młodego oficera
malowało się czyste przerażenie.
- Na zewnątrz – wymamrotał jedynie.
Wiedzieliśmy, że był to odgłos eksplozji, i dokładnie w momencie, w którym
zdałem sobie sprawę, że oficer nigdy nie dokończy zdania, które zaczął, szybko
wybiegliśmy z mrocznej sali.
4.
Jeżeli to, co działo się w Auschwitz jak do tej pory było piekłem, to brakuje mi
słów, aby opisać to, co wydarzyło się w moim śnie właśnie teraz.
Armageddon. Tak to się nazywało.
Prawdopodobnie właśnie w taki sposób wygląda apokalipsa. Gwarantuję, że ta
odbywająca się w moim śnie potrafiłaby nawrócić na chrześcijanizm każdego głęboko
niewierzącego ateistę. Dokumentnie każdy miałby w sobie dość trwogi, aby zawołać
przynajmniej "O Jezusie przenajświętszy!" i paść na kolana, o tak! Co do tego mam
absolutną pewność.
Widok, który ujrzeliśmy z młodym oficerem zapadł mi w pamięć już do końca
moich dni.
Co takiego ujrzałem?
211
Auschwitz płonęło w irracjonalnej ciszy. Nie mogę powiedzieć, używając
poetyckich epitetów, że obóz śmierci tonął w jeziorze setek płomieni, gdyż byłoby to po
prostu wierutną bzdurą.
Płomień był jeden. Ogromny.
Morze ognia było jakby jednym tworzywem.
Wszystkie te prymitywne, drewniane konstrukcje zajęły się ogniem w jednej
sekundzie, tak jak gdyby nie były niczym więcej niż żałosna zapałka. I płonęły z taką siłą,
że poczułem zapach spalenizny, a dopiero po chwili dotarło do mnie, że to co czuję to
zapach moich osmalonych brwi.
- Jezu Chryste, co do... - wystękuje oficer. Nie ma pojęcia co się dzieje, jest
przerażony.
Właśnie w tym momencie zauważyłem, że z baraków wybiegają ludzie. Więźniowie
uciekali w popłochu przed szalejącą pożogą, a pasiaste mundury płonęły na ich nagich
ciałach, przypiekając ich ciała do krwistej czarności.
Płomień był tak ogromny, że poczułem aż przypieka mi się szczecina na brodzie.
Dołączyła do przysmażanych brwi.
Esesmani są kompletnie zaskoczeni, nie mają pojęcia jak się zachować. Lwia część
z nich dokonuje najbardziej oczywistego wyboru i salwuje się ucieczką. Podobnie jak
więźniowie prostu uciekali jak najdalej stąd.
Nagle poczułem w sobie myśl. Ostrą i obcą, świdrującą moją świadomość niczym
mały, bardzo zaangażowany w swoje zadanie kornik, który po chwili rozrósł się do
niewyobrażalnie wielkich rozmiarów, aby krzyczeć w mojej głowie jedną jedyną myśl:
- „TY”? – wyszeptałem wreszcie tę myśl cicho, najciszej jak tylko się dało, do siebie.
Nie, dzwonią, ale nie w tym kościele. Skup się, Jack, skup się, cholera jasna.
Ja.
Tak, to było to. Zdecydowanie.
- Ja? - pomyślałem z ogromnym lękiem, a łzy napłynęły mi do oczu. Później
tłumaczyłem sobie, że to od żaru buchającego z płonących, drewnianych baraków,
których jeden jedyny płomień wznosił się na wysokość dobrych dwudziestu metrów. Nie
zapamiętałem zbyt wiele z moich przemyśleń dotyczących tej jednej, prostej myśli.
"Ja".
Ja jestem za to odpowiedzialny, to jest moja świadomość, mój sen, moja psychika.
Świadomość tego koszmaru, który utworzyłem wewnątrz własnej głowy, była dla mnie nie
do zniesienia.
Gdyby oficer miał przy sobie pistolet, wzorem innych esesmanów przypięty do
wielkiej, skórzanej kabury, z całą pewnością wyciągnąłbym go teraz i nie bacząc na jego
212
okrzyki, strzeliłbym sobie prosto w łeb. Bez znaczenia stało się dla mnie, czy śmierć we
śnie oznacza prawdziwą śmierć. Chciałem po prostu przestać istnieć, zabić się, zniszczyć,
zrobić cokolwiek, aby przerwać piekło, które stworzyłem. Bo przecież to JA, JA, JA, to
moje dzieło, to wszystko MOJA WINA!
Stało się jednak inaczej.
Wstydliwe wspomnienie podpalanego za pomocą szkła kontaktowego mrowiska
naszło mnie z niespodziewaną wyrazistością. Zapomniałem o tym, że w jakiś
niesamowicie obcy dla mnie sposób, spowodowałem własną wolą, że Auschwitz płonęło.
To było trochę tak, jak gdyby cały ten jeden płomień nad obozem śmierci przywiał do
mnie to jedno wspomnienie, a ja po prostu przeniosłem się na chwilę do innego świata:
- Zobacz, zobacz tą! - usłyszałem własny głos. Byliśmy w lesie, to był jeden z tych
ciągnących się w nieskończoność wakacyjnych dni, tych, na które wysyłali mnie zajęci
rodzice, do przybranego kuzynostwa na Florydzie.
Mała mrówka, na którą mój kuzyn skierował wiązkę skupionego światła
rozpaczliwie przebierała maleńkimi nóżkami, obracając się wokół siebie, starając się za
wszelką cenę uciec przed ogromnym bólem. Chitynowy pancerzyk stworzenia przypiekał
się.
Gdyby mrówka mogła krzyczeć, jej przeciągły pisk cierpienia pozostałby w naszej
świadomości dużo dłużej, niż jedno nudne popołudnie.
- Co tu się dzieje? – zapytał głos za naszymi plecami.
Odwróciliśmy się przerażeni. To była pani Marsh, sąsiadka kuzynów. Przyglądała
się nam groźnym, badawczym wzrokiem, znad okularów z grubymi szkiełkami.
- Ja… my… - bąknąłem jedynie.
Widać było gołym okiem, co robiliśmy. Upuszczona na ziemię lupa leżała sobie pod
naszymi stopami, jak dowód zbrodni na miejscu zdarzenia. Pamiętam, że cholernie się
bałem, że zacznie na nasz krzyczeć, zaprowadzi nas do wujka i cioci, i kto wie, pewnie
nawet odeślą mnie do domu, a ja już do końca życia będę miał na czole plakietkę z
napisem „SADYSTA”.
Tak się jednak nie stało, pani Marsh spoglądała na nas w milczeniu, a potem…
uroniła jedną, jedyną łzę. Kropelka spłynęła po jej policzku, a ona pociągnęła nosem,
postała chwilę naprzeciwko nas, a potem powiedziała:
- Bawcie się dobrze, chłopcy.
I poszła sobie.
To ekscytujące mnie przez parę chwil wydarzenie miało miejsce dobre dwadzieścia
pięć lat temu i nie podejrzewałem, że kiedykolwiek przyjdzie mi zetknąć się z tym
wspomnieniem jeszcze raz.
213
A przynajmniej nie w takiej formie.
Teraz, stojąc na progu zejścia do podziemnej sali przesłuchań i spoglądając na
dzieło własnego zniszczenia oraz na oficera, który przeciera twarz ze zdumienia,
widziałem na własne oczy mękę biednych stworzeń, które jakaś tajemnicza, wielokrotnie
potężniejsza od nich siła, dosłownie przypieka żywcem. Tym razem byli to jednak ludzie,
nie mrówki.
Poczułem, że zbiera mi się na wymioty. Kaskada wyrzutów sumienia wyskoczyła z
mojej głowy, jakby chciała wypłynąć na zewnątrz razem z wymiocinami.
Rzygając na brudną, śmiertelną ziemię myślałem, czy to nie ciekawe, że na co
dzień współczujemy bardziej zwierzętom niż ludziom.
Wymioty nie ustają, kiedy patrzę na płonących ludzi. Najbardziej przerażające jest
dla mnie to, że trzydzieści razy bardziej robi nam się smutno w momencie, kiedy widzimy
chore zwierzątko, lub choćby w szpitalu czytamy naszemu dziecku bajkę o Smutnym
Słoniku, któremu umarła mamusia, niż w takich momentach, w których widzimy ot
choćby takiego śmierdzącego żula, który majaczy coś nawet sobie niezrozumiałego,
tarzając się we własnym gównie.
Dlaczego?
Ludzie w białych kitlach, najczęściej ci z co bardziej jajowatymi głowami, tłumaczą
nam raz po raz, że podświadomie czujemy przez całe życie smutną prawdę. Jest nam
bardziej żal psa, któremu jakiś pijany zwyrodnialec odrąbał łapę, niż kiedy widzimy jak
narkoman umiera w szpitalu na AIDS, bo wiemy albo przynajmniej czujemy
podświadomie, że pies nie miał żadnego wyboru.
Pies został po prostu postawiony przed faktem dokonanym. Żul, ćpun, alkoholik nie.
W tym właśnie momencie wkrada nam się do umysłu głęboka pogarda do
wychudzonego ćpuna, który na tyle nie szanuje własnego życia, że jest w stanie
doprowadzić się do takiego stanu. Myślenie pozbawione jakiegokolwiek współczucia.
- Myślenie hitlerowców.
Niemal dokładnie w tej samej chwili, w której przyszła do mnie ta właśnie myśl, ta
chora melodia, poczułem że wcale nie wymiotuję. Po prostu nie oddycham. Nie tylko we
śnie.
O kurwa.
Przez ułamek sekundy trwałem tak w ostatniej chwili samotności. Było całkiem
przyjemnie. Potężny elektryczny wstrząs rozszarpał wszystkie moje myśli na strzępy.
214
Fragment I – Uzbrojona kobieta
Oto senny koszmar staje się rzeczywistością.
Miasteczko Golgota opanowane przez mrok letniej nocy ujawnia swoje prawdziwe
oblicze – gdy zachodzi słońce nie ma już ratunku przed najbardziej mrocznymi
elementami zszarganej podświadomości Anny Kamińskiej. Trwająca we śnie kobieta jest
uzbrojona, zdesperowana i śmiertelnie przerażona. Czego tak się obawia? Do kogo lub do
czego celuje?
Podpowiedzi: Anna Kamińska jest żoną noblisty. To uwodzicielska aktorka. Jest
piękna jak arabska noc czarnowłosa bogini. Padła ofiarą gwałtu, od tej pory jest
sparaliżowana. Wybiera więc rzeczywistość snu. Czasem ma jednak koszmary, wtedy
pojawia się na ulicy Golgoty a wtedy…
215
Rozdział X
Animus
„Jesteśmy z tego samego materiału co nasze sny”
~ William Shakespeare
27 września, trzecia rano. Sala szpitalna Anny Kamińskiej
1.
J
est pan idiotą, panie Burnfield! Przerwał pan sen swoją śmiercią! – słyszę głos i
dopiero po chwili dociera do mnie znaczenie tych słów. Rzeczywistość, upragniona
rzeczywistość! Leżę na łóżku obok Anny Kamińskiej, jestem bezpieczny i oddzielony
rozkoszną kilkudziesięcioletnią barierą od ludzi tkwiących na obozowej rampie kolejowej.
Sufit z podwieszanych płyt wymyślono z pewnością długie lata po obozach
koncentracyjnych. Podobnie jak ledowe żarówki, podświetlające białym, ostrym światłem
nowoczesne szklane boksy profesora Drzewieckiego.
Bogu dzięki!
Jeszcze przez parę chwil tkwię w bezruchu, pozwalając sobie na zebranie sił.
Udaję, że śpię, w rzeczywistości spoglądając w górę przez przymrużone oczy. Kłujące w
oczy światło było pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem po powrocie do rzeczywistości.
A więc przeżyty przeze mnie obozowy koszmar, wytwór mojej naćpanej
podświadomości, był wszystkim, na co było mnie stać. Niespodziewanie Drzewiecki
uderza mnie otwartą dłonią w policzek.
216
Odruchowo otwieram oczy.
- Zdaje pan sobie sprawę, co mogło się stać?! – profesor nie zniżył się do
krzyczenia na mnie, jednak miał podniesiony i zdenerwowany głos, a oczy wytrzeszczone i
wściekłe. – Człowieku, defibrylator był sześćdziesiąt metrów stąd, na innym piętrze!
- Defibrylator? – spytałem zdziwiony, i dopiero teraz ujrzałem stojące obok mnie
czerwono-pomarańczowe urządzenie hewlett-packard. Cztery zielone lampki i wielki
zielony napis 220V na cyferblacie uświadomił mi, że umierałem naprawdę.
Pamiętajcie, drogie dzieci, aby nigdy nie mieszać roztworów farmaceutycznych,
oferowanych przez noblistów, z kokainą. To niezbyt udane połączenie – w mojej głowie
pojawił się obraz przemawiającego do naszej klasy nauczyciela matematyki, którego
ostatni raz widziałem z miliard lat temu. Totalny absurd.
- Burnfield, nigdy w życiu nie spotkałem się z taką reakcją na sen! Co pan sobie
zrobił?! – dociekał Drzewiecki.
- Wziąłem… - bąknąłem.
- Bierze pan coś na serce? Depresja? Prozac, albo xanax?
- Prozac – powtórzyłem jak automat.
Naukowiec zmarszczył brwi na oznakę głębokiego niezadowolenia.
- Nie toleruję kłamstwa, Burnfield! Taki był warunek twojego przyjazdu tutaj! –
powiedział, lecz w tym samym momencie kątem oka spojrzał na swoją żonę i
momentalnie się uspokoił. Mięśnie wokół jego oczu zelżały z uścisku, a zmarszczki
zniknęły.
– Wziął pan stymulant, prawda? Pobudził się pan?
- Kokaina – odparłem. Przyznam, że byłem w tym momencie bardzo zażenowany
swoim śnieżnobiałym, sproszkowanym, takim ni to europejskim ni to kowbojskim
podejściem do tematu świadomego snu. „Calm down, people, it‟s just a little lie” rozbrzmiały we mnie słowa ballady Dave‟a Gahana.
Dobre sobie.
- To co pan zrobił… powinienem pana wyrzucić, proszę mi wierzyć, dzisiaj ratuje
pana Hipokrates i nikt więcej!
- Zrobi pan to? – zapytałem tylko lekko zniechęcony. Wiedziałem, że Drzewiecki
nie odrzuci mnie. Prawdopodobnie tylko pobudziłem jego naukową ciekawość, być może
nigdy nie badał snu świadomego pod wpływem innych niż roztwór narkotyków.
- Nie – odrzekł natychmiast, rozwiewając wszelkie wątpliwości. – Nie mam
zamiaru, mimo że powinienem. Ma pan szczęście, że moja żona śpi. Nie dowie się o
niczym, ale to pana wina, nie moja. – zaznaczył.
- Nie chciałem wyjść na idiotę, profesorze. To co widziałem…
217
- Auschwitz? Jest pan oryginalny w swoich stanach lękowych, Burnfield. To trzeba
panu przyznać.
- Skąd pan…
- Darł się pan w niebogłosy, gdyby nie roztwór, z całą pewnością obudziłby pan
Annę – jego żona wyglądała w tej chwili, jakby nie oddychała, tak bardzo pogrążona była
w głębokim śnie. Żyje?! Stojak z kroplówką stał przy jej łóżku, a pojemnik z roztworem był
niemal pełny. – Pana sen trwał niecałą minutę, zanim pogrążył się pan w konwulsjach.
Skrajna głupota, również z mojej strony niestety… Dlatego przeważnie stosuję kroplówki,
nie zastrzyki. W każdej chwili mogę, przerwać aplikację – wskazał na mój roztwór, a ja
dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że wyrwany i okrwawiony wenflon tkwi na końcu
wężyka.
- MINUTĘ? – wykrzyknąłem.
- Ciszej!
- Minutę?
- Tak, może półtorej. Wiem, wydaje się panu, że dużo dłużej. Mnie też to ciekawi, w
rzeczy samej to fascynujące.
Z mojego ramienia sączyła się krew; ratując mnie, poprzez wyrwanie mi dojścia
dożylnego z przedramienia, Drzewiecki niemal rozszarpał mi żyłę.
- Musimy to opatrzyć – skinął palcem w moją stronę. – Zostanie pan tu. Cholera,
zostaniesz tu Burnfield, chociażbyś miał za każdym razem wchodzić mi w stan zawałowy.
I koniec z ćpaniem, rozumie pan?
Spojrzałem na cieknącą strużkę ciepłej, czerwonej krwi. Moje usta same ułożyły
odpowiedź, którą miałem później analizować do końca życia.
- Oczywiście, dziękuję panu.
Właśnie wtedy profesor Drzewiecki rozpoczął kolejny eksperyment z moją
psychiką. I choć wcale nie wyglądał na zadowolonego, jednak po chwili odparł:
- Jeszcze dziś odpowie mi pan na wszystkie pytania. Zapisze pan też wszystkie
swoje wspomnienia, każde skojarzenie które przyjdzie panu do głowy – to nie były
prośby, tylko warunki.
Zgodziłem się jednak, kiwając głową.
- Widział pan nazistów? – spytał retorycznie, poprawiając rzemyk na nadgarstku,
na który nie zwróciłem wcześniej uwagi. Na przypiętym do niego złotym żetonie widniał
jakiś symbol, nie zdążyłem jednak rozpoznać jaki.
- Proszę opisać każdego z nich, w najmniejszych detalach, jakie przyjdą panu do
głowy – kontynuował Drzewiecki. - Ich zachowanie, wygląd, słowa. Analiza jest istotą
218
całego przedsięwzięcia. A przecież może się okazać, że jutro nie będzie pan pamiętał
całego snu.
Pomyślałem o tym, jak bogaty w szczegóły może stać się mój reportaż, jeśli zacznę
prowadzić taki dziennik.
- Będę zapisywał wszystko, co przyjdzie mi do głowy – zapewniłem go, kiedy zaczął
opatrywać moje okaleczone przedramię.
Bolesne przetarcie krwawiącego miejsca po wenflonie gazikiem z wodą utlenioną
nie spowodowało, że wzdrygnąłem się z bólu, prawdę powiedziawszy nie zwróciłem na to
większej uwagi. Podobnie myśli Drzewieckiego, krążyły już wokół jakichś wyższych,
nieznanych mi dotąd orbit.
- Proszę być przygotowanym na trening, który rozpoczniemy wspólnie. Jest
niezwykle istotne, aby osiągnął pan faktyczny świadomy sen. A nie gówno, w które się pan
wprowadził! – zaklął przy mnie, niezbyt siarczyście, ale jednak po raz pierwszy odkąd go
poznałem. – Dopiero wtedy będę mógł pana wypuścić z pełnym przekonaniem, że napiszę
pan o prawdzie i tylko o prawdzie, do której dotrzemy.
- Trening? Na czym polega trening ze świadomego śnienia? – zapytałem
zaciekawiony. Bandaż wokół mojego ramienia został już owinięty, a profesor odszedł ode
mnie nieśpiesznie, na kilka kroków.
- Rozwiniemy pana świadomość nie-śnienia, czyli po prostu zacznie pan
kontrolować: śnię, czy nie śnię. To połowa sukcesu. – wyjaśnienia profesora były skąpe w
detalach, w przeciwieństwie do tego, czego ode mnie wymagał: - Tymczasem muszę
przeprowadzić z panem wywiad, oboje zapiszemy swoje spostrzeżenia i porozmawiamy o
pana obozowych przeżyciach.
- Widziałem wiele rzeczy. Nie podejrzewałem, że jestem do tego zdolny. Na
początku czułem rozkosz, czułem uniesienie, dalekie od tego farmaceutycznego.
- Ten stan nazywamy Opus Aditus. Dzieło wejścia. Albo wejście dzieła, jak pan
woli. Niezwykle bliski jest stanowi duchowych przeżyć, psychodelicznego transu, w który
potrafią wprowadzić się południowoamerykańscy szamani plemienni. Albo ludzie
podczas mentalnych podróży pod wpływem kwasu LSD. To taka esencja człowieka, jego
pierwiastek.
Ze zgrozą pomyślałem, czy faktycznie moją esencją są ptaki z powykrzywianymi
dziobami i krzyki małych dziewczynek słyszane w ciemności. Czy powinienem zacząć bać
się swojej psychiki?
- Pamiętam uczucie całkowitej jasności – wyjaśniłem, a on skinął głową na znak, że
mówię o rzeczach oczywistych. – Pamiętam też, że pomyślałem wtedy, że człowiek jest
zdolny do połączenia z jakąś ogromną mądrością. Teraz wydaje mi się to trochę naiwne…
219
- Zupełnie typowe odczucia – odparł profesor, z lekkim zniecierpliwieniem. –
Proszę powiedzieć, wydaje się panu, że kokaina wpłynęła na pana postrzeganie sennej
rzeczywistości?
To pytanie wydało mi się dość głupie, zważywszy na to, że przeżyłem tylko
namiastkę świadomego snu, który na dodatek niemal nie skończył się moją śmiercią.
- Wydaje mi się, że kokaina miała wpływ tylko na zerwanie kontaktu z nazistami w
płonącym Auschwitz, kiedy przestałem oddychać – odparłem po chwili. To było chyba
najdziwniejsze zdanie jakie wypowiedziałem w życiu, dlatego dodałem szybko: – Sam sen
był bardzo realistyczny.
- Jak znalazł się pan na Judenrampe? Przyjechał pan pociągiem z tymi wszystkimi
biedakami?
Wysiliłem umysł. Cholernie rozbolała mnie głowa.
- Nie… po prostu się tam znalazłem. Byłem tam, nie wiem skąd i dlaczego.
Profesor pokiwał głową.
- Nie pomyślałem o tym – dodałem po chwili, a profesor nareszcie uśmiechnął się,
siadając na taborecie koło mnie i rozszerzając poły marynarki.
- Nie myślał pan o tym we śnie, bo nie myślał pan o tym nigdy – podsumował. –
Wkrótce nabędzie pan jednak wspaniały nawyk sprawdzania rzeczywistości, a zostanie on
w panu na zawsze, także we śnie. Ale nie przerywam panu! – dorzucił nagle, wytrącając
się z zamyślenia.
Potarłem obolałe skronie na znak głębokiego wysiłku intelektualnego. Łeb
pulsował tępym bólem. Czy to nie ciekawe, że boli nas głowa, mimo że teoretycznie nie
znajduje się wewnątrz niej nic, co mogłoby nas boleć?
- Ach i po wszystkim dam panu aspiryny – uspokoił moje obawy Drzewiecki. –
Jednak na pewno nie teraz. Przypominam, że wciąż jest pan naćpany.
Nie czułem się naćpany w żadnej mierze. Minuta snu, w moim śnie postrzegana
jako cała wieczność w magiczny sposób wywietrzała ze mnie całą wciągniętą kokę.
Po raz kolejny zmusiłem obolałą łepetynę do odrobiny wysiłku:
- Na rampie panował straszny gwar. Matki szukały swoich dzieci, a naziści
popędzali ostatnich wychodzących z bydlęcych wagonów – wspomniałem. – Potem ta
lokomotywa... ci wszyscy nazistowscy żołnierze. Byłem przerażony, nie zdążyła dotrzeć do
mnie informacja, że to tylko moja wyobraźnia. To było zbyt rzeczywiste. Czułem, że jest
mi gorąco, było lato i autentycznie czułem krople potu na twarzy. Był też ten owczarek… i
potem… potem…
- Spokojnie panie Burnfield, wiem że to dość trudne. Proszę zacząć opowiadać od
końca.
220
Początkowo wydało mi się to idiotyczne, jednak szybko wymieniłem ostatni punkt
całej listy wydarzeń, jaki przyszedł mi do głowy. Czyli Auschwitz płonące jednym wielkim,
potężnym płomieniem.
- Więc obudził się pan krzycząc, widząc jak obóz Auschwitz się rozpada. To
niezwykle ciekawe – zachęcał profesor.
- Nie, to nie tak. Świat nie rozpadł się na kawałki sam z siebie. To ja… ja
zniszczyłem to… zniszczyłem całe Auschwitz. Zmiotłem wszystkich z powierzchni ziemi.
Zmiotłem też sam siebie… – po czym dodałem po chwili – … a oni więzili mnie! – właśnie
w tej chwili ominąłem cały epizod dotyczący Anny Kamińskiej i jej rozwalonej na drobne
kawałeczki czaszki.
Profesor patrzył na mnie.
- Wcześniej, jeszcze na rampie uśmiechnął się do mnie, w obrzydliwy, demoniczny
sposób jeden z więźniów – powiedziałem. – Wszyscy z nich mieli na sobie brudne pasiaki,
byli ustawieni parami i pilnował ich esesman, stojący w niewielkiej odległości od naszego
szeregu. Wiedziałem, że spędzili co najmniej kilka lat w obozie, to było widać po ich
twarzach. To było Sonderkommando.
- Musiał być pan przerażony – zachęcał Drzewiecki.
- Wcześniej esesman zastrzelił jakąś leżącą kobietę – wspominanie snu od tyłu
stało się nagle nieco łatwiejsze, skojarzenia zaczęły przychodzić same z siebie. - Upadła
sama, nikt jej nic nie zrobił… chyba zemdlała z gorąca – dodałem, rozkręcając zwoje
mózgowe. – Staliśmy w szeregu bo kazali nam się tak ustawić. To znaczy najgrubszy z
Niemców, dowódca nam kazał. Momentalnie utworzyliśmy szereg. Staliśmy w gorącu, a
lokomotywa, taki parowóz z ogromną swastyką na przedzie, odjechał po jakimś czasie.
- A wcześniej? – dopytywał Drzewiecki, jednak w zasadzie nie musiał tego robić.
Wciągnąłem się w wir koszmarnego wspomnienia na dobre.
- Przed odjazdem lokomotywy, esesmani popędzali nas do wyjścia. Nie
wychodziłem z wagonu, po prostu byłem już na rampie z całą masą ludzi, podczas gdy
żołnierze okładali pałkami ostatnich wychodzących z pociągu. To chyba wszystko…
Drzewiecki nie wydawał się zniechęcony, przeciwnie:
- A przed tą scenerią? Znalazł się pan na rampie, ale czy potrafi przypomnieć pan
sobie co było wcześniej, panie Burnfield?
- Nic konkretnego – odparłem bez zastanowienia. Nagle jednak przyszło olśnienie:
- Pamiętam jednak, stan high przed właściwym świadomym snem. Straszne!
Każda myśl wydawała mi się niezwykle istotna, bardzo ważna w swoim znaczeniu. Nie
wiem czy dobrze to opisuję, ale poczułem, że cały ja istnieję na jakiejś dziwnej
niematerialnej płaszczyźnie. Trochę tak jakbym był duchem.
221
- Doskonale. Bardzo dobrze!
Zachęcony dodałem:
- Wcześniej, przed tym uczuciem, przed tymi wszystkimi epickimi w swojej
wartości myślami miałem… coś na kształt wizji. To znaczy… najpierw poplątane bez
żadnej logiki skojarzenia i wspomnienia. Kilka obrazów z dzieciństwa, nic ważnego. A
wcześniej… - zawahałem się przez moment. - …słyszałem jakby płacz małych
dziewczynek. Widziałem też… głupio mi o tym mówić… ptaki, a raczej coś co było ich
groteskowym obrazem. Miały ostre, zakrzywione dzioby – dodałem i natychmiast
poczułem się jak skończony kretyn.
Drzewiecki uśmiechał się, co spotęgowało mój wstyd. Profesor zrozumiał jednak
moje obawy, co do własnej poczytalności i szybko doprecyzował:
- Panie Burnfield, podświadomość każdego opiera się tylko na rzeczach
niezrozumiałych dla nas na pierwszy rzut oka. Przy zetknięciu obrazów podświadomych,
w pana wypadku ptaków z nienaturalnymi dziobami, ze świadomym podejściem do
tematu, wychodzi nam przeważnie jedna wielka głupota. A jednak to właśnie te obrazy, te
pańskie dzioby, stanowią niewielkie strzępki wiedzy o nas samych. A raczej, będąc
całkowicie precyzyjnym, o panu konkretnie. Jestem co do tego głęboko przekonany.
Zaszumiało mi w głowie, mój oszołomiony wydarzeniami tej nocy mózg domagał
się natychmiastowego zwolnienia obrotów.
- Profesorze, naprawdę… naćpany czy nie, proszę o aspirynę – poprosiłem,
pozwalając by głowa opadła mi na poduszkę. – Rozumiem, że jutrzejszy trening
rozpoczynamy o poranku.
- Jesteśmy już spóźnieni na trening, o którym pan mówi, panie Burnfield – odparł
profesor z uśmiechem. – Są cztery minuty po północy, a proszę nie zapominać że musimy
się porządnie wyspać – mrugnął porozumiewawczo.
No tak, przecież trenujemy śpiąc.
To mówiąc podszedł do mnie i otworzył szufladkę przy szpitalnym stoliku mojego
łóżka. Wyciągnął wenflon, a ja zerwałem się zaniepokojony.
- Przecież mówił pan, że o mało co nie umarłem! Nadal jestem na haju, chce pan
żeby kolejna dawka roztworu mnie dobiła?!
Profesor spojrzał na mnie zdumiony.
- Nie miałem zamiaru robić panu dojścia, panie Burnfield. Myślałem o sobie – to
mówiąc bez zbędnych ceremonii wypakował z celofanu igłę z kureczkiem i wbił ją sobie w
wewnętrzną stronę nadgarstka, nawet się przy tym nie skrzywiając. – Rozpoczynamy sen
grupowy.
- Co takiego?
222
- Postaram się aby przyśniło się panu to samo co mnie. Zapyta pan zapewne jak to
zrobię. – dodał retorycznie. - Będę do pana mówił podczas pańskiego snu, oczywiście
samemu również śniąc. W ten sposób w naszych umysłach objawią się nasze wzajemne
postaci. Nie sądził pan chyba, że trening będzie polegał na śnieniu sobie o leżeniu na
kozetce i zwierzaniu się ze swoich dziecięcych sekretów?
- A co z roztworem? – zapytałem, przypominając sobie słowa oficera w pokoju
przesłuchań. – Czy nadal płynący w moich żyłach będzie wpływał na moje koszmary? I w
zasadzie jaką rolę odgrywał w tym wszystkim?
- Co za dużo to niezdrowo, panie Burnfield – odpowiedź była prosta, jednak
zadziwiająco trafna. – Proszę się wysikać, że się tak wyrażę. Wydali pan cały roztwór.
To robiło wrażenie.
Zachęcony brakiem jakichkolwiek zagrożeń ze strony niebezpiecznego zestawienia
płynącego w moich żyłach roztworu z kokainą i rozchodzącym się po ciele poczuciem
relaksującej ekscytacji, zgodziłem się na eksperyment mojego Morfeusza.
Nie wiem jak robił to ten człowiek, ale sikając w łazience na piętrze nie mogłem się
już doczekać kolejnego snu.
Wiedziałem, że nie wyjawiłem Drzewieckiemu całej prawdy, opisując sen od tyłu
pominąłem całkiem spore fragmenty, na przykład ten, dotyczący, cóż, seksu z jego żoną.
Wróciłem do sali. Profesor z troską spoglądał na swoją pogrążoną we śnie żonę.
Nie wyglądała na tak piękną, jak w moim śnie.
Znów spojrzałem na leżącą na łóżku Kamińską. Worki Anny pod jej pięknymi
oczami były już niemal czarne. A Drzewiecki? Zdawał się tego nie zauważać, z ledwo
zauważalnym delikatnym uśmiechem, gładząc żonę po włosach i poprawiając jej wężyk
od kroplówki. Ten widok, zresztą jak wiele innych z kliniki, miał mi zostać w pamięci już
do końca życia.
Nie powiedziałem ani słowa, a jednak profesor zdał sobie sprawę z mojej
obecności. Słyszał kroki? Wątpliwe, byłem boso.
Obrócił się i spojrzał na mnie swoim tajemniczym, nieprzeniknionym spojrzeniem,
pełnym starczej mądrości. W jego oczach nadal widziałem to samo pytanie: "co ty możesz
o nas wiedzieć?"
Zamiast tego, profesor Adam Drzewiecki powiedział tylko:
- Musi pan zacząć prowadzić dziennik.
- Dziennik?
- Tak, dziennik. Pamiętnik.
- Czasem zdarzy mi się coś napisać - odparłem. - Ale nigdy nie wychodziło z moich
pamiętników nic dobrego. Chyba brak mi systematyczności...
223
- Popracujemy nad tym, panie Burnfield. Nie mówię o dzienniku, w którym opisuje
pan swoje przeżycia w mojej klinice, chociaż przyznaję, chętnie bym przeczytał coś
takiego. Mówię o dzienniku snów.
- Co to takiego?
Uśmiechnął się. Szczerze i dobrotliwie.
- A jak się panu wydaje?
- Mam zapisywać swoje sny, tak? - odpowiedziałem pytaniem.
Kiwnął głową.
- Owszem - potwierdził. - Cała sztuka polega na tym, aby pisać o swoich snach
zaraz po przebudzeniu. Wie pan, jak to jest ze snami, prawda? Są kruche i niestabilne.
Ulotne, rzekłbym. Śni pan, obojętnie o czym, obojętnie czy świadomie czy nie, dajmy na
to o pańskim udziale w... igrzyskach olimpijskich. Rzuca pan oszczepem, skacze pan przez
płotki, no wie pan... - widać było, że sport nie należy do jego największych zainteresowań,
ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to jasne. - ...a potem się pan budzi. Zdaje pan
sobie sprawę z tego, że wszystko było snem. A potem przychodzą pierwsze myśli
obudzonego człowieka, najczęściej w stylu "poszedłbym do łazienki", "zaparzyłbym sobie
herbaty", albo po prostu "o, to był tylko sen. A wszystko wydawało się takie realne!".
Znałem te myśli aż za dobrze.
W moim przypadku były one jednak nieco odmienne od tych, które przedstawił
noblista: "kurwa, czy po wczorajszym wieczorze zostało mi jeszcze koksu na dzisiaj?", "czy
ta małolata, którą tu przyprowadziłem, już sobie poszła?".
- To teraz tak... - kontynuował profesor. - Dostanie pan ode mnie zeszyt i długopis,
albo ołówek, zresztą jak pan woli. Proszę go podpisać, to nada mu bardziej osobisty
wydźwięk.
- Dobrze – kiwnąłem głową.
- Od tej pory zeszyt będzie znajdował się pod pańską poduszką, na stoliku koło
łóżka, gdziekolwiek, byle blisko pana. Pierwszą rzeczą po przebudzeniu, jaką pan zrobi,
będzie spisanie swojego snu. Każdy najdrobniejszy detal – zaznaczył naukowiec. - Śniła
się panu Edith Piaf? Proszę zapisać. Miała na sobie diamentową kolię? Proszę zapisać. Był
tam jakiś złoty bibelot? Proszę zapisać. W co była ubrana? Nie pamięta pan. Dobrze, ale
pamięta pan, że to było gdzieś we Francji, chociaż nie ma pan pojęcia skąd taki wniosek.
Normalna rzecz we śnie. Proszę zapisać. Rozumie pan?
- Rozumiem.
- To świetnie. Ale nie robimy tego wszystkiego dla zabawy. Być może dziennik
pomoże panu w napisaniu rzetelnego reportażu o mojej działalności, ale nawet jeśli, to
będzie to, że tak powiem, efekt uboczny.
224
- W takim razie, po co to robimy? - zapytałem.
- Aby odnaleźć podobne czynniki we śnie. Wspólny mianownik, że się tak wyrażę.
- Wspólny mianownik?
- W każdym śnie... no może nie do końca w każdym, ale w zdecydowanej
większości... występuje powtarzalny element. Na przykład, i tu zaznaczę, że teraz
wymyślam na bieżąco, bo nie znam przecież pańskiej psychiki... niechże powtarzalnym
elementem w pańskich snach będzie na przykład stadion - wyjaśnił naukowiec.
- Trzymajmy się sportu, niech będzie – odrzekłem.
- W momencie, w którym zda pan sobie sprawę, że w siódmym, ósmym,
dziewiątym z rzędu śnie powtarza się stadion, wtedy będzie pan mógł kontrolować
rzeczywistość za każdym razem, kiedy ujrzy pan Narodowy, albo Camp Nou – rzekł
Drzewiecki.
- Co to znaczy "kontrolować rzeczywistość", panie profesorze?
- Dobre pytanie. To znaczy zdać sobie sprawę ze śnienia. W gruncie rzeczy
powinien pan to robić przez cały dzień. Powinien pan się pytać każdego dnia po
kilkadziesiąt razy: "Czy to sen? Czy ja aby czasem nie śnię właśnie w tej chwili? Skąd się tu
wziąłem, gdzie byłem wcześniej?"
- Myślę, że zrozumiałem.
- Ależ zrozumiał pan... nie jest pan głupkiem, jak tamten poprzedni dziennikarz spojrzał na mnie dobrotliwie. – Nie ucieknie pan z krzykiem, ubrany tylko w piżamę
prawda? I nie będzie pan mi groził nożem kuchennym?
- Nie – uśmiechnąłem się do niego.
Czy była to manipulacja, tani komplement profesora, mający połechtać moje ego i
wzbudzić sympatię? Być może, cholera, nie wiem na pewno.
Profesorowi można zarzucić oddanie sprawie i uświęcanie środków ale trzeba
przyznać że sukinsyn z niezwykłą łatwością wzbudza zaufanie, pomyślałem kładąc się na
łóżku i zamykając oczy.
225
Rozdział XI
Pons asinorum
„Jedyne lekarstwo dla znużonych życiem w gromadzie: życie w wielkim mieście. To
jedyna pustynia, jaka jest dziś dostępna”
~ Albert Camus
Bezpośrednio później
1.
S
en to rzecz magiczna, panie Burnfield. Podczas jego pierwszej fazy, nazywanej
NREM gałki oczne poruszają się wolno. W tej fazie zdolność odbioru otaczającej nas
rzeczywistości stopniowo zanika, aby przejść do fazy nieświadomości nazywanej
drugim stadium – głos profesora zaczął oddalać się ode mnie w momencie kiedy
zamknąłem powieki.
Nie znaczyło to jednak w żadnym wypadku, że jego słowa przestały do mnie
docierać. Przeciwnie, pogrążając się w spokojnym potoku słów Drzewieckiego,
odczuwałem prawdziwą błogość.
Tymczasem naukowiec kontynuował:
- Następne w kolejności, trzecie stadium, jest najdłuższe w trwaniu, panie
Burnfield. Podczas tejże fazy mózg ludzki generuje fale o częstotliwości dwóch herców.
Następnie, w zgodnie zdumiewający wszystkich naukowców świata sposób, człowiek
226
wchodzi w fazę REM, a jego oczy zaczynają poruszać się szybko. Wtedy właśnie śnimy,
kilka razy w ciągu nocy, każdy raz przez około kwadrans. Nie stoi jednak na przeszkodzie,
by przeżywać we śnie długie godziny, a nawet lata: w niezrozumiały bowiem sposób
umysł ludzki posiadający możliwość jednoczesnego tworzenia i przebywania świata
potrafi zakrzywić postrzeganie czasu.
- A czy jest…
- Proszę nic nie mówić, Burnfield – słowa profesora były stanowcze, ale łagodne w
swoim brzmieniu. - Dużo lepiej będzie kiedy pogrąży się pan we śnie. Wiem, że mnie pan
uważnie słucha i doskonale słyszy.
Zamilknąłem więc.
- Zdumiewające jest to, co za chwilę się stanie, tym bardziej, że nie jest pan pod
wpływem roztworu, przeciwnie, zażył pan środki pobudzające umysł w dość niekorzystny
sposób. Może być trochę ciężej niż zwykle, ale cóż, postaramy sobie z tym poradzić –
powiedział, a ja zdałem sobie sprawę z kaskady nowych informacji, które przelatują mi
przed oczami jak rozpędzona kolejka górska.
Byłem w szoku, przyznaję.
– Proszę jednak pamiętać, że cała sztuka zapadnięcia w świadomy sen polega na
zachowaniu spokoju i wprowadzeniu się w marzenia, przy jednoczesnym zachowaniu
świadomości – mówił starszy pan. - To tylko jeden ze sposobów wejścia w ten niezwykły
świat, dziś pokażę panu jednak tylko ten, o którym wspomniałem.
Tylko jeden sposób - w głowie pojawiło się natychmiastowe pytanie, ile jeszcze ten
człowiek wymyślił metod na wejście w ten mistyczny i kompletnie mi nieznany świat? W
trans wprowadza mnie jedna z niewielu osób w kraju, która osiągnęła absolutne
mistrzostwo na wszystkich jego płaszczyznach!
Obcowanie z guru wydawało mi się bardzo podniosłym przeżyciem. Pamiętałem
jednak o zasadzie, którą narzucił profesor.
Nie odzywam się.
- Pozwoli pan, Burnfield, że odbędziemy teraz dialog. Nie sądzę, aby jako
dziennikarz był pan człowiekiem przesądnym, zakładam także, że całkiem słusznie
wyśmiewa pan wszystkie znane panu teorie o telepatii. Nasza rozmowa polegać będzie na
skierowaniu całej pańskiej uwagi na rozmowę, którą z panem prowadzę, warunek jest
taki, że odpowiada pan tylko w myślach. Jest pan zrelaksowany?
- Tak – pomyślałem, nie wydobywając z siebie ani jednego słowa.
- Świetnie – odparł profesor. – Pana myśli krążą zapewne wokół bliżej
nieokreślonych sfer. Obraz i skojarzenie, obraz i skojarzenie. To trochę tak, jakby
przewijać film klatka po klatce, prawda?
227
Abso-kurwa-lutnie. A koks mi nie pomaga – dodałem w myślach.
- Proponuję panu jednak, aby w ciągu nadchodzącej minuty spróbował pan
skoncentrować całą swoją uwagę na jednej, wyjątkowo silnie oddziaływującej myśli –
profesor mówił jednostajnym, jednak nie monotonnym, spokojnym głosem.
- Że co? – zdążyłem pomyśleć, ale głos profesora znowu uciszył moje wątpliwości.
- Może pan przywołać teraz na przykład szczególnie miłe wspomnienie, albo dając
upust fantazji wyobrazić sobie szczególnie wyrazistą chwilę. Cokolwiek, byle byłoby to
silne. Dam teraz panu trochę czasu, aby mógł pan pomyśleć. W połowie czasu dam panu
znać. Zaczynajmy.
Cholera, zaskoczył mnie. Szczególnie wyraziste wspomnienie? Fantazja? Cóż
wybierajmy między dżumą a tyfusem… – pomyślałem, nieprzyzwyczajony do tego że ktoś
każe mi cokolwiek robić w momencie kiedy zasypiam. - Może po prostu seks z Marylin
Monroe? Bzdura, to fantazja i nigdy o tym nie myślałem tak na poważnie. Potrzebuję
czegoś silniejszego. Lot paralotnią w Cannes? Cóż, prawdziwe, ale za słabe. Pierwsze
kupione auto i seks z dziewczyną na tylnym siedzeniu? Pierwsza wygrana walka na pięści?
Wszystko to za słabe!
- Na pewno ma pan już tę myśl, panie Burnfield. Jeśli nie, spokojnie, ma pan
jeszcze połowę czasu. Przyjdzie na pewno – usłyszałem.
Uspokoiłem się, stwierdziłem, że jakoś to będzie i w ostatniej możliwej chwili
chwyciłem się jedynego, co faktycznie było dla mnie bardzo wyjątkowym wspomnieniem:
Niech będzie więc ucieczka z domu, własne mieszkanie na Queens i moja pierwsza
praca w NY News. Moja niezależność od rodziców.
- Proszę się tam znaleźć, panie Burnfield – rzekł głos. - Proszę na początek stanąć
w tamtym miejscu, nie rozgrywać jeszcze akcji i nie wyobrażać sobie nikogo poza panem i
otoczeniem. Wykreujmy scenerię.
Zaczęło się samoistnie. I nie chciało się skończyć.
„Jestem na skrzyżowaniu dwóch szerokich, wielopasmowych ulic, w jednej z
najgorszych dzielnic Nowego Jorku. Znam to miejsce, mieszkałem tutaj, zanim
okoliczności zmusiły mnie, abym przyleciał w gości do kraju Lecha Wałęsy i papieża bez
lektyki.
Jak okiem sięgnąć ani żywej duszy.
Mrugające na pomarańczowo światła zawieszone na kablach, nad skrzyżowaniem
zdawały się szeptać: czas na odpoczynek, dzień minął. Śpij, Ameryko.
Rozglądam się, czując dziwne, nieznane mi wcześniej uczucie powracającej z
porażającą prędkością atmosfery miejsca, które mimo odległości odwiedza się w
228
mgnieniu oka. Trochę jak zmiana strefy czasowej, po wylądowaniu samolotem w odległej
krainie.
To moje Queens, największa z największych dzielnica w całym mieście. Ulice
należące do dziwek, bezdomnych i narkomanów palących crack. Była to dzielnica
stanowiąca przedmiot politycznych i społecznych konfliktów wszystkich, absolutnie
wszystkich, niezależnie od zajmowanego w hierarchii społecznej stopnia, dzielona z racji
ogromnych rozmiarów na pomniejsze dystrykty, między innymi moje stare śmieci na
Queensbridge.
Ludzie gnieżdżeni w mikroskopijnych rozmiarów obskurnych gniazdkach, chyba
tylko ze współczucia nazywanych mieszkaniami. Największy w historii Stanów
Zjednoczonych projekt socjalny.
Mój dom.
Zamieszkiwana przeze mnie, śmierdząca moczem już na samym wejściu,
kamienica mieściła się w samym sercu współczesnego getta. Pojedyncze, odnawiane
nieśmiało budynki z przytwierdzonymi do brudnych elewacji rusztowaniami, stanowią
śmiesznie małą kropelkę w całym morzu zniszczonych, wiekowych, szarych i bardzo
przygnębiających bloków.
Nad linią dachów widzę znajdujący się nieopodal kościół, pięknie podświetlony, bo
owszem, przecież była noc.
Tak, to był ciepły czerwcowy wieczór.
Na pojedynczych, posadzonych wzdłuż ulic karłowatych drzewkach powiewały
zielone liście. Niebo było ciemne i choć przez zanieczyszczenie światłem nie było widać
gwiazd, były nade mną z całą pewnością.
Światło paliło się w nielicznych oknach, w większości pootwieranych z powodu
gorąca. Klimatyzatory warczały na mnie cicho.
Ta dzielnica, choć związana z moją buntowniczą młodością nigdy nie witała mnie z
otwartymi ramionami. Powydeptywane, dziurawe i popękane płyty chodnikowe były
bardzo ciepłe, po długim upalnym dniu.
Teraz w ciągu nocy dzielnica miernot i mend społecznych oddawała ciepło. Nie bój
się Queensbridge, poranek znów powita nas przejmującym chłodem.”
- Ma pan to, panie Burnfield, wiem o tym i jestem pod wrażeniem wysiłku, jaki pan
w to wkłada. Proszę przyjąć wyrazy mojego szacunku za tą pracę – słyszę głos, dużo dalej
niż ostatnio. Dobiega jakby znad budynków, tak jakby z niebios przemówił do mnie sam
Bóg – Proszę nie otwierać oczu, trwać na miejscu i zaangażować wszystkie zmysły. Dam
panu na to jeszcze więcej czasu, niż ostatnio.
229
„A więc utrzymuję połączenie, choć przychodzi mi to z wysiłkiem, koniecznym do
trwania w nowojorskiej rzeczywistości. W chwili, kiedy na sekundę myślę o czymś innym,
mój mózg utrzymuje koncentrację tylko przez parę chwil (później następuje to, co
profesor objaśni mi po przebudzeniu jako zakłócenia świadomości).
To przypominało trochę strojenie rozregulowanego telewizora, lawirowanie
pomiędzy plątaniną zakurzonych kabli z tyłu kineskopu i manewrowanie anteną we
wszystkich możliwych kierunkach, byleby utrzymać dobry odbiór.
Stoję na ulicy, na samym środku skrzyżowania, a latarnie oświetlają silnym żółtym
światłem ulice, chodniki i zaparkowane samochody. Ktoś zamyka jedno z okien
balkonowych.
Cholera, ale tu ciepło!
Kątem oka widzę na dachu ruch, to chyba jakiś dachowiec wyruszył na nocne łowy.
Zastanawiam się, czy odnajdzie dziś swoje upragnione smakowite kąski, może w jednym
ze śmierdzących śmietników, w alejkach pomiędzy budynkami. Chociaż kto wie, może
nocny łowca zapoluje dziś na ogromnych rozmiarów nowojorskiego szczura.
Kiedy tak chłonę cały klimat tego nieodwiedzanego od wielu lat, całkowicie
opustoszałego miejsca, niespodziewanie okazuje się, że najwyraźniej nie jestem w mieście
sam.
Słyszę śmiechy w podwórzu kamienicy należącej do moich rodziców.
Ciągle walczę z zakłóceniami: gdy tylko myślę o czymś innym, miasto zdaje się
pogrążać we mgle, a w mojej głowie pojawiają się chaotyczne obrazy typowe dla każdego
zasypiającego człowieka: w moim przypadku były to głównie wspomnienia”.
- Niezależnie od miejsca, w którym się pan teraz znajduje, proszę spojrzeć w
umyśle na swoje dłonie, panie Burnfield – rzekł głos z nieba – Aby dostrzec mnie, musi
pan najpierw dostrzec siebie. Proszę najpierw rozejrzeć się wokół całej scenerii, a potem
wyciągnąć przed siebie ręce i spojrzeć na ich kształt, skórę na dłoniach, palce, paznokcie.
Wykonałem polecenie, choć tylko w wyobraźni. Wyciągnąłem przed siebie obie
ręce.
Potrzebowałem chwili, aby w pełni wrócić do zaśmieconych nowojorskich ulic i
odczuć to samo, co odczuwałbym, gdybym znalazł się tam w rzeczywistości.
Po kilku momentach stałem jednak znów na skrzyżowaniu, poczułem nawet w
pełni, jak rozgrzany chodnik grzeje moje bose stopy.
Nie zauważyłem wcześniej, że ze studzienek kanalizacyjnych wydostają się kłęby
pary wodnej, choć teraz widziałem to na własne oczy.
Zupełnie jak z lokomotywy na Judenram… nie! Tylko nie lokomotywy!
230
W mojej głowie świsnęła myśl o blaszanym potworze z ogromną swastyką na
przedzie. I choć znajdowałem się, sądząc po modelach samochodów stojących przy
ulicach, jak najbardziej w czasach teraźniejszych, w odległości wielu mil i dziesiątek lat od
nazistowskiego koszmaru, cały czas potrzebowałem skupienia, nie dopuszczając do głosu
jakiejkolwiek innej myśli.
Z całej siły utrzymywałem w głowie wizualizację Queens.
Skup się Jack, skup się cholera. Myśl o samochodach, o tych pieprzonych kombi
potworkach - uniosłem ręce i spojrzałem nań.
I właśnie wtedy w mojej namiastce snu, podczas wyciągnięcia dłoni, mniej więcej
na wysokość oczu, pojawił się wniosek, który zmienił całe moje późniejsze życie.
Zobaczyłem swoje ręce, zobaczyłem je wyraźnie w każdym szczególe.
Poczułem przypływ euforii i kiedy tak patrzyłem ze zdumieniem na swe
przedramiona i słusznych rozmiarów dłonie, moje myśli krążyły wokół całej gamy
możliwości, które się przede mną pojawiły.
Mogę wszystko.
Mogę znaleźć się w każdym miejscu, jakiego zapragnę. Mogę w istocie przeżyć
wszystkie wymarzone przygody.
„Mam długie linie życia i miłości na wewnętrznych stronach dłoni. Widzę wyraźnie
lekko ponadgryzane paznokcie i drobne włoski po zewnętrznej stronie nadgarstków. I
moje zaróżowione knykcie wszystkich dziesięciu palców. Cholera, jestem tu naprawdę i
mam władzę nad wszystkim. Przyjmijmy, że TO jest rzeczywistość, a spanie w
towarzystwie profesora i jego żony leżącej pół metra od niego, to zwykły sen.”
Momentalnie profesor i jego żona stali się zwykłą wizją, ulotną myślą, a ja stałem z
poczuciem pełnej świadomości na ulicy Jefferson Boulevard i patrzyłem, z panującą we
mnie, stale rosnącą mocy, na zaparkowane przy ulicy odrapane i brudne samochody.
Miałem w sobie nieodkryte nigdy wcześniej pokłady potężnej energii. I właśnie zdałem
sobie sprawę z jej istnienia.
Właśnie wtedy to nadeszło.
Gruchnęło we mnie z taką mocą, jak mój poprzedni sen na roztworze: obóz,
dymiące kominy krematoriów, Judenrampe i krzyki oficera niepotrafiącego utrzymać na
łańcuchu owczarka niemieckiego rozgryzającego gardło starego Żyda na strzępy, a także
lokomotywy, buchającej nam parą prosto w twarze.
W moim umyśle pojawił się jasny i klarowny przekaz: oto posiadasz swoją krainę,
królu rzeczywistości.
Jesteś bogiem.
231
Teraz widziałem już wszystko. Za moimi dłońmi ujrzałem wszystkie znane mi z
tamtego miejsca obiekty: kamienice czynszowe, rusztowanie przy jednym z odnawianych
budynków, każdy szczegół ulic Queens. Te plastikowe kosze na śmieci, przepełnione i
brudne. Studzienki kanalizacyjne i bijący od nich odór.
Wszystko.
Kot nadal biegał po dachach, widziałem jak przemyka cichaczem między
kominami. Na niebie ujrzałem mrugający na czerwono punkcik, to leciał samolot, a ja ze
zdumieniem stwierdziłem też, że rozpraszające widok światło zniknęło podobnie jak
chmury. Moim oczom ukazała się najbardziej majestatyczna plejada gwiazd, jaką mogłem
sobie kiedykolwiek wymarzyć.
Całe miliardy gwiazd, rozświetlające moją duszę.
Nigdy w historii Nowego Jorku i całego świata nikt nie widział takiego widoku, jaki
ja stworzyłem sobie teraz, stojąc na brudnej ulicy pełnej strzykawek i zużytych
prezerwatyw. Zadowolony z siebie uniosłem kciuk w górę, w stronę mojej nowej
rzeczywistości.
Ale moment, jedną chwilę… nagle na jednej z odrapanych, brudnych ścian, jakieś
pół metra pod oknem parterowych mieszkań, ujrzałem napis. To nie było artystyczne
graffiti, w dzielnicy w której obecnie się znajdowałem, stanowiłoby ono miłą odmianę w
gąszczu wszystkich „chujów” i „kurew” wypisywanych w każdym możliwym miejscu, w
zasadzie nie wiedzieć przez kogo i kiedy.
Tekst na murze, który ujrzałem, różnił się jednak diametralnie od intelektualnej
miernoty, którą wyrostki w ortalionowych dresach pragnęły prezentować mi bez ustanku
na każdym możliwym kroku.
Przekaz, choć prosty, daleki był od banału, głosił on bowiem: „STRZEŻ SIĘ
DEMONA, BO MOŻE CIĘ POKONAĆ.”
Pomyślałem o jakim demonie mowa i w zasadzie dlaczego moja podświadomość
wykreowała taki komunikat, wysmarowany grubymi czerwonymi literami na fasadzie
budynku mojego wszechświata. W oddali zaszczekał jakiś pies.
Szybko przestałem zaprzątać sobie tym wszystkim głowę. Postanowiłem wejść w
podwórze zamieszkiwanej przeze mnie swego czasu brudnej kamienicy.
Przypomniałem sobie czasy, kiedy największym spełnionym marzeniem było
prowadzenie własnej kolumny w podrzędnym brukowcu, zatytułowanej „KRONIKA
POLICYJNA QUEENS”, a wszystko to za potężną pensję w wysokości stu dolarów za
felieton co tydzień.
Sto dolarów tygodniowo. Naprawdę.
232
Zajmowałem się opisywaniem najgorszych przestępstw jakie miały miejsce w
naszej dzielnicy, tych aktualnych oraz, kiedy nie udało mi się znaleźć świeżego i
ciekawego tematu, takich z przeszłości.
Moja obsmarowana klitka, odwiedzana często przez każdego rodzaju szumowiny –
alfonsów, naćpanych crackiem informatorów, a także wszystkie dziwki dzielące się ze
mną szczegółami o skorumpowanych glinach, była centrum wieści o wszystkim i o
wszystkich.
I choć nigdy, poza nielicznymi wyjątkami, nie chwaliłem się nie studiowanym
zawodem dziennikarza, a kronikę policyjną prowadziłem pod przybranym pseudonimem,
moje mieszkanie zawsze było dla tych wszystkich ludzi miejscem, w której mogą dokonać
spowiedzi. Robili to na wpół nieświadomie, by przelać gorycz za nieudane życie na papier.
Oczywiście za moim skromnym pośrednictwem, wynagradzanym, w razie
zainteresowania naczelnego Franka Hopkinsa, skromną premią. Potrafiłem jeszcze
przynieść dobry solidny kawał mięsa na jego stół. Widziałem w jego oczach, że wyglądał
wtedy jak gdyby z zachwytu miał wzbić się na kilka centrymetrów nad ziemię.
Hopkins mówił do mnie wtedy:
- Nie mam pojęcia skąd bierzesz te tematy, Burnfield, i wcale mi się to nie podoba.
Ale, do kurwy nędzy, Jack, to jest niezłe, to jest piekielnie niezłe. Ten kawałek o uciętej
głowie w śmietniku... – po czym sięgał po wysłużony portfel i wyciągał z niego zieloną
stówę. – Masz. Oprócz pensji. Za tydzień przynieś mi coś równie dobrego, Burnfield, i
pamiętaj, zyskujemy na tym oboje!
Nie zyskiwaliśmy, Franku Hopkinsie, pieprzony redaktorze naczelny NY News, w
swoich drucianych okularkach i ubrudzonej tanią chińszczyzną koszulą, włożonej w
spodnie.
Na pewno nie ja.
W rzeczywistości wystarczyło kilka miesięcy w zawodzie śledczego dziennikarzyny,
abym mógł z pełnym przekonaniem stwierdzić, że już interesują się mną niebezpieczni
ludzie. Wtedy jeszcze nie myślałem o wykładaniu historii, musiało minąć jeszcze trochę
czasu, zanim udało mi się pogodzić kokainowy nałóg z wykładaniem na podrzędnej
uczelni. Fałszywy dyplom, kupa koksu i studenci określający mnie „profesorem
Burnfieldem”? Da się to wszystko skleić do kupy. Naprawdę się da.
Mój talent do sięgania ręką w głąb studzienek ściekowych i taplania się w gównie
aż po same łokcie, dopóki nie odnalazłem fascynującego tematu, miał mnie wkrótce
zaprowadzić przed oblicze ludzi wielokrotnie ode mnie potężniejszych. I cholernie
niezadowolonych z faktu, że piszę o nich w swoim szmatławcu.
233
Podczas odwiedzin w moim mieszkanku, którzy złożyli mi mało przyjemni ludzie w
policyjnych czapkach na głowach, o mało nie przypłaciłem życiem artykułu
zatytułowanego
„KOMISARZ
O‟CONELLY
UCINA
SPRAWĘ
GWAŁTU
NA
NASTOLATCE”.
To był mój pierwszy znany artykuł, wciągnięty w ostatniej chwili na pierwszą
stronę NY News. Litery, układające się w słowa, i słowa układające się w zdania, krzyczały
niemal dosłownie: komisarz miejscowej policji jest skurwysynem, który dokonał gwałtu
na nastoletniej prostytutce, podczas, jak to sam określił „osobistego przesłuchania” w
jego gabinecie, na komisariacie przy ulicy Strawberry Street.
Cóż to był za artykuł!
Nagłówek czterdziestką. Wielkie zdjęcie komisarza w odświętnym mundurze, na
tle gwieździsto pasiastej flagi. A obok uderzająco kontrastujące z budowanym przez lata
wizerunkiem dobrego gliny, zdjęcie najwyżej szesnastoletniej lolity, z ogromnym
dekoltem i ciemnymi usteczkami, posiadającymi prawdopodobnie większą moc ssania niż
najlepszy odkurzacz. Stała na ulicy uśmiechając się zalotnie do fotografa, który zrobił jej
to zdjęcie. Czyli do mnie.
Tego ranka osiągnąłem mój szczyt kariery dziennikarskiej. A wieczorem tego
samego dnia, pamiętnego trzynastego, mundurowi z NYPD złożyli mi nieoficjalne
odwiedziny, bynajmniej nie po to, aby pogratulować mi rzetelnego dziennikarskiego
śledztwa.
O nie, herbatka z policją polegała głównie na przypięciu do metalowego łóżka,
pobiciu, opluciu i wyzywaniu mnie. Skąd wiedzieli, gdzie mieszkam? Cóż, zapewne każdy
z nich znalazłby swój sposób na odnalezienie mnie, tak samo pewne jest to, że żaden z
nich nigdy nie zdradzi mi w jaki sposób do tego doszło. W każdym bądź razie przystawiali
mi pistolety do głowy.
Próbowali też uciąć mi penisa.
Tkwiąc w nowej rzeczywistości, którą wykreowałem mogłem pozwolić sobie
nareszcie na wspomnienia. Nie uprzedzajmy jednak faktów. I zostawmy mojego penisa w
spokoju.
Minąłem brudną alejkę i wszedłem na podwórze. Uniosłem głowę wysoko do góry.
Gwiazdy były niesamowite, absolutnie niemożliwe do zaobserwowania w znanym mi do
tej pory świecie.
Uśmiechnąłem się do siebie. Będę musiał przyzwyczaić się jeszcze do wielu rzeczy.
Z niemałym wysiłkiem pchnąłem ciężkie stalowe drzwi, prowadzące do klatki
schodowej, oznaczonej numerem 3130. W czasach, kiedy mieszkałem w tym miejscu,
234
dobry dzień oznaczał mniej więcej tyle, że nie potknąłem się na wejściu o jakiegoś
obsikanego alkoholika.
Queens nie było powodem do dumy, nawet jak na standardy z tych nieciekawych
stron. Lata spędzone tutaj, z obywatelami drugiej kategorii, stanowiły niezły kawał życia.
Wystarczał szybki rzut oka na moich sąsiadów, na wszystkie te szumowiny w
bluzach z kapturem, brudnych podkoszulkach i w dziurawych butach, aby móc wysnuć
szybki wniosek brzmiący: „niektórzy mają gorzej ode mnie, o wiele gorzej”.
I nagle, w magiczny sposób, moja dwupokojowa, mikroskopijnych rozmiarów
klitka, którą wynajmowałam za śmieszne pieniądze od lubującego się w marihuanowym
haju czarnoskórego wdowca, który kazał na siebie mówić Mr. B, okazywała się całkiem
znośna.
Może dlatego, że była ogrzewana. I miała dach.
Mister B dokładnie mi to tłumaczył, za każdym razem kiedy przychodził po kasę za
wynajem. Śmiechu warte. Gówniane dwa zapyziałe pokoiki, z czego jeden z aneksem
kuchennym i pralką, a drugi z rozkładaną kanapą w zestawieniu z wielkim metalowym
blatem, służącym za cały mój warsztat samochodowy, na który musisz przeznaczyć
miejsce siłą rzeczy, jeśli tylko jeździsz szesnastoletnim buickiem z przerdzewiałym
silnikiem.
Nigdy nie czułem się tu naprawdę jak w domu, nie dbałem więc o wystrój czy
jakiekolwiek wyposażenie. O telewizorze czy wieży stereo mogłem zapomnieć.
Zresztą czego miałbym słuchać?
Drukarka, siedemnastocalowy monitor kineskopowy, router i zestaw klawiatura
plus myszka, kupiony w dziale komputerowym jednego z marketów przy zjeździe z szosy
E2 – oto kompletna lista wyposażenia komputerowego Jacka Burnfielda, w mieszkaniu
przy Jefferson Boulevard.
Sprzęt komputerowy, który posiadałem, nie był imponujący, jednak, jak do tej
pory, dobrze wykonywał swoje zadanie. Używałem go głównie do pracy, daleko mi było do
konsumpcyjnego podejścia wobec mojego poczciwego blaszaka: oglądanie filmów z
cycatymi Rosjankami, słuchanie albumów pobieranych z Sieci, czy granie w gry
komputerowe uważałam za czynności, którą Amerykanie w większości określają mianem
„wasting time”. Oczywiście jednocześnie lubując się w tych czynnościach, jak w niczym
innym.
Dużo bardziej od tego wszystkiego, wolałem przeglądać informacje o moich
przeciwnikach, uzyskiwać jak najwięcej danych na temat moich wrogów. Najlepiej w
towarzystwie kokainy oczywiście.
235
- Wchodzę w sen, panie Burnfield. Spotkajmy się za minutę, no może dwie –
usłyszałem głos z głębi klatki schodowej, na ucho jakieś piętro nade mną. Bez wahania
podążyłem w jego kierunku, wchodząc szybko po zniszczonych schodach.
Tak jak mówiłem, nie zwracałem nigdy większej uwagi na napisy wypełniające w
takich miejscach każdy wolny centymetr ścian. Teraz również, przeskakując po dwa
stopnie na raz, wolałem nie zagłębiać się w ich treść.
Czy bałem się demonicznych wskazówek mojej podświadomości, wysmarowanych
markerem na ścianach pomiędzy drzwiami wejściowymi do mieszkań moich szemranych
sąsiadów? A może po prostu nie chciałem ujrzeć gdzieś nazistowskiego symbolu swastyki,
aby nie wrócić znów na Judenrampe?
Poczułem nagle zapach wiśniowego dymu. Profesor stał na półpiętrze i palił
diaruma. Spoglądał w zamyśleniu przez okratowane drucianą siatką okno na końcu
brudnego korytarza.
Ubrany był w długi czarny płaszcz, nie znałem się na tym, ale na oko za dobrych
kilka stów, za który w tych częściach miasta można było zostać pobitym do
nieprzytomności. Drzewiecki nie wyglądał jednak na przejętego, czy zdenerwowanego
przeciwnie, z jego odwróconej do mnie plecami sylwetki w jakiś niezrozumiały sposób
emanował chłodny spokój.
Kiedy podszedłem na wyciągnięcie ramienia, odwrócił się w moją stronę i spojrzał
na mnie, nie odzywając się ani słowem.
Zrozumiałem, że sto milionów mil stąd prawdopodobnie pogrąża się teraz we śnie,
potrzebuje więc chwili na to, aby dołączyć do mnie w mojej rzeczywistości.
Nie wydarzyło się nic spektakularnego, kiedy patrzeliśmy na siebie w milczeniu.
Żadne promienie oślepiającego białego światła nie rozświetliły noblisty niczym
czarodzieja Gandalfa przybywającego na ratunek Merry i Pipinowi w magicznym lesie.
Pomyślałem wtedy, że tylko kontekst nadawany przez naszą psychikę kreuje
potęgę i autorytet.
Nic takiego jednak nie odczuwałem, nie czułem potęgi, ani autorytetu, przeciwnie
pomyślałem, że obecność znanego na całym świecie noblisty w takim miejscu jak to, może
się wydarzyć tylko we śnie.
To utwierdziło mnie w przekonaniu, że już za chwilę odbędę pierwszy w życiu sen
grupowy, nastąpi Opus Aditus i profesor nareszcie przedstawi swoją wersję wydarzeń, raz
na zawsze oczyszczając się z gówna, jakim obrzucili go wszyscy dziennikarze, nie
posiadający żadnego poza własną chciwością powodu, aby go niszczyć.
- Tacy jak ja - pomyślałem z zażenowaniem.
Czy każdy mój artykuł stanowił popis uczciwości i dziennikarskiej rzetelności?
236
Nie.
Czy mogę z czystym sumieniem udowodnić sobie, że nigdy w karierze śledczego
NY Post nie nagiąłem faktów dla własnej korzyści, nigdy nie zszargałem nikomu dobrej
opinii kilkoma dodatkowymi linijkami tekstu, wypełniającymi moje artykuły?
Nie.
Czy zdarzyło mi się kiedykolwiek opisać przypadek dziennikarski, który nigdy się
nie wydarzył? Co najmniej kilkanaście razy.
Cholera, a jeśli to nie jest dobry pomysł? Co stanie się w momencie, kiedy profesor
„zrezygnuje z moich usług”? Czemu wybrał akurat mnie, skoro czterdziestu siedmiu
innych dziennikarzy, poza jednym, tym od piżamy, odrzucił? I w zasadzie z jakiego
powodu tak bardzo chce, abym zrezygnował z koksu na rzecz jego słynnego roztworu,
który najwyraźniej nie jest mi potrzebny do osiągania świadomych snów, które tak
ubóstwiał?
Takie myśli dręczyły mnie, kiedy stanąłem obok profesora.
Spoglądaliśmy tak chwilę w milczeniu przez zabrudzone okno. W oddali dało się
usłyszeć syrenę policyjnego radiowozu. Dźwięk codzienności, znany każdemu,
mieszkającemu w tej okolicy dłużej, niż parę smutnych chwil.
Widoczna w oddali stalowa konstrukcja słynnego mostu Queensbridge była
podświetlona, podobnie jak kościół, niewidoczny z tej strony budynku.
Mały wróbelek usiadł na blaszanym parapecie, zdając sobie najwyraźniej sprawę z
tego, że druciane kratki w oknach nie zapewniają mu wprawdzie prywatności, jednak z
całą pewnością dają mu poczucie wróblowego bezpieczeństwa.
Profesor przyglądał się ptaszkowi z uśmiechem, patrząc jak ten podskakuje na
parapecie kręcąc małą główką. Zastukał obrączką w szybę.
Ptaszek natychmiast odleciał.
Strzałem w dziesiątkę okazała się próba nawiązania z profesorem rozmowy,
poprzez zadanie mu pytania. Nie mam pojęcia, czy naukowiec już spał czy nie,
niespodziewanie nabyłem jednak pewności, że Drzewiecki potrafi rozmawiać nie tylko
przez sen, ale także zasypiając.
Czy była to pierwsza oznaka zaufania nobliście w czarnym płaszczu, podczas
wspólnego snu?
Na pewno nie jedyna:
- Panie profesorze, słyszy mnie pan? – zapytałem nieśmiało. To nie było pytanie
zadane tonem, którym wita się kogoś na klatce schodowej. To było ciche pytanie zadane
człowiekowi, który najprawdopodobniej śpi.
Profesor spojrzał na mnie i uśmiechnął się znowu.
237
Choć być może był tylko wytworem mojej podświadomości, dryfującej teraz na
spokojnym lustrze sennego morza, poczułem, że faktycznie rozmawiam z żywym
człowiekiem. Utwierdziłem się w moim zachwycie dla naukowca, w momencie kiedy
wskazał na mnie palcem i powiedział:
- Jest pan tu, panie Burnfield.
- Jestem - odparłem.
- Gratuluję z całego serca. Gdzie pan teraz jest? – zapytał, i choć pytanie
zabrzmiało głupio, momentalnie zrozumiałem, o co mu chodzi.
Profesor spał swoim snem i wcale nie musiał znajdować się w brudnym
Queensbridge. Kto wie, może siedzi teraz na plaży, wcierając sobie olejek palmowy w
rozgrzane słońcem ramiona, popijając malibu?
Ta myśl rozbawiła mnie i zdałem sobie sprawę, że wszystko będzie dobrze. Wtedy
nie myślałem jeszcze, że euforia i podekscytowanie często są równie zwodnicze co
intensywne. Naiwny głupiec ze mnie.
- W dzielnicy mojej młodości, w brudnym Nowym Jorku - wyjaśniłem, a było to
dziwne uczucie, bowiem profesor patrzący przez okno na śpiące amerykańskie miasto
wydawał się taki realny, że musiałem walczyć z nabytym przez całe życie nawykiem
założenia, że ludzie, którzy rozmawiają z tobą twarzą w twarz, znajdują się mniej więcej w
tym samym miejscu, co ty.
Profesor pokiwał głową
- Tak... to całkiem zrozumiałe. Nieco przyjemniejsze uczucie, niż groźba śmierci z
rąk esesmanów w najsmutniejszym miejscu świata, prawda?
- Oczywiście - odrzekłem natychmiast. - Gdzie pan teraz jest, panie Drzewiecki?
- Och, mówmy sobie po imieniu, Jack. Nie zwykłem używać wszystkich ziemskich
form grzecznościowych podczas Opus Aditus. Niezależnie od tego, czy gościłem w snach
moich znudzonych życiem pacjentów po rozwodzie, czy samego Dalaj Lamę.
Rozwarłem szczękę ze zdumienia. Całe szczęście, że profesor nie mógł tego
zobaczyć naprawdę, choć w moim śnie spojrzał na mnie krzywiąc brwi.
- Rozumiem, pa... Adamie - przeszło mi to przez gardło. - Cała przyjemność...
- ...po mojej stronie - dokończył z uśmiechem. - Jestem teraz we Florencji, swego
czasu przeżyłem tam niesamowite chwile z moją żoną. Siedzimy na dachu jednego z tych
niesamowitych domów, pokrytych czerwoną dachówką wybudowanych na moście Ponte
Vecchio.
- Most złotników... - westchnąłem, spoglądając na pogrążone w żółtym świetle
ulice Queensbridge. Przypomniało mi to, że miasto jest nadal całkowicie opuszczone.
238
- Czy mogę zapytać, w jaki sposób mógłbym zaludnić mój sen? - zapytałem
profesora, wyobrażając sobie, jak patrzy teraz na moją skąpaną w kojących promieniach
zachodzącego włoskiego słońca twarz i przygląda mi się z zainteresowaniem.
Kto wie, być może nogi wiszą nam w powietrzu, nad rzeką Amo, kiedy tak siedzimy
sobie na najstarszym moście w całych Włoszech?
- Most, na którym siedzę teraz z panem, budowano w tym miejscu czterokrotnie odparł tajemniczo Adam Drzewiecki. - Pierwszy był drewniany, już w czasach
starożytnego Rzymu. Potem wybudowano kolejny, murowany, zniszczyła go jednak
powódź. Zbudowano więc trzeci i woda znowu pokonała ludzki wysiłek. Podchodząc do
budowy mostu po raz czwarty, młodzi architekci, Neri di Fioravante i Taddeo Gaddi
zmienili koncepcję na…
- …trójprzęsłową – dokończyłem.
Przyznam, że metafora profesora nadal była dla mnie zagadką. Pozwoliłem mu
jednak kontynuować i nie rozczarowałem się.
- Wkrótce na nowym moście pojawiły się siedziby cech złotników i jubilerów mówił noblista. - Dziś możemy siedzieć na tym moście, który przetrwał rzeczy naprawdę
gorsze od powodzi. Choć oczywiście moglibyśmy równie dobrze siedzieć na
którymkolwiek z mostów, o których ci opowiadam, Jack.
Przez dłuższą chwilę analizowałem jego słowa.
Cholera, nie zdałem sobie nawet sprawy, że wizualizuję jego słowa w głowie, a już
piętro niżej po ulicy jechał pierwszy czarny SUV. Nie jechał jednak sam z siebie,
faktycznie prowadziła go jakaś kobieta.
Rozglądała się na boki, najwyraźniej szukając jakiegoś konkretnego adresu.
Choć byłoby to niemal niemożliwe w prawdziwym świecie, dostrzegła nas
patrzących przez zakratowane okno. Auto zwolniło prędkość, zamrugał lewy
kierunkowskaz, kiedy zaparkowała auto w wolnym miejscu pod blokiem Burnfielda.
Wyszła z auta i pomachała do nas.
Chyba nawet się uśmiechnęła.
Profesor skinął głową z zadowoleniem. Nie powiedział jednak ani słowa. Zdałem
sobie sprawę, że przecież nie ma pojęcia, co właśnie się wydarzyło.
- Panie pro... Adamie. Jakaś kobieta chce, abym zszedł do niej… chyba chce ze mną
porozmawiać! - spojrzałem na naukowca, który właśnie gasił papierosa o brudną ścianę.
Kilka drobin rozżarzonego popiołu spadło na śmierdzącą podłogę.
- Proszę więc iść, Jack. Jestem tuż za panem - odparł z uśmiechem. Czułem jednak
w głębi ducha, że Adam Drzewiecki nie miał zamiaru rezygnować z ciepłych promyków
słońca nad rzeką Amo. Pewnie nadal tam siedzi, przynajmniej w swoim własnym śnie.
239
Nic nie stało jednak na przeszkodzie, aby w moim śnie poszedł ze mną w dół
schodów, a potem wyszedł na ulicę.
Zrobiło się nieco chłodniej, choć niebo pomału odnajdywało w sobie chęć do
przejścia z głębokiej nieprzeniknionej czerni, upstrzonej miliardem gwiazd, do
stonowanej szarości.
To znaczy, ja tak chciałem - pomyślałem, cały czas nie mogąc wyjść z podziwu dla
potęgi własnej psychiki. Choć nie podejrzewałbym się o to nigdy wcześniej, była
naprawdę imponująca.
Auto stało zaparkowane po mojej stronie ulicy.
Był to stary lincoln navigator, potężne bydle z zeszłego dziesięciolecia. Pamiętałem
dobrze tego potwora i choć moje amerykańskie życie nauczyło mnie, że prawie
pięciolitrowy silnik to tak naprawdę stosunkowo umiarkowana jednostka, przyjazd do
Polski uświadomił mnie, że byłem w błędzie.
Kobieta, którą zobaczyłem przez okno przyglądała mi się przez całą, zdającą się
trwać wieczność chwilę, podczas której szedłem w jej kierunku. Nie paliła, ani nie
rozmawiała przez telefon. Patrzyła wprost na mnie, a ja poznałem ją natychmiast.
Burza kruczoczarnych włosów, zlewających się z kolorami nocy, teraz gdy się
szarzyło, pięknie kontrastujących z otoczeniem. Brązowy zamszowy płaszcz. To była Anna
Kamińska, żona profesora.
Uśmiechała się.
- Jack! Czy mój mąż uświadomił ci wreszcie, nad czym pracujemy? - zapytała,
wyciągając rękę na powitanie. Uścisnąłem dłoń. Była życzliwie ciepła.
- Prawdę mówiąc już drugi raz. Mam nadzieję, że tym razem wszystko skończy się
dobrze. Poprzedni raz skończyliśmy przecież na pobycie w Auschwitz - odparłem, zdając
sobie sprawę, jak absurdalnie brzmiałoby to, gdyby rozmowa odbywała się naprawdę.
Ale przecież... odbywa się naprawdę.
Profesor dotarł do nas po chwili. Poły płaszcza powiewały mu na porannym
wietrze, kiedy szedł stukając obcasami o pokryty siatką pęknięć chodnik, pełen
niedopałków i kapsli. Jest tutaj, obok nas. Mimo że jest we Florencji. I leży koło mnie, ze
swoją żoną w łóżku. Cholera... gdzie w takim razie jest żona profesora? Jest prawdziwa,
tak? Pytania kłębiły się i plątały ze sobą, powodując mętlik w głowie.
- Chyba tracę rachubę, Anno. Miesza mi się w głowie…
- Nie ma to jak szok przy pierwszym razie... - odparła Kamińska, prowadząc grę
słów, patrząc mi prosto w oczy i uśmiechając się do mnie zalotnie. Był to jednak tylko
wytwór mojej wyobraźni, po prostu tak zinterpretowałem jej słowa. Chyba. Pamiętaj, że
240
uprawialiście seks, przynajmniej teoretycznie, pomyślałem. Czy uda nam się dochować to
w tajemnicy przed Drzewieckim?
Oby. Nie zapominaj o tym, bo postradasz zmysły durniu!
- Dobrze, że nigdy więcej mnie to nie spotka - odparłem, myląc się kolejny raz.
Miało się to okazać szybciej niż sądziłem. - Co cię tu sprowadza? - zapytałem i od razu
zdałem sobie sprawę z głupoty tego pytania.
Przecież leżała obok nas, w klinice profesora. Słyszała każde słowo naszej rozmowy
przy oknie, która w rzeczywistości była rozmową trójki śpiących obok siebie ludzi.
Chociaż... przecież to tylko ja znajdowałem się na Queensbridge.
Jezu, może być ciężko.
- To pan przybył do nas, Jack. I to na każdej płaszczyźnie. Przybył pan do kliniki.
Teraz przybył pan do mnie i Adama. Do twarzy panu w sandałach, chociaż osobiście
wolałabym nie oglądać Adama w stroju turysty na Piazza della Signoria – roześmiała się.
Pojąłem.
Adam Drzewiecki z żoną znajdowali się we Florencji, przechodząc, zapewne
spacerowym krokiem, te kilkaset metrów od mostu Ponte Vecchio, (na którym
siedzieliśmy, jak się okazało, we trójkę) aż do Piazza della Signoria.
To ja byłem ich gościem, a nie oni moimi.
- Zawsze powtarzam Adamowi, że za
bardzo
droczy się
z nowymi,
niezaznajomionymi z potęgą Opus Aditus. Traci pan rachubę, prawda?
Skinąłem głową. To jednak nie wystarczyło, kiwnąłem bowiem tylko w moim śnie,
nie w ich. Kurwa mać!
- Tak - potwierdziłem.
Kobieta uśmiechnęła się, jednak nie mam pojęcia czy naprawdę. Mam nadzieję, że
tak, bo to był piękny uśmiech. Słońce pomału budziło się do życia.
- To przez roztwór, Jack - powiedziała. - Nie zastanawiało cię jaką rolę pełni, skoro
świadomy sen osiągnąłeś, o ile dobrze słyszałam, bez jego udziału?
Zastanawiało mnie.
- Tak – odparłem jedynie.
Nie pytając nikogo o pozwolenie, bo przecież cały czas byłem u siebie, otworzyłem
tylnie drzwi auta Kamińskiej. Małżeństwo również weszło do środka, Kamińska na
miejscu kierowcy, profesor na przednim fotelu pasażera.
- Opus Aditus jest możliwy do osiągnięcia bez większych problemów nawet w
kilkanaście osób. Oczywiście pod warunkiem, że nie mamy do czynienia z kompletnymi
kretynami, dlatego proszę potraktować pańską obecność tutaj jako komplement –
uśmiechnęła się do mnie ponownie, patrząc na mnie w lusterku wstecznym, a ja
241
obiecałem sobie, że już nigdy nie będę się zastanawiał, czy uśmiech który mi wysyła jest
prawdziwy.
Był zbyt piękny, aby tracić na to czas.
Samochód ruszył nieśpiesznie, sunąc pomiędzy śpiącą, lecz nieśmiało budzącą się
do życia moją własną rzeczywistością. Na ulicach zaczęły pojawiać się pierwsze osoby.
Zobaczyłem zataczającego się czarnoskórego pijaka, który o mały włos nie
wylądował prosto na masce naszego samochodu. Kamińska zatrąbiła na niego, a on z
wściekłości uderzył zabrudzoną czymś ręką w maskę lincolna. Odsunął się o krok,
mamrocząc coś w pijackim amoku. Na szyi zawieszoną miał kartonową tabliczkę.
Choć usilnie próbowałem nie patrzeć na jej treść, niemożliwe do ominięcia okazało
się przeczytanie trzech słów:
STRZEŻ SIĘ DEMONA.
Szybko odsunąłem od świadomości wszystkie obawy i lęki. Tak mi się
przynajmniej wydawało.
- Jesteśmy we śnie - powiedziałem stwierdzając oczywistość. - Można powiedzieć,
że osiągnąłeś sukces, Adamie. Pokazałeś mi nową wrażliwą na moje odczucia
rzeczywistość.
Drzewiecki i Kamińska roześmiali się, a ja kolejny raz poczułem się jak pryszczaty
dzieciak z osikanymi spodniami, z którego śmieją się koledzy na boisku szkolnym.
- Jack, to co zdążyłem Ci do tej pory, jak to określasz, "pokazać" stanowi jakąś
jedną setną tego do czego zmierzamy.
- W takim razie do czego zmierzamy? - spytałem, opierając ręce o przednie fotele
samochodu. Chłodne w dotyku obicie jasnej, skórzanej tapicerki, wydawało się tak
prawdziwe, jak wszystko, co przeżyłem do tej pory.
- Przede wszystkim pozbędziemy się wszystkich twoich nawyków, utrudniających
trwanie w sennej rzeczywistości. Mówiąc innymi słowy, wyrzucimy z twojej głowy
wszystkie śmieci, Jack - Drzewiecki odwrócił twarz w moją stronę i spojrzał
przepraszająco. - Proszę nie odbierać tego personalnie, Burnfield. To w jakim świecie żył
pan dotychczas, długie lata spędzone w ułamku rzeczywistości, nazywanej „prawdziwym
życiem”, ma swoje odbicie w pańskiej psychice. Jednak jestem tu od tego, na dodatek z
moją wspaniałą małżonką, abyśmy mogli dokonać oczyszczenia.
- Brzmi jak rytuał - stwierdziłem krótko.
- Bo i w istocie jest to rytuał - wyjaśniła Kamińska, dodając gazu po skręcie w lewo.
Samochód szybko osiągnął prędkość podróżną, choć świadoma część mojego umysłu
nadal nie wiedziała, dokąd zmierzamy i jak długo pojedziemy. - Przekona się pan, że
242
każda sekunda spędzona w nowym świecie jest warta poświęconego czasu. Oczywiście
zakładając, że istnieje... - uśmiechnęła się tajemniczo.
Rzekłbym, że to wszystko za dużo.
Mój umysł miał pewne problemy z przetrawieniem dużej ilości informacji, które
pojawiały się w lawinowym tempie, a każda z nich coraz to bardziej i bardziej poruszała
wątłe posady mojego dotychczasowego życia.
A jednak ta doskonalsza część mojego umysłu chciała pozostać na Queensbridge. I
choć nie podejrzewałbym się o to w najśmielszych, nomen omen, snach, to właśnie tutaj,
we współczesnym getcie, kojarzącym mi się przede wszystkim z niesprawiedliwością i
cierpieniem tego świata, odnalazłem szczęście.
I choć pragnąłem znaleźć się także w stu innych miejscach, miałem ochotę
zwiedzić we śnie cały świat, póki co odbieranie rzeczywistości, a w zasadzie wchłanianie
jej całym sobą jak gąbka, wprawiało mnie w zachwyt.
Samochód kierowany przez Kamińską wjechał na czteropasmową autostradę.
Opuszczaliśmy więc dzielnicę nędzy, w której przyszło mi przeżyć długich osiem lat
mojego życia, zaraz po ucieczce z przesyconej forsą rezydencji moich srających
pieniędzmi rodziców.
Nie mogłem zapytać dokąd jedziemy. To pytanie nie miało sensu. Sama Kamińska
wzorem swojego męża i z niespotykaną elegancją mówiła do mnie przez cały czas w taki
sposób, że niezależnie od rzeczywistości istniejącej tylko w mojej podświadomości, jej
słowa miały sens.
Dlatego, choć nie zdradziłem słowem, że po prostu wsiadłem do auta i usiadłem na
miejscu pasażera, a ona i Drzewiecki, nie wiedząc o tym, zasiedli na przodzie wozu,
Kamińska używała takich słów jak "zmierzamy". Nie "jedziemy", nie "idziemy".
Zmierzamy.
Trafność w ocenie sytuacji? Nie sądzę, po prostu język, który wykształcił się
podczas niezliczonych godzin spędzonych w wyśnionych światach.
Automatyczna skrzynia biegów zredukowała bieg, kiedy Anna zaczęła hamować
przed ogromną dwunastokołową ciężarówką, toczącą się ociężale skrajnie prawym
pasem, prowadzącym do zjazdu z autostrady.
Moim oczom ukazał się zielony znak, ustawiony nad zjazdem: Queensboro Bridge.
A więc zmierzamy w kierunku kolejnego mostu.
Czy stanowił on jednak cel naszej podróży i czy profesor Drzewiecki będzie usilnie
wykorzystywał mosty w swoich metaforach dotyczących snu (nawet o tym nie wiedząc),
czy też po prostu musieliśmy przekroczyć rzekę, tego nie wiedziałem, dopóki nie
zatrzymaliśmy się w poprzek drogi.
243
Auto stanęło niemalże na samym środku długości ogromnej, stalowo-betonowej
konstrukcji. Jedną z niewątpliwych zalet snów świadomych jest fakt, iż nigdy nie
doświadczymy korków drogowych, chyba że sami je powodujemy.
I choć po chwili ustawił się za nami podwójny sznur samochodów, ani jeden z
kierowców nie zdecydował się na użycie klaksonu.
Wysiedliśmy z samochodu.
- Znajdujemy się... to znaczy znajduję się teraz na moście Queensboro Bridge w
Nowym Jorku. Czy mogliby państwo... przybyć do mnie? - zręczność w operowaniu
specyficznym językiem, którym tak swobodnie operowali Kamińska i Drzewiecki, miała
przyjść do mnie z czasem.
Kamińska uśmiechnęła się promiennie, a Drzewiecki zadowolony z moich
postępów uniósł kciuk w geście pochwały.
- Robi pan wielkie kroki naprzód, panie Burnfield - powiedział. - Anno, zapraszam
Cię na most Queensboro. To ten, na którym kiedyś oznajmiłem Ci, że...
- ...życie stanowi nieśmiałą projekcję - odparła Anna takim tonem, jakby słyszała to
codziennie, każdego ranka, przez dwadzieścia lat podczas porannego parzenia kawy. –
Pamiętam ten most doskonale. Już tu jestem.
Drzewiecki westchnął.
- Ja też - oznajmił po chwili. - Jack, byłbyś łaskaw opisać sytuację?
Opisać sytuację. Oczywiście.
- Jesteśmy w połowie długości mostu, przyjechaliśmy tutaj autem, które stoi teraz
zaparkowane w poprzek dwóch pasów. Za nami stoją samochody, z całą pewnością z
naszego powodu. Blokujemy drogę. - wzruszyłem ramionami. - Świta, nie widać już
gwiazd. I jest dość chłodno.
- Całkiem nieźle, Jack - odparł Drzewiecki. – W porządku, widzimy to wszystko. Z
czasem opisywanie rzeczywistości twoim współśniącym, trwającym w Opus Aditus
towarzyszom, będzie przychodzić ci coraz łatwiej. Kto wie, być może osiągniesz w tym
takie mistrzostwo, jak moja żona.
Naukowiec zakładał więc, że nie poprzestaniemy na jednym świadomym śnie. I
byłem mu za to cholernie wdzięczny. Przyznam, że byłbym gotów zapłacić za
dotychczasowe przeżycia każde pieniądze.
Kreowana samodzielnie rzeczywistość była bez wątpienia najbardziej ekscytującą
rzeczą, jaką przytrafiła mi się w życiu.
- To wszystko wydaje się takie rzeczywiste... - powiedziałem w zamyśleniu, chyba
bardziej do siebie niż do moich towarzyszy.
244
Przez chwilę patrzeliśmy w milczeniu na rozpościerającą się przed nami panoramę
Nowego Jorku. „Magnificent”, pewnie w taki sposób opisałby ją Bono z U2.
Po prawej stronie mostu Queensboro rozpościerał się olśniewający widok na
Wallabout Bay. Na pierwszym planie widoczna była wyspa Roosevelta i posępny budynek
szpitala Goldwater Memorial, graniczący od strony południowej z Four Freedoms Park,
również imienia Roosevelta.
Bardziej po prawej stronie dzielnica Long Island City nieśmiało budziła się do
życia. Jeszcze tylko kilka przecznic na południe i znaleźlibyśmy się w Greenpoint,
dzielnicy nazywanej czasem Małą Polską.
- W jaki sposób określić jak daleko jesteśmy teraz od naszego kraju? - pomyślałem
w zadumie.
Bo owszem, pomimo, że spędziłem w Stanach całe młodzieńcze życie, kraj
Polaków, do którego przybyłem w poszukiwaniu dziennikarskiej sławy, stanowił dla mnie
niesamowicie atrakcyjną odskocznię od całego syfu, który spotkał mnie w kraju
rozkradanym przez republikanów i demokratów. Był ucieczką.
Od czego?
Mój Boże, od czego zacząć… może od nadgorliwych rodziców, nie zauważających
nawet, że pomiędzy ich arkuszami przychodów, zestawień cenowych i spotkań komisji
nadzorczych, ich synek wciągał w ciągu dnia więcej koksu, niż byliby sobie w stanie
wyobrazić.
A może nie, może zacznijmy od towarzystwa niezliczonej liczby złych kobiet w
każdym wieku, których jedynym celem było pomieszkiwanie w mojej melinie w samym
środku Queens, w zamian za seks oralny, kilka dolarów na crack i zawstydzone
spojrzenie, kiedy było już po wszystkim.
Chociaż… równie dobrze moglibyśmy rozpocząć od krzywych spojrzeń moich
rodziców, kiedy opuszczałem ich czterdziestopokojową rezydencję w Westhampton w
wieku trzydziestu lat, cały czas bez planu na swoje życie.
Cholera, Polska stanowiła, pomimo wszystkich swoich wad, naprawdę dobrą
alternatywę.
Helikopter policyjny z terkotem śmigieł przeleciał wysoko nad mostem. Na swoim
blaszanym brzuchu mrugał mu na czerwono wskaźnik, określający jego pozycję.
Poniżej miejsca, na którym staliśmy w zamyśleniu, na wodzie, mknęło kilka
punkcików, zapewne motorówek, przecinających fale w tylko sobie znanym celu. Bardziej
wyraźne sylwetki widocznych już na zatoce łodzi transportowych poruszały się niemal
niezauważalnie.
245
- To jest rzeczywiste - powiedziała Anna, nie przestając się uśmiechać. Jej twarz
wyrażała zadowolenie, maksymalną radość z życia, tak odległą od rozpaczy
wymiotującego i śmiertelnie wychudzonego wraku człowieka, który ujrzałem dzisiejszej
nocy w klinice Drzewieckiego w Sarbinowych Dołach.
Burzę czarnych włosów rozwiewała jej poranna bryza, wyjęła więc z kieszeni
płaszcza ogromne raybany i założyła je sobie na nos.
- Ale do rzeczy, Jack. Mój mąż z całą pewnością obiecał ci coś, co moim zdaniem
błędnie nazywa treningiem. Lepszym określeniem będzie jednak, jak sam to określiłeś,
rytuał. I rozpoczniemy ten rytuał właśnie teraz, prawda Adamie?
- Owszem, kochanie.
Drzewiecki kiwnął głową, po czym spojrzał na mnie.
W momencie, kiedy ustaliliśmy wszyscy jedno wspólne miejsce naszego snu,
nabrałem bliżej nieuzasadnionej pewności, że nasze relacje wewnątrz snu, nasze
spojrzenia i uśmiechy, stały się bardziej rzeczywiste.
Pięknie umalowane oczy Anny spoglądały więc na mnie nie tylko w mojej głowie, a
podziw profesora Drzewieckiego który wzbudziłem, określił on nie tylko swoimi słowami,
ale także wyrazem twarzy oznajmiającym prawdziwą satysfakcję.
Między nami zapanowała prawdziwa, ludzka bliskość.
Myślałem, że to właśnie wtedy podjąłem decyzję o wyborze mojej rzeczywistości;
życie poza snem, pełne konfliktów, bólu, korków samochodowych i pyskatych Franków
Hopkinsów wydało mi się nagle żałośnie mało atrakcyjne.
A jednak pomyliłem się o kilka minut w swoich założeniach. Mniej więcej po tym,
co stało się, gdy Drzewiecki zaproponował:
- Chodźmy na szczyt przęsła.
Początkowo pomysł wydał mi się niedorzeczny, widząc jednak ich zaangażowanie
w jego pomysł, poddałem się fali entuzjazmu. To tylko sen. Przekroczyliśmy więc barierki
ochronne.
Wiatr jakby wzmógł się, a ja choć bardzo nie chciałem spojrzałem w dół. Pod nami
rozpościerała się kilkudziesięciometrowa przepaść, a tafla wody błyszczała złowieszczo.
Momentalnie straciłem mój entuzjazm i przyznam, że zacząłem się po prostu bać.
Drżącymi rękoma objąłem stalowy filar, stanąłem na pierwszej ogromnej śrubie i w ten
sposób rozpoczęliśmy żmudną wspinaczkę. To znaczy ja zacząłem, wyobrażając sobie, że
Anna i jej mąż wspinają się za mną.
Profesor chwycił mnie jednak za ramię, w momencie kiedy znajdowaliśmy się
jakieś dwa metry nad asfaltem.
246
- Mówiąc "chodźmy" miałem na myśli znajdźmy się tam. Nie miałem na myśli
tracenia czasu na wspinanie się.
- Ale...
- Po prostu zamknij na chwilę oczy.
Posłuchałem eksperta. I mało nie narobiłem po raz kolejny w spodnie, kiedy
otworzyłem oczy.
Czuliście kiedyś takie specyficzne, nie nazwane dotąd uczucie, kiedy wiecie już na
pewno, że pędzący samochód nie zdąży pomimo usilnych prób wyhamować tuż przed
waszymi stopami? Albo kiedy spadacie z roweru, i przez ulotne kilkanaście, no może
kilkadziesiąt milisekund, trwacie w locie, wiedząc, że już za chwilę nastąpi to co
nieuchronne?
Jeżeli widok z poziomu autostrady na Queensboro był „magnificent” to widok na
szczycie najwyższego przęsła był „fucking fantastic”. A ja byłem „scared as hell”.
- Boże, nie! – zdołałem wydusić płaczliwie.
Staliśmy na szczycie, zbici w osobliwy trójosobowy cokół, na niecałym metrze
kwadratowym. Widziałem dobre pół Nowego Jorku, a wiatr wył przeciągle.
Podziwianie widoków było jednak ostatnią rzeczą, na jaką miałem teraz ochotę.
Nie potrafiłem utrzymać równowagi.
W ostatniej rozpaczliwej chwili, kiedy podmuch wiatru uderzył z ogromną siłą, a ja
uklęknąłem odruchowo, zobaczyłem że profesor i Anna stoją kilkanaście centymetrów
ode mnie, niewzruszeni niczym, na szczycie przęsła. Trzymali się za ręce, a profesor, mój
Boże, śmiał się na cały głos.
Przerażony wizją niechybnego lotu kilkaset metrów w dół, i rozmiażdżeniem
wszystkich kości o lustro lodowatej wody Wallabout Bay chwyciłem się nóg Anny. I wtedy
profesor spojrzał na mnie z wyrazem ogromnej kpiny na twarzy, a w tej samej sekundzie
wydarzyły się na raz trzy rzeczy.
Pierwsza: na ramieniu profesora ujrzałem krwistoczerwoną opaskę, a na niej
symbol czarnej swastyki w białym kole.
Druga: zdałem sobie sprawę, że jednym uderzeniem, które z braku lepszego
określenia można nazwać klepnięciem w bark, profesor wytrącił mnie z żałosnej
namiastki równowagi, którą utrzymywałem, trzymając się jego żony.
Trzecia: puściłem z trwogą nogi Kamińskiej, a ona ze śmiechem wypowiedziała
tylko jedno słowo:
- Lecisz!
Istnieje tylko kilka chwil w życiu człowieka, w której w pełni zdaje on sobie sprawę
z własnej egzystencji. Pierwszą z nich jest te ulotne kilka chwil, parę strzępków myśli,
247
zaraz po przebudzeniu, kiedy nie otworzyliśmy jeszcze oczu i których nigdy nie możemy
zapamiętać już po opuszczeniu łóżka (i mówię tu o tych myślach, pojawiających się w
naszych głowach jeszcze przed tymi myślami, które Drzewiecki opisał jako „o, to był tylko
sen”, albo „poszedłbym do kibla”). Drugą z nich jest spadanie z ogromnej wysokości.
Ulotne kilka sekund, nic więcej. Oto nasze życie.
I kiedy tak leciałem, przyciągany przez grawitację i rozpędzając się momentalnie
do prędkości stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę (modląc się w duchu, aby śmierć
z przerażenia we śnie nie oznaczała śmierci w rzeczywistości) oto dokonało się
niemożliwe.
Ostatnim wysiłkiem uchyliłem załzawione od pędu oczy i ujrzałem jak naukowiec
rzuca się z przęsła i pędzi z ogromną, nienaturalną wręcz prędkością w moim kierunku.
Czyli prosto w dół.
Zanim zbliży się do mnie, słyszę z irracjonalnie wielkiej odległości:
- Zatrzymaj to!
Słowo stało się ciałem. Kiedy o tym pomyślałem.
Nie czułem szarpnięcia, kiedy zbliżające się do mnie z niesamowitą prędkością
wody Wallabout Bay nagle zatrzymały się. A raczej, będąc dokładniejszym, to ja zawisłem
w powietrzu, wbrew wszelkim znanym prawom fizyki.
To właśnie w tej sekundzie zadecydowałem, że nie mam czego szukać w realnym
życiu. Pełnym zagrożeń, rozczarowań i… grawitacji.
I, choć nie groziło mi już żadne niebezpieczeństwo, kiedy tak lewitowałem w
powietrzu, drąc się z ekscytacji na całe gardło, wiedziałem, że na jednym specyficznym
polu coś we mnie bezpowrotnie zniknęło.
- Kurwa, ja latam! – wyrwało mi się.
Wszystkie moje nadzieje związane ze światem doczesnym umarły.
Profesor nadleciał do mnie z taką lekkością, jakby robił to codziennie i zatrzymał
się bez wysiłku na mojej wysokości, jak zauważyłem, pokonując pokusę, aby zatrzymać się
metr lub dwa nade mną.
Nazistowska opaska na jego przedramieniu zniknęła bez śladu.
- Wybacz dramatyzm całego zajścia, Jack – rzekł przepraszającym tonem. - Mam
nadzieję, że rozumiesz konieczność udowodnienia ci, czym jest wola we śnie.
Wyciągnął do mnie rękę, w geście przyjaźni, aby dowieść szczerości swoich słów.
- To... - chciałem wyrzucić z siebie całe tony epitetów pod adresem człowieka, który
ani chybi przyprawiłby mnie o zawał serca, jednak słowa same popłynęły z moich ust,
niesione przez poranny wiatr: - ...najbardziej niesamowita rzecz, jaka spotkała mnie w
życiu! Profesorze, to wspaniałe!
248
Ścisnąłem ochoczo jego dłoń i potrząsnąłem nią gorliwie.
Na jego twarzy rozświetlonej wschodzącym słońcem widoczna była tak wielka
euforia, że nagle zrozumiałem, dlaczego ten człowiek zdobył parę lat temu najbardziej
prestiżową nagrodę naukową świata. Wyglądał bowiem jak ktoś, kto dawno temu
odnalazł swój żywioł, rozpalił w swoim sercu ogień pasji i pozwalał mu trwać już do końca
życia.
Nie wiedziałem w tej chwili o ciemnej stronie jego działalności, która wkrótce
miała doprowadzić go do ostateczności. I zniszczyć doszczętnie to, czemu on poświęcił
całe swoje życie.
Podekscytowany zapomniałem o symbolu śmierci na ramieniu profesora.
- Wola istnienia, Jack. Silniejsza od czegokolwiek, we śnie osiąga apogeum –
powiedział naukowiec. Pokiwałbym głową, nie byłem jednak w stanie wydusić z siebie tej
prostej czynności. Pokonałem prawo grawitacji! Czy byłbym w stanie...
Oczywiście, że tak.
Podobnie jak naukowiec, byłem w stanie nie tylko utrzymać się na wysokości
kilkudziesięciu metrów nad powierzchnią zatoki, ale także przemieszczać się za pomocą
woli.
Początkowo ze stosunkowo niewielką prędkością ruszyłem z miejsca, przecząc
wszystkim wnioskom empirycznym, nabytym podczas mojego trzydziestoletniego życia.
Nie potrzebowałem punktu odbicia, trzech praw dynamiki Newtona, ani siły
grawitacji. Stały się one nagle żałosnym fragmentem rzeczywistości, z której
zrezygnowałem, tak jak odrzuca się prawdę podczas kłótni małżeńskiej i brnie się w
kłamstwie, bez mrugnięcia okiem.
To, czego zaznałem, nie było jednak kłamstwem. Było prawdą, było tak samo
prawdziwym doświadczeniem, jak rozgrzane płyty chodnikowe na Queensbridge, które
grzały podeszwy moich butów, których przecież nawet nie miałem na sobie, cały czas
leżąc wygodnie, pod białą pościelą łóżka w klinice psychiatrycznej mojego nowego
mentora.
Z nieśmiało zwiększającą się prędkością lecieliśmy, profesor i ja, nad Nowym
Jorkiem. Wierzcie mi, niesamowite uczucie.
- Pa.. Adamie, a Anna? – zapytałem.
- Nie przejmuj się tym teraz, daj każdemu trochę swobody, Jack, sobie też! –
odrzekł, zwiększając wysokość. – Zauważyłem, że wy również przeszliście na „ty”? To
dobrze, naprawdę dobrze, odrzućmy konwenanse.
249
Poleciałem za nim, myśląc o tym, że odrzuciłem konwenanse o wiele wcześniej, niż
mógłby przypuszczać Drzewiecki, ściskając pośladki jego żony i całując ją namiętnie już
podczas pierwszego snu. Czy była to zdrada? Nie miałem bladego pojęcia.
Wiedziałem natomiast, że zrobiłem wiele dla uczucia rosnącego podniecenia
związanego z najwspanialszą przygodą, jaką kiedykolwiek przeżyłem w swoim żałosnym
życiu. Rozkoszowałem się pokonaną słabością przed dużymi wysokościami, a profesor,
choć zapewne przeżywał tego typu wycieczki co noc, wydawał się żywo zainteresowany
wspólnym lotem. I trudno mu się dziwić, wszak widok przesuwających się obok nas
drapaczy chmur, skąpanych w pierwszych promieniach porannego słońca, był
imponujący.
Lecieliśmy nad Nowym Jorkiem, a ja zastanawiałem się, o czym myśli człowiek,
który wbrew wszelkim znanym prawom, mknie koło mnie w kierunku zachodniego
Manhattanu.
Czy podczas pierwszego lotu, kiedy odkrył, że wola jest w stanie utrzymywać
człowieka nad ziemią, wydawał z siebie okrzyki radości i podniecenia, tak jak ja teraz
(przyznam, że głośne "O Jezu!" i "O cholera jasna!", kiedy przelatywaliśmy nad mostami
kolejowymi i wzdłuż mariny wyrywały mi się niezwykle często)?
Chociaż z drugiej strony, być może noblistę bardziej od olśniewających widoków,
interesowały terapeutyczne właściwości snu, w który udało mu się mnie wprowadzić.
Kto wie!
Daleko w dole widzieliśmy stojące na skrzyżowaniach samochody, całe mnóstwo
charakterystycznych żółtych taksówek. Znudzeni codziennością kierowcy stojący w
korkach, trąbili od niechcenia na przechodniów, przechodzących na czerwonym świetle.
Śmieciarze, wykonując swoją robotę już od piątej rano, zastawili cały prawy pas,
blokując częściowo ruch na jednej z przecznic.
Przez ułamek sekundy widziałem, jak mocowali się z kolejnym z wielu ciężkich
metalowych kontenerów na odpadki, przeciągając przezeń ciężki łańcuch. Nie spodobało
się to jednemu z bardziej niecierpliwych kierowców, który poganiał pracujących ludzi
trąbiąc klaksonem swojego chevroleta.
Nowojorski buc.
Było tu takich wiele, jak w każdym kraju, w którym ludzie przekonani są, że
mieszkanie w wielkim mieście nadaje niedostępne dla innych przywileje.
Na chodnikach i przejściach dla pieszych dostrzegałem z łatwością całe chmary
nowojorczyków: odzianych w płaszcze i garnitury mężczyzn (spoglądających co chwila na
swoje roleksy), kobiety w żakietach, palące papierosy w oczekiwaniu na zielone światło i
250
zastanawiających się zapewne, czemu, pomimo kilkunastoletnich karier zawodowych,
cały czas docierają do pracy na piechotę.
Nikt nie zwracał na nas uwagi, tak jak gdyby lecący nad ziemią ludzie stanowili w
tych częściach kraju normę. Nikt nie spojrzał na nas, nawet kiedy pognałem za
profesorem, stale obniżającym swój lot, do wysokości kilkunastu metrów nad
zabrudzonymi ulicami Manhattanu.
Nad naszymi głowami kolejka miejska mknęła torami zawieszonymi nad miastem,
raz po raz wypuszczając elektryzujące iskry spod metalowych kół. Trudno było uwierzyć,
że cały ten świat stanowił jedynie projekcję, wytwór mojej, Drzewieckiego i Kamińskiej
wyobraźni.
No właśnie, gdzie podziała się Anna?
- Za mną, Jack. Lądujemy na chodniku – rzekł Drzewiecki, jak gdyby nigdy nic
obniżając pułap lotu na pustym fragmencie Dziewiątej Alei i płynnie zamieniając
lądowanie w szybki marsz.
Poszedłem w jego ślady i już po chwili maszerowaliśmy razem w tłumie ludzi. Nikt
nawet na nas nie spojrzał. Szliśmy chodnikiem jak para biznesmenów śpieszących na
miejsce spotkania, jak gdyby nigdy nic.
- Sen ma to do siebie, że wszyscy ludzie, których tutaj widzisz, stanowią obraz
twojego myślenia o nich. To pozornie banalne zdanie, niesie ze sobą więcej niż połowę
tego, co mam ci do przekazania – rzekł profesor.
- Przyznam szczerze, nie rozumiem – odparłem.
- Nie martw się, spokojnie. Wyobraź sobie pewną panią. Ociera manekina z kurzu,
najbardziej kuriozalny jest przy tym fakt, że sama jest czymś w rodzaju manekinu w
twojej głowie – wskazał skinieniem ręki na schyloną kobietę, stojącą w wystawie i z
zacięciem oczyszczającą nagiego, szarego manekina. Mój mózg już ją wygenerował. To
było niesamowite!
Naukowiec stuknął zaobrączkowanym palcem w grube szkło antywłamaniowe, a
czterdziestoletnia murzynka podniosła głowę. Choć przez dłuższą chwilę patrzała na nas z
mieszanką zaskoczenia i konsternacji, Drzewiecki jakby jej nie dostrzegał, cały czas
kierując słowa w moją stronę:
– To nie tak, że kiedy wejdziemy w interakcję z podmiotami – tak ich nazywał, to
nie byli ludzie, tylko podmioty (choć profesor używał wiele innych nazw, na przykład
humanoidy albo myślokształty, jak Anna) - wtedy będą one robić to, co myślimy że zrobią.
- I znowu muszę się przyznać, że nie bardzo rozumiem, Adamie.
Nie zniechęcił się ani trochę.
251
- Jack przyjmijmy na poczet przykładu, że pomyślisz teraz o tym, żeby ta kobieta,
którą kazałem ci sobie wyobrazić, zaczęła robić ci wyrzuty. Zaczepiasz ją bezczelnie
podczas jej pracy, przeszkadzasz jej, trochę się nas boi. Jeszcze kilka chwil, a już za chwilę
zacznie wściekła machać rękoma i awanturować się, oczywiście jeśli nie takie będzie twoje
podświadome myślenie, to wcale nie zacznie tego robić. Przynajmniej nie od razu.
Wzruszyłem ramionami, w dalszym ciągu nic nie rozumiejąc. Profesor nawet nie
spojrzał w kierunku kobiety, która sprawiała wrażenie zaatakowanej. Wydało mi się to
bardzo krępujące.
- Interakcja z podmiotami polega na tym, że zrobią one to, co myślisz, że byłyby w
stanie zrobić, bo taki masz obraz świadomości podmiotu – słowa profesora stały się dla
mnie jeszcze mniej zrozumiałe. – Innymi słowy nawet nie zdajesz sobie sprawy, że
rozmawiając z humanoidem, rozmawiasz tak naprawdę z czymś co faktycznie ma swoje
zdanie, swoje poglądy i doświadczenia. Prawie, i podkreślę to grubą kreską, PRAWIE tak
jakby miały własne życia.
- To znaczy, że myślokształty nie zrobią tego co chcę, tylko to, co zrobiły by według
mnie w prawdziwym życiu? – zapytałem.
- Tak! – ucieszył się profesor. – Dokładnie! Spójrz na kobietę z manekinem –
wskazał palcem, z taką bezczelnością, jakby pokazywał mi egzotyczne zwierzę w zoo. –
Wygląda tak realnie, prawie mi jej żal. Nie daj się jednak złudzić, nigdy, przenigdy – jego
słowa rozbrzmiewały mi w głowie. - Przeprowadzimy mały eksperyment. A ty się nie
denerwuj.
Przytaknąłem zaciekawiony, a profesor dotknął szyby wystawowej palcem
wskazującym. Nie rozbiła się na kawałki, nie eksplodowała. Po prostu przestała istnieć.
Pyk! Nie ma szyby.
Zszokowana kobieta wytrzeszczyła oczy. Szmatka do czyszczenia manekina
wypadła jej z rąk.
- Co do…
- Dzień dobry! Wybaczy pani tą szybę. Potrzebny mi… powiedzmy, że ten manekin
– rzucił profesor beztroskim tonem. – Proszę mi go podać, albo najlepiej niech zdejmie go
pani tu do nas, na chodnik. Natychmiast.
- Ani mi się śni! Wypieprzajcie stąd! – wykrzyknęła kobieta, całkiem słusznie
wzburzona. Ogromne piersi podskakiwały jej na wszystkie strony kiedy gestykulowała
rękoma, jak zaatakowany kot. Rozglądała się na boki, z niedowierzaniem stwierdzając, że
szyba, za którą stała oddzielona od nowojorskiej ulicy przestała istnieć.
– Słyszeliście?! Won! – dodała z sykiem trwogi, jakby w obawie, że ma do
czynienia z voodoo.
252
- Manekin, milady – odparł profesor, poprawiając czarny krawat w okolicach
kołnierzyka. – To nie jest prośba. Daj to w tej chwili, albo cię uderzę, kobieto.
Spojrzałem zdumiony na Drzewieckiego. Fakt, podmiot, czy jak wolicie humanoid,
z którym rozmawiał nie był człowiekiem, rozumiem, ale czy nie mógł odnosić się do niej,
(czymkolwiek była) z większą kulturą?
- Ludzie, zróbcie coś! Policja! – ryknęła kobieta. Rozejrzałem się zaniepokojony.
Ludzie, a raczej ich senne imitacje, obracali głowy zaciekawieni. Kilka osób przystanęło w
pół kroku, a kierowca ogromnego dodge‟a zwolnił, przypatrując nam się podejrzliwie. –
Atakują mnie! Policja, do cholery! Złodzieje! Złodzieje!
Drzewiecki nie zwracając uwagi na przedstawienie jakie rozpętał, wziął wysoki
krok i wszedł do góry, na wystawę sklepu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się
szyba. Spojrzał na swoje spodnie i otrzepał je odruchowo.
Po czym bez żadnego ostrzeżenia, z całej siły uderzył kobietę w twarz.
Ta spojrzała na niego zdumiona, przez chwilę nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
Dotknęła swojego policzka, a potem spojrzała na swoje palce, jakby sprawdzając czy nie
ma na nich krwi. Dopiero po chwili wybuchła głośnym płaczem.
- Ludzie! Biją mnie, biją! Pomocy, błagam!
- Powiedziałem ci, abyś oddała mi manekin, podmiocie. Zrób to teraz. – rzucił w jej
kierunku, po czym spojrzał na mnie i jakby dostrzegł moje szeroko rozwarte ze zdumienia
szczęki, bo dodał usprawiedliwiająco:
- Jack, to nie jest człowiek. To taki sam element całego snu, jak grawitacja, której
zaufałeś.
Wziął manekin na ramiona i z wielką zwinnością, jak na swój wiek, zeskoczył z
wystawy wprost na nowojorski chodnik.
- O czym ty mówisz człowieku! Mój Boże, mój dobry Boże! – szlochała kobieta.
Nawet nie zauważyłem, jak w ciągu dosłownie kilku sekund, zebrała się wokół nas grupa
ludzi.
W ich oczach widoczne było poczucie rosnącego zagrożenia. Patrząc na nich z
rosnącym niepokojem odnalazłem wzrokiem kilku rosłych mężczyzn, ubranych po
roboczemu, z żółtymi kaskami ochronnymi na głowach.
Wyglądali, jakby mieli nam za chwilę spuścić solidne lanie, nie czekając na policję
nawet pół minuty. Jeden z nich trzymał już w ręku sporych rozmiarów łopatę.
Jak na razie wszyscy stali w odległości co najmniej kilku metrów od nas.
Usłyszałem jednak jak tłuścioch z długimi włosami i smyczą reklamową na szyi, mówi do
otyłej staruszki:
253
- Wezwałem gliny, mamusiu, spokojnie – klepał ją po ramieniu uspokajająco,
samemu trzęsąc się ze strachu. Ciekawość, a kto wie czy także nie jego humadoidalne ego,
nie pozwalały mu na oddalenie się. Nie różnił się w swoim rozumowaniu od prawdziwych
ludzi. – Na 911 powiedzieli, że będą za chwilę.
I rzeczywiście, niemal dokładnie w momencie, kiedy tłuścioch wypowiedział te
słowa, rozległ się dźwięk policyjnych syren.
Nie zdążyłem nawet powiedzieć "New York Police Department", a już zza rogu
budynku wyłonił się pierwszy radiowóz, wielki śnieżnobiały ford crown-victoria z
czerwono-niebieską dyskoteką na dachu.
Nie minęło nawet pięć sekund a z alei po drugiej stronie wyjechał z piskiem opon
kolejny policyjny samochód, tym razem ogromnych rozmiarów hummer.
Policyjne auta zatrzymały się na boku ulicy. Odziani w czarne mundury NYPD
funkcjonariusze wysiedli ze swoich rozświetlonych jaskrawymi światełkami zabawek.
Łącznie było ich czworo, wśród nich ujrzałem także umundurowaną kobietę.
Nie miałem jednak czasu na zachwycanie się jej wspaniałą sylwetką i obcisłymi
spodniami munduru na jej wspaniałym latynoskim tyłku.
Właśnie dostrzegłem, że kierowca pierwszego radiowozu to nie kto inny, a Schmidt
- skurwiel, w moim poprzednim śnie obłapiający Annę po brzuchu i piersiach, w
nazistowskim obozie zagłady.
Fakt, łysy nazista odziany był teraz w strój nieco innego rodzaju, jego brunatny
mundur hitlerowskiego żołnierza i czapka z ogromną trupią czaszką zniknęła na rzecz
czarnego, nowojorskiego munduru, z ogromną ilością kieszeni i kieszonek. Ale to był on,
na sto procent!
Nie miał niemieckiego karabinu, a przynajmniej na pewno nie miał go przy sobie.
Miał jednak ten sam głupawy wyraz twarzy, świadczący o jego głębokiej wierze w cały
system kontroli nad żałośnie nic nie znaczącymi cywilami, którego to systemu częścią stał
się z niekłamaną radością.
Zobaczyłem krzywiznę ust Schmidta wyraźnie, to był ten sam uśmiech oprawcy z
Auschwitz. Dostrzegłem też ogromnych rozmiarów gumową pałkę i kaburę na pistolet
przypiętą do skórzanego pasa.
- Ty... - wycedziłem w jego stronę z ogromną nienawiścią w głosie.
Zbrodniarz z obozu Auschwitz, podobnie jak trójka innych policjantów nie
sprawiał jednak wrażenia, jakby mnie kojarzył.
- Co tu się dzieje? - zapytał Schmidt, zawieszając kciuki na szlufkach swoich
spodni.
254
Miał charakterystyczny wśród starszych stopniem amerykańskich oficerów policji
sposób chodzenia; każdy stawiany przez niego krok był tak pretensjonalny, jak gdyby
zależały od niego losy wszechświata. Miał więc coś wspólnego z komendantem
Hauptmannem w Golgocie, o którym opowiadał mi podczas drogi do kliniki pobity
przezeń Drzewiecki.
Policjant Schmidt spojrzał władczym wzrokiem na stojącego pod wystawą
sklepową profesora. Po chwili powiedział:
- Sir, proszę odłożyć tego cholernego manekina i w tej chwili wylegitymować się.
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu Drzewiecki wykonał polecenie. Manekin z
cichym odgłosem uderzenia plastiku o asfalt wylądował na brudnym chodniku.
- Panie profesorze! Niech pan coś zrobi, albo zaraz nas aresztują! - wykrzyknąłem.
Naukowiec jednak tylko wykrzywił wargi w kąśliwym uśmieszku.
- Nie musisz już nic opisywać, Jack. Słyszę każde słowo tego skurwysyna. I widzę
go wyraźnie.
Rozwarłem usta, jak gdyby żuchwa miała mi wyskoczyć z zawiasów. Schmidt
zignorował obelgę. Policjanci podeszli do nas na odległość wyciągniętego ramienia.
- Jak... - zacząłem, kompletnie zdezorientowany.
W mojej głowie kolejny raz rozpętało się tornado pytań. W jaki sposób Drzewiecki
widzi już dokładnie to samo co ja? Śnimy jeden sen, dokładnie ten sam? Skąd wziął się tu
ten cholerny Schmidt i dlaczego, nie wiedzieć czemu, stał się amerykańskim policjantem?
I gdzie podziała się Anna?
- Nie ma czasu, Jack – odgadnął moje myśli naukowiec. - Wykonuj polecenia. Pan
oficer zamierza najwyraźniej zabrać nas do miejsca, w którym będziemy mieli sporo
czasu na rozważania.
- Sir, proszę zamilknąć - odezwała się śliczna pani oficer, stojąca najdalej. Choć
zabójczo piękna, latynoska wyglądała na taką, która jednym ruchem ręki jest w stanie
powalić dorosłego mężczyznę na ziemię i siadając mu na plecach skuć mu ręce
kajdankami. Co, swoją drogą, z pewnością było obiektem wielu fantazji wśród
aresztantów.
Schmidt podszedł do Drzewieckiego, kopiąc czubkiem buta sztuczną głowę
manekina. Ta potoczyła się w kierunku grupy gapiów, budząc we mnie dość jednoznaczne
skojarzenie z esesmańskimi nawykami tego potwora.
- Dokumenty! Proszę mi pokazać swoje dokumenty! - odezwał się młody
mundurowy, o barkach szerszych niż całe Michigan. Słowa nie były jednak skierowane do
Drzewieckiego, lecz do mnie.
Odruchowo sięgnąłem do kieszeni.
255
Tak jak w przypadku chłodnej rękojeści rewolweru, który znalazłem w torebce
Anny, poczułem niespodziewany chłód plastiku, kiedy moje dłonie wymacały coś co
wziąłem za dowód tożsamości.
Wyciągnąłem znalezisko z kieszeni i nie patrząc nań wręczyłem je barczystemu
funkcjonariuszowi.
- Co do... - syknął zaskoczony policjant przyglądając się zszokowany kawałkowi
plastiku.
Spoglądał tak nań przez dłuższą chwilę z niezbyt mądrym wyrazem twarzy,
zapominając o tym, jak głupio potrafi wyglądać człowiek, kiedy nie kontroluje rozwarcia
swoich ust.
Wyciągnął plastik w moją stronę, spoglądając na mnie wzrokiem oznajmiającym
"żądam wyjaśnień w tej chwili, albo dostaniesz pałą w plecy, koleś!".
Spojrzałem na dokument.
Nie dostrzegłem zdjęcia mojej twarzy, ani mojego nazwiska, lecz osiem słów
widniejących na prostokątnym, plastikowym kafelku. Słowa wypisane były czerwonym
atramentem tak obficie, że tusz aż skapywał malutkimi kropelkami na ziemię. Wielkie,
drukowane litery układały się w słowa:
"STRZEŻ SIĘ DEMONA, JUŻ WKRÓTCE CIĘ POKONA".
- Co to znaczy, do ciężkiej cholery? - zapytał ostro funkcjonariusz. - Czy to jest
groźba, sukinsynu? - przytknął ociekającą czerwienią plastikową kartę pod sam nos, po
czym dodał z trwogą: - O kurwa... czy to jest krew?
Owszem, była w istocie. A funkcjonariusze policji Nowego Jorku bardzo nie lubią
krwi.
- Na ziemię kurwa! Na ziemię! - wrzeszczą nagle wszyscy mundurowi. Wszyscy
wyjmują z kabur swoje pistolety i mierzą w naszym kierunku.
Wśród tłumu gapiów rozlega się chóralne "aaaaach!" i wszyscy jak na komendę
cofają się o kilka kroków. Tłuścioch trzyma w ręku iphone‟a, nagrywając z
zaangażowaniem całe zajście i najwyraźniej zamierzając podzielić się ze wszystkimi
swoimi znajomymi najciekawszym wydarzeniem, w jakim uczestniczył w ciągu całego
życia.
Drugi raz w ciągu jednej nocy mierzono do mnie z broni. Byłem w takim szoku, że
nie potrafię opisać, czy lufa wymierzona w moim kierunku trwała tak w śmiertelnej
groźbie przez pół sekundy czy pół minuty.
Niewiele myśląc, szeroki oficer zahacza stopą o moje nogi i jednym ruchem ramion
z ogromną siłą rzuca mnie na ziemię.
256
- Leż! - krzyczy, zaciskając kajdanki na moich nadgarstkach z taką siłą, że mam
wrażenie, że została z nich tylko miazga. - Bierz starego! - krzyczy do kobiety w
mundurze, ale w zasadzie nie musi tego robić: ta już wykręca ramiona profesora.
Zaobrączkowanego w kajdanki Drzewieckiego prowadzi w moją stronę i rozkazuje
położyć mu się obok mnie.
- Spokojnie, Jack - odzywa się profesor, kiedy leżymy tak na brudnej nowojorskiej
ziemi, cuchnącej moczem i niedopałkami papierosów.
Spokojnie? - pomyślałem z rozgoryczeniem. – Człowieku, jeśli znów będą strzelać
mi w kolano, to nie ręczę za siebie po przebudzeniu.
Już drugi raz wejście w świadomy sen okazało się dla mnie koszmarem, z którego
nie mogłem się wydostać. W czym ma pomóc mi świadomość, że gdziekolwiek prowadzi
mnie moja podświadomość, zawsze i tak zostanę powalony na ziemię i odprowadzony do
aresztu?
A najgorsze jest to, że prawdopodobnie to wszystko moja wina. - dodałem w
myślach, przeżuwając gorzki smak porażki.
Trójka policjantów oddaliła się od nas, zajmując się stanowczym, ale nie
gwałtownym rozpędzeniem morza przyglądających się nam nowojorczyków. Zdołałem
dostrzec jak grubas, spanikowany, chowa swój telefon do kieszeni szortów.
Latynoska piękność w mundurze stała nad nami, pilnując nas jak parę psów na
łańcuchu. W ręku trzymała krótkofalówkę.
- Centrala, mam tu dwóch delikwentów do zjazdu. Będziemy u was za dziesięć
minut, odbiór - powiedziała, spuszczając kciuk z przycisku na radiotelefonie.
- Rozumiem. Udało się potwierdzić ich tożsamość? - zapytał zniekształcony przez
trzaski głos w słuchawce.
- Nie uwierzysz - odparła oficer. - Młodszy z nich okazał nam uwalany krwią kawał
plastiku.
Trzask.
- Z napisem mówiącym o demonach? - zapytał głos.
Trzask.
- Tak - oficer nie wyglądała na zaskoczoną pytaniem. - Jak mówiłam, jesteśmy u
was za kilka chwil.
Schmidt otworzył ciężkie drzwi ogromnego hummera, zasiadł za kierownicą i
odpalił silnik.
Biały SUV z napisem "To serve and protect" idealnie wpisywał się w klimat tego
miasta, świadcząc dość dobitnie o ogromnej roli policjantów we współczesnych,
zastraszonych widmem terrorystycznych ataków, Stanach Zjednoczonych Ameryki.
257
Finansowany z pieniędzy nowojorskich podatników potężny pięciolitrowy silnik
warknął groźnie, kiedy samochód podjechał kilka metrów w naszym kierunku i zatrzymał
się w ostatniej chwili, niemalże miażdżąc nam głowy ogromnymi oponami. Mogłem
dostrzec wyraźnie kształt bieżnika na terenowych oponach policyjnego monstrum.
- Wstajemy, wstajemy! - krzyknął barczysty funkcjonariusz, szarpiąc mnie za
kołnierz. Mniej więcej to samo zrobiła piękność w mundurze z Drzewieckim, który miał
stać się najwyraźniej moim więziennym kompanem.
Wykonanie polecenia barczystego oficera nie było łatwe, a to ze względu na
kajdanki, wpijające się boleśnie w moje obolałe nadgarstki. Czułem, że krew odchodzi mi
z dłoni, kiedy dźwignąłem się z niemałym trudem do pozycji stojącej. Otwierając przede
mną drzwi do radiowozu, funkcjonariusz chwycił mnie za głowę, nie zapominając
oczywiście o przyjemności bolesnego pociągnięcia mnie za włosy, w stronę wnętrza
samochodu. Z drugiej strony radiowozu do auta gramolił się już Drzewiecki, podczas gdy
kobieta zdejmując mu kajdanki, ostrzegła go:
- Jeden numer słonko, a pożałujesz, że nie urodziłeś się kobietą - jej słowa
zabrzmiały tak, jakby wypowiadała tą groźbę co najmniej trzy razy dziennie.
Drzwi radiowozu zatrzasnęły się za nami.
Chciałem zadać Drzewieckiemu chyba z milion pytań, ten jednak spojrzał na mnie
wyrażając oczami "jeszcze nie teraz, spokojnie".
Zapadła cisza.
2.
Policjanci wykonywali rutynowe czynności, starając się rozrzedzić gapiów
standardowymi formułkami o skończonym przedstawieniu i rozwijając żółtą taśmę
"Police line - do not cross" na wystawie sklepu, w której zniknęła gruba szyba. Manekin
leżał sobie jak gdyby nigdy nic na nowojorskim chodniku przed sklepem. Kobieta
zajmująca się jego czyszczeniem opowiadała, zanosząc się histerycznym płaczem, jak siwy
człowiek w płaszczu kazał jej oddać manekina, a potem uderzył ją w twarz.
Siedzieliśmy w radiowozie. Radio zamontowane w centralnej części deski
rozdzielczej trzeszczało i piszczało, ustawione na kanał zarezerwowany dla policji, straży
pożarnej i ratowników medycznych.
Raz po raz dało się słyszeć kilka komunikatów nadawanych przez mundurowych z
całego miasta:
- Kręć w lewo za nami, wypadek na Rivington Street. Auto uderzyło w hydrant,
zabezpieczcie... - Trzask i dwa przeciągłe piski. - Poproszę karetkę na skrzyżowanie
Jefferson i Henry, mam tu panią lat osiemdziesiąt...
Trzask.
258
I nagle rozległ się przeciągły, trwający dobre dziesięć sekund pisk sprzężenia
zwrotnego.
Nagle przez głośniki radiotelefonu popłynął nierozpoznany głos, który kilka chwil
wcześniej słyszałem przez krótkofalówkę ślicznej pani policjant:
- „Wy, którzy nie wiecie co jutro będzie. Bo czymże jest życie wasze? Parą jesteście,
która ukazuje się na krótko a potem znika.” – zdałem sobie sprawę, że był to fragment
biblijnej Księgi Jakuba. - Idzie śmierć, idzie śmierć pomalutku już tu jest. Jacku
Burnfield, szykuj się!
A potem rozległ się śmiech samego szatana.
Trzask.
259
Rozdział XII
Deductus
„Nasze procesy myślowe przypominają raczej labirynt niż autostradę, każdy zakręt
kończy się kolejnym zakrętem, nic nie jest symetryczne, nic nie jest oczywiste. Nie jest
to jednak chaos. To wyrafinowane równanie matematyczne, tym trudniejsze do
rozwiązania, że X i Y w różnych dniach przybierają różne wartości”
~ Jeanette Winterson
Nowojorski areszt policyjny, tego samego dnia
1.
W
Nowym Jorku pracuje prawie trzydzieści pięć tysięcy funkcjonariuszy policji:
wąsatych, łysych albo siwych komendantów, dociekliwych sierżantów każdej
możliwej rasy i oczywiście oficerów, nazywanych New York's Finest,
stereotypowo posilających się, dzień w dzień, jedynie kawą, oraz słynnymi na cały świat
pączkami z dziurką.
Nowy Jork jest najbardziej policyjnym miejscem na świecie: w żadnym innym
mieście na jednego obywatela nie przypada tak wysoki ułamek policjanta jak tutaj.
Jednym z miejsc zatrudnienia nowojorskich glin był komisariat policji przy West
10th Street 233.
260
Było to wyjątkowo parszywe miejsce, pełne zrezygnowania i niespełnionych
ambicji. Z całą pewnością żaden rodowity Amerykanin, ani żaden nielegalny emigrant nie
chcieliby spędzić w tym miejscu nawet godziny.
Podniszczony budynek był brudny, straszył zakratowanymi oknami i brzmiącym
co najmniej ironicznie napisem "WITAMY SERDECZNIE!" na kawałku pleksi,
przytwierdzonym nad wiatrołapem. Co bardziej złośliwi utrzymują, że napis ten
należałoby zamienić na "NAJPIERW STRZELAMY, POTEM PYTAMY".
Według tych samych złośliwców, rację miał jeden z ostatnio zatrzymanych
pijaczków, który zataczając się na korytarzu darł się w niebogłosy, że cholerny Ronald
Reagan chciał już raz zmienić policyjny slogan na "MOŻESZ UCIEKAĆ, NIE ZDOŁASZ
SIĘ UKRYĆ" a więc „właśnie tak powinno być tutaj napisane, do kurwy nędzy!”.
Po wejściu do pomieszczeń na parterze, od strony "gości", czyli po prostu
aresztantów, awanturników, pijaków i dziwek, zwożonych tutaj codziennie w ogromnych
ilościach, musimy przede wszystkim oswoić się z panującym tu smrodem.
Roztaczająca się wokół woń amoniaku, obsikanych żuli i nie myjących się od kilku
miesięcy starych ćpunów, była nie do wytrzymania i dopiero po kilku tygodniach ciężkiej
pracy na komisariacie, można było wreszcie przestać oddychać przez gardło.
Co mniej wytrwali stażyści i kadeci radzili sobie z odorem smarując się pod nosem
silnie pachnącym kremem - i to potrafiło jednak zawieść, gdy w grę wchodziło
przeniesienie do celi tymczasowej bezdomnego, który za punkt honoru postanowił sobie,
że będzie srał pod siebie aż do śmierci.
Obecnością aresztantów i groźnie wyglądających facetów nie skutych żadnymi
kajdankami nie powinniśmy się przejmować - ci bardziej groźni, uzbrojeni i niebezpieczni
nie trafiali tutaj, lecz wprost do aresztu śledczego.
Musimy jednak przywyknąć, przynajmniej na razie, do wydawanych sucho
rozkazów w stylu "Numer A-504, wstań, rozłóż szeroko nogi, obróć się i idź wzdłuż
czerwonej linii, aż do funkcjonariusza Goofreya".
Wybaczcie te niedogodności, przyjaciele.
Jack Burnfield i Adam Drzewiecki wylądowali na komisariacie o godzinie siódmej
pięćdziesiąt trzy rano. Po wyjściu z policyjnego hummera, eskortowani przez czwórkę
policjantów, w tym oczywiście biuściastą latynoskę i zadowolonego z siebie Schmidta,
przeszli przez podziemny parking do największego pomieszczenia na parterze
komisariatu.
Po przeszukaniu oraz zdjęciu odcisków palców, kazano im siedzieć w poczekalni i
nie odzywać się do siebie.
261
Jack Burnfield i Adam Drzewiecki siedzieli tam ponad dwie godziny, oczywiście,
jeśli wierząc wskazaniom wielkiego cyfrowego zegara na wschodniej ścianie, który był
przecież tylko senną marą.
Tak czy siak, czas wlókł się niemiłosiernie, a wszelkie próby nawiązania kontaktu z
Drzewieckim, kończyły się groźnymi spojrzeniami i znaczącymi chrząknięciami ze strony
zapracowanych funkcjonariuszy.
Rozmowy na jakikolwiek temat nie były tutaj tolerowane, podobnie jak wszelkie
próby zapewnienia sobie chwili na papierosa, czy też wyjścia do toalety.
- Siedź cicho, oddychaj jeśli musisz, ale cicho! – usłyszał Burnfield od wielkiego
Hindusa.
Okratowany telewizor, zawieszony w kącie przy poczekalni, emitował poranne
wiadomości, o ile można nazwać wiadomościami bzdury, którymi stacja telewizyjna
karmiła swoich telewidzów.
To wszystko nie istnieje naprawdę. To się nie dzieje – myślał Burnfield, pogrążony
w zadumie, charakterystycznej dla wszystkich, od dłuższego czasu oczekujących na coś,
we wszystkich poczekalniach świata.
Nie ma żadnego zagrożenia tajfunem drugiego stopnia na Florydzie. Nie istnieje
żaden dziennikarz z umodelowaną co do jednego przylizanego lakierem włoska na głowie,
oświadczający z wielką powagą, że dla pand z nowojorskiego zoo rozpoczął się właśnie
okres godowy, jednak z nieznanych zoologom przyczyn zwierzęta nie chcą kopulować.
Tego nie ma naprawdę.
Wszystko to wydawało się dla Burnfielda trudne do zaakceptowania, wydawało się
bowiem tak realne, jak wszystko co widział do tej pory w swoim trzydziestoletnim życiu.
Dziennikarz w nieistniejącym studiu telewizyjnym, mówiący o nieistniejących
tajfunach i pandach. To było takie życiowe!
Nużące minuty łączą się w kwadranse, jak końcówki DNA, doskonałe i lepkie. To
zdumiewające, jak bardzo nie doceniamy bezczynnych, ślamazarnych momentów
naszego życia, podczas których w magiczny sposób przestaje wydawać nam się, że czas
przecieka nam przez palce.
A jednak, wyczekując odczuwamy dyskomfort, nie podoba nam się letarg, w który
zapada nasz umysł.
Tego rodzaju otępienie jest chyba najlepszym momentem na to, aby wyciszyć
swoją rozszalałą psychikę, zamknąć oczy i odciąć się od wszelkich bodźców zewnętrznych
i - jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało - wsłuchać się w siebie. Spróbować wyobrażać
sobie tylko czerń lub biel, choćby przez minutę.
Wtedy docieramy do sedna.
262
Burnfield znał teorię, nigdy nie skupił się jednak na wprowadzeniu tej prostej
techniki do swojego życia. Kiedy wreszcie miał ku temu okazję, tym razem nigdzie indziej,
jak wewnątrz własnego snu, wtedy z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że jego sen jakby
zwolnił obroty, wskoczył na luz i sunął nieśpiesznie na jałowym biegu.
Nie miał nic przeciwko temu.
Kiedy zamknął oczy zapadła ciemność. Komenda policji natychmiast przestała
istnieć, przynajmniej na kilka chwil, po prostu jakby ucichła.
Jack powstrzymał odruch otwarcia powiek po pierwszych sekundach od
opadnięcia powiek i obiecał sobie, że nie otworzy oczu, dopóki nie będzie trzeba.
Kroki milowe. Kamienie - pomyślał, nie wiedzieć czemu.
Czy to nie zabawne? Nawet nie do końca wie, gdzie teraz jest. Znajduje się
wewnątrz snu, ale jest przytomny; jest w Polsce, ale w Stanach, jest w Nowym Jorku, ale
tak naprawdę jest w klinice Drzewieckiego na wzgórzu, leży na łóżku, siedzi na krześle...
Myśląc o chaosie panującym w jego głowie, Jack Burnfield nagle zrozumiał, że
książka, którą postanowił napisać o Drzewieckim i jego klinice nie musi w żadnym
wypadku opisywać jego poczynań "z zewnątrz".
Czy po tym wszystkim, co przeżył Jack, po przybyciu do Auschwitz i doszczętnym
zniszczeniu go, po skoku z Queensboro Bridge, po lataniu nad Nowym Jorkiem i po
aresztowaniu przez nieistniejącą policję, naprawdę musi opisywać wszystko to, co go
spotkało, z perspektywy człowieka, który po prostu przybył do Golgoty i nagle zdobył
sposobność do porozmawiania z noblistą w jego słynnym, demonizowanym szpitalu?
Oczywiście że nie. Przecież może opisać wszystko od wewnątrz, z perspektywy snu.
To właśnie wtedy Jack Burnfield postanowił, że to właśnie jego dzieło, jego
książka-reportaż, który napisze o Drzewieckim, stanie się jego osobistym dziennikiem
snów. Połączenie reportażu z sennym pamiętnikiem wydało się nagle tak oczywiste, że
Jack nie mógł uwierzyć, że nie wpadł na to wcześniej.
To chyba właśnie wtedy granica między snem a rzeczywistością zatarła się na
dobre. W tym samym momencie rozległ się głos policjanta:
- Burnfield, Drzewiecki! Wstać!
Jack otworzył oczy, przynajmniej we śnie. I omal nie rozbił sobie szeroko rozwartej
szczęki o brudną podłogę.
Oto stał przed nim bezimienny oficer z Oświęcimia, którego Jack znał już ze snu o
obozie śmierci, z brudnego pomieszczenia z gramofonem. Twór wiedzący o jego życiu
więcej niż on sam, podobnie jak Schmidt, nazistowska świnia z Auschwitz (a później łysy
policjant z nabrzmiałym ego) przeniósł się do kolejnego snu.
263
Burnfield przyjrzał się wyglądowi stojącego przed nim myślokształtu. Nadal miał
władczy wyraz twarzy, ale już nie wyglądał tak groźnie. Czarny, skórzany płaszcz i
odznaczenia na mundurze zniknęły. W ogóle nie było munduru, była tylko biała koszula w
paski, czarne jeansy i kabura pistoletu przypięta do paska ze srebrnym rumakiem na
klamrze.
To był jednak on, na sto procent!
Jack skrzywił się.
- Adamie, czy za każdym razem, nawet kiedy będę śnił o seksie z Salmą Hayek, do
snu wskoczy mi ten oficer i jego pomagier Schmidt na dokładkę? – zapytał profesora
Drzewieckiego zrezygnowany Jack.
- Porozmawiamy o tym, ale nie tutaj – odparł Drzewiecki, zbywając pytanie
lekceważącym ruchem ręki. – Miło cię znów widzieć, bezimienny przyjacielu. Zaprowadź
nas proszę do jakiegoś bardziej dyskretnego miejsca, dobrze?
Dłuższą chwilę zajęło Burnfieldowi zrozumienie słów, które wypowiedział
Drzewiecki, a skierował je do oficera. Czyli jednak twór w mundurze naprawdę był ich
przyjacielem? Czyli, o Jezu Chryste, ten bezimienny myślokształt i Drzewiecki, oni się
znają?!
Za dużo pytań. Stanowczo, stanowczo zbyt mało odpowiedzi.
Jack miał mętlik w głowie i zastanawiał się, czy kiedykolwiek przestanie go mieć,
śniąc świadomie. Myślał o chaosie, kiedy wraz z bezimiennym oficerem i noblistą szli do
pokoju opatrzonego numerem 100.
- Siadajcie, panowie - rzekł bezimienny w koszuli, kiedy weszli do niewielkiego
pomieszczenia, będącego zapewne gabinetem oficera, który w tym nowojorskim śnie,
również był oficerem, tyle, że śledczym.
Był to jeden z tych typowych pokoi, jakie znamy z amerykańskich filmów o złych
przestępcach i glinach, współdzielony przez dwóch policjantów z wydziału kryminalnego,
zapewne partnerów na służbie. Burnfield ujrzał listy gończe z wizerunkami podejrzanych
przyczepione pinezkami do tablic korkowych, zajmujących w zasadzie każdą wolną
przestrzeń na ścianach. Kątem oka dostrzegł też ekspres do kawy, blaszaną szafkę na
dokumenty, oraz smutnie wyglądający piecyk elektryczny w kącie. No i, a jakże,
Schmidta, który stukał coś zawzięcie w klawiaturę komputera.
Adam Drzewiecki usiadł na fotelu, Jack poszedł w jego ślady. Policjant przyklasnął
w dłonie.
- Miles, byłbyś łaskaw zostawić nas samych? - słowa oficera były skierowane do
oficera Schmidta, z którym policjant dzielił pokój. Najwyraźniej w tym śnie człowiek ten
264
nazywał się zupełnie inaczej. - Będę potrzebował dłuższej chwili, żeby w spokoju
porozmawiać z panami.
- Jasna sprawa - skinął głową tamten, wstając, poprawiając skórzaną kaburę z
pistoletem i wychodząc bez zbędnych komentarzy z gabinetu. Jego łysa głowa wryła się w
świadomość Burnfielda, ale nie na długo. Jack lekko wychylając głowę, dostrzegł przez
zakryte na wpół uchylonymi żaluzjami okno, widok na ulicę.
Okolica nie należała wprawdzie do najpiękniejszych, ale Burnfield zwrócił uwagę
na coś zupełnie innego - na ilość szczegółów, z jaką jego własna podświadomość musiała
się uporać, aby wygenerować tak realistyczny obraz Nowego Jorku.
Widział samochody, stojące w oczekiwaniu na zmianę światła na zielone. Widział
wielu, kompletnie odmiennych od siebie z twarzy i postawy przechodniów, a co zdumiało
go najbardziej, każdy z nich był ubrany w co innego. Jack nawet nie miał pojęcia, że
byłby w stanie wymyśleć tyle strojów! Wszyscy szli po ulicy w różnym tempie, niektórzy
nieśpiesznie, z wolna, a niektórzy prawie truchtając. Byli też tacy rozmawiający przez
telefony komórkowe, inni jakby od niechcenia pijący kawę ze starbucksowych kubków,
albo tacy czytający gazety i palący papierosy. Jakaś kobieta wydzierała się na stojącego
przed posterunkiem funkcjonariusza z wielką odznaką na piersi. Jack nie słyszał o co
chodziło, wszak szyba w oknie była bardzo gruba, ale sądząc po jej gestykulacji, sprawa
nie cierpiała zwłoki.
- …że mogę tu parkować, ty wielki pajacu! – wyczytał z ruchu warg kobiety.
Burnfield nie mógł się lekko nie uśmiechnąć.
Wszystko to nie były wspomnienia, nigdy nie był na posterunku policji w tej
dzielnicy Nowego Jorku, i za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek
w życiu widział w mieście ulicę Burnfield St. - bo właśnie taką nazwę odczytał na tabliczce
na skrzyżowaniu.
- Niesamowite... – wymamrotał Jack, chyba już setny raz.
- Co takiego? - zapytał oficer.
- To wszystko wydaje się takie realne. Ta ulica, taksówki, samochody,
przechodnie... - umilkł dziennikarz. – Ciągle tylko „to niesamowite, to niesamowite”…
zdaje się, że się powtarzam - dodał po chwili.
- Nic nie szkodzi - uśmiechnął się lekko policjant. – Burnfield Street? Jack mógłbyś
być nieco bardziej oryginalny w nazewnictwie... uważasz, że zasługujesz na swoją ulicę? –
zapytał z ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
- Skąd pan...
No tak. W końcu on, myślokształt, był nim. Słyszał każdą jego myśl. Cholera...
265
- Spokojnie, tylko żartowałem - krzywo uśmiechnął się oficer. - I zwracaj się do
mnie "ty", albo "Bezimienny". Będzie dużo prościej.
- Prościej w czym?
- W rozmowie. Muszę ci przekazać coś bardzo ważnego... profesorze Drzewiecki? bezimienny dał do zrozumienia profesorowi, że już czas, aby ten włączył się do rozmowy.
Drzewiecki rozsiadł się wygodniej w fotelu.
- Obawiam się, że nie mamy zbyt wiele czasu, Jack. Nie wydaje mi się wprawdzie,
abyś mógł się nagle obudzić i przerwać sen, w końcu roztwór działa w najlepsze… - rzekł. No ale oczywiście nie możemy całkowicie wykluczyć, że za chwilę po prostu nie obudzisz
się z krzykiem. Mam nadzieję, i nasz bezimienny przyjaciel zapewne również, że tak się
nie stanie. To, o czym musimy porozmawiać, to ryzyko. Czy rozmawialiście już ze sobą
wcześniej? - zapytał profesor, wskazując palcem to na Jacka to na Bezimiennego.
- Tak, rozmawialiśmy - odrzekł Jack. - Pan... ty... - zwrócił się do Bezimiennego wyjaśniłeś mi, że jesteś odbiciem mojej podświadomości. Znasz wszystkie szczegóły
mojego życia, no i w ogóle wszystkie moje myśli. Wiesz, że lubię AC/DC, lubię kokainę i
jestem całkiem dobry w gotowaniu spaghetti po bolońsku, czyż nie?
Oficer skinął głową. Profesor Drzewiecki lekko się uśmiechnął, ale Jack chyba tego
nie zauważył.
Burnfield po dłuższej chwili zdobył się na pytanie:
- Jeśli mogę spytać... dlaczego nie masz imienia? - wypalił wreszcie.
- Bo nigdy mi go nie nadałeś - odrzekł bezimienny twór, wzruszając ramionami.
No tak, oczywiście. Jakżeby inaczej.
- Czy mógłbym w takim układzie… jakoś cię nazwać?
- Jasne, że tak - oficer usiadł na fotelu po drugiej stronie biurka. - Przecież jestem
częścią ciebie.
- Czy imię Matthew ci odpowiada? - zapytał Jack.
- Tylko jeśli odpowiada tobie, hmm, cóż… Moje Ja - wyszczerzył w jego kierunku
zęby oficer.
- W porządku, niech będzie Matthew – orzekł Jack.
Drzewiecki nie wydawał się szczególnie zainteresowany tą częścią rozmowy. W tej
chwili patrzył w sęki w deskach blatu biurka, głęboko zamyślony.
- W porządku, Jack i Matthew, formalności mamy za sobą – rzekł wreszcie, nie
odrywając od desek oczu. - Jack, zamierzam dotrzymać słowa i rozwiać wszelkie
wątpliwości, jakie nasunęły się podczas tego snu. Z tego co pamiętam miałeś do mnie całą
masę pytań prawda?
266
- Owszem, mam wiele pytań! - potwierdził Burnfield. - Pierwsze z nich brzmi:
dlaczego nie powiedziałeś mi, że śmierć we śnie nie oznacza wcale śmierci w
rzeczywistości?
Wzrok profesora cały czas był utkwiony w drewnie.
- Bo nie zakładałem, że twoja podświadomość wykreuje Auschwitz i to już w
pierwszym śnie, Jack. Naprawdę sądzisz, że gdybym tylko o tym wiedział, pozwoliłbym ci
na przeżycie takiego koszmaru? – odparował natychmiast Drzewiecki. - Większość moich
pacjentów podczas pierwszego snu albo budzi się z krzykiem, wrzeszcząc coś
niezrozumiałego, albo śni o seksie z piękną kobietą, miotając się na łóżku w
kopulacyjnych ruchach.
Oficer przekręcił się na fotelu, jak gdyby coś sprawiło mu nagle wielką niewygodę.
No tak, pewnie przypomniał sobie, że Jack Burnfield, którego był odbiciem, uprawiał seks
z Anną Kamińską.
Oczywiście Burnfield to zauważył.
- A dlaczego śniłem o Auschwitz? – zapytał natychmiast, tylko trochę zmieniając
temat i mając nadzieję, że Drzewiecki tego nie wyczuje.
- Tłumaczyłem ci to, Jack. Najwyraźniej nazistowski obóz koncentracyjny
reprezentuje twoje największe, skryte w podświadomości lęki – odrzekł natychmiast
naukowiec.
- Ale ja nawet nigdy tam nie byłem! – zaprotestował Burnfield. - Studiowałem i
wykładałem historię Trzeciej Rzeszy, znam historię o Auschwitz, przynajmniej na tyle, co
każdy historyk. Ale jestem w Polsce po raz pierwszy! Skąd niemieckie Auschwitz,
esesmani i nazistowskie lokomotywy w moich snach? Kiedy staliśmy na moście, na
najwyższym przęśle, przez sekundę wydawało mi się, że ma pan opaskę ze swastyką na
ramieniu! To właśnie wtedy spadłem!
Profesor wzruszył ramionami w geście "skąd mogę wiedzieć, to twoja psychika, nie
moja". Jack poczuł jednak, że profesor nie powiedział mu całej prawdy. Czy tak było w
rzeczywistości?
Tego nie wiedział. W głowie natychmiast pojawiła się cała ta kaskada kolejnych
pytań.
- Adamie, czy to prawda, że ten człowiek, przepraszam ten myślokształt, jest...
mną?
- Chodzi ci o to, czy naprawdę jest odbiciem twojej podświadomości?
- No właśnie.
- Jest - potwierdził Adam Drzewiecki. - Skąd mógłby wiedzieć o twoim ulubionym
AC/DC?
267
- Cóż... dużo osób lubi i słucha AC/DC. Żadna tajemnica, że ja też. - odparował
Jack. - Matthew, wybacz mi. To nie tak, że ci nie ufam, tylko...
- Rozumiem, Jack. Nie żywię urazy - spokojnie odparł Matthew, opierając łokcie o
blat biurka. - Ale jeśli nie jesteś do końca przekonany, proponuję, żebyś zadał mi kilka
pytań testowych, takich, na które nawet profesor Drzewiecki nie zna odpowiedzi. Pan
profesor na pewno poprze moją propozycję, prawda?
- Prawda - odparł noblista. - Śmiało Jack, nie krępuj się. Wal prosto z mostu.
- Już to dzisiaj zrobiłem - zażartował nieśmiało Jack. - W porządku, Matthew. Data
urodzin mojej matki?
- Dwudziesty szósty sierpnia, tysiąc dziewięćset siódmego roku.
Dobrze.
- Przyczyna śmierci mojego ojca?
- Wypadek na skuterze śnieżnym w Aspen. Gloria, twoja matka, nie mogła się po
tym pozbierać przez długie lata. A idiota, który wypożyczył mu skuter z niesprawnymi
hamulcami, poszedł siedzieć na kilka lat. Doszły do tego jeszcze jakieś problemy z licencją
wypożyczalni...
Dobrze. Kolejne pytanie.
- Co próbowali mi zrobić policjanci, nasłani przez komisarza O'Conelly'ego?
Nie wahał się nawet sekundy, a już mówił:
- Oprócz tego, że przywiązali cię do łóżka i pobili, próbowali zająć się twoim
"sprzętem"? – zapytał Matthew, skrzywiając się. - Jeden z nich, największy skurwysyn,
wziął twój własny nóż do krojenia chleba i przyłożył ci go do twojego freda. Kazał ci
trzymać go w ręku, cały czas grożąc ci nożem. Śmiał się przy tym jak...
- Wystarczy, wystarczy! - nie mógł tego dłużej słuchać Burnfield. – No dobra, a…
W tym samym momencie dostrzegł, że profesor znów ma coś do powiedzenia.
Drzewiecki nie odrywając łokcia od oparcia krzesła, lekko uniósł rękę. Wystarczyło, żeby
oboje, Matt i Jack, zamilkli i pozwolili mu się odezwać.
- W porządku, Jack, myślę, że mamy jednoznaczny dowód na to, że Matthew mówi
prawdę - włączył się do rozmowy profesor Drzewiecki. – Matt jest w istocie odbiciem
twojej podświadomości, na sto procent. To ogromny luksus, wiesz? Jeśli kiedykolwiek
przeczytałeś o jakiejś informacji, na przykład w gazecie, to nie musisz pamiętać tej
informacji świadomie, aby uzyskać do niej dostęp od niego.
- To znaczy?
- Pozwól, że zadam ci pytanie, Jack. Pamiętasz ile mieszkańców liczy sobie
Bangladesz?
268
- Nie - odparł Burnfield. - Czytałem o tym kiedyś, nie pamiętam nawet gdzie, chyba
w Internecie.
- Zapytaj Matthew - skinął głową Drzewiecki.
Jack skierował wzrok na policjanta.
- Ilu, Matt?
- Sto pięćdziesiąt osiem milionów pięćset siedemdziesiąt tysięcy. Wartość
przybliżona – odparł, nie zastanawiając się nawet sekundy, Matthew.
Czad! - pomyślał Jack. - Przydatne na egzaminach, oczywiście pod warunkiem, że
ktoś pozwoliłby mi zasnąć przed arkuszem egzaminacyjnym. No i gdybym miał szansę na
odbycie jakiegokolwiek egzaminu, w co szczerze wątpię.
- Myślę, że będziesz miał w życiu jeszcze sporo egzaminów, Jack - rzekł Matt, co
wprawiło Jacka w osłupienie. Szybko jednak przywrócił siebie i Matta do porządku.
- Cicho, Matt. Nie mówiłem tego na głos, wiem że słyszysz każdą moją myśl, ale nie
musisz wypowiadać każdej z nich na głos, okej?
Drzewiecki roześmiał się.
- Podświadomość bywa niedyskretna, co, Jack?
- Owszem - przytaknął Burnfield, po czym dodał - Adamie, mam do ciebie jeszcze
kilka pytań...
- Śmiało.
- Wy się znacie? – zapytał Jack. – Ty i Matt?
- Owszem.
- Skąd, jak? – drążył.
- Cóż, znam ciebie, prawda? Niezbyt długo, ale jednak, Jack. A to, co widzę przed
sobą… to znaczy, przebacz mi Matt, ale mówię o tobie… ten myślokształt jest fragmentem
twojej psychiki, tak samo jak budynek, w którym się znajdujemy, cała Burnfield Street, a
nawet wykreowany przez ciebie Nowy Jork. Widzę go, bo śnimy już jeden sen. Nastąpił
cud Opus Aditus - odrzekł Drzewiecki. – Masz jeszcze jakieś pytania?
- Tak, mam. Gdzie jest Anna? - wypalił natychmiast Burnfield.
- Jack, nie myśl o niej tyle, to moja, nie twoja żona do cholery! Wiem, że
uprawialiście seks we śnie, ale to jeszcze nie powód do tego, aby przejmować się jej
nieobecnością bardziej niż jest to konieczne... - odparł Drzewiecki przewracając oczami. –
Anna zajmuje się teraz czymś istotnym dla nas wszystkich, to powinno ci wystarczyć.
Jack Burnfield nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. A Drzewiecki wyglądał na...
rozbawionego.
269
- Co tak na mnie patrzysz, naprawdę sądziłeś, że ukryjesz wasz seks przede mną? zapytał profesor. - Cóż, trzeba było nie zwracać się do niej po imieniu już podczas
drugiego snu. No i nie przyjmować za pewnik, że żona nigdy nie powie mi o wszystkim.
Jack wyglądał, jakby miał się w tej chwili rozpłakać. Poczuł się jak szmata do
podłogi.
- Nie mam pretensji - dodał uspokajająco profesor Drzewiecki. - Ustaliliśmy z żoną
pewne, hmm... reguły naszego małżeństwa. Co sprawia szczęście jej, sprawia szczęście i
mnie. Choć to ciekawe, że wybrała akurat ciebie do swoich erotycznych snów...
- Profesorze...
- Co innego we śnie, a co innego w rzeczywistości, Burnfield - dodał profesor
tonem nie znoszącym dyskusji. - Ani słowa więcej na ten temat Jack, rozumiemy się? Ach,
i nie łudź się, prawie mi z tego powodu przykro, ale to był twój ostatni wyskok z moją
żoną.
- Tak jest. Przepraszam.
- Och, zamknij się już! – zirytował się. - Mamy poważniejsze tematy do omówienia!
I mówiłem ci, mam na imię Adam, tak?
- Tak, profesorze - Jack kiwnął głową ochoczo, po czym zapytał natychmiast: - To
znaczy… Adamie, jeśli można jeszcze jedna kwestia… dlaczego na początku snu musiałem
opisywać każdy szczegół, to że jesteśmy w Nowym Jorku, to że pojechaliśmy na most
Queensboro i tak dalej?
- Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie – wzruszył ręce Drzewiecki. Wydaje mi się, że to ma związek z bliskością międzyludzką. Możesz się uważać za
szczęściarza, skoro według naszych podświadomości nadajemy na tych samych falach. To
prawdziwa magia Jack, choć uważam, że mój roztwór, również nie jest tu bez znaczenia. profesor mówił znów z wielką pasją. - Miałem pacjentów, którzy musieli opisywać mi
każdy detal swojego snu przez cały okres trwania terapii. Poszło ci szybko, skoro już nie
musisz tego robić, przyjmij moje gratulacje.
- Dziękuję.
- Zapytaj o Sonderkommando! - rzucił Matt.
- O właśnie - rzekł Burnfield. - Dzięki, Matt, dobrze mieć podświadomość na
wyciągnięcie ręki. Profesorze, mówiłem już panu o więźniu, który podczas pobytu w
Auchwitz uśmiechnął się do mnie w... potworny sposób. Nieludzki sposób. Wydawało mi
się, że spoglądam w twarz samego diabła. Słyszałem też głosy w mojej głowie, oskarżające
mnie, szydzące ze mnie. Czy mógłby pan profesor... - Jack nie dokończył, widząc smutek
profesora.
Zmiana nastroju na jego twarzy była wręcz porażająca.
270
- Generał Mondoe... - szepnął smutno naukowiec.
- Kto taki?
- Mroczna suma wszystkich ludzkich lęków – dorzucił, tak jakby to rozwiewało
wszelkie wątpliwości. - Senny demon, innymi słowy.
- Senny demon? - uśmiechnął się Jack. - Żartuje pan, tak? To jakiś kolejny rytuał?
Profesor Drzewiecki spojrzał na Burnfielda takim samym wzrokiem, jak
dzisiejszego wieczoru, gdy dziennikarz przerwał mu, na tarasie jego posiadłości. To wtedy
po raz pierwszy rozmawiali o świadomym śnie. Dziennikarzowi wydało się, że od tamtej
pory minęły wieki, ale nie, znowu wystarczyło jedno spojrzenie mądrych, starych oczu,
aby Burnfield poczuł się zakłopotany swoimi słowami.
- Generał Mondoe, to obrzydliwie zły potwór, Jack - powiedział tonem kompletnie
wypranym z emocji. – Spotkasz go już wkrótce, jestem tego pewien...
- Ale dlaczego?! - Burnfield rozszerzył oczy. - Ja... ja nie chcę! Nie mam zamiaru go
spotykać!
- Wiem, Jack, wiem, że nie chcesz - odparł profesor rozedrganym głosem. Niestety szkarada pojawia się wbrew naszej woli, zupełnie, jakby miała własny umysł.
- Nie wiem co powiedzieć – Jack był skołowany. - Senny demon? I to jeszcze jakiś
generał? Średnio daję temu wszystkiemu wiarę.
- Cóż, to minie. Mondoe jest jak najbardziej prawdziwy, zaręczam. Powinieneś się
go wystrzegać, chociaż nie mam pojęcia w jaki sposób – pokręcił głową profesor. - Nie
potrafię ci odpowiedzieć na pytanie, jak pozbyć się tego demona z własnych snów. Sam
nie wiem dokładnie jak go pokonać, podobnie jak moja żona.
W momencie, kiedy Drzewiecki mówił, Jack spojrzał na Matta. Natychmiast
przypomniał sobie jego słowa podczas pierwszego snu, kiedy Matthew był jeszcze
oficerem dowodzącym obozem śmierci. "Jack, nie zastanawiało cię, że Drzewiecki nigdy
nie powie ci po prostu »Nie wiem«?"
- Nie da się nic zrobić? Z tym demonem? - zapytał dziennikarz, uciszając tego typu
myśli.
- Jestem bezradny, Jack - szepnął profesor Drzewiecki. - Kreatura może nas
zaatakować w każdej chwili. I zapewniam cię, że jest najlepsza w tym co będzie chciała
nam zrobić. A to nie będą dobre rzeczy.
Jack milczał.
- Przepraszam, że nie ostrzegłem cię wcześniej... - usłyszał Adama Drzewieckiego.
– Ale to prawda. Grozi nam opętanie przez generała Mondoe.
- Opętanie? Co to znaczy?
271
- W każdej chwili możemy zostać przez niego zaatakowani. On zagłębia się w
psychikę ofiary i rozszarpuje ją na kawałki. Jack, grozi nam popadnięcie w obłęd.
- Obłęd? Jak to obłęd? – żachnął się dziennikarz. - Przecież to tylko sen, tak?
- Tak, ale ryzyko istnieje i jest ogromne. Możemy popaść w schizofrenię, albo
jakąkolwiek inną chorobę psychiczną...
Jack Burnfield poczuł, że burza złości w jego sercu właśnie gruchnęła kolejnym
grzmotem.
- ILE RZECZY JESZCZE PRZEDE MNĄ ZATAJASZ, DRZEWIECKI?! - krzyknął
prosto w twarz profesora, aż kropelki śliny zbryzgały Adamowi Drzewieckiemu twarz. Kurwa mać, dlaczego nigdy nie mówisz mi wszystkiego?! Senny demon?! Opętanie?!
Choroba psychiczna, schizofrenia?! Kurwa jego mać, co jeszcze?! Powiedz mi, proszę cię,
ty szaleńcu, czego jeszcze mi nie powiedziałeś?!
- Jack...
- PYTAM SIĘ! Co jeszcze przede mną ukrywasz, szarlatanie?!
Komisarz Matthew chrząknął znacząco.
- Jack, myślę, że powinieneś okazywać profesorowi więcej...
- PIEPRZYĆ SZACUNEK! NIE ZASŁUŻYŁ NA NIEGO! - ryknął Burnfield,
spoglądając w wilgotne oczy Adama Drzewieckiego. - Cały czas zatajasz przede mną
prawdę! Prowadzisz na mnie jakieś chore eksperymenty, tak? Wtłaczasz we mnie jakiś
roztwór, mamisz mnie Pulitzerem, obiecujesz Bóg wie co, a tak naprawdę nigdy nie
mówisz mi nic o tym co mi grozi, kiedy siedzę uwięziony wewnątrz własnej, pierdolonej,
psychiki!
- Ja nie...
- MILCZ! - ryknął dziennikarz. - MILCZ, TERAZ JA MÓWIĘ! Słowem się nie
zająknąłeś co oznacza śmierć we śnie! Nie zrobiłeś nic, kiedy uwięzili nas w Auschwitz,
kiedy kula nazisty roztrzaskała czaszkę twojej żony, a mi rozwalili cholerną nogę! TY
POTWORZE! Myślisz, że nie przeżyłem tego lęku naprawdę, kiedy uwięzili mnie w
brudnej piwnicy z gramofonem?! Myślisz, że nie osrałem się ze strachu, kiedy spadałem z
mostu wprost do Wallabout Bay, a wy śmialiście się ze mnie na cały głos?!
Profesorowi drżały wargi.
Ale Jack nie miał zamiaru kończyć. Kropla wcale nie przelała czary. Jack kopnął w
pierdoloną czarę z kopyta, cisnął nią w powietrze daleko, aby ją zniszczyć, rozwalić,
unicestwić. I zranić Drzewieckiego do żywego.
- Nie zgadzam się, Jack. Proszę cię, nie...
- POWIEDZIAŁEM CI ŻEBYŚ MILCZAŁ! – ryknął Burnfield. - Karmisz mnie
jakimiś frazesami, a tak naprawdę gówno cię obchodzi, co się ze mną stanie! Masz w
272
dupie mnie i swoją własną żonę, która jest sparaliżowana od pasa w dół i nie może już
robić nic innego, tylko śnić chore sny, cały czas będąc na celowniku demona, który w
każdej chwili może opętać jej duszę i doprowadzić do jej śmierci! Masz się za dobrego
człowieka, Adamie Drzewiecki?! CZY TY W OGÓLE MASZ SIĘ ZA CZŁOWIEKA?!
Skończył, źródło nienawiści zostało wylane do cna. Ale Burnfield zdał sobie z tego
sprawę, dopiero kiedy zauważył, że Adam Drzewiecki... rozpłakał się.
Matthew nie przyglądał się całej scenie, choć trwał w milczeniu.
Jack dopiero teraz zorientował się, że Komisarz Podświadomość od jakiegoś czasu
chowa twarz w dłoniach, a kiedy już ją odkrył, jego oczy również były wilgotne ze smutku.
Miał mokre policzki. Podobnie jak Adam Drzewiecki, który trząsł się i ryczał z rozpaczy
jak małe dziecko.
- Boże, Jack... – płakał profesor. - Masz rację! Przepraszam cię. Tak bardzo cię
przepraszam…
Wtedy to właśnie Jack Burnfield natychmiast poczuł się jak idiota. Wentyl
bezpieczeństwa, jakim było wyrzucenie z siebie słów pełnych nienawiści, najwyraźniej nie
został przez niego zakręcony w odpowiedniej chwili. Poczuł się tak, jakby uszło z niego
całe powietrze. Miał ochotę kopnąć się w dupę za to, co powiedział. Jak mógł być tak
agresywny wobec starszego pana?!
Matthew też nie wyglądał na zadowolonego.
- Być może masz po części rację, ale powiedz mi szczerze… jesteś z siebie dumny,
Burnfield? - zapytał jedynie.
- Nie. Ja... ja przepraszam. Nie miałem tego na myśli – bąknął dziennikarz.
- Masz rację, Jack, wszystko co powiedziałeś to prawda - kiwał głową Drzewiecki. Nie znam umiaru, kiedy widzę zaangażowanie drugiej osoby w moją pasję, nie potrafię
przestać. I zapominam o tym, że jestem nie tylko naukowcem, ale także lekarzem.
- Już dobrze, pa.. Adamie.
- Nie, Jack, nie – płakał profesor. - Daj mi dokończyć. Widzę, że zrobiłem wiele
złego od czasu, kiedy przybyłeś do Golgoty. Wiedz, że zrobię wszystko, bylebyś opuścił ją
zadowolony. Pulitzer nie był gruszką na wierzbie, naprawdę mam zamiar dostarczyć ci
takiej ilości informacji, jakiej tylko zapragniesz.
Jack wydawał się konkretnie zdenerwowany swoim zachowaniem. Zaczął nawet
pocierać ręce, palec o palec.
- Jeszcze raz proszę o wybaczenie – wydukał wreszcie ze wstydem. - Nie
powinienem być taki chamski wobec pana. To znaczy… wobec ciebie, Adamie.
273
- Tak, możesz to zrobić teraz. Zapytaj o generała Mondoe! - wtrącił niezbyt
dyskretnie Matthew. No tak, najwyraźniej podświadomość nie została jeszcze
nakarmiona odpowiedziami na wszystkie pytania.
- Profesorze...
- Tak, słyszałem pytanie Matta, Jack. Jak mówiłem ci wcześniej, jeśli między
osobami śniącymi sen grupowy nawiązuje się pewna specyficzna bliskość wtedy... wtedy
dzieje się prawdziwa magia. - otarł łzę w kąciku oka. - Przecież słyszę Matthew i to
doskonale, nie zapominaj o tym dobrze?
Ale Jack chciał powiedzieć co innego:
- Adamie, dlaczego... dlaczego on w ogóle istnieje? Ten generał Mondoe? I
dlaczego...
- Zacznijmy od tego, że twoja podświadomość ostrzega cię przed nim na każdym
kroku, Jack – wyjaśnił noblista. - Z czasem, kiedy spędzimy w snach świadomych trochę
więcej czasu, zaczniesz zauważać pewne specyficzne ostrzeżenia przed tym, co może cię
spotkać. To takie sygnały od mózgu, ostrzeżenia przed złem.
- Ale... profesorze, nie dał mi pan dokończyć! Ja już widziałem takie ostrzeżenia!
- Co takiego?
- Widziałem napis na murze! - przestraszył się Burnfield, widząc minę
Drzewieckiego. - Kiedy jechaliśmy na Queensboro, widziałem też żebraka z kartonową
plakietką, zawieszoną na szyi. Było na niej napisane "strzeż się demona". A później, kiedy
nas aresztowali i siedzieliśmy w policyjnym radiowozie, głos w policyjnym radiu
powiedział "parą jesteście, która ukazuje się na krótko a potem znika". A potem ten sam
głos jeszcze dodał rymowankę, o mojej śmierci i… no… roześmiał się!
- I dopiero teraz mi o tym mówisz? Jezu Chryste, mamy mniej czasu niż sądziłem! wykrzyknął Drzewiecki. – To był Mondoe! On już się zbliża! Myślę, że będzie tu lada
chwila... mój Boże, nie masz pojęcia co nas czeka, Burnfield! Nie możesz mieć o tym
pojęcia, do kurwy nędzy!
Zaklął, a to oznaczało, że jest naprawdę niedobrze.
- Profesorze… to znaczy Adamie proszę... naprawdę... nie sądzę, aby było już aż tak
źle! - powiedział Jack, zszokowany cały czas zaczerwienioną twarzą profesora i wielkimi
łzami, jakie w dalszym ciągu kapały nobliście z oczu. - I błagam, proszę już nie płakać!
Proszę... czy może mnie spotkać coś gorszego od uwięzienia w Auschwitz i roztrzaskania
mi nogi, albo od aresztowania w centrum Manhattanu?! Czy nie...
- Powiedz mu wreszcie, Matt! - pociągnął nosem Drzewiecki. – Jestem pewien, że
nie wyrzeknie się ciebie, ani nie opuści snu, jeśli okażesz mu szczerość. To Jack Burnfield,
jesteś jego odbiciem! Zasługuje na to, czyż nie?
274
Burnfield spojrzał na Matthew. Wyglądał na zmieszanego, a policzki natychmiast
zapłonęły rumieńcem wstydu.
- Co masz mi powiedzieć? Mój Boże, co jeszcze przede mną ukrywacie?
- Przede wszystkim, ja też muszę ci się do czegoś przyznać, Jack - powiedział
Matthew, a widać było, że przychodzi mu to z ogromnym trudem. - Mondoe jest moim
panem, a ja jego sługą. Można powiedzieć, że jestem jego poddanym. Opętał mnie.
- Niemożliwe - żachnął się Jack. - Nie zgadzam się! Matt, co ty pleciesz! Skoro
jesteś moim odbiciem podświadomości, to oznaczałoby, że Mondoe...
- ...cię opętał. - dokończył Drzewiecki. –
Zapadła cisza. A Burnfield znów odnotował istnienie worku cementu we własnym
żołądku.
- Co za bzdura! – dziennikarz nie odnotował nawet, że wstał z krzesła. Jego umysł
wszedł w fazę zaprzeczenia.- Przecież nie czuję, żebym miał zwijać się z bólu, ani bluźnić
na temat Chrystusa kobiecym głosem, no nie? Nie mam nawet złych myśli… no może i
mam, ale nie bardziej złe od typowego faceta, który raz po raz pomyśli o wsadzeniu czegoś
swojego tu albo i tam… - próbował ich uspokoić idiotycznym, nerwowym żartem, patrząc
to na Drzewieckiego, to na Matthew.
Żaden z nich się nie zaśmiał.
- Osobiście nie sądzę, żebyś był pod wpływem złej mocy generała Mondoe, Jack wreszcie powiedział profesor Drzewiecki, a Burnfield poczuł, że czterdziestokilogramowy
kamień, który ktoś nagle umieścił w jego brzuchu, jakby trochę zelżał na wadze, ku jego
wielkiej uldze. – Nie, Jack. Moim zdaniem nie jesteś przez niego opętany.
- Skąd ta pewność, Adamie?
- W końcu nawet nie wiesz kim jest generał Mondoe, czyż nie?
- No tak, ale… może nie muszę nic o nim wiedzieć, żeby ten demon mnie opętał?
- Nie. Na pewno nie – zaprzeczył stanowoczo Drzewiecki. - Mondoe musi stawić
się osobiście, żeby opanować umysł. Moim zdaniem to wystarczy, żebyś mógł poczuć się
bezpiecznie. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie jesteś opętany, rozumiesz, Jack?
- W porządku. Tak, w porządku! - ocenił Jack o wiele za głośno, niż wymagała tego
sytuacja. - Być może jestem opętany, a być może nie. Superekstra, naprawdę! Jeżeli nie
macie nic przeciwko, to wolę jednak myśleć, że nie wdarł się już w moją psychikę.
- I bardzo słusznie – odrzekł Matthew.
Jack natychmiast przypomniał sobie o kolejnym pytaniu.
- Matt... pytanie bezpośrednio do ciebie… chciałbym się dowiedzieć dlaczego z
nami rozmawiasz, skoro jesteś sługą generała Mondoe. Podwójny agent, czy jak?
275
- Och, to bardzo proste, Jack. Słusznie, że o to pytasz. Wiedz, że Mondoe w
zasadzie od zawsze miał problemy ze swoimi żołnierzami, czy też jak to określa
"podmiotami" – Matt, oficer policji, mówiąc te słowa, nie wyglądał na osobę, która
zmyślałaby na temat generała jakieś niestworzone historie. - Od jakiegoś czasu generał
Mondoe traci kontrolę w zasadzie nad każdym sługą, jakiego stworzył. Być może po
prostu się starzeje, a być może za wszelką cenę pragnie osiągnąć potęgę. I nie skupia się
na tym, że jego żołnierze niosą pomoc jego własnym ofiarom.
- Skąd to wiesz? O istnieniu innych żołnierzy Mondoe?
- Bo zanim generał Mondoe stworzył mnie, stwarzał już innych. Choć starał się nas
od siebie odseparować, udało mi się porozmawiać z jednym z nich. Nazywa się Rifat
Darlović i jest bardzo złym myślokształtem. Towarzyszy generałowi tylko w wyjątkowych
okolicznościach i wykonuje dla niego zadania specjalne.
- To potwór?
- Pytasz o Darlovića czy Mondoe? – zapytał Matt. - Nie znam gorszego typu sennej
postaci, oprócz samego Mondoe. To prawdziwy demon, choć każdy widzi go nieco inaczej.
- A ten drugi?
- Rifat Darlović ma postać człowieka, potężnie zbudowanego Serba. Zawsze ma na
sobie czarny garnitur i każdy widzi go dokładnie w ten sam sposób. Nie jest jakoś
szczególnie przerażający z wyglądu, najgorsze jest to co robi razem z Mondoe.
- No dobrze – Jack pokiwał głową. – Ale jak to możliwe, że jesteś jednocześnie
odbiciem mojej podświadomości i sługą Mondoe? - zapytał. – Nie mieści mi się to w
głowie!
- To też bardzo proste. Wszystko przez twój kokainowy nałóg – wykrzywił wargi
Matt. - W twojej głowie zapanował tak wielki chaos, że twój umysł w pewnym momencie
sam zaczął pragnąć Mondoe. On czuje pewne rzeczy, jak pies tropiący, ma nos
nakierunkowany na pewne specyficzne odczucia. I wtedy atakuje, aby opętać - odrzekł
Matt.
Brzmiało strasznie, przynajmniej dla Jacka.
- Przyjaciele, jest gorzej niż sądzicie - kontynuował Matthew, spoglądając na
Drzewieckiego i Burnfielda. - Próbowałem ci to powiedzieć już w Auschwitz, Jack. Nie
udało się. Powiem ci więc teraz, a za to co powiem spotka mnie kara ze strony mojego
pana. Mondoe rośnie z nocy na noc. Kiedyś tak nie było, kiedyś zamiast atakować cudze
sny, sam spał i to przez długie dziesiątki, jeśli nie setki lat. Ale teraz się obudził. I robi się
silniejszy niż kiedykolwiek.
- Silniejszy? To znaczy? - zapytał Drzewiecki, wyprzedzając Burnfielda.
276
- Przede wszystkim już niedługo będzie potrafił opętać swoją ofiarę także poza
snem - odparł Matthew. – Mówił mi o tym, chwalił się, że robi się coraz potężniejszy,
kiedy próbowaliśmy odwiedzić i przejąć sen pewnego adwokata… Cóż, udało się, w stu
procentach. Stracił zmysły. Dotychczas nie było to możliwe, Mondoe nie zagrażał
komukolwiek, nigdzie indziej jak w sennej rzeczywistości. Ale jego siła rośnie. Może się
okazać, i to w każdej chwili, że generał przejmie kontrolę nad swoją ofiarą, także kiedy
jest ona przytomna.
- Jak sam Szatan... - wymamrotał Drzewiecki, mimo, że nie wierzył w Boga, diabła,
ani w ogóle w cokolwiek, poza rozumem.
- Szatan? Nie… Mondoe nie jest diabłem, na pewno nie. - wyjaśnił Matthew. - Jest
za to zbyt niedoskonały, zresztą sam służy komuś o wiele potężniejszemu od siebie. Ale ja
nie skupiałbym się na tym, przyjaciele. Ta wasza smutna miejscowość, Golgota... cóż,
Mondoe był tam w zasadzie od samego początku. Nigdy nie zastanawialiście się, dlaczego
w Sarbinowych Dołach panuje tak podła atmosfera, dlaczego dzieci nigdy się nie śmieją, a
wszyscy patrzą na siebie podejrzliwie?
- Przez Mondoe... - pokiwał głową Drzewiecki. – On musiał się tam narodzić, był
tam jako pierwszy.
To oczywiste, pomyślał wtedy Jack. Musiało być w tej wiosce jakieś spoiwo, coś, co
łączyło tych ludzi do tego stopnia, aby atmosfera w miasteczku stała się tak parszywa, że
aż nie do zniesienia. Tym czynnikiem był senny generał Mondoe, a raczej to, co demon
wyprawiał ze swoimi poddanymi podczas snu.
- Mondoe panuje już w Golgocie? – zapytał Drzewiecki.
- Na pewno jeszcze nie w stu procentach, ale dąży do tego – odparł Matt. – Na
razie stara się opanować sny mieszkańców Golgoty! To nie wszystko! Senny generał już
wkrótce będzie w stanie udawać dobro. Powinniście na to uważać, jak nigdy. Od teraz nic
nie jest już oczywiste, przyjaciele, nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać.
Dotychczas Mondoe nie potrafił zmusić się do bycia dobrym. Ale teraz potrafi, a
przynajmniej umie już udawać - mówił szybko Matthew.
- Dlaczego powiedziałeś, że nic nie jest oczywiste? – zapytał Drzewiecki.
- Bo generał zacznie przybierać nowe postaci. Każdy widzi go nieco inaczej, choć
czynnikiem wspólnym jest na pewno odrażająca brzydota. Teraz to może się zmienić –
Matt potwierdził tym samym obawy profesora. – Demon może już wkrótce wyglądać jak
mała, bezbronna dziewczynka, dobrotliwy starzec, albo jakakolwiek inna dobra postać,
nie wzbudzająca podejrzeń. Czy to jest dla was jasne, kochani?
Było. Ale było też przerażające.
277
- Mondoe ma zamiar przejąć kontrolę nad całą Golgotą. Jak chce tego dokonać? –
Adam Drzewiecki zamierzał wykorzystać szansę, jaką dostał, spotykając tak doskonale
poinformowanego sługę Mondoe.
Nie rozczarował się, choć przeraził nie na żarty. Matthew wiedział więcej, niż
mógłby przypuszczać profesor.
- Szczyt potęgi kreatura osiągnie, gdy opęta każdą, dosłownie każdą duszę w
miasteczku Sarbinowe Doły. To jedyny i ostateczny cel generała Mondoe. Ale to wcale nie
jest najbardziej przerażająca wiadomość. Najgorsze jest to, że to... to znaczy atak
Mondoe... może nastąpić w zasadzie w każdej chwili! - mówił komisarz Matthew - Nie
znacie dnia, ani godziny, ale wiedzcie, że on rośnie w siłę, karmi się waszymi
najskrytszymi lękami.
- Jak go pokonać? – zapytał Jack.
- Nie da się – odparł natychmiast Drzewiecki.
Ale Matt nie odpowiedział twierdząco. Przez chwilę wahał się, jak gdyby walcząc z
lękiem, aż wreszcie powiedział po prostu:
- Nie mam pewności – rzekł wreszcie. - Ale dam wam jedną wskazówkę: każdy sen
jest namiastką śmierci, odbiciem podświadomości strzeżonej przez nasze największe lęki.
W każdym śnie znajduje się coś, czego demon będzie strzegł za wszelką cenę. Mondoe
obawia się, że odkryjecie to coś. To może być miejsce, przedmiot, albo myślokształt,
nieważne, ale jest to coś, dzięki czemu docieramy do prawdziwego miłosnego wzruszenia.
Nigdy o tym nie zapominajcie, dobrze?
Cokolwiek to znaczy, pomyślał Jack. Próbował pomyśleć jeszcze o czymś innym,
coś jakby napis wyryty w kamieniu, ale niedokończona myśl ulotniła się.
W tej samej chwili, do ich uszu dobiegł dziwny dźwięk. Początkowo nie zwracające
większej uwagi jednostajne buczenie, jak gdyby generatora prądotwórczego, z każdą
sekundą rosło i przybierało na sile, aby po niecałej pół minucie przejść w donośny warkot.
Dziesiątki decybeli, mimo woli i coraz szybciej dobiegały do ich uszu, niemal
natychmiast powodując ćmiący ból głowy i niepokój. Jack pomyślał wtedy, że to chyba
jego mózg wygenerował paradę wyścigówek NASCAR, które z ogłuszającym rykiem
silników mknęły gdzieś, kilka przecznic dalej, za Burnfield Street, w kierunku Queens.
Nic innego nie przychodziło mu do głowy, chyba że to Anna Kamińska przybyła
właśnie pod bramę komisariatu prowadząc ciężarówkę-potwora.
- Co do...
- Spokojnie, panowie. Moim zdaniem to tylko podświadomość Jacka. Nie ma
powodu do obaw - mówi Matt, mina przeczy jednak jego słowom.
278
- Właśnie, właśnie… - kiwnął profesor. – Ale równie dobrze może to być coś poza
snem. Może to wentylator na suficie? Albo klimatyzacja?
Drzewiecki pomyślał, że to najwyraźniej w jego klinice jakieś urządzenie uległo
awarii, wydając z siebie niemiłosiernie głośny terkot, taki jak gdyby włożyć tekturę w
szprychy dziecinnego roweru, a potem pomnożyć ten hałas razy tysiąc. W końcu uszy, w
przeciwieństwie do wzroku, nadal odbierały bodźce ze szpitalnego boksu.
Nie uspokoił Burnfielda i Matta, o nie, ani trochę.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że profesor Adam Drzewiecki nie miał
bladego pojęcia, co powoduje irytujący odgłos. Do głowy przyszedł mu jedynie
wspomniany przez niego klimatyzator w szpitalnej sali, który przecież nigdy nie sprawiał
problemów i w ogóle nie miał prawa wydawać z siebie tak głośnego dźwięku.
Na sto procent był wyłączony w chwili, gdy zasypiali. Ktoś go włączył?
- Nie. To na pewno nie... - jego głos utonął w kanonadzie decybelów.
Dźwięk był już tak ogłuszający, że nikt nie usłyszał jego słów. Nie ma sensu nic
mówić, Burnfield i Matthew i tak nie usłyszą ani słowa. Zdenerwowany nie na żarty Adam
Drzewiecki wstaje z fotela i dwukrotnie wskazuje palcem w stronę okna. Mężczyźni
natychmiast podnoszą się z foteli, podchodzą do szyby.
Oficer policji podnosi okienne żaluzje i odruchowo podnosi głowę do góry. W tej
samej chwili cztery Messerschmitty Bf 110C1 przelatują tuż przed oknem, najwyżej
dziesięć metrów nad ziemią.
- JEZU! - nikt nie słyszy jedynego słowa Burnfielda, na które był w stanie się
zdobyć w tej chwili. Przelatujące nad arterią jego podświadomości myśliwce z czasów
drugiej wojny światowej, były oczywistym sygnałem, że jego sen kolejny raz wymyka się
spod kontroli.
Jack widzi czerwone nosy samolotów. Widzi czarne krzyże na skrzydłach i swastyki
na ogonach ogromnych myśliwców bojowych.
W tym momencie przypomina sobie, że ostatnim razem, kiedy naziści w pełni
przejęli kontrolę nad jego sennym marzeniem, mało nie przypłacił tego spotkania
śmiercią kliniczną.
Burnfield z całych sił chwyta profesora za klapy marynarki i potrząsa nim jak
workiem kartofli. Ma przy tym tak mocno wytrzeszczone oczy, że Drzewiecki przez
ułamek sekundy zastanawia się, czy to w ogóle fizycznie możliwe.
- Obudź mnie, słyszysz?! - wrzeszczy mu w twarz Jack, z całej siły. NATYCHMIAST PRZERWIJ SEN!
- Nie mogę! - Drzewiecki znów jest niemal bliski płaczu, przerażenie suszy mu
jednak oczy, powodując bolesne pieczenie. - Nie mam takiej władzy!
279
- Co?! Jak to nie możesz?!
- Zamknij się i schowaj się pod stołem! Szybko! - krzyczy Drzewiecki.
Kolejne samoloty śmigają z niesamowitą prędkością pomiędzy nowojorskimi
wieżowcami. Burnfield kątem oka widzi przez okno, jak nowojorczycy, krzycząc i
machając rękoma, uciekają w popłochu przed śmiertelnym zagrożeniem.
Ludzie rozbiegają się we wszystkich kierunkach. Kierowca czarnego BMW, w
rozpaczliwym odruchu bezwarunkowym kręci kierownicą w lewo, w jego przekonaniu,
aby uniknąć zderzenia z nazistowskimi samolotami. Mknące niekontrolowanym
poślizgiem auto wbija się, z pełnym impetem, w oszkloną wiatę przystanku
autobusowego, pełnego ludzi.
- Błagam, nie! Nieeeeee….
Jakiś facet w czarnym t-shircie zostaje potrącony przez taksówkę, jego
pogruchotane siłą uderzenia ciało wzbija się na dobre trzy metry nad ziemię, aby po
chwili rozgnieść się na asfalcie w groteskowej pozycji i nienaturalnie powykręcanymi
kończynami. Ginie na miejscu, rozlewając na asfalt litry czerwonej jak śmierć krwi.
Ułamki sekund później czarne auto staje w ogniu i wybucha.
Potężny słup ognia rozświetla szarą ulicę, milisekundy później fala uderzeniowa
wybija w drobny mak wszystkie szyby w promieniu dwustu metrów.
- Mamo! - krzyczy nastolatka w czarnej bluzie Green Day, widząc jak jej mamusia
zostaje dosłownie pocięta na części kawałkami szkła, które niczym szarańcza z egipskiej
plagi, zaciemniają niebo na jedną przerażającą chwilę. Zalewająca się krwią kobieta, przez
jedną okrutna chwilę spogląda prosto na swoją córeczkę. Nawet nie zdążyła wskazać jej
ręką, aby ukryła się wewnątrz jednego z budynków.
W tej samej chwili następuje druga eksplozja.
Panujący przy tym huk jest tak ogromny, że Burnfield ma wrażenie, że za chwilę
rozsadzi mu czaszkę, mimo tego, że schowali się już pod biurkiem należącym do Matthew,
przyciskając ręce do uszu i do krwi zaciskając zęby na ustach, podczas gdy odłamki szkła z
okien latają po całym gabinecie.
Pilot Messerschmitta otwiera ogień. Seria pocisków kosi wszystkich i wszystko, co
znalazło się na linii ognia. Znowu, tak jak w Auschwitz, chaos przejmuje kontrolę nad
rozszalałym tłumem.
- APOKALIPSA! Ludzie, uciekajcie! - wydziera się blady, bosy żebrak z długą rudą
brodą, ubrany w brudne łachmany. W tej samej chwili jego głowa przestaje istnieć.
- Wojna! Jezu Chryste, wojna! - krzyczy stara kobieta, zanim zostaje rozdeptana na
śmierć przez chmarę ludzi, ogarniętych paniką.
280
Wszystko to dzieje się w ciągu półtorej, może dwóch sekund. Nadciągają kolejne
samoloty. Burnfield podnosi głowę i widzi na amerykańskim niebie całe chmary
nazistowskich samolotów.
- Adam! Przerwij to! – krzyczy do ucha nobliście.
- Przecież mówiłem...
- BŁAGAM CIĘ! - ryczy Jack.
- Nie mogę! - drży profesor. - Przysięgam, Jack, przysięgam, że nie potrafię!
Ale Burnfield już na niego nie patrzy.
- Matt! Proszę, zrób coś!
Ale oficer Matthew tylko wytrzeszcza oczy. Choć zna go tylko trochę, Burnfield wie
doskonale, że myślokształt nigdy w życiu nie był tak przerażony, jak w tej chwili. Żaden
człowiek, ani żaden podmiot podświadomości, nie mógł by wyjść bez szwanku z tak
ogromnego szoku, w jakim właśnie się znaleźli.
- Mondoe… mój pan już tu jest… zabije mnie za to co powiedziałem…
Wtedy Burnfield przypomina sobie słowa Anny: "Jack, to twój sen do cholery, zrób
coś, albo te potwory przejmą nad nim kontrolę!".
- Co robić… co robić…. co robić, cholera! - krzyczy, podczas gdy jego umysł
pogrążony jest w całkowitej panice. Panujące przy tym uczucie całkowitego odrętwienia
powoduje, że wszystko to wydaje mu się nagle straszliwie nierealne.
- Zostańmy tu. Niech nas zabiją! - mówi w końcu Jack.
- Nie! - krzyczą jednocześnie Matthew i Drzewiecki. - Tylko nie to!
- Dlaczego?
- Poddać się, to poddać się woli Mondoe, jeszcze tego nie rozumiesz?! – mamrocze,
przerażony wizją spotkania ze swoim panem Matt, a profesor przytakuje gorączkowo, na
skutek przerażenia na zmianę otwierając i zamykając usta.
Rozlega się dudniący w bębenkach uszu, kobiecy głos, wzmacniany sztucznie przez
megafon, najpewniej umieszczony na dachu policyjnego radiowozu. Policjanci równie
zszokowani, co reszta amerykańskich obywateli, próbują rozpaczliwie zapanować nad
krytyczną sytuacją, w której się znaleźli i to bez jakiegokolwiek uprzedzenia:
- UWAGA! WSZYSCY DO BUDYNKÓW! TO ATAK TERRORYSTYCZNY!
OGŁASZAM
STAN
WYJĄTKOWY!
CHOWAJCIE
SIĘ
W
PIWNICACH,
NIE
WYCHODŹCIE NA ULICE! POWTARZAM! TO ATAK TERRO...
Trzecia eksplozja przerywa policjantce wpół słowa.
Huk i fala ognia jest tak potężna, że budynek komisariatu i wszystkie inne
zabudowania w promieniu kilometra drżą w posadach, jak gdyby nastąpiło trzęsienie
ziemi. I faktycznie, było tak w istocie, grunt zatrząsł się, podobnie, jak cały budynek
281
komisariatu policji. Komoda na dokumenty przewraca się, starannie posegregowane
papiery wypadają z szufladek. Ciężkie biurko drży, jak gdyby nie ważyło więcej niż kilka
kilogramów. Lampa przywieszona do sufitu zbija się, wprawiona w rezonans, jak wahadło
w ściennym zegarze.
Przez moment przez rozbite okna nie widać nic, z wyjątkiem rozchodzących się z
ogromną prędkością płomieni. Wszyscy ludzie na ulicy, wszystkie limuzyny, autobusy,
taksówki, kosze na śmieci, latarnie, chodniki w jednej chwili przestają istnieć.
Ściana komisariatu osuwa się pod wpływem eksplozji. Z przepotężnym hukiem
cegieł i metalu uderzającego o coś, co jeszcze przed chwilą było ulicą, wschodnia ściana
posterunku przestaje istnieć. Zniknęła, jak gdyby nigdy jej nie było.
Oto przerażony do granic możliwości Jack, na chwilę ogłuszony i oślepiony
wybuchem, zdaje sobie sprawę, że dosłownie sekundę wcześniej widział ogromny
metalowy walec, potężną bombę, która z przeraźliwym świstem spadła niemal idealnie w
sam środek policyjnego forda, z włączonymi syrenami. Teraz w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą stal biało-niebieski krążownik z megafonem, dziennikarz widzi tylko wielki
lej.
Uciekać.
Trzeba natychmiast stąd uciekać, jak najdalej, jak najszybciej, tak żeby już nigdy
nie wrócić, pozostawić to cholerne miejsce jak najdalej za plecami, jeszcze teraz, jeszcze w
ciągu tej sekundy
- Adamie, szybko! Matt, spadamy! Kurwa, Matt, rusz się! Adamie, na co czekacie,
do cholery?!
Dziennikarz początkowo nie zdaje sobie sprawy z istoty problemu. Dopiero po
chwili zrozumiał, że obraz jego podświadomości, oficer nowojorskiej policji, siedzi w
pozycji embrionalnej pod biurkiem, z szeroko rozwartymi ustami i ma zamknięte oczy.
Burnfield czołga się do niego przez kilka okropnych chwil. Już jest przy nim, już
widzi go z bliska, kładzie mu rękę na ramieniu. Po torsie Matthew płynie strużka krwi, a
Jack dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że żelazny i ostry jak brzytwa pręt zbrojeniowy
przyszpilił oficera za ramię do biurka. Jezu Chryste, czy on nie żyje?! Czy podświadomość
Jacka Burnfielda właśnie umarła?!
- Matt! Matthew! MATT!
Brak odpowiedzi.
- MATT, OBUDŹ SIĘ, DO CHOLERY! - zero reakcji z jego strony.
Jack zbliżył policzek do jego ust. Matt miał bardzo nierówny oddech. Był też
bardzo blady. Kucający profesor Drzewiecki również nie wyglądał najlepiej. Naukowiec
282
przyglądał się całej scenie i nie mógł wydusić z siebie pełnego zdania. Wyglądał, jakby
miał spore problemy z zachowaniem przytomności.
Krztusił się też, jak cholera.
- Jack! My... my natychmiast musimy... uciekajmy stąd, proszę... - mówił z trudem,
ledwo słyszalnym głosem naukowiec. Drzewiecki charczał i stękał, jakby nie mógł
zaczerpnąć oddechu. Rzęził niemiłosiernie, a z jego ust wydostawały się kolejne obłoczki
białego pyłu. Był to chyba skruszony tynk ze skruszonych ścian, choć Burnfield nie miał
pewności.
Zresztą i tak nie miał czasu o tym myśleć:
- Adam, oddychaj spokojnie. I słuchaj! Nie zostawię go tutaj! – Jack wskazuje na
nieświadomego niczego oficera Matthew - Skażę go tym samym na śmierć, rozumiesz?!
- To tylko... sen, Jack - wystękał profesor marszcząc białą twarz. - Nic mu nie
pomożesz...
Burnfield spojrzał na niego takim wzrokiem, że profesor nie miał zamiaru więcej
dyskutować.
- Powiedziałem już raz! Nie zostawię go tutaj na śmierć, choćbym miał zginąć,
rozumiesz? Nie pozwolę, żeby jego pan go zniszczył!
Noblista kiwnął głową, że rozumie.
- Dobrze. Ale nie mamy… wiele czasu, Jack. W każdej chwili... Mondoe może...
może… - sapał i sapał, aż ciężko go było zrozumieć.
- Rozumiem! Racja, zwijamy się stąd, Adamie! - rzucił w stronę noblisty Jack, nie
patrząc w jego stronę, przez dłuższą chwilę oceniając jakie są szanse na to, że uda im się
wyswobodzić Matta i w zasadzie, przy użyciu czego mieliby to zrobić w kompletnie
zrujnowanym pomieszczeniu. - Ale najpierw musisz mi pomóc z tym cholernym prętem!
- Najpierw... pozwól... proszę... pozwól mi zaczerpnąć oddechu. - sapnął profesor
Drzewiecki. Kaszlał i kaszlał.
- Nie ma czasu, Adam! - zdenerwował się Jack. - Wiem, że jest ci ciężko, przecież
sam czuję, że powietrze jest pełne pyłu, ale musisz wstać i mi pomóc, rozumiesz?! Nie
poradzę sobie sam z tym prętem!
- Nie rozumiesz... błagam, to ty pomóż mi, bo nie dam sobie rady... - wydyszał
Drzewiecki. - Proszę, wyobraź sobie... aparat tlenowy... albo butlę... cokolwiek,
bylebym…. – atak przeraźliwego kaszlu. -…abym mógł odetchnąć! Nie wytrzymam dłużej,
zaraz… zemdleję!
Jack przypomniał sobie rewolwer Smith&Wessona w torebce Anny Kamińskiej.
No tak, musi wyobrazić sobie aparaturę, która umożliwi Drzewieckiemu zaczerpnięcie
tchu.
283
Tylko, że dlaczego...
- Czemu sam tego nie zrobisz, Adamie? - zapytał Burnfield. - Sam sobie wyobraź
maskę tlenową, butlę, nie wiem, cokolwiek! Mogłem wyleczyć swoją poharataną nogę w
Auschwitz, więc ty też mógłbyś pomóc sobie sam, prawda?
- Myślisz, że... myślisz, że... nie próbowałem?! - wystękał wreszcie profesor. –
Myślałem o… aparacie tlenowym! Coś mnie… powstrzymuje! Nie mogę sobie pomóc!
Mondoe, pomyślał Jack, po raz pierwszy w życiu.
Kimkolwiek jest i gdziekolwiek znajduje się w tej chwili, moc sennego generała już
ma wpływ na ich wspólny sen.
Messerschmitty frunęły nad miastem, zaciemniając niebo. Wyglądały niczym
chmary czarnych, drapieżnych ptaków (może myszołowów?) gotowych w każdej chwili
obniżyć pułap i pikować w dół z oszałamiającą prędkością, aby zabijać kolejnych ludzi.
- Co z tym cholernym prętem... co z tym cholernym prętem… - myśli Jack
gorączkowo.
- Nie mam pojęcia… co z nim zrobić! – mamrocze ciężko oddychający Drzewiecki,
spoglądając w stronę krwawiącego oficera Matthew. Nieprzytomny Matt wygląda, jak
gdyby umarł już dawno temu.
- Błagam, Boże, ześlij mi jakieś rozwiązanie! – mówi spanikowany dziennikarz.
Jack Burnfield kolejny raz spogląda w górę; tak, jak nie mógł nadziwić się, jak
wiele gwiazd widzi na nocnym niebie, gdy zdał sobie sprawę z własnego śnienia, tak teraz
nie może uwierzyć, jak wiele nazistowskich maszyn krąży nad pogrążonym w chaosie
Nowym Jorkiem.
Maszyny, lecące z głuchym warkotem, obniżały kurs i zagłębiały się w arterie
miasta, wystrzeliwując serie z karabinów maszynowych, siejąc popłoch i spustoszenie.
Raz po raz, z oddali, słychać było donośne wybuchy zrzucanych bomb, a ziemia trzęsie się
w zasadzie już cały czas. Ale to nie messerschmitty zrzucały materiały wybuchowe, o nie!
Burnfield zdaje sobie z tego sprawę dopiero, gdy widzi na niebie ogromne,
srebrzyste cygara.
Hindenburgi? Zeppeliny? Burnfield nie miał pojęcia, nigdy specjalnie nie
interesował się wypełnianymi helem lub wodorem potężnymi konstrukcjami. Sterowce,
leniwie sunące nad miastem, były równie skuteczne w sianiu śmierci, co wielkie samoloty.
Wielkie czarne swastyki w białych kołach namalowanych na kadłubach, boleśnie
utwierdzały Jacka w przekonaniu, że nie ma co liczyć na opędzenie się od swoich
najgłębiej skrywanych lęków.
- Dlaczego naziści, do cholery...? - mówi cicho dziennikarz, rozszerzając oczy ze
zdumienia, widząc jak przepotężne maszyny o cylindrycznym kształcie wypluwają z siebie
284
kolejne bomby. Zastanawiał się, kiedy wreszcie sen się skończy i jak długo będzie musiał
ukrywać się w budynku komisariatu, obok przyszpilonego metalowym prętem Matthew i
przerażonego na śmierć Drzewieckiego, który walczył o każdy oddech.
"Cóż, najwyraźniej naziści reprezentują twoje najbardziej skrywane podświadome
lęki" - Jack przypomniał sobie słowa profesora. Patrzy na niego, nie mówiąc ani słowa.
Noblista również nigdy w życiu nie widział czegoś równie absurdalnego i przerażającego.
Przeraźliwy kaszel, niosący się po trzech ścianach gabinetu, pozostałych w
jako-takiej całości, przerwał rozważania Burnfielda.
- Matt! - Jack podbiega do przyszpilonego kompana, który odzyskawszy
przytomność miotał oczami na prawo i lewo, nie mogąc skręcić głową w żadną stronę. Oddychaj! Spokojnie! Wszystko będzie dobrze!
Pręt w szyi zdaje się temu przeczyć, jak gdyby szydząc z jego słów, i Matt zdaje
sobie tego sprawę, bo zanosi się histerycznym śmiechem. Szybko jednak milknie, gołym
okiem widać, jak stara się przezwyciężyć ból. Na próżno. Tak to jest, kiedy ma się jakieś
żelastwo w szyi.
- Cicho bądź, Jack. Nic nie mów. Nie będzie dobrze, będzie koszmarnie. Słuchaj, bo
czasu jest coraz mniej...
- Musimy ci jakoś pomóc! - krzyczał Jack. - Powiedz mi tylko, jak wyciągnąć to
cholerstwo?!
- Powiedziałem, cicho bądź. Nie pomożesz mi. A raczej pomożesz, ale tylko
zostawiając mnie w tym miejscu.
- NIE! Na pewno nie!
Drzewiecki spogląda na przerażonego Jacka w milczeniu. Chyba już rozumie, co
chce mu powiedzieć Matthew. Noblista był w końcu mistrzem snu i niezwykle
inteligentnym człowiekiem, czyż nie?
- Powiedziałem, że zostawisz i zrobisz to - rzekł Matt ze spokojem. Skierował oczy
w dół w kierunku pręta. - Trochę poboli, no, może nawet bardziej niż trochę. Ale tutaj
Mondoe mnie nie dopadnie.
- Dlaczego nie?
- Bo on szuka WAS, nie mnie, jeszcze tego nie zrozumiałeś? – syknął oficer
Matthew. - Widzisz te samoloty, widzisz sterowce? Te wszystkie eksplozje,
messerschmitty... Jeszcze tego nie widzisz, ale w tej chwili na ulice wychodzą żołnierze,
JEGO żołnierze. Nie są tu przypadkiem. Mondoe przybył do snu i szuka cię. I wierz mi,
znajdzie cię prędzej czy później, a wolałbym nie brać udziału przy tym spotkaniu.
- Czemu?
285
- Bo mnie zniszczy, zabije, jestem jego sługą do cholery i właśnie go zdradziłem! zirytował się Matt, ale natychmiast się uspokoił widząc rosnący lęk na twarzy Jacka.
- A my? - zapytał dziennikarz, spoglądając na profesora Drzewieckiego. - Nas też
zabije?
Matt znów się roześmiał, na chwilę zapominając o swoim położeniu. I znów szybko
przerwał, zanosząc się kaszlem. Krew cały czas ciekła mu po koszuli.
- To zależy od was - odrzekł tajemniczo. - Mondoe jest potężny, groźny i z każdą
chwilą ewoluuje… ale to nie znaczy, że jest Bogiem.
To nie uspokoiło Burnfielda.
- Proszę, podpowiedzcie mi coś, cokolwiek... Adamie...? Macie jakieś pomysły? Co
robić, Matthew?
- Kierujcie się na Wyspę Wolności - odparł natychmiast Matt, nie dając
Drzewieckiemu szansy na jakiekolwiek rozważania. - Był pan profesor kiedyś w Nowym
Jorku? To tam, gdzie...
- ...Statua, oczywiście - odparł natychmiast profesor.
- Co?! Dlaczego tam? - wtrącił się Burnfield. - Może nie zauważyłeś Adamie, ale
nad miastem latają nazistowskie samoloty! Sterowce zrzucają bomby! Chcesz odbywać
teraz wycieczki krajoznawcze? No i jak się tam dostaniemy?!
- Zapominasz, że to twój sen, Jack - odrzekł Matthew. – Powtarzam. W każdym
śnie znajdziecie takie miejsce, taki przedmiot, albo myślokształt, którego strzeże demon.
Mondoe obawia się tego, że to odnajdziecie. I odkryjecie to... to co się z nim wiąże.
- Dlaczego tym miejscem jest akurat Wyspa Wolności? - Jack nie ustępował - I
skąd o tym wszystkim wiesz?
- Bo to twój sen, a nie zapominaj, że jestem tobą, Burnfield. Pomagam ci zrozumieć
pewne rzeczy, których ty sam nie jesteś do końca świadom. Poza tym jestem też sługą
Mondoe, tak?
Burnfieldowi znów zakręciło się w głowie.
- Jack... - stękał profesor. – Nie mogę… naprawdę nie mogę zaczerpnąć tchu!
Błagam... butla!
- Tak. Tak oczywiście!
Wiedział jak się za to zabrać. Był autorem snu, musiał sobie tylko wyobrazić
rozwiązanie. Jack Burnfield jeszcze nigdy w życiu nie był tak skupiony na jednej,
stosunkowo prostej rzeczy - butli, jaką widział na filmach o płetwonurkach,
zagłębiających się w morską otchłań rafy koralowej, z przytwierdzoną doń maską
tlenową. Na przemian otwierał i zamykał oczy, wyobrażając sobie jej kształt, kolor, a
nawet chłód metalu, kiedy dotykał w myślach życiodajnego aparatu.
286
Na próżno.
- Nie dasz rady, Mondoe jest zbyt blisko. Uwierz mi Jack, pozostawiając mnie
tutaj, czynisz większe dobro, niż gdybyś zechciał spędzić pół snu nad oswobadzaniem
mnie! - usłyszał głos Matthew. - Mondoe atakuje, to kwestia minut, a tu będzie, nie
rozumiesz tego? Sen rządzi się swoimi prawami, Drzewiecki mówił ci o tym chyba już z
milion razy. Widzisz tę dziurę w ścianie? Możecie przez nią wyskoczyć na ulicę i...
- No właśnie... i co potem? - zapytał profesor. - Spróbujemy pieszo dostać się... atak kaszlu - ...na wyspę? Czy nie lepiej byłoby po prostu wyobrazić sobie... że stoimy
przed Statuą Wolności?
Jego własne płuca, wypluwające coraz więcej pyłu uświadomiły go, że to przecież
niemożliwe. Aparat tlenowy nadal pozostawał dla niego marzeniem, podobnie jak dla
Jacka. Mondoe faktycznie przejmował kontrolę nad snem.
- Weźmiemy radiowóz - Jack usłyszał swoje własne słowa. - Komisariat jest pewnie
całkowicie opuszczony, zresztą nawet jeśli tak nie jest, to przecież uda nam się przedostać
do garażu na dole. Według wszystkich myślokształtów w tym śnie, właśnie wybuchła
wojna, albo co najmniej drugi jedenasty września.
- Dobry pomysł, z tym radiowozem. Kierujcie się do najbliższej mariny, postarajcie
się ukraść jakąś łódź - rzekł Matt. - Ruszajcie, natychmiast. "Natychmiast" to znaczy teraz,
rozumiesz Jack? Nie traćmy czasu na bzdury.
Przez jedną żałośnie długą chwilę, Jack wpatrywał się w oczy Matta, stopniowo
tracącego przytomność. Czy jego podświadomość właśnie mdleje? Burnfield nadal miał
tysiące pytań do myślokształtu, ale widząc gasnącą świadomość oficera zrozumiał, że
naprawdę będą musieli opuścić względnie bezpieczną kryjówkę i stawić czoła strachowi.
- Spieprzajcie stąd do cholery - rzekł Matthew po czym zemdlał.
- Adam, słyszałeś go! Bierzmy dupy w troki, idziemy po auto i jedziemy do portu powiedział Burnfield wstając i spoglądając na nieprzytomnego Matta.
2.
Otworzyli drzwi gabinetu. Komisariat w istocie był opustoszały.
- Tędy nas wprowadzili - rzekł profesor, wskazując palcem na dwuskrzydłowe
metalowe drzwi. - Mam tylko nadzieję, że nie będzie problemów z radiowozem.
Kiedy zeszli po schodach do podziemnego garażu, ich oczom ukazał się jeden
jedyny, stojący na samym końcu pomieszczenia radiowóz. Pojedyncza, sprawna lampa
jarzeniowa oświetlała lśniącą karoserię policyjnego forda, jak gdyby próbując im wskazać
w bezczelnie dosłowny sposób "tak, to ten. Bierzcie go i spadajcie stąd chłopaki!".
287
Jack pociągnął za klamkę. Nawet nie był specjalnie zaskoczony, gdy stwierdził, że
drzwi auta są zamknięte.
- Sprawdź, ze strony pasażera, Adamie - powiedział Burnfield. Profesor wykonał
polecenie, aby już po kilku sekundach wyrazem twarzy dać mu do zrozumienia, że jego
drzwi również są zamknięte.
- Cel uświęca środki! Odsuń się, Jack - rzekł Drzewiecki, sięgając po sporych
rozmiarów, krwistoczerwoną gaśnicę przeciwpożarową, zawieszoną na jednym z filarów
podziemnego garażu.
Jako narzędzie do wybicia szyby gaśnica proszkowa sprawdziła się doskonale.
Alarm forda zawył, syreny na dachu, przednie i tylnie reflektory, a nawet kierunkowskazy
zaczęły wściekle mrugać. Wystarczyło jednak, że profesor ostrożnie, tak aby nie skaleczyć
się w rękę, ujął między palce plastikowy rygiel służący do zamykania drzwi od wewnątrz, i
pociągnął go do góry, aby zapanowała cisza.
- Nagle nabrałeś wigoru - stwierdził Burnfield. - Z twoimi płucami już lepiej?
- Nic nie mów Jack, to moje pierwsze włamanie w życiu. Motywacja dodaje mi sił odrzekł jedynie profesor, sadowiąc się na fotelu pasażera i otwierając od środka drzwi
kierowcy - Kurwa! - zaklął po chwili. - Kluczyki! Nie mamy kluczyków!
Z całej siły Jack spróbował wyobrazić sobie lądujący w jego kieszeni kluczyk do
samochodu. Oczywiście na próżno, kieszeń szydząc z jego koncentracji nadal pozostawała
pusta.
- Świetnie! Po prostu doskonale! – wściekał się Drzewiecki. - Pokonani przez brak
kluczyków!
- Też to wyczuwasz prawda? - zapytał Jack.
- Że coś bardzo złego przejmuje kontrolę nad snem? O Chryste, tak - odrzekł
ponuro noblista. - Chyba zaczynamy mieć pod górkę, Jack. Kończą się chwile radosnego
skakania z mostu Queensboro. Gdybym tylko wiedział, gdzie gliny trzymają te cholerne
kluczyki...
- Nie mam pojęcia, Adamie. Nie byłem na komisariacie...
Umilkł.
Skłamałby, gdyby dokończył zdanie. Chciał powiedzieć "nie byłem na komisariacie
ani razu, za kogo ty mnie masz?", ale to przecież nie była prawda i zdał sobie z tego
sprawę właśnie w tej chwili. Jack Burnfield właśnie przypomniał sobie swój artykuł
"KOMISARZ O'CONELLY UCINA SPRAWĘ GWAŁTU NA NASTOLATCE". Zanim
policjanci złożyli mu wizytę w mieszkaniu i próbowali zająć się jego, jak to określił
Matthew, "fredem", Jack odwiedził komisariat na którym rządził O'Conelly. Nic mu to nie
dało, po prostu wszedł do ponurego budynku opatrzonego napisem "POLICJA"
288
kierowany niejasnym przeczuciem, że pomoże mu to w napisaniu rzetelnego artykułu o
skurwysynie przesłuchującym nieletnie dziwki głównie przez pakowanie im rąk pod kuse
spódniczki mini.
Pogadał chwilę z policjantką w recepcji, nawet nie pamiętał dokładnie treści tej
rozmowy, chyba podał się za siostrzeńca poszukującego swojego wujka, którego
aresztowano dzień wcześniej.
Funkcjonariuszka uniosła wtedy brwi, zmierzyła Jacka od stóp do głów i po chwili
odwróciła się, aby zajrzeć do wielkiej księgi aresztowanych, leżącej na biurku. Jack
stwierdził wtedy, że czas się zwijać, zanim kobieta oznajmi mu, że żaden człowiek o
nazwisku które podał nie przebywa w tej chwili na posterunku. Ale zanim to zrobił
dostrzegł
skrzyneczkę,
niewielkich
rozmiarów
niepozorne
blaszane
pudełeczko
zawieszone na ścianie, opatrzone napisem "WOZY".
- Prawie na pewno wiem, gdzie są kluczyki. Daj mi chwilę - powiedział Burnfield
do Drzewieckiego, obracając się i biegnąc w kierunku schodów. - Jaki to numer wozu?! krzyknął, gdy był już prawie przy drzwiach.
- Trzynastka! - krzyknął Drzewiecki odczytując numer z klapy bagażnika. - Oby nie
przyniosła nam pecha...
3.
Już po chwili policyjny ford crown victoria wyjeżdżał z podziemnego parkingu.
Widok, jaki ujrzeli Jack i Adam przyprawił ich obu o dreszcze. Wszędzie płonął ogień.
Większość ludzi najwyraźniej pochowała się w budynkach, bo na ulicach zostały już tylko
niedobitki, albo po prostu martwe ciała, leżące na chodniku. Wraki aut płonęły. Potężny
krater, powstały po wybuchu spadającej bomby, był tak ogromny, że zajmował
dokumentnie całą szerokość czteropasmowej Burnfield Street.
- Zawracaj, tędy nie przejedziemy! - krzyczy Drzewiecki wprost do ucha
Burnfielda.
Auto z piskiem opon wykonało obrót o sto osiemdziesiąt stopni, a potężny silnik
zawył, gdy Jack wcisnął pedał w podłogę. Dziennikarz rozejrzał się po kokpicie i wreszcie
nacisnął przycisk, na środkowej konsoli, odpowiedzialny za syreny na dachu.
- Myślisz, że syrena to dobry pomysł? - zapytał Drzewiecki. - Może lepiej nie
zwracajmy na siebie niepotrzebnej uwagi?
- Adam, rozejrzyj się! - odparł Jack. - Nie mamy czasu, jeśli wierzyć Matthew!
Naprawdę uważasz, że ktokolwiek zastanowi się, dlaczego jedziemy na sygnale?
Profesor zamilkł, kiwając głową.
289
Burnfield wyminął płonący wrak ciężarówki z lodami, starając się nie przyglądać
widokowi płonących w środku ciał kierowcy i sprzedawcy. Ile myślokształtów zdołało już
zginąć w jego śnie? Czy oni cierpieli naprawdę? Nie mógł się nad tym zastanawiać, a
przynajmniej nie teraz. Po prostu nie mógł sobie na to pozwolić. Jack szybko spojrzał w
niebo: nie licząc wyraźnie oddalających się w stronę Jersey czterech, może pięciu
sterowców niebo było całkowicie wolne od messerschmittów.
- Adam, czy Matt nie wspominał o żołnierzach Mondoe? - zapytał Jack, skręcając
ostro w lewo, w stronę autostrady. Opony przeraźliwie zapiszczały, zostawiając na asfalcie
czarne ślady.
- Owszem - odrzekł profesor.
- W takim razie gdzie podziały się wszystkie samoloty? - dociekał Burnfield,
odczytując treść znaków drogowych w poszukiwaniu odpowiedniego wjazdu na drogę
szybkiego ruchu. - Odkąd wyjechaliśmy z komisariatu nie widziałem ani jednego
messerschmitta! Gdzie są wszyscy żołnierze?
Noblista nie zdążył odpowiedzieć.
Potężnych rozmiarów transporter opancerzony wyłonił się zza rogu budynku tak
nagle, że Jack nie miał prawa użyć hamulca. Po prostu jakimś cudem ominął pojazd
rodem z drugiej wojny światowej i z obowiązkową swastyką na boku.
- Jezu Chryste, Jack!
- Spadamy!
Burnfield żyłował silnik do granic możliwości, wskazówka obrotomierza osiągnęła
czerwone pole już dawno temu. Noblista spojrzał w lusterko: wielotonowy, ciężki jak
diabli opancerzony potwór już za nimi jechał. Był jakieś pięćdziesiąt metrów w tyle.
Auto wjechało na autostradę.
- Z drogi! - krzyczy Jack, omijając kolejne samochody i zmieniając pasy jak
szalony.
Niesamowite, jak wielką kontrolę można zyskać podczas świadomego snu, na
dodatek takiego, w którym współdzielimy go z bliską nam osobą. Równie niesamowite
jest to, jak można stracić całą kontroę, gdy tylko nieznana nam mroczna siła zdecyduje się
na przejęcie władzy.
- Świetnie! Po prostu, kurwa, przecudownie! Dalej nie pojedziemy!
A więc zostali pokonani. I to przez taką bzdurę, przez autobus stojący w poprzek
drogi!
- Zamknij się i spójrz tam! - Drzewiecki wskazał w stronę wody, a konkretniej w
stronę czegoś, czego wściekły Jack nawet nie zauważył. Motorówka przycumowana do
290
brzegu kołysała się na wodzie, jak gdyby nigdy nic, mając gdzieś trzecią wojnę rozpętaną
przez nazistów, wszystkie ich samoloty, czołgi i sterowce.
Transporter opancerzony nadal zmierzał w ich kierunku, kiedy Drzewiecki i
Burnfield, nawet nie zamykając za sobą drzwi, pobiegli w stronę ogromnej, lśniącej łodzi.
- Jak się to odpala do ciężkiej cholery?! - wrzeszczał Jack, próbując wciskać
wszystkie guziki po kolei. - Nie mów mi, że znowu będziemy musieli szukać kluczyka?
- Proste rozwiązania są czasem najlepsze, Jack - odparł Drzewiecki otwierając
schowek na rękawiczki. Absurdalnych rozmiarów klucz jest jedynym przedmiotem, który
znajduje się w środku.
Ruch
dźwignią
i
motorówka,
zrywając
cumę,
rusza
z
rykiem
dwóch
dwustukonnych, zespolonych silników.
W tej samej chwili mknący autostradą nazistowski transporter zatrzymuje się o
centymetry przed radiowozem, który przed chwilą porzucili, a z wnętrza wysypują się
żołnierze. To nie byli ludzie. Na pewno nie, po prostu nie. To były prawdziwe demony.
Choć twory były odziane w nazistowskie mundury i swoimi sylwetkami przypominały
coś... coś człekokształtnego, to jednak w żadnym wypadku żołnierze generała Mondoe nie
mogli być ludźmi. Mieli długie i zapewne ostre jak brzytwa kły i nienaturalnych
rozmiarów czarne ślepia pozbawione źrenic. Poza tym jaki człowiek na świecie mógłby
przeżyć choć chwilę nie mając skóry?
Ich nieludzki wściekły ryk utwierdził Burnfielda w przekonaniu, że żaden człowiek
nie byłby w stanie oddać wściekłości tak, jak robiły to teraz demony Mondoe.
Jack nie traci chwili na rozważania.
Odwraca głowę i patrzy przed siebie. Motorówka odbija się od tafli rzeki Hudson i
kieruje się, nieco za bardzo w lewo, choć w stronę widocznej w oddali, znanej każdemu
człowiekowi na świecie sylwetki kobiety, która w prawej dłoni trzyma pochodnię, a w
lewej tablicę, na której umieszczona jest data uzyskania niepodległości przez Stany.
Dzieło francuskiego rzeźbiarza Frédérica Auguste'a Bartholdiego.
Statua Wolności.
- Ciekawe, co powiedziałby Bartholdi, gdyby wpadłby na to, że jego pomnik ratuje
mi dziś dupę we śnie - powiedział do siebie Jack Burnfield.
Obrał kurs prosto na Statuę, a potem rozpłakał się z ulgi.
291
Rozdział XIII
Apocalypsis
„Idzie diabeł przez piekło:
Oj do licha, jak ciepło. –
Wszystkie diabły wyzdychały,
został tylko jeden mały.
Jeden tylko żył
i gorzałkę pił!”
~ Rymowanka dziecięca
Chwilę później, senny Nowy Jork
B
1.
iała motorówka sunęła po rzece Hudson, osiągając stałą prędkość podróżną
czterdziestu pięciu węzłów. Nie miała kabiny, jedyną osłoną przed wiatrem bijącym
w twarz, była żałosnych rozmiarów szybka z pleksiglasu, będąca na wyposażeniu
ogromnej łodzi motorowej, chyba tylko ze względów estetycznych. Wiało niemiłosiernie,
porywisty wiatr rozwiewał włosy i kolejnymi podmuchami orzeźwiał ciało i umysł. Choć
widoczny z motorówki Nowy Jork był nadal pogrążony w szarości, pasażer i sternik w
jednej chwili nabrali jakby nowej porcji optymizmu.
292
Zasiadający za sterami Jack Burnfield spoglądał raz po raz, na nieprzeniknioną
twarz Adama Drzewieckiego. Profesor wygląda o wiele lepiej, pomyślał dziennikarz.
Była to prawda. Nieludzki kaszel naukowca zniknął. Noblista, gdy tylko upewnił
się, że są już bezpieczni i oddaleni od hordy demonów, pozostałych przy brzegu rzeki
obok autostrady, i zabezpieczeni stale rosnącą liczbą mil przebytych mil morskich,
wyraźnie się uspokoił.
- Spójrz na sterowce, Jack - odezwał się wreszcie, gdy minęło dobre pół godziny
podroży. - Cały czas kierują się południowy zachód, w stronę New Jersey.
- To chyba dobrze? - zapytał nieśmiało Jack.
- Bardzo dobrze! Oznacza to, że Mondoe szuka nas w złym miejscu - uśmiechnął
się profesor.
Burnfield nie był do końca przekonany, że może się zrelaksować. Fakt, czarne
messerschmitty zniknęły równie szybko jak się pojawiły, ogromne sterowce zrzucające
bomby też nie stanowiły już zagrożenia, podobnie jak potwory w transporterach
opancerzonych, które pozostały w mieście. I bardzo dobrze.
- A jednak, jestem prawie przekonany, że to nie koniec, Adamie - odrzekł Burnfield
po dłuższej chwili milczenia.
- Więcej optymizmu, Jack! - profesor rozsiadł się wygodniej na kanapie dla
pasażerów, pokrytej białą skórą. - Co gorszego może nas spotkać, po tym co przeżyliśmy?
Cóż, może nas czekać chociażby spotkanie z sennym demonem, którego tak bardzo
obawiają się Matt, twoja własna żona, no i ty sam, chociaż nagle się do tego nie
przyznajesz, pomyślał natychmiast Jack, ale nie powiedział tego na głos. Zamiast tego
przekręcił ster w lewo, kontrując kurs łodzi, którą po spotkaniu z falą lekko zniosło na
prawo.
Zbliżali się do Liberty Island - Wyspy Wolności. Statua rosła w oczach.
- Jest piękna, prawda? - zapytał retorycznie profesor, przyglądając się wielkiemu
pomnikowi. - Wiesz, że Bartholdi nadał jej rysy matki, a sylwetkę kochanki?
- O tym nie słyszałem. Ale wiem, że na początku, zanim pokryła się patyną, była
brązowa - odparł Jack, jako taki, ale jednak wykładowca historii. - No i mało kto wie, ale
w Paryżu stoi jej mniejsza bliźniaczka.
- Zaskakujące, prawda? - kontynuował Drzewiecki. - Chociaż moim zdaniem to
fantastyczny pomysł.
- No nie wiem - zaprzeczył historyk. - Trochę mi to trąci wieżą Eiffla w Vegas.
Drzewiecki roześmiał się. Burnfield - nie.
Fale lodowatej wody rozbryzgiwały się o dziób i opływały obie strony burty.
293
- Czego w zasadzie szukamy, Adamie? Matt wspominał o myślokształcie,
przedmiocie albo miejscu. Ale ja naprawdę nie wiem, nawet jako autor snu, o co mogłoby
mu...
- Ucisz się, i spójrz na wyspę - uciął Adam, wyciągając rękę i palec wskazujący.
Jack umilkł i ponownie spojrzał w kierunku oddalonej o dobre sto metrów Statui.
Wiatr zawiał mu w gardło, kiedy rozszerzył szczęki ze zdumienia.
Nie byli na wyspie sami.
Tłum na wyspie był niesamowity i zajmował w zasadzie każdy metr kwadratowy
wolnej przestrzeni. Wszędzie byli ludzie, było ich tak wiele, że Burnfieldowi przyszła
nawet do głowy absurdalna myśl, że wyspa zatonie pod ich ciężarem. Był to oczywiście
nonsens, ale widząc tak potężne mrowie przerażonych myślokształtów osiadłych na
trawie i chodnikach, okalających Statuę Wolności, Burnfield był zdania, że to całkiem
możliwe.
Jednak nie to stanowiło teraz ich największy problem.
Z
każdej
strony
wyspy
były
zacumowane
łodzie:
kilka
wielkich
kilkudziesięciometrowych jednostek należących do najbogatszych obywateli walczyło
teraz o miejsce przy przystani na wyspie, rozpychając wszystkie mniejsze łódki i jachty na
boki. W walce o przetrwanie liczył się dosłownie każdy centymetr wolnej przestrzeni.
- Skąd oni wszyscy...
- Z lęku przed śmiercią. Przed Mondoe - odparł Drzewiecki.
W tej samej chwili ziemia zatrzęsła się ponownie. Tym razem nie było żadnego
grzmotu, albo eksplozji, poprzedzającej wibracje. Po prostu posada świata zaczęła się
trząść. W jednej chwili, jak gdyby wszystko w promieniu pięćdziesięciu kilometrów
znalazło się nagle w wielkiej szklanej kuli, którą potrząsa jakieś olbrzymie dziecko. Woda
w rzece Hudson jeszcze nigdy w swojej historii nie była tak wzburzona jak w tej chwili.
- Cholera jasna! - zaklął Jack, kiedy ciężką motorówką miota na wodzie, jak nic nie
znaczącą łupinką. Żołądek podszedł mu do gardła. Czy za chwilę zwymiotuje na siebie, tak
jak Anna Kamińska po jego przybyciu do kliniki, a on okryje się kołdrą niczym całunem z
obrazu Rembranta?
- Spokojnie, Jack! Nie jest wcale tak najgorzej! Spójrz! - zawołał Drzewiecki, z
całych sił trzymając się burty, a łódka unosiła się i opadała na kolejnych wodnych
bałwanach.
Do Burnfielda dotarło, że profesor ma rację.
Ogromna fala właśnie uderzyła o Wyspę Wolności z taką siłą, że wielkie tumany
wody zostały wystrzelone w powietrze na kilkanaście metrów wysokości, aby już po chwili
294
zalać wodą część przerażonych na śmierć ludzi, zgromadzonych na skrawku lądu w
poszukiwaniu ratunku.
Łódź Burnfielda i Drzewieckiego jest już jakieś pięćdziesiąt, może nawet mniej
metrów od brzegu. Tylko co z tego, skoro nigdzie ani śladu wolnej przestrzeni?
- Co teraz? - pyta załamany Jack.
- Dobijemy do czyjegoś statku - postanowił natychmiast noblista. - Z tyłu każdej
większej jednostki jest niski pokład do wędkowania i nurkowania. Przejdziemy przez
pokład na wyspę, myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko.
Manewrowanie motorówką nie było dla Jacka proste, tym bardziej, że cały czas
musiał zmagać się z kilkumetrowymi falami, które mknęły, jedna za drugą, w kierunku
wyspy, aby rozbijać się po kolei o wysokie wybrzeże. Burnfield i Drzewiecki słyszeli już
krzyki przerażonych tworów. Brzmiały przeraźliwie, Jack przypomniał sobie scenę z
"Titanica", w której statek przepoławia się na pół.
Natychmiast porzucił tę myśl, w obawie, że jego myśl jeszcze bardziej pogorszy ich
sytuację. Wszystkie siły skoncentrował na wprowadzeniu łódki na tyły ogromnego,
czterdziestometrowego jachtu, opatrzonego dumną nazwą "TRUST & SACRIFICE III".
Trust and sacrifice... poważnie? - pomyślał Burnfield, kiedy Adam Drzewiecki
wyskoczył na pokład potężnej jednostki i owijał resztkę ich zerwanej liny do wielkiego
haka holowniczego.
Zeszli na ląd.
Wszędzie, gdzie tylko okiem sięgnąć byli ludzie. Ci, którym udało się przybyć
wcześniej, siedzieli na trawie, nadal ubrani w swoje garnitury, żakiety i koszule, w których
dzisiejszego poranka wychodzili do pracy. Byli to biznesmeni pod krawatami, bankierzy w
okularach, adwokaci w drogich, skórzanych butach kurczowo trzymający swoje aktówki
przy piersi, a także lekarze, studenci, dzieciaki, i ich przerażone na śmierć matki. Byli też
turyści, tych było bardzo łatwo poznać, po koszulach włożonych w krótkie spodnie,
aparatach fotograficznych, zawieszonych na szyjach i t-shirtach, z napisami „I REALLY
LOVE NEW YORK", "SO HERE I AM, MR. BIG APPLE" i tym podobnymi.
Na wyspie panował zgiełk, wszyscy byli przerażeni. Burnfield nie może wyjść z
szoku widząc grupę ratowników medycznych, prowadzących reanimację jakiegoś
staruszka, który pamiętał zapewne czasy drugiej wojny. Starzec nie mógł dać wiary, że
naziści, z którymi pożegnał się na dobre wiele lat temu, powrócili i znów stanowią
śmiertelne zagrożenie. Wokół reanimowanego, leżącego na gołej ziemi człowieka zebrała
się kilkudziesięciu osobowa grupa gapiów, niektórzy powyciągali telefony komórkowe,
aby zrobić zdjęcie.
295
Ratownicy zdawali się tym nie przejmować, całą uwagę skupiając na uratowaniu
starszego pana. Burnfield gardził ludźmi, którzy wzięli dramat umierającego ze strachu
człowieka, jako okazję do popatrzenia na coś wyjątkowo ciekawego, ale sam przystanął na
dwie, może trzy sekundy, widząc sanitariuszy, podnoszących się od martwego ciała ze
smutnymi minami. Jack usłyszał:
- Cóż, staraliśmy się. Zapisz czas zgonu, Mike. Dziesiąta dziewięć.
- Robiliśmy wszystko co w naszej mocy - odparł drugi ratownik, niespodziewanie
podnosząc głos, gdy ujrzał, dźwięk migawki aparatu, z jednego z telefonów. - Proszę
państwa, proszę rozejść się w tej chwili! Sytuacja jest kryzysowa, nasze miasto zostało
zaatakowane, ale to jeszcze nie powód, żeby się gapić, do ciężkiej cholery!
- A co mamy robić?! - Burnfield usłyszał z tłumu czyiś głos. - Przecież i tak wszyscy
tu wymrzemy!
Burnfield chciał zaprotestować, chciał w jakiś sposób dać wyraz swojej
dezaprobacie. "Wszyscy tu wymrzemy"? W pierwszym odruchu chciał nawet powiedzieć,
że to niemożliwe, jego psychika nie może być AŻ TAK zła, aby chcieć zniszczyć wszystkich
nowojorczyków w ciągu kilku sekund, na przykład zalewając miasto falą tsunami, albo
przy akompaniamencie potężnych wstrząsów sejsmicznych rozstąpić czeluści ziemi i
wrzucić wszystkie myślokształty w nieskończoną otchłań.
Tak się jednak nie stało.
Jack nie miał pojęcia jak zareagowały by myślokształty na wieść o tym, że nie są
prawdziwymi ludźmi, tylko zależnymi od jego własnego umysłu aktorami odgrywającymi
spontanicznie swoje role. Podejrzewał jednak, że reakcja wyglądałaby podobnie do reakcji
Matta, wtedy jeszcze bezimiennego oficera, kiedy wraz z Anną Kamińską znaleźli się w
Auschwitz. Matthew uśmiechnął się wtedy złowrogo, wlepiając swoje groźne spojrzenie w
szamoczącą się czarnowłosą piękność. "Ślicznotko, wydaje ci się pewnie, że
to turnus wypoczynkowy. Pokażę ci, co robi się tutaj z niepokornymi jednostkami! Straż!"
Burnfield wzdrygnął się na samo wspomnienie kolczastych drutów, i Schmitta
pakującego swoje łapska w stronę majtek Anny. Przyglądając się tłumowi cały czas
wlepiającemu oczy w martwego człowieka, leżącego na trawie, postanowił, że nie odezwie
się w stronę myślokształtów choćby nawet i słowem.
Jack nie podejrzewał, że jego podświadomość ma dla niego o wiele szerszy
wachlarz niespodzianek, niż mogłaby przypuszczać świadoma część jego umysłu. A
szczerze powiedziawszy ta druga była przygotowana naprawdę na wiele, jak gdyby
obawiała się swojej niepokornej siostry. Ta część umysłu Burnfielda wiedziała, że może
ich spotkać dosłownie wszystko, przecząc wszelkim założeniom, jakie są oczywiste w, jak
to określał Adam Drzewiecki, "rzeczywistości pozasennej". We śnie nie istniała
296
grawitacja, nie istniało pojęcie niezależnej od naszych planów pogody, nie istniało
niemożliwe. Wszystko można było podważyć, zaprzeczyć temu, wszędzie można było iść,
można było zrobić wszystko. Jack nie przypuszczał jednak, że we śnie można
zakwestionować także samą śmierć.
A jednak.
- Kochanie! - usłyszał z tłumu damski głos, i odwrócił się w jego stronę,
początkowo nie mogąc zlokalizować jego źródła. Wzrok przesuwał się chaotycznie po roju
ciał i głów upakowanych gęsto na trawie przed Statuą. To mógł powiedzieć dosłownie
każdy, i przez moment Burnfieldowi wydało się, że te słowa mimo znajomej barwy głosu
nie były skierowane do niego.
W tej samej chwili, kiedy odwrócił głowę, usłyszał:
- Jack, synku! Mówię do ciebie!
I wtedy Burnfield obrócił się znowu. A potem ujrzał swoją nieżyjącą od wielu lat
matkę.
Gloria Burnfield stała nie dalej niż pięć metrów od niego, a on nawet nie zauważył
jej twarzy, jak gdyby nie poznał jej w tłumie. Mama stała tam jednak, z całą pewnością,
patrzała na niego i płakała.
- Mamo! - wykrzyknął Jack, momentalnie ruszając z miejsca i łokciami
przedzierając się przez dzielący go od mamy tłum.
- Uważaj koleś! - prychnęła jakaś otyła nastolatka z mocnym makijażem i
skórzanej kamizelce z ćwiekami. - Masz się za jakiegoś Boga, czy jak?! Przepycha się jak
buldożer, jak gdyby...
Nawet nie zdążyła dokończyć, a już została ponownie odepchnięta przez
kroczącego za Jackiem Drzewieckiego. Noblista nie cackał się z myślokształtami, dlatego
krocząc za torującym sobie drogę Jackiem, po prostu odepchnął grubą dziewczynę, nawet
na nią nie patrząc.
- Interesujące... - mamrotał pod nosem, przypatrując się ponad głowami, Glorii
Burnfield i kroczącemu w jej stronę Jackowi.
Tymczasem Jack dotarł już do swojej matki.
- Synuś! Jesteś, nareszcie jesteś! - jego matka wtulała już jego głowę w swoją starą
pierś. - Kochanie, nie masz pojęcia jak się za tobą stęskniłam! Staszek będzie tu lada
chwila, o ile ten cholerny tłum pozwoli mu na zrobienie choćby kroku w moją stronę.
Poszedł zorganizować nam coś do picia! - wyjaśniła Gloria.
Jack nie mógł uwierzyć, że tuli swoją mamę, starszą panią, która przecież umarła w
śnieżną, sylwestrową noc dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, w szpitalu. Nigdy nie
zdobył się na odwagę, aby odwiedzić choćby jej grób. O jej śmierci dowiedział się
297
przypadkiem, przerzucając strony NY News. Ich wspólne nazwisko wyskoczyło
spomiędzy nekrologów, kłując go w oczy i przyprawiając go o płacz, jakiego mieszkanie
należące do Mr. T nie słyszało w całej swojej pięćdziesięcioletniej historii.
- Mamo... - Jack chciał powiedzieć "przecież ty nie żyjesz od wielu lat", ale wydało
mu się to strasznie głupie. Zamiast tego zapytał: - Wiesz o tym, że to sen prawda?
- Święci chrońcie! - wykrzyknęła z trwogą. To było jej ulubione powiedzenie, a on o
tym wiedział. - Ale Jack... gdzie jest dziewczyna, przez którą uciekłeś z domu? Nie ma jej z
tobą?
- Nie mam pojęcia - odparł Jack, myśląc o wszystkich dziewczynach, przez które
mógłby uciec z domu. Według niego było ich mniej więcej trzy i pół miliarda. - Poznałem
inną, ma na imię Cynthia.
- Czy będę mogła poznać wybrankę mojego syna? - zapytała pani Burnfield.
- Ona nie żyje, mamo.
Milczała z szacunkiem, przez dłuższą chwilę.
- Kochałeś ją?
- Ja... tak. Tak, kochałem Cynthię.
Spojrzała na niego z taką miłością, z jaką nie patrzała na niego żadna inna kobieta
w jego życiu.
- Przyjmij wyrazy mojego współczucia kochanie.
- Cóż... – powiedział Jack i zamyślił się.
Żyletka. Mnóstwo krwi. I jej wyraz twarzy, te jej mocno pomalowane oczy,
przeważnie szkliste, tamtej nocy zmatowiałe i wpatrujące się w niego bez życia.
Westchnął i powiedział wreszcie:
- Cóż, dziękuję ci mamo.
W tej samej chwili przez tłum nareszcie dopchał się profesor.
- Z drogi! - krzyknął, jednak bez większych emocji w stronę rosłego wytatuowanego
mężczyzny w białym podkoszulku West Coast Choppers. - Odsuń się natychmiast!
Po czym popchnął go w tłum.
Jack zdążył pomyśleć jedynie, że to ciekawe, czy profesor słyszał słowa
motocyklisty, kierując się w ich stronę.
- Jeszcze raz powiesz mi co mam robić, to ukrócę cię o łeb, dziadku! - tak właśnie
powiedział mężczyzna w tatuażach, wydymając wargi. Groźba wydawała się autentyczna,
nerwowość wśród tłumu była powszechna. Ale Drzewiecki wydawał się zainteresowany
zupełnie czym innym, kiedy wreszcie dotarł do Jacka i Glorii:
- Jack! - powitał ich. - Zgubiłeś mi się! - zwrócił twarz w stronę starszej pani. Powiedz mi proszę, czy to twoja mama?
298
- Owszem. - odparł z rezerwą Jack. Spróbuj potraktować ją jak zwykły
myślokształt, Drzewiecki, to zrównam cię z ziemią, i niepotrzebna mi będzie pomoc
Białego Podkoszulka, o nie, pomyślał, ale powiedział jedynie: - Adamie, przedstawiam ci
moją matkę, panią Glorię Burnfield.
Profesor wykorzystał znajomość wszystkich dworskich manier, delikatnie ujmując
pomarszczoną dłoń starszej pani, w swoją, równie pomarszczoną, całując ją i
przedstawiając się:
- Adam Drzewiecki, jest mi niezmiernie miło panią poznać, pani Burnfield.
Gloria wyglądała na zadowoloną, ku wielkiej uldze Jacka.
- Gloria Burnfield, mnie również bardzo przyjemnie. Jest pan tym słynnym
naukowcem, prowadzącym badania nad snem, tak?
- Owszem szanowna pani. Obawiam się, że tak - pokiwał głową Drzewiecki,
uśmiechając się skromnie.
- To niezwykle ciekawe. Proszę powiedzieć, panie profesorze, to wszystko co nas
tutaj otacza... wszyscy ci ludzie, samoloty nad miastem i te ogromne sterowce... co jest
tego przyczyną?
- Pani Burnfield, znajdujemy się we śnie pani syna, Jacka. - odrzekł Drzewiecki,
zdaniem Jacka nie owijając w bawełnę i waląc prosto z mostu. Ale Gloria Burnfield nie
wyglądała na zaskoczoną, albo właśnie wchodzącą w fazę zaprzeczenia za wszelką cenę.
- Tak właśnie myślałam... - pokiwała tylko głową z wielką mądrością. - Cóż, miło mi
spotkać mojego syna, chociażby we śnie. Czy to pan nam w tym pomógł? Jeśli tak, to
bardzo dziękuję.
- Nie ma za co, szanowna pani - ukłonił się profesor.
W tej samej chwili Jack ujrzał swojego ojca, człowieka, którego ostatnim razem
widział, w momencie największego wzburzenia w życiu, dawno temu. Wystarczyło jedno
spojrzenie na twarz ojca, aby Jack przypomniał sobie całą dramatyczną scenę, jaka
rozpętała się w ich rezydencji w Hamptons, kiedy uciekał z domu.
Było to w pewien gorący, wakacyjny wieczór, jeszcze przed trzecim lipca. Juanita
krzątała się po kuchni wraz z lokajem (później, gdy demencja starcza dała o sobie znać,
nazywanym przez Glorię Burnfield Starym Zgredem Alfredem) pod pretekstem
przygotowywania kolacji dla całej rodziny. Ale to nie o posiłek im chodziło.
W rzeczywistości ona i lokaj prowadzili w kuchni zawody w podsłuchiwaniu kuchnia, granicząca z hallem rezydencji Burnfieldów była idealnym miejscem, do
podsłuchania sceny, która miała się wydarzyć lada chwila.
I faktycznie wydarzyła się.
299
Krok za krokiem Jack zbliżał się do wyjścia. To stanie się już za kilka sekund!
Nareszcie, cholera, nareszcie! Jeszcze kilka kroków dzielących go od drzwi i będzie wolny!
- Możesz mi powiedzieć co robisz? - zapytał ojciec Jacka, wychodząc zza rogu
korytarza i widząc dwie pokaźnych rozmiarów torby sportowe, stojące w hallu, przy
drzwiach wejściowych. Stanley Burnfield stał przy nich, a młody Jack na schodach.
Wpatrywali się przez siebie tylko przez sekundę, zanim młodego Burnfielda zirytowało
zadane przez ojca pytanie. Stanley zadał je tym swoim cholernym tonem władcy. "Możesz
mi powiedzieć co robisz?". Jack poczuł, że jeszcze jedno słowo, a przyłoży ojczulkowi w
sam środek jego zakłamanego pyska.
- Wyprowadzam się - powiedział Jack siląc się na uprzejmość i mając nadzieję, że
zabrzmi to na uprzejmość wymuszoną. Chciał, żeby tak było. - Nie chcę mieć z wami nic
wspólnego. Mam dość waszych pieniędzy, mam dość życia utrzymywanego przez
kłamstwa i dolary. Po prostu się wyprowadzam.
Wtedy to Stanley Burnfield zaczął się śmiać.
- Wyprowadzasz się? Ty?! - chwycił się za głowę i zaczął się kołysać w przód i w
tyłu, robiąc się cały czerwony ze śmiechu. - Opuszczamy rodzinne gniazdko, co?
Dorosłość zawitała do małego Jacka, który nagle zdał sobie sprawę, że jest
rozpieszczonym, małym gnojkiem, który nic w życiu nie osiągnął? Gloria! Gloria!
Słyszysz?
Nasz Jack postanowił, że nie będzie już z nami mieszkał!
- Mamy tu nie ma, ty stary fiucie. Nie będziesz mógł jej w to wmieszać. - wycedził
Jack.
- Jak mnie nazwałeś?
- Nazwałem cię starym, zapatrzonym w słupki na wykresach, nie interesującym się
swoim własnym synem, dupkiem! - krzyknął Jack na całe gardło. - Mam ciebie serdecznie
dość ty cholerny skurwysynu! Od czasu kiedy stałeś się bogaty nie interesuje cię nic
innego, jak czubek swojego śmierdzącego pieniędzmi nosa! Brzydzę się tobą, rozumiesz?!
Brzdęk! To Juanita upuściła na podłogę jakiś sporych rozmiarów garnek. Było
oczywiste, że ona i Stary Zgred Alfred, podsłuchują, ale dla Burnfieldów straciło to w tej
chwili jakiekolwiek znaczenie. Sztorm nadszedł szanowni państwo i proszę trzymać się z
całych sił. Mamy już dobre dziesięć stopni w skali Bofourte'a.
- Zabraniam odnosić się do mnie w ten sposób, rozumiesz?! Zabraniam! Masz
okazywać mnie i swojej matce należny nam szacunek!
- Mam to w dupie, czego mi zabraniasz! - krzyczał Jack. - I mam gdzieś szacunek,
do takich ludzi jak wy! Liczą się dla was tylko pieniądze, tylko te cholerne zielone
papierki! A teraz przepuść mnie, chcę wyjść!
300
- Zapomnij o tym - uśmiechnął się Staszek, w najbardziej ironiczny, kąśliwy
sposób, na jaki było go stać. - Daję ci ostatnią szansę, Jack. W tej chwili wracaj na górę.
- Powiedziałem "przepuść mnie"!
- NA GÓRĘ! - ryknął Stanley Burnfield.
Wtedy Jack go uderzył. Pierwszy i ostatni raz w życiu, ale jednak to zrobił. To był
bardziej odruch, impuls wściekłości skumulowany w stronę nosa jego ojca, aniżeli
zamierzony sposób na zadanie bólu staremu tatuśkowi. Nie zamierzał go uderzyć.
A jednak to zrobił.
- Ty cholerny szczeniaku, nie waż się tu wracać! - ryczał Stanley, stojąc w progu
drzwi i widząc Jacka, który trzymając obie torby, biegł najszybciej jak potrafił w stronę
ulicy. - Po tym co zrobiłeś nie mam już syna, rozumiesz?! DLA MNIE JUŻ NIE
ISTNIEJESZ!
Tak właśnie było, a prawda zabolała Jacka bardziej, niż jakiekolwiek kłamstwo
ojca, lub jego własne, a było ich wiele, w ciągu ich wspólnego życia w nowojorskiej
dzielnicy bogaczy. Teraz, gdy Jack ujrzał twarz ojca pierwszy raz od chwili ucieczki z
domu, dziennikarz nagle poczuł, że uginają się pod nim kolana.
Oto bowiem jego ojciec, którego się wyparł, uśmiechnął się na jego widok.
- Synu... - rzekł z wielką miłością, wpatrując się na drżącego z emocji Jacka
Burnfielda. - Mój kochany synu...
Po czym wyciągnął do niego wyprostowaną dłoń na powitanie.
To tylko sen, to tylko wytwór mojego mózgu, tłumaczył sobie w myślach Jack,
obiecując sobie, że na pewno, za żadne skarby nie rozpłacze się we śnie, na oczach
profesora Drzewieckiego. Nie może się teraz rozkleić, to oznaczałoby przyznanie się do
błędu!
Powoli i nieśmiało, Jack również wyciągnął przed siebie prawą dłoń. Opuszki
palców ojca i syna zetknęły się ze sobą, jak wiecznie odpychające się atomy, które pod
wpływem nieznanej nauce siły nagle zaczęły się przyciągać. Potem przyszła pora na
dłonie, które w całości zetknęły się ze sobą w objęciu po chwili tak długiej, że obu
mężczyznom wydawało się, że trwało to całą wieczność.
- Nie było chwili, kiedy byśmy o tobie nie myśleli Jack. Jesteś naszym synem. I
obojętnie co się między nami wydarzyło i w jakich okolicznościach pożegnaliśmy się
ostatnim razem, pamiętaj, że nigdy nie przestaniemy cię kochać - rzekł Stanley Burnfield,
puszczając jego rękę i wpatrując się w twarz swojego ukochanego syna. - Może i nie żyję, a
moja żona Gloria umarła na zawał w nowojorskim szpitalu, ale Bóg mi świadkiem Jack,
sen czy nie sen, nigdy nie przestanę cię kochać. Nigdy, rozumiesz? - Stanley Staszek
301
Burnfield miał łzy w oczach. Tata Jacka Burnfielda podobnie jak jego syn drżał z emocji i
wzruszenia.
Wtedy Jack z całej siły przytulił go do siebie, obejmując go na oczach tłumu
zaciekawionych Amerykanów.
- Kocham cię tato - szeptał dziennikarz. - Tak strasznie cię kocham.
Adam Drzewiecki i Gloria Burnfield przyglądali się tej scenie z wzruszeniem.
- Syn marnotrawny wrócił - powiedział cicho profesor, a kobieta pokiwała głową.
2.
Sterowce sunęły nad niebem, niczym kosmiczne statki z komiksach o inwazji
obcych, sprzedawanych bez okładek, w promocyjnej cenie dwudziestu pięciu centów za
sztukę. Obraz wydawał się tak surrealistyczny, że Jackowi przyszło na myśl, że zdrowy
człowiek nie jest w stanie osiągnąć takich obrazów w swojej psychice.
Czy faktycznie było tak, że stał się chorym psychicznie człowiekiem, albo że
roztwór przyjmowany za namową profesora Drzewieckiego, w jakiś dziwny sposób
pobudził jego schizofreniczne fantazje? Zdrowy człowiek nie może mieć w świadomości
obrazu sterowców i nazistowskich samolotów sterowanych przez demony i atakujących
Nowy Jork, myślał Burnfield. Psychicznie pełnosprawny człowiek nie może rozmawiać ze
swoimi zmarłymi rodzicami we śnie, wchodzić w sen grupowy z innymi osobami i uciekać
motorówką przed hordą demonów w transporterze opancerzonym! To się po prostu nie
mieści w głowie!
Takie właśnie myśli dręczyły umysł Jacka Burnfielda.
Wtedy Gloria Burnfield szepnęła coś na ucho profesorowi, a ten gorliwie pokiwał
głową.
- Tak. Tak, oczywiście. Jak najbardziej - odpowiadał cicho. - A więc przyszedł czas
na to, żeby o tym porozmawiać, Jack. - westchnął Drzewiecki, gdy starsza pani się od
niego odsunęła.
- Porozmawiać, o czym? - zapytał Burnfield.
- Mój drogi... po raz kolejny jestem ci winien wyjaśnienia i przeprosiny. To stanie
się chyba jakąś naszą tradycją... - zażartował nieśmiało profesor. - Szczerze
powiedziawszy jestem bardzo ciekaw, czy nie zastanawiałeś się, dlaczego to właśnie ciebie
wybrałem na opisanie moich doświadczeń. Innymi słowy dlaczego to właśnie ty
otrzymałeś możliwość opisania słynnej kliniki profesora Drzewieckiego, taką jaką jest
naprawdę. - powiedział Adam Drzewiecki.
- Faktycznie, zastanawiało mnie to - odrzekł Burnfield.
302
- Zaprosiłem cię do mojej kliniki nie ze względu na to, że twoje dziennikarskie
pióro jest w jakiś szczególny sposób mi przychylne.
- W takim razie dlaczego mnie pan zaprosił?
Profesor wydawał się zamyślony:
- Za chwilę się dowiesz. Z całą pewnością interesuje cię też, dlaczego za każdym
razem, kiedy pytasz o nazistowskie korzenie twoich koszmarów, udzielam wymijającej
odpowiedzi.
- No właśnie - potwierdził Jack. - Koszmarne miejsce z pierwszego snu to
Auschwitz, atakujące moje rodzinne strony samoloty to nazistowskie messerschmitty i
hindenburgi... - spojrzał na oddalające się w stronę Jersey ogromne cygara. - Czemu
nigdy nie możemy o tym porozmawiać uczciwie?
- Bo dopiero teraz osiągnąłeś dojrzałość, konieczną do zrozumienia kilku spraw,
Jack - wyjaśnił profesor.
- To znaczy?
- Cóż wszystko to o czym mówimy wiąże się z twoją mamą.
- Z moją mamą? - dziennikarz spojrzał na Glorię, która kiwała głową, patrząc na
noblistę i trzymając Stanleya za rękę.
- Tak. Teraz, kiedy wreszcie dopuściłeś wspomnienie swoich rodziców do swojego
snu, będą oni mogli wyjaśnić ci kilka spraw. Ja się nie odzywam - odrzekł naukowiec,
cofając się o krok w stronę tłumu.
- Nie pchaj się, stary! - krzyknęła jakaś blondynka w okularach-połówkach, ale
profesor całkowicie ją zignorował. Kobieta fuknęła ostrzegawczo, jednak nie powiedziała
już ani jednego słowa.
- Jack, jak słusznie zwrócił mi uwagę profesor Drzewiecki, należy ci się parę słów
wyjaśnienia - rzekła pani Burnfield. - To, że nad naszymi głowami suną w tej chwili
messerschmitty i sterowce ze swastykami na kadłubach, to nie jest przypadek.
- Czy mogłabyś mówić jaśniej, mamo? - zapytał Jack. Nigdy, nawet w
najśmielszych snach nie przypuszczał, że będzie odbywał ze swoją matką dialog tego typu.
Będąc w zupełności szczerym, Jack nie podejrzewał, że w ogóle odbędzie z Glorią
Burnfield jakikolwiek dialog.
- Oczywiście, oczywiście... - odparła pani Burnfield. - Chociaż może lepiej od słów,
przemówią do ciebie obrazy, kochanie. Nie zastanawiało cię, dlaczego nigdy, ale to nigdy,
nie odsłaniałam przedramion? Dlaczego ani razu nie poszliśmy wykąpać się nad jezioro,
albo na basen? Albo dlaczego nie myłam naczyń własnoręcznie?
- Nie mam pojęcia, mamo.
303
- Żebyś nigdy nie musiał mnie pytać o... to znaczy, żebym ja nigdy nie musiała...
och do licha! Czyny nie słowa. - powiedziała Gloria Burnfield, podciągając do góry rękaw
swojej szarej bluzki.
258590. Sześć cyfr. Dwa pięć osiem pięć dziewięć zero. Albo innymi słowy dwieście
pięćdziesiąt osiem tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt. Tatuaż, który płonął żywym ogniem aż
do samego końca życia Glorii Burnfield, był tak intensywnie czarny, że przyglądający się
całej scenie Adam Drzewiecki poczuł, że jego samego piecze skóra na przedramieniu.
- Jezu, mamo! Czy to...
- Tak. Byłam więźniarką numer 258590, Jack. Byłam jedną z tych więźniarek,
którym nadawano jeszcze numery. Na początku było Ravensbruck, wtedy jeszcze mnie
nie oznakowali. A potem przyszła pora na Oświęcim. I na piekło, które było mi dane tam
przeżyć.
- To... nie... - Jackowi zakręciło się w głowie
- Wszystko zaczyna się układać, prawda, Jack? - zapytał cicho profesor.
Jack nie odpowiedział. Nie był w stanie, ale noblista doskonale to rozumiał.
Tak wszystko pasowało doskonale. Jakby wszystkie zapadki nagle wskoczyły na
przygotowane wcześniej miejsca. Kurtyna poszła w dół, obraz stał się całkowicie jasny.
- Nazistowskie potwory w twoich snach i senne koszmary w otoczeniu esesmanów
nie są przypadkiem Jack. Jesteś synem osoby, która cudem wyrwała się z hitlerowskiego
piekła w jednym kawałku. Można powiedzieć, że lęk przed koszmarem narodowego
socjalizmu masz zapisany w genach.
- Dlaczego... dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałaś? - wykrztusił wreszcie
dziennikarz.
- Bo sama za wszelką cenę starałam się o tym zapomnieć. Ale teraz, kiedy nie żyję...
cóż, nigdy nie odmawiaj kobiecie prawa do zmiany zdania, w szczególności, kiedy jest
martwa - zaśmiała się niewesoło mama Burnfielda. - Sytuacja zmieniła się diametralnie.
- Czy to chciałeś mi powiedzieć, Adamie? Śnię o Auschwitz i nazistowskich
potworach, bo moja mama przeżyła nazistowski koszmar?
Profesor kiwnął głową, że tak.
- A ty, tato? - dopytywał Jack. Teraz albo nigdy! - Też byłeś więźniem obozu?
- Nie, Jack, ja nie. Urodziłem się w Polsce, jak twoja mama, ale ona była Żydówką,
a ja Polakiem. Auschwitz przeżyła sama, nie znając mnie, ani nie mając pojęcia co stało
się z resztą jej rodziny, jej ojcem i matką, a także czworgiem rodzeństwa, które rozdzieliła
wojna. Jeżeli chodzi o nas, to znaczy Glorię i mnie, poznaliśmy się dopiero po wojnie, a
ściślej rzecz biorąc wtedy, kiedy płynęliśmy do Stanów jednym statkiem, w czterdziestym
piątym, już po wojnie. Tak, o tak... - zamyślił się nagle, aby przemówić ponownie dopiero
304
po dłuższej chwili. - Pamiętam ten chłodny wiatr, który powitał nas wczesnym rankiem,
kiedy przepłynęliśmy ocean. Było zimno, naprawdę straszliwie zimno. Nie mieliśmy ze
sobą żadnych bagaży, nie mieliśmy nawet koców, którymi moglibyśmy się okryć.
Dopłynęliśmy do Nowego Jorku, a pierwszą rzeczą, którą ujrzeliśmy, ja i twoja matka,
była... właśnie ta wyspa. No i znajdująca się nań Statua oczywiście. Gloria zapytała mnie
wtedy...
- ...czy wszystko w Stanach jest równie wielkie i potężne, jak ta kobieta dokończyła Gloria Burnfield wskazując palcem na pomnik, górujący nad tłumem
nowojorczyków zgromadzonych na Liberty Island. - A Stanley, wtedy jeszcze Staszek
Płoniecki odpowiedział, że nie ma pojęcia, ale wygląda na to że tak. Tak się poznaliśmy.
Dwa dni później, wynajęliśmy za dwanaście dolarów nasze pierwsze wspólne mieszkanie.
A po miesiącu byliśmy już małżeństwem.
Jack oczami wyobraźni dostrzegł statek wypełniony po brzegi emigrantami, którzy
przybyli do USA, aby poukładać sobie zniszczone wojną życie od nowa. Czy jego rodzice
pokochali się właśnie w tej chwili, kiedy wpatrywali się z niepokojem w ogromny pomnik?
A może stało się to nieco później, kiedy zamieszkali razem, w zasadzie przez przypadek, w
obskurnej klitce, gdy już Stanisław Płoniecki stał się Stanleyem Burnfieldem?
- Adamie, nadal nie wszystko rozumiem. Powiedziałeś, że wybrałeś mnie na
opisanie swojego sennego królestwa ze względu na moją mamę, Glorię. Okej, rozumiem,
śnię o nazistach, bo mam jakby lęk przed nazizmem zapisany trwale w świadomości.
Trudno się dziwić, po tym co przeszła moja matka...
- ...ale nadal nie widzisz związku, pomiędzy Glorią Burnfield, a swoją obecnością w
mojej klinice? - dokończył Drzewiecki, ponownie kłaniając się matce Jacka.
- Dokładnie.
- To bardzo proste Jack. Ma to związek z człowiekiem, którego nazwisko brzmi:
Pablo Cortez.
- Z naszym ogrodnikiem?! - zdumiał się Jack.
- Tak z waszym ogrodnikiem - odrzekł Adam Drzewiecki. - To całkiem ciekawe nie
sądzisz?
- Nie. Nigdy nie lubiłem tego człowieka - ocenił Jack, jak gdyby to przesądzało
sprawę. - Wydawał mi się śliski, niegodny zaufania. Kiedy na mnie patrzał, zawsze
widziałem w jego oczach tylko czystą zazdrość, o...
- ...o wszystkie pieniądze rodziny Burnfieldów - dokończył Stanley. - Owszem,
wybór tego człowieka na ogrodnika nie był najlepszym pomysłem, to akurat
niezaprzeczalny fakt...
305
Westchnął ciężko, jak gdyby chciał tym samym powiedzieć "czy to moja wina, że
udało mi się zarobić dużo pieniędzy? Mam udawać, że jestem biedny, czy jak?".
- No dobrze, ale co Pablo Cortez ma wspólnego z moim przyjazdem do was? zapytał wreszcie, gdy zapadła cisza, coraz bardziej zaciekawiony Burnfield Drzewieckiego,
czując, że choćby rozmawiał z tym człowiekiem jeszcze sto razy, ten i tak nie wyłoży mu
całej prawdy i tylko prawdy jak na tacy, tylko już zawsze będzie mu ją dozował, jak lekarz
morfinę. Miligram po miligramie, miligram po miligramie...
- To bardzo proste - rozłożył dłonie profesor. - Pablo Cortez skradł dziennik twojej
mamy, opisujący jej obozowe wspomnienia. Co najciekawsze dokonał tego niemal w
ostatniej możliwej chwili, bo... - Adam Drzewiecki zawiesił głos, jakby nie pewien co
wypadałoby powiedzieć w końcowej części tego zdania. Na szczęście pomogła mu w tym
Gloria Burnfield, która pomimo podeszłego wieku nie wyglądała na osobę, którą można
łatwo zbić z tropu.
- Pablo Cortez skradł mój dziennik w dzień mojej śmierci, to znaczy trzydziestego
pierwszego grudnia, dziewięćdziesiątego ósmego. - wyjaśniła rzeczowym tonem starsza
pani.
- Dziękuję, pani Burnfield - rzekł noblista. - W istocie Pablo Cortez skradł
dziennik, który tamtego grudniowego dnia osiągnął zawrotną wartość. Problem pojawił
się, kiedy Cortez zdał sobie sprawę, że nie znajdzie nikogo, kto zapłaci mu taką sumę za
kradziony przedmiot.
- Dlaczego nie?
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, bo nie znał w ogóle nikogo, kto miałby milion
dolarów. Po drugie, właśnie dlatego, że był kradziony.
Jack pokiwał głową, ale nie wyglądał do końca przekonanego.
- No dobra, mów dalej Adamie. Bo rozumiem, że to nie koniec.
- W istocie, Jack. Dopiero w tym momencie nasze ścieżki nareszcie się splatają wznowił wątek profesor. - Pablo Cortez zgłosił się bowiem do mnie. Byłem jedynym
człowiekiem, którego znał, i o którym wiedział, że... no cóż, że nie jest najbiedniejszym
człowiekiem na świecie.
- Skąd meksykański ogrodnik znał noblistę z Polski?
- W czasach, kiedy przebywałem w Stanach, na konferencjach naukowych,
mieszkałem w hotelach Holiday Inn... Firma Pablo Corteza opiekowała się terenami
zielonymi wokół hoteli tej firmy. Wasz ogrodnik zagadnął mnie kiedyś, gdy jadłem
śniadanie na ogrodzie, który on właśnie pielęgnował. Od słów do słów, przeszliśmy do
jako takiej rozmowy, aż wreszcie zaproponował mi kupno pewnego, jak to określił,
niezwykle cennego przedmiotu.
306
Jack nie wierzył własnym uszom.
- Kupiłeś dziennik mojej matki od złodzieja? - wykrzyknął Burnfield. - Wiesz jak to
się nazywa?
- Paserstwo, o ile tylko chciałem go zachować dla siebie - odparł Drzewiecki z miną
niewiniątka.
- A nie chciałeś?
- W żadnym razie - noblista wystawił obie dłonie przed siebie, w obronnym geście.
- Zamierzałem odesłać dziennik prawowitej właścicielce, to znaczy twojej mamie.
Burnfield rozszerzył oczy.
- Wyjaśnijmy to sobie raz jeszcze, Adamie. Zapłaciłeś leniwemu meksykaninowi ze
skłonnością do kradzieży, milion dolarów, w zamian za dziennik kobiety, której nigdy w
życiu nie widziałeś?
- Oszalałeś, Jack, czy masz mnie za szaleńca?! Milion dolarow? O nie, co to, to nie!
Zapłaciłem mu za niego czterdzieści tysięcy. Pablo Cortez wyglądał jakby miał się
rozpłakać, gdy mi go wreszcie oddał, ale z kolei gotówkę przyjął już nie z płaczem, lecz z
uśmiechem na ustach.
- Co się z nim później stało? Z Cortezem? - zapytał Stanley Burnfield, włączając się
do rozmowy.
Drzewiecki nie mógł sobie odmówić kąśliwego uśmiechu.
- Aresztowała go policja, którą powiadomiłem o próbie popełnienia przestępstwa.
Niektórzy ludzie się po prostu nie zmieniają. Ten człowiek otrzymał ode mnie czterdzieści
tysięcy dolarów i oddał mi dziennik pochodzący z kradzieży. Schował pieniądze do swojej
furgonetki, a potem zadowolony z siebie ponownie zaczął strzyc krzewy i kosić trawę przy
hotelowym ogrodzie. Oczywiście, kiedy dochodziło między nami do transakcji, Pablo
Cortez słowem się nie zająknął na temat prawdziwego pochodzenia tego dziennika.
Twierdził, że znalazł go na ulicy. Mówił też, że czytał w gazecie, że jest wart co najmniej
milion dolarów, no ale jak już mówiłem, zgodził się na o wiele mniej. Nie minęło
dwadzieścia minut a na miejscu była już policja. Po spisaniu zeznań wasz ogrodnik został
aresztowany, nie widziałem go nigdy więcej. Pieniądze zwrócono mi tego samego dnia.
- A co stało się z dziennikiem?
- To bardzo proste. Oczywiście powinien wrócić do prawowitego właściciela, to
znaczy przepraszam najmocniej, do właścicielki. Ale gdy okazało się, że ta, no cóż...
- ...nie żyje, panie profesorze, nie bójmy się tego słowa! - fuknęła Gloria Burnfield.
- ...no właśnie, wtedy dziennik pozostawiono po prostu w waszym domu w
Hamptons, licząc na to, że gdy pojawisz się w nim ty, Jack, wtedy go odbierzesz. No ale
jak do tej pory się tam nie pojawiłeś, a dziennik z tego co mi wiadomo, jest tam do dziś.
307
- A co z naszym domem? Nie było mnie tam od wielu lat, a wy - spojrzał na Glorię i
Stanleya z wielkim smutkiem - nie żyjecie. Nie wystawiono domu na aukcję, ani nic
takiego?
- W żadnym wypadku - odparł Drzewiecki. - Nadal jesteś jego prawowitym
właścicielem. Z tego co wiem Juanita i wasz lokaj pracują tam do dziś, mimo że nie
widzieli swojego pana od tak długiego czasu i w zasadzie nikt nie wypłaca im żadnej
pensji.
- Rozumiem - kiwnął głową Jack, myśląc o klitce Mr. T, którą od kilku lat
postrzegał jako swój prawdziwy dom.
To chyba właśnie w tamtej chwili, wśród tłumu zaniepokojonych, pogrążonych w
pełnym napięcia wyczekiwaniu, Jack Burnfield uświadomił sobie w pełni znaczenie
swoich polskich korzeni. Polska wzywała go do siebie od dłuższego czasu. Przybył do niej
w chwili, w której odkrył, że jego życie w Stanach dobiegło końca. Czy Jack Burnfield
mógł wiedzieć, że ze wszystkich polskich miast, i ze wszystkich polskich wiosek,
przyciągnie go do siebie ta najbardziej parszywa, najbardziej plugawa i znienawidzona
przez wszystkich Golgota?
Na pewno nie.
Adam Drzewiecki i Anna Kamińska również byli Polakami. Ojciec Burnfielda był
Polakiem, jego matka polską Żydówką. Jack przypomniał sobie o jego zamiłowaniu do
europejskiej architektury. Czy dziennikarz poczuł w tej chwili, że wcale nie jest
Amerykaninem? Całkiem możliwe.
Ku niemu sunął jednak potwór, którego nie tyczyły się takie pojęcia jak
narodowość, czy przynależność narodowa. Mroczna energia skupiona w formie
człekokształtnego stwora w nazistowskim mundurze właśnie zdała sobie sprawę, gdzie
ukrywa się jego cel.
- Ludzie patrzcie! - krzyczą niektórzy spośród morza ludzi, zgromadzonego na
wyspie. - Samoloty! Samoloty zawracają!
Rozlega się chóralne "aaaach!", kiedy ludzie zdają sobie sprawę, że faktycznie
kształty messerschmittów przestają się oddalać, a zaczynają przybliżać, robiąc się coraz
większe i większe. Nie było ich jeszcze słychać, ale to, że zawróciły i teraz podążają w
kierunku wyspy, utwierdzone zostało przez ogromne sterowce, które również zaczęły
zawracać, i teraz były ustawione mniej więcej bokiem w stosunku do Liberty Island.
- Jezus Maria, lecą w naszą stronę! Te potwory, one... one czegoś szukają!
- A my wiemy czego - rzekł Drzewiecki do Burnfielda. - Musimy się gdzieś schować,
Jack.
- Ale gdzie? - zapytał Jack.
308
- Cóż... to raczej oczywiste, nie sądzisz? - odparł profesor wskazując na Statuę
Wolności.
- Mamo, tato... chodźcie z nami - poprosił Jack swoich rodziców. - Grozi nam
ogromne niebezpieczeństwo i musimy się gdzieś ukryć. To... to co zaatakowało Nowy Jork
szuka mnie, i chyba właśnie zorientowało się gdzie jestem.
Ale oni tylko pokręcili głowami uśmiechając się smutno.
- Nie kochanie - odparła jego matka. - Nasza rola w tym śnie się kończy.
- Nie! Proszę, zostańcie! - zaprotestował Burnfield.
Wtedy jego ojciec znów objął go ramieniem.
- Z całego serca życzę sobie, żebyśmy jeszcze kiedyś spotkali się w którymś z twoich
snów, mój synu. Nie zapomnij nas, a powrócimy nieśmiertelni. To co stanie się z nami w
tej chwili jest średnio istotne. Ważne, żebyś ty pokonał to... to coś, co zaatakowało twój
sen, twój umysł. Wtedy powrócisz do nas.
Stanley Burnfield i Jack jeszcze przez chwilę trwali w uścisku ojca i syna, a Jack
miał nadzieję, że ta chwila będzie trwała wiecznie.
Nie trwała. Staszek puszcza Jacka i mrugając do syna okiem chwyta za rękę swoją
ukochaną żonę.
- Chodź, kochanie. Czas, aby nasz syn stawił czoła swoim największym lękom.
- Nie mam najmniejszej wątpliwości, że ci się uda, Jack. Jesteś z krwi Burnfieldów,
a oni nigdy nie przegrywają.
Po czym odwrócili się i zaczęli iść w stronę morza ludzi.
Jack wiedział, że zanim się pożegnają musi powiedzieć im coś niezwykle ważnego,
coś o czym zapomniał na długie lata swojego samotnego życia.
- Kocham was! - krzyknął Burnfield w stronę ich pleców.
Odwrócili się.
- My ciebie też.
Pomachali mu ręką na pożegnanie, a potem zniknęli w tłumie coraz bardziej
spanikowanych ludzi.
3.
- Przepuśćcie mnie. Przepuśćcie! - woła Drzewiecki. "Woła", jeszcze nie krzyczy,
chociaż jest blisko. Panuje nerwowa atmosfera, kiedy używając łokci i barków Jack i
profesor przepychają się przez tłum ludzi zgromadzonych na dosłownie każdym metrze
kwadratowym Liberty Island.
- Uspokoić cię? Uspokoić? - pyta wielki policjant, który Bóg jeden wie jak, ale
jednak znalazł się na wyspie, wśród tych wszystkich ludzi, a ponieważ godziny jego pracy
309
były jasno ustalone, nadal poczuwał się do tego, aby pełnić swoje obowiązki. Jack nie miał
czasu zastanawiać się, czy myślokształt z wielkim glockiem 17 przyczepionym do paska
ma coś wspólnego z jego podświadomością ze skłonnością do mundurowania postaci albo
sennym wspomnieniem oficera Matthew, który zapewne cały czas leży nieprzytomny na
komisariacie przy Burnfield Street. Zanim Burnfield zdążył się nad tym zastanowić
choćby przez sekundę, Drzewiecki już torował im drogę przez mrowie ludzi.
- Adamie, zwolnij! - woła Jack w stronę profesora, gdy traci go z oczu.
- Tutaj jestem, Jack! - odpowiada Drzewiecki, kompletnie z innej strony, niż
przypuszczał Burnfield. Jezu, mało brakowało, a zabłądziłby w tłumie!
To podsunęło mu pewien pomysł.
- Czy nie lepiej byłoby po prostu ukryć się wśród ludzi? - zapytał dziennikarz
profesora, gdy dotarli do wejścia do wewnątrz najbardziej znanego pomnika na świecie.
- Całkiem dobre pytanie, Jack - odparł profesor. - Niestety wydaje mi się, że wzrok
Mondoe działa nieco inaczej niż nasz. Tak naprawdę, jestem prawie pewien, że
dostrzegłby nas wśród myślokształtów, świecących jak postacie dwóch uciekinierów w
lesie, na odczycie z kamery termowizyjnej.
- Dwie czerwone sylwetki na niebieskim tle?
- Coś w tym rodzaju - przytaknął naukowiec. - Chociaż nie wiem jak dokładnie to
działa. Wiesz, jakoś nie było okazji go o to spytać.
- Co ty powiesz? - odrzekł Burnfield, napierając ramieniem na klamkę sporych
rozmiarów drzwi wejściowych.
Weszli do środka.
- Proszę stąd wyjść - usłyszeli w tej samej chwili. Ciągnącą się w nieskończoność
sekundę zajęło Jackowi uzmysłowienie sobie, że wnętrze Statui wcale nie jest opuszczone.
Oto przed nimi wyrósł jak spod ziemi strażnik muzealny, wielki facet z odznaką, odziany
w niebieską koszulę wpuszczoną w spodnie i czarne spodnie od garnituru. Berrington.
Tak miał na nazwisko, oczywiście jeśli wierzyć złotej plakietce z nazwiskiem,
przyczepionej do prawej piersi ogromnego mężczyzny.
Drzewiecki nie tracił czasu na jałowe dyskusje. Nie powiedział "zamknij się,
tworze", ani chociażby "nic z tego, myślokształcie, idziemy dalej".
Po prostu podszedł do tego człowieka i nie zwracając uwagi na jego rozszerzające
się w przerażeniu oczy chwycił go za szyję. Zacisnął je z całej siły i przez pół minuty dusił
szamoczącego się strażnika, próbującego za wszelką cenę wyrwać się z żelaznego uścisku
naukowca.
Po chwili martwe ciało osunęło się na ziemię z głuchym odgłosem, jakby
tąpnięciem, które miało utkwić Burnfieldowi w pamięci już do końca życia.
310
- Zabiłeś go! Zabiłeś! - wystękał przerażony dziennikarz.
- Zamknij się i pomóż mi ukryć ciało. To tylko myślokształt, Jack, nic więcej. On
nie istnieje, ON NIE ISTNIEJE NAPRAWDĘ JEST TYLKO CZĘŚCIĄ SNU
ZAPOMNIAŁEŚ O TYM?! - ryknął noblista, a w jego oczach Burnfield dostrzegł coś tak
przerażającego, że nie mógł w nie spoglądać ani sekundy dłużej. To nie była zwyczajna
determinacja, to było już czyste szaleństwo, takie w imię którego człowiek jest zdolny
usprawiedliwić zabójstwo nie jednego, nie trzech, ale całych milionów osób i nie
zastanawiać się nad dokonanym czynem ani przez chwilę.
Zabójstwo w imię wyższej konieczności. Tak by to nazwał Schmidt.
- Zabiłeś ochroniarza... cholera jasna, udusiłeś go gołymi rękoma... - mamrotał
zszokowany Jack, w zasadzie nie otwierając ust. - Jak mogłeś to zrobić, jak mogłeś udusić
człowieka...
Profesor nie zwracał już uwagi na Jacka. W myślach określał jego zachowanie
sentymentalnymi bzdurami. Nie może być tak, że jakiś element podświadomości pokona
nas podczas próby osiągnięciu celu, myślał, próbując samemu przeciągnąć ciało
stukilogramowego strażnika muzealnego.
- Pomożesz mi go ukryć, czy pozwolisz, żeby za parę chwil nas tu zlinczowali? zapytał wzburzony naukowiec.
Jack nie potrafił wyjaśnić swej decyzji już do końca życia. A jednak, blady jak
ściana, chwycił obie kostki strażnika i pomógł Drzewieckiemu przetaszczyć trupa do
pomieszczenia socjalnego, opatrzonego wielkimi literami, krzyczącymi "TYLKO DLA
PERSONELU".
4.
Dwadzieścia mil na północny zachód od Liberty Island sterowce dokonały już
pełnego obrotu o sto osiemdziesiąt stopni, znowu kierując się w stronę miasta. Siedem
potężnych maszyn, wypełnionych po brzegi lżejszym od powietrza gazem, z głuchym
buczeniem sunęło nad peryferiami Nowego Jorku.
Zasiadająca za sterami postać w garniturze wyczuła znajome pyknięcie w
powietrzu, tak jak ludzie wyczuwają nagle dochodzący do ich nozdrzy smród. To, co
wyczuł sternik, było silne i bardzo klarowne. Biło wyraźnie z jednego miejsca, jak gdyby
wskazując drogę. To coś było usprawiedliwianą nienawiścią.
- Generale, czy pan również wyczuwa to... coś... coś się stało właśnie w tej chwili.
Fala nienawiści dochodzi z tamtej strony. Jest mocna, niezwykle mocna - powiedział
agent specjalny, za wszelką cenę nie patrząc w twarz swojego przebrzydłego pana i
stwórcy.
311
- Wiem, Darlović - rzekła postać w czarnym, skórzanym mundurze, oblizując
zarobaczonym językiem gnijące wargi. - Wszystko jasne. Już wiem gdzie oni są.
Mroczny generał spogląda przez swoje wychudzone do granic możliwości prawe
ramię. Za jego plecami dyszy odgłosem setek umęczonych dusz, potężnych rozmiarów,
czarny jak noc pies o wysokich łapach. Przez chwilę suma wszystkich ludzkich lęków
spogląda na swoje pseudozwierzę, a czarny potwór odwzajemnia spojrzenie swego pana,
szczerząc kły. Piana toczy mu się z pyska. Język tego wściekłego czegoś, co
prawdopodobnie przed poznaniem demonicznego tworu, było zwierzęciem, jest długi na
dobry metr.
Prawdziwy Cerber, myśli generał.
Największy spośród wszystkich sterowców skorygował kurs. Kierował się samotnie
prosto w stronę pomnika.
5.
- Nie mamy wiele czasu, Jack - rzecze profesor, gdy mężczyźni znajdują się na
szczycie schodów, w tej części Statui, która była dostępna dla zwiedzających. Od wielu lat
turyści mogli podziwiać rozległą panoramę Nowego Jorku jedynie poprzez wizjery w
ogromnej tiarze, zamieszczonej na głowie pomnika. Wbrew obiegowej opinii nie było
możliwości dotarcia jeszcze wyżej, na szczyt pomnika, którym była pochodnia, trzymana
przez Nowojorską Panią w wysoko uniesionej do góry ręce.
Przynajmniej nie w rzeczywistości pozasennej.
- Nie wydaje ci się, że dotarcie na samą górę nie jest zbyt mądre, Adamie? - pyta
Jack, i były to pierwsze słowa od czasu mordu dokonanego na myślokształtnym
ochroniarzu muzealnym. Dziennikarz bez większego zdumienia stwierdza, że jego głos
jest roztrzęsiony i pomału dociera do niego, że w tej chwili naukowiec przeraża go co
najmniej tak samo, jak generał Mondoe, który zbliżał się do nich bez wątpienia. Odcinamy sobie drogę ucieczki!
Profesor nawet na niego nie spojrzał, był zbyt zajęty otwieraniem zamka do drzwi,
za pomocą kolejnych kluczy, zebranych w ogromny pęk, należących do zabitego przezeń
strażnika. Nie były opatrzone żadnymi breloczkami, dlatego musiał próbować metodą
prób i błędów.
- Drogę ucieczki odcięliśmy sobie w momencie, w którym znaleźliśmy się na
wyspie - odpowiada Drzewiecki po chwili, gdy zamek puszcza i rozlatuje się z hukiem, a
drzwi stoją przez dwójką mężczyzn otworem. - Na górę, Jack, bez dyskusji. Znaleźliśmy
się w tym momencie snu, w którym nasze losy zostały postawione na szali. Jeśli będziemy
312
teraz tracić czas na dywagacje, Mondoe dopadnie nas szybciej, niż będziesz w stanie
powiedzieć "schizofrenia".
6.
- Jezusie przenajświętszy! - krzyczy łysiejący myślokształt, znajdujący się wśród
tłumu ludzi, zgromadzonego na wyspie. Mężczyzna ten jest hydraulikiem niskiego
wzrostu, ma dwie córki i ukochaną żonę, niech będzie jej na imię Karen. Na co dzień cała
czwórka zamieszkuje wspólnie mikroskopijnych rozmiarów domek jednorodzinny w
miejscowości Bangor w stanie Maine. Sam hydraulik (z wykształcenia elektryk) nie ma
imienia, wszak nikt mu go nie nadał, ale na poczet przykładu, przyjmijmy W jego
myślokształtnej świadomości po raz pierwszy od czasu, kiedy się narodził, to znaczy od
jakichś piętnastu sekund, budzi się pierwsze uczucie, emocja tak silna, że całkowicie
dominuje jego umysł.
Lęk.
Mąż Karen z Maine stoi niemalże przy brzegu zachodniej strony Liberty Island.
Podobnie jak kilka tysięcy zgromadzonych za jego plecami osób, myślokształt unosi głowę
wysoko do góry. Widzi przepotężny sterowiec, stale obniżający wysokość. Swastyka na
boku wypełnionego helem kadłuba boleśnie utwierdza go w przekonaniu, że z całą
pewnością skręcił dzisiejszego dnia w niewłaściwą stronę.
- To sen - szepcze, choć oczywiście nikt go nie słyszy, bo skumulowany ryk tysięcy
przerażonych gardeł jest tak głośny, że nie do zniesienia. - Pieprzony absurd. Naziści już
dawno nie istnieją. To nie ma prawa zdarzyć się w rzeczywistości. To nie istnieje
naprawdę!
Oczywiście miał rację.
Ale to działo się, działo się właśnie w tej chwili. I miało dziać się nadal, ku jego
wielkiej boleści. Hydraulik był jednak w błędzie w jednej kwestii i miał ku temu prawo, bo
nazistowski symbol był mylący. W żadnym wypadku zgromadzeni na wyspie i w ogóle w
całym Nowym Jorku ludzie nie mieli do czynienia z nazistami.
Choć może gdyby mieli, tak byłoby dla nich lepiej.
7.
Trzydzieści dwie sekundy.
- Popatrz - mówi Drzewiecki do Burnfielda, wyciągając rękę przez wizjer w
pochodni i wskazując palcem w stronę lądu. - Spójrz na myślokształty. To niesamowite
jak bardzo przypominają nam ludzi. Poruszenie wśród tłumu rośnie, za kilka chwil
313
przekształci się w panikę, która przejmie kontrolę nad tłumem. Zapanuje zasada owczego
pędu - najsilniejsze jednostki wskażą słabszym co robić.
Dwadzieścia siedem sekund.
- A co robić? - zapytał dziennikarz.
- Uciekać. Uciekać jak najdalej stąd, choćby i wpław.
- Będą wskakiwać do wody?
Dwadzieścia trzy sekundy.
- Gdy Mondoe wyjdzie ze sterowca? O Boże, tak - profesor mówił to takim
niewzruszonym głosem, że Jack zastanawiał się, kiedy i czy kiedykolwiek zauważył
przejawy jako takiej dozy człowieczeństwa u faceta, z którym krył się teraz w wielkiej
pochodni.
- Czy ty się w ogóle nie boisz? - zapytał Burnfield po dłuższej chwili. Sterowiec cały
czas obniżał wysokość.
Profesor nie odpowiedział od razu. Ale kiedy przemówił, widać było, że waży każde
słowo. Jego głos był suchy i zachrypnięty.
Dwanaście sekund.
- Boję się Jack. Boję się jak cholera. Wiem co może z nami zrobić Mondoe i wiem,
że dopadnie nas prędzej czy później. Nie mam dla ciebie żadnej wskazówki, złotej rady czy
panaceum na wszystkie twoje obawy. Rozwiązanie tkwi w tobie, nie we mnie.
- Nie wiem co powiedzieć.
Pięć sekund.
- Postaraj się myśleć o czymś szczególnie szczęśliwym - poradził Drzewiecki. - I nie
zapominaj, że to tylko sen.
Sterowiec zdążył obniżyć wysokość z kilkudziesięciu do kilkunastu metrów nad
poziom rzeki Hudson. Minęły jeszcze trzy sekundy. Wielkie cygaro wypełnione helem
rzucało cień na całą Liberty Island.
To niesamowite jak szybko udaje znaleźć się wolną przestrzeń na pozornie
zaludnionym do granic możliwości trawniku pod Statuą. Okazuje się, że na Liberty Island
było jednak wolne od ludzi miejsce, wystarczyło po prostu by przerażony tłum
rozpierzchął się na wszystkie strony, deptając się nawzajem i tratując co słabszych,
zalewających się łzami, krzyczących coś o apokalipsie świętego Jana i sądzie ostatecznym.
Nie przeszkadzało im to, że zaczęli dosłownie wchodzić sobie nawzajem na głowy.
Wszystko byleby tylko znaleźć się dalej od lądującej na ziemi maszyny.
Ponoć nazywają to instynktem samozachowawczym.
Ludzie pchają się, w ruch idą łokcie i barki. Przyglądający się wszystkiemu Jack
przypomina sobie panikę na Judenrampe, kiedy zgromadzeni przy wagonach bydlęcych
314
niedoszli więźniowie Auschwitz próbują ratować życie przed strzelającym esesmanem.
Kolejny raz chaos przejmuje kontrolę nad tłumem.
- Prawdziwa jednomyślność panuje tylko na cmentarzu - myśli natychmiast Jack.
Tyle jeśli chodzi o jego skupianie się na szczególnie szczęśliwych wspomnieniach.
Jedna sekunda.
Sterowiec
wylądował.
Pomruk
silników
nie
jest
tak
głośny,
jak
ryk
messerschmittów, tym bardziej że z chwilą zetknięcia się maszyny z ziemią motory
natychmiast cichną.
Drzwi kabiny otwierają się. Przez ostatnią, dłużącą się jak najgorsza chwila w życiu
sekundę panuje solidarna cisza.
Gdy dziesiątki tysięcy głów dostrzegają w progu sylwetkę człekokształtnego stwora,
nie jest jeszcze tak najgorzej. Postać w nazistowskim mundurze stoi tyłem do ludzi,
prezentując im swoje wychudzone plecy.
- Może nie będzie tak najgorzej - mamrocze student w okularach, trzymający pod
ramieniem białego laptopa. - Przecież nie wystrzelają nas wszystkich, no nie?
Nie mieli by w tym żadnego interesu... Na Boga, czemu mieliby to robić?
Młody mężczyzna próbuje chyba uspokoić siebie przede wszystkim. Rozgląda się,
próbując odnaleźć aprobatę wśród przerażonych twarzy. Nikt nie odpowiada. Dopiero
mała dziewczynka w różowej kurteczce, trzymana na rękach przez swoją mamę, zupełnie
niepotrzebnie wskazuje palcem w stronę ogromnej maszyny, uśmiecha się i przełamuje
martwą ciszę słowami:
- Zobacz mamusiu! Ten pan ma pieska!
W istocie warcząca bestia przysiadła przy nodze swojego piekielnego pana.
Trzymana przezeń na krótkiej smyczy wpatruje się w tłum warcząc i tocząc pianę z pyska.
Jest czarna jak noc, a w lśniących nienaturalnym blaskiem oczach kotłuje się rządza krwi.
- Ale ma długi język!
Wtedy generał Mondoe odwraca się.
Na widok jego gnijącej, szpetnej twarzy tłum wydaje z siebie przeciągłe "oooch!".
Znajdujący się najbliżej sterowca ludzie zaczynają płakać jak małe dzieci.
Kilka kobiet piszczy z ogromnej bojaźni. Słychać wypowiadane pierwszy raz od
wielu lat modlitwy do miłosiernego Boga.
Ale Mondoe nie przejmuje się tym, jest całkowicie skupiony na swoim jednym,
jedynym celu.
- Gdzie jest Jack Burnfield - syczy potwór. - Słyszycie podmioty? Interesuje mnie
tylko, gdzie jest Jack Burnfield.
315
- To... to nie może być prawdziwe - mówi gruby mężczyzna we flanelowej koszuli,
do swojego kilkunastoletniego syna. - Kochanie, nie patrz.
Po czym zasłania mu oczy dłońmi.
Cisza.
- BURNFIELD DAJĘ CI MINUTĘ NA TO ŻEBYŚ STANĄŁ PRZEDE MNĄ JAK
MĘŻCZYZNA! - ryczy Mondoe z taką siłą, że nikt spośród przerażonych, pogrążonych w
milczeniu ludzi nie ma już żadnych wątpliwości: nie mają do czynienia z człowiekiem. To
co stoi przed nimi i szuka jednego z nich, jest najwyraźniej samym szatanem.
- Nie wiecie co się dzieje ludzie? - śmieje się wynaturzonym i przerażająco
absurdalnym śmiechem Żyd. - Naprawdę nie wiecie co się dzieje? Oto nadszedł dzień
zagłady! Wszyscy jesteśmy zgubieni! Przebacz mi panie, błagam odpuść wszystkie moje
grzechy!
Po czym kryje twarz w dłoniach i płacze rzewnymi łzami.
Wtedy w progu sterowca pojawia się agent specjalny Rifat Darlović. Podchodzi, nie
bez oporów, do generała i salutuje mu. Ten odwzajemnia gest, wolną ręką, w której nie
trzyma smyczy. Nie mówią do siebie ani słowa. Przez chwilę trwają w milczeniu,
przyglądając się ludziom na wyspie. Generał Mondoe wykrzywia dziurę w twarzy. Chyba
się uśmiechał.
- Uwolnij psa - mówi po chwili do ogromnego Serba.
Rifat natychmiast wykonuje rozkaz: spuszcza ogromną bestię z długim językiem ze
skórzanej smyczy.
- Szukaj, Cerber! Szukaj Jacka Burnfielda!
- Jezu Chryste... - szepcze ktoś, ale nikt go nie słyszy.
Pies nie czekając nawet jednej sekundy skacze z progu sterowca i zanurza się w
tłumie.
- NA KOLANA! - krzyczy Mondoe. - NA KOLANA PRZED WASZYM PANEM,
PIONKI! KTO WSKAŻE JACKA BURNFIELDA, TEMU OSZCZĘDZĘ ŻYCIE!
Większość natychmiast wypełnia polecenie, bez żadnego gadania. Ludzie padają
na trawę. Szum przy tym panujący jest niezwykle głośny, wszak i ludzi jest bardzo, bardzo
wiele. Zgromadzili się na wyspie, aby uratować życie. Jak wielką ironię losu musieli
odczuwać teraz, klęcząc przed potworem ze swoich najgorszych koszmarów?
Ogromny pies krąży wśród tłumu, obwąchując co niektórych mężczyzn i
przyglądając się małym dzieciom z niekłamaną żądzą mordu. Gardłowe warczenie
dochodzące z wypełnionej zębami paszczy jest niepodobne do żadnego odgłosu jaki
wydaje z siebie jakikolwiek zwierzę na ziemi.
Jakby pochodziło z samego piekła.
316
- BURNFIELD, ZA MINUTĘ CERBER ZACZNIE ICH ROZSZARPYWAĆ NA
STRZĘPY! - ryk generała jest tak głośny, że dociera do każdego zakamarka Liberty Island.
Także na szczyt Statui, gdzie Jack przygląda się wszystkiemu płacząc i rwąc włosy z głowy.
- Nie! - krzyczy w jego stronę student z laptopem - Potworze, nie masz prawa...
Nie dokończył. Potworny brytan Mondoe zagryzł go w następnej chwili.
- No, może mniej niż za minutę - rzekł Mondoe do swojego sługi, Rifata po czym
zaczął się śmiać przeraźliwym śmiechem, przypominającym kraczenie wygłodniałych
wron.
Potężny Serb nie wydał z siebie ani jednego dźwięku.
- Nie znajdziesz go! - słyszy w tej samej chwili z ogromnego tłumu. - A choćbyś
nawet go znalazł, nie pokonasz go, potworze!
Mondoe jest zaskoczony.
- Słyszałeś to? - pyta Rifata, ale nie traci czasu na próżne konwersacje. - Dalej,
podmiocie! Przyprowadź mi ich natychmiast!
Nogi agenta specjalnego dotykają nowojorskiej ziemi. Serb kroczy dumnie między
klęczącymi na kolanach ludźmi, wpatrującymi się w niego jak w nowego Boga.
- Kto to powiedział? - pyta Darlović.
Drżący ze strachu chudzielec w białej bluzie z kapturem oczami pokazuje mu parę
w podeszłym wieku, klęczącą za jego plecami.
- Jesteście rodzicami Burnfielda? - pyta Rifat, patrząc na mężczyznę i kobietę z
siwymi włosami. - Pytam: czy jesteście rodzicami Jacka Burnfielda?
Mężczyzna nie odpowiada. Wtedy agent specjalny uderza kobietę pięścią w twarz.
- Tak! - przyznaje wreszcie mężczyzna. - Nazywam się Stanley Burnfield, a to moja
żona Gloria. Jeżeli uważasz, sługo, że pokonasz mojego syna, to znaczy tylko tyle że
jeszcze go nie znasz.
- Przekonamy się - odpowiada Darlović, po czym pstryka w ich stronę palcami. - Za
mną.
Państwo Burnfield nie tracą czasu na dyskusję. Z niemałym wysiłkiem podnoszą
się z udręczonych reumatyzmem kolan i podążają za odzianym w garnitur wielkim
agentem.
- Nie bój się, kotku - szepcze Staszek do ucha Glorii Burnfield. - Wyobraź sobie, że
to sen. To tylko zły sen...
Miał rację. Kiedy stanęli oboje, żona i mąż, matka i ojciec, naprzeciw przeraźliwej
sumy wszystkich ludzkich lęków, w niezrozumiały sposób, ani ona, ani on nie czuli lęku.
Mondoe rozszerzył dziurę w twarzy, tym razem by dać upust uczuciu
niewypowiedzianego triumfu.
317
- Rodzice Jacka Burnfielda... - mlasnął jęzorem przyglądając się starszemu
małżeństwu. Kilka robaków z jego ust spadło na nowojorską trawę. Mondoe znów czuł
swoją niewypowiedzianą potęgę i karmił się poczuciem rozchodzącej się po całym jego
ciele rozkoszy.
- Generale, Cerber...
- Niech się bawi - rzekł, potwór, nie odrywając oczu od Staszka i Glorii. Przyglądał
im się tak jeszcze przez kilka chwil, aż wreszcie ryknął na całe gardło: - SPÓJRZ
BURNFIELD! GDZIEKOLWIEK JESTEŚ SPÓJRZ NA ROZGRYWAJĄCĄ SIĘ W TEJ
CHWILI SCENĘ! SŁYSZYSZ JACK? TO NADCHODZI! TO JUZ TU JEST, TY MAŁA
GNIDO!
- Och, Staszku - rzekła Gloria, chwytając swojego ukochanego, zmarłego w Aspen,
męża. - To ma być potwór? Wydziera się jak zepsute radio. No i wygląda zupełnie jak jakiś
pajac.
- Masz rację kochanie - cmoknął ją w czoło Stanley. - Nie zwracaj uwagi. To jakiś
idiota.
- NIECH SIĘ STANIE! NIECH SIĘ STANIE, NIECH SIĘ STANIE! - ryknął
trzykrotnie Mondoe.
Martwe ciała starego małżeństwa osunęły się na ziemię.
8.
Cisza na najwyższej kondygnacji Statui Wolności jest niesamowita. Przenika ją
tylko łkanie Jacka Burnfielda - syna, którego rodzice właśnie zginęli w tragiczny sposób.
- Przenajświętszy Jezu, on ich zabił! - płacze dziennikarz. - On zabił moich
rodziców!
- Jack, nie! - próbuje go przekrzyczeć noblista. Trzyma go za koszulę, a pięści ma
zaciśnięte z całych sił. Nie może pozwolić na to, aby Mondoe go sprowokował!
Nie mogą opuścić bezpiecznej kryjówki!
- Puść mnie! Idę go zabić! - próbuje się wyrwać dziennikarz.
Uderzenie z otwartej dłoni w twarz, przywraca Burnfielda do porządku.
- Oni już nie żyją Jack. - szepcze profesor. - Umarli wiele lat temu.
Burnfield nie mógł w to uwierzyć. Wiedział, że to prawda. Ale to co odczuwał w tej
chwili, potrzebę zemsty, za to co ten plugawy potwór śmiał zrobić jego rodzicom, było
prawdziwe. Tak strasznie prawdziwe, że...
Jack bierze cztery głębokie oddechy.
- Puść mnie, Adam.
- Czy... - waha się profesor.
318
- Puść mnie. Proszę.
Adam Drzewiecki ustępuje. Przez chwilę zastanawia się, czy dziennikarz nie
wykorzysta okazji i nie ucieknie po schodach w dół, aby już po chwili nie znaleźć się
naprzeciw generała, a było to przecież możliwe, wszak on sam, człowiek starej daty, nie
pognał by za nim po schodach, nie powstrzymałby młodego, silnego mężczyzny na siłę.
Jack stał jednak naprzeciw niego. Nie wyglądał na kogoś, kto chce go oszukać. W
tej samej chwili do Drzewieckiego dotarło, że Jack Burnfield właśnie stracił rodziców.
Ponownie.
- Jack... - noblista przez chwilę się waha, jak gdyby bojąc się powiedzieć, tego co
pomyślał. - Istnieje jeden sposób, na to, żebyśmy mogli pokonać Mondoe.
- I mówisz mi o tym dopiero teraz?
- To nie tak. Nigdy wcześniej nie próbowałem tego zrobić w taki sposób.
- W jaki sposób?
- Za pomocą pnącza duszy.
Jack uniósł brwi z powątpiewaniem, ale rozszerzył też załzawione oczy.
- Pnącza... czego?
- ...duszy. To substancja psychoaktywna. Postaraj się sprostać Mondoe w tym śnie.
Będzie bolało jak cholera, on zrobi wszystko, żeby cię zniszczyć, ale nawet on ma
ograniczony czas. Jeśli uda ci się przetrwać spotkanie z nim...
- ...nie kończ.
Zamilkli.
- Jak ty go widzisz, Adam? - pyta Jack, ocierając łzy z policzków. Były gorące i
piekły jak kwas. - Jak wygląda Mondoe w twoim śnie?
- To... cóż... ma gnijącą twarz, długi jęzor i wielkie, zamglone oczy. I prochowiec.
Szary, prochowiec z wysokim kołnierzem. Nie ma nazistowskiego munduru, to oczywiste.
I czapki, którą jak rozumiem stanowi w twoich snach element jego nazistowskiego
munduru. Ma długie przerzedzone włosy. I uśmiech... - zawahał się - ...uśmiech klauna.
- Klauna?
- Nie pytaj, Jack.
- Zapytam, ale o co innego – dziennikarz wskazał na klęczących i wzywających
wszystkie znane bóstwa ludzi na trawniku. - Każdy z nich widzi go inaczej?
- Nie sądzę. To nie są ludzie.
Ale w to Burnfield już nie uwierzył.
- Wychodzę do niego.
- Nie! – zaprotestował Drzewiecki. - Mówiłem ci! Nie może...
Ale urwał w pół słowa.
319
Jack Burnfield pognał w dół schodów na spotkanie ze swoim największym lękiem.
9.
- WYŁAŹ TY TCHÓRZLIWY ĆPUNIE, WYŁAŹ ABYM MÓGŁ SIĘ Z TOBĄ
ROZPRAWIĆ! - ryczał generał. - SĄDZISZ, ŻE UDA CI SIĘ PRZETRWAĆ CAŁY SEN,
ZANIM CIĘ ZNAJDĘ?
Niektórzy z klęczących rozglądali się po sobie. O czym mówił ten pochodzący z
piekła potwór? Kim był człowiek, którego poszukiwał i dlaczego temu mrocznemu
monstrum tak bardzo na nim zależało?
Na to pytanie uzyskali odpowiedź szybciej niż podejrzewali.
- JACK BURNFIELD, NIGDY W ŻYCIU NIE SPOTKAŁEM...
- ...większego tchórza? - mówi ktoś za klęczącą matką, trzymającą na rękach
dziewczynkę w różowej kurteczce. - Będziesz musiał to odszczekać, Mondoe. Jestem tutaj.
Bestia rozszerzyła oczy. Były zamglone, ale tylko pozornie błądziły nieprzytomnym
wzrokiem. W rzeczywistości generał Mondoe analizował już każde słowo Burnfielda.
Każda myśl Jacka została poddana szczegółowemu prześwietleniu. Każde słowo, każdy
gest, każde mrugnięcie powiekami, nie uszło uwadze sennego demona, który stojąc
naprzeciw Jacka z rękoma odzianymi w skórzane rękawiczki założonymi za plecy,
pogrążył się w poczuciu rosnącej energii która się karmił. Była to nienawiść, a także
strach, wielki strach. O tak... generał Mondoe wyraźnie wyczuwał bijący od Jacka smród
lęku, a także rosnącą w jego umyśle gorycz, wypełniającą go po same brzegi
- Wydaje ci się, że rozmawiasz z kolejnym myślokształtem, które z tak wielką
lubością opisywał ci ten twój szaman? - zapytał generał.
Jack zacisnął prawą pięść. Nie patrzał na generała, jego twarz kojarzyła mu się z
czymś wyjątkowo obrzydliwym, jak gdyby ktoś kazał mu przypatrywać się amputacji
własnej kończyny. Burnfield zdawał sobie sprawę, że choć znajduje się we śnie, to właśnie
stoi przed największym wyzwaniem jakie kiedykolwiek przed nim postawiono.
Jeśli zawiedzie Mondoe go opęta - wiedział o tym doskonale.
- Zostaw moich rodziców w spokoju, demonie. Nakazuje ci opuścić mój sen wypowiedział słowa rozkazu.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, ćpunie - rozszerzył dziurę w twarzy demon.
- Nie mam zamiaru!
Wtedy Mondoe podszedł do Jacka.
Z każdym krokiem, kiedy się zbliżał, Burnfield przypominał sobie kolejne,
następujące po sobie najgorsze momenty swojego życia. Pierwszy krok zbliżającego się
Mondoe: uderzył Stanleya, własnego ojca w twarz i uciekł z domu. Drugi krok: Gloria
320
Burnfield zalewa się łzami, odkrywając że ich najukochańszy syn ich opuścił, aby
zamieszkać na Queens i ćpać kokainę. Kolejny: goryle O'Conelly'ego w mundurach tłuką
go przywiązanego do łóżka, i grożą odcięciem penisa. Jeszcze jeden: pochlastana żyletką
Cynthia leży na podłodze wynajmowanej przez niego klitki, w kałuży krwi. Zdaje się tym
leżeniem szydzić z jego marzeń i planów.
Ostatni krok był najgorszy. Nie była to już żadna wizja, to była po prostu
rzeczywistość i to przeraziło Jacka najbardziej. Mondoe znajdował się już na odległość
dłoni. Ich twarze praktycznie stykały się ze sobą. Wargi Jacka zadrżały mimowolnie,
kiedy przyglądał się z bliska gnijącej twarzy i robakom między czarnymi zębami. Mondoe
był obrzydliwy, tak strasznie obrzydliwy!
Twór jakby usłyszał tę myśl, bo przybliżył pysk jeszcze bardziej. Okrutny fetor
dotarł do nozdrzy Jacka - ten zapach przywodził mu na myśl gnijące truchło
rozszarpanego przez nieznaną bestię zwierzęcia.
- Wydaje ci się, bezwartościowa istoto, że istnieje zbiór zasad, jakiś mentalny
kodeks twojego szarlatana Adama Drzewieckiego, dzięki któremu zwiększysz swoje
szanse na przeżycie - szepnął twór w mundurze, świdrując umysł Jacka zamglonymi
oczami. Przykre wspomnienia płynęły kaskadowo. Jako małe dziecko, podczas odwiedzin
u kolegi z klasy zsikał się do łóżka. Pierwsza dziewczyna, w której zakochał się w wieku
siedmiu lat wyśmiała go na oczach całej szkoły i nazwała go debilem. Prostytutki, z
których usług korzystał, a było ich tak wiele, tak strasznie wiele!
Jestem złym człowiekiem, pomyślał Jack. Najgorsze miało jednak dopiero
nastąpić.
Oto bowiem Mondoe wyciąga rękę z kieszeni, trzymając w dłoni niewielkich
rozmiarów lśniący metalicznie przedmiocik.
- Spójrz na mój zegarek - rzekł Czarny Myślokształt.
Nie! - usłyszał Jack głos pod czaszką, nie należał on jednak do Mondoe, tylko do
jego własnego rozsądku. Cokolwiek zrobisz, nie patrz w stronę tego diabelstwa! To coś
wyjątkowo złego, coś na co nie masz prawa nigdy spojrzeć, rozumiesz?!
- Spójrz na zegarek - zanucił Mondoe. - Spójrz na mój medalik, Burnfield.
- Zostaw... mnie... - cedzi przez zęby Jack, jednak czuje, że potężna siła przyciąga
jego gałki oczne w kierunku trzymanego w dłoni Mondoe przedmiotu. Była to prawdziwa
walka, Jack czuł się tak, jak gdyby jego oczy wykonane były z metalu, a przedmiocik
mrocznego generała był najpotężniejszym magnesem jaki istniał na Ziemi.
Ból w oczach był tak samo realny jak strach Burnfielda. Oczy zaszły mu mgłą.
Jeszcze chwila a poleje się z nich krew!
- Zmierz się z kimś, kto zna cię trochę lepiej, Mondoe!
321
Jack usłyszał te słowa. Znał ten głos. Był słodki jak najpiękniejsza pieśń, jaką w
życiu słyszał. I choć obawiał się, że jakiekolwiek słowa na niewiele się zdadzą, gdy ma do
czynienia z sennym potworem (który nie dość, że był piekielnie inteligentny, to jeszcze
całkowicie szalony) to wreszcie, walcząc z najmocniejszym przyciąganiem jakie w życiu
odczuwał, odwrócił wzrok.
Zauważył ją. W jego śnie znów pojawiła się Anna Kamińska.
- Pojmać tę kobietę! - wrzasnął natychmiast generał, wskazując palcem na żonę
profesora. - Pochwycić tę dziwkę! Natychmiast!
Rifat Darlović biegnie w stronę Anny Kamińskiej, trzymającej w ręku lśniący
sztylet. Jack zauważył, że zarówno mroczny generał, jak i jego senny pomagier są
przerażeni widokiem pięknej kobiety. Dlaczego akurat ona stanowiła dla nich aż tak
wielkie zagrożenie?
Cóż, na pewno potrafiła wspaniale walczyć.
To, czego sparaliżowana na co dzień Anna Kamińska, była w stanie dokonać w
sennej rzeczywistości, przyprawiło Jacka o zawrót głowy. Oto kobieta, którą uznawał do
tej pory za kruchą i słabą, nie potrafiącą odrzucić myślenia swojego męża, a przede
wszystkim opracowanego przez niego narkotyku, w tej właśnie chwili, stała się obiektem
najwyższego podziwu, do jakiego był zdolny w tej chwili.
Rifat podbiegł do Anny Kamińskiej. Już wyciągał rękę w kierunku dłoni
trzymającej złowieszczo mieniącą się srebrzystym promieniem broń, kiedy Anna jednym
ruchem nogi w niemożliwie do opisania krótkim czasie usunęła mu się z drogi. Każdy
przeciętny myślokształt wylądowałby od razu na trawniku, zapewne budząc aplauz
zgromadzonych na Liberty Island innych myślokształtów, każdy, ale nie Rifat Darlović,
agent specjalny. Przestępując z nogi na nogę, potężny Serb natychmiast odwraca się w
stronę Anny, którą w jego przekonaniu pozostawił za plecami, tyle że Anny już tam nie
było. Zdezorientowany olbrzym rozgląda się, ale jest już za późno - sztylet Anny
Kamińskiej już dotyka jego szyi, on zaś w ciągu setnych części sekundy zamienia się w
posąg.
- Jeden ruch - rzecze żona Drzewieckiego. - Jeden jedyny ruch, i tracisz swojego
sługę.
Ale Mondoe tylko się zaśmiał.
- Czyń swoją powinność, ty mała kurewko. Zniszcz go, nie nadaje się do niczego,
skoro nie jest w stanie poradzić sobie, z kimś tak żałosnym jak ty.
Agent Darlović jest przerażony.
322
- Jeżeli mnie puścisz przysięgam na własne życie, że zostawię cię w spokoju. szepcze zszokowany sprawnością kobiety i groźbą niechybnej śmierci. - Rozumiesz?
Nigdy cię już nie dotknę, przysięgam!
- Twoje słowo nic dla mnie nie znaczy - odpowiada Anna i dociska sztylet na szyi
Serba. Przez chwilę wydaje się, że to koniec agenta Rifata Darlovića i łzy lecą ogromnemu
myślokształtowi z powiek zaciśniętych z całych sił. Twór w czarnym garniturze żegna się
ze swoim myślokształtnym życiem. A potem...
- Nie! Nie rób tego! - krzyczy Jack, ale jest już za późno. Anna puszcza Darlovića, a
raczej wypycha go przed siebie z tak potężną siłą, że agent ląduje na kolanach.
- Won do swojego generała, sługo! Nie jesteś przedmiotem tej walki, rozumiesz?
- Tak, pani! Tak! - płacze agent specjalny. Szybko wstaje i kulejącym krokiem
truchta do swojego pana, cały czas stojącego przy ogromnym sterowcu z nazistowskim
symbolem na kadłubie.
- Panie, tak bardzo przepraszam, ona... - próbuje się tłumaczyć przed generałem
Mondoe, cały czas nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie się stało.
- Bezwartościowy pionku, uwierz mi, że zajmę się tobą później - cedzi
rozwścieczony Mondoe w jego stronę. - Zejdź mi z oczu, nic nie warty podmiocie!
Po czym jednym ruchem ręki powoduje, że potężny wicher wpycha ponad
studwudziestokilogramowego agenta wgłąb kabiny sterowca. Agent przez sekundę, może
półtorej, leci w powietrzu z idiotycznym wyrazem twarzy, po czym uderza głową w
metalową poręcz i traci przytomność. Z jego rozciętego łuku brwiowego sączy się czarna
krew.
Jack nigdy w życiu nie był równie skupiony co teraz, choć miało to podłoże
bezrozumnych, gorączkowych poszukiwań, dosłownie jak gdyby prowadził poszukiwania
maleńkiego złotego pierścionka z brylantem w ogromnym lesie, metodą chaotycznego
kopania gołymi rękoma, trochę tu, a trochę tam. Prawie poczuł brunatną ziemię pod
paznokciami. Nie mógł powiedzieć, aby był skoncentrowany na jednej konkretnej myśli:
po prostu chciał za wszelką cenę zrozumieć, co swoim potężniejszym niż ogromne
przerażenie spojrzeniem chciała mu powiedzieć uwięziona Anna Kamińska.
Anna, co chcesz mi powiedzieć... proszę, daj mi jakiś sygnał, o co ci chodzi, o czym
możesz teraz myśleć... CO CHCESZ MI POWIEDZIEĆ, TY CHOLERNA SUKO?! - myślał
z nienawiścią, tylko przez chwilę dając upust frustracji, ale natychmiast przestał - w
końcu to tylko karmiło Mondoe.
Nie ma takiej siły, Burnfield. Ta dziwka kłamie!
Nie. To nie może być prawda. Oznaczałoby to, że to coś, przed czym teraz stoi, jest
niepokonane!
323
Dlaczego przed chwilą nazwał Annę cholerną suką? Przecież chciała mu pomóc,
była dobra. Zakochał się w niej, była piękna, tak bardzo piękna, a pomimo tego to zrobił:
bluźnił przeciw niej. To nie w porządku, to niesprawiedliwe. Anna Kamińska zasługiwała
na to, aby ją przeprosił. Dopiero wtedy będzie mogła mu...
No właśnie.
W tej samej chwili Jack Burnfield zrozumiał, że w rzeczywistości, KAŻDEJ
rzeczywistości, sennej i pozasennej, istniała taka siła, energia o niewypowiedzianej mocy,
która była w stanie odeprzeć kolejne mroczne wspomnienia i złe myśli, którymi Mondoe
infekował umysł jego i wszystkich innych. Moc ta była tak potężna, że gnijący stwór
obawiał się jej najbardziej ze wszystkich, jak do tej pory.
Siła przebaczenia.
- Przepraszam cię, Aniu - rzekł Burnfield. - Tak bardzo cię przepraszam.
Jedyne co zdążył wyczytać z jej ogromnych oczu, tych pięknych, mocno
umalowanych oczu, to: "o czym ty mówisz, wariacie?". Przez ułamek sekundy przyglądał
jej się, jeszcze choć przez tą żałośnie krótką chwilę szukając w jej ślicznej twarzy
zrozumienia. Potem spojrzał w pysk Mondoe. Furia wylewała się z niego tak mocno, że
jego gnijąca morda zaczęła się topić.
Czyżby właśnie odkrył sposób na wyjście z opresji w jednym kawałku? Nie miał
pojęcia. Ale postanowił spróbować.
- Wybacz mi Mondoe. Skupiłem się na odczuwaniu nienawiści do ciebie,
zapominając, że tak naprawdę w ten sposób cię karmię. - słowa niosły Jacka wysoko,
coraz wyżej i wyżej.
- ZAMKNIJ SIĘ!
Ani myślał:
- Chciałbym, żebyś wiedział, że i ja ci przebaczam - kontynuoował Burnfield. Jesteś zły, ale to nie powód, żeby kierować czystą złość w twoim kierunku. W gruncie
rzeczy naprawdę mi cię żal: przykro mi, że coś o wiele potężniejszego od ciebie, być może
sam Szatan, uczynił cię tak dalekim od miłości myślokształtem. Chciałbym tylko żebyś to
wiedział.
- NIE MÓW TEGO ŚMIECIU, ZAPOMNIJ O TYM, ŻE...
- Przepraszam cię, Mondoe.
- Niech się stanie! - generał wypowiedział te słowa w zasadzie bezdźwięcznie, tak
cichy był jego szept.
Liberty Island przestała istnieć.
324
Roztwór przestał działać? Pokonany Mondoe przerwał sen? Dziennikarz nie miał
pojęcia co właśnie się stało, ale wiedział jedno: drugi najgorszy sen w jego życiu właśnie
dobiegł końca.
325
Rozdział XIX
Ayahuaska
„Kryminalizacja narkotyków to XX-wieczny wynalazek Zachodu. Laudanum,
opiumowa tynktura, było w wiktoriańskiej Anglii w powszechnym użyciu, a
wymyślona w 1886 roku coca-cola do 1903 roku zawierała kokainę. Przed 1915 nie
było w USA stanu, który zakazywałby konopi indyjskich, które w Anglii pozostały
legalne do lat 20., podobnie jak heroina i kokaina. Zmiany zostały wymuszone wraz z
rozwojem armii z poboru i taśmy produkcyjnej według pomysłu Forda. Nikt nie
chciał, żeby senne odrętwienie ogarniało żołnierzy maszerujących do bitwy albo
robotników pracujących jak maszyny”
~ The Guardian
27 września, siódma rano, klinika psychiatryczna Drzewieckiego
1.
J
ack? Jack! Otworzył oczy. Tym razem widok sterylnie białego sufitu rozświetlonego
tysiącami ledowych diod nie wywołał już ulgi.
Rozejrzał się. Leżał na łóżku, naprawdę, po prostu leżał w tym cholernym
szpitalnym łóżku na plecach, z kołdrą skuloną w nogach. Rzeczywisty świat nadal po
prostu sobie istniał, był jak gdyby nigdy nic. Można by powiedzieć, że nic się nie zmieniło.
326
Że to był tylko sen.
Bo przecież był prawda? To się nawet nie stało naprawdę, to wszystko co przeżył,
cały ten koszmar, był tylko projekcją jego otępionego narkotykami umysłu. Senna mara,
tak na to mówią.
- Jack, spójrz na mnie!
Odwrócił się w stronę głosu. Obok niego na identycznym łóżku leżała Anna
Kamińska. Kontrast między piękną kobietą z raybanami na nosie, jaką spotykał w swoich
snach, burzą jej idealnych czarnych włosów, śniadej cery i pięknej, mocno umalowanej
buzi, a osobie, której przyglądał się w tej chwili, uderzył go niemal fizycznie. Anna
Kamińska nie była już piękna. Znów miała ten obłędny wzrok, fioletowe, żeby nie
powiedzieć, że po prostu czarne worki pod oczami. Znów była biała jak kreda i
wychudzona do granic ludzkiej wytrzymałości.
Znów była sparaliżowana.
Miał szczerą nadzieję, że tak się nie stało, ale był pewien, że zauważyła jego wzrok.
Był oceniający, a ocena wypadła tragicznie i trudno mu się dziwić. Czy on też, po całym
przeżytym koszmarze, po wszystkim tym, z czym musiał się zmierzyć, wygląda jak
śmierć? Oby nie.
- Jesteś już przytomny, Jack? Rozumiesz, że się obudziłeś? Jeśli tak, to... hej!
Witamy wśród żywych! - zaśmiała się kraczącym dźwiękiem z przepony.
- Jestem... przytomny - wypowiedział pierwsze słowa Jack, po czym przełknął ślinę
w wysuszonym gardle. - Tak, jestem, jestem. - dodał po chwili.
- To dobrze. Staraj się rozgraniczyć wszystko to co stało się w Nowym Jorku, a
wcześniej w Oświęcimiu. W tej chwili jesteś już zupełnie gdzie indziej, jesteś w Golgocie.
- Tak. Tak, jestem w Golgocie - wymamrotał Jack.
Czuł się niesamowicie. Jak gdyby wrócił z dalekiej podróży. Jak gdyby właśnie zdał
sobie sprawę, że spokój który go otacza, jednostajne buczenie klimatyzatora i białe
światło lamp są niedostępnym dla każdego luksusem.
Głowa znów opadła na poduszkę. Zamknął oczy, pragnął jeszcze przez kilka chwil
rozkoszować się poczuciem bezpieczeństwa. Mondoe i Darlović, choć nadal istnieli tylko
w jego głowie, byli w tej chwili daleko, był tego pewien.
Ale co Adam...
Jack odwrócił się nagle. Chciał zapytać profesora o coś, coś niezwykle istotnego.
Zanim jednak myśl, którą nosił przez ułamek sekundy w głowie, została przez niego
ubrana w słowa, a Jack wydał z siebie jedynie "Ada...", zdał sobie sprawę, że przygląda się
pustemu łóżku z wymiętą, przepoconą pościelą. Profesora Adama Drzewieckiego nie było.
327
- Wyjechał - usłyszał głos Kamińskiej. Spojrzał w jej stronę. Miała obie ręce
uniesione wysoko do góry, i leżąc zataczała nimi kręgi w powietrzu.
- Jak...
- On nigdy nie pieprzy się z wspominaniem snów po przebudzeniu. Kiedy się
obudził, po prostu wstał i wyszedł - wyjaśniła. - Taki już jest.
- Ale mówił, że analiza jest istotą całego przedsięwzięcia! Myślałem, że... że
będziemy...
- ...wspominać? Owszem, będziemy analizować sen, ale musisz tego dokonać
samemu. Dziennik snów, nie mówił ci?
- No tak, ale dokąd...
- Do Jednostki Centralnej. Pojechał do Jednostki Centralnej. Zajrzyj pod swoją
poduszkę.
Jack wykonał polecenie. Bez większego zaskoczenia odnalazł pod nią gruby zeszyt
ze skórzaną okładką, zdziwił się jednak i to bardzo, gdy ujrzał tłoczone w skórze litery
układające się w słowa "ANTIDOTUM: SNY JACKA BURNFIELDA".
- Antidotum?
Anna uśmiechnęła się krzywo.
- Jeszcze zanim przyjechałeś, kazał introligatorowi przygotować taki zeszycik. Ma
nadzieje, że będziesz skrupulatnie prowadził swój dzienniczek. - odrzekła, nie przestając
zataczać kręgów w powietrzu. - On w ogóle pokłada w tobie wielkie nadzieje, Jack.
- Co to znaczy?
Ale ona obróciła się do niego plecami.
- Pisz, Jack. Ja jeszcze trochę się prześpię.
I zasnęła.
Jack jeszcze przed dłuższą chwilę leżał na wznak na swoim łóżku. Czas po raz
kolejny stracił dla niego znaczenie, a on dopiero teraz zrozumiał dlaczego w tym
pomieszczeniu nigdy nie zawiśnie na ścianie żaden zegar. W miejscu takim jak to, czas,
miałby wymiar jedynie orientacyjny. Tkwiąc w bezruchu w sterylnym boksie kliniki
Adama Drzewieckiego dotarło do niego, że upływające sekundy i minuty, przekształcające
się dziwnym zbiegiem okoliczności w godziny i dni, mogą być niczym innym jak tylko
złudzeniem, jednostką przyjętą przez człowieka, ubraną w coś, co nazywamy
upływającym czasem.
Teraz wydawało mu się to kompletnie bez sensu.
Wstał, jego bose stopy dotknęły lodowato zimnej posadzki na podłodze. W tej
samej chwili Jack pomyślał, że najprawdopodobniej dopiero w tej chwili zaczął
postrzegać wszystko to co go otacza za w pełni realne. Był jednak w błędzie, nic nie miało
328
być dla niego
takie jak
wcześniej, przed przybyciem do
słynnego
szpitala
psychiatrycznego górującego nad dziwnym miejscem zwanym Golgotą.
Jack Burnfield już do końca życia miał mieć problemy z odróżnianiem
rzeczywistości od snu. I najgorsze w tym wszystkim było to, że nie przejmował się tym ani
trochę.
Otworzył drzwi wejściowe do szpitalnego boksu i wyszedł na korytarz.
Elektroniczne urządzenie, zapewne alarm, zapiszczało trzykrotnie, ale on nie zwrócił na
to najmniejszej uwagi.
Poszedł do łazienki znajdującej się na końcu korytarza na piętrze. Wszedł do
środka i omal nie krzyknął na widok nieznanego faceta, którego dostrzegł; aż dziesięć
sekund zajęło mu doprowadzenie walącego jak młotem ze strachu serca do porządku i
uświadomienie sobie, że oto przygląda się swojemu własnemu odbiciu.
- Kim ty jesteś, sukinsynu? - pomyślał wpatrując się w swoją twarz, zlepione w
grube strąki włosy, i wyraźnie uwydatnione kości policzkowe. Czy to tylko wymysł jego
chorej wyobraźni, czy naprawdę oczy zapadły mu się głęboko w oczodoły?
- Nie, to na pewno przez koks - pomyślał. - Typowe objawy odstawienia, nic więcej.
Na pewno.
Przez chwilę wpatrywał się jeszcze w swój pokryty zarostem "zawszony pysk
przyjacielu", obawiając się, że za chwilę usłyszy głos pod czaszką. "Przybyłeś, ty mały
ćpunku! Jak dobrze, że przybyłeś!". Albo "Nie myśl sobie, że to koniec, Burnfield,
złożyłem ci oficerską obietnicę. Ja nie rzucam słów na wiatr, słyszysz?".
Na szczęście nic takiego się nie stało. To była tylko jego wyobraźnia.
Tylko wyobraźnia.
Przez tydzień Jack na zmianę śpi, normalnym zdrowym snem i prowadzi dziennik
snów. Początkowo bał się zasypiać, ale szybko okazało się, że gdy skupia się głównie na
tym, żeby nie ćpać, i nie pożąda roztworu, wtedy demony w nazistowskich mundurach
milknie. Tak więc Jack śpi w nocy, a w dzień pisze o swoim śnie w Auschwitz i w Nowym
Jorku. Pisze o Mondoe. Pisze o swojej tragicznie zmarłej Cynthii.
Dni mijały, a Jack wypełnił słowami dobrą połowę swojego dwustukartkowego
dziennika. Nie rozmawiał z Anną, która albo go unikała, albo naprawdę zapadała w sen,
za każdym razem kiedy próbował z nią porozmawiać. Szybko przeniósł się więc do boksu
obok, tak aby nie przeszkadzali sobie nawzajem podczas nieobecności profesora
Drzewieckiego.
329
2.
Minął tydzień.
Jack pamiętał z tego okresu stosunkowo niewiele. Na pewno dużo pisał: całą
uwagę skupił na tym, aby jego dziennik snów stał się jak najdoskonalszy, jak
najdokładniej odzwierciedlał wszystkie przeżycia, do jakich było mu dane dotrzeć dzięki
przybyciu do kliniki profesora. Koncentracja, którą uzyskiwał podczas pisania dziennika
była czymś niesamowitym. Być może przypominała trochę ten niesamowity trans, w który
wpada
dziennikarz,
kiedy
wreszcie
po
uzbieraniu
wszystkich
materiałów,
skompletowaniu całej dokumentacji, przeprowadzeniu wywiadów z setkami osób i
ubraniu swoich przeżyć w odpowiednie notatki, może wreszcie zasiąść do komputera i
napisać Artykuł Życia. Ale tworzenie dziennika snów było czymś innym, o wiele
potężniejszym w swojej wymowie. Jak gdyby znów przeżywał każdy sen od nowa i
docierał do nowych, nieodkrytych elementów każdej przeżytej we śnie chwili.
Zasadnicza różnica, pomiędzy tworzeniem artykułu, a pisaniem dziennika, była
taka, że Jack, chyba po raz pierwszy w życiu nie korzystał z komputera, podczas pisania.
Fakt, początkowo wydawało mu się to nienaturalne i potrzebował kilku dni, aby dotarły
do niego wszystkie zalety spisywania swoich myśli bezpośrednio na papier, własną ręką. Z
czasem zapomniał jednak o tym, że nie ma możliwości edycji napisanego tekstu (no, może
poza skreśleniem słowa, albo kilku linijek tekstu, co zdarzało mu się rzadko). Było coś
mistycznego w tym pisaniu, jak gdyby odkrywał wielką tajemnicę, czasem nawet miał to
niesamowite wrażenie, że ręka oddziela się od umysłu i będąc jakby samoistnym tworem
(myślokształtem?) pisała słowo za słowem na kolejnej, grubej kartce papieru
wielostronicowego, oprawionego w skórę dziennika.
Burnfield nie przypominał sobie za to, aby miał styczność z Anną Kamińską kobieta, która uratowała mu życie, najczęściej była albo pogrążona w głębokim śnie na
roztworze, albo po prostu go unikała. Jedyne chwile, podczas których mieli ze sobą jako
taki kontakt, to wtedy, gdy jeden jedyny raz zasiedli wspólnie do posiłku. Sparaliżowana
Anna ani myślała opuszczać szpitalnego łóżka, dlatego mogli zapomnieć, o zjedzeniu
wspólnej kolacji w wielkiej, reprezentacyjnej jadalnii, jaką dysponowała klinika
Drzewieckiego na parterze. Zjedli posiłek w szpitalnym boksie, on trzymając talerz z
jedzeniem w dłoni, a ona jedząc z talerza na przysuwanym do łóżka, niewielkich
rozmiarów plastikowym stoliku.
- Kiedy on wróci? - zapytał Jack, kiedy zjedli już cały garnek w miarę zjadliwego
spaghetti, jakie dla nich przygotował.
- Mój mąż? Jest zajęty, ma ważną pracę do wykonania dla Amerykanów.
- Co to za praca?
330
Zawahała się.
- Cóż, wiesz już, że Jednostka Centralna, wybudowana przez Polaków i
amerykańskie służby bezpieczeństwa, stanęła w Golgocie właśnie z powodu mojego męża.
- Tak, wiem o tym - zachęcał Burnfield.
- Mój mąż prowadzi tam swego rodzaju... eksperymenty.
- Eksperymenty? Czyli te teksty o Mengele…
- Och, daj spokój – powiedziała, rolując porcję makaronu na widelcu, całkowicie
skoncentrowana na posiłku. - Pacjenci, którzy się tam znajdują i tak nie są w stanie
zaprotestować. To w większości warzywa, ludzie którzy... - urwała natychmiast,
zakrywając usta dłonią. - Jezu Chryste, Jack. Nic nie słyszałeś rozumiesz?
"Nic nie słyszałeś"? Rozmawiasz z dziennikarzem! - pomyślał natychmiast
Burnfield, ale zamiast tego natychmiast zapytał:
- Chyba się przesłyszałem. Twój mąż prowadzi eksperymenty na ludziach w stanie
wegetatywnym?
- Zrozum...
- Odpowiedz!
- I tak powiedziałam ci za dużo, Jack - powiedziała i choć Jack próbował pytać
dalej, był to koniec rozmowy na ten temat.
Pik, pik, pik! To odezwało się elektroniczne urządzenie przytwierdzone do ściany
na korytarzu, dając im jasny sygnał, że ktoś właśnie otwiera kluczem drzwi do kliniki.
- To on! - wykrzyknęła Anna.
- Jesteś pewna? - Jack wcale nie był taki przekonany, wręcz przeciwnie - włoski na
karku zjeżyły mu się, a on sam popadł w niepokój, uczucie z którym, jak stwierdził ze
zdumieniem, zaznajomił się już całkiem dobrze.
- Oczywiście! Kto inny miałby klucz do drzwi wejściowych? - zapytała Anna
pobłażliwie machając ręką.
- Cóż... mimo wszystko to sprawdzę - powiedział Jack wstając i wychodząc z boksu,
nie zapominając o tym, żeby zamknąć za sobą drzwi. Dopiero wtedy, gdy miał pewność, że
Anna go nie widzi, wziął do ręki jeden z kilku metalowych stojaków na kółkach do
aplikacji kroplówek. Cóż... lepsza taka broń niż żadna prawda?
Krok za krokiem, walcząc z paraliżującym lękiem dotarł do drzwi, za którymi
znajdowały się schody na parter. Nie miał pojęcia, kto oprócz Drzewieckiego mógłby
chcieć dostać się do kliniki, ale nauczył się już, że w takich miejscach jak Golgota, jego
przypuszczenia i prognozy na niewiele się zdawały. Trzymając w ręku chromowany stojak
pomyślał, że jego ciało walczące z kokainowym nałogiem i pragnieniem profesorowego
331
roztworu jest tak osłabione, że nie ma najmniejszych szans z jakimkolwiek
przeciwnikiem, gdyby okazało się jednak, że to nie Adam Drzewiecki zawitał do budynku.
- Otworzę te drzwi, a za nimi będzie stał Adam - powiedział do siebie cicho. - Na
pewno Adam.
Wstrzymał oddech, zamknął oczy i policzył do pięciu. Uniósł powieki i bardzo
szybko otworzył drzwi.
- Jack? Boże, wyglądasz jak gdybyś zobaczył śmierć - przywitał go profesor, bez
ceregieli wchodząc na oddział.
Burnfield odetchnął z ulgą.
- Dobrze, że jesteś. Zaczynamy tu wariować...
Drzewiecki uniósł brwi, ale uśmiechał się.
- Poprawka, Jack: ty zaczynasz wariować - zaznaczył. - Mojej żonie nigdy nie
przeszkadzały moje delegacje. Kiedyś bywałem w domu o wiele rzadziej niż teraz, a ona
zawsze znosiła to z anielską cierpliwością, bez mrugnięcia okiem.
- ...a przynajmniej lubisz myśleć o niej w ten sposób - dokończył w myślach
dziennikarz.
- Jak było
Profesor szedł korytarzem prosto do boksu Anny.
- Czuję po zapachu, że poradziliście sobie z jedzeniem - rzekł, wąchając powietrze.
- Spaghetti? Myślałem, że Anna go nie cierpi...
- A ja myślałem, przynajmniej przez chwilę, że wszystkie te teksty o doktorze
śmierć na twój temat, to nieprawda - wypalił Jack. Nie pożałował swojej decyzji: profesor
Drzewiecki po raz kolejny był mu winien wyjaśnienia. - Anna trochę się zapędziła, ale
powiedziała mi o eksperymentach, które prowadzisz na ludziach w tej całej Jednostce
Centralnej.
Drzewiecki żachnął się.
- To niemożliwe. Wykluczone! Przysięgała mi, że...
- Cóż, coś jej się najwyraźniej pomieszało - kontynuoował Jack, przerywając mu w
pół słowa. Zatrzymał się, z satysfakcją stwierdzając, że noblista uczynił to samo. - Adam,
jeśli dowiem się, że to prawda, jeśli faktycznie prowadzisz jakieś chore eksperymenty na
ludziach... cóż, bądź pewien, że dzięki mnie świat się o tym dowie, tak po prostu!
- Naprawdę uważasz, po tym wszystkim co przeżyliśmy...
- ...nie graj ze mną, Drzewiecki!
- Znowu po nazwisku? - zapytał profesor, ale bez cienia kpiny w głosie. - A więc
prawdopodobnie będę zmuszony udowodnić ci po raz kolejny, że mam czyste ręce.
- "Po raz kolejny"? Nie udowodniłeś tego ani razu!
332
- Cóż, to ty tak sądzisz - rzekł profesor ze smutkiem, wchodząc do boksu
zajmowanego przez swoją żonę. - Witaj kochanie! Czy Jack opiekował się tobą jak należy?
Anna uśmiechnęła się promiennie na jego widok.
- Adam! Jak dobrze, że jesteś!
Po czym ucałowała go w policzek.
Burnfield nie podzielał ich radości. Po słowach Anny, które usłyszał zaledwie przed
chwilą, wszystkie jego wątpliwości związane z osobą profesora Adama Drzewieckiego
powróciły. Ze zdwojoną siłą.
Wszedł do sali i od razu powiedział.
- Chcę wiedzieć, co robisz w Jednostce Centralnej.
Drzewiecki spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Pracuję, Anna zdaje się, już ci tym wspomniała - odrzekł natychmiast.
Małżonka spojrzała na niego przepraszającym wzrokiem.
- Kochanie, przepraszam. Zdaje się, że coś przekręciłam, a Jack źle mnie
zrozumiał.
Noblista kiwnął głową.
- Z pewnością, z pewnością...
- Zrozumiałem wszystko bardzo dobrze, nie róbcie ze mnie idioty! - wykrzyknął
Burnfield - Chce wiedzieć co dokładnie robisz w Jednostce Centralnej! Oczekuje
konkretów, rozumiesz?! - wzburzył się Burnfield, czując nową falę nienawiści do
profesora.
- Uspokój się, Jack! Nie czujesz kto przejmuje kontrolę?! Nie widzisz, że stajesz się
taki, jak mieszkańcy tego cholerego miasteczka?
Jack przestał krzyczeć, a kiedy się odezwał był już spokojniejszy:
- Nie rób ze mnie idioty, Adam. Nie musimy rozmawiać o tym teraz, jeśli nie
chcesz, ale wiedz, że nie odpuszczę. Albo opowiesz mi o tym, co dzieje się w Jednostce
Centralnej i dlaczego twoja żona wspomniała o eksperymentach na ludziach, albo
zaprowadzisz mnie tam ze sobą, żebym mógł to zobaczyć na własne oczy...
- ...albo skłamiesz na mój temat? - dokończył Drzewiecki.
- Nie skłamię! - zaprzeczył Jack. - Opiszę prawdę i tylko prawdę. Ale miej
świadomość, że inni dziennikarze najprawdopodobniej też opisywali tylko prawdę, tylko
ty nigdy nie robiłeś nic, żeby przedstawić się w korzystnym świetle! Efekty masz jak na
dłoni, rozejrzyj się! Pusta klinika wymalowana sprayem, pobicie na komisariacie,
wrabianie w morderstwo... mam mówić dalej?
- On ma rację, kochanie - rzekła Kamińska, chwytając jego pomarszczoną dłoń. Co jak co, ale Jack jest lepiej od ciebie obeznany z tematem public relations... w końcu to
333
on reprezentuje tutaj media, prawda? - po raz kolejny spojrzała na dziennikarza tym
swoim niesamowitym wzrokiem.
Nie dało się oderwać od tego wzroku oczu. Po prostu się nie dało.
- W porządku - odezwał się profesor Drzewiecki. - Opowiem ci o Jednostce
Centralnej i o tym, co tam robię, niestety i na szczęście. Ale qui pro quo, Jack. Ty
opowiesz mi o swoich snach. To znaczy pokażesz mi swój dziennik.
Jack kiwnął głową.
- Zgadzam się. Przepraszam, że się uniosłem.
Profesor uśmiechnął się tajemniczo i pogładził Annę po dłoni.
- W tych stronach to normalne Jack... i to mnie cholernie przeraża.
3.
Ogień w kominku trzaskał wesoło, jak gdyby szydząc z ich ponurych nastrojów. W
powietrzu wisiała pełna powagi atmosfera. Wystrój gabinetu profesora tylko tę powagę
potęgował.
- Mhmm... Tak! Jasne! Tak, oczywiście... - mamrotał profesor przeglądajac karty
grubego dziennika prowadzonego przez Jacka. Kiedy skończył czytać zatrzasnął księgę i
klasnął w dłonie. - Gratulacje, Jack! To napisany w zasadzie w podręcznikowy sposób
dziennik snów, taki z prawdziwego zdarzenia!
- Miło mi to słyszeć - odparł Burnfield. Bo i co miał powiedzieć.
- Ale jedna rzecz mnie w nim przeraża... - ciągnął profesor.
- To znaczy?
- Twój dziennik liczy jak widzę, około pięćdziesięciu stron.
- Tak. Coś koło tego.
- Czy wiesz, że użyłeś na jego łamach imienia Mondoe dokładnie siedemset
dwadzieścia osiem razy? To oznacza, że na każdej stronie występuje średnio około
czternastu zwrotów na imię bestii.
- Imię bestii?
- Mondoe, Mondoe, Mondoe, Mondoe, Mondoe! - wyliczał Drzewiecki,
każdorazowo wskazując palcem każde z wymienionych słów. - Wszędzie nic tylko
Mondoe! To przerażające, Jack, naprawdę straszne! Przedmiotem naszego eksperymentu
z dziennikiem, miało być wskazanie słów-kluczy, które pozwoliłoby ci zdać sobie sprawę
ze stanu śnienia! Tymczasem nie otrzymujemy tutaj nic, poza wymienianiem twoich
obaw i lęków, związanych z tą senną kreaturą!
Przez chwilę Jack w ciszy analizował jego słowa.
334
- Wiesz co to może oznaczać, prawda? - zapytał cicho Drzewiecki. - Mondoe nie
został pokonany, co to to nie. Cały czas siedzi ci w głowie, tylko czeka, aż znów zapadniesz
w mniej lub bardziej świadomy sen. Śnił ci się ostatnio?
- Tak - przyznał Burnfield. - Widuję go w zasadzie w każdym śnie, odkąd opuściłeś
klinikę. Przeważnie przypatruje mi się gdzieś w ciemnym kącie pokoju w którym jestem,
albo goni mnie w milczeniu, kiedy ja uciekam, na przykład w jakimś lesie. - przypominał
sobie Jack. - Staram się jak mogę, aby moje sny były świadome, ale nie zostawiłeś mi ani
kropli roztworu, a bez niego świadome śnienie jest takie cholernie trudne...
- Interesujące... - wymamrotał profesor.
- Co takiego?
- Nic. Przejdźmy do mojej obietnicy. Jestem ci winien wyjaśnienia, odnośnie mojej
pracy w Jednostce Centralnej, prawda?
- Prawda.
- Warunek pierwszy: bez dyktafonu.
Burnfield skinął głową.
- Załatwione.
- Warunek drugi: zachowujesz swój dziennikarski obiektywizm, Jack, wierzę, że
masz go jeszcze trochę w zanadrzu. - noblista przypatrywał się Burnfieldowi z uwagą.
- Jasna sprawa - zgodził się dziennikarz. - Czy możemy przejść do meritum?
Profesor rozsiadł się wygodniej w swoim fotelu za biurkiem.
- Cóż, Jednostkę wybudowano na obrzeżach Golgoty kilka lat temu. Było to tak:
pewnego dnia do mojej kliniki przybyło kilkunastu facetów ubranych na czarno. To była
taka multinarodowa delegacja wojskowo-naukowa, jakieś czternaście, piętnaście osób.
Jakaś połowa z nich to Polacy, połowa - Amerykanie. Zaproponowali współpracę, bez
zobowiązań. Niewiele myśląc zaprosiłem ich, do gabinetu, w którym własnie teraz
jesteśmy, na rozmowę. I to był błąd. Powinienem ich spławić, jeszcze przy drzwiach
wejściowych.
- Dlaczego? - zapytał Burnfield, kolejny raz podczas rozmowy z profesorem czując,
że nie musi pytać. Drzewiecki i tak mu powie.
- Złożyli mi, jak to się mówi, propozycję nie do odrzucenia. Najpierw mnie skusili.
"Wybudujemy tutaj wspaniałą jednostkę eksperymentalną, panie Drzewiecki". "Pracuj
dla nas" mówili, "szansa rozwoju spektakularnej kariery" mówili. Kusili wspaniałymi
wizualizacjami, obiecywali zdziesięciokrotnienie funduszy na moje badania... aż wreszcie
podpisałem z nimi umowę na okres dziesięciu długich lat.
- Dlaczego chcieli wybudować osobną Jednostkę? - pytał Jack. - Nie mogli
prowadzić tych badań w twojej klinice?
335
- Chcieli mieć większy wpływ na to co będę robił - wyjaśnił profesor. - Zatrudnili
mnie tam, podpisałem najzwyklejszą w świecie umowę o pracę. Od tej pory Jednostka
Centralna przestała być miejscem służącym mi. To ja stałem się służącym Jednostki
Centralnej. Dziś uważam, że to tak, jakbym podpisał własną krwią prawdziwy cyrograf...
- Cyrograf? - powtórzył Burnfield. - Dlaczego?
- Jeszcze nie rozumiesz? Muszę wykonywać działania, które są sprzeczne z moją
wolą! To, co każą mi tam wyprawiać, a ja muszę się na to godzić, to przekracza pojęcie
ludzkie! To nie ma nic wspólnego z nauką, Jack! - wzburzył się po czym zawołał: - Mój
Boże, jak ja żałuje tej decyzji!
- Spokojnie, Adamie - starał się opanować sytuację Burnfield. - Dlaczego żałujesz?
Zaśmiał się bez cienia wesołości.
- W tamtych czasach moja renoma była jeszcze nienadszarpnięta, no może nie
całkiem, ale na pewno było o niebo lepiej niż teraz. Po rozpoczęciu z nimi współpracy...
cóż, rozejrzyj się. Zostałem praktycznie bez niczego.
- O jakich działaniach wbrew twojej woli mówiłeś?
Drzewiecki spojrzał na niego przepraszająco.
- Nie mogę, Jack. Tajemnica wojskowa, państwowa i jeszcze kilka innych...
Burnfield uniósł brwi. Nie taka była umowa.
- W porządku - poddał się profesor. - A jeśli powiem ci, że na terenie Jednostki
Centralnej prowadzone są badania psychiatryczne nad wpływem snu na uzyskiwanie
informacji?
- Uzyskiwanie informacji? - powtórzył Jack, znów zaciekawiony do granic
dziennikarskich możliwości. - Mówisz o przesłuchiwaniu ludzi tak?
Pokiwał głową.
- Tak, ale nie tylko. W Jednostce prowadzą... - poprawił się: - W Jednostce
prowadzimy badania nad wpływem snu i jego braku na szeroko pojęty wywiad i
kontrwywiad. To wszystko brzmi trochę ezoterycznie, nie sądzisz?
- Wszystko co robisz w życiu zawodowym brzmi "trochę ezoterycznie", Adamie zwrócił uwagę Burnfield. - Nie zmieniaj tematu. Co dokładnie badacie w Jednostce
Centralnej?
- Wiele rzeczy. Niektóre z nich są niewinne. Wpływ snu człowieka na jego nastrój
psychiczny i tym podobne. Ale jest też ta ciemniejsza strona. Badają... badamy jak długo
człowiek jest w stanie wytrzymać bez snu i jak to wpływa na jego odporność psychiczną.
Zadajemy pytania i udzielamy odpowiedzi. Nazywamy to wszystko Próbami. Jaki jest
wpływ LSD i innych substancji psychoaktywnych na psychikę człowieka pogrążonego we
śnie? Dlaczego opłaca się wpływać na psychikę przesłuchiwanego w taki sposób, żeby
336
miał koszmary senne? Jak najskuteczniej torturować człowieka we śnie i jakie wymierne
korzyści możemy dzięki temu osiągnąć...
- To brzmi naprawdę strasznie - skomentował dziennikarz, choć powinien się nie
odzywać, to jednak nie wytrzymał. Po prostu musiał jakoś zareagować na słowa
Drzewieckiego.
- O tak, Jack, bo to w istocie jest naprawdę straszne - zgodził się noblista. - Ci
wszyscy ludzie... oni zaczęli wariować, moim zdaniem to się wymyka spod kontroli. To
nieetyczne Jack, nie wolno nam tak postępować. Mówię ci o tym tylko dlatego, że... że już
wkrótce wszystko dobiegnie końca.
- Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć?
- Cierpliwości, Jack. Cierpliwości.
- Wspominałeś coś o jakichś Próbach. Co to takiego?
- Nie mogę powiedzieć.
- Obiecałeś!
- Nie! - wykrzyknął Drzewiecki. - Nie mogę, Jack! Nie mogę rozumiesz? Zabiją
mnie!
Jack milczał przez dłuższą chwilę.
- W porządku - rzekł wreszcie dziennikarz. - Zostawmy to, na jakiś czas do tego nie
wracajmy. Dobrze?
- Dobrze... - westchnął Drzewiecki załamując ręce.
Wtedy to, nagle i niespodziewanie Jack Burnfield rozpłakał się, po raz pierwszy,
poza snem. To kompletnie zaskoczyło noblistę, który przez chwilę kompletnie nie
wiedział co powiedzieć. Drzewiecki przypatrywał się jednak jego łzom w pełnym szacunku
milczeniu.
- Adamie... - chlipał Jack. - Chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie. Wtedy... wtedy
zanim TO się zaczęło, zanim przybył Mondoe... wtedy, kiedy rozmawialiśmy z moimi
rodzicami... z Glorią i Stanleyem... dlaczego nie traktowałeś ich jak myślokształty? Bo to
były tylko myślokształty, prawda? - dodał z wątpliwością. - Moi rodzice naprawdę nie
żyją, tak?
- Jack, Jack... mój drogi, nie podejrzewałeś chyba, że będę traktować twoją matkę,
jak jakiegoś palanta w białym podkoszulku, albo wrzeszczącą murzynkę z manekinem?
Jack milczał, a profesor zrozumiał, że w istocie Burnfield był pełen takich właśnie
obaw.
- Przyjacielu, wytatuowany motocyklista, łysy nazista w policyjnym mundurze,
albo czyszcząca manekina stara murzynka, to tylko myślokształty. Tłumaczyłem ci to
wiele razy, to tylko zbitki naszych wspomnień, wrzucone do miksera zwanego
337
podświadomość. Ale twoi rodzice, Jack, twoja matka i ojciec... to zupełnie inna para
kaloszy. Naprawdę wydawało ci się, że byłbym w stanie być taki bezwzględny wobec
twoich rodziców?
- Ale oni nie byli prawdziwi! Byli myślokształtami!
- Nie, Jack. Nie byli.
Załzawione oczy Jacka rozszerzyły się w zdumieniu.
- W takim razie czym... kim byli?
Adam Drzewiecki położył mu rękę na ramieniu.
- Byli wspomnieniami, Jack. Pomimo całej złości, jaka między wami była, pomimo
tego całego gniewu, który spowodował, że opuściłeś rodzinny dom, zachowałeś jednak w
swoim umyśle żywe wspomnienie o nich. Właśnie to, nie pozwala mi na traktowanie ich
inaczej, jak żywych ludzi.
- Ale oni nie żyją!
Adam Drzewiecki pokręcił głową.
- Nie, Jack, nie mogę się zgodzić - zaprzeczył. - Twoi rodzice żyją, choć tylko we
śnie. Nigdy, ale to nigdy nie postrzegaj ich jako martwych, bo to co martwe, jest
skończone. Dopóki żyją w tobie wspomnienia, Gloria i Stanley są tak samo żywi jak ty i ja.
Zdjął dłoń z ramienia łkającego Jacka Burnfielda, obrócił się na pięcie i wyszedł z
gabinetu.
3.
Fragment dziennika snów Jacka Burnfielda.
„Minęły dwa dni od czasu powrotu Drzewieckiego do kliniki. To był wieczór, kiedy
Anna już spała. Byliśmy w jego gabinecie. Profesor zaczął swoją opowieść, a ja myślałem
tylko o tym aby wrócić do łóżka. Nie słuchałem Drzewieckiego. Kozetka, na której
siedziałem kusiła zaśnięciem, jednak zmusiłem się z niemałym trudem, aby utrzymać
ciało w pozycji siedzącej. Powieki stały się ciężkie, a jakiś złośliwy impuls nerwowy wsypał
mi pod powieki kilka łyżek piasku.
Cholera życie bez snu na roztworze jest takie nudne. Dlaczego miałbym zawracać
sobie głowę tym co dokładnie robi ze mną teraz ten cudowny środek?
Nie miałem pojęcia w jaki sposób tajemniczy roztwór wpływał na moje euforyczne
stany podczas snu. A jednak powodował, że z lękiem myślałem od dniu, kiedy będę
zmuszony pożegnać profesora.
338
- Mój Boże! - szeptałem do siebie w myślach. Dalsze słowa niosły się w głowie jak
krzyk.
Opuszczenie kliniki było teraz najgorszym, co mogłoby mnie spotkać. Przeżywanie
snów świadomych jest najbardziej szczęśliwą chwilą mojego życia. Opiszę to w reportażu.
Mam dziennik! Powinienem za to natychmiast otrzymać Pulitzera!
Tak właśnie myślałem, machając nogami nad kozetką. Na myśl o nagrodzie
spojrzałem na noblistę. Profesor poruszał ustami, jednak nie docierało do mnie nawet
jedno jego słowo.
W chwili gdy przykuśtykałem z niemałym trudem do gabinetu profesora, a ten
zaczął mówić mi o rzeczach, o których w żadnym razie nie chciałem mieć pojęcia, czułem
się jakby poalkoholowy kac mógł stać się dla mnie upragnionym zbawieniem.
Klimatyzator pracował miarowo, wspólnie z komputerem i niewielką lodówką
generując jednostajny szum. Wydawało mi się jednak, że przelatuje nade mną średnich
rozmiarów boeing.
Usiadłem na stereotypowej, skórzanej kozetce a‟la Zygmunt Freud, w zasadzie
potulnie przysiadując na jej brzegu, jakby starając się być jak najmniej rzeczywistym.
Mięśnie zdawały się palić żywym ogniem, specyficzne uczucie krążenia w żyłach
dopiero co zdjętej ze mnie zimnej kroplówki powodowało nieprzyjemne dreszcze. Choć
elektroniczny termometr przytwierdzony do klimatyzacji wskazywał, że w gabinecie
profesora panowało kojące trzydzieści stopni, wydawało mi się, że panuje tu arktyczny
klimat. Szpitalna piżama na pewno nie pomagała mi w zmienieniu tej myśli.
Miałem gęsią skórkę i czułem się tak, jak gdyby ktoś z uporem maniaka kłuł mnie
po całym ciele setkami tysięcy malutkich igiełek. Jakbym dopiero co wyszedł z przerębla.
Ciało odmawiało posłuszeństwa, a zmącony brakiem roztworu i kokainy umysł podsuwał
wyrzuty sumienia.
Świat rzeczywisty był ich pełen. I to bolało najbardziej.
Chrzanić to, koniec z koksem – przysięgałem sobie w tej chwili. Naprawdę
starałem się nie oszukiwać swojego obłąkanego ja.
Nie byłem jednak gotowy na takie zobowiązania. Żyły nie chciały przestać płonąć, a
głowa wysiadała z bólu. W gruncie rzeczy choć winiłem koks za mój stan, nie pragnąłem w
tej chwili białego proszku.
Potrzebowałem roztworu. Teraz. Natychmiast, jak niczego innego.
Roztwór, roztwór, roztwór… Cudowne sny, własny świat… człowieku jesteś
cholernym Michałem Aniołem rzeźbiącym swój pomnik. Koks jest Ci niepotrzebny! Po co
brać kredyt, skoro ma się wszystkie pieniądze świata?
339
Myślałem w ten sposób, targany najwyraźniej objawami odstawienia. Z wysiłkiem
nakierowałem moje myśli na przyjemniejszy tor mojego wspaniałego snu o Annie
Kamińskiej, cudownej istocie o kruczoczarnych włosach, która powiedziała do mnie:
„Co jeśli wszędzie chciałabym ciebie, Jack? Jesteś tu teraz, jestem też ja. A więc
chciałabym ci to dać. Co jeśli tylko ty znaczysz cokolwiek? Chodź do mnie natychmiast
Burnfield! Zróbmy to tu i teraz! „
Po czym okryła nas wolą niewidzialności i zaczęła całować, szyję, tors. Wreszcie
usta.
To nawet nie była prawda, były to urojone wspomnienia pozbawionego złudzeń
wariata na głodzie. Ale takie były fakty: podczas snu, kiedy znalazłem się nagle w samym
sercu Auschwitz, a wokół rozpętał się koszmar, wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że to
ja jestem przyczyną tego wszystkiego. To ja spowodowałem, że Auchwitz płonęło jednym
płomieniem, a potem targnęły nim wszystkie plagi egipskie w odwrotnej kolejności.
Profesor powiedziałby pewnie, że dokonałem tego, pozbawiając myślokształty
prawa do istnienia. Mówiąc ludzkim językiem zrzuciłem ludzi z planszy, przestali istnieć.
Było to miłe i nowe dla mnie władcze uczucie. Jak gdybym dysponował boskim
wiatrem i mógł jednym skinieniem ręki rzucać nimi na lewo i prawo, miotać nimi aż
znikną lub nie, w zależności od mojej woli.
To właśnie dzień po tym cudownym doświadczeniu stwierdziłem, że będę w stanie
stworzyć swoje własne miasto, moje Nemezis, pracujące na moją korzyść wewnątrz mojej
boskiej psychiki.
Myślałem dalej jak niewzruszony życiem wariat, którym z pewnością wtedy byłem.
Mówi się, że wariatów nie charakteryzują obłąkańcze myśli, tylko właśnie to, ze nie zdają
sobie oni sprawy z własnego wariactwa.
Zgadzam się w tym w stu procentach.
Chociaż w zasadzie… bo przecież dlaczegóż by nie, uczynię tak aby dostać Pulitzera
we śnie! „Kiedyś człowiek zlikwiduje wiedzę i potęgę, wyrzeknie się ich albo od nich
umrze”, powiedział kiedyś Emil Ciuran.
O tak, zdecydowanie muszę kontynuować dzieło.
Śnić jak najlepszy z królestwa orienautów, stać się prawdziwym mistrzem sennej
elity, i przeżyć wreszcie wymarzone życie w życiu.
Moje marzenia, wszystkie moje marzenia zostały zrealizowane. Jeździłem każdym
samochodem jaki tylko byłem sobie w stanie wyobrazić. Tworzyłem w myślach własne
modele fordów i ferrari. Podobnie traktuję humanoidalne kobiety. Boże, ta piękna jak
Penelope Cruz śniada brunetka, te wszystkie dziewczyny epoki pinup girl. Nie
potrafiłbym przestać ich pieprzyć.
340
Przyznałem to w myślach z idiotycznym uśmieszkiem.
A podobnych seksualnych maskotek mam całe stada. Do jasnej cholery, nie było
takiej laski której nie mógłbym stukać codziennie, lepiej i lepiej, mocniej i ostrzej, w
jednej spośród tysiąca luksusowych komnat mojego własnego pałacu. Pośrodku
należącego do mnie miasta, które od podstaw wybudowałem sobie we śnie!
Byłem jednak „skromny”, i nie było ono tak ogromne jak Paryż czy Nowy Jork. Było
jednakże o wiele piękniejsze.
Jak dostojnie i monumentalnie, po prostu idealnie wygląda moje doskonałe
miasto, moje ukochane Nemezis! Perfekcyjne i ożywione gwarem podnieconych głosów
centrum, pełne wspaniałych willi moich doradców, partnerów i przyjaciół. Stoi tam a
jakże mój pałac, zajmujący całą powierzchnię wzniesienia, które ciągnie się aż do
dwustumetrowego klifu. Złota rezydencja jest tak przepotężna, że spacer po niej zajmuje
cholerne dziesiątki godzin.
Myślałem i myślałem bez ustanku, aż doprowadziłem do całkowitego, nie mogącego
się skończyć stanu przepocenia się.
Była to prawda, coś mnie opętało.
Wiele czasu zajęło mi zapamiętanie rozkładu wszystkich cudownych pomieszczeń,
które umieściłem sobie za każdym spośród tysiąca dwustu czterech drzwi mojej
posiadłości w sercu kraju o wyglądzie Sycylii, zawsze skąpanej w świetle zachodzącego
słońca.
Dostawałem dreszczy ze szczęścia, kiedy otwierałem ukochane dębowe drzwi
Zachodniego Skrzydła mojej posiadłości. Jest to wyjście na taras, z widokiem na
pierwszoplanowy piękny park pełen wspaniałych, wyselekcjonowanych podmiotów,
których wypatruję przechadzając się po mieście i porywam do mojego pałacu na zawsze.
Stadko humanoidów i humanoidek doskonałych. Nigdy nie opuszczą już mojego
parku, jak banda flamingów ogrodowych.
Flamingi była to grupa pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu ludzi. Stoją w moim
parku zawsze, a kiedy tylko się tam pojawiam witają się ze mną czule, uśmiechnięci od
ucha do ucha i zadowoleni ze swojego życia, które nawet nie istnieje.
I oczywiście reagują z cholernie rozbrajającą szczerością na moje potrzeby
szczęścia, żądzę rozmowy z drugim człowiekiem, czy pragnienie seksu.
Ci pseudoludzie są moimi nadmuchiwanymi lalkami, ba! to żałosne kukiełki na
linkach. Ale w czasie snu to właśnie pociąganie za sznurki sprawia ci tak wielką radość,
więc zaangażuj się bardziej idioto!
Myślałem już tylko swoimi żądzami.
341
Głód snu, połączony z głodem za roztworem był nie do zniesienia. Odczułem
jednak lekkie uczucie wstydu. W mojej głowie odzywa się jednak również, choć rzadko
głos sumienia:
Będąc w pełni szczerym w twoim mieście zwanym Nemezis jest coś czego się
wstydzisz Jack. Wiesz o czym mówię, kochany, nie udawaj. Dzielnica ludzi-drobin, twoi
malutcy niewolnicy. Dolna Warstwa cudownej arkadii, wstydliwsza połowa miasta
istniejącego w twojej głowie, mieszcząca się w dole dwustumetrowego kanionu.
Dolna Warstwa, o której myślałem, była kłującą w oczy, choć konieczną dzielnicą
mojego miasta. Dlatego umieściłem ją kilkaset metrów niżej od pałacowego raju w mojej
głowie.
Nemezis, jego architektura, estetyka i klimat to trudne w interpretacji miejsce
mojej psychiki. Istniało tylko w mojej głowie, i dotychczas słowem nie zająknąłem się
Drzewieckiemu, o jego istnieniu.
O nie, moje miasto było zbyt cenne aby się nim dzielić. A dzielnica-fabryka w mojej
psychice choć była miejscem wstydliwym… cóż, ten burdel był w istocie kuźnią mojego
życia.
Patrząc na harujących niewolniczo ludzi odczuwałem potęgę.
Kopali rowy, aby później je zasypywać, przerzucali kamienie z jednej strony na
drugą, w nieskończoność. Banda Syzyfów, których energią się karmiłem. Byli moją
własnością. Istnieli jako wytwór mojej świadomości, więc traktowałem ich jak zasób, nie
jako ludzi.
„Podejście do myślokształtów jak do spraw to tylko kwestia porzucenia uosobień”
– usłyszałem w głowie słowa Drzewieckiego.
Realizując zamiar samospełnienia swoich egoistycznych potrzeb, przez uwięzienie
moich pseudoludzi i nakłonienie ich do pracy powodowało, że od kilku nocy, zamiast
kolejny raz rozkoszować się najbardziej luksusowym życiem jakim mogłem sobie
wymarzyć, przylatywałem w sennych marzeniach do Dolnej Warstwy z oddziałem moich
pomocnych, ochroniarzy i nadwornych.
Na miejsce przybywaliśmy wielkimi, czerwonymi helikopterami ze śmigłami
długimi na dwadzieścia metrów i z ogromnymi herbami mojego miasta na bokach.
A gdy pilot ostrożnie zlatywał do Dolnej Warstwy Nemezis zbierałem się w sobie,
starałem się być znów rzeczowy, chłodny i diabolicznie skuteczny.
Działo się tak jednak tylko wtedy, kiedy odczuwałem silną potrzebę gardzenia
podmiotami, która pomagała mi traktować pseudoludzi zgodnie z funkcją do której
zostali przeze mnie stworzeni: do pracy.
342
- Pamiętam oczywiście przez cały czas, że humanoidy nie są ludźmi. –
usprawiedliwiałem się, jednak sumienie gryzło mnie czasem boleśnie w świadomość.
Gdybym myślał inaczej byłbym pieprzonym potworem! Niczego nie byłem pewien
tak bardzo, jak tego, że nie byłem już pewien niczego. Przynajmniej poza snem.
Dolna Warstwa. Moje miejsce wyklęte.
Stworzona przeze mnie spodnia płaszczyzna Nemezis, pełna niewolniczej pracy
wszystkich sztucznych kobiet i mężczyzn. Odzianych, oczywiście w pomarańczowe,
więzienne uniformy. Miały one tylko jedną funkcję, miały przypominać mi, za każdym
razem kiedy nachodził mnie choć cień współczucia, że nie mam do czynienia z ludźmi,
lecz z wytworami.
- Ci nibyludzie nie byli prawdziwi i nie mogę o tym zapomnieć nawet na chwilę.
Nie wolno mi! – potarłem obolałe skronie czubkami lodowatych palców.
Pomogło, ale tylko na sekundę.
Ludzkie, to znaczy pseudoludzkie męty tkwią w mojej psychice, pracując bez
wytchnienia nawet na sekundę nie przestając. A robią to wszystko na mój rozkaz, aby
spełnić wszystkie moje cele, pragnienia, a nawet talenty!
Jednak z czasem, co nie było w sumie zbyt trudne do przewidzenia, moja Dolna
Warstwa stała się dzielnicą przeludnioną, na którą patrzałem mimo wszystko i z uporem
maniaka jak na wyjątkowo sprawną jednostkę wojskową.
- Z prawdziwym narcystycznym podziwem… i słusznie! – uśmiechnąłem się do
siebie w duchu, jednak uśmiech ten przypominał bardziej dziurę w twarzy, niż cokolwiek
innego.
- Bo przecież moje terrarium pełne jest tych małych mrówek, tych ledwo
widocznych gołym okiem pracujących drobinek, nazywanych przeze mnie pieszczotliwie
mróweczkami entuzjazmu, radości i erotycznych odlotów. A mrówek się nie zabija, po
prostu dociska się je palcem i zgniata na miazgę, nie pamiętając o nich w następnej
sekundzie.
Wydaje mi się, kurwa byłem pewien, że mój umysł został zmącony.
Nie byłem już Jackiem Burnfieldem, który przybył do Drzewieckiego,
dziennikarzem, którego jedynym problemem był brak pieniędzy, uzależnienie od kokainy
i dziewczyna, która popełniła samobójstwo. W tym nowym Burnfieldzie panowała jakaś
nieopisana wcześniej potęga, będąca jednak sztuczna i obca. Ale kiedy tylko wracałem do
sennej rzeczywistości wszystko znów wydawało mi się takie oczywiste:
Te ludzkie drobiny są moją energią, miliony humanoidów istniejących w mojej
głowie harują ciężką pracą na moje nowe cudowne życie. Życie ich pana, królewski żywot
boga własnych snów!
343
Myślałem tak, siedząc na kozetce naprzeciw profesora i drapiąc nerwowo lewą
rękę. Przypominałem wtedy schizofrenika podczas napadu lęku.
Coraz częściej miewałem takie właśnie myśli szaleńca opętanego głodem. Tak,
byłem opętanym przez złą siłę wariatem, myślałem jak chory psychicznie. Był to jednak
tylko efekt uboczny mojego myślenia podczas snu.
Kończ swoją terapię profesorze, czas na sen… – pomyślałem, próbując się
przeciągnąć.
Nic z tego, mięśnie odmawiały posłuszeństwa domagając się odpoczynku po moich
szalonych wyczynach. Znów pomyślałem o Kamińskiej stojącej przede mną nago, pod
zasłoną niewidzialności.
Nowy Jack Burnfield, władca snów, ma jeszcze wiele rzeczy do załatwienia po
tamtej stronie…
Tymczasem naukowiec pogrążył się w wywodzie, który najwyraźniej wydawał go
bardzo podniecać. Mówił teraz, a w zasadzie wyrzucał z siebie słowa z ogromną
szybkością.
- Ayahuaska, czyli używany w dżungli przez południowoamerykańskich Indian
napój! – wykrzyknął z dumą. Pokazywał mi jakiś skomplikowany diagram na ogromnym
monitorze. - Nazywany przez niektórych pnączem duszy, jest w istocie jednym z
najsilniejszych środków halucynogennych na świecie! Jeszcze do niedawna tylko najwyżsi
guru plemienni mogli zażywać magiczny płyn, aby później w objęciach upalnej nocy móc
poddawać się mistycznemu transowi – powiedział patrząc na mnie, jednak jak gdyby
mnie nie dostrzegając.
Starszy pan żywo gestykulował dłońmi i rękoma, pokazał mi już nimi pnącze,
duszę, ziemię i cały czas machał palcem w moim kierunku.
- Odbywany w całkowitych ciemnościach narkotyczny seans w samym sercu
dżungli, jeszcze kilkadziesiąt lat temu owiany był aurą grozy i tajemniczości – mówił do
mnie teraz stukając zaciekle w klawiaturę.
Mój kompletnie nie zainteresowany tematem umysł nie był już najwyraźniej
umysłem dziennikarza. Ledwo zwróciłem uwagę na zdjęcie Indianina, umalowanego
jakimś błotem, które Drzewiecki pokazywał mi na komputerze.
Kontynuował on jednak z pasją:
- Wiązano ayahuaskę z rytualnymi mordami, a niejednoznaczne plotki o
kanibalizmie w głębi peruwiańskich dżungli tylko pogłębiały wszystkie lęki i obawy przed
nieznanym.
Relacje
świadków,
przedstawicieli
kultury
zachodniej
są
jednak
jednoznaczne: potężny narkotyk ma ogromną moc terapeutyczną, ma bowiem niezwykłe
344
możliwości zmiany postrzegania świata, i to nawet po jednokrotnym zażyciu, do końca
życia. Co takiego widzieli ludzie, którzy zetknęli się z ambrozją? – spytał retorycznie.
Nie odpowiedziałem.
- Krótko mówiąc wystarczyło raz wypić z niewielkiego drewnianego naczyńka
okropnie gorzką ciecz, aby po stosunkowo krótkim czasie zetknąć się oko w oko, ze
wszystkimi swoimi lękami i pragnieniami. Aby rozmawiać z Bogiem, Jack!
Profesor zaangażował się w opowieść tak bardzo, że nawet nie spostrzegł, że wstał z
fotela i rozpoczął entuzjastyczną wędrówkę wokół niego, w jedną, a potem w drugą
stronę.
Cały czas nie przestawał gestykulować.
- Część spośród nielicznych ludzi na świecie, którzy mieli sposobność zażyć ten
tajemniczy środek, utrzymuje zgodnie, że ayahuaska wyzwoliła w nich, oprócz całej
kaskady fraktali poruszających się rytmicznie jak w magicznym kalejdoskopie, postać
widmowej kobiety. Interpretowano ducha na wiele sposobów, robili to głównie
podróżnicy błądzący wewnątrz siebie pod wpływem eliksiru szaleństwa, goszczeni przez
szamanów w peruwiańskich dżunglach. Co w zasadzie skłoniło tych ludzi do wielodniowej
wędrówki przez upalne i wilgotne dżungle? Czy przywiodła ich moc ayahuaski?
Prawdopodobnie powody były bardziej prozaiczne i w przeciwieństwie do tego co mówili
wodzom plemiennym, chcieli doznać po prostu, jak by to pan określił potężnego tripu, na
potrzeby reportaży telewizyjnych, albo artykułu w gazecie.
Zapowiadało się na naprawdę konkretny wykład. Szkoda tylko, że nie byłem w
stanie nic zapamiętać.
Profesor mówił dalej:
- Byli też oczywiście ci bardziej natchnieni, garstka osób próbujących narkotyku w
ramach terapii. Ludzie przez wiele dni błądzili w dżungli wynajętymi autami terenowymi,
aż docierali pod kilka skleconych z desek i odpadów chat, umownie nazywanych wioską.
El bueno! Prowadzono ich w dżunglę, za dobre pieniądze, biali ludzie byli bowiem skłonni
zapłacić ogromne sumy pesos, byleby tylko dostąpić zaszczytu poznania dostojnej
ayahuaski. I jej kapłana, odprawiającego tajemne modły w umalowanej na biało twarzy,
niewątpliwie stanowiącej walor turystyczny.
Drzewiecki chyba nawet nie zorientował się, że krążył po gabinecie jak autobus po
mieście.
- Sam duch tego wywaru widzialny przez kilka chwil w samym środku
narkotycznego haju, interpretowany był różnorako. Jedni mówili że to sama Shiwa,
drudzy że to przecież Matka Boska. Ci z Australii, ludzie w długich włosach z dziwnym
akcentem, byli raczej skłonni przyznać, że chodzi tu o uosobienie nirwany. Widziałem to
345
na własne oczy, byłem w dżungli pół roku temu. To, czym jest duch ayahuaski, jako
człowiek nauki pozostawiam indywidualnemu światopoglądowi. – rozłożył ramiona
Drzewiecki.
- Wszyscy zażywający pnącze duszy i doznający wizji kobiety utrzymywali, że była
ona silnie związana z naturą, utożsamiona ze wszystkimi żywiołami i szepcząca cicho na
ucho tylko kilka słów: „jesteś bezpieczny. Jesteś całym wszechświatem”.
Do tej pory nie zwracałem zbytniej uwagi na słowa profesora, tak jakby kazano mi
zostać po lekcjach u dyrektora szkolnego.
Moje myśli oprócz wizji mojej własnej niezmierzonej potęgi były związane,
podobnie jak w przypadku objawów zatrucia alkoholem, z ciepłą pościelą i kilkunastoma
godzinami leczniczego snu.
Profesor gadał i gadał.
Nie przerwałem mu ani słowem, gdy tak mówił bez przerwy.
- W rzeczywistości terapeutyczne właściwości ayahuaski były podważane za
każdym razem, kiedy tylko zjawiał się człowiek zachodu, utrzymujący, że choć nigdy w
życiu nie był pod magicznym wpływem zawartych w płynie inhibitorów, będzie starał się
wyplenić narkomanię z plemiennych rytuałów.
Aha.
- I choć pnącze duszy wpisane jest na dobre w kulturę życia tych ludzi, w dżungli
znalazło się wielu takich, którzy chcieli zmieść wywar z mieszanki unikalnych roślin z
powierzchni ziemi raz na zawsze. Czasy zmieniły się jednak, a ludzie, choć nigdy nie
przyznają tego przed sobą nawzajem, uwielbiają narkotyki w każdej postaci. W czasach
obecnych możemy mówić o odrodzeniu ayahuaski z całą jej unikalną mocą, i to nie tylko
w szamańskich szałasach, gdzieś na polanach wśród peruwiańskich drzew, ale w zasadzie
na całym zachodnim świecie. Duch ayahuaski przetrwał, Jack!
Duch ayahuaski przetrwał.
Te słowa docierają do mnie jako ostatnie, a z panującej w gabinecie ciszy zdałem
sobie sprawę dopiero po dłuższej chwili.
Podnoszę głowę: Drzewiecki krząta się po swoim gabinecie, otwierając kolejno
szuflady w komodach, swoim sekretarzyku i przepastnym biurku.
Wreszcie znajduje to czego szukał. Wyjmuje z kilku skrytek wyglądające jak
ogromne porcje marihuany, potężnych rozmiarów pakunki próżniowe z zielonymi
ziołami.
Tajemną naturę substancji znajdujących się w foliowych opakowaniach oznajmiały
już same nazwy, wypisane na podniszczonych etykietach: A-12-Quichua, A-00-Selk'nam,
A-03-Pirahã.
346
Spoglądając na tajemniczo nazwane susze ziołowe pomyślałem o marihuanie
wypalonej w ciągu całego mojego życia.
Byłoby miło znów zapalić skręta, za dzieciaka spaliłem tego pewnie z kilogram,
jeśli nie więcej. Jeżeli chodzi o moją przygodę z tetrahydroksenobinolem można
powiedzieć, że zielsko wpisało się w moje życie, na podobnej zasadzie jak palenie tytoniu
przez innych. Stało się po prostu jednym z urozmaiceń kulawej codzienności.
Jointy były dobre, a świat wspaniały.
Ziela miały wspaniałe właściwości regenerujące poprzez głębokie odprężenie. Kto
nie lubi usiąść sobie na fotelu i przypalić skręta, rozmyślając może nieco zbyt
intensywnie, jednak z pełną satysfakcją, o sprawach tego świata?
A jednak siedząc teraz w ogromnym skórzanym fotelu znajdującym się naprzeciw
biurka profesora Drzewieckiego i patrząc jak gotuje on pod niewielkim ogniem wodę, nie
potrafiłem się zrelaksować. Używając mniej dyplomatycznych określeń byłem zesrany aż
do nudności jak małe dziecko.
Mam wypić jakiś wywar? – pomyślałem i natychmiast wybuchła we mnie panika.
Uwierzcie w takim stanie od narkotyzowania się jeszcze jedną szaloną substancją
narkotyczną profesora Drzewieckiego wolelibyście pikować w stronę ziemi najszybszym,
pieprzonym F-16 świata.
Pomimo wszystko trudno było mi nie przyznać że skurwysyn ma efekty.
Cholera, on mówił przed chwilą o zażyciu najpotężniejszej na świecie substancji.
To nie brzmi dobrze. To na pewno nie brzmi kurwa zachęcająco - myślałem, patrząc z
niepokojem na drewniane i bardzo sfatygowane naczynie oraz podobnego stanu tłuczek,
które profesor wystawił z namaszczeniem na biurko swojego gabinetu.
Laureat nagrody Nobla rozpoczął rozbijanie zielonych łodyg na miazgę, a robił to
bez większej ceremonii uderzając tłuczkiem o biurko.
Łeb pulsował mi od hałasu jak podczas imprezy techno.
Rzygać chciało mi się nawet gdy patrzałem przez chwilę na wygaszacz ekranu, na
monitorze komputera profesora, który animuje trójwymiarową bryłę, wyginając ją we
wszystkich możliwych kierunkach.
Po chwili hałas tłuczenia łodyg ustaje, ale ulga nie nadchodzi, łepetyna boli dalej.
Kiedy profesor przygotowuje wywar rozglądam się z niepokojem po gabinecie.
Nowoczesny sprzęt Drzewieckiego kontrastował z antycznymi meblami i
wystrojem pomieszczenia, w którym się znaleźliśmy, a już na pewno wydał mi się
absurdem w zestawieniu z wyobrażeniem o szamańskich szałasach, rozmowach z
duchami przodków i mentalnej podróży, podczas której zrozumiem według
347
Drzewieckiego, że LSD nie jest wcale najpotężniejszą substancją psychoaktywną na
świecie.
Co, jeśli postradam zmysły? Czy ufam temu człowiekowi na tyle, aby kolejny raz
oddać mu w posiadanie własną psychikę? – przyznam, że rozważałem możliwość
ucieczki, w myślach obliczałem ile w takim stanie zajęłoby mi dotarcie do drzwi.
No i czy nie zrzygałbym się po drodze?
- W pełni rozumiem, jeśli ma pan wątpliwości, jednak proszę się nie bać, terapia
ayahuaską wyleczy pana z uzależnienia i wyprowadzi z objawów odstawienia – profesor
podszedł do mnie, i położył mi rękę na ramieniu. - Przejdziemy wtedy do pracy na
roztworze, i wkrótce osiągniemy wielki sukces, wieńczący moją pracę, nad świadomym
śnieniem. Pan odstawi kokainę i rozpocznie pracę nad reportażem. Qui pro quo. Będzie
pan znał prawdę, będzie pan mógł ją opisać. Wtedy wycofam się ze wszystkiego… powiedział w zamyśleniu.
Nie wzbudziło u mnie większych emocji wyznanie profesora.
Wtedy zdenerwowany przed psychodeliczną wizytą w krainie czarów Alicji nie
wiedziałem, że noblista mówiąc o wycofaniu się ma na myśli nie tylko swoją karierę
naukową.
- Całość potrwa trochę czasu, ale po wszystkim dostanie pan roztwór –
wypowiedział magiczne słowa. - Mój Boże, wygląda pan na wykończonego.
Wszystkie moje wątpliwości ustają.
Stary człowiek patrzy na mnie wzbudzając sympatię ufnym spojrzeniem. W ręku
trzyma już drewniany kubek z parującym wywarem”.
3.
Kilka słów prawdy należy się Burnfieldowi właśnie w tej chwili, o tak.
Zażywając ayahuaskę, najpierw łyk za łykiem, a potem jednym szybkim haustem,
Jack poczuł się, jak gdyby po raz kolejny tracił dziewictwo.
Kobiety, a ściślej młode i niezwykle śliczne dziewczyny w życiu Burnfielda to
pasjonująca historia. Przedzierał się on bowiem w prędkością torpedy, przez niedostępne
przeciętnym mężczyznom ścieżki błędnego romansu, rozpalającej mu krocze namiętności
i uwielbienia.
Swoje własne dziewictwo stracił w wieku piętnastu lat, i choć do dziś nie mógł
sobie za nic przypomnieć imienia tej dziewczyny (wiedział jednak, że brzmiało jak...
Daisy? Debbie? Dorris?) doskonale pamiętał za to okoliczności tego pamiętnego
wydarzenia.
348
Było to w roku 1997, konkretniej w czerwcu, kiedy rok szkolny miał się ku końcowi.
Lato uderzyło już wszystkim do głów i to mocniej niż najmocniejszy z alkoholi,
które pili w tamtych czasach, każdego popołudnia, gdzieś na ławkach w parku, albo w
zrujnowanych pustostanach na obrzeżach dzielnicy.
Burnfield jeszcze nie jako wykładowca, a jako kudłaty i obwieszony ćwiekami
uczeń amerykańskiej szkoły, próbował przez cały tydzień namówić swoją długonogą
partnerkę taneczną, do radosnej kopulacji najlepiej jeszcze przed, lub co najmniej w
trakcie balu.
Od początku wiedział, że żadna dziewczyna nigdy nie zdejmie majtek sama z siebie
i nie zajmie się jego dojrzewającą męskością z odpowiednim zaangażowaniem ot tak.
Dziewczyny nie będą do niego lgnęły tabunami tylko dlatego, że ma bogatych staruszków,
słucha Gunsów i gra trochę na gitarze.
O nie, jeśli chce uprawiać seks z tańczącą z nim na balu maturalnym
Daisy-Debbie-Dorris, Jack musi zająć się tą kwestią osobiście, najlepiej jak potrafi.
Co oczywiste nie miał zamiaru wzorem swoich żałosnych kolegów wtykać nic
swojego w grube i brzydkie dziewczyny, które potrafiły rozłożyć nogi niemalże w sekundę
po magicznych słowach "bzykasz się?", tak samo jak wybił sobie z głowy korzystać z usług
prostytutek, które w latach dziewięćdziesiątych stały na co drugim rogu.
Interesowała go tylko pierwsza liga kobiecej społeczności: piękne, opalone i mocno
pomalowane, starsze od niego o kilka lat dziewczyny na widok których jego kumple z
klasy mogli chcieć się co najwyżej masturbować, gdzieś w szkolnej łazience.
Kobiece krągłości starszych od niego koleżanek ze szkolnej drużyny cheerleaderek
doprowadzały go do gorącej pasji.
Zamierzał udowodnić sobie i nikomu innemu, że jest w stanie to zrobić z
Daisy-Debbie-Dorris już za parę dni.
To dopiero byłoby coś!
Wiedział to na sto procent, był pewien, że jest w stanie przespać się z piękną
piersiastą tancerką już w ciągu nadchodzącego tygodnia.
Pić z nią. Palić papierosy.
I uprawiać ostry, jak na jego nastoletni rozum seks z żywą doskonałością, którą
jakimś cudem udało mu się zaprosić na bal i to w ostatniej chwili zanim zrobił to jego
kolega Mick, szkolny bzykacz wszystkiego co miało tętno.
Zdjąłby jej majtki i zobaczył wreszcie jej śliczny nagi tyłeczek, a potem... och, to
było takie przyjemne myśleć o tym, zająłby się nim jak prawdziwy facet, a nie sztucznie i
mechanicznie, jak wszystkie te męskie gwiazdy porno które widywał na filmach
pornograficznych na kasetach od Micka.
349
Cholera, zająłby się tym pięknym orzeszkiem odpowiednio.
Wtedy młody Jack byłby już na zawsze przekonany, że jego życie może być długim
pasmem niekończących się erotycznych przygód, na które przecież zasługuje.
Nie wiedział wtedy jak bardzo pomylił się w swoich przekonaniach. Na razie
jednak pozwólmy zaznać młodemu Jackowi kilku chwil szczęścia.
Zbuntowany, choć nadzwyczaj inteligentny nastolatek Jack Burnfield miał w
głowie swoją dokładną mapę do majtek dziewczyny, bezbłędny plan, który ułożył sobie w
głowę w niedzielę wieczorem:
- Daisy? Daisy! - przyjmijmy, że tak miała na imię, choć Burnfield jeszcze długie
lata był zdania, że z całą pewnością nie była to Daisy. Coś bardziej jakby... jak Derris?
Albo Debbie?... - Daisy!!! - krzyknął trzeci i ostatni raz, przebijając głos przez dźwięki
jakiegoś wyjątkowo patetycznego kawałka.
Dziewczyna nie przestawała obracać się szybciej i szybciej.
Nastoletni Jack znalazł ją wreszcie po długich poszukiwaniach na terenie całej
szkoły, samotną obracającą swe pierwszorzędne ciało w tańcu pełnym podskoków i
piruetów.
Jej piersi chciały przy tym wyskoczyć z obcisłego do granic możliwości
podkoszulka, wystrzeliwując przy tym wszystkie guziki dekoltu w kosmos.
- Czy mogłabyś przestać ćwiczyć swój taniec i posłuchać mnie przez chwilę? zapytał Jack dziewczynę, podchodząc do staroświeckiego magnetofonu, którego widok
doprowadziłby większość współczesnych dzieciaków do spazmów śmiechu.
Zero reakcji z jej strony.
Niewiele myśląc wyjął taśmę z przegródki w magnetofonie i przez chwilę bawił się
nią w ręku. Zauważył, że choć przerwał dziewczynie trening w dość brutalny sposób, ta
nadal nie okazywała jakichkolwiek oznak gniewu czy złości.
To dobrze.
Jej anielską twarz rozświetlały promienie słońca, płynące z dziesiątek, małych
okratowanych okienek, powyżej trybun okalających duże boisko, na którym teraz stali.
Chłopak podziwiał przez chwilę wspaniały świetlny spektakl na jej twarzy w
niemym zachwycie. Czas stanął na chwilę w miejscu.
Burnfield musiał przyznać, że choć nie zamienili jeszcze ani jednego słowa, to już
bardzo się podniecił.
- Jack? Czy coś się stało? - zapytała ze szczerym zainteresowaniem Daisy.
Przypatrywała mu się ze stoickim spokojem, a po chwili zaczęła obracać w palcach
kosmyk włosów.
350
- Tak. To znaczy... chciałbym wiedzieć czy chcesz pić ze mną Jaggermaistera przed
balem - wypalił Jack. - Mickey mówił mi dzisiaj, że wykombinował jak wnieść na salę
alkohol... ponoć wystarczyło tylko parę kaset ze starym, dobrym country nagranym dla
woźnego Tibbitsa.
Dziewczyna roześmiała się, a jej półokrągłe piersi nie przestawały jej się trząść.
Tu-dum, tu-dum, tu-dum…
Opanuj się, Jack!
- Mój drogi, nie uważasz, że Jagger na terenie szkoły może się skończyć surowymi
konsekwencjami? - zapytała kokieteryjnie Daisy, doskonale markując ton Freda
Wozniaka, surowego do granic możliwości dyrektora ich szkoły.
"Mój drogi"… o Boże proszę, powtórz to raz jeszcze! - pomyślał wtedy nastolatek,
czując że coś niezwykle przyjemnego rozkwita mu pod sercem. Odparł jednak niemal od
razu:
- Jeżeli Mick nie zacznie wymiotować już przy pierwszym tańcu to nic nam nie
grozi. Pomyślałem nawet o gumach - dodał Burnfield bezczelnym tonem, radując się
przez chwilę zmieszaniem na jej twarzy i... wyciągając z kieszeni wypłowiałych jeansów
paczkę miętowych winterfreshów.
Uśmiechnęła się do niego. I nie przestała bawić się ani na sekundę tymi cudnymi
blond włosami.
- No nie wiem... - zastanawiała się na głos nastolatka. - Nie chciałabym żeby
Wozniak...
Na to Burnfield był już przygotowany:
- Bal jest już po otrzymaniu świadectw, Daisy. Formalnie nie będziesz już
uczennicą tej szkoły...
- Ale ty będziesz uczniem tej szkoły jeszcze rok, Jack! - zawołała z troską. - Co jeśli
stary Fred zauważy, że bawimy się podejrzanie dobrze, pójdzie do kibla i zastanie tam
pustą flaszkę po likierze albo Jaggerze? A potem podejdzie do nas, zobaczy nasze
czerwone pyszczki, aż trybik wreszcie zaskoczy w jego głowie i po minucie wywali cię na
zbity pysk, zanim zdążysz powiedzieć "alkohol"?
- Nie przejmowałbym się tym.
- Jak to? - zapytała.
- Daisy nawet wywalenie ze stu tysięcy szkół na całym świecie jest warte tańczenia
z tobą na balu po pijaku - odparł Burnfield, robiąc do niej minę.
Zarumieniła się uroczo, nie roześmiała się jednak.
- Dzieciaku - mruknęła, podchodząc do niego. Jej piersi były już tylko jakieś dwa
cale od torsu diablo podjaranego nastolatka. - Zdajesz sobie sprawę jaki jesteś... słodki?
351
Erekcja w spodniach Burnfielda niemal rozszarpała mu jeansy na strzępy. A jeśli
zwariował i cały ten flirt istnieje tylko w jego wyobraźni? A jeśli Daisy zauważy twardość
w jego majtkach, uderzy go w pysk i wybiegnie z płaczem z sali gimnastycznej?
Walić to.
- Nie - odparł szybko. - Zdaję sobie sprawę, że mam teraz ochotę... to znaczy my
moglibyśmy może...
- Jack? - przerwała mu.
- Słucham?
- Chcesz się ze mną pieprzyć, prawda?
Świat zawirował, kiedy spłynęła na niego kropla nowej miłości. Ognistej jak trzysta
butelek Mickowych, cóż… Jaggerów.
Objęła go z taką siłą, że stracił dech. W ciągu tej samej sekundy wsunęła swój
słodki języczek pomiędzy jego wargi.
Nigdy nie poszli na bal.
Podczas gdy cały rocznik absolwentów tańczył walca, oni w tym czasie zajęci byli
przerabianiem wszystkich znanych im pozycji seksualnych przy wszystkich znanych im
utworach Aerosmith, w domu rodziców Daisy.
„Amazing”.
4.
Jack wrócił na kilka sekund do rzeczywistości, zanim miał pogrążyć się w
odmętach własnej podświadomości. Ayahuaska już dawała o sobie znać.
Rozejrzał się po gabinecie noblisty.
Profesor przyglądał mu się w z uwagą, a on pomyślał po raz setny w życiu, że każdy
dzień przynosi nowe uczucia i nie ma czegoś takiego jak magazyn szczęścia. Chciał
powiedzieć profesorowi o tym, że wywar chyba zaczął już działać. Nie był jednak w stanie
wydusić z siebie słowa.
Poczuł, że znów traci dziewictwo, wraz z pięknym duchem szamańskiego wywaru,
kiedy zaczął odpływać.
O ile po wejściu w pierwszy świadomy sen o nazistowskim obozie zagłady na Jacka
czekały przede wszystkim bardzo złe wizje ptaków z powykręcanymi dziobami i odgłosy
płaczących dziewczynek, o tyle wejście w stan halucynacji pod wpływem ayahuaski odbył
się w jego przypadku bardzo spokojnie i... naturalnie.
352
Wspomnienie wejścia w męski etap życia (poprzez wejście w piękną Daisy) stało
się pod wpływem pnącza duszy tak żywe, jak gdyby miało miejsce dosłownie przed
minutą.
Jack, choć jeszcze na tyle trzeźwy aby rozróżnić wspomnienie sprzed lat od
rzeczywistości, widział oczami wyobraźni każdy szczegół ślicznego ciała blond tancerki z
taką dokładnością, że jego odczucia nie różniły się od tych, jak gdyby faktycznie pieścił
swoją wybrankę, znów rozgrzewając się niemal do czerwoności.
Jack zamruczał z przyjemności, co zdarzyło mu się w towarzystwie innego
mężczyzny pierwszy i jedyny raz w życiu. Obrzydliwe!
Potem przypomniał sobie wszystkie inne swoje dziewczyny.
Burnfield posiadł już jako dorosły mężczyzna dziesiątki kobiet. Najcieplej spośród
wszystkich pięknych i mniej pięknych przedstawicielek płci przeciwnej wspominał
piętnastoletnią dziewczynę z Queensbridge, Cynthię Jones (tak się przynajmniej
przedstawiała) - nieletnią prostytutkę, z którą wszedł w iluzję jako takiego związku,
opierającego się głównie na wymianie płynów ustrojowych i napędzanego koksem seksu.
Jack Burnfield z niekłamaną przyjemnością oddawał się czynowi lubieżnemu, nie
nauczył się jednak, że przechwałki tego typu faktami kończą się najczęściej bójką.
Choć to słowo zbyt delikatne na określenie skopania Burnfiela niemalże do
nieprzytomności, gdzieś na zapleczu baru na Queens, w najciemniejszym zaułku Nowego
Jorku, przez bandę wściekłego alfonsa tej dziewczyny.
Było to tak…
5.
Jack znajdował się w jedynym barze w Queens, który mu odpowiadał. Idealne
miejsce dla kogoś takiego jak on, porzucający swoich rodziców młody wykładowca,
samotny gryzipiórek-amator, nie licząc swojej prostytuującej się dziewczyny, sam jak
palec w Wielkim Jabłku.
Idealny bar? Oznaczało to mniej więcej tyle, że nie dało rady znaleźć brudniejszych
szklanek, tańszych drinków i bardziej szemranego towarzystwa w całych Stanach
Zjednoczonych.
Dochodziła północ, a w barze znajdował się jakiś tuzin osób, nie licząc właściciela i
barmana w jednej osobie, obleśnego typa ze szklanym okiem, cierpiącego na zespół
Tourette‟a.
353
W jego przypadku choroba objawiała się tym, że grubas nie był wstanie
wypowiedzieć dwóch zdań, nie rzucając przy tym swojego rozmówcę pięciofuntowym
stekiem przekleństw. Co w takich miejscach jak to, kończyło się zadymą co drugi dzień.
O dziwo jednak w spelunie panował dziś względny spokój.
Kłęby dymu tytoniowego spowijały brudną i ledwo oświetloną salę. Dwóch
kompletnie pijanych mężczyzn w rogu usiłowało grać w bilard, nie przeszkadzało już im
nawet to, że biała bila zaginęła w tajemniczych okolicznościach kilka lat temu.
Z dogorywającej szafy grającej po lewej stronie od jedynego okna płynęły dźwięki
piosenki Kid Rocka:
Break out the whiskey,
And a bottle of wine.
Take your shirt off bitch,
And chop me out a line.
- Ej koleś! – usłyszał za sobą tubalny głos, kiedy kończył kolejnego „ostatniego już
dzisiaj” drinka z polską wódką.
Jack odwrócił się i zamarł.
Za jego plecami zgromadziła się wataha wilków. I choć oczywiście to tylko
metafora gangsterzy których ujrzał w istocie przypominali bardziej stado wściekłych
zwierząt.
Czworo czarnoskórych gangsterów, odzianych w bluzy z kapturem i szerokie
spodnie, patrzyło na niego z nienawiścią. I choć trójkę z nich widział po raz pierwszy w
życiu, ostatniego spośród bandy, najwyraźniej ich przywódcą poznał od razu.
Paulie Davies, obwieszony złotem gangster zdjął okulary przeciwsłoneczne z
twarzy i spojrzał na Jacka, siedzącego na obrotowym taborecie przy zadymionym barze.
- Wychodzisz na zewnątrz, czy mamy ci pomóc? - warknął.
- Nie skończyłem drinka - odparł Jack, gasząc papierosa w popielniczce. Wiedział
doskonale, że właśnie znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Trzask rozbijanej szklanki Burnfielda spowodował obrócenie się kilku głów. Po
podłodze popłynął Sobieski z colą.
- Zapytam raz jeszcze, śmieciu - powiedział gangster, tonem nie znoszącym
dyskusji. - Wstajesz i wychodzimy załatwić sprawę na zewnątrz, czy mam zabić cię przy
wszystkich?
Burnfield wstał. Nie był przecież idiotą.
354
Wiedział, że w żadnym wypadku jego kości szczęki i nadgarstków nie miały już
szans zachować swojej struktury.
Dosłownie po piętnastu sekundach leżał już na brudnym betonie za barowymi
kontenerami na śmieci zastanawiając się czy to możliwe, aby ze złamanego nosa wylewało
się aż tyle krwi.
- Za obciąganko u Cynthii się płaci, przyjemniaczku - usłyszał. - Masz szczęście, że
was znalazłem w tym waszym pierdolonym gniazdku miłości. Mieszkasz na Queensbridge
nie od dziś, widać. Wiedz jedno. To jest ulicznica koleś, a ulicznice powinny być na ulicy.
Za romansik z moją dziwką wisisz mi już jakieś pięć patoli - cedzi potężnych rozmiarów
muskularny murzyn z całą masą kolczyków i absurdalnych rozmiarów złotym łańcuchem
na szyi.
Osobiście nie dotknął nawet Burnfielda, dysponował bowiem kilkoma prostakami
na jego usługach: odzianymi w skóry czarnoskórymi gangsterami, sprawiającymi takie
wrażenie, jakby zabicie własnej matki za kolejkę whisky było dla nich ciekawym
wydarzeniem, ubarwiającym miły dzień.
- Gdzieś ty się uchował do kurwy nędzy? - pyta jeden z nich, przypominający, o ile
to w ogóle możliwe, otyłego Snoop Dogga. - Dawaj kasę koleś, albo po prostu rozkurwimy
ci głowę.
- Morda! - rzucił w jego stronę obwieszony złotem Paulie.
Po czym zwrócił się do Burnfielda, patrząc na niego groźnie:
- Wybacz Trevisowi, to taki prostak, że dziwie się, że potrafi mówić po angielsku.
Płacisz i jesteśmy kwita, odprowadzimy cię nawet pod dom.
- Pierdol się! - roześmiał się Burnfield, bo cóż mu pozostało. Nie miał nawet jednej
dziesiątej wymienionej przez czarnego sumy.
I wtedy wydarzyło się coś dziwnego.
- Paulie, może jednak... - zawahał się zaskoczony Trevis chwytając się pod boki
- Co „może jednak‟? Kurwa ile razy ci mówiłem, żebyś nie mówił do mnie po
imieniu? Chcesz oberwać w ryj?
Jack uświadomił sobie, że właśnie znalazł drogę wyjścia z całej tej nieciekawej
sytuacji. Zdał sobie bowiem sprawę, że ma do czynienia z ćwierćinteligentami.
Wiedział też, kim jest przywódca bandy debili.
- Paulie? Znam cię! - wykrzyknął, cały czas leżąc na ziemi i wskazując palcem na
alfonsa.
"Właściciel” prostytutek uśmiechnął się groźnie, jednak w jego oczach dało się
wyczytać nutę niepewności.
355
- Nie wydaje mi się - odpowiedział. - Pozwoliłem ci w ogóle się odzywać kurwa?! dodał po chwili podniesionym głosem.
- Ależ tak znam cię. Pisałem o tobie artykuł do NY News.
Travis zarechotał.
- Jesteś sławny Pau... Big P? - śmiał się patrząc na swoich koleżków. - Ten lamus
pisał o tobie w gazecie? Ho, ho chyba mamy tutaj prawdziwą gwiazdę!
Paulie Davies, vel Big P. kopnął go w twarz. Z najbardziej idiotycznym wyrazem
obitej twarzy jaki Burnfield widział w życiu, Travis osunął się na ziemię bez przytomności
- Zrobię z tobą to samo, jeśli za pół minuty nie zobaczę tu mojej kasy, amatorze
moich małolat - zagroził Paulie, celując palcem wskazującym w kierunku Jacka.
- Nie stanie się tak, panie Paulie Davies - odparł Burnfield, dotykając koniuszkami
palców złamanego nosa. Na palce ściekała mu krew. - Po prostu nie.
- Bo?
- Bo wiem kim jesteś. I co robiłeś w przeszłości - odparł Burnfield próbując wstać.
Nie udało mu się to jednak od razu, okopane ciało pulsowało tępym bólem, szczególnie
nerki krzyczały mu o pomoc. Usiadł więc na ziemi, nie zważając na to, że zrobił to w
samym środku kałuży.
- Co zrobiłem...
- ...w przeszłości. Jesteś Paulie Davies i doskonale wiem co jest najmroczniejszą z
twoich tajemnic.
- W takim razie cię rozwalę! - ryknął Paulie, wyciągając zza poły kurtki ogromny
pistolet maszynowy. Tego typu maszyna potrafi wystrzelić nawet setkę pocisków w ciągu
minuty, a muskularny Afroamerykanin miał teraz taką minę, jakby zamierzał strzelać do
Burnfielda co najmniej trzy godziny.
- Nie zrobisz tego - odparł Jack na tyle spokojnie na ile mógł sobie pozwolić w tej
chwili. Starał się, aby głos nie drżał mu zbytnio, nie mógł sobie bowiem pozwolić na
okazanie jakichkolwiek oznak słabości.
- Niby dlaczego? - zapytał Paulie. Lufa pistoletu znalazła się nagle już tylko
kilkanaście centymetrów od czoła dziennikarza.
- Powiem ci, jeśli odwołasz swoje pieski - rzekł Jack.
Paulie zaczął wrzeszczeć:
- Żarty sobie robisz, śmieciu? Rozwalę cię za pół sekundy, parszywa gnido! Chcesz
tego?! Chcesz?
- Nie. Odeślij tych facetów do diabła, porozmawiamy. Jeśli cię nie przekonam,
zastrzelisz mnie. Rozumiesz?
356
Trybiki w głowie Pauliego Daviesa obracały się powoli, aż wreszcie ząbek zahaczył
o ząbek i czarnoskóry rzekł tylko dwa słowa.
- Dobrze. Wypierdalać - to drugie było skierowane do członków jego bandy.
Wskazał ręką na nieprzytomnego Travisa, który wyglądał jak zmaltretowane zwłoki. - I
weźcie tego debila. No już! Do auta pajace!
Groteskowy
widok
gangsterów
niosących
swojego
kompana
jak
worek
ziemniaków, w stronę barowego parkingu przyprawił Burnfielda o stłumiany z wysiłkiem
śmiech, ale również o gęsią skórkę.
Postanowił jednak ciągnąć tę farsę do końca, nawet gdyby okazało się że alfons
Paulie Davies okaże się większym tłumokiem niż w tej chwili uważał.
Tak czy siak Burnfield miał tylko jedno wyjście: blefować.
Już po chwili zostali sami. Lampa jarzeniowa zawieszona nad blaszanymi
drzwiami na tyłach baru gasła i zapalała się w sobie tylko znanej częstotliwości. Gdzieś
daleko na wschodzie zaczęły ujadać dwa albo trzy psy.
- Masz minutę, później cię rozwalę. I lepiej żeby to co powiesz miało kurwa jakieś
znaczenie - zagroził przestępca.
Burnfield krzywiąc się z bólu wstał na nogi. Uwalane błotem spodnie ciążyły mu
jak gdyby były częścią osobliwej zbroi z brudu.
- Jesteś Paulie Davies, stręczyciel zajmujący się pośredniczeniem w płatnym
seksie, handlu żywym towarem i sprzedażą cracku - wyrecytował z pamięci Burnfield.
Była to pierwsza linijka artykułu, który w istocie napisał kilka miesięcy wcześniej i za
który Frank Hopkins wręczył mu łaskawie trzysta dolarów premii.
- Mów dalej - rzucił alfons.
- Jesteś ścigany przez policję, krążyły też plotki, że zaczynają interesować się tobą
federalni. Miałeś swój nieźle prosperujący burdel w Kalifornii, a gdy tam zrobiło się zbyt
gorąco przeniosłeś się tutaj, w zasadzie w ostatniej chwili. Ucieczka autostradą pod prąd...
nieźle, tym bardziej, że ścigano cię przez kilkanaście stanów całej Ameryki. - trzeba
wiedzieć, że pamięć Burnfielda była naprawdę imponująca i nawet tak prosty człowiek jak
Paulie Davies odnotował ten fakt w swojej świadomości.
Tymczasem Burnfield kontynuował swój wywód, modląc się w myślach aby jego
plan wypalił.
- W ciągu kilku dni po przybyciu do Nowego Jorku, jakiś rok temu, znalazłeś sobie
przydupasów, kumpli poznanych podczas ośmioletniej odsiadki w San Quentin. Od razu
zaczęliście kombinować, jak w krótkim czasie zdobyć szybkie pieniądze. Duże pieniądze kiedy Burnfield wypowiadał te słowa Paulie nawet nie zdał sobie sprawy, że od jakiegoś
czasu mimowolnie kiwa głową.
357
Burnfield mówił dalej:
- I te właśnie duże pieniądze postanowiliście zdobyć przez dziewczyny,
łatwowierne cizie, im młodsze tym lepsze. Były wśród nich naiwne studentki
przyjeżdżające do Wielkiego Jabłka w poszukiwaniu sławy na Brodwayu, były też śliczne
dziennikareczki, którym wydawało się że po tygodniu dostaną etat w CNN. Ty miałeś
wobec nich inne plany. A jeśli jestem dobrze zorientowany, w stanie Nowy Jork nie wolno
przetrzymywać dziewczyn wbrew ich woli, a już szczególnie jeśli są zmuszane do seksu
zbiorowego.
- ...i są nieletnie - dodał Davies, drapiąc się po uchu. Złote kolczyki tańczyły w
powietrzu, wydając z siebie ciche dzwonienie. - Nie pierdol, mów dalej.
- Wiem o twoim sekrecie, Paulie. Wiem co stało się z tobą w więzieniu San
Quentin. Tamtejsi chłopcy działają konkretnie jeśli chodzi o swoje, nomen omen, cele.
Wiesz co mam na myśli, prawda?
Alfons zbladł, przybierając jeszcze głupszy wyraz twarzy niż przed chwilą.
Burnfield zdał sobie sprawę, że trafił właśnie los za milion dolarów.
- O czym ty...
- Słuchasz czasem Eltona Johna, Paulie? Ma kilka niezłych kawałków, zdobył
nawet nagrodę Królewskiej Akademii Muzycznej. Jako jedyny wykonawca muzyki
rozrywkowej w całej jej długoletniej historii, wiesz?
Z tego co rozumiał Jack, który atakował alfonsa coraz skuteczniej, jego cel zaczął
właśnie wpadać w panikę.
Może się uda! - pomyślał Burnfield, czując rosnącą nadzieję na przeżycie. Chryste,
to ma prawo wypalić!
Zadał więc cios:
- Powinieneś zostać w Kalifornii, Paulie. Tam dużo lepiej traktują takich jak ty, no
może pomijając samo San Quentin. Tam takich jak ty traktują jak... gejdziwki.
Spanikowany Paulie zareagował na ostatnie słowo Burnfielda jak ranne zwierzę. Z
rykiem rzucił się w kierunku dziennikarza i zanim ten zdążył pomyśleć choćby "Ojcze
nasz" przystawił mu cholerne uzi do głowy.
- Rozkurwię ci ten pierdolony łeb rozumiesz? Rozwalę ci go! - ryczał kryminalista.
- Odłóż to. Gwarantuje ci, że wszyscy dowiedzą się o twoim gejostwie, gdy tylko
pociągniesz za spust.
- Nie wierzę ci!
- No to strzelaj! - krzyknął Burnfield, przygotowany na najgorsze. - Naciśnij spust i
rozwal mi łeb, jak sam obiecywałeś!
358
Paulie nie wyglądał na zdecydowanego, mimo że zabił w swoim życiu kilkanaście
osób bez mrugnięcia okiem. I był gotów zabić kolejne kilkanaście, albo nawet
kilkadziesiąt, zanim zamkną go znów na długie lata odsiadki w jednym z pośród wielu
czekających na niego więzień Stanów Zjednoczonych Ameryki.
- Zabiję cię i nikt się nie dowie – szeptał, a lufa pistoletu drżała coraz mocniej.
- Nie pracuję samodzielnie - skłamał Burnfield. - Istnieje jeszcze jedna osoba,
która wie o twoim zamiłowaniu do wielkich penisów.
Alfons wyglądał jakby miał za chwilę zwymiotować.
- A wiesz co jest najlepsze, Paulie? – kąsał dalej Jack. - Ta osoba ma na to dowody.
Nie myśl sobie że chodzi o kilka fotek z tobą w roli kobiety, o nie! Mówimy tutaj o
nagraniu kamerą z więziennego monitoringu, w jakości tak dobrej, że nawet na małym
telewizorze będzie widać każdy włos na twoim tyłku. - kontynuował swój łgarski atak
Burnfield, po czym dodał: - Możesz mnie zabić pewnie, że tak. Być może przez jakiś czas
nikt nie powiąże mojej śmierci z twoją osobą, a być może ktoś rozpozna cię na zdjęciach
policyjnych kartotek, gdy już znajdą mojego trupa leżącego w tej kałuży.
- Kto. To. Jest - słowa wypowiedziane zostały przez alfonsa z taką wściekłością, że
aż straciły wymowę zdania pytającego. - Powiesz mi kim jest druga osoba.
- Oczywiście, że tego nie zrobię, Paulie. Nie jestem idiotą, a ty jeśli również nim nie
jesteś po prostu zostawisz mnie w spokoju i pójdziesz w cholerę.
- Pieprzony dziennikarzyno! Wisisz mi za kurwę! - wściekał się Paulie, miotając
ramionami jak małe dziecko.
- A ty mi za rozbity nos i nieprzyjemny wieczór. Drugi warunek brzmi: zostawisz
Cynthię Jones w spokoju, rozumiesz? Pozwolisz jej odejść z interesu. Zniknie stąd razem
ze mną.
Paulie ucichł na krótką chwilę, a trybiki pod kopułą zaczęły znów się poruszać.
Sekundy ciszy przekształciły się w minuty, a Paulie myślał i myślał, a nie było to jego
najmocniejszą stroną.
To fakt, przewodnictwo nad zorganizowaną grupą przestępczą przychodziło mu z
łatwością i doskonale orientował się jak wymusić haracz, jak sprzedać dwieście działek
heroiny w tydzień, albo zmusić młodą dziewczynę do sprzedawania się na ulicach jego
dzielnicy. Nie męczył jednak swojego umysłu zbyt często i po prostu przeżywał swoje
życie.
- Ona nie będzie chciała odejść - rzekł wreszcie. - Dzień w dzień chodzi
naszprycowana towarem, mówi że to pomaga jej zapomnieć o problemach. Dostaje go
ode mnie za darmo. - dodał z dumą.
359
- Wiem o tym doskonale - odparł Burnfield natychmiast i była to prawda. Sam był
zszokowany ilością kokainy jaką jest w stanie wciągnąć jedna mała lolitka, w dodatku
piętnastoletnia i ponoć przed ucieczką z domu pochodząca z całkiem dobrego domu
Żydowskiego małżeństwa lekarskiego.
Mała prostytutka zamieszkała u Burnfielda dwa tygodnie temu, kiedy z podbitym
okiem przybyła do jego mieszkania, jak domyślał się Jack, w poszukiwaniu
sprawiedliwości.
- Opisz moje krzywdy, Jack. Odegrajmy się na tych idiotach - zwróciła się do
Burnfielda, podciągając znacząco bezczelnie krótką spódniczkę i patrząc na okolice jego
rozporka, a on patrząc na jej doskonałe nogi pomyślał wtedy, że odnalazł swoje Eldorado.
I choć z artykułu o biednej, małej Jones nigdy nie wyszło nic więcej poza
pomysłem, Cynthia zamieszkała w klitce Jacka odpłacając mu swoją połowę czynszu
najlepszym seksem jaki był sobie w stanie wyobrazić.
Dni mijały szybko, a szczyty perwersji zostały osiągnięte.
Codziennie zanim Cynthia opuszczała dom Burnfielda około godziny szóstej,
potrafiła przyjąć na dzień dobry nawet pięć konkretnych, wściekle białych kresek
ułożonych równiutko na blacie kuchennym.
W bardzo zrozumiały dla Jacka sposób uzależniła swoje życie od substancji, która
jak sama mówiła daje jej poczucie, że całe to gówno w jakie się wpakowała skończy się
lada chwila. Była jeszcze za młoda, żeby zrozumieć, że wciągany przez nią koks stanowi w
zasadzie jedyne źródło jej problemów.
Jack rozumiał to doskonale, i choć wykorzystywał jej problem w bezczelny sposób,
wkrótce zrozumiał, że łączy go z tą dziewczyną coś więcej niż tylko doskonałe orgazmy.
I postanowił jej pomóc.
Należy zaznaczyć, że nie choć Burnfield obiecał sobie, pod wpływem nieznanego
wcześniej impulsu empatii, że zrobi wszystko, aby wyciągnąć dziewczynę z bagna,
zapomniał o tym, że sam jest uzależniony od tej samej substancji co ona.
Kokaina stanowiła w jego życiu podstawę egzystencji i tak miało pozostać,
niezależnie od tego jakich argumentów użyje wobec Cynthii aby ta przestała ćpać.
Paulie wytrącił Burnfielda z zamyślenia:
- Co ty w ogóle widzisz w tej dziwce? Takich jak ona jest w Nowym Jorku
kilkanaście tysięcy…
- De gustibus non disputandum est3 – rzekł Burnfield.
- Co?
- Nieważne.
3
“De gustibus non disputandum est” – z łac. “o gustach się nie dyskutuje”.
360
Murzyn wyciągnął z kieszeni jointa i przez chwilę bawił się nim w dłoniach.
Wreszcie rzekł z niechęcią:
- Nie chcę więcej widzieć was na Queens. Po prostu zniknijcie z dzielnicy, to
wszystko. - powiedział.
Dziennikarz kiwnął głową.
- Masz to jak w banku, Paulie. - rzekł. - Nikt nie dowie się o twojej małej tajemnicy,
jeśli pozwolisz nam odejść.
- A więc idź - to były ostatnie słowa jakie usłyszał Jack ze strony Pauliego. Alfons
miał odegrać jeszcze znaczącą rolę w historii życia Jacka Burnfielda, lecz co zrozumiałe
wtedy na brudnym zapleczu obaj nie mieli pojęcia o tym, że wkrótce zaczną potrzebować
siebie nawzajem tysiące mil stąd.
Jack obrócił się do murzyna plecami i poszedł do domu.
Alfons zapalił jointa i zaciągnął się głęboko marihuanowym dymem. Odprowadził
Burnfielda wzrokiem aż do wyłomu zaułka.
Pieprzony gryzipiórek.
Czy układ był korzystny dla obu stron? Być może tak właśnie myślał Jack, kiedy
szedł pieszo do domu, przemoknięty do suchej nitki i z krwią cieknącą ze złamanego nosa.
Życie Burnfielda kolejny raz zmieniło ścieżkę, w momencie kiedy dotarł do domu,
ujrzał otwarte na oścież drzwi do mieszkania i zastał swoje maleńkie królestwo
doszczętnie zdewastowane.
Nie mając pojęcia co było tego przyczyną wbiegł do sypialni i nagle wszystko stało
się jasne. Jego maleńka lolita leżała na ziemi w kałuży krwi, a na otwartej dłoni leżała
zakrwawiona brzytwa.
Jego własna, cholerna brzytwa.
Z głębokich sznyt na obu jej ślicznych przedramionach wyciekł już cały życiodajny
płyn. Cynthia Jones odeszła tak jak żyła - na skróty.
Jack nie wezwał policji, nie sprawdził tętna swojej kochance, ani nawet się nie
spakował. Wyszedł z domu po trzydziestu sekundach od wejścia, myśląc o polskiej wódce
krążącej w jego żyłach. Kroki milowe. Kamienie.
Szesnaście godzin później był już w Polsce.
6.
Trach! Ostatni przebłysk jako takiej świadomości wdarł się do mózgu Burnfielda z
taką siłą, że odczuł chwilowe wyjście z magicznego transu dosłownie w fizyczny sposób.
Silny wstrząs targnął całym jego ciałem, jak gdyby zbuntowany impuls nerwowy, wbrew
361
jego woli przejął kontrolę nad jego odruchami. Zupełnie jak gdyby był żywą istotą.
Zupełnie jak gdyby...
Stop! To dzieje się tylko w twojej głowie! Jesteś w gabinecie Adama Drzewieckiego!
To światowy ekspert w dziedzinie snu, psychiatra i największy autorytet w dziejach!
Przecież nie stanie ci się nic złego, do cholery mieliście wspólnie oczyszczać twój umysł! tak właśnie myślał Jack Burnfield, przyglądając się otaczającej go rzeczywistości jak
gdyby przez zniekształcające obraz okulary.
Wszystko falowało. Wszystko.
- Opanuj umysł Jack! Jest twój i niczyj więcej! - usłyszał głos Drzewieckiego. Ze
zdumieniem stwierdził, że słowa, które właśnie usłyszał dotarły do niego, mimo, że
profesor wcale nie otworzył ust, tylko przyglądał mu się z zaciekawieniem.
Powiedział to naprawdę? Powiedział, prawda?
- Adamie... - to było jedyne, na co było stać naćpanego pnączem duszy
dziennikarza, a i w tym przypadku nie miał całkowitej pewności, że imię profesora
faktycznie wypłynęło z jego ust.
Granica między snem a rzeczywistością znów zatarła się na dobre, mimo że wcale
nie pogrążył się we śnie. Święty Jezu, czy to właśnie nazywają schizofrenią? A co jeśli już
nigdy nie wyjdzie z szaleństwa, w którym się pogrążył?
- Trzymaj się, Burnfield - usłyszał swój własny głos. Chyba faktycznie powiedział to
sam do siebie. Jak jakiś wariat. Jak psychol!
Ta ostatnia myśl rozbawiła go na tyle, że w ciągu kilkunastu sekund cichuteńki
chichot przeszedł w rosły rechot szaleńca pozbawionego zmysłów. Śmiał się i śmiał i miał
już w dupie to co istnieje naprawdę, a co tylko w jego głowie. W końcu gdyby się głębiej
zastanowić, to nie było żadnej różnicy prawda? Istnieją dwa światy, obiektywny i
subiektywny co nie? Wszyscy żyjemy w pierwszym, ale ten drugi to już tylko nasza
samotna droga przez życie. Droga...
- ...z którą nie będę mógł się podzielić z nikim! Nikt oprócz mnie nie będzie
świadkiem mojego własnego życia - rechotał Burnfield, nie zdając sobie sprawy, że
profesor Drzewiecki słyszy każde jego słowo.
- Trzymaj się, Jack. Oczyść swój umysł z Mondoe! – powiedział naukowiec, ale był
pewien, że osuwający się na stereotypową kozetkę Jack już go nie słyszy.
Dziennikarz Jack Burnfield dotarł już do swojej podświadomości.
362
Rozdział XV
Inferimum
„Powołanie do wolności łączy się z obowiązkiem zrozumienia, że wolność to nie
samowola, ale jest to zadanie stojące przed każdym człowiekiem, wymagające
przemyśleń, rozwagi, umiejętności wyboru, decydowania”
~ ks. Jerzy Popiełuszko
Podświadomość Jacka
1.
P
rzyjmując
przez
chwilę,
że
istnieje
możliwość
opisania
zakamarków
podświadomości Jacka Burnfielda w takiej formie, aby nadać im formę krótkiej
opowieści, osiągnęlibyśmy efekt, który zmroziłby z przerażenia każdą komórkę
ciała. Tym niemniej możemy jednak przyjąć, że opisana poniżej historia jest tak samo
prawdziwa jak każdy ze snów.
Znajdujemy się w czeluściach skąpanego w ciemności zrujnowanego budynku w
samym sercu Manhattanu.
Choć naziści opuścili miasto, były takie osoby ani myślały opuścić właśnie
opuszczonego przez Jacka Burnfielda sennego Nowego Jorku opanowanego przez
nazistowskie potwory.
363
Wystarczyło pozostać niezauważonym, a oboje byli przecież mistrzami kamuflażu,
doświadczonymi w boju żołnierzami, dzielącymi linię frontu na dobre i na złe.
Byli żołnierzami podświadomości. A było ich tylko dwóch.
Pierwszy z nich, Matthew, znany nam już młody oficer puka w ciężkie metalowe
drzwi. Nienawidzi tego momentu, jego bezpośredni przełożony napawa go takim lękiem,
że za każdym razem kiedy musi z nim porozmawiać, czuje się dokładnie tak jak w
najgorszym dniu swojego życia.
Kiedy był jeszcze małym chłopcem, Joseph, jego kolega ze szkolnej ławy przybiegł
do niego pewnego letniego poranka podczas przerwy na boisku szkolnym.
Był tak zasapany, że dłuższą chwilę zajęło mu doprowadzenie swojego oddechu do
stanu jako takiej normalności.
Kiedy rozszalałe po długim biegu serce przestało tłuc mu jak młotem, a oddech
uspokoił się nieco, dziesięcioletni Joseph wydusił z siebie wreszcie:
- Musisz to zobaczyć. Po prostu musisz! - wykrzyknął wreszcie w ogromnym
podnieceniem.
Zaciekawiony chłopiec, który po kilkunastu latach nudnego, podświadomego życia
miał stać się oficerem, pobiegł za przyjacielem. Szybko pokonali całą kilkusetmetrową
drogę, prowadzącą przez dziurę w płocie, aż do zagajnika za miedzą, przy samym skraju
lasu.
Chłopiec biegnąc z całych sił przez całą drogę, ledwo dotrzymując kroku swojemu
przyjacielowi nie miał pojęcia co wzbudziło tak ogromną ekscytację Josepha, który odkąd
pamiętał był najbardziej znudzonym dzieciakiem w całej szkole.
Zaaferowanie przyjaciela wzbudziło tylko jego ciekawość.
I oto kiedy chłopcy dobiegają do wcześniej wspomnianego zagajnika, a serca
dudnią im jak kościelne dzwony, ich oczom ukazuje się to, co miało zmienić już na zawsze
życie bezimiennego chłopaka i jego przyjaciela Josepha.
Oto najlepsi koledzy chłopaków, zebrani w kilkuosobowy wianek rozstępują się,
aby zrobić im miejsce, a największy z nich pokazuje z dumą szarego kota, zwykłego
dachowca, któremu wbili w oczy dwa zaostrzone patyki. Kot miauczał żałośnie, a ze
zmasakrowanych oczodołów płynęły mu po pyszczku dwie stróżki gęstej czerwonej krwi.
- Patrzcie! - krzyczy największy chłopak, którego imienia Matt nie pamiętał. - Ślepy
Jim! Nazwę go ślepy Jim!
Wszyscy śmieją się do rozpuku, wszyscy oprócz głównego bohatera tej krótkiej
opowieści. Rechot młodych chłopców rozbrzmiewał w uszach młodzieńca na długo po
tym jak skończył wymiotować.
364
- Co jest cipko? Boisz się ślepego Jima? - krzyczał duży chłopiec, machając
trzymanym za ogon zdychającym z bólu kotkiem. - Patrzcie jaka z niego pipa! Muszę to
opowiedzieć kuzynowi, zesra się ze śmiechu!
Chłopcy rechoczą, a przyszły oficer patrzy ze łzami w oczach na swojego przyjaciela
Josepha. Ten nie śmieje się razem z nimi. Patrzy mu prosto w oczy.
Minęło naprawdę wiele lat od tego przykrego wydarzenia, a oficer nadal
wspominał to wydarzenie z trwogą w sercu. Musiał jednak zmierzyć się z demonami
złośliwie zmieniającymi bieg jego własnej rzeczywistości.
Teraz kiedy stojąc w mroku, pukał do drzwi generała, czuł że najwyższy czas coś
zmienić w swoim życiu. I zamknąć wszystkie bolesne rozdziały, na co w rzeczywistości nie
miał odwagi się zdecydować nigdy już do końca życia.
Wszystkie te myśli wydały mu się, po raz kolejny, żałośnie nic nie warte, kiedy po
trzykrotnym zapukaniu w drzwi usłyszał suche "wejść!".
Uchylił drzwi, a w ciągu tej krótkiej chwili jego umysł wypełnił głęboki smutek,
związany nie tylko ze wspomnieniem małego kotka, ale z wieloma innymi przykrościami,
które spotkały go w ciągu życia.
Kiedy zamknął za sobą drzwi wbijając oczy w podłogę poczuł zapach tanich
papierosów. Generał wypalał ich trzy paczki dziennie, i nie miał zamiaru słuchać żadnych
rad, odnośnie zdrowia i cholernego raka.
Wszak, podobnie jak młody oficer, był tylko wytworem podświadomości. Nie był
jednak też ani humanoidem, ani pseudoczłowiekiem, wytworem, czy jakimkolwiek innym
tworem znanym profesorowi Drzewieckiemu.
Ewoluował.
I był kimś o wiele potężniejszym niż poprzedni, o wiele słabszy i niedoskonały
generał Mondoe znany ze snów Kamińskiej i Burnfielda.
Generał nigdy nie był człowiekiem. Kim więc był teraz, po przejściu na wyższy
poziom?
Był ciemnością, był więdnącym entuzjazmem, samobójczą myślą. Albo lękiem
przed śmiercią, smutkiem po zdechłym zwierzątku, czy roztrzęsioną myślą kobiety
okładanej pięściami przez pijanego męża.
Generał Mondoe przekształcił się w istotę jeszcze potężniejszą niż zaledwie kilka
godzin temu, a już wtedy był najsilniejszą postacią występującą we wszystkich snach
świata.
- Zamknij za sobą drzwi – rzekł generał głosem małej dziewczynki, a młody oficer
nie mógł nie powstrzymać się od spojrzenia na jego okropną twarz. Była to twarz trupa.
365
Morda okropnego tworu odzianego w nazistowski mundur gniła coraz bardziej.
Miał też skrzydła, czarne i umięśnione.
Okropny smród bijący z ropiejącej twarzy bił w nozdrza przyprawiając o mdłości.
Jednak to nie zapach był najgorszy.
Teraz jego oczy zagnieżdżone w ogromnych, zakrwawionych oczodołach były
niemal w całości białe. Nieokreślonego koloru źrenice tonęły za białą mgłą, tak więc oficer
nigdy nie był do końca pewien, czy okropne białe oczy patrzą na niego, czy błądzą gdzieś,
pozwalając na chwilę wytchnienia.
Nienawidził tej twarzy całej sercem. Był jednak zbyt słaby, aby nienawidzić samego
generała.
- Generale Mondoe…
- Siadaj.
Matthew usiadł.
- Czy nie uważasz, że powinniśmy to zrobić dzisiejszej nocy, oficerze? – zapytał
generał Mondoe. Można by powiedzieć, że prawie nie ruszał ustami, a jednak z prostej
przyczyny każde jego słowo było bardzo wyraźne. Mondoe po prostu nie posiadał ust.
Posiadał za to coś w rodzaju jamy na gnijącej twarzy.
Oficer chcąc nie chcąc musiał więc przyglądać się zarobaczonym, czarnym zębom
swojego dowódcy przez dziurę w jego twarzy. Raz po raz dostrzegał równie poczerniały
język generała. Przypominał psie gówno.
Młody oficer z trudem powstrzymał odruch wymiotny.
- Zadałem ci pytanie. Co o tym sądzisz?
- Więc… jest jeszcze za wcześnie – bąknął oficer nie patrząc na szpetną twarz
Mondoe.
- Dlaczego?
- Ja… cóż, wydaje mi się, że powinniśmy poczekać. Nasz śniący, Jack Burnfield ma
wkrótce kompletnie uzależnić się od roztworu. Powinniśmy jednak poczekać, aż zdąży
pokochać substancję i wejdzie całkowicie w uzależnienie.
Mondoe pokiwał gnijącą głową. Jego kręgosłup wydał z siebie suchy trzask.
- Nie jesteś głupi – w namiastce ust Mondoe miało zabrzmieć to jak komplement,
mający zapewne połechtać próżność oficera i skłonić go do mówienia.
Oficer był jednak dobry, a dobrzy ludzie i wytwory podświadomości wykazują,
przynajmniej z początku, odporność na prostą manipulację. Mondoe doskonale o tym
wiedział, dlatego dodał po chwili:
- Możesz mówić swobodnie, oficerze. Dlaczego się mnie obawiasz?
366
Oficer stojący naprzeciw monstrum z białymi oczami natychmiast pomyślał o
kotku z wbitymi w ślepia ostrymi patykami.
- Wydaje mi się… to znaczy jestem przekonany, że Burnfield nosi jeszcze w sobie
pokłady silnej woli – odparł po dłuższej chwili. - W gruncie rzeczy nie jest złym
człowiekiem, panie generale.
Mondoe z głośnym mlaskiem połknął ślinę. Był to okropny dźwięk, a ślina generała
była z pewnością tak samo czarna jak jego język i zęby.
Wyrażał pogardę.
- Więc wierzysz w tak zwane dobro, oficerze? – zaśmiał się szyderczo. - Silna wola,
powiadasz…
Oficer zwlekał z odpowiedzią. Generałowi to jednak nie przeszkadzało:
- Wydaje ci się, że ten słaby człowiek jest w stanie nam zagrozić? – naciskał. –
Naprawdę? To uzależnione od prochów dziennikarskie ścierwo? Odpowiedz!
- Na razie tak, panie generale – odparł wreszcie Matt.
- Dlaczego tak sądzisz, bezimienny?
Mundurowy westchnął.
- Burnfield jest skołotany. Przybył do kliniki Drzewieckiego i od razu wszedł w
świadomy sen. Nie ma pojęcia czego tak naprawdę oczekuje wobec swoich snów. Na razie
dostał po prostu nowy świat i coś co w jego przekonaniu jest boską władzą – rzekł szybko
młody oficer. - Typowe dla ludzi, którym wydaje się, że chwycili Boga za nogi. Bawi się w
trening z profesorem Drzewieckim i walczy ze swoim kokainowym nałogiem. Wydaje mu
się, że jest silny. Nie ma jednak pojęcia o potędze, jaką niesie ze sobą świadomy sen.
Mondoe milczał.
Nie odezwał się słowem do chwili kiedy cisza stała się dla oficera nieznośna i ten
ostatni został zmuszony do jej przerwania:
- Chcę powiedzieć, że Burnfield nie odkrył jeszcze, że jego sny urzeczywistniają się
w życiu. Nie ma pojęcia o tym, że myśl generuje działanie, a działanie rzeczywistość. Że to
sny tworzą jego życie!
Umundurowany potwór pomyślał przez moment o słowach Monteskiusza: „sny
rodzą rzeczywistość”.
- A słowo stało się ciałem. Kiedy o tym pomyślałem – dokończył swą myśl generał,
po krótkiej chwili. Myśl tą słyszał w głowie Burnfielda od dłuższego czasu, trudno było się
więc nie zgodzić z rozumowaniem młodego oficera.
- Dajmy mu jeszcze trochę czasu, a uzależni się od roztworu, tak jak uzależnił się
od kokainy – rzekł twór nazywany generałem Mondoe. - Substancja nie jest istotna.
367
- Tak. Tak! Zdecydowanie. Poczekajmy generale Mondoe… – nieśmiało zgodził
młody żołnierz. W głębi serca kochał Burnfielda całym sercem i podczas rozmowy z
Mondoe myślał tylko o tym jak ochronić swojego pana przed mroczną, gnijącą postacią
swojego przełożonego.
Jednak potwór w mundurze doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Nie, oficerze. Będziemy działać – rzekł Mondoe z parszywym uśmiechem. –
Spójrz na to z perspektywy osoby postronnej. Dotychczas monstrum w nazistowskim
mundurze tkwiło w mroku, pozostało niedostrzegane. A jednak objawiło się Jackowi
Burnfieldowi na kilka chwil w Nowym Jorku. I co najciekawsze objawi się swojemu
właścicielowi już wkrótce, kolejny raz. Wiesz co wtedy się stanie?
Wiedział.
- To pan stanie się jego właścicielem… generale.
- Nie jesteś taki głupi! – rzekł Mondoe.
Senny demon nie chciał objawiać się Burnfieldowi za każdym razem, kiedy tylko
zechce podjąć próbę zaatakowania jego psychiki. Generał wiedział bowiem doskonale, że
za każdym razem kiedy Burnfield staje oko w oko ze swoimi największymi lękami, jego
moc do pokonywania takich mrocznych postaci jak on rośnie.
- Ja to zrobię, oficerze. Osobiście – wydał werdykt Mondoe. - Jutrzejszej nocy gdy
Burnfield zaśnie, zaatakuję sen mieszkańców Golgoty. Zasieję ziarno, które eksploduje z
całą mocą, gdy tylko dziennikarz pogrąży się we śnie. Ma pogrążyć się w szaleństwie,
rozumiesz? Oczekuję od ciebie pomocy i efektów.
- Tak jest, generale Mondoe. Zrozumiałem.
- Jeszcze jedno! - chlasnął jęzorem potwór. - Uratowałem cię, nie zapominaj o tym.
Gdyby nie ja, pozostałbyś przyszpilony żelaznym prętem do podłogi.
- To prawda - odparł niepewnie oficer. Miał nadzieję, że monstrum nie poruszy
tego tematu.
- Burnfield nadał ci nawet imię. Matthew, zgadza się?
Skąd on to wiedział, do cholery? Skąd?
- Owszem – potwierdził Matt.
Mondoe kontynuoował:
- Zaufał ci. A ty sprawiasz pozory, że ufasz jemu. Mam nadzieję, że to faktycznie
tylko pozory, oficerze - słowa Mondoe stały się znów maksymalnie jadowite i pełne
niejasności.
- Naturalnie, generale.
Mondoe machnął ręką. Zbutwiałe kości przedramienia chrupnęły, jak gdyby ktoś
łamał mu rękę.
368
- Zapytam w ten sposób, "Matthew" - zadrwił generał. - Czy uważasz, że jesteś mi
coś winien? Czy uważasz, że jesteś mi winien lojalność?
- Myślę... - zawahał się Matt, ale nie było czasu na rozważania. - Tak, tak
oczywiście!
- Mam dla ciebie propozycję - Mondoe wydawał się być szczerze ubawiony całą
sytuacją. - Może i nie wierzę w tak zwane dobro, ale wiem, co oznacza bezgraniczne
oddanie swojemu przełożonemu. Jesteś zainteresowany, oficerze Matthew?
- Jestem.
- Siedem dni wykonywania moich rozkazów. Oczekuję od ciebie siedmiu dni
pełnej, bezdyskusyjnej lojalności. Jeśli po upływie tego czasu stwierdzę, że wykonywałeś
moje rozkazy bez żadnego "ale", zyskujesz wolność.
- Wolność? - powtórzył Matthew. Dziura w ramieniu zaczynała się już goić, a
jednak w momencie, kiedy senny oficer usłyszał te słowa, ból rozchodzący się
promieniście od jego rany powrócił z całą mocą. Bolało jak cholera, ale Matt nie dawał
tego po sobie poznać. To chyba z entuzjazmu.
- Jaką mam... - zaczął, ale nie dokończył.
- Żadnych gwarancji. Żadnych, rozumiesz? - skrzydła Mondoe wykonały
pojedyncze machnięcie w powietrzu, a do nozdrzy Matta dotarł smród gnijących jabłek i
czegoś... czegoś co zostało wydalone już dawno temu. - Odpowiesz mi w tej chwili.
- A jeśli odmówię?
- TO CIĘ ZNISZCZĘ! - ryknął Mondoe w pół sekundy podlatując do niego i
zbliżając się na odległość kilku centymetrów od twarzy przerażonego oficera. Minęło
kolejne pół sekundy, a potwór już wbijał swój kościsty, przeraźliwie chrupiący palec w
zakrwawiony bandaż, stanowiący opatrunek na jego ranie. - MASZ MI ODPOWIEDZIEĆ
W TEJ CHWILI, ŻAŁOSNY PODWÓJNY AGENCIE, ALBO ZMIAŻDŻĘ CIĘ JAK
KARALUCHA! MOŻESZ SOBIE ZAMYKAĆ OCZY, ALE JA TU BĘDĘ, BĘDĘ
ROZUMIESZ?
- Zgadzam się! - wrzasnął Matthew, po czym się rozpłakał. Wszystko byleby tylko
przerwać ten potężny ból, wszystko byleby tylko szkarada oddaliła swój śmierdzący pysk z
dala od jego twarzy.
- Dobrze. Bardzo dobrze - Mondoe odsunął się od Matthew po czym znów
wykrzywił dziurę w twarzy na znak głębokiego zadowolenia. - Jestem z ciebie dumny. A
teraz uciekaj. Nie chcę cię widzieć, dopóki nie wezwę cię z powrotem, rozumiesz?
- Tak jest - powiedział Matthew trzymając dłoń zdrowej ręki na krwawiącej ranie i
natychmiast wychodząc z pomieszczenia.
369
Matthew zamknął za sobą drzwi. Gdy tylko to zrobił usłyszał podekscytowany głos
Josepha. „Musisz to zobaczyć, po prostu musisz!”.
A potem oczami duszy ujrzał największego z kolegów, trzymających za ogon
nieszczęsnego kotka targanego spazmami bólu: „Co jest cipko? Boisz się ślepego Jima?”.
- Chryste, Jack, miej się na baczności. Niech Bog ma nas wszystkich w opiece, albo
czeka nas śmierć – wyszeptał myślokształt, ale nie był już niczego pewien.
Podczas najbliższej nocy niczego nieświadomy Jack miał przekonać się, że od
śmierci istnieją rzeczy o wiele gorsze i ciemniejsze.
370
Rozdział XVI
Generał Mondoe
„Myśli, których się nie zdradza, ciążą nam, zagnieżdżają się, paraliżują nas, nie
dopuszczają nowych i w końcu zaczynają gnić. Staniesz się składem śmierdzących
myśli, jeśli ich nie wypowiesz”
~ Éric-Emmanuel Schmitt
Golgota
1.
N
ieprzenikniony mrok opanował Golgotę, kiedy ciężkie, krwistoczerwone słońce
wreszcie zniknęło za horyzontem, a na niebo wystąpiły ospałe, burzowe
chmurzyska.
Pomarańczowa poświata towarzysząca spektakularnym zachodom słońca, była w
tym miejscu tak popularna, jak amerykańscy żołnierze: jakimś cudem tolerowani, a
jednak budzący jawną frustrację i niechęć, taką za którą można oberwać butelką w głowę,
gdy akurat nie ma świadków. W takich miejscach jak Sarbinowe Doły zachód słońca nie
kojarzył się z czymś wyjątkowo romantycznym: żaden z męskiej części mieszkańców
miasteczka nie objął dziś swojej ukochanej, w milczeniu przypatrując się, jak Wielka
Gwiazda majestatycznie opada za linię polskich, posępnych gór. Nikt też nie wytłumaczył
swoim dzieciom, że zachodzące słoneczko wcale nie idzie spać, bo słoneczko nie śpi nigdy,
tylko po prostu zagląda na chwilę do ludzi po drugiej stronie ziemi.
371
Nie było na to czasu. Wszyscy dorośli mężczyźni i wszystkie dorosłe kobiety byli
zajęci przygotowywaniem się do nadchodzącej nocy.
- Dziś kładziemy się wcześniej, kochanie - mówi żona komendanta, do swojego
syna Juniora, który zajęty był pochłanianiem kolejnych porcji przygotowanych przez nią
kanapek, i to do tego stopnia, że zareagowanie na słowa matki zajęło mu kilkanaście
sekund:
- Co?
Westchnęła, ale z cierpliwością.
- Powiedziałam, że dziś powinniśmy się położyć wcześniej, synku - odparła
kobieta. - Masz jutro służbę na komisariacie, pamiętaj, że wyjeżdżasz do pracy, jak tylko w
domu pojawi się twój ojciec.
"Jak tylko w domu pojawi się twój ojciec". Kurwa! Czy nadejdzie taki dzień, że
własna matka przestanie go traktować jak srającego w pieluchy obszczajmurka?
- Nie. Chyba oszalałaś - powiedział wreszcie, gdy kęs ostatniej kanapki z łososiem
wylądował w jego żołądku. - Nie będziesz mi mówić kiedy mam się spać, coś ci się chyba
pomyliło. To, że z wami mieszkam, nie znaczy, że masz prawo rozkazywać pełnoletniemu.
Jestem dorosły i jestem policjantem, zapomniałaś?!
Spokojnie. Tylko spokojnie.
- Nie mówię ci co masz robić, kochanie. Po prostu uważam...
- ...to uważaj mniej! - wybuchnął Junior. - Kobieto! O co ci w ogóle chodzi?
Spokój. Spokój!
- Od jakiegoś czasu widzę, że masz jakiś problem - rzekła matka, najłagodniejszym
tonem, na jaki mogła sobie pozwolić, starając się za wszelką cenę, aby głos jej nie drżał.
Była to prawda. Junior chodził na dziwki, chlał chyba jeszcze więcej od ojca, a ostatnio
chyba nawet wciągał przez nos jakieś proszki. Matka straciła autorytet u syna już dawno
temu, wiedziała o tym... ale to, że jej własny syn woli pójść w ślady ojca, twardego
komendanta Hauptmanna, to jeszcze nie powód, aby odzywał się do niej, jak do służącej!
Tylko spokój. Tą rozmowę może uratować tylko twój spokój.
- Ja mam problem? - wyłowił znienawidzone słowo Junior. - Problem? Jaki ja
kurwa mogę mieć problem?
- Nie przeklinaj - zwróciła mu uwagę. - W tym domu nigdy nie klniemy. Myślę...
- "W tym domu nigdy nie klniemy"! - przedrzeźnił matkę Junior. - Trzymajcie
mnie bo jebnę! Nie klniemy, jasne! Chyba, że ojciec znowu przyjdzie do domu
nakurwiony jak bela, zbluzga wszystko na czym świat stoi, potem każdego na swojej
drodze i znowu obrzyga całą łazienkę! - wykrzyknął młodzieniec. - Kurwa! Kurwa, kurwa,
kurwa! Zdajesz sobie w ogóle sprawę co się dzieje w tym domu?!
372
- Junior, odzywaj się do mnie z szacunkiem - cichutko rzekła matka.
- Co? - warknął. - Pozwalasz własnemu mężowi okładać się po twarzy, gdy tylko
kolejny raz najdzie go ochota na gorzałę, a mi mówisz, że mam odzywać się do ciebie z
szacunkiem?
Łza popłynęła już po policzku kobiety. Nie zauważył jej.
- Junior, zamknij się! - chlipnęła. - Jesteś na haju? Znowu coś brałeś prawda?
Przyznaj się. Kupiłeś znowu amfetaminę.
Kupił. Szkliste, szybko poruszające się, rozszerzone do rozmiarów pięciozłotówki
oczy potwierdzały to za niego. Ale on wcale nie zamierzał przepraszać.
- Kurwa, mamo! Kurwa! Jesteś taką hipokrytką! Prawisz dorosłym ludziom
morały, a sama żyjesz w kłamstwie! Wiesz o tym, nie?! - młody mężczyzna był tak
wzburzony, że chyba nawet nie zauważył, że wstał od stołu i teraz krzyczał na własną
matkę, celując w nią uniesionym wysoko do góry palcem wskazującym.
- Synu, natychmiast...
- Cała ta twoja idea dobrego domu, dobrego wychowania, dobrego słownictwa...
nic nie warte gówno! - wrzasnął, po czym wyszedł z kuchni, kierując się do wyjścia.
- Dokąd?! - woła za nim matka. - Niech ci się nie wydaje, że wypuszczę cię z domu
w takim stanie!
Odpowiedział jej dźwięk brzdękających o drzwiczki metalowej kasetki kluczy.
- Spróbuj tylko wziąć quada! Jeśli znowu pojedziesz do swoich koleżków...
- Zadzwoń na policję! - słyszy krzyk syna.
A potem trzask drzwi.
Można by powiedzieć, że mieszkańcy miasteczka wyczuwali coś w powietrzu.
Niepokój panujący tego wieczora w duszach golgotan był widoczny na pierwszy rzut oka i
wystarczyło dosłownie kilkadziesiąt minut, aby w Sarbinowych Dołach nie pozostał już
ani jeden żywy człowiek, który nie czuł by podświadomie, że tej nocy stanie się coś złego.
Pogrążeni w niespokojnym wyczekiwaniu ludzie mieli rację. Z miasteczkiem było
coś nie tak, to oczywiste, wszyscy to wiedzieli. Ale było coś więcej, coś się zmieniło, jak
gdyby pogrążona w letargu mroczna siła, panująca od wielu lat nad tym chorym
miejscem, przebudziła się właśnie dzisiejszego wieczoru. I choć żaden z mieszkańców nie
potrafił sprecyzować, co tak naprawdę czuje, albo czym jest uzasadniony ten dziwny
niepokój, który nie dawał im spokoju, mniej więcej od czasu kolacji, znalazło się w
Golgocie kilka osób, które przeczuwały, co być może, właśnie dzieje się w tym miejscu.
373
2.
Szosy okalające całe miasteczko opustoszały niemal całkowicie już kilka minut po
dziewiętnastej. Nie było to często spotykane zjawisko w Golgocie. Fakt, w takich
miejscach jak Sarbinowe Doły ludzie nie mieli wiele możliwości spędzenia wolnego czasu
po pracy... ale tylko dlatego, że nigdy nie potrafili wyobrazić sobie, co dokładnie można by
zrobić, aby to zmienić. Mieszkańcy Golgoty szybko zapomnieli, że w nieco większych
miastach, nie będących znowu tak daleko, bo w odległości czterdziestu minut jazdy
samochodem, mają do dyspozycji kina, bezpłatne biblioteki z szybkim Internetem,
przyzwoitą filharmonię, teatr i dwie opery, a w tych naprawdę sporych, choć odległych o
półtorej godziny jazdy miastach, liczących sobie więcej niż dwieście tysięcy mieszkańców,
istnieją ogromne, lśniące nowością futurystyczne multipleksy, pełne pokus i promocji,
stanowiące miłą odmianę po robieniu zakupów wyłącznie u Vincenta van Hogena.
Cóż, każdy ma prawo robić to co uzna w życiu za stosowne, prawda?
Ostatnie samochody, należące do ludzi wykonujących swoją robotę w okolicznych
wsiach i pobliskich miasteczkach, zostały zaparkowane na podjazdach przed domami i w
garażach. Ich właściciele, nie potrafiąc dokładnie sprecyzować swoich obaw, a jednak
dobrze wiedząc, że dzisiejszej nocy wydarzy się coś, czego nie będą mieli ochoty oglądać,
nawet przez grube szyby swoich zaryglowanych na cztery spusty domów, zajęli się
przygotowywaniem się do snu. Matki słały łóżka swoim dzieciom, a ojcowie starali się
przekonać swoje rozwydrzone dzieciaki, że dzisiaj kategorycznie i bezwarunkowo zostają
na wieczór w domach.
- Nie interesuje mnie za jak dorosłą się masz, Sabino! Słyszysz? - głos Vincenta był
podniesiony, w końcu ile czasu można marnować, na bezskuteczne przekazanie córce,
że dziś nie spotka się ze swoim chłopakiem (którego notabene Vincent van Hogen nie
znosił). Holenderski przedsiębiorca był pewien, że jak tak dalej pójdzie, ten napalony
sukinsyn z toną żelu na włosach i swoją czapką policyjną, którą kochał niemal tak samo,
jak jego ojciec Andrzej Hauptmann, w końcu dopnie swego i wsadzi swoją policyjną łapę
w majtki jego siedemnastoletniej córki... o ile już tego nie zrobił.
Aż wzdrygnął się na tę myśl.
- Słyszysz? - powtórzył. - Nie spotkasz się z Juniorem, dzisiaj na pewno nie.
Zostajesz w domu, rozumiesz? Nigdzie nie wyjdziesz!
Tapirująca włosy córka zdawała się nie słyszeć jego słów.
- Umówiłam się z Juniorem więc wierz mi, wyjdę. - to były jedyne słowa, na jakie
było ją stać. Nawet na niego nie spojrzała, przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze,
najwyraźniej oceniając w myślach stopień swojej atrakcyjności seksualnej.
374
- Powiedziałem ci raz, drugi i więcej nie będę powtarzał. - ojciec Sabiny zdał się na
swój ojcowski ton głosu, a potem dodał: - Zostajesz w domu, kochana!
Skarcił się za to w myślach już po chwili.
- Czemu mnie nienawidzisz? - zapytała odrywając wzrok od lustra i patrząc
Vincentowi prosto w oczy. A on poczuł się jak pułkownik, który musi poradzić sobie z
niesubordynacją.
- Ja cię kocham, córeczko - odrzekł van Hogen. - I dlatego zostaniesz.
Iskry w jej oczach były niemal identyczne jak te, które należały do jego zmarłej
żony. Sabina van Hogen bez wątpienia miała spojrzenie swojej matki.
- Spróbuj mnie zmusić - rzuciła wyzywająco.
- Proszę bardzo - powiedział Vincent, po czym zamknął drzwi jej pokoju na klucz.
Schodząc po schodach do salonu i starając się ignorować krzyki i uderzenia
siedemnastoletnich kobiecych piąstek w zamknięte od zewnątrz drzwi pomyślał, że
samotny ojciec, to rola, która zasługuje na co najmniej cztery Oskary.
3.
Była godzina dziewiętnasta trzydzieści. Niektórzy z mieszkańców Golgoty sięgnęli
już po różnego rodzaju wspomagacze i otumaniacze, na przykład zmęczony ciężką pracą
papierkową Urban Waren, który dzisiejszego wieczoru zdecydował się nocować na
kanapie w ratuszu, gdy tylko zamknął ostatnią teczkę z dokumentami, doszedł do
wniosku, że najbardziej na świecie ma ochotę napić się dobrego bourbona, najlepiej w
towarzystwie cycatych panienek obściskujących się bez ustanku na kanale dwunastym.
O tak, to był całkiem dobry pomysł na spędzenie wieczoru, zanim zapadnie w sen.
Minęło trzydzieści sekund od podjęcia tej decyzji. Gruby burmistrz wylądował na
wielkich rozmiarów skórzanej sofie, starając się nie wyglądać na miasteczko zbyt często
przez ciągnące się od podłogi do sufitu okno. Tak bardzo chciał dać tym ludziom to na co
zasługują. Tak bardzo chciał aby to zawszone miasto na zawsze wyrwało się z
bezczynności i marazmu. To on tego dokona, jeśli tylko obywatele przestaną rzucać mu
kłody pod nogi. Jego Sarbinowe Doły może i nie staną się drugim Nowym Jorkiem, ale
podczas drugiej kadencji (bo przecież będzie druga kadencja, na pewno, na pewno!)
Urbana Warena z całą pewnością będą w stanie zmienić się z nudnej, zabitej dechami
wiochy, w rozwijającą się strukturę. Na poziomie europejskim oczywiście!
- Co dokładnie miałoby się zmienić w Golgocie? - pomyślał, wpatrując się przez
chwilę w kręcącą jędrnym tyłeczkiem mocno umalowaną, ledwie dziewiętnastoletnią
brunetkę, na ekranie plazmowego telewizora. Na pewno nie będzie tracił czasu na
Drzewieckiego i jego żonkę. Jeżeli wszystko co zaplanował dojdzie do skutku choćby w
375
osiemdziesięciu procentach, to ten zdziwaczały noblista i prowokująca go seksualnie
Kamińska przestaną stanowić dla niego problem. To kwestia miesiąca, jeśli nie trzech
tygodni.
Tylko dlaczego nie mógł przestać myśleć o tym cholernym rowku między
piersiami?
- Koniec pracy - mruknął do siebie Waren przez chwilę skacząc między kanałami. Czas na odpoczynek, zasłużyłeś sobie, oddany ludziom za wszelką cenę człowieku! Robisz
dobrą robotę, naprawdę dobrą. Czego się nie robi dla dobra miasta.
Wyciągnął białą koszulę ze spodni, rozpiął kołnierzyk jednocześnie poluzowując
swój błękitny krawat, a potem zaczął się masturbować.
4.
Pokój zamieszkiwany przez Filipa Maussa był w zasadzie tak daleki od ideałów,
jakie młody dziennikarz wypracował sobie w swojej głowie, że gdy tylko wracał on po dniu
ciężkiej pracy do internatu dla robotników, wtedy od razu czuł, że jedyne na co ma ochotę
to zjeść szybką kolację, popić te kilka kęsów bułki z szynką gorącą herbatą, a potem
położyć się na skrzypiącym sprężynowym materacu, służącym za łóżko, nałożyć na uszy
wielkie słuchawki, a potem zamknąć oczy i słuchać swojej muzyki zanim zwyczajnie nie
zaśnie, a bateria jego odtwarzacza mp3 wyczerpie się, gdy dojdzie do mniej więcej
trzydziestej piosenki.
Mysza poświęcił się w całości pracy prezentera radiowego, a było tak tylko dlatego,
ponieważ naprawdę wierzył w to, że pewnego dnia do mikroskopijnej siedziby GRR 1
zawita ktoś, kto odmieni jego życie i zaproponuje mu prawdziwą karierę. Spędzał całe dni
w studio, starając się ze wszystkich sił przeprowadzać kolejne wywiady, z pasją
odczytywać przygotowywane przez siebie bloki informacyjne, a potem racząc swój tysiąc
słuchaczy najlepszą muzyką, jaką tylko znał.
Pewnego dnia usłyszy mnie ktoś, kto naprawdę coś znaczy, jakaś dziennikarska
szycha i powie: "Mauss, ty cholero, gdzieś ty był, kiedy cię potrzebowaliśmy! Rzuć tą
podrzędną stacyjkę i ruszaj ze mną w wielki świat! Czeka cię kariera gwiazdy radiowej!".
O tak, wierzył w to, choć w takie dni jak dzisiaj trochę mniej niż zwykle. Urszula
Waren, Urszula Waren, ta cholerna Urszula Waren...
Dzisiejszego wieczoru, kiedy Mysza nareszcie pokonał swoim rowerem
sześciokilometrową trasę do budynku, w którym wynajmował pokój, czuł nadchodzącą
chwałę o wiele słabiej. Styrany Filip Mauss odstawił rower do szopy, przylegającej do
niszczejącego, parterowego baraku, z grzeczności nazywanym hotelem pracowniczym,
lub internatem, a potem przetarł czoło z potu, westchnął ciężko i wszedł do środka.
376
- Witaj, Myszko - powitał go Matt Kowalsky, barman z karczmy "Pod Barłogiem",
który wynajmował przylegający pokój 13 i w wolnym od pracy czasie całymi godzinami
przesiadywał w hallu, gdzie znajdował się jedyny w budynku telewizor.
Mysza uśmiechnął się krzywo, ale zrobiło mu się trochę lepiej. W budynku było
ciepło, nie było jeszcze wcale tak późno, no i miał tu przyjaciela. Może nareszcie odpocząć.
I choć przez chwilę nie myśleć o Urszuli Waren.
- Mówiłem ci, Matt, jeszcze raz odezwiesz się do mnie per "Myszka"...
Barman roześmiał się.
- Co, może nie mówi tak na ciebie całe miasto? - zapytał. - Siadaj, za chwilę będą
wiadomości. Mówili, że premier...
Mysza nawet nie spojrzał na mieniący się niebieskim światłem telewizor.
- Mam dość wiadomości, jak na jeden dzień. Idę spać - odparł, ruszając w kierunku
swojego pokoju.
Nie pokonał nawet kroku a już usłyszał głos przyjaciela.
- No co ty, Filip! Myślałem, że napijemy się piwa! Premier...
- Beze mnie.
Szybko pokonał dystans dzielący go od drzwi do pokoju numer 12 i modląc się, aby
dzisiejszego wieczoru Matt dał mu święty spokój wszedł do środka. Kiedy tylko znalazł się
w miejscu, które tylko z braku lepszego określenia nazywał swoim mieszkaniem,
natychmiast dopadły go wszystkie dołujące myśli. Musi sobie poradzić z Warenową. Musi
się wynieść z tej nory. I przestać udawać, że spektakularna kariera przyjdzie do niego
sama, tylko dlatego, że on tego chce.
Ale co jeśli radna miejska będzie tak dobrze przygotowana do rozmowy, że...
- Koniec - rzucił w stronę nakrytego pościelą materaca. - Jedzenie. Materac. Sen.
Zastanowił się jeszcze chwilę, otworzył miniaturową lodówkę pamiętającą czasy
głębokiego PRL-u, a potem zrezygnował z posiłku, trzasnął ze złością drzwiczkami i w
ciągu ułamków sekund wylądował na materacu. Nie wyciągnął nawet odtwarzacza z
kieszeni.
Sen nadszedł natychmiast.
Studio radiowe było niesamowite. Szklane ściany, metalowa konstrukcja i piękna
posadzka na podłodze. Korytarze ciągnące się w nieskończoność, wypełnione naturalnym
dziennym światłem i kojąca muzyka sącząca się z ledwie dostrzegalnych głośników,
dyskretnie zamontowanych w podwieszanym suficie.
Chryste, jak tu pięknie!
Najpierw wszedł do reżyserki. Ilość pokręteł na ogromnym panelu sterującym
przyprawiła Myszę o zawrót głowy. W jego śmierdzącej starością klitce należącej do GRR
377
1 miał tylko komputer z dostępem do internetu i mikrofon, który musiał kupić za własne
pieniądze. Nie było nawet porządnego odtwarzacza muzycznego, a o jakimkolwiek
mikserze dźwięku mógł po prostu zapomnieć, zresztą i tak nie miałby czasu go
obsługiwać, zajęty prowadzeniem audycji na żywo.
Tutaj było inaczej, zupełnie jak w raju.
Pomieszczenie reżyserskie było zachwycające, naszpikowane najnowocześniejszym
sprzętem i mrugającymi na zielono diodami. Mauss nie miał pojęcia do czego dokładnie
służą urządzenia wypełniające wnękę w ścianie reżyserki w zasadzie od sufitu do podłogi,
ale natychmiast przypomniał sobie zdjęcia, na których piloci ogromnych boeingów z
łatwością obsługują przepełniony technologią kokpit samolotu, wzbijając ogromną
maszynę w powietrze i przemierzając świat. Miał ochotę skakać z radości, kiedy do pokoju
wszedł człowiek w czarnym swetrze, a dostrzegając stojącego przy szklanej ścianie
Maussa uśmiecha się promiennie, wyciąga ręce przed siebie i mówi:
- Mauss! Nareszcie jesteś! Wchodź do środka, czas poprowadzić najlepszą audycję,
jakie to radio, kurwa, słyszało!
Po
czym
wskazuje
najszczęśliwszemu
człowiekowi
na
świecie
niemal
niedostrzegalne szklane drzwi w ścianie i skinieniem dłoni zaprasza go, aby usiadł na
wielkim, skórzanym krześle. Mysza sięga ręką po mikrofon przypięty do sufitu, przykłada
go do ust i poprawia osłonkę, korygującą dźwięk. Następnie zakłada na głowę audiofilskie
słuchawki, wpina je do odpowiedniej wtyczki i czeka, aż zaprogramowany wcześniej
utwór zespołu Dave Matthew's Band na widocznej na monitorze komputera playliście
dobiegnie końca.
- O czym mam mówić? - pyta szybko, naciskając przycisk służący do połączenia
dźwiękowego z reżyserką. Nie jestem przygotowany!
Człowiek w czarnym swetrze zdaje się tym nie przejmować.
- Co tylko przyjdzie ci do głowy, przyjacielu! Wiem, że dasz sobie radę! Dziś mamy
jakieś siedem milionów słuchaczy przy wszystkich odbiornikach w kraju. Wszyscy nie
mogą się doczekać na to, co chciałbyś im przekazać.
Mysza nie może uwierzyć we własne szczęście, ale cały czas nie wie, co miałby
mówić.
- Może telefony od słuchaczy, taka mała debata? - proponuje wreszcie, gdy
sekundy dzielą go od wejścia na antenę.
Uniesiony wysoko w górę kciuk zza szklanej szyby uświadamia go, że to niezły
pomysł. Utwór "Some devil" dobiega końca. Rozlega się dżingiel, patetyczna melodia
oznajmiająca słuchaczom, że teraz mają do czynienia z najważniejszym wydarzeniem w
całej dziennej ramówce Największego Radia w Kraju.
378
Mysza bierze głęboki oddech. Ma już pomysł na swoją debiutancką audycję.
Jeszcze chwila. Jeszcze moment i...
Teraz.
- Witam państwa, przy mikrofonie Filip Mauss. Jest godzina dwudziesta pierwsza.
Czy kiedykolwiek zastanawiali się państwo nad istotą grzechu w naszym życiu? Duchowni
mówią nam, że to przekroczenie boskich norm, każdy czyn który oddala nas od Boga.
Niektórzy politycy utrzymują, że istnieje pojecie grzechu uzasadnionego wyższą
koniecznością. Mamy więc możliwą do obronienia chciwość, kradzież, a czasami także
fałszywe świadectwo, niestałość i hipokryzję. Czy istnieje jakakolwiek okoliczność
łagodząca dla tych czynów? Czy wytłumaczony sobie grzech nadal jest grzechem? I
wreszcie jaka jest rola czynienia zła w naszym życiu? Zapraszam państwa do dyskusji,
numer telefonu do studia...
Po czym w głośnikach zabrzmiewa utwór Michael Penna. Filip odłącza mikrofon.
Ma jeszcze kilka chwil zanim rozdzwoni się telefon w reżyserce, a człowiek w czarnym
swetrze połączy go z wybranym przez siebie słuchaczem.
- Mamy pierwszego dzwoniącego, Myszo - słyszy po chwili dziennikarz. Wchodzisz na antenę za trzy, dwa, jeden...
Mauss bierze głęboki oddech.
-
Witamy
pierwszego
słuchacza,
zapraszam
do
rozpoczęcia
dyskusji
i
przypominam, że dziś rozmawiamy o roli grzechu. Proszę się przedstawić i rozpoczynamy
dyskusję.
Trzask.
- Witam, tu Richard Leonard Kuklinski, dzwonię z więzienia stanowego w Trenton.
Mysza wstrzymuje oddech.
- Dobry wieczór, jest pan na antenie - mówi radiowiec. - Czy dobrze zrozumiałem?
Jest pan pracownikiem więzienia w Stanach Zjednoczonych?
Zniekształcony śmiech w słuchawkach mrozi mu serce.
- Pracownikiem? Nie sądzę. Siedzę w tej dziurze już jakiś czas, ale nie płacą mi za
to ani centa.
O mój Boże.
- Jest pan więc więźniem, czy tak? - pyta Filip.
Znowu ten śmiech. Jest przerażający, jak gdyby to nie człowiek a coś... coś bardzo
mrocznego rozmawiało ze wstrząśniętym Myszą na antenie.
- O tak, jestem więźniem jak jasna cholera. Pozwolili mi zadzwonić do waszego
radia, żebym mógł powiedzieć kilka słów na temat grzechu. Myślę, że mam w tym temacie
coś do powiedzenia.
379
- To znaczy?
- "Którym odpuścicie grzechy, będą im odpuszczone, a którym zatrzymacie, będą
im zatrzymane" - rzekł Kuklinski. - To nie moje słowa. Zna je pan, prawda?
- Tak. To werset z Biblii, prawda?
- Dokładnie. Panie Mauss, mówią, że jestem złym człowiekiem i chyba mają rację.
Zabijałem małe zwierzątka gdy byłem dzieckiem. Nie wiem czy sprawiało mi to radość,
ale czułem coś w rodzaju podniecenia. Potem przyszedł czas na ludzi. Nie miałem
wyrzutów sumienia, kiedy gołymi rękoma udusiłem skurwysyna, który mnie obraził.
Zacisnąłem dłonie na jego szyi kiedy sikał za barem. Kilka chwil i leżał na chodniku
martwy.
Głos Richarda Kuklinskiego był tak beztroski, jak gdyby wspominał ostatnie
przyjęcie urodzinowe swojego dziecka.
- Panie Kuklinski...
- Och, mów mi Richard - odparł głos w słuchawkach Myszy. - Nazywają mnie
Iceman, człowiek z lodu, ale ja uważam, że to przezwisko nie wywodzi się z mojego
lodowatego charakteru. To chyba dlatego, że chowałem poćwiartowane członki moich
ofiar w zamrażarce.
- W zamrażarce? - Mauss chwycił się za szyję. Ma już duszności. Co to za potwór, z
którym przyszło mu rozmawiać?
- Tak, w zamrażarce, kiedy już uporałem się z nimi. Z moimi "klientami". Wie pan,
ludzie mówią, że ćwiartowałem zwłoki piłą łańcuchową. To mit. Fakt, użyłem jej raz czy
dwa i faktycznie jest mniej roboty niż zwykle. Ale wie pan co? Robi się cholerny burdel.
Brudziła mi się koszula, kiedy flaki ludzi których zabiłem latały w powietrzu. Dlatego
zacząłem używać zwykłej piły. Robota staje się wtedy o wiele czystsza. No i można używać
tylko jednej ręki.
- Jednej ręki? - powtórzył Filip, czując, że zaraz osunie się na fotel bez
przytomności. - Dlaczego to takie ważne?
Iceman roześmiał się kolejny raz. Sucho i metalicznie, jak prawdziwy seryjny
morderca. Coś bardzo złego nękało psychikę tego człowieka. Coś niesamowicie czarnego
opanowało jego głos.
- To proste. Wtedy w drugiej ręce można coś trzymać, na przykład kawałek pizzy.
To cholernie męcząca robota, wie pan? Człowiek musi czasem coś zjeść.
Mauss poczuł, że zbiera mu się na wymioty.
- Czy istnieje... czy istnieje szansa na to, że wypowie się pan na temat grzechu,
panie Kuklinski?
- Mówiłem, po prostu Richard.
380
- Oczywiście - potwierdził Mauss, nie zdając sobie sprawy, że kiwa głową, jak gdyby
jego rozmówca był tuż obok niego.
- Grzechy się dzielą, Filipie. Możemy je klasyfikować według różnych kryteriów, ale
one zawsze będą się dzielić - oznajmia zabójca. - Ja grzeszyłem po to, aby coś poczuć,
cokolwiek, tak jak inni ludzie. Zwykle nie czuję nic. Ale wie pan co jest w tym wszystkim
najgorsze?
- Słuchamy.
- Że ludzie tacy jak ja, bez sumienia, nie potrafią odrożnić, który z popełnianych
grzechów jest gorszy, a który lepszy. One, grzechy, po prostu są i tyle. Pojawiają się i
znikają. Jak moje ofiary. To jest w tym wszystkim najniebezpieczniejsze. Do wiedzenia pożegnał się nagle i natychmiast rozłączył.
Filip nie zdążył zareagować. Głos następnego słuchacza nie był zapowiedziany, po
prostu rozległ się w słuchawkach, przyprawiając Myszę o stan przedzawałowy. Czy reżyser
w czarnym swetrze oszalał?
- Dzień dobry, panie Filipie! - słyszy Mauss, którego zdumione usta zamierają w
bezruchu. Słyszy głos dziecka. Chociaż nie, może to po prostu ten facet ma taki dziwny,
dziecięcy głos...
- Witam serdecznie - odpowiada Mysza starając się za wszelką cenę zachować
profesjonalizm. To jego jedyna szansa. - Na pewno słyszał pan wypowiedź poprzedniego
słuchacza. To trudne, po wysłuchaniu czegoś tak wstrząsającego, ale czy może się pan
odnieść do jego słów?
- Już? - pyta dziecko - Już mogę mówić?
- Jest pan na antenie, prosimy o krótkie przedstawienie się - mówi dziennikarz po
ciągnącej się w nieskończoność chwili. Czuje, pierwszy raz od wielu lat, że zżera go trema.
Normalnie cieszyłby się, że udało mu się porozmawiać na żywo z kimś takim, jak seryjny
morderca z USA. Ale nie dzisiaj. Coś zdecydowanie dzieje się nie tak, jak powinno.
Cóż, show must go on.
- Jestem Mondoe - mówi chłopiec, a potem dyszy nosem w słuchawkę, jak gdyby
tłumiąc śmiech. - Nie jestem żadnym panem. Mam kilka lat, to chyba nie tak dużo
prawda?
Kilkuletni chłopiec? Mysza spogląda przerażony w stronę reżyserki, chcąc zabić
wzrokiem mężczyznę w czarnym swetrze. Najpierw dopuszcza na antenę seryjnego
mordercę, a potem kilkuletniego chłopca. Czy on oszalał, do ciężkiej cholery?
Chciał obrzucić reżysera stekiem wyzwisk, zrównać go z ziemią, ale nie zrobił tego
już nigdy w życiu.
Mężczyzna zniknął.
381
- Panie Mauss dzwonię bo mam dla pana pewną propozycję - mówi chłopczyk Poprzedni słuchacz wspomniał, że grzech jest jedyną możliwością na to, by mógł przeżyć
jakiekolwiek ludzkie uczucia. Pieprzony potwór, prawda?
- Proszę pamiętać, że jest pan na antenie. Jeśli mogę spytać... jesteś w ogóle
pełnoletni? Ile masz lat, kochanie?
- Taaak... - głos chłopca brzmiał dziecinnie, ale słowa, które wypowiadał z wielką
ironią nie brzmiały dziecięco. Chyba nie usłyszał pytania Filipa. - Zdarzy mi się czasem
powiedzieć słowo za dużo, ale to wcale nie jest mój największy grzech.
- Proponuję, żebyś się rozłączył, mój drogi. Rozmawiamy tutaj o poważnych...
- Jestem poważny! - krzyczy chłopiec - Mam coś do powiedzenia, chyba mogę się
wypowiedzieć, skoro już się dodzwoniłem?
Mysza dotknął dłonią swojego czoła. Było zimne i mokre od potu.
- Słuchamy - odpowiedział wreszcie.
- Chciałbym zaproponować panu sławę. Uczynić pana najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie. Czy przymie pan moją propozycję?
- O nie, mój mały - odpowiada natychmiast Mauss. - Dziękuję uprzejmie, ale
jestem w tej chwili w miejscu, które stanowi spełnienie wszystkich moich marzeń.
- To sen - odpowiada chłopiec. - Jesteś we śnie, Myszko, jeszcze to do ciebie nie
dotarło?
Sen? Jak to sen?
- Co? - odpowiada jedynie. To jedyne na co stać go w tej chwili.
- Nadal jesteś w Golgocie, leżysz na swoim zarobaczonym materacyku w hotelu
pracowniczym najbardziej parszywego miasteczka jakie zna twój kraj - ciągnie chłopiec.
- Ja...
- Milcz - przerywa chłopczyk, a jego głos staje się nagle głosem kogoś o wiele
starszego. - Milcz, teraz ja mówię. Jesteś we śnie, nikt cię nie słyszy, jesteśmy tylko my
dwaj. Moje pytanie brzmi: czy naprawdę pragniesz sławy? Czy naprawdę pożądasz bycia
podziwianym, znanym na całym świecie dziennikarzem radiowym? Moge spełnić twoje
wielkie marzenia... - kusi coś po drugiej stronie linii telefonicznej. - Mogę sprawić, że
będziesz kimkolwiek chcesz. Dokonamy tego razem, ale musisz mnie o to poprosić.
- To...
- Czy jesteś gotowy, Filipie Mauss? - pyta głos, teraz już całkiem nieludzki. - Czy
jesteś gotów przyjąć mnie do swojej świadomości?
W głowie Filipa natychmiast wybucha kaskada wizualizacji. To były wielkie
marzenia, naprawdę piękne. Marzył o karierze od wielu lat. Chciał być kimś, osiągnąć coś
382
wspaniałego. Być sławnym, być poważanym. Prowadzić audycje z najlepszymi i o
najlepszych. Zarabiać. Być kochanym.
Kochanym...
Przez chwilę Mysza rozgląda się bo błyszczącym, do granic możliwości
naszpikowanym technologią studio radiowym.
- Nie - odpowiada wreszcie. - Nie. Odejdź precz, przepadnij i nigdy nie wracaj. Oby
Bóg wybaczył ci to, co robisz. Do widzenia.
- TY NIC NIE WARTY ŚMIECIU! - słyszy i aż zrywa słuchawki z uszu, tak głośny
jest ryk potwora w malutkich głośniczkach. Mimo tego, że słuchawki leżą już na podłodze
nieludzki skrzek generała Mondoe dudni Maussowi w uszach jak kościelny dzwon. PRZEKONASZ SIĘ JUZ WKRÓTCE, ŻE CAŁA WIOSKA BĘDZIE NALEŻAŁA DO MNIE,
DO MNIE ROZUMIESZ? BĘDZIESZ BŁAGAĆ O LITOŚĆ, BĘDZIESZ SKAMLAŁ JAK
SUKA, BĘDZIESZ...
Mysza wybiegł ze studia, potykając się o własne nogi i płacząc jak małe dziecko.
5.
Urban Waren skończył już swój onanistyczny seans. Teraz spał w najlepsze na
ratuszowej kanapie, przed monstrualnych rozmiarów telewizorem plazmowym, cały czas
ustawionym na kanał pornograficzny i chrapał tak głośno, że cudem był już sam fakt iż nie
obudził się od odgłosów własnej przepony. Cycate rosjanki zniknęły, na rzecz
czarnowłosej francuzki z mocnym makijażem odzianej w lateksowy mundur.
- Maire, ne pas l'éviter! Il vient est déjà là! 4 - rzekła dziewczyna, kręcąc zalotnie
swoim okrągłym tyłkiem i oblizując wargi.
Pokręciła się jeszcze trochę wokół chromowanej rury do striptizu, pobawiła się
trochę kabaretką na lewej nodze, a potem spojrzała wprost na leżącego na kanapie
polityka i powiedziała przepełnione mrokiem słowa:
- Aller mourir, aller mourir, lentement ici!5 – zanuciła i roześmiała się.
Gdyby tylko burmistrz Golgoty się obudził i usłyszał słowa francuskiej gwiazdy
porno, oczywiście przyjmując, że zrozumiał by choć jedno słowo z przepełnionej jękami
gadaniny, wtedy z pewnością by się przeraził. Żadna aktorka w żadnym, nawet
najbardziej popieprzonym pocieraczu nie wypowiadała takich słów, jak dziewczyna, która
spoglądała na niego w tej chwili z ciekłokrystalicznego ekranu.
4
"Maire, ne pas l'éviter! Il vient est déjà là" - z franc. "Burmistrzu, nie unikniesz tego! On już
idzie, już tu jest..."
5
"Aller mourir, aller mourir, lentement ici!" - z franc. "Idzie śmierć, idzie śmierć, pomalutku już
tu jest!"
383
Tak się jednak nie stało, burmistrz nadal spał, nieświadomy siły, którą przyciągnął
do swojego życia myślami pełnymi bluzgów i czynami przeciwko samemu Bogu. Teraz nie
było już drogi ucieczki. Wszystkie mosty zostały spalone, a Mondoe sunął ku niemu
bezdźwięcznie, niedostrzegany przez nikogo.
Urban Waren śnił o gwałcie na Kamińskiej, pierwszy raz odkąd popełnił ten
straszliwy czyn. Dotychczas starał się za wszelką cenę utrzymać swoje myśli w ryzach i nie
dopuścić do tego, aby jeden dzień z jego życia wziął górę nad całą resztą. To byłoby
niedorzeczne! Robił to wszystko nie po to, aby chronić swój tyłek, ale po to, aby móc
zmienić to cholerne miasto na lepsze podczas drugiej kadencji. A nie wygrałby przecież
cholernej drugiej kadencji, gdyby wyszło na jaw, że gwałci żonę swojego śmiertelnego
wroga, potem dokonuje morderstwa na dwóch świadkach tego "jednorazowego
występku", prawda?
Spokój Urbanie, może cię ocalić tylko spokój.
A jednak, podświadomość rządzi się swoimi prawami. Urban Waren znów
znajduje się w pokoju kominkowym rezydencji Adama Drzewieckiego i rozmawia z żoną
popieprzonego noblisty. Wie, że już tu kiedyś był, odbiera wszystko wokół siebie za lekko
nierealne i niewiele brakuje, a całkowicie zdałby sobie sprawę z tego, że śni. Mglista
otoczka wokół wszystkiego co widzi i poczucie lekkiego unoszenia się nad ziemią były
oczywistymi sygnałami, że coś jest nie tak, że najprawdopodobniej znajduje się we śnie.
Gdyby tylko zdał sobie sprawę z własnego śnienia, wtedy mógłby zrobić z
Kamińską wszystko co tylko zapragnie, może to więc lepiej, że śniący Urban Waren
zrzucił poczucie odrealnienia od rzeczywistości na karb swojego zmęczenia. Tak czy siak
był tutaj, był z podniecającą go jak jasna cholera żoną ostatniego polskiego noblisty w
pokoju z kominkiem, a ona znów miała ten diabelnie pociągający rowek między
piersiami.
Anna Kamińska wpatrywała się w niego. Przyglądała mu się badawczym wzrokiem
i, mój Boże, bawiła się kosmykiem włosów.
- Panie burmistrzu... - mówi Kamińska wpatrując się prosto w jego oczy. - Jak to
jest, że w Golgocie dzieje się tyle niedobrego?
Urban Waren odrywa wzrok od jej piersi i przez ułamek sekundy odwzajemnia
spojrzenie, aby po chwili przenieść je w stronę kominka. Wbrew pozorom był bardzo
nieśmiały w stosunku do kobiet, można powiedzieć, że im bardziej pragnął jakiejś kobiety
tym więcej przeszkód stawiał sobie na drodze ku niej. Czy to właśnie dlatego ożenił się z
najbardziej nieatrakcyjną kobietą w całej galaktyce? Czy to właśnie dlatego urządzał
seksprzyjęcia w salach konferencyjnych ratusza, pełne wódki i pożądliwych spojrzeń?
Oczywiście, że tak.
384
- Droga pani, to co dzieje się w mieście jest niezależne ode mnie - odpowiada
Waren, znów myśląc o kolorze jej majtek. - Istnieją takie rzeczy, na które nawet burmistrz
nie ma wpływu.
- Nawet burmistrz? - Anna Kamińska robi smutną minę. - Chce mi pan
powiedzieć, że jest... że jest taka rzecz, której nie potrafi pan dla mnie zrobić?
- Pani Aniu, dla pani mógłbym nawet przenieść Golgotę nad morze - wykrzywia
wargi polityk ujawniając paletę przeżółkniętych zębów. Używał tego tekstu już parę razy,
w jego przekonaniu był całkiem niezły.
- Nad morze? - roześmiewa się żona noblisty. - Och, ależ góry bardzo mi
odpowiadają! Latem na plaży robi się strasznie gorąco! Wtedy potrzebuję kogoś, kto
zgodzi się co pięć minut wetrzeć mi olejek w plecy...
To był już jawny sygnał dla burmistrza Warena. Ponadto trzeba wiedzieć, że
pomimo swojej nałogowej erotomanii burmistrz Sarbinowych Dołów miał duże problemy
z potencją, które ta kobieta zdawała się rozwiązywać bez żadnego problemu, nawet go nie
dotykając. Burmistrz Sarbinowych Dołów Urban Waren miał już erekcję. Nie tylko we
śnie. Koc, którym burmistrz Golgoty okrył się, gdy skończył masturbować się nad porno
wyświetlanym na ogromnym ratuszowym telewizorze, uniósł się do już wysoko góry.
- Myślę, że nie nie ma pani problemów z odnalezieniem kolejki mężczyzn, która
zechciałaby pani w tym pomóc - odpowiada, pocierając kolana w nerwowym przypływie
podniecenia.
- Proszę usiąść koło mnie, panie burmistrzu - rzecze Kamińska klepiąc dłonią w
puste miejsce na skórzanej sofie obok siebie. - Sądzę, że istnieje jeszcze kilka rzeczy, które
powinnam z panem... zrobić.
Waren jest w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdyby tylko
obudził się w tej chwili, zapewne zakląłby siarczyście, może nawet uderzając pięścią w
stół. Po przebudzeniu znów byłby tylko brzydkim, grubym erotomanem ze stuprocentową
łysiną na głowie. Ale teraz, we śnie? W tej chwili mógłby przysiąc, że niczego na świecie
nie pragnie bardziej, niż wejść w prześliczną żonę Adama Drzewieckiego i pogrążyć się w
rozkoszy po same uszy. Tym razem dokonałby tego za jej zgodą, co podniecało go jeszcze
bardziej.
Kiedy usiadł koło Anny czuł, że jeszcze chwila a po prostu eksploduje. Był już tak
blisko!
- Chciałby
pan
się
odprężyć
prawda?
- te
słowa padają spomiędzy
krwistoczerwonych, umalowanych szminką warg Anny Kamińskiej. - Widzę to w pańskim
spojrzeniu, jest pan zmęczonym służbą na rzecz miasta biednym człowiekiem. Tak bardzo
385
chciałabym jakoś panu pomóc, zrobić coś, żeby poczuł się pan nagrodzony za wszystkie te
wysiłki...
- O tak, kochana pani. Proszę mi wierzyć, że niczego w tej chwili tak nie pragnę jak
chwili prawdziwego docenienia - lewa ręka burmistrza nonszalancko ląduje na oparciu
kanapy, niemalże obejmując doskonałe ciało pięknej Anny.
Choć Anna jest tylko fantazją, Waren nadal nie zdaje sobie z tego sprawy. W jego
przekonaniu stał się w tej chwili najprzystojniejszym, najmężniejszym i w ogóle
najlepszym spośród wszystkich mężczyzn na całym świecie. Przez tą krótką chwilę czuł, że
może wszystko.
Cóż za obłuda!
- Proszę się nie krępować - Kamińska też jest podniecona, Urban widzi to
wyraźnie. - Co mogłabym zrobić dla kogoś takiego jak pan, aby poczuł się pan
prawdziwym facetem?
- Przejdźmy na ty - podniecony Waren już obejmuje Kamińską, dotykając ręką jej
pleców, a dłonią jej lewego ramienia. Jest przyjemnie chłodne i pokryte gęsią skórką. Myśle, że doskonale wiesz czego chciałby w tej chwili ktoś taki jak ja.
Ich twarze są już jakieś dziesięć centymetrów od siebie. Wzrok Anny ucieka co
chwila z oczu burmistrza, podążając w kierunku grubych mięsistych ust na szpetnej
twarzy starego burmistrza.
- Wiem. I zamierzam ci to dać, wiesz?
Boże, ona naprawdę mnie pragnie - myśli Waren i nie tracąc chwili delikatnie, ale
stanowczo popycha jej śliczną głowę w kierunku swojej twarzy. Kiedy ma dojść do
pocałunku facet musi być facetem. Z krwi i kości.
Ale Urban Waren nigdy nie pocałował ślicznej Anny Kamińskiej, nie doszło do tego
nawet w jego sennej fantazji. W tej samej chwili kiedy ich usta są już niemalże zetknięte
ze sobą drzwi pokoju kominkowego otwierają się z hukiem.
- Kim jesteś do cholery?! - krzyczy Urban Waren, przez krótką chwilę przeżywając
deja vu. Do burmistrza dociera, że już był tym pokoju, na dodatek z Anną Kamińską. Był
wtedy równie podniecony co w tej chwili. Pamięta, że podłoga przed kominkiem była
miejscem, w którym doszło do stosunku z kobietą, która budziła jego ogromne pożądanie.
Już w niej był. To już się stało.
Wtedy do pokoju też wszedł jakiś mężczyzna, niemalże przyprawiając Warena o
zawał umęczonej cholesterolem pikawy. Urban zabił go z zimną krwią, był wszak
świadkiem gwałtu. Tyle, że tym razem to nie był pijany Cygan. Nie miał prawa nim być.
Burmistrz Waren zdaje sobie sprawę, że człowiek, który wleciał jak burza do miejsca,
które jeszcze przed chwilą uznawał za pieprzone gniazdko miłości jest wyraźnie
386
spanikowany. W jego spojrzeniu nie daje się wyczytać niczego konkretnego i może
własnie to przeraża burmistrza najbardziej. Zszokowany spogląda na Annę Kamińską,
która uśmiecha się szeroko, aby po chwili zanieść się szyderczym śmiechem.
Wszystko to dzieje się w ciągu jednej dziesiątej sekundy.
- Odpowiadaj natychmiast! - krzyczy Waren.
- Mów... mów... mów mi Leszek P - jąka się człowiek o obłędnym wzroku. Nazwisko nie ma znaczenia. Je-je-jestem nazywany inaczej od wielu lat... mówią mi
Wampir z Bytowa.
- Powtarzam, kim jesteś?! - krzyczy Urban Waren, chwytając się za pierś i
oddychając ciężko - Co tu robisz, do ciężkiej cholery?! Anna! - krzyczy, mimo, że jest
naprawdę bardzo, bardzo blisko kobiety, która teraz śmieje mu się w twarz. - Kobieto,
mów, znasz tego człowieka?! Wampir z Bytowa? Postradałeś zmysły człowieku?!
- T-t-tak mówią, właśnie tak. Że oszalałem - mamrocze Leszek P. - P-p-pierwsza,
którą zabiłem to była ta skle-skle-sklepowa co dała mi chleba. Zapytałem ją, czy-czy-czy
nie zostałaby moją żoną. Powiedziała, że nie - kiedy to mówił jego wzrok szukał punktu
zaczepienia na czymkolwiek co znajdowało się w pokoju, na kominku, dywanie, kanapie,
byleby nie na Annie i Urbanie. - No to-to-to ja się zdenerowowałem, uderzyłem ją
że-żelazem. I ona upadła.
Urban Waren poczuł, że właśnie spełnia się najgorszy koszmar w jego życiu. Zdał
sobie sprawę z własnego śnienia dopiero w tej chwili. Nie przyniosło mu to ulgi, o nie, ani
trochę.
Tymczasem Wampir kontynuował wyznania, na przemian splatając palce w
koszyczek i rozplatając je.
- Mu-mu-muszę w końcu komuś to powiedzieć, teraz kiedy już-już-już wyszedłem
z więzienia. Onanizowałem się na nią. Ja... ja... ja czułem, że mam dziewczynę wtedy...
taką, z którą, z którą mógłbym odbyć seksualny... intymny stosunek znaczy.
Anna Kamińska uśmiecha się i już po chwili śmieje się na całe gardło. Ryczy ze
śmiechu wpatrując się w przerażoną i kompletnie ogłupiałą twarz burmistrza Warena.
Wampir również spogląda na Annę, jak gdyby w obawie, że śliczna czterdziestolatka
śmieje się z jego. Ale nie, ona śmiała się z ogłupiałego wyrazu twarzy burmistrza Urbana
Warena.
- Ty żałosny grubasie - mówi w końcu, pomiędzy jednym a drugim wybuchem
śmiechu. - Naprawdę sądzisz, że uda ci się zrobić to ze mną drugi raz, na dodatek za moją
zgodą?
- Co ty...
387
- Zgwałciłeś mnie, śmieciu, tak jak on zgwałcił swoją pierwszą ofiarę! - krzyknęła
Kamińska wskazując na Leszka P. - Niczym nie różnisz się od Wampira z Bytowa, jesteś
takim samym potworem jak on!
- Nie jestem potworem, proszę pani. Ja... ja... ja wycofałem zeznania, po tym
jak-jak-jak się przyznałem już - wyznał Leszek P. - Oni... milicja wtedy... oni na mnie
krzyczeli, kazali się przyznać. To się przyznałem - wzruszył ramionami.
W tej samej chwili były ubek przypomniał sobie świętą zasadę: dajcie mi człowieka,
a paragraf znajdziemy na niego później.
- To nie ma w tej chwili znaczenia. Nie jesteś tu po to, żeby się spowiadać, Leszku powiedziała Kamińska takim samym, łagodnym głosem, jakiego przed chwilą używała w
stosunku do podnieconego jak diabli Warena. - Odbyłeś swoją karę, jesteś wolny. Możesz
mi pomóc. Chcesz tego?
- T... t... tak proszę pani. Bardzo - oblizał wargi Leszek P. Do Urbana Warena
dotarło w tej samej chwili, że człowiek, któremu się przygląda jest upośledzony.
- W takim razie zwiąż tego grubasa - Anna wskazuje ręką na burmistrza Golgoty. „Zemsta to suka, a tak się składało, że ja również". Wiesz czyje to słowa, Waren?
- Ja... natychmiast przestań... proszę, nie... - burmistrz odruchowo wstaje z
kanapy, trzęsąc się ze strachu. - Zostaw mnie, zboczeńcu! - krzyczy, gdy wątłe z wyglądu,
ale bardzo silne ręce Wampira zaciskają wokół jego pasa gruby sznur. Leszek P. dyszy
przy tym z wysiłku, ale i z podniecenia. Kimkolwiek był i jakiekolwiek grzechy popełnił, w
tej chwili nie miało to dla niego znaczenia. Liczyło się tylko to co za chwilę zrobi z
Urbanem Warenem dla pięknej kobiety, która chciała z nim rozmawiać.
- To cytat z Jeaniene Frost, dzieło "Jedną nogą w grobie"! - śmieje się Anna, gdy
Urban Waren jest przywiązywany do krzesła przed kominkiem. - Bardzo adekwatny tytuł,
nie sądzisz?
- Nie jesteś zły! – krzyczy Waren w rozpaczliwej próbie ratunku samego siebie. –
Leszku, nie jesteś złym człowiekiem!
- Pięćdziesiąt osób – mamrocze Wampir. – Do tylu się przyznałem na
po-po-początku. Ale potem o-o-oskarżyli mnie tylko o siedemnaście.
Dobry Boże.
- Co wy... powiedzcie mi tylko... Anno, człowieku... co próbujecie osiągnąć?!
- Nie. Okaleczymy cię. Pozbawimy cię narzędzia gwałtu. Leszku, czyń swoją
powinność.
To mówiąc wyciągnęła zza poduszki na kanapie ogromny nóż rzeźnicki.
To niemożliwe.
- ODSTAW TO! NA BOGA NIE RÓB TEGO, POZWÓL SOBIE…
388
- Za-za-zamknij ryj - wyjąkał Leszek, chwytając w wątłą dłoń lśniące narzędzie
niedoszłej zbrodni.
- Dobry Jezu, błagam, nie pozwól im na to! Niech stanie się coś, co mnie uratuje,
błagam, BŁAGAM! - płakał burmistrz Sarbinowych Dołów.
I wtedy do pokoju wszedł sam Mondoe.
- CO TO JEST?! - ryknął Waren, nigdy w ciągu całego życia nie czując się bardziej
przerażony niż teraz. Ujrzał diabła, jego ropiejącą twarz, gnijący język i mnóstwo
robaków, glizd pełzających po twarzy stwora w czarnym smokingu. Odszedł od zmysłów,
z całą pewnością. To kara za grzechy, za wszystkie złe rzeczy, które zrobił mieszkańcom
Golgoty, w tym oczywiście Annie Kamińskiej i biednej Alice Davies.
- Mogę cię uratować, przerwę ten koszmar w mgnieniu oka - syknęło monstrum,
machając skrzydłami i poprawiając czarną muszkę. - Urbanie Waren, czy chcesz wyjść z
tego cało?
- TAK! Proszę, klnę się na wszystko i błagam, zostawcie mnie w spoko...
- Sam powiedziałeś: to tylko sen. Przyznajesz, że jestem od ciebie silniejszy?
Przyznajesz się do tego, że jestes moim sługą?
- Tak! Mój Boże, oczywiście, że tak!
- Powiedz to.
- Jeżeli istnieje szansa na to, że wyjdę z tego cało, to przysięgam, że do końca życia
będę służył tylko tobie!
Dziura w twarzy potwora rozszerzyła się.
- Należysz więc do mnie - rzekł, po czym dotknął nienaturalnie długim, kościstym
palcem twarz polityka. - Niech się stanie.
6.
Junior Hauptmann zredukował bieg i pokonał ostatni odcinek drogi prowadzącej
do domu van Hogenów. Zaparkował sportową yamahę za samochodem dostawczym
opatrzonym napisem "WIKWINT - CZY PRÓBOWALEŚ JUŻ NASZYCH PODROBÓW?" i
wyłączył silnik. Chociaż był nabuzowany krążącą w żyłach amfetaminą zdecydował się
dotrzymać słowa, jakie dał swojej dziewczynie i spotkać się z nią dzisiejszego wieczoru.
Niezależnie od tego, czy w mieście działo się coś dziwnego, czy to tylko wymysł chorej
wyobraźni jego mieszkańców, kiedy chodzi o spotkanie ze śliczną Sabiną van Hogen
trzeba zrobić wszystko, aby była zadowolona.
W końcu potrafiła się wtedy odpowiednio odpłacić - pomyślał drapiąc się w krocze
i wyciągając kluczyki ze stacyjki quada. W kilka chwil pokonał płot chroniący posesję
389
Hauptmannów, wziął pierwszy lepszy kamyk, jaki znalazł pod krzewami tui i rzucił nim w
okno pokoju na piętrze.
Po chwili światło zapaliło się, a w oknie stanęła jego ukochana, prześliczna,
blondwłosa nastolatka - Sabina Co Rzadko Sama Zaczyna.
- Junior! - ucieszyła się, ale pamiętała o tym, żeby mówić szeptem. - Myślałam, że
nie przyjedziesz! Odebrałeś mojego SMS-a?
- Cześć piękna! - młody Hauptmann pomachał do niej ręką i wysłał jej buziaka. Jasne, ale chyba nie sądzisz, że powstrzyma mnie jakiś tam twój stary?
Uśmiechnęła się lekko. Podobał jej się ten bunt.
- Szczerze mówiąc myślałam, że zrezygnujesz - odparła - Ale... co teraz? Będziesz
tam stał na dole całą noc?
O nie, na pewno nie. Nie da się uprawiać seksu, kiedy dziewczyna stoi w oknie
dobre trzy i pół metra nad tobą - pomyślał młody policjant. Dał Sabinie znak pod tytułem
"czekaj, zaraz wracam" i zniknął za domem. Po chwili wrócił, trzymając w rękach
metalową drabinę i oparł ją o fasadę domu Hogenów.
- Postaraj się być cicho - nakazał dziewczynie. - To cholerstwo wygląda na
hałaśliwe.
Rozchichotała się, ale przekroczyła parapet i zaczęła schodzić po stopniach
drabiny. W tej samej chwili ktoś drzwi wejściowe do jej pokoju.
- Sabina, zmieniłem zdanie. Możesz... - usłyszała nastolatka, ale nigdy nie
dowiedziała się jakie miało być zakończenie zdania, które wypowiedział jej skruszony
ojciec. Przeraźliwy wrzask ogarnął cały pokój, posesję i w ogóle całą okolicę.
- WRACAJ TU, NIE POZWOLĘ CI NA TO, O NIE!
Junior wzdrygnął się. Myśl o tym, że za chwilę dostanie solidny wpierdol od
znienawidzonego ojca swojej małej Sabiny spowodowała wystrzelenie adrenaliny, którą
poczuł niemal fizycznie na skroniach.
- Szybko, mała! Przebieraj nogami!
- Staram się, nie widzisz?! - zirytowała się schodząca po drabinie dziewczyna, ale
sznurowadło adidasów wplątało jej się w szczebel.
- Kurwa mać... - zaklął Junior i zaczął wspinać się do góry. Minęło dziesięć, może
piętnaście sekund zanim uporali się z tym cholernym sznureczkiem i wreszcie zeszli z tej
przeklętej drabiny. Zdążymy! - pomyślał Junior Hauptmann - Stary van Hogen będzie
potrzebował dobre pół minuty zanim przytoczy tu swoje grube dupsko.
Potrzebował mniej.
- Wydaje ci się, że co robisz, ty cholerny skurwysynu? - usłyszeli za plecami, kiedy
byli już na ziemi. Sabina aż podskoczyła ze strachu, ale Junior nie dał sobie w kaszę
390
dmuchać, był w końcu oficerem policji. Wziął głęboki oddech i odwrócił się w stronę van
Hogena.
- Jedziemy na wycieczkę - odparł bezczelnie, gotów w każdej chwili uchylić się od
mknącej w jego kierunku pięści starego przedsiębiorcy.
- Żartujesz, prawda?! - ryknął Vincent van Hogen. -
Dzwonię do twojego
przełożonego! Ty mały gnojku, dzisiejszy dzień był twoim ostatnim w roli policjanta!
Może i tak, ale dzisiejszy dzień jeszcze się nie skończył - pomyślał Junior i niewiele
myśląc z impetem wbiegł w wyciągającego telefon komórkowy ojca Sabiny, popychając go
tak, aby wleciał w krzaki.
- Zachowaj milczenie - zawołał do niego - Mała, spadamy! - krzyknął w stronę
swojej dziewczyny, wskakując na quada i zakładając kask.
Ale ona nie wyglądała już na taką, która chciałaby gdziekolwiek z nim jechać. W tej
chwili, mimo ciemności, Junior zauważył, że jej twarz przybrała barwę nieprzeniknionej
czerwieni. Wyglądała, jakby miała ochotę go zabić.
- Ty żałosny frajerze! - krzyknęła i momentalnie się rozpłakała. - Coś ty zrobił
mojemu tatulkowi! Tatusiu! Tatusiu, nic ci nie jest?
To mówiąc podbiega to leżącego na ziemi i krztuszącego się Vincenta, który za
wszelką cenę próbował wstać z ziemi i to jak najszybciej, żeby zdążyć zlać Juniora na
kwaśne jabłko, zanim ten ucieknie na swojej zabaweczce.
Junior Hauptmann nie mógł mu na to pozwolić. Wygląda na to, że związek z
piękną Sabiną van Hogen dobiegł końca.
Lekko drżącą dłonią przekręcił stacyjkę, wrzucił wsteczny, a potem zawrócił i
szybko osiągając maksymalną prędkość pognał w ciemność.
Co za psychol z tego van Hogena! - myślał Junior Hauptmann, kiedy oddalił się już
na bezpieczną odległość od domu Vincenta. - Odzywać się w ten sposob do
funkcjonariusza policji? Grozić mu zatelefonowaniem do własnego ojca? Przecież jestem
już dorosły, odpowiadam za siebie i mój stary-komendant, nie ma tu nic do rzeczy!
Nie odważy się zadzwonić do ojca. Za bardzo obawia się o swoją córeczkę pomyślał młody policjant przekręcając manetkę gazu do maksimum i wjeżdżając w
zakręt.
391
Fragment II – Wilk w lesie
Spojrzenie wściekłych, lśniących czerwienią ślepiów ogromnego wilka przeszywa
duszę wędrowcy na wskroś. To trochę tak, jak gdyby w samym środku leśnej gęstwiny
nagle spojrzeć śmierci prosto w twarz.
Lasy wokół Golgoty nie są bezpiecznym miejscem, szczególnie jeśli nie ma
pewności, czy istnieją w rzeczywistości…
Podpowiedzi: pełna wolność!
392
W tej samej chwili wydarzyły się trzy rzeczy.
Junior skoncentrowany na walce z ojcem Sabiny van Hogen i nadal naćpany
amfetaminą z dość dużym opóźnieniem zdaje sobie sprawę, że na jego drodze, środkiem
szosy idzie jakiś zataczający się człowiek. Natychmiast naciska hamulce, niestety na
skutek odruchu, który nabył podczas szaleństw na rowerze górskim większą siłę
przykłada do rączki hamulca przedniego. To powoduje, że gdy tylko quad zwalnia z
osiemdziesięciu do pięciu kilometrów na godzinę ciało Juniora bezwolnie wzbija się w
powietrze i wykonując spektakularne salto nad kierownicą ląduje twarzą w kierunku
ziemi, a nieokryte rękawiczkami dłonie zalewają się krwią.
Pieprzony Gerard Keppler, ten zawszony żul - jest to jego pierwsza myśl po tym jak
mija szok spowodowany wypadkiem, jeszcze zanim zdąży pozbierać tyłek z zimnego jak
cholera asfaltu. Druga myśl brzmi: rozpierdolę go gołymi rękoma i nic mnie to nie
obchodzi, że są całe poranione.
- Ty pijacka gnido! - cedzi przez zaciśnięte zęby, upewniając się, że nie przygryzł
sobie języka. Chyba ukruszył sobie ząb podczas upadku na ziemi. Jeśli tak, to Bóg mu
świadkiem, zastosuje się do Biblii, oczywiście po swojemu, i własnoręcznie pozbawi tą
pijaną mendę conajmniej czterech siekaczy. - Idziesz sobie ulicą jak pan nieba i ziemi,
nieoświetlony i najebany jak świnia! Co ty sobie wyobrażasz, wydaje ci się, że możesz tak
sobie łazić w ciemnościach?! O kurwa, stary, jesteś aresztowany jak jasna cholera!
Wtedy dotarło do niego, że osoba, która stoi nad nim i przygląda mu się wzrokiem
szaleńca nie jest pijanym Gerardem Kepplerem. W pierwszej chwili Junior pomyślał
nawet, że nie ma do czynienia z człowiekiem.
- To jakieś pierdolone zombie! - myśli spanikowany, a serce wali mu jak młotem.
To był mężczyzna. A raczej kiedyś nim był. Poszarpana marynarka, zakrwawiona
koszula i smród jakby zgniłych jaj - oto co odnotował młody Hauptmann w pierwszej
kolejności. Ale to nie ubiór był najgorszy, o nie. Najgorza była twarz.
- Urban? Urban Waren? - wydukał wreszcie zszokowany Junior przyglądając się
obliczu zmasakrowanej postaci. - Co się panu stało, do jasnej cholery? Kto panu to zrobił?
Urban Waren nigdy nie był specjalnie przystojnym człowiekiem, to fakt, za każdym
razem kiedy Junior widział burmistrza Golgoty, zawsze przyrównywał go w myślach do
wyjątkowo obrzydliwego prosiaka. Miał świński mały nosek, uszy i był łysy. W dodatku to
chytre spojrzenie i kłamliwy uśmiech... o tak, tego było już zbyt wiele jak na jedną osobę.
Teraz, gdy Junior w osłupieniu przyglądał się zmasakrowanej twarzy burmistrza,
pomyślał natomiast, że do tej pory nie było z Warenem wcale tak źle.
Twarz polityka gniła.
393
Płaty skóry, zwisające luźno z policzków przypominały w swojej barwie
rozkładające się jabłka. Ropa, wylewająca się z oczu powodowała smród, który
przyprawiał Hauptmanna o mdłosci. Była też krew, całe mnóstwo krwi - wyglądało to tak,
jakby ktoś, a raczej coś, jakieś wyjątkowo drapieżne zwierze zaatakowało Warena w
środku lasu. To nie przeraziło jednak Juniora najbardziej, całokształtu szokującego
wizerunku burmistrza dopełniał... brak ust. Dziura w twarzy, po prostu cholerna dziura
nic więcej, a za nią żółte zęby, wyraźnie przerzedzone.
- Ja cię pierdolę... - wymamrotał Junior powstrzymując odruchy żołądka i
nieśmiało podchodząc do polityka. Wydawał z siebie odgłos jak gdyby bulgotania i w
pierwszej chwili młody policjant pomyślał, że Urban zaraz będzie rzygał, pewnie od
własnego smrodu. Ale nie, to nie było to, o czym myślał.
Urban Waren na niego warczał.
- Co pan, panie Waren! Nie poznaje mnie pan? - Junior odnotował, że drży mu
głos. Dorosły mężczyzna był bliski płaczu. - To ja, Junior Hauptmann, syn komendanta
Andrzeja! Panie burmistrzu...
Zero reakcji
- Halo? - Junior pomachał mu ręką przed twarzą.
W tej samej chwili dziura w twarzy polityka rozszerzyła się, jak gdyby paszcza lwa
gotowego do ataku, a spod języka Urbana wypełzły czarne robaki. Oczy zaświeciły białym
blaskiem.
- Chodź do Mondoe, chodź do Mondoe mały ćpunie... wiesz, że to czego tak się
obawiasz cały czas się zbliża, idzie tu…
- Co tu idzie? Panie burmistrzu co…
- Idzie śmierć, idzie śmierć, pomalutku już tu jest! - coś co kiedyś było
burmistrzem wydobyło z siebie gardłowy dźwięk. Poszarpane ręce zabrudzone krwią i
błotem wyprostowały się w kierunku przerażonego młodzieńca.
Drugi raz w ciągu kwadransa Junior Hauptmann został zmuszony do salwowania
się ucieczką. Jego quad nigdy nie wydawał mu się tak żałośnie wolny, kiedy po
nieskończenie długich chwilach wreszcze udało mu się odpalić silnik i z całej siły
pociągnąć manetkę gazu. Koła zabuksowały na poboczu, maszyną niebezpiecznie
zarzuciło, ale Junior miał to gdzieś. O tym, że na miejscu spotkania został jego kask miał
się przekonać dopiero kiedy znalazł się osiem kilometrów stąd.
Nie wrócił do domu.
Płacząc z ulgi, strachu i szoku zatrzymał się dopiero na stacji benzynowej w
miejscowości Antonia.
394
- To się nigdy nie stało - powiedział sobie młody policjant, siedząc na siodełku
yamahy i trzęsacymi się, zabrudzonymi od krwi, diablo pieczącymi dłońmi odpalając
papierosa. - To nie miało miejsca. Koniec z fetą, Junior. Przestajesz ćpać. Może wtedy
pieprzone halucynacje się od ciebie odpierdolą.
Biedny młody człowiek nie wiedział, że to co go spotkało to dopiero początek
wszystkich jego problemów.
395
396
397
Część III
Gnicie
A więc jesteś tu, słońce, choć boli cię brzuch
Pozwól go dotknąć... jest miękki jak puch!
(A wszystko to sen... jesteśmy wśród much!)
Wszystko to jeno bieszczadzką marą,
Chodź, bądź prawdziwa, niech stanie się samo!
398
Rozdział XVII
Julia Hauptmann
„All is running around,
Well, it’s getting me down,
Just give me a pain that I’m used to”
~ Utwór Depeche Mode
15 września, Golgota. Dom komendanta policji i jego żony
1.
J
esteś szmatą! – krzyczał mój mąż, stojąc obok rozwalonych na części drzwiczek od
lodówki. Leżałam na podłodze, zbyt upokorzona by płakać. Przepraszam
Andrzejku, tak bardzo cię przepraszam.
Dostałam z pięści w twarz, upadając niechcący na jego ukochany barek. Butelka
szkockiej rozbiła się z trzaskiem. Hałas rozbijanego szkła zabolał mnie bardziej, niż
pokopana później twarz.
Ale, niech będzie – zacznijmy od początku.
Przygotowując ulubione foundeu dla mojego Andrzeja przyłapałam się na dziwnej,
zapomnianej nadziei. „Dzisiaj mnie nie tknie”.
Potrafił
uderzyć
naprawdę
mocno,
sześćdziesiątki.
399
coraz
mocniej,
mimo
dochodzącej
Myślę, że alkohol dodawał mu wigoru, na trzeźwo był bowiem potulny jak baranek.
Choć i tak nie do zniesienia, to przynajmniej nie bił mnie na trzeźwo. Na przykład
skórzanym pasem. Raz za razem, raz i dwa, raz i dwa, aż do momentu gdy wielkie płaty
skóry odchodziły już z moich pleców.
Pił coraz więcej i coraz częściej, aż nie wiedzieć kiedy stało się to naturą ciemnej
codzienności mojej i mojego męża. Szczerze mówiąc nie przypominam sobie dnia, w
którym nie bolała mnie przynajmniej połowa wszystkich skopanych mięśni, obitych i
powykręcanych nadgarstków i co najgorsze, twarzy, której spuchnięte mięśnie miały już
pozostać bolące do końca mojego życia.
Dziś mogłoby być inaczej – myślałam - Może coś w nim pęknie, chociaż dziś! Tylko
w rocznicę! - powtarzałam to sobie w myślach co roku, odkąd wyszłam za damskiego
boksera ze skłonnością do whiskey.
I tak, jakby moje obawy stały się, nie wiedzieć kiedy, niewypowiedzianym
życzeniem, tak jak co dzień, gdy kochający mężowie wracają do swoich pięknych żon, tak
do mnie wrócił dziś do domu mój kochany Andrzej.
Życzenie spełnione. Miłego wieczoru, Julio.
Nauczyłam się, że gdy jest pijany w gruncie rzeczy nie wie co robi: bijąc mnie
wpada w amok, a rano przysięga mi na wszystkie świętości, że nic nie pamięta. Swego
czasu było to na swój sposób kojące, kiedy rano przepraszał mnie, albo przychodził z
wielkim bukietem kwiatów.
Szkoda tylko, że ostatni bukiet i ostatnie przeprosiny dostałam od Andrzeja
Hauptmanna dwadzieścia dwa lata temu.
Dzisiaj Andrzej wpadł do domu jak burza, parę minut po pierwszej, nawalony jak
siedem nieszczęść. Zrzucając na ziemię służbowy płaszcz i bełkocząc coś niewyraźnie
rzucił w moim kierunku przeszywające szybkie spojrzenie.
Nie patrzyłam na niego. Ale on patrzył na mnie, a mnie chyba jak nigdy w życiu
pochłonęło czyszczenie kociołka do sera.
Cisza pełna napięcia i odgłosy cichego szorowania mojego kociołka trwały tylko
cztery sekundy.
- Co! Julia, do kurwy nędzy, nie myśl tak o mnie! – ryknął wreszcie. – Skończ z tym
wreszcie, ty jebana dziwko!
Ostatecznie Andrzej kopie wściekle w otwarte drzwiczki lodówki, o których
wspominałam, a te wypadają z zawiasów i z całą zawartością półek lądują z hukiem na
kuchennej podłodze.
Panie i panowie, poznajcie sierżanta Andrzeja Hauptmanna. Proszę was. Niech
potworny hałas, gdy drzwiczki lodówki lecą na płytki kuchenne, a wraz z nimi cała
400
zawartość czterech półek jedzenia, nie będzie dźwiękiem który skojarzycie sobie z jego
osobą. Ten dźwięk mógłby wam się skojarzyć z uderzeniem.
Na przykład w twarz.
A to wszystko moja wina, wiem, że rzeczywiście tak jest. Tak, w zasadzie rozumiem
jego złość. Bałagan, panujący w domu często wyprowadzał mojego pijanego Andrzeja z
równowagi.
Ale jeszcze mnie nie uderzył!
- Pieprzona czarna małpa! Przysięgam na Boga, pewnego dnia chyba zajebię gnoja
gołymi rękoma!
Mój biedny, pijany mąż właśnie przypomniał sobie o codziennej tradycji
wyklinania jedynego pastora w całej Golgocie, czarnoskórego Charlesa Davisa, od
najgorszych na całej golgockiej ziemi. Nigdy się do tego nie przyzwyczaiłam.
W rzeczywistości pastor Charles był bardzo miłym, skromnym człowiekiem.
Wielebny Davies kochający rodzinę i Stwórcę całym swoim sercem, nieraz spoglądał na
mnie ze współczuciem, jakby słowa nie były konieczne. Nigdy nie miałam posiniaczonych
ramion, czy dłoni, nigdy nie miałam choćby worków pod oczami.
A jednak wielebny dobrze wiedział co się dzieje, zauważył to, czego inni nie mogli
lub nie chcieli dostrzec. Moja spuchniętą z bólu i płaczu twarz. Jak choćby ostatniej
niedzieli, w naszym kościele, przy modlitwie, kiedy nagle pastor Charles odwrócił się,
patrząc prosto na mnie.
W samo serce duszy.
Albo tak jak podczas wystąpień mojego męża, kiedy to jako prawowity obywatel i
komisarz gminnego posterunku przekazywał wiernym wieści i odczytywał ogłoszenia
policyjne. Trzech ludzi zatrzymano za jazdę pod wpływem, niech Bóg ma ich w opiece.
Dwóch ludzi zostało obezwładnionych i unieszkodliwionych, gdy naćpani awanturowali
się pod kościołem. Miej dla nich litość, panie Jezu, bo te chore ćpuny nie wiedzą co
czynią.
A kiedy mówił, a mówił tak przez kilka minut w podobnym tonie, pastor Charles…
on zawsze spoglądał z taką samą litością, z takim samym żalem. Patrzał na mnie i płakał w
duszy.
Potrącona łokciem butelka przeleciała przez nasz salon.
Ulubioną rozrywką mojego męża, bo wyrzuceniu z siebie tony jadowitych słów na
temat biednego Charlesa Davisa, było panoszenie się po domu z flaszką w ręku i
wykrzykiwanie coraz ciekawszych tekstów pod jego adresem.
Z czasem, najczęściej po jakichś piętnastu minutach „pies jerychoński”, „kłamliwy
faryzeusz” i inne określenia, których Andrzej nie przekombinował jeszcze na Biblię,
401
przekształcały się w dziecinnie wulgarne, chamskie tekściki sfrustrowanego buntownika
przeciw wszystkiemu.
Nienawidziłam w takich chwilach słów mojego biednego męża. Choć bardziej
nienawidziłam siebie, wszak nie potrafiłam mu pomóc.
Głęboka nienawiść narodziła się, bo Andrzej dążył, oczywiście bez względu na
środki do promowania swojego nowego, natchnionego iskrą Boga przedsięwzięcia. Mowa
tu naturalnie o tym, czym nasz patologiczny dom żył od kilku miesięcy: rewolucji na
terenie Golgoty i całkowitym przejęciu władzy przez komendanta Hauptmanna.
Nie chciałam poruszać tego tematu, a jednak wystarczyło tylko jedno moje słowo,
żebym wiedziała co mnie czeka:
- Kochanie…
- Zamknij się kurwa, ZAM-KNIJ! – ryknął Andrzej, robiąc się cały czerwony. - Nie
przerywaj mi!
Temat pastora Charlesa był tematem numer jeden, w naszym domu, choć w
zasadzie nie wypowiedziałam się w jego kwestii ani razu w życiu. Według mojego
ogarniętego paranoją męża, czarny pastor spiskował przeciwko niemu od rana do nocy, a
czasem nawet częściej.
Z czasem zaczynało to się robić śmieszne, a pijackie wywody męża szybko traciły
sens:
– Kurwa… to jest skandal! Skandal! Ten… ten czarny pies mnie zabija! – łyk z
butelki, szybko poprawiony drugim. - Uwiesssz mi… nie spotkałem nigdy takiego diabła!
Śmieśś ma jakąś manię na punkcie oskarssszania mnie o wszystko!
Milczałam z szacunku. Postanowiłam pozwolić mu się wykrzyczeć. Taki sposób
rozmowy ze mną Andrzej preferował najbardziej.
- Abssolutnie, kurrrwa, wszyssszhho! – uderzył pięścią w stół. Zapalniczka spadła
na podłogę. - Uwierz mi, zabiłbym gnoja. A wieszcz sz-eeemu? Zrobiłbym to, kurwa, dla
cie-ee!
Nie powiedziałam ani słowa, przysięgam. Nawet nie patrzałam na niego, bałam się
skupić na nim wzrok.
- Gdzie jest Junior? – zapytał Andrzej.
Przełknęłam ślinę.
- Pojechał.
- Quadem?
- Tak.
- Pozwoliłaś mu?! Przecież wiesz, że wieczorami bywa naćpany jakimś gównem!
Czy tobie się wydaje, że cię nie kocham, Juu-io? – wycedził przez zaciśnięte zęby.
402
- Boże, Andrzej…
- Tak czy nie, kurrrwo jebana?! – ryknął na całe gardło, a twarz przybrała groźną
barwę czerwieni.
- Nie, kochanie, nie… - szepnęłam cicho, naprawdę bardzo cichutko. To była
prawda. Przysięgam, wszak kocham Cię nad życie, mój Andrzejku.
Oczywiście nie powiedziałam tego na głos.
- Nigdy nic nie mówisz. Mam cię cholernie dośśść, ty kurwo!
- Przepraszam, mój mężu, przepraszam – skamlałam kolejny raz, gdy wstał z
fotela, nie bez problemu. Zataczał się bowiem, jakby w domu nagle rozpętał się
prawdziwy tajfun. Uderzył dłonią w butelkę. Nie wylał ani kropli.
Gdy dźwignął się z fotela, wiedziałam, że zamierzał mnie uderzyć, plus-minus w
ciągu jakichś dwudziestu sekund. Mimo wszystko cała dzisiejsza nienawiść komendanta
Hauptmanna nie została jeszcze przelana na wielebnego Davisa, o nie!
Dzisiejszej nienawiści komendant Andrzej Hauptmann miał jeszcze w zanadrzu,
oczywiście domyśliłam się więc, że chce przelać resztę tego ogromnego zapasu na mnie.
Kołnierz jego rozpiętej do połowy, brudnej jak cholera koszuli, upstrzony był jakąś
czerwoną plamką.
Przysięgam, że spojrzałam na tę dziwną, czerwoną plamkę tylko jeden raz. Nawet
nie zdążyło przyjść mi do głowy, że może to być szminka.
- Nic nie warte zero… –cedzi Andrzej przez zęby, patrząc na plamkę wściekle.
Mimo, że dzielą nas jeszcze dwa bezpieczne metry, od razu czuję, że wieczór spędził
głównie w towarzystwie Johnny‟ego Walkera. – Ja na dziwki, z Warenem w ratuszu, tak?
Nawet mi, kurwa, nie ufaszzz… Boże, uchowaj, przed tahhą kurwą, nawet najwięchszych
wrochhów!
Andrzej spojrzał mi w oczy tylko raz, a wszystkie moje nadzieje tego dnia prysnęły.
Wiedziałam już doskonale, że stłucze mnie dziś, może nawet mocniej niż zawsze.
Uderzył mnie w twarz z pięści, jak zawodowy bokser, a ja padłam na podłogę,
obracając się wokół własnej osi.
- Wiesz za co?! Wiesz?! – krzyczy Andrzej.
Nie zdążyłam nawet podnieść się z podłogi, nie pomyślałam nawet o tym by
spróbować uciec. Szczerze mówiąc, ucieczka nie przyszła mi do głowy ani razu, podczas
mojej męczarni z człowiekiem, którego ciągle kochałam.
Kopnął mnie z wściekłością w nogi, wszak doskonale wiedział, że nie może sobie
pozwolić na to by kopnąć mnie w żebra. Zostałby ślad.
- Bo mnie kurrwa nie kochasz! – ryknął wściekle. - Nikt mnie, kurwa, nigdy nie
kochał!
403
Być może tego dnia oberwałam właśnie za widoczny na mej twarzy ogromny lęk
przed kochanym Andrzejem, który tylko czekał na sposobność, by skopać mnie jak psa po
powrocie do domu, i bić mnie przez dwie, albo trzy godziny. Skopana i poniżona za
przestraszoną twarz.
W zasadzie nie miało znaczenia czy robiłam cokolwiek, wystarczył dosłownie jeden
włos w jedzeniu, albo zwinięta pajęczyna pod komodą, by spowodować tradycyjne
zwieńczenie kolejnego dnia: poczucie totalnego upokorzenia oraz rozerwana zębami
dolna warga, złamany nos, rozerwany łuk brwiowy, a czasem choć na szczęście coraz
rzadziej, bóle w dole po pijackich gwałtach mojego męża, które z przyzwoitości
nazywaliśmy jeszcze seksem.
Nauczyłam się nie płakać w takich chwilach. To go denerwuje. W noce po takich
gwałtach śni mi się zawsze jeden, ten sam sen.
Mój mąż jest wtedy moim więźniem, jesteśmy w garażu, on przywiązany do
krzesła. Radości którą wtedy odczuwam, kiedy widzę, jak zakneblowany patrzy na mnie, a
ja zaciskam nóż na swojej posiniaczonej dłoni, nie zamieniłabym na żadne inne uczucie,
swojego nędznego życia.
2.
Dzisiejszej nocy księżyc bardzo jasno oświetlał posesję Hauptmannów.
Stary radiowóz sierżanta, wysłużony volkswagen, stał w połowie na podjeździe, w
połowie na trawniku. Drzwi kierowcy były otwarte, a światła zapalone, i tak zostało już do
samego rana. Jetta Andrzeja Hauptmanna miała naprawdę dobry akumulator.
Julia Hauptmann mieszkająca w samym sercu Golgoty, w domu tuż przy rynku nie
zmrużyła oka nawet na sekundę.
Sen o krześle w garażu i zakneblowanym mężu nie przyszedł do niej, nie tym
razem, choć błagała o niego w myślach.
Słowa męża choć te same od wielu lat sprawiały ból trudny do zniesienia. Żona
znanego w całej okolicy gliny-pijaka, leżała na monstrualnych rozmiarów łożu
małżeńskim, oddychając cicho, by broń Boże nie budzić swojego zasypiającego oprawcy.
Julia Hauptmann usłyszała swoje myśli:
Mój mąż Andrzej nie jest złym człowiekiem. Popatrz na swój dom, zobacz, brakuje
ci czegoś? Masz wszystko czego może chcieć żona: dobrze zarabiającego męża policjanta,
wspaniałego syna, twojego ukochanego, przystojnego dwudziestoletniego Juniora, który
poszedł w ślady ojca i jest teraz policjantem, stabilną przyszłość finansową, szacunek,
wysoko postawionych znajomych...
prawdopodobnie to wszystko twoja wina, Julio.
Musiałaś źle wybrać, coś zrobić źle w pewnym momencie waszego małżeństwa.
404
Po czym docierała do niej myśl, dziwnie nierealna, jak gdyby fałszywy prorok z kart
Apokalipsy wkroczył do jej świadomości, obiecując że wszystko będzie dobrze.
Na pewno.
W zasadzie trudno się dziwić, że twój mąż-komendant z dwudziestoletnim stażem,
najwyższy rangą policjant w okolicy, może w gorszych momentach swojej choroby
alkoholowej wpaść w amok i uderzyć cię przypadkiem w kilku miejscach.
Tak właśnie brzmiała ta pierwsza obca myśl, jak podmuch cudzej świadomości we
własnych nieco mętnych rozważaniach.
To oczywiste czyj oddech czuje już na plecach Julia Hauptmann. Robaki, gnijące
karaluchy i amoniak. O tak, czuła to wszystko bardzo wyraźnie.
Władający strachem na włościach golgockich niewidzialny generał Mondoe wyczuł
jej obecność, jak gdyby parszywe miasto Golgota od wieków było już jego własnością.
Chora na tysiąc różnych chorób wioska wskazała mu osłabioną duszę Julii, a
nieistniejące ciało generała już frunęło wprost do udręczonej kobiety z prędkością światła.
Mondoe był bowiem głodny, coraz głodniejszy.
Potwór wiedział dobrze, że się rozwinął, z każdym dniem i z każdą nocą rosnąc w
siłę kilkukrotnie. Potrzebował jednak coraz więcej umysłów do opętania, aby móc
przetrwać.
Tej nocy jego głód osiągnął apogeum, aż poczuł wreszcie upragniony zapach.
Generał nie czuł wprawdzie ukochanego fetoru śmierci, czuł za to inny, dużo bardziej
pikantniejszy i świdrujący jego zarobaczone nozdrza. Była to jedna z jego ulubionych
woni, od niego było wszak już tak niedaleko do zapachu świeżej krwi, który tak kochał.
Opary przemocy.
O tak, kusząca woń unosiła się nad domem Hauptmannów szczególnie wyraźnie.
Julia nienawidziła swojego męża tylko w nocy. A Mondoe miał zamiar to wykorzystać.
3.
Julia Hauptmann, kobieta która większość swojego dorosłego życia spędziła na
obwinianiu siebie za małżeństwo z jednym spośród dwóch największych skurwysynów w
mieście, obmyślała plan. Oczywiście jej myśli zostały już zainfekowane przez demona w
mundurze.
Jesteś dumną istotą Julio – usłyszała w swojej głowie dziewczęcy głos, który
mylnie wzięła za swój własny - Czas, w którym dawałaś się bezkarnie poniżać dobiega
końca. Idzie kres, idzie kres, pomalutku już tu jest.
Kobieta początkowo nie zrozumiała tej myśli, tak jak życzyłby sobie tego Mondoe.
Nie chciała zabić swojego męża, kochała go z całego serca. Chciała jednak pokazać mu raz
405
na zawsze, że istnieje, jest pełnowartościową istotą ludzką, która zasługuje na miłość,
wsparcie i szacunek.
To nie są dobre wiadomości, jeśli w realizacji tego pomysłu weźmie udział także
senny demon. Szczerze powiedziawszy oznacza to, że w mieście Golgota już ani jedna
dusza nie może czuć się bezpiecznie.
Kobieta zapada w niespokojny sen, będący w istocie pierwszym świadomym snem
w jej życiu.
4.
Sen był krótki, lecz bardzo wymowny.
Karetka pędziła z ogromną prędkością. Silnik wył przeciągle rozkręcony do
maksymalnych obrotów. Szybciej, szybciej!
Zwykle zakorkowane drogi Rzymu wiodące w stronę Stato della Città del Vaticano
dziś nie były tak zatłoczone jak zwykle.
Dzięki Bogu!
Zespół najlepszych, dostępnych w chwili wezwania ratowników medycznych gnał
ogromnym ambulansem mercedesa na złamanie karku.
- A sinistra! W lewo! - krzyczy ratownik przez małą szybkę. - Vedi c'è spazzatura
maledetto!
Auto rozświetlone niebieskimi światłami przemknęło przez wielopasmowe
skrzyżowanie z przeciągłym wyciem syreny. Samochody hamują z piskiem opon.
Na granicy przyczepności auto wpada w poślizg, skręcając pod kątem prostym w
boczną uliczkę.
Niewzruszony niczym na co dzień kierowca Marco Biaggoni redukuje bieg, aby
wyprzedzić zielonego smarta - kierowca mikroskopijnych rozmiarów autka był
najwyraźniej głuchym ślepcem.
- Cazzo, andiamo! – klnie, wyprzedzając zawalidrogę.
Nie wiedzieli co dolega człowiekowi, do którego musieli jak najszybciej dotrzeć.
Konkretny powód diabelskiego pośpiechu był
kompletnie nieznany zespołowi
medycznemu z kliniki Agostino Gemelli, wszyscy wiedzieli już, że czeka ich najbardziej
spektakularny transport pacjenta w ich karierze.
Zaledwie trzy minuty temu, niecałe trzy kilometry od miejsca w którym teraz się
znajdowali dyspozytor centrali ratownictwa medycznego odebrał tajemniczy telefon:
- Pogotowie, słucham?
406
- Tu mówi papież. Proszę… proszę… o karetkę do Watykanu, nie mogę… - seria
stłumionych kaszlnięć i parsknięć. – …nie mogę… oddychać!
Dyspozytor miał ochotę wyrwać kabel od telefonu i iść za nim wyrywając go spod
ścian, aż dotrze do kolejnego małego skurwiela, który zawraca mu głowę takimi
bzdurami.
Głupie żarty były w jego zawodzie na porządku dziennym, to już czwarty tego typu
telefon dzisiejszego dnia.
Oj tak, często dzwoniły do niego dzieciaki podające się za Baracka Obamę, albo
spaleni marihuaną idioci oznajmiający mu niemal płacząc, że nie wytrzymają dłużej ze
śmiechu. Bywały też jeszcze bardziej „kreatywne” rodzaje telefonicznych wybryków, jak
na przykład wtedy, kiedy rozmówca dzwoniący na numer alarmowy próbował zamówić
pizzę, albo poskarżyć się na głośno szczekającego psa sąsiadów.
Żart kretyna, który podawał się za Ojca Świętego nie śmieszył Giuseppe Massuvio,
dyspozytora ratunkowego z dwudziestoośmioletnim stażem i głęboko wierzącego katolika
ani trochę.
- Czy bawią cię takie głupie teksty, smarkaczu? – zapytał dyspozytor, chcąc odłożyć
słuchawkę.
- Ja… ja naprawdę nie…
Kimkolwiek był jego rozmówca, nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa więcej.
Sekundę później rozległ się głuchy odgłos upadającego na podłogę człowieka.
Mężczyzna spojrzał na wyświetlacz. Kierunkowy z Watykanu.
Dyspozytor Giuseppe Massuvio właśnie zdał sobie sprawę, że ewidentnie dusząca
się starsza osoba, na ucho po sześćdziesiątce, jest w istocie tym za kogo się podaje.
- Gesù Cristo! - wyszeptał do słuchawki, po czym wywołał w centrali prawdziwą
burzę - Ludzie, do jasnej cholery! Szybko karetkę do Watykanu! Papież ma duszności!
Byłą to prawda, w istocie Ojciec Święty od dobrych dwudziestu minut cierpiał na
poważne problemy z oddychaniem, które zagrażały jego życiu.
Zwierzchnik kościoła, biskup Rzymu oraz głowa Watykanu w jednej osobie
naprawdę nie mógł dłużej czekać. Połączenie z centralą zostało nagle zerwane.
Papież umierał.
Teraz, kiedy jechali karetką, obrotomierz nowiutkiego ambulansu wskazywał sześć
tysięcy obrotów na minutę, w momencie kiedy Marco Biaggoni kolejny raz musiał
rozpędzić auto na piekielnie krótkim odcinku rzymskiej alei do maksymalnej możliwej
prędkości.
To znaczy do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
407
- Szybciej, szybciej! - ponaglał jeden z dwóch ratowników medycznych na
pokładzie, trzydziestosiedmioletni lekarz Vito Varticielli.
Choć starał się opanować nerwy, stwierdził u siebie objaw niezwykłego
podenerwowania, w postaci lekko drżących dłoni. Ostatni raz przydarzyło mu się to dobre
osiem lat temu, kiedy jechali do wypadku szkolnego autokaru na autostradzie. Masakra
na dwupasmowym odcinku była tak ogromna, że państwo przydzieliło każdemu z
ratowników bezpłatnego psychoterapeutę.
Od swojego, niezbyt przyjemnie pachnącego psychologopodobnego świeżaka w
szarym sweterku i ledwo po studiach, usłyszał, że należy dziękować Bogu za każdy
przeżyty na ziemi dzień, a najlepiej, żeby w ogóle żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim.
Co za bzdury.
Jego dni od kilkunastu lat pracy były ostatnie - przynajmniej dla części jego
pacjentów. W jaki sposób utarte teksty zalatującego kocim moczem psychologa miały
pomóc mu uporać się z widokiem rozerwanych na pół ludzkich głów i dziecięcych ramion
odnajdywanych po dwadzieścia metrów od wraku rozbitego autokaru?
Nie miał pojęcia.
Zbliżali się do Watykanu. Wreszcie wjechali na ostatni odcinek trasy, upragnioną
via della Conciliazione.
Na wprost ich, w odległości około czterystu metrów mogli nareszcie dojrzeć plac
świetego Piotra i przylegający doń monumentalny budynek bazyliki. Już niedaleko!
Karetka pędziła tak szybko jak tylko mogła. Skrzynia biegów szalała, a silnik
pobudzony do pracy wciśniętym do samej podłogi gazem, zdawał się błagać o litość
swoim donośnym rykiem. Wzmożony ruch uliczny o tej porze dnia nie był niczym
wyjątkowym. Gdy mieszkańcy Rzymu kończyli pracę między godziną szesnastą a
siedemnastą, szczególnie jeśli było to piątkowe popołudnie, tak jak dzisiaj, wtedy w
centrum miasta dochodziło do dantejskich scen drogowych. Stłuczki i kraksy, zbite
reflektory i przednie szyby wybite głowami pasażerów... kierowca karetki Marco Biaggoni
znał to wszystko aż za dobrze. Chciał uniknąć tego typu sytuacji za wszelką cenę, ale było
to trudne, piekielnie trudne. Gdy pędzi się na ratunek najwyższemu zwierzchnikowi
kościoła katolickiego na świecie nie ma czasu na przejmowanie się własnym
bezpieczeństwem - tak właśnie myślał lekarz, podobnie jak dyspozytor Giuseppe
Massuvio również będący przykładnym i głęboko wierzącym katolikiem.
Dopiero teraz lekarz Vito Varticelli pomyślał o tym, aby złożyć krótką modlitwę.
Ale nie było mu dane wypowiedzieć tych kilku słów do Jedynego.
- Przygotujcie się, za chwilę będziemy wysiadać! - słyszy lekarz od kierowcy, kiedy
karetka zbliża się do najsłynniejszego placu religijnego na świecie. Czy on oszalał?
408
Naprawdę chce zaparkować rozświetloną niebieskimi światłami karetkę na środku placu
świętego Piotra i nosić w pośpiechu cały możliwy sprzęt przez pół Watykanu? Zresztą
gdzie dokładnie jest umierający papież i jak się do niego dostać, do ciężkiej cholery?!
Apartamenty papieskie, bazylika, pomieszczenia Banku Watykańskiego, magazyny,
toalety, muzea... Przecież ojciec święty mógł być dosłownie wszędzie, wszędzie!
Maleńkie państewko zwane Stato della Citta del Vaticano jeszcze nigdy nie
wydawało się Vito Varticelliemu tak ogromne jak teraz.
Rozświetlony niebieskim światłem ambulans mercedesa zatrzymał się z piskiem
opon. Byli już oficjalnie na terenie najmniejszego państwa na świecie. Zaledwie pół
sekundy po tym, jak koła samochodu z przeraźliwie głośnym piszczeniem gumy trącej o
asfalt przestały się obracać, drzwi z boku karetki rozsunęły się.
Co ciekawe Vito Varticielli nie był jedyną osobą, która wysiadła w pośpiechu z
ambulansu. Fakt, spocony i bez cienia wątpliwości zdenerwowany jak jasna cholera
ratownik medyczny, sprawiał takie wrażenie, jak gdyby naprawdę czuł się jedyną
istniejącą osobą we wszechświecie, która byłaby w stanie uratować dogasające życie Ojca
Świętego. Ale był tam też ktoś jeszcze i Varticielli przypomniał sobie o tym dopiero, gdy
usłyszał za plecami głos:
- Ruszajmy się, Vito, nie mamy całego dnia! Do wejścia, kierujemy się do wejścia!
O tak, Julia Hauptmann, kobieta śniąca o umierającym papieżu, teraz stojąca przy
włoskim lekarzu, niemalże dokładnie w samym sercu placu świętego Piotra i odziana w
krwistoczerwony uniform ratownika medycznego, wprawiłaby w osłupienie każdego
domorosłego psychoanalityka, włączając w to samego Zygmunta Freuda. Nie miała
pojęcia co robi w tym miejscu, prawdę powiedziawszy z medycyną miała mniej więcej tyle
wspólnego, co każda gospodyni domowa w Golgocie, czyli absolutnie nic. A jednak napis
"PARAMEDICO" na jej plecach, czarny stetoskop zawieszony na jej bladej szyi, torba
lekarska z przyborami wisząca na jej ramieniu, a także nosze, które zabrali ze sobą na
wszelki wypadek, biegnąc ze wszystkich sił w stronę ogromnej bramy wejściowej do
bazyliki, utwierdziły ją w przekonaniu, że to na pewno jeden z tych snów, w których
odgrywa rolę prawdziwej bohaterki.
Bo owszem, zdawała sobie sprawę, ze stanu własnego śnienia. Pamiętała
dokładnie, co stało się zanim zasnęła. Drzwiczki od lodówki. Te cholerne drzwiczki od ich
pieprzonej, dwuskrzydłowej lodówki.
- To wszystko teraz nieistotne, Julio! - zawołał za nią Vito, w zasadzie słysząc jej
myśli. Nawet jej to nie zaskoczyło. We śnie takie rzeczy zdarzały jej się często - Lepiej
powiedz mi, którędy dostać się do papieża!
409
- Spytajmy! - odparła Julia, dysząc z wysiłku. Torba wżynała jej się w ciało, mogła
by przysiąc, że czuje jej ciężar na ramieniu. - Hej, ty! - zawołała w stronę odzianego w
egzotyczny strój strażnika z Gwardii Szwajcarskiej, który już kroczył w ich stronę Musimy się dostać do Ojca Świętego! W tej chwili, rozumiesz?!
Strażnik uśmiechnął się szyderczo, wykrzywiając prawą połowę twarzy w
niewesołym grymasie. Nie przywykł do tego, aby ktokolwiek, poza jego bezpośrednim
przełożonym wydawał mu rozkazy. Jakiekolwiek.
Członek elitarnej grupy "Cohors pedestris Helvetiorum a sacra custodia
Pontificis", stanowiącej osobistą ochronę głowy kościoła, przerzucił swoją halabardę z
jednej dłoni do drugiej, a następnie uniósł brwi:
- Do papieża? Wydaje się pani, że Ojciec Święty nie jest pod stałą opieką lekarską?
- zapytał ironicznie wojskowy.
Julia już otworzyła usta, żeby odpowiedzieć mu coś niezwykle niemiłego i
dosadnego, wszak liczyła się każda sekunda. Nie zdążyła jednak powiedzieć ani słowa, bo
usłyszała:
- Pani raczy wybaczyć, ale ktoś tam u was w centrali chyba oszalał! - rzekł
gwardzista - Nie sądzi pani, że mamy na miejscu każdego lekarza, jakiego tylko zechcemy
mieć? Naprawdę uwierzyliście, że wezwalibyśmy kogoś z zewnątrz do samego papieża?
Vito Varticielli wyglądał w chwili wypowiadania tych słów, jak gdyby dostał czymś
bardzo ciężkim w głowę. On również próbował odpowiedzieć. Tyle, że tym razem
uprzedziła go sama Julia Hauptmann:
- Nikt z was nie posłałby po kogokolwiek z zewnątrz, nawet do papieża, którego
macie ochraniać - oceniła, a szwajcar znów niewesoło się uśmiechnął, tym razem na znak
"tak, tym razem masz absolutną rację". - Tylko, że to sam papież do nas zadzwonił,
rozumiesz?!
- Signora...
- Weź krótkofalówkę! Poproś, żeby ktoś to potwierdził! - to już nie była prośba,
tylko rozkaz wydany przez profesjonalistkę. Tak właśnie czuła się Julia Hauptmann
podczas tego snu: jak profesjonalistka.
- Naprawdę uważa pani, że zrobię...
- Szybciej do cholery! Człowieku, czy twoja Gwardia Szwajcarska jest w ogóle
cokolwiek warta? Starzec, którego ochraniasz jest bliski śmierci, naprawdę tego nie
rozumiesz?! Twój szef umiera!
"Twój szef umiera".
410
To chyba właśnie te proste słowa spowodowały, że cały sen zmienił bieg wydarzeń
właśnie w tej chwili. Oto gwardzista sięga dłonią po krótkofalówkę, i już po chwili
kontaktuje się z kimś po drugiej stronie.
- Sprawdźcie, czy wszystko z nim w porządku - mówi po chwili, puszczając przycisk
nadawania a potem kierując swój palec wskazujący w stronę Julii - Bóg już wie, szanowna
pani. Pracuję tutaj od ośmiu lat. Nie było łatwo się tu dostać. Jeśli to wszystko okaże się
jakimś głupim dowcipem...
- On nie oddycha! - usłyszał trzeszczący głos z własnej dłoni - Komunikat otwarty,
wezwijcie tu natychmiast jakiegoś lekarza! Powtarzam...
- ...lekarze już są! - mówi natychmiast gwardzista, nie bacząc na dalsze słowa
swojego rozmówcy - Będziemy tam za dwie minuty!
"Dwie minuty mogą nie wystarczyć!" - chciała zawołać Julia, ale nie zrobiła tego.
Nie było na to czasu. Biegli korytarzem ze wszystkich sił.
Julia Hauptmann nie pamiętała całej drogi do niedostępnych dla zwiedzających
apartamentów papieskich, którą pokonali w trójkę w najwyższym możliwym pośpiechu.
Jedyne co udało się jej odnotować, to moment, w którym zderzyła się z jakąś niemiecką
turystką. Biegli, szwajcarski gwardzista, ona i Vito Varticielli, ostatni dwoje obładowani
sprzętem do granic wytrzymałości i właśnie dotarli do zakrętu na końcu korytarza, kiedy Julia mogłaby przysiąc, że to się stało w mniej niż milisekundę - jak spod ziemi wyrosła ta
mała, dosłownie stuczterdziestocentymetrowa kobieta, nieumyślnie tarasując jej drogę.
Śliska posadzka i dziki sprint to niezbyt udane połączenie. Zderzenie było bolesne, ale
Julia Hauptmann prawie tego nie poczuła, podobnie jak nie było jej dane odnotować
choćby jednego z całej kanonady krzyków i wyzwisk, jakimi została obrzucona, już po
wylądowaniu na chłodnej, marmurowej posadzce. A jednak następną sceną, jaką zapisała
w swojej świadomości nie były przeprosiny, ani konfrontacja z rozhisteryzowaną Niemką,
płaczącą na ziemi i łkającą coś o bezczelnych babach, lecz ciężkie, dębowe drzwi
wejściowe do części rezydencyjnej, w której mieszkał zwierzchnik Kościoła.
Umierający zwierzchnik.
- Kiedy tam wejdziemy, będą musieli państwo przejść przez wszystkie procedury
bezpieczeństwa. Lekarze, czy nie lekarze, przepisy są...
- Otwórz drzwi!
Umilkł, wyciągając pęk kluczy na złotym łańcuszku i wkładając kluczyk w dziurkę.
Przekręcił klamkę, a potem uchylił drzwi, pakując swoją głowę, odzianą w czarny beret do
środka:
411
- Eminencjo, przepraszam, że przeszkadzam. Otrzymaliśmy fałszywą informację,
jakoby... Jezu Chryste przenajświętszy! On chyba nie oddycha! - wykrzyknął wreszcie
wbiegając do środka, a drzwi otworzyły się na oścież.
Vito Varticielli spogląda na Julię Hauptmann. Choć łysy doktor jest tylko
wytworem jej podświadomości, jego przerażone, zmęczone spojrzenie zdaje się mowić
wszystko: "dziewczyno, to najbardziej niesamowity dzień naszego życia".
- Owszem, masz rację – mówi Julia, wiedząc, że senny lekarz zrozumie o co jej
chodzi. W chwili, w której oboje przekraczają próg, Julia przypomina sobie skąd zna
Varticiellego. Jego twarz, ta jego zmęczona, spocona po długim biegu twarz... to był jej
kolega z czasow studenckich, facet, który zrezygnował z nauki ekonomii w Warszawie, po
tym, gdy stwierdził, że jego prawdziwą pasją jest ratownictwo medyczne. Wyjechał do
Rzymu wiele lat temu, to się zgadzało. Tyle, że nie był żadnym Vitem, był zwykłym
Jakubem, i choć Julia nie mogła sobie za nic przypomnieć jego prawdziwego nazwiska,
wiedziała już wszystko. Była pewna, że osoba na którą teraz patrzy jest sumą wszystkich
jej myśli związanych z prawdziwym Jakubem. Jakubem który pewnie nawet już jej nie
pamiętał.
- Jaku... Jezu Chryste! - wyszeptała, widząc gwardzistę klęczącego przed odzianym
w biel starcem, leżącym bezwładnie na podłodze, przy biurku. To był gabinet, prawdziwy
gabinet Ojca Świętego, miejsce z którego zwierzchnik katolików porozumiewał się z
głowami państw, politykami światowego kalibru, a nawet z samym Bogiem.
- Nie oddycha! - wykrzyknął strażnik, przybliżając policzek do wyraźnie zsiniałych
ust biskupa Rzymu. - Ratujcie go, na życie mojej matki, on nie może teraz umrzeć!
To nie ty o tym zadecydujesz - pomyślała Julia, myśląc o imieniu Stwórcy i ze
zdumieniem stwierdzając, że już ma na swoich dłoniach białe, lateksowe rękawiczki.
- Vito! - wykrzyknęła włoskie imię przyjaciela, który nigdy się tak nie nazywał Resuscytacja!
Zziajany lekarz już trzyma w dłoniach lśniący metalicznym blaskiem przyrząd do
udrażniania dróg oddechowych. Nie mija pięć sekund, a już klęczy nad papieżem z
narzędziem w dłoni i modląc się o to aby przestały mu drżeć dłonie, wprowadza metalowy
jęzor do niedrożnego gardła Ojca Świętego.
- Boże, proszę... - mamrocze przy tym niezbyt przytomnie, jednak Julia wie, że jest
w tej chwili skoncentrowany jak nigdy w życiu. W końcu on też był prawdziwym
profesjonalistą.
- To trwa za długo! - ryknął gwardzista oskarżycielskim wzrokiem spoglądając to
na leżącego na ziemi człowieka w białej sutannie, to na przerażoną Julię i Vita
Varticielliego - Przybyliście po czasie! On umarł!
412
- Zamknij się! - słyszy Julia. To Vito Varticielli właśnie wyciągnął przyrząd
resuscytacyjny. Jeżeli teraz się nie uda, to nie uda się w ogóle. Jeżeli...
Nigdy w życiu żadna spośród trzech osób klęczących nad najwyższym
zwierzchnikiem kościoła katolickiego na całym świecie, nie ucieszyła się tak ogromnie na
dźwięk krztuszącego się człowieka. Choć brzmiało to tak, jak gdyby mężczyzna w siwych
włosach miał za chwilę wypluć własne płuca, Julia poczuła, że choć nigdy nie była
specjalnie religijna, w tej chwili miała ochotę skakać z radości i dziękować Bogu, że
dzisiejszego dnia mogli uratować życie kogoś takiego jak papież.
- Proszę nic nie mówić, eminencjo! - głośny szept strażnika niesie się po ścianach
gabinetu papieskiego. - Zdarzył się wypadek, straszny wypadek! To cud, że Wasza
Świątobliwość żyje, cud, prawdziwy boski cud...
Ale papież nigdy nie był osobą, która pozwala sobie na milczenie. Biskup rzymski
otwiera oczy i przez chwilę przygląda się załzawionym oczom gwardzisty - człowieka,
który poświęcił całe swoje życie, aby dostać się do najbardziej elitarnej gwardii ochronnej
na świecie, a potem wiernie służyć swojemu przełożonemu, do końca swoich dni, lub do
końca dni swojej służby, nawet jeśli jedno z drugim okazałoby się równoważne.
- Co... co się stało?
W tej samej chwili Vito Varticielli i gwardzista, dwoje dorosłych mężczyzn,
rozpłakało się jak dzieci. Łkali i smarkali nosami, a ich twarze przybrały odcienie
najgłębszej czerwieni.
- Pan... to znaczy Jego Świątobliwość przestała oddychać! Odebraliśmy od Jego
Świątobliwości telefon i natychmiast przybyliśmy na ratunek! - płakał Vito, wyraźnie
zawstydzony swoim wybuchem emocji i ocierając dłonią mokre od łez policzki.
Papież wyglądał, jak gdyby nie mógł uwierzyć w słowa lekarza.
- Czy to prawda, Dario?
Gwardzista wyglądał na wzruszonego, że papież pamięta imię kogoś takiego jak on.
Nie pozwolił sobie jednak na to, żeby rozkleić się ponownie - a raczej to jego wojskowa
natura mu na to nie pozwoliła.
- Tak, eminencjo, co do joty! - potwierdził gwardzista - Wezwę posiłki! Potrzebna
jest fachowa opieka! Natychmiast jedziemy do Gemelli!
- Nie... - odrzekł natychmiast papież, próbując podnieść się z ziemi z niemałym
wysiłkiem, jednak bezskutecznie. Gwardzista Dario natychmiast splata dłonie w koszyk i
podpiera głowę leżącego papieża. Cały czas wygląda tak, jak gdyby walczył, żeby nie
rozpłakać się na dobre. - Dario, mój drogi Dario... kocham cię jak brata, ale musisz
zrozumieć, że ci państwo nie przybyli tutaj przypadkowo!
413
To mówiąc papież spojrzał kątem oka na łkającego z ulgi Vita Varticielliego, oraz
na Julię Hauptmann, która jako jedyna osoba w tym śnie istniejąca w rzeczywistości,
zatoczyła się ze zdumienia.
- Eminencjo! Stanowczo nalegam! - gwardzista wyglądał na jeszcze bardziej
zszokowanego, niż jeszcze przed pięcioma sekundami. - Utrata oddechu na kilka minut...
to cud, że eminencja żyje!
- Prawdziwy cud - potwierdził papież, próbując lekko się uśmiechnąć.
- Ale...
- "Cokolwiek byście związali na ziemi, będzie związane i w niebie; i cokolwiek
byście rozwiązali na ziemi, będzie rozwiązane i w niebie" - zacytował papież i to był koniec
dyskusji na ten temat - Będę się za ciebie modlić, dziecko - te słowa papieża były
skierowanę w stronę Julii. - Wykazałaś wielką odwagę przybywając tutaj. Chciałbym ci za
to podziękować.
Julia Hauptmann zaniemówiła, ale Ojciec Święty kontynuował:
- Czy wiesz, że to wszystko sen? Czy wiesz, że nie jesteś tutaj przez przypadek?
- Wiem - odrzekła Julia i była to prawda.
- Czy wiesz dlaczego tu jesteś? - zapytał papież, którego głowa cały czas spoczywała
w niewygodnej pozycji, w dłoniach zatroskanego gwardzisty Dario.
- Ja... nie. Nie mam pojęcia.
- Szukasz czegoś naprawdę ważnego. Wiesz o czym mówię, prawda, moje dziecko?
- spojrzenie Ojca Świętego przeszywało Julię na wskroś. Nie odpowiedziała. - Poszukujesz
ukojenia, czegoś co da ci nadzieję i siłę do życia z dwójką agresywnych mężczyzn pod
jednym dachem, czyż nie?
- Jego Świątobliwość ma na myśli Boga?
Papież spróbował się roześmiać, ale zaniósł się tylko kaszlem, co oczywiście
spotkało się z gwałtownym protestem strażnika i morderczym spojrzeniem, które wysłał
w stronę Julii.
- Nie Boga moje dziecko, on nie ma tu nic do rzeczy - rzekł wreszcie. - Mam na
myśli... profesora Drzewieckiego!
- Profesora Drzewieckiego? - powtórzyła, zdumiona jak małe dziecko.
- Profesora Drzewieckiego. To czego szukasz znajduje się blisko ciebie, w miejscu,
w którym mieszkasz.
- Sarbinowe Doły... - wypowiedziała nazwę znienawidzonej miejscowości, jak imię
Adolfa Hitlera - Eminencjo, nie rozumiem. Co ma profesor Drzewiecki do mojego
szczęścia?
414
- Wszystko! - zawołał papież tak głośno, że wszyscy aż podskoczyli - Przybądź do
Drzewieckiego, a wszystkie twoje wątpliwości ustaną! Skieruj swoje myśli na profesora
zamieszkującego twoją wioskę, a Bóg odpowie na twoje wołanie przez niego! Oto jest
człowiek, który ma zdolność, aby uleczyć twoje zbolałe serce! Oto jest człowiek, który
będzie w stanie przeprowadzić cię przez ciernistą ścieżkę życia, na której znalazłaś się
przez męża i syna!
- Ja...
- Przybądź do Drzewieckiego moje dziecko! Mówię to, jako twoja podświadomość.
Przybądź do Drzewieckiego i... Julio?
- Tak?
- Będę się za ciebie modlił - powiedział papież przyglądając jej się dobrotliwym
wzrokiem.
Wtedy sen się skończył.
5.
Otwarte oczy są jak portret duszy wystawiony przed dom. "Spójrzcie, tylko
spójrzcie kim jestem!" - zdają się krzyczeć. Czy to właśnie oczy pomagają odróznić
rzeczywistość od sennej mary?
Julia Hauptmann nie była tego wcale taka pewna, kiedy zdała sobie sprawę, że
znów leży w ogromnym łożu małżeńskim, na którego przeciwległym krańcu pochrapywał
jej mąż-alkoholik. Jak to dobrze, że mieli osobne kołdry, wszak ta należąca do Andrzeja
Hauptmanna całkowicie pogrążonego w pijackim śnie, była już tak wymięta i przepocona,
że Julia wolałaby spać na ziemi, niż pod czymś tak obrzydliwym, na dodatek w objęciach
swojego oprawcy.
Jesteś dumną istotą Julio.
Tak właśnie pomyślała zasypiając. I ta myśl znów przyszła do niej, tym razem, po
przebudzeniu, była jednak bogatsza o wspomnienie. Żywy obraz odzyskującego stracony
oddech Ojca Świętego, a także zapłakanego gwardzisty Dario klęczącego nad
nieruchomym ciałem odzianym w białą sutannę nadszedł do niej z taką siłą, że aż cicho
wypuściła powietrze z ust, oczywiście jak najciszej, aby nie obudzić swojego
mamroczącego przez sen męża.
Jesteś dumną istotą, Julio. Jesteś dumną istotą, więc przybywaj.
Julia przypomniała sobie własnie słowa sennego papieża. Biskup rzymski, którego
wargi były wtedy nienaturalnie sine, spojrzał na nią dobrotliwym wzrokiem i powiedział,
że będzie się za nią modlić. A potem powiedział, że powinna przybyć do profesora Adama
Drzewieckiego, aby znaleźć ukojenie dla wszystkich swoich trosk.
415
Przybywaj. Przybywaj do Drzewieckiego.
Co ja w zasadzie wiem o profesorze Drzewieckim? - pomyślała Julia Hauptmann
obracając się na bok, plecami do męża - Wiem, że ma klinikę psychiatryczną i ogromną,
zabytkową willę na wzgórzu. Jest noblistą, otrzymał nagrodę za badania nad snem.
Wiem, że jest zamieszany w podwójne morderstwo, pisały o tym wszystkie gazety, nie
tylko "Pascha". Ci biedni ludzie... kochana Alice Davies, żona pastora i pracownik
Drzewieckiego, Harim, którego nazwiska za nic sobie teraz nie przypomnę, ale chyba był
Rumunem... albo Romem.
Julia westchnęła cicho.
Dlaczego miałabym rzucić to wszystko i odejść, na dodatek do człowieka, który
najprawdopodobniej jest mordercą? Tylko dlatego, że mi się to przyśniło? W porządku,
sen pozostaje snem, to specjalność Drzewieckiego, a jednak... człowiek, który poradził mi
takie rozwiązanie istniał tylko w moim śnie! No i był papieżem. To chyba o czymś
świadczy, Freud miałby coś na ten temat do powiedzenia, ale... Drzewiecki także!
To ostatnie przeważyło szalę. Julia Hauptmann wstała z łóżka i wyszła z sypialni,
cicho stawiając kroki po diabelnie skrzypiących deskach podłogowych i modląc się, aby
Bóg, w którego nie wierzyła zbyt mocno, pomógł jej w ucieczce z własnego domu.
Wątpiła, aby profesor Drzewiecki udzielił jej wyczerpujących odpowiedzi na każde
nurtujące ją pytanie, z czego to najważniejsze brzmiało "dlaczego akurat papież? dlaczego
przyśnił mi się akurat Ojciec Święty?". Ale nie miała nic do stracenia, a ciekawość tylko
spotęgowała jej determinację.
Nie masz tu czego szukać, Julio. Twoje życie u boku lejącego cię męża i
agresywnego syna dobiegło końca - tak właśnie myślała biorąc w ręce niewielkich
rozmiarów torbę podróżną i pakując doń ubrania. Nie zastanawiała się specjalnie co ze
sobą zabiera - liczyło się tylko to, że podjęła decyzję, pierwszy raz od wielu lat dokonała w
pełni samodzielnego wyboru. I zamierzała się tego trzymać, choćby miała wziąć rozwód z
komendantem Andrzejem Hauptmannem.
Zeszła na dół nawet nie zapalając światła. Nie było jej potrzebne, mieszkała w tym
domu od piętnastu lat.
Wszystko dotarło do końca. Do końca, rozumiesz?
- Nie, to nieprawda! To nie była moja myśl! - pomyślała spanikowana, wpatrując
się w drzwi wejściowe, jej bramę do wolności - Ale jeśli nie moja... to czyja? Jezu, chyba
naprawdę potrzebuję pomocy psychiatry!
Julia Hauptmann wyszła z domu nie oglądając się za siebie. Nigdy nie wróciła.
416
6.
Energiczny krok dodawał Julii skrzydeł tylko przez pierwsze dziesięć sekund. Gdy
wyszła na chodnik przy drodze wiodącej do sąsiedniej wioski, a w bliższej perspektywie
do szosy dojazdowej należącej do kliniki Adama Drzewieckiego, uświadomiła sobie, że
myśli właśnie o ciągnącej się w nieskończoność asfaltowej serpentynie, co normalne w
tych stronach stromej i niebezpiecznej, jak jasna cholera. Natychmiast przypomniała
sobie o obozowisku Cyganów, przed którym ostrzegał ją mąż.
Oczywiście Andrzej Hauptmann nie zapomniał o dodaniu kilku obraźliwych
epitetów, wspomnieniu o ich zapachu i "tych gównianych ziół, ktore palą w tych swoich
fajkach". Ale Julia bała się Cyganów z innego powodu. Bała się ich ze względu na męża.
Andrzej Hauptmann był w tych stronach uważany za żelazną rękę władzy, którą w
mieście sprawuje burmistrz i rada miejska. Do tej pory Julia Hauptmann uważała, że to
dobrze. "Poza tym Junior mógłby nauczyć się wiele w policji", słyszała od męża po
wielokroć. Sama nie mogła uwierzyć jak łatwo się na to zgodziła.
- A teraz mam za swoje - pomyślała Julia natychmiast, wychodząc poza obręb
światła najbliższej świecącej latarnii i zagłębiając się w mrok. Oczy dopiero po chwili
przyzwyczaiły się do ciemności, podobnie jej psychika, która w tym momencie była
niczym innym jak więdnącym entuzjazmem. Raz. Dwa. Krok za krokiem, krok za
krokiem...
Szła i szła, zastanawiając się kiedy ostatnio wychodziła z domu o tej porze. Przez
moment poczuła się tak, jak gdyby wyszła z domu po godzinie policyjnej, w czasach kiedy
mieszkała jeszcze na dalekiej północy Polski, wiele lat temu. Oczywiście natychmiast
uznała tę myśl za absurdalną, skwitowała ją nawet leciutkim drgnieniem wargi, ale nic
poza tym. Nadal szła przed siebie świadoma sporego czasu, jakiego będzie potrzebować
do pieszego dotarcia do kliniki. Próbowała myśleć o celu, tym samym zachęcając swoje
ciało do dalszego marszu, ale miała z tym dość duży problem.
- Co ja w zasadzie mu powiem? - myślala myśląc o widoku potężnej willi profesora
Drzewieckiego - "Dobry wieczór, jestem Julia Hauptmann, owszem, żona komendanta
Hauptmanna, który prowadzi przeciwko panu śledztwo w sprawie podwójnego
zabójstwa... mam prośbę, czy mógłby pan rozwiązać wszystkie moje problemy? Jest pan
doskonałym psychiatrą i..."
Pomyślała o tym, czy będzie musiała przyznać się Drzewieckiemu do tego, że jej
mąż ją tłukł. Nonsens, przecież nie robił tego celowo - pomyślała automatycznie.
Robił!
- Nie! - pomyślała.
Robił, robił!
417
- Nie robił! - myśli Julii stały się już rozmową.
Skoro nie robił, to co robisz w drodze do Drzewieckiego...
- Ja... - powiedziała Julia na głos. Wtedy rozległ się ryk:
W DRODZE DO DRZEWIECKIEGO, SAMA JAK PALEC, Z ŻAŁOSNĄ TORBĄ NA
RAMIENIU, PO UCIECZCE Z WŁASNEGO DOMU...
Krzyknęła i natychmiast przycisneła sobie obie dłonie do ust. Co się z nią dzieje, do
cholery?!
Narastająca panika, bez żadnej wyraźnej przyczyny, tak mogło to wyglądać z
zewnątrz. W głowie Julii Hauptmann zaczęło dziać się coś obrzydliwego.
Najpierw zaczęła słyszeć tylko jeden głos. Ale już po chwili zdała sobie sprawę, że
całe dziesiątki, setki, miliony głosów rozbrzmiewają jej pod czaszką, kłócąc się, krzycząc,
płacząc i wrzeszcząc na siebie nawzajem. Nie potrafiła tego nie słyszeć, choć już klęczała
na ziemi i waliła pięściami w asflat.
Nagle wszystko to, czego obawiała się Julia Hauptmann, samotna uciekinierka na
środku szosy w samym sercu lasu, cała ciemność, wszystkie dzikie zwierzęta, Cyganie w
obozowisku, stali się nic nie wartymi błachostkami, w porównaniu z tym, co kobieta
zobaczyła oczami wyobraźni.
Widok był przerażający, gdyż Mondoe objawił się Julii w całej okazałości, od razu,
bez wahania. Oczywiście nie stał się nazistowskim generałem stanowiącym sumę lęków
Jacka Burnfielda, nie był też demonem odzianym w smoking, jak w przypadku
burmistrza Warena, ale...
Garderoba papieży jest dziełem słynnej w Rzymie firmy krawieckiej "Casa
Gammarelli", specjalizującej się w strojach dla kleru. Mieści się ona przy via Santa Chiara
pod numerem 34 i jest prowadzona przez pana Gammareliiego, oraz jego siostrzeńca
Massimiliano. Oni rownież obserwują konklawe, wyczekując z zapartym tchem na
nowego papieża. Muszą wiedzieć, jaki będzie nowy klient: wysoki i bezczelnie szczupły? A
może wcale nie, może będzie trzeba nieco "odchudzić" papieża krojem stoju?
Jeżeli chodzi o strój Mondoe, to biała sutanna z wycięciem na czerniejące,
rozłożyste skrzydła i fałszywy, błyszczący czerwienią pastorał trzymany w pazurach nie
były tym co przerażało najbardziej. Oczywiście najgorsza była twarz.
Im bardziej Mondoe stawał się potężniejszy, tym szpetniejszy wygląd przybierał.
Jakakolwiek myśl na jego temat objawiała się w umysłach wszystkich mieszkańców
Sarbinowych Dołów, tym on bardziej i szybciej rósł w siłę, potrzebując coraz więcej
ludzkiego lęku na pokarm. Twarz Mondoe, o ile kiedykolwiek nią była w pełnym
znaczeniu tego słowa, przestała być twarzą, w momencie w którym fałszywy papież zaczął
płonąć.
418
Mondoe nie płonął jednak na zewnątrz, wręcz odwrotnie, jakaś niewypowiedziana
siła buchała w jego wnętrzu, rozżarzona do czerwoności, gotowa w każdej chwili rozsadzić
ciało swojego posiadacza w mgnieniu oka. A jednak z jakiejś dziwnej przyczyny nie działo
się tak, Mondoe dalej stał z grymasem wściekłości na twarzy, zgrzytając zębami z bólu.
Przestał się uśmiechać już jakiś czas temu. Szydercze przyśpiewki, wisielczy humor i
gierki ze swoimi podmiotami zniknęły bez śladu, podobnie jak oczy, które wyglądały tak,
jak gdyby w każdej chwili były gotowe wyskoczyć z oczodołów.
- Kim jesteś? - zapytała po prostu Julia, bo nie było sensu uciekać przed własną
myślą.
- Zamknij ryj - odrzekł Mondoe nawet na nią nie patrząć. Przestało mieć znaczenie
czyją duszą się karmi, ważne żeby były ich setki, jeśli nie miliardy - Posłuchasz ze mną
radia.
- Potworze... kim jesteś? - dopytywała Julia. Musiała wiedzieć, choć podejrzewała,
że to sam szatan rozmawia z nią w jej umyśle na samym środku asflatowej szosy, w
środku leśnej gęstwiny.
- Nie widzisz? Śnisz o mnie, uratowałaś mi życie, ty i ten twój Vit... Jakub! wystękało monstum chwytając się za żebra z bólu, gdy drgawka targnęła jego
rozżarzonym ciałem.
- Byłeś... papieżem w moim śnie?
- Nadal nim jestem - odrzekł Mondoe i splunął, po czym dodał, żeby zamknęła ryj i
oznajmił: - Posłuchamy GRR!
- Gminnej Rozgłośni Radiowej? Dlaczego?
- MILCZ! - potwór rozłożył ręce w jej kierunku, rozległ się trzask łamanych kości a
potem jego ponowny ryk: - ZAMILCZ, ZAMILCZ, ZAMILKNIJ TY KURWO! LEŻ NA
ZIEMI I SŁUCHAJ!
Julia upadła na asfalt, modląc się o to, aby nie przejeżdżał tędy żaden samochód.
Nie zdążyła pomyśleć o niczym innym, bo uderzyła głową w nawierzchnię i padła bez
przytomności. Przed upadkiem miała nadzieję, że to, co pękło w tym obrzydliwym
papieżu mogło być kręgosłupem, ale nie była to prawda. To żebra, które potwór jeszcze
przed chwilą sobie pocierał, wyskoczyły spod białej sutanny, w towarzystwie strzępów
czarnej zwęglonej skóry, którą przebiły na wylot.
Mondoe nadal był w stanie miotać ludźmi i opętywać ich, ale widać było od razu
jak wielki ból sam sobie przy tym sprawiał.
Nowe zdolności Mondoe, których potwór nabywał z każdą kolejną godziną budziły
prawdziwą grozę. W niewytłumaczalny sposób w świadomości Julii Hauptmann rozlega
się hałas, coś jakby krzyk, a potem jej mózg zaczyna przestrajać się, i wydając z siebie
419
głośne trzaski w jej wyobraźni i już po chwili... odbiera Gminną Rozgłośnię Radiową. Głos
prowadzącego nie pozostawia wątpliwości, za chwilę dojdzie do niezwykle podniosłego
wydarzenia. Julia słyszy to wszystko wyraźnie, jak gdyby miała słuchawki na uszach:
- ...ponownie przypominam, że już za chwilę przeprowadzimy długo zapowiadaną
rozmowę z radną miejską Urszulą Waren... - tutaj Filip Mauss zrobił znaczącą przerwę,
tak aby każdy spośród słuchaczy mógł dokonać jakiejś kąśliwej uwagi w swojej głowie ...która pojawi się w GRR 1 po raz pierwszy, od czasu skandalu opisywanego na łamach
"Paschy", który miał miejsce właśnie w naszym studio.
Prowadzący audycję rudy dziennikarz przejechał sobie dłonią po czole i starł zeń
kropelki potu. A ona? Julia wydała z siebie krzyk, kiedy zdała sobie sprawę, że widzi to
wszystko tak wyraźnie, jak gdyby stała tuż za plecami Myszy. Ale to nie było jeszcze takie
najgorsze. Widok świdrujący jej psychikę, ociekający absurdem i groteską miał zapaść w
jej świadomość już do końca jej życia. Oto w mikroskopijnych rozmiarów studio, tuż obok
niej, na wyciągnięcie ręki stoi już fałszywy papież-Mondoe. Gdyby tylko chciał, mógłby
zabić Maussa gołymi rękoma.
Mysza nie wyczuwał niczyjej obecności za plecami, ale gdyby choć na chwilę
przyjrzał się odbiciu swojego monitora, wtedy ujrzałby w nich coś... coś jeszcze gorszego,
od koszmaru o Richardzie Kuklinskim i dzwoniących do studia demonicznych dzieciach.
Julia chciała ostrzec jakoś młodego dziennikarza, ale nie była w stanie wydobyć z siebie
słowa, tak bardzo przerażał ją szpetny twór odziany w sutannę i płonący od wewnątrz.
- Może to państwa zdziwić, ale radnej Waren nie ma jeszcze z nami - ciągnie Filip
Mauss gdy tylko dźwięki kolejnego wyniosłego w swojej wymowie dżingla ustają - Czy
Urszula Waren pojawi się dziś w naszym studio? Pani Waren, jeżeli słyszy pani te słowa,
powiedzmy, że w samochodzie, w drodze do naszej radiostacji... zapraszamy serdecznie,
ma pani jeszcze trochę czasu - Mysza nie mógł się nie uśmiechnąć, z przekąsem myśląc o
tym, że kolejny raz lekko dopiekł swojej rozmówczyni. - W tak zwanym międzyczasie
wracamy do naszej listy przebojów, aby...
Huk otwieranych drzwi był słyszalny tak wyraźnie, że z całą pewnością więcej niż
połowa radiosłuchaczy, w tym ogłuszona dudniącym w głowie dźwiękiem niewidzialna
Julia Hauptmann krzyknęła z przerażeniem. To się nazywa wejście!
- Jestem na miejscu! - oznajmił damski, gruby głos, początkowo cicho bo w
większej odległości od mikrofonu, a potem po kolejnej serii tupotu, trzasków i stęknięć, a
także w akompaniamencie fatalnie brzmiącego dźwięku sprzężenia zwrotnego, już
całkiem głośno, wprost do mikrofonu dla gości.
Filip Mauss był tylko odrobinę zaskoczony.
420
- Proszę państwa, pragnąłbym zapowiedzieć długo oczekiwaną radną miejską,
Urszulę Waren, która właśnie dotarła do naszego studia. Przerywamy audycję muzyczną,
aby rozpocząć wywiad. Przypominam, że mogą państwo dzwonić do naszego studia w
trakcie trwania programu - nasza automatyczna sekretarka bezlitośnie nagrywa każdy,
nawet najbardziej kąśliwy komentarz - zaznaczył Mysza. - Pani Waren... czy jest pani
gotowa?
- Oczywiście - rzekła Urszula, pokazując Maussowi środkowy palec.
Chcesz grać w ten sposób? - pomyślał natychmiast Mysza, ale nie odwzajemnił
obraźliwego gestu.
- Pierwsze pytanie jest wręcz oczywiste...- zaczął Filip - Jak odniesie się pani do
obraźliwych słów pod adresem mojej osoby, mojej niepełnosprawnej matki, a także
społeczności golgockiej, której nie spodobały się pani słowa?
- Przede wszystkim pierwsza sprawa: dobrze pan wie, że był to zmontowany,
niepełny i nieprawdziwy przekaz, który dzięki swoim komputerowym sztuczkom
przekształcił pan w obrzydliwe słowa, których nigdy nie powiedziałam - Urszula Waren
wypowiedziała zdanie przygotowywane w myślach od samego rana. Było to tak bezczelne
kłamstwo, że Mysza omal nie zakrztusił się własnym językiem.
- Twierdzi pani więc, że audycja na żywo z pani udziałem nie miała miejsca?
- Na żywo? Naprawdę uważa pan, że radnej miejskiej przystoi takie zachowanie,
jakie rzekomo zaprezentowałam w tym pana audiomontażu? - oburzyła się na niby
Urszula waren, szczerząc grubą twarz w kierunku rudego dziennikarza.
- Cóz... - odparł Filip - Ja tak nie uważam, ja to wiem, byłem tego świadkiem,
podobnie jak wszyscy słuchacze stacji Gminna Rozgłośnia Radiowa Numer Jeden!
- Roztrzygnie to sąd - oznajmiła gruba orka, przybliżając mięsiste wargi do
mikrofonu. Mysza wydział wyraźnie kropelki śliny, którymi radna miejska zraszała jego
ukochany mikrofon i poczuł, że to może być ostatni z wywiadów jakie przeprowadzi, jeżeli
nie opanuje swojej niewypowiedzianej nienawiści do tej przeraźliwie grubej baby.
- Sąd?
- Pragnę pana z tego miejsca poinformować, że przygotowujemy z mężem pozew
przeciwko pana oburzającym praktykom. Spotykamy się w sądzie - dodała Waren
triumfalnym tonem.
- Może i tak - odrzekł Mysza beztroskim tonem, mimo że w gardle urosła mu nagle
ogromna gula - Kolejne pytanie jest jeszcze prostsze: co łączy panią i pani męża,
burmistrza urbana Warena, z profesorem Drzewieckim?
421
Wzrok Urszuli Waren zatrzymał się na oczach Myszy tylko na ułamek sekundy.
Gdyby spojrzenie mogło zabić Mysza leżałby już na ziemi, targany agonalnymi
drgawkami.
- Z tym MORDERDCĄ? - Urszula Waren ożywia się jeszcze bardziej, jest wyraźnie
nakręcona. - Twierdzi pan, że mam cokolwiek wspólnego z człowiekiem, przez którego
amerykanie najechali na nasze miasto jak hitlerowska banda i okupują je niczym
Kraków?
- Twierdzę, że...
Ale sto pięćdziesiąt kilo nienawiści nie pozwoliło Maussowi na dokończenie
zdania.
- Mój mąż, burmistrz Urban Waren, prowadzi otwartą walkę polityczną z tym
człowiekiem! To przez niego w mieście stacjonują amerykańscy żołnierze! To przez
Adama Drzewieckiego
nad
miastem góruje nawiedzona przez
diabła klinika
psychiatryczna, a mieszkańcy nie mogą spać spokojnie, bo boją się żołnierzy z Jednostki
Centralnej! - oskarżenia łatwo wydobywały się z tłustych ust Urszuli Waren.
A Mysza? Nie zdążył nawet otworzyć warg, bo seria ciosów radnej trwała
nieprzerwanie:
- Adam Drzewiecki jest może profesorem i noblistą, ma jakieśtam zasługi dla
nauki, ale wiem jedno: ten człowiek jest zamieszany w morderstwo Alice Davies, żony
tutejszego pastora Charlesa Daviesa. Tego samego dnia, w którym dokonane zostało
morderstwo na tej kobiecie, a jej zwłoki odnaleziono pod płotem Drzewieckiego. I co? I
okazało się, że mamy nie jedną a dwie ofiary! Ale przecież pan o tym wie, prawda?
- Drugi z nich nazywał się Harim Oraczko, był zaufanym pracownikiem profesora
Drzewieckiego, miał pełen dostęp do wszystkich pomieszczeń w jego rezydencji i na
terenie kliniki - wszedł jej w słowo Mysza, spoglądając do notatek i ze zdumieniem
stwierdzając, ze stał się dzięki Urszuli Waren bardziej agresywnym dziennikarzem. To
dobrze.
- Dokładnie. Gratuluję notatek. Oto druga, obok naszej drogiej Alice, panie świeć
nad jej duszą, ofiara człowieka, który przez swoje eksperymenty z ludzką psychiką,
samemu nabawił się problemów z własną poczytalnością - przyklasnęła Urszula Waren i
korzystając z tego, że zaskoczony Mysza nie powiedział ani słowa, w ciągu tych kilkunastu
milisekund, kiedy miała czas się zastanowić, dodała: - Chcę także z tego miejsca rozwiązać
jeszcze jedną kłamliwą tezę, za którą również odpowie pan redaktor przed sądem. Mój
mąż nigdy nie korzystał, nie korzysta, ani nie będzie korzystać z usług prostytutek.
Pańskie oskarżenia...
422
- Nie wysnułem żadnych oskarżeń, wobec pani męża, proszę pani. Z miejsca
przepraszam za wulgaryzm, ale sama pani powiedziała, że "wszystkie te kurewki na
zawsze opuściły pani Sarbinowe-kurwa-Doły". To pani słowa, nie moje.
- To kłamstwo! - wykrzyknęła wzburzona Waren.
- Pani Waren, może pani tego nie wiedzieć, ale mamy stenogramy. Każdy
dźwiękowiec na swiecie w trzy, może cztery godziny bezapelacyjnie zaprzeczy, że
dokonałem manipulacji na materiale audio z pani udziałem. Poza tym setki świadkow
słuchających naszej rozgłosni mogły potwierdzić, że wparowała pani do studia podczas
audycji na żywo.
- Ja...
- Prawda jest taka, że to pani mąż Urban Waren, a nie profesor Adam Drzewiecki
wydaje mi się postacią godniejszą mojej dziennikarskiej uwagi. Nie zaryzykuję tezy, że
profesor Drzewiecki jest niewinnym doktorem, leczącym zbolałe duszyczki w swoim
malowniczym szpitalu na wzgórzu, bo prawdopodobnie tak nie jest, ale nie jestem w
stanie uwierzyć w bzdury, które wypisuje "Pascha" na temat włamania do Apteki
Rynkowej, należącej po pani męża. Twierdzi pani, że Adam Drzewiecki włamał się do
apteki?
Urszula potrzebowała sekundy, żeby przypomnieć sobie rozmowę z mężem w
ratuszu. W kłamaniu była niezła, może dlatego wyszła za polityka.
- Zapytam pana o to wprost, ponieważ polityka moja i mojego męża zawsze kieruje
się w stronę pełnej otwartości, jawności i demokracji w pełnym znaczeniu tego słowa - to
zadziwiające, jak łgarstwa płynnie i ubrane w elokwencję opuszczały świadomość Urszuli
Waren w sekundy przekształcając się w wypowiedź - Czy uważa pan, że moj mąż, Urban
Waren, burmistrz Golgoty, szanowany w mieście polityk, jest odpowiedzialny za śmierć
którejś z tych osób? Czy uważa pan, że sam włamał się do własnej apteki, aby ukraść leki...
należące do niego?
- Tak, pani Waren. Dokładnie tak uważam - odparował Mauss. - Powtórzę to w
sądzie, bo właśnie tak uważam. Jestem w trakcie śledztwa dziennikarskiego przeciwko
pani i pani mężowi. Proszę mi wierzyć, że zdobędę odpowiednie dowody w tej sprawie zapewnił - Szanowna pani, jestem zdania, że Adam Drzewiecki od początku jest
sukcesywnie wrabiany w waszą brudną politykę, politykę pełną kłamstw, obłudy, brudnej
forsy i całej masy przelanej niewinnie krwi.
- To skandal! - wykrzyknęła Urszula Waren - Mam nadzieję, że to się nagrało,
Filipie Mauss! Wierz mi, że ani jedno słowo przeciwko mnie nie ujdzie ci płazem!
Ale Mysza już kontratakował:
423
- Nie jesteśmy na ty, proszę pani. Mówiłem to już wcześniej i tego się trzymajmy.
Jak się pani czuje, jako żona takiego człowieka jak Urban Waren? Co czuje kobieta, którą
własny mąż zmusza do kłamania i krycia go w sprawie o podwójne zabojstwo?
- Ty...
- PAN. Nie będę tolerował jawnego okłamywania moich słuchaczy, pani Waren.
Pani mąż korzystał z usług wszystkich prostytutek w promieniu dwudziestu pięciu
kilometrów, maczał palce w zabójstwie Alice Davies i Harima Oraczko, podejrzewam go
także o zlecenie włamania się do jego własnej Apteki Rynkowej celem wyłudzenia
odszkodowania! Czy ma pani coś do powiedzenia w tej sprawie?
- Nie.
- W takim razie czas na odrobinę muzyki, zaraz po reklamach. Wracamy po
przerwie - to mówiąc Mysza zdjął słuchawki, upewnił się, że kontrolka "MÓW" jest
wyłączona i spojrzał prosto w rozwścieczone oblicze Urszuli Waren.
- Nie myśl sobie, że uda ci się zrobić cokolwiek przeciwko nam - wycedziła radna,
bogatsza o wiedzę na temat świecących kontrolek - Jesteśmy w tym mieście nietykalni.
Nie-ty-kal-ni, rozumiesz?
- Rozumiem... - Mauss odwrócił się plecami do Urszuli Waren i to był pierwszy z
trzech jego błędów, jakie popełnił tego wieczoru. Drugi polegał na tym, że nie zauważył
malutkiej buteleczki z narkotykiem, jaki radna miejska już trzymała w swoich pulchnych
dłoniach. Trzeci i ostatni, brzemienny w skutkach polegał na tym, że po zaparzeniu
kawopodobnego proszku z saszetki, Mauss obrócił się bezczelnie w stronę Waren, a
potem powiedział po prostu:
- Idę do łazienki. Wchodzimy za pięć minut.
To mówiąc wyszedł z pomieszczenia nadawczego.
Kiedy dziennikarz wrócił, miał już ułożoną w głowie strategię ataku. Nie
przypuszczał, że Urszula Waren posunie się tak daleko w politycznej walce o byt, ale zdał
sobie sprawę z własnego rozpaczliwego położenia, w momencie w którym zaczęły mu
drżeć ręce. Po chwili kubek z gorącym napojem wypadł mu z ręki, a on sam chwycił się za
głowę w nieprzytomnym grymasie.
- Ty... co mi zrobiłaś? - wskazał palcem oskarżycielsko, a obraz przed oczami
miotał mu się na wszystkie strony.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, panie Mauss - roześmiała się Urszula Waren,
pukając tłustym palcem w mikrofon dla gości – Ale radzę się pozbierać. Mamy mało
czasu. Wchodzimy na antenę, czyż nie?
424
Rzeczywiście, dżingiel znowu rozbrzmiał w głośnikach, a gdy dobiegł końca Filip
Mauss zmusił się do podniesienia głowy, kolejnego spojrzenia rozmówcy-trucicielowi
prosto w oczy, a potem do powiedzenia:
- Przy mikrofonie Filip Mauss, wracamy po przerwie. Podczas bloku muzycznego
raczyliśmy się z panią Waren doskonałym napojem... - zawiesił głos - ...ale jestesmy już z
powrotem, na żywo i z kolejną rewelacją na temat skandalicznej polityki małżeństwa
Urszuli i Urbana Warenów. Pani Waren, mam tutaj zeznanie świadka, ktory utrzymuje, że
widział Cyganów z obozowiska przy szosie włamujących się do Apteki Rynkowej.
Widziano też pani męża w ich obozowisku.
- Bzdury! - roześmiała się Urszula, chociaż zamarła na moment, gdy tylko dotarło
do niej znaczenie słów rudego dziennikarza - Nie ma pan żadnych dowodów!
- Czy nie czuje się pani zdradzona przez swojego męża?
Pytanie ugodziło ją boleśnie i niespodziewanie. Może dlatego, że było tak
bezczelnie... trafne? Czy radna miejska Urszula Waren czuła się zdradzana przez swojego
męża? Mój Boże, właściwie postawione pytanie brzmi: kiedy Urszula Waren NIE czuła się
zdradzana?
Owszem, nieprzyjemne obrazy śmigały teraz przed oczami wyobraźni grubej
Warenowej. Były wszystkie te dziwki: wszystkie te małoletnie kurwiszony, blondynki,
brunetki, kilka rudych, a kilka egzotycznej urody. Była też Julita McPay, która dziś
przyznała się Urszuli do seksu z jej mężem, na dodatek pięć minut po tym jak opuściła
ona ratuszowy gabinet swojego męża. Ile razy Urban Waren ją poniżył, ile razy okazał jej
brak szacunku? Ile razy wystawił jej i tak już zszarganą reputację na pośmiewisko? I, tak
rozmawiając ze sobą tylko w wyobraźni... czego tak naprawdę Urszula Waren
potrzebowała od krzywdzącego ją, wstrzemięźliwego seksualnie i chłodnego jak lód męża,
którego przestała kochać już dawno temu?
Niewidzialny Mondoe nie uśmiechał się, odczuwał zbyt wielki ból, który wypełniał
go wraz z płonącą potęgą w jego wnętrzu. A jednak odziany w papieskie szaty skrzydlaty
potwór spoglądał na Urszulę Waren i jej myśli z nieskrywanym wyrazem satysfakcji.
Może i przerosła go władza do której dotarł, może i rozsadza go od środka poczucie
niewypowiedzianej potęgi, w jakie się wprowadził... a jednak ból tej biednej, otyłej
kobiety wprowadzał go w stan lekkości i narkotycznej euforii, za którym tak tęsknił.
Zamierzał to wykorzystać, zanim zniszczy to całe miasto, tak że nie zostanie na nim
kamień na kamieniu. Zamierzał to zrobić właśnie teraz.
I udało mu się.
Bo przecież to była prawda i to dotarło do Urszuli Waren właśnie w tej chwili, w
mikroskopijnym studyjku Gminnej Rozgłośni Radiowej, kiedy siedziała naprzeciw Filipa
425
Maussa, człowieka, którego uważała za jednego ze swoich najzagorzalszych wrogów i
odtwarzała w myślach jak sukcesywnie Urban Waren okazywał jej brak szacunku i
jakiegokolwiek zainteresowania. Było tak od wielu, wielu lat, choć Urszula Waren nigdy
wcześniej się nad tym nie zastanawiała. Mój Boże, kryzys Warenów naprawdę trwa już
tyle czasu?
Twój mąż cię nie kocha. Nigdy tego nie robił.
Nie, to stanowczo jej zestresowany umysł podsuwa jej takie przepełnione paniką
myśli. Urszula Waren nigdy nie czuła się tak bezradna jak w tej chwili, kiedy
niedostrzegany przez nią Mondoe szeptał jej do ucha bluźniercze słowa. Nawet nie
otwierał przy tym swoich płonących ust.
Czemu miała byś bronić człowieka, którego nie kochasz?
Pomyślała o zamordowanym Cyganie.
To było szaleństwo zabijać tego człowieka. Podobnie jak szaleństwem było
morderstwo na Alice Davies.
Gruba kobieta wierzgnęła pulchnym ciałem cały czas nie odrywając siedzenia z
wygodnego fotela biurowego, będącego na wyposażeniu GRR.
Twój mąż ich zabił. I to w jakich okolicznościach! Po gwałcie na żonie noblisty, ON
JĄ ZGWAŁCIŁ, rozumiesz?
- Jaki jest sens bronienia kogoś... - szepnęła Urszula Waren
- Słucham? - zapytał Mauss.
- ...kogoś, kogo się nawet nie zna - dokończyła myśl, po czym przysunęła sobie
mikrofon bliżej pucowatej twarzy, położyła pulchne ręce na blacie, odchrząknęła dwa,
trzy razy i powiedziała na głos: - Mój mąż jest zabójcą Alice Davies i Harima Oraczko.
Zabił cygańskiego pracownika Adama Drzewieckiego, po tym jak ten przyłapał go na
gwałcie na żonie naukowca, to znaczy aktorce, pani Annie Kamińskiej. Tak jest, mój mąż
jest winny gwałtu na Annie Kamińskiej, która nigdy nie zgłosiła tego faktu policji, ani w
ogóle komukolwiek, ponieważ padła ofiarą szantażu.
Filip Mauss poczuł się tak, jak gdyby zdobył właśnie swój dziennikarski Everest.
Dla takich chwil warto siedzieć w tej norze i brnąć w gąszczu informacji, przedzierać się
przez tony e-maili, newsów i telefonów. Takie przełomy jak ten oznaczały dla Filipa
"Myszy" Maussa, że jego dziennikarskie życie ma jednak sens. Prawdę powiedziawszy był
w tej chwili podniecony jak jasna cholera. Nie powiedział jednak ani słowa.
- Co więcej, jestem w stanie udowodnić, że mój mąż, burmistrz Urban Waren
sfingował włamanie do własnej apteki przy rynku, a pracę tę zlecił Cyganom
zamieszkującym obozowisko przy szosie. Nie dość, że macza palce w oszustwie
426
ubezpieczeniowym, to jeszcze bezczelnie insynuuje, że to profesor Adam Drzewiecki jest
winien całej afery z "Rynkową".
Słowa wylewały się z jej ust, powodując zdjęcie tak wielkiego ciężaru z serca, że z
ulgi i wdzięczności na grubej twarzy Urszuli Waren pojawiły się pierwsze łzy. Rumienieć
wypłynął na świecące policzki tłustej kobiety, która ocierając powieki z łez mówiła dalej:
- Mój mąż nigdy nie robił nic poza gadaniem, jeżeli chodzi o amerykanów w
Golgocie - ciągnęła radna Waren. - Mówił, że wspólny wróg, jakim są "te zasrane
amerykańce" to dobry pretekst, do zjednoczenia elektoratu. Co więcej potwierdzam
informacje o tym, że na terenie ratusza były urządzanie libacje alkoholowe z udziałem
prostytutek i nieletnich.
- Pani Waren... - szepnął Mauss kompletnie zszokowany. Świat nadal wirował w
szaleńczym tempie, a dziennikarz nie miał pojęcia co powiedzieć.
Ale Urszula Waren wiedziała. Tego wieczoru nie tylko od Mondoe bił wewnętrzny
żar. Prawdę mówiąc wszyscy obecni w studio byli dzisiejszego wieczoru rozżarzeni do
granic wytrzymałości.
- Cała rada miejska to pic na wodę, konstrukcja władzy została zaplanowana i
wdrożona przez mojego męża. Urban Waren całkowicie podporządkował sobie policję,
oraz kreuje się na mówcę tłumu, który walczy jak lew o dobro Sarbinowych Dołow. To
bzdura. Liczy się tylko zysk, proszę państwa, a jeżeli chodzi o wasze podatki, to
rozejrzyjcie się wokół siebie i przejrzyjcie na oczy. Widzicie jakiekolwiek zmiany, widzicie
aby cokolwiek zmieniło się w tym zasranym miasteczku od dekady? Mieszkańcy Golgoty
wiedzcie, że wszystko to mowiła do was kobieta, która spędziła w kłamstwie tego
człowieka dobre dwadzieścia lat.
To mowiąc wstała z fotela, jednym ruchem ręki zrzuciła z głowy słuchawki,
spojrzała na Maussa i powiedziała:
- Chyba jest pan zadowolony, prawda?
I wyszła, kolejny raz opuszczając studio w totalnie zaskakujący sposób. Naćpany
narkotykiem Filip Mauss długo nie wiedział co powiedzieć. Wiedział jedynie, że gdzieś
tam, dwa, trzy kilometry w stronę centrum, w ratuszu, znajduje się pewien człowiek,
który uderza pięściami w meble i klnie najzwyrodnialszymi przekleństwami na swoją
grubą żonę.
427
Rozdział XVIII
Sacrum profanum
„Dwaj najwięksi mędrcy kończącej się starożytności: Epiktet i Marek Aureliusz,
niewolnik i cesarz”
~ Emil Cioran
Kilka minut póxniej. Szosa dojazdowa do kliniki psychiatrycznej
1.
G
erard Keppler jako jeden z nielicznych mieszkańców posępnego miasteczka
Golgota urodził się w tym miejscu czterdzieści cztery lata temu, w chłodną
grudniową niedzielę. Przywykł już do tego, że zły nastrój w który wprawiało go to
cholerne miejsce potrafi wyplenić ze swojego umysłu tylko w jeden sposób: gorzałą.
Szedł sobie więc obydwoma poboczami szosy dojazdowej naraz i miał wszystko
gdzieś.
Obalił już swoją przedpołudniową porcję alkoholu, to jest ściślej rzecz ujmując
około litra ukochanej wódeczki, stwierdził jednak, że nie zaszkodziłoby wypić jeszcze
trochę. Jego celem stała się więc pobliska karczma "Pod Barłogiem" wybudowana przy
hotelu o takiej samej nazwie, a dokładniej zaplecze od strony zachodniej.
428
Trzeba wiedzieć, że kierownik gospody wydał już w jego sprawie kategoryczne
zarządzenie "nie wpuszczania tego zarzyganego niedojdy na posesję". Gerardowi udało się
jednak "zagrajgulić" jednego z dwóch barmanów, młodego Matta Kowalsky z którym
nawiązał nić porozumienia, odsprzedając mu złoty zegarek za parę groszy.
Od tej pory nie miał już problemów z dostępem do ukochanej flaszki: Matt po
prostu wychodził pod pretekstem przerwy na papierosa tylnymi drzwiami na zaplecze
budynku i transakcja kupna nielegalnie wynoszonej butelczyny odbywała się w całkowitej
dyskrecji.
Dziś miało być tak samo, a Gerard poczuł się nagle nieco lepiej. Już po chwili, z
charakterystycznym pijackim entuzjazmem zaczął śpiewać:
Gorzka wódka, gorzka wódka,
Trzeba ją osłodzić,
Młody młodą pocałuje,
Nie będzie im szkodzić
Była to przyśpiewka weselna, którą Gerard nazywany "Smuciem" poznał
dwadzieścia lat temu na własnym weselu.
Przez bezczelnie krótki przebłysk świadomości, kiedy Gerard szedł tak sobie szosą i
poczuł się trzeźwiejszy niż zwykle, wspomniał zmarłą zaledwie dwa miesiące po ślubie
żonę.
Pamiętał dobrze jej śliczną twarzyczkę okrytą białym welonem, pamiętał moment
kiedy nałożył jej na palec złotą obrączkę, a ona spojrzała na niego z radością, a potem nie
czekając na pozwolenie ze strony księdza, zaczęła całować go przy wszystkich przybyłych
gościach. Rak trzustki na który chorowała, zmienił szczęśliwego pana młodego w młodego
wdowca, który na zawsze utracił swoją radość, topiąc ją po dzień w dzień w morzu
gorzały.
I tak Gerard, któremu sąsiedzi zazdrościli najpiękniejszej kobiety w promieniu
dwudziestu kilometrów, z dnia na dzień stał się samotnym, spuchniętym na twarzy
pijakiem.
Miało tak zostać aż do jego samotnej śmierci, której Gerard wyczekiwał z
niecierpliwością każdego dnia. O tak… pani kostucha powinna go odwiedzić już dawno
temu. Może wtedy nie męczyłby się jak topiący się w beczce wina szczur.
Gerard skręcił w pierwszą drogę w lewo.
Była to dłuższa droga w kierunku karczmy, lecz co było dla Gerarda ważniejsze
biegła w taki sposób, aby ominąć budynek szkoły. Z tego co zdążył się zorientować, a
429
nigdy zbyt dobrze nie potrafił odczytywać godziny z zegarka po pijaku, było około
dwunastej trzydzieści. Była to pora końca lekcji dla większości dzieciaków z całej Golgoty.
A Gerard Keppler bardzo nie ich nie lubił.
- To Smuciu! Smuciu idzie, patrzcie jaki natrzaskany! - krzyczały dzieciaki
wychodzące ze szkoły, a Gerard, choć sprawiał wrażenie jakby nic go to nie obchodziło,
opierał się o betonowy murek przy szkole i czekał aż małe potwory zostawią go w spokoju.
- Liluniu, chroń mnie, chroń… - szeptał wtedy do siebie, w zasadzie nie poruszając
sinymi ustami, lecz wypowiadając imię zmarłej żony - Nie pozwól, aby znów mi dokuczali,
kochanie.
Zdawał sobie sprawę, że po dwudziestoletnim romansie z wódą nie będzie w stanie
obronić się nawet przed narwanym dwunastolatkiem. A dzieciaki w tych okolicach
potrafiły być naprawdę przykre.
Asfalt szosy był gorący i dziurawy.
- Cholera, jak gorąco… – mruknął do siebie, w zasadzie nie słysząc własnego głosu.
Pomyślał o tym, że najwyższy czas udać się na grób kochanej Lileczki, która, niech jej
ziemia lekką będzie, spoczywała na Cmentarzu Różanym jakieś siedemset metrów
naprzeciw karczmy, po drugiej stronie rzeki Gichon.
Nie był u ukochanej małżonki już dobry tydzień, a kwiaty które zerwał wtedy na
polance, koło willi tego świra Drzewieckiego, pewnie już dawno zwiędły.
Najpierw jednak odwiedzi Matta i odbierze swoją flaszkę na zapleczu. Będzie mógł
ją wypić siedząc na malutkiej ławeczce przy grobie małżonki i nie myśleć o niczym, tkwiąc
tak sobie w całkowitym spokoju.
Na Cmentarzu Różanym, który był różany tylko z nazwy, nigdy nikogo nie było.
Mieszkańcy chowali swoich bliskich na położonych dalej cmentarzach, tak jakby
podświadomie bali się że atmosfera Golgoty nie pozwoli zmarłym zaznać spokoju. Na
Cmentarzu Różanym cisza przerywana raz po raz posępnym kraczeniem wron była
dosłownie grobowa. Gerard pomyślał, że mógłby nawet zachlać pałę na śmierć i umrzeć
zasypiając na marmurowym pomniku małżonki.
To byłoby coś.
Umarłbym niczym sam Tristan! - dodał w myślach z sarkazmem, wbrew temu co o
nim sądzono, nie był bowiem debilem i wiedział co nieco o literaturze i legendach
celtyckich.
Wypełniony po brzegi pęcherz rozkazał mu ewakuację w stronę przydrożnego
rowu.
Kiedy tak sikał sobie na trawę, próbując napisać strumieniem własne imię na
piasku, w jego stronę nadjechał niespodziewanie czarny mercedes. Mknące w kierunku
430
Golgoty auto zatrzymało się przy jego skromnej osobie, oddającej się czynności
fizjologicznej z niekłamaną przyjemnością. Gerard obrócił się w kierunku drogiej
limuzyny, nieskrępowany faktem, iż nie schował nawet swojego "interesu" w brudne
spodnie.
Przyciemniana szyba przednich drzwi pasażera opadła w dół.
Oczom Gerarda ukazało się dwóch mężczyzn, ubranych w czarne garnitury i
okulary przeciwsłoneczne. Ich krótko ostrzyżone włosy, wydatne szczęki i zakrzywione,
wielokrotnie łamane nosy świadczyły o tym, że ma on do czynienia z ludźmi z Jednostki
Centralnej.
Pieprzeni Amerykanie.
Przez chwilę patrzeli tak na siebie w trójkę: oni w samochodzie, on w rowie przy
poboczu, z ptakiem w dłoni.
Gerard zakaszlał znacząco, schował co miał schować (nie zapominając oczywiście o
strząśnięciu ostatnich kropli w trawę) i odwrócił się całkowicie w stronę tajemniczych
przybyszów. Choć stali tu już z dobrą minutę, nie odezwali się do niego ani słowem.
Co do diabła? - pomyślał Gerard, kompletnie zdezorientowany. Nie pytali go o
drogę, nie chcieli opieprzyć go za sikanie, nie wypisywali mu nawet mandatu, choć gdyby
tak było uznałby to oczywiście za absurd, i wykłócałby się z nimi przez najbliższą godzinę.
Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
- Czym mogę służyć? - zapytał grzecznie Gerard, i choć brzmiało to bardziej jak
"Szymm-mooche-suuszyć?" było to na swój sposób rozczulające. Twarze facetów w
garniturach pozostały jednak niewzruszone.
- What's your name, sir? - odezwał się bezimienny Amerykanin, odróżniający się
od kierowcy chyba jedynie małym pieprzykiem na policzku.
- Nie mam pojęcia o czym pan do mnie mówisz, sir. Jeśli szukasz drogi, z chęcią Ci
pomogę… - wybełkotał Gerard, zdając sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu ktoś
odzywa się do niego po angielsku. Fakt, słyszał już rozmowy stacjonujących w wiosce
Amerykanów, nigdy jednak nie miał sposobności do jakiejkolwiek konwersacji z
jankesami odzianymi w marynarki, lub mundury.
- Jaki jest… pan imię? - powiedział łamaną polszczyzną elegant siedzący na fotelu
pasażera. Gerard nie ufał ludziom w okularach przeciwsłonecznych i dokładnie w tej
samej chwili poczuł, że chyba będą kłopoty.
- Nazywam się Gregory - skłamał nie patrząc rozmówcy w oczy. Nawet gdyby chciał
byłoby to niemożliwe: szkła cyngli elegancika były tak ciemne, że Gerard pomyślał, że to
chyba niemożliwe, żeby mógł nosić je człowiek widomy.
431
Elegant widział go jednak dokładnie i przyglądał mu się z uwagą, podobnie jak
kierowca.
- Well, mister Gregory. Why don't you... – zaczął mówić pasażer merca, jednak
kierowca przerwał mu skinieniem dłoni.
- Proszę do samochód – rzucił.
Gerard Keppler pomimo pięknej pogody poczuł na karku zimne kropelki potu.
- Dziękuję kierownikowi, tu mi dobrze. Do widz... - postawił już jeden krok w
stronę karczmy, a krążący w jego krwioobiegu alkohol dodał mu nieco pewności siebie.
Amerykaniec czy nie, Gerard wiedział, że faceci w marynarkach nie mają nad nim żadnej
władzy. Nie mogli mu nawet wystawić mandatu za jego wybryk z sikaniem.
Mężczyzna w aucie otworzył drzwi, ale nie wysiadł jeszcze z samochodu.
Spanikowany Gerard odszedł jeszcze kilka sporych kroków i odwrócił się z trwogą.
Człowiek w garniturze już do niego szedł.
- We just wanna talk, Gregory! - zawołał w jego kierunku, a Gerard poczuł, że za
chwilę stanie się jedna z trzech rzeczy: albo zaczną się naparzać, a sądząc po posturze i
ilości jego przeciwników skończy się to zrównaniem jego biednej osoby z ziemią, albo
zacznie uciekać w tej chwili, a oni nieco zdziwieni zrezygnują z rozmowy pozwalając mu
na ucieczkę w leśną gęstwinę, albo facet w garniturze po prostu wyciągnie gnata tak na
filmach, które oglądał wieczorem na swoim przenośnym telewizorku w swojej szopie. I
zastrzeli go na miejscu, aby potem ktoś znalazł jego zwłoki gdzieś pod mostem, nad rzeką
Gichon.
Nagle odechciało mu się śmierci i pochówku przy boku jego kochanej Lilianny.
Jedynym problemem stały się nogi, na które ze strachu podziałał paraliż. Choć
bardzo chciał, Gerard nie mógł ruszyć się z miejsca. A to spowodowało, że facet kroczący
w jego stronę uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją.
Niezależnie od jego intencji nie oznaczało to na pewno nic dobrego.
Wbrew temu co myślał teraz przerażony Gerard, ani kroczący pewnym krokiem
pasażer, ani kierowca czarnego mercedesa siedzący cały czas za kierownicą, nie byli
uzbrojeni (a przynajmniej nie w tej chwili).
Mogliby na mocy porozumienia z rządem legalnie posiadać broń, nawet nie będąc
na terenie swoich ojczystych Stanów Zjednoczonych, o tak. Nawet gdyby były z tym jakieś
nieprzewidziane problemy Jednostka dysponowała sobie tylko znanymi źródłami
pozyskiwania w zasadzie dowolnej broni palnej w kilka godzin.
Agenci nie nosili jednak broni z bardziej prozaicznych powodów - ich dowódcy z
głównej bazy CIA mieszczącej się w Langley, uznali, że w takiej wiosce jak Golgota nie
będzie potrzeby afiszowania się uzbrojonymi facetami w garniturach. Tym bardziej, że ich
432
Jednostka Centralna mieściła się na terytorium kraju, który miał dość konserwatywne
podejście do swobodnego posiadania pukawek.
Nie przeszkodziło to jednak Gerardowi ujrzeć oczami wyobraźni, jak barczysty
elegant odsłania połę marynarki, ukazując ogromny czarny pistolet włożony za pasek
spodni. Czy była to jednak chwilowa niepoczytalność, czy też faktycznie agent w garniaku
postanowił zagrozić Gerardowi bronią - tego biedny pijaczyna miał się nigdy nie
dowiedzieć.
- Sir, proszę się zatrzymać - odezwał się agent.
Gerard wolałby w tej chwili stoczyć walkę na pięści z Tysonem, niż wykonać
polecenie tego sprawiającego groźne wrażenie faceta.
- Zatrzymaj się człowieku! Pójdziesz z nami do samochodu, porozmawiamy, a
potem wypuścimy - tłumaczył agent, a Gerard słusznie domyślał się że była to wierutna
bzdura.
- Zostawcie mnie! Gadajcie z kimś innym, panowie ja nic nie wiem! - krzyczał
Gerard, przerażony jak nigdy w życiu. Przez całe swoje pijackie życie kierował się intuicją,
i choć zawodziła go ona częściej niż można by przypuszczać, tym razem ufał jej w stu
procentach. Ostatni zbitek trzeźwo myślącego umysłu, kłębek szarych komórek
odpowiadających za zdrowy rozsądek krzyczał i uderzał w ogromne bębny:
Uważaj Gerardzie! Kiedy wejdziesz do tego samochodu, nigdy już z niego nie
wyjdziesz!
Oczywiście miał rację.
W tym właśnie momencie usłyszeli warkot starego silnika dieslowskiego. Już po
chwili zza zakrętu wyłonił się rozklekotany volkswagen policyjny.
Auto zaczęło hamować z głośnym piskiem przetartych klocków hamulcowych i po
paru chwilach zatrzymało się za czarną limuzyną. Z auta wysiadł komendant Andrzej
Hauptmann, odziany w mundur i kaburę z pistoletem przypiętą do białego, skórzanego
pasa.
Jego twarz przybrała barwę dojrzałego barszczu.
- Co tu się dzieje? - zapytał, pomijając jakiekolwiek formalności.
Gerard odetchnął z ulgą.
- Panie władzo! - krzyknął. - Ci mężczyźni właśnie...
- Zamknij się, pijaczyno - wycedził mundurowy. Z tej wypowiedzi możemy
wyciągnąć w zasadzie wszystkie cechy charakteru komendanta Hauptmanna. O ile
stanowczość można było wziąć za zaletę, o tyle chamstwo w tonie jego głosu i prawdziwy
zachwyt nad sztucznym autorytetem, który wokół siebie kreował - już nie.
Zrozpaczonemu Gerardowi odjęło dech w piersiach.
433
Nie było w okolicy innego policjanta pokroju Andrzeja Hauptmanna: był to otyły
facet po pięćdziesiątce z burzliwą głową, pełną zaczesanych do tyłu długich, siwych
włosów. Policyjną czapkę mundurową nosił z taką dumą, jak gdyby istnienie ludzkie i losy
narodów świata zależały od tego czy założy ją patrolując ulice gminy Golgota, czy też
zrezygnuje z tego, a bryła wszechświata ruszy się z posad.
Na posterunku policji o Andrzeju Hauptmannie krążył żart, że prędzej Serafin
Burke (prywatnie przyjaciel Gerarda od flaszki) zdobędzie mistrzostwo świata w pływaniu
synchronicznym, niż władczy komendant pozbędzie się swojej czapki.
Dodajmy, że Serafin od urodzenia nie posiadał prawej ręki.
Czapka nie świadczy jednak o niczym, jeśli mamy do czynienia z kompletnym
bucem. Gerard Keppler nie uważał, żeby ktokolwiek, nawet prezydent mógł nazywać go
pijaczyną za każdym razem kiedy tylko wypije sobie troszkę dla poprawy humoru.
Bąknął tylko jednak:
- Proszę się wyrażać, panie Hauptmann. Myślę, że powinniśmy traktować się z
szacunkiem.
Hauptmann roześmiał się, trzymając dłonie na ogromnym brzuszysku. Rechotał i
rechotał, a brzuch trząsł mu się jak worek galarety.
- Z szacunkiem? Ty śmierdzący menelu, masz szczęście, że nie każę obić ci pyska za
to, że zawracasz dupę panom amerykanom! - warknął po chamsku, po czym skierował
pełne uniżenia i poddańczego szacunku w stronę stojącego przed samochodem agenta:
- Mister... eee... eee... mister amerikanin. Please... - dukał Hauptmann, patrząc w
niebo i myśląc intensywnie, co chwila nerwowo oblizując wargi. - Please kurwa do not
looking at this. It's called żulicho, and we're not... Samuel, pomóż mi do jasnej cholery!
Do akcji wkroczył młody policjant, posterunkowy Samuel. Był to człowiek
wykształcony, po studiach i szkole oficerskiej. Szkoda, że na przeklętej ziemi Golgoty nie
mógł stać się nikim więcej niż tylko sługą schamiałego Hauptmanna:
- And we're not proud of that type of such behavior6- dokończył posterunkowy,
patrząc na Amerykanina.
Ten jednak tylko skinął głową.
Choć Amerykanie pojawili się w Golgocie już jakiś czas temu, nie zostali oni uznani
za swoich po dziś dzień. Na palcach jednej ręki policzyć można zwolenników
wybudowania Jednostki Centralnej na jednym ze wzgórz górujących nad miastem.
Niewidoczne dzięki naturalnej osłonie leśnej budynki kompleksu Jednostki otoczone były
6
„And we're not proud of that type of such behavior” – z ang. “I nie jesteśmy dumni z tego typu
zachowania”.
434
tak wielką tajemnicą, że co zrozumiałe, wśród podejrzliwych mieszkańców przeklętego
miasteczka zaczęły krążyć plotki.
Amerykańska baza wojskowa stała się więc drugim znienawidzonym przybytkiem
Golgoty zaraz po niesławnej klinice psychiatrycznej profesora Drzewieckiego. Apogeum
nienawiści zostało osiągnięte stosunkowo niedawno, kiedy to na jaw wyszła długo
skrywana prawda.
Cała ta ogromna, licząca grubo ponad pięćset wojskowych i naukowców jednostka
powstała w Golgocie właśnie z powodu Drzewieckiego. Każdy amerykański dolar i każda
polska złotówka wpakowana w Jednostkę Centralną uzasadnione były współpracą
naukową z noblistą, który osiedlił się tu i założył swój szpital psychiatryczny.
- Panie młodszy, pan na to pozwala? – zwrócił się Gerard w stronę
posterunkowego Samuela. Nie miał pojęcia o tym, że jedyny racjonalnie myślący
policjant, prywatnie człowiek ogromnego serca, dobrotliwy i troskliwy utrzymywany był
w ryzach za pomocą podłego szantażu.
Komendant Hauptmann zagroził, że w momencie kiedy zorientuje się, że Samuel
zaczyna wykorzystywać, jak to określił „swoje inteligenckie naleciałości”, w tej samej
chwili wyrzuci go na zbity pysk i zadba o to, żeby kwit który wręczy mu z uśmiechem nie
pozwolił mu na zdobycie pracy w zawodzie mundurowego przez najbliższe siedemset lat.
- Powiedziałem zamknij ten głupi pysk, Smutasie – warknął Hauptmann z
pogardą, jednak tonem na tyle „miłym” aby nie zwróciło to uwagę przyglądających się
całej tej komicznej scenie Amerykanów w drogich garniakach.
- Protestuję! – wykrzyknął Keppler.
- Ja też! Kurwa mać, ja też! – nie wytrzymał Hauptmann podchodząc do pijaczka i
w zaledwie dwóch ruchach, kopnięciem nogą w piszczel, oraz wykręceniu lewego
ramienia powodując, że biedny Smuciu ląduje na masce czarnego mercedesa.
- Sorry za car – rzuca komendant w stronę jankesów, poprawiając czapkę.
Gerard jest w szoku.
Policzek piekł siarczyście, powstrzymał się jednak od odruchowego przyłożenia
doń ręki. Gdyby nie alkohol, hamujący w znacznym stopniu jego porywczość Keppler z
całą pewnością by mu oddał - w przeciwieństwie do stereotypowych pijaczków Smuciu
pod wpływem ukochanej gorzałki raczej stronił od przemocy, woląc nie kalać sobie rąk
zbędną robotą.
Tak więc powstrzymał się od jakiegokolwiek kontrataku, a jedyną jego reakcją było
zamknięcie oczu, pogodzenie się ze swoim losem, odnotowaniu, że maska czarnego auta
jest cholernie gorąca i wymamrotanie:
435
- To cholerna niesprawiedliwość, panie Hauptmann - po czym wyszeptał tak cicho,
że nikt tego nie usłyszał - Jest pan złym człowiekiem...
Wspomniany przez niego stary Hauptmann zaśmiał się jedynie, po czym kopnął go
wściekle w zadek.
- Grzeczniej! Robisz nam wstyd przed panami Amerykanami, Smutasie!
Posterunkowy Samuel nie wyglądał na dumnego z szefa. Od samego początku
całego zajścia wyglądał jakby miał ochotę sam kopnąć swojego przełożonego w dupę, po
czym wsiąść do auta trzasnąć drzwiami i ominąć całe przedstawienie, które nie
zapowiadało przecież nic dobrego.
Miało stać się jednak inaczej.
Oto dwójka Amerykanów, jak gdyby tknięta nagłym, niewidzialnym impulsem,
wysiada z samochodu. Nawet kiedy siedzieli w aucie, nie rozumiejąc w zasadzie ani
jednego słowa z całego tego folklorystycznego bełkotu wiejskich policjantów z zabawnym
pijaczyną, z ich postawy bił ogromny autorytet.
Teraz kiedy stali vis a vis czarnej limuzyny stanowiącej część budżetu projektu
Jednostka Centralna, do posterunkowego Samuela, komendanta posterunku Sarbinowe
Doły, Andrzeja Hauptmanna, a nawet do Gerarda Smucia Kepplera (na wpół stojącego, a
wpół leżącego na rozgrzanej masce samochodu) dociera prosty fakt: mieli do czynienia z
facetami tak ogromnej postury, że z trudem mieściła się ona w ludzkich kategoriach.
Dwójka dotychczas bezimiennych komandosów odzianych w czarne, idealne
skrojone garnitury, nosząca imiona Bart Jackson i James Marquee, była tak ogromna, że
w momencie w którym wysiedli z samochodu nawet sam Andrzej Hauptmann poczuł się
przez jeden ulotny moment żałośnie niewiele mogącym pionkiem w wielkiej grze
politycznej, w jaką uwikłana została ich udręczona niewypowiedzianym koszmarem
miejscowość Golgota.
Dwaj komandosi w garniakach byli ogromni.
- Sir, we would like to take that guy to our place and talk, just a little bit! – rzekł
profesjonalnym tonem James Marquee, pochodzący z St. Paul, dwudziestosiedmioletni
oficer Delta Force.
Nie był w żadnej mierze pewien, czy Andrzej Hauptmann, prostak noszący
mundur komendanta tutejszej policji i z nieznanych mu powodów obnoszący się tym
faktem niczym modelka na wybiegu, zrozumie choćby jedno słowo z najprostszej
angielszczyzny na jaką było stać rodowitego Amerykanina.
Miał jednak nadzieję, że ten którego stary policjant nazywał biblijnym imieniem
Samuel i który wyróżniał się znajomością jakichkolwiek języków obcych, przetłumaczy
temu kretynowi jego proste słowa.
436
I tak się faktycznie stało:
- Panie komendancie, ten pan mówi, że mają zamiar zabrać Sm… Gerarda do
ichniejszej bazy – rzekł Samuel, zastanawiając się w myślach, dlaczego nie przeprowadził
się do jakiegoś większego miasta. Wszak w takiej, dajmy na to, Warszawie odniósł by już z
pewnością może nie spektakularną, ale na pewno przebojową karierę.
- Po moim, kurwa, tru… to znaczy… eee… of course, of course! – rzucił Hauptmann
w stronę pary elegancko odzianych mężczyzn – Smuciu, zabieraj swoją zapijaczoną dupę
z auta panów Amerykanów! Natychmiast!
Gerard Keppler chcąc nie chcąc rusza swoje litery, a ściślej rzecz biorąc swoją
twarz z czarnego mercedesa.
Na masce auta pozostawia wyraźnie odciśnięty ślad jego przepoconej twarzy i
przez moment zastanawia się, czy nie wypadałoby wytrzeć niechlujnego odcisku. Daje
jednak za wygraną.
- I think that's it - rzekł drugi z Amerykanów, Bart Jackson, od niechcenia
machając dłonią w stronę policjantów. - We just wanna talk to that man, and we're
promise to get him back to... this place - rozejrzał się po okolicy.
Dziurawa droga i chaszcze bliżej nie określonych krzaków: oto co ujrzał,
rozglądając się od niechcenia.
To co powiedział było oczywiście kłamstwem, Gerard Keppler w założeniu
anglojęzycznych agentów nigdy więcej nie miał ujrzeć światła dziennego, jednak autorytet
jaki wzbudzali swoim pochodzeniem, wyglądem, samochodem i Bóg jeden wie czym
jeszcze, wzbudzały w polskich funkcjonariuszach niekłamany podziw, tak więc Jackson
nie silił się więcej na dyplomację.
Być może gdyby Andrzej Hauptmann nie żywił do Gerarda Kepplera tak otwartej
nienawiści, a posterunkowy Samuel nie dał się stłamsić wątpliwej władzy swojego
przełożonego, być może wtedy nie doszło by do uprowadzenia Smucia w biały dzień,
jawnie i całkowicie legalnie. Być może.
Wszystko gdybanie, szanowny panie.
Gerard nie próbował nawet zrozumieć w jaki sposób w ciągu kolejnych dwudziestu
sekund znalazł się na tylnym siedzeniu limuzyny należącej do tajemniczych i śmiertelnie
niebezpiecznych Amerykanów.
Był jednak całkowicie przekonany, że właśnie dopadła go jego prywatna strzyga i
już wkrótce dołączy do swojej ukochanej Lileczki.
Dlaczego Gerard nie protestował, cholera, życie mu niemiłe? Och, ależ protestował
i to bardzo wylewnie!
437
- Panowie! Kurwa, tak nie wolno! - krzyczał coraz bardziej spanikowany, a alkohol
dodawał mu werwy w jego, przyznajmy, bardzo ekspresywnych protestach.
Biedaczyna nie zdawał sobie nawet sprawy, że w momencie, w którym zatrzasnęły
się za nim drzwi luksusowego samochodu, stał się kompletnie niesłyszalny dla wszystkich
znajdujących się na zewnątrz.
O czym dyskutowali Andrzej Hauptmann i posterunkowy Samuel, z Bartem
Jacksonem i Jamesem Marquee (o ile w ogóle Amerykanie nosili takie nazwiska
naprawdę, co według Samuela było wyjątkowo wątpliwe)?
Oddajmy temu młodszemu i inteligentniejszemu z dwojga naszych dzielnych
polskich oficerów, że próbował wstawić się za przerażonym Gerardem.
Posterunkowy Samuel zachował się, jak na dwudziestokilkulatka wyjątkowo
profesjonalnie: przepraszając na chwilę z wielką kulturą dwójkę tajemniczych facetów w
czerni odprowadził swojego przełożonego kilka kroków w stronę ich rozklekotanego
volkswagena i gdy wreszcie znaleźli się w miejscu, które Samuel uznał za stosowne do
dalszej rozmowy, zadał komendantowi pytanie:
- Panie komendancie, co oni chcą zrobić ze Sm... z Gerardem?
Oczy Andrzeja Hauptmanna zwęziły się w dwie szparki.
- Chuj mnie to obchodzi - odparł. - Ciesz się, że tym razem nie musimy wieźć tego
zarzyganego niedojdy na dołek.
- Ale panie komendancie! Nie może tak być, że Amerykanie przyjeżdżają sobie do
naszego miasta bo jakiś naukowiec-noblista urządza sobie tutaj szpital, a potem budują
sobie w naszym lesie jakąś jednostkę eksperymentalną i panoszą się po naszym
miasteczku, zaczepiając naszych obywateli!
Hauptmann zaśmiał się tylko, z pewnością zbyt głośno jak na dyskretną rozmowę.
Widać było, że miał legalnie gdzieś co stanie się z tym przerażonym na śmierć
człowiekiem, który teraz uderzał otwartą dłonią w szybę, zapominając najwyraźniej że jest
ona tak mocno przyciemniana, że jego przekaz stanowił wyłącznie głuchy dźwięk w
momencie uderzenia.
- Posłuchaj mnie Samuel... pracujesz tu od…? - zapytał retorycznie. Samuel
wiedział już w jakim kierunku zmierzy ta rozmowa.
- Od czterech miesięcy. Panie komendancie, tak nie wolno! Aresztujmy Kepplera,
zawieźmy go na dołek, weźmy go na cztery-osiem, nie wiem, wyrzućmy go przy jego
szopie, ale na rany Chrystusa, nie pozwólmy, żeby jacyś kolesie w garniturach porywali
nam obywateli!
- Nazywasz TO - Andrzej Hauptmann wskazał z pogardą na czarną S-klasę, a w
domyśle siedzącego w niej Gerarda - obywatelem?!
438
- Pijak nie pijak, jest swój, panie komendancie. To czy stanowi dla nas problem czy
nie, to już inna kwestia - odparł wzburzony Samuel. Czuł, że przegrywa tę rozmowę,
mimo że bardzo się starał.
- Posłuchaj mnie, kochany - Andrzej Hauptmann poprawił sobie czapkę, a
wszechświat znalazł się znowu tylko po jego stronie. - Jedno wielkie gówno obchodzi
mnie co stanie się z tym śmierdzielem, rozumiesz?
- A gdyby tam siedziała pańska żona, a nie Gerard Keppler?! - ryknął oburzony
Samuel. Nie mógł uwierzyć w słowa skurwysyna, który nie wiedzieć za jakie grzechy był
jego bezpośrednim przełożonym.
- Spróbuj jeszcze raz wmieszać do tego Julię, a oberwiesz w ryj i gówno mnie
obchodzi co pomyślą o tym ci faceci! - syknął Hauptmann ściszonym głosem - Kurwa
mać, przysięgam ci, że nie będę miał żadnych oporów, jeśli jeszcze raz poruszysz temat
mojej żony, rozumiesz?
Posterunkowy milczał.
- Rozumiesz?!
- Tak. Przepraszam - odparł zrezygnowany Samuel. Pomyślał o wielkim siniaku,
który zauważył wczoraj po południu na pięknej, choć bardzo zmęczonej klatce piersiowej
Julii Hauptmann. Czy skurwiel w czapce komendanta ją lał? Bardzo możliwe biorąc pod
uwagę, że jego wieczorna dawka wlewanego w siebie alkoholu była porównywalna z
przedpołudniową dawką Gerarda Kepplera.
Teraz jednak posterunkowy Samuel musiał odpuścić: za przeciwstawienie się
szefowi tutejszej policji mogło go spotkać o wiele więcej przykrości, niż tylko zwolnienie
ze służby policjanta, którą kochał z całego serca. W takich miejscach jak Golgota mogło
skończyć się dużo, dużo gorzej.
Dlatego dał za wygraną, przysięgając sobie w duchu, że tylko dzisiaj, tylko teraz.
Oboje podeszli do cierpliwie czekających, ogromnych komandosów.
- Tłumacz, Samuel - rzucił komendant Hauptmann w stronę swojego
podwładnego, uśmiechając się jak przerośnięta żaba w mundurze w stronę agentów. Panowie! - wykrzyknął z takim patosem, jak gdyby chciał rzec wręcz "Szanowny
Marszałku, Wysoka Izbo".
Zmierzwił sobie włosy palcami i rozpoczął przemowę:
- Nie widzimy przeciwskazań, przeprowadźcie rozmowę z panem Gerardem… - te
słowa ledwo przeszły mu przez gardło - …a potem wysadźcie go tam, gdzie wam się
podoba. Jestem pewien, że nie będzie mu to przeszkadzać. Nie mam pojęcia do czego
wam potrzebny ten człowiek, ale to nie nasz biznes. Jeżeli to wszystko, to życzę
439
wszystkiego dobrego i obyśmy następnym razem spotkali się w przyjemniejszych
okolicznościach!
Czyli mniej więcej zabierajcie sobie pijaczka w pizdu i rozjeżdżamy się w spokoju.
Peace and love - pomyślał Samuel, jednak na głos tłumacząc najlepiej jak potrafił słowa
Hauptmanna.
Cholerne wiejskie posterunki...
Nie mógł przypuszczać, zapisując się do szkoły oficerskiej, że przyjdzie mu służyć w
najbardziej pokręconym miejscu na świecie, o nie.
Para Amerykanów, choć z oczywistych względów nie dawała tego po sobie poznać
na pierwszy rzut oka, w duchu bawiła się setnie. Jackson i Marquee nie musieli znać
polskiego, aby zrozumieć bez najmniejszego problemu, że policjanci nie mają pojęcia, że
w rzeczywistości dochodzi tu właśnie do porwania człowieka w biały dzień.
Przez jakiś czas po przybyciu do Polski byli zdania, że kraj Jagiellonów jest zdrowo
pojebany. Dopiero po czasie dotarł do nich fakt, że kraj jest w porządku - to miasto
Golgota było chore.
- Po co wam Gerard? - zapytał Hauptmann. - Samuel przetłumacz!
Przetłumaczył. A potem usłyszał i przetłumaczył odpowiedź.
- Sir, widzę że jako jedyny włada pan tu angielskim - rzekł Marquee w stronę
posterunkowego Samuela, z jako takim szacunkiem. - Czy mógłby pan wyjaśnić temu...
temu panu… - wskazał na Hauptmanna z kąśliwym uśmieszkiem - …jakie są nasze
przywileje na terenie okalającym Jednostkę Centralną? Mamy prawo rozmawiać z
obywatelami waszego kraju, to chyba zrozumiałe, prawda?
Samuel przytaknął. Nie zdążył jednak odezwać się słowem, a już odzywał się
Hauptmann.
- Co on mówi, Samuel? - zapytał zaniepokojony, poprawiając czapkę po raz kolejny
- Są niezadowoleni?
Jezu, ten facet to kukła wypełniona wazeliną - pomyślał posterunkowy spoglądając
na fałszywy uśmiech komendanta Andrzeja Hauptmanna, skierowany w stronę Marquee i
Jacksona, oczywiście nie obejmujący niczego oprócz ust. - Brakuje tylko, żeby uniósł oba
kciuki i śpiewał Gwieździsty Sztandar, podskakując wokół nich jak pieprzony pajacyk.
- Pan zwrócił mi uwagę, że mają prawo rozmawiać z kim im się podoba.
Fałszywy uśmiech Andrzeja Hauptmanna zgasł szybciej niż światło w pokoju.
- Dobrze, ale chciałbym kurwa wiedzieć po co! - Amerykanie nie musieli zrozumieć
nawet słowa, żeby zrozumieć prosty przekaz: "będę robił problemy". Ale byli do tego
doskonale przygotowani, tak więc taki pionek, jak komendant tutejszej policji nie
stanowił dla nich żadnej przeszkody.
440
Takich ludzi, jak ten pijak nikt nie będzie szukał. Nikt, a już na pewno nie taki
człowiek, jak ten wieśniak w czapce komendanta - pomyślał Marquee, oczywiście nie
wypowiadając swoich spostrzeżeń na głos.
Z kolei komendant Andrzej Hauptman pomyślał tylko: „Po co?”
Ledwo zdążył to pomyśleć, a już słyszał pytanie Samuela, pełne autentycznego
zainteresowania o los przerażonego alkoholika:
- Why, sir? Why do you want to talkwith this guy?7 - zadał pytanie posterunkowy.
- O co pytasz, posterunkowy?
- O czym chcą z nim gadać, panie komendancie.
Agent Jackson zmarszczył brwi i odparł natychmiast za swojego kompana, widząc,
że ten nie potrafi udzielić bez problemów żadnej sensownej, nie przesiąkniętej
dyplomatyzmem odpowiedzi.
Po chwili Samuel przetłumaczył pytającemu wzrokiem z całych sił Hauptmannowi,
wcale nie bez złośliwej satysfakcji złośliwe słowa agenta:
- Nie wasz interes, panowie. Proszę trzymać się swoich spraw, zapewne gdzieś w
mieście kolejni pijacy wymagają nadzwyczajnej interwencji. Radziłbym już wsiąść do
swojego cop car… - wskazał, w zasadzie już szydząc otwarcie z dogorywającego
volkswagena - …a potem włączyć syreny i w te pędy oddalić się w stronę miasta. Po
drodze widziałem, jeśli się nie mylę, jednego nastolatka z piwem.
Samuel wiedział, że słowa te zostały skierowane w zasadzie tylko do Hauptmanna.
Mimo to uwaga zabolała także jego osobę.
Po przetłumaczeniu wszystkich złośliwości komendant Hauptmann już się nie
uśmiechał. Szczerze mówiąc wyglądał, jakby za chwilę miał rzucić swoją pierdoloną
czapką w wielkiego Amerykanina, a potem zwyczajnie i po polsku wykurwić mu na
środku szosy i okładać go pięściami, aż przestanie być takim cholernym dupkiem.
Oczywiście tego nie zrobił.
- Samuel, jedziemy. Panowie mają ważne sprawy do obgadania z naszym
obywatelem numer jeden.
- Tak jest – odparł niechętnie posterunkowy.
Trzaskając drzwiami starego volkswagena i po kilku nieudanych próbach wreszcie
odpalając silnik posterunkowy Samuel pomyślał, że przy najbliższej okazji zapyta Smucia
czego chcieli od niego ci cholerni jankesi. Czy mógł przypuszczać, że nie zobaczy go już
nigdy w życiu?
Mógł, ale tego nie zrobił
7
“Why, sir? Why do you want to talk with this guy?” – z ang. “Dlaczego, proszę pana? Dlaczego
chcecie rozmawiać z tym facetem?”
441
2.
„Kiedy wypowiadam słowo cisza niszczę ją” – rzekła Wisława Szymborska, świeć
panie nad jej duszą i duszą ukochanej małżonki Gerarda Kepplera.
Liluniu chroń mnie, na Boga – myślał Gerard. – Czegokolwiek chcą ode mnie ci
ludzie, nie pozwól aby stała mi się krzywda.
Pomimo cichutko brzęczącego radia ustawionego na minimalny poziom głośności
w samochodzie panowała tak gęsta głusza, że Gerard mógłby ją pokroić nożem.
Klimatyzacja samochodu pracowała miarowo, i były to w zasadzie jedyne dźwięki, które
odbierał.
Kilka ulotnych decybeli, zapowiadających tarapaty.
Z głośników samochodowego radia nie płynęła muzyka, o tej porze GRR 1
przybierało rolę radia mówionego. Spiker zapowiedział basowym głosem, że już za chwilę
będzie
dzwonił
do
ratusza
w
sprawie,
jak
to
określił
"bardzo
wygodnego
nieopublikowania wydatków miasta w tym roku, co jest ewenementem na skalę kraju".
Chłop miał jaja, to trzeba przyznać.
Wtedy agent Jackson wyłączył dźwięk.
- Panowie ja wiem, ja naprawdę wiem, że nie jestem święty... – zaczął nieśmiało
Gerard.
Zero reakcji. Może nie zrozumieli.
- Swoje za uszami mam, nie powiem. Ale cholera, czego ode mnie chcecie, to jest
dla mnie, kurwa, nicht verstehen. Weźcie mnie wypuśćcie, a zagadam do Matta Kowalsky,
on też sprechen english... gwarantuję pyszną wódeczkę, a jak się dorzucicie to i może na
tego waszego johnny'ego starczy. - rozpaczliwie skamlał Gerard, zdając sobie sprawę, że
się pogrąża. - Panowie, please. Z tej mąki może jeszcze być jakiś chleb. Jasna kurwa… –
nie wytrzymał. - Powiedzcie coś, bo zwariuję!
Wojskowi w garniturach milczeli jak zaklęci.
Agent Bart Jackson nie odpalił jeszcze silnika ogromnej limuzyny, na co dzień
wykorzystywanej do przewożenia do Jednostki Centralnej ważnych osobistości.
Czekali, aż policyjny volkswagen oddali się na stosowną odległość, musieli mieć
absolutną pewność, że nie będą śledzeni. Nie mogli sobie pozwolić na to, aby ktokolwiek
odkrył, że Gerard Keppler właśnie znika na zawsze z miasteczka Golgota.
Ile czasu upłynęło tak w absolutnej ciszy, przerywanej raz po raz skamleniem
Smucia Kepplera? Tego poczciwy pijaczyna nie mógł określić, wydawało mu się że co
najmniej dwadzieścia lat.
442
Wreszcie,
samochodowych
gdy
brak
dmuchaw
jakiegokolwiek
przeciągnął
się
dźwięku
do
poza
granic
jednostajną
ludzkiej
pracą
wytrzymałości
(przynajmniej dla Gerarda) kierowca odezwał się:
- Jedziemy do Jednostki, dzwoń po Drzewieckiego. Powiedz mu, że mamy
następnego do badań - rzekł Jackson podając drugiemu telefon.
Przekręcił kluczyk, a czterolitrowy dieslowski silnik zawarczał ochoczo. Po chwili
mknęli już szosą w kierunku ukrytego w gęstwinie lasu kompleksu Jednostki Centralnej,
nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.
Gerard nie pamiętał drogi do wojskowego kompleksu: kiedy jechali drogą z coraz
większą prędkością, zdążył jedynie pomyśleć, że jeśli tylko będzie mu dane wykaraskać się
z opałów, w które się wpakował, pierwszą rzeczą jaką zrobi po wyjściu na wolność będzie
wizyta na Cmentarzu Różanym.
Chociaż… możliwe, że wyląduje tam jeszcze dzisiaj, martwy.
Nie wiedział, że aby spełnić ogromne marzenie, którym nagle stała się ławeczka
przy grobie Lilii, będzie musiał przejść przez prawdziwe piekło, trwające o wiele dłużej niż
godzinę.
3.
- Pieprzone garniaki! - cedził przez zęby Hauptmann. Stara jetta jechała po
bezczelnie dziurawym odcinku szosy prowadzącej w kierunku golgockiego rynku, a
siedemnastoletnie zawieszenie pamiętające czasy, kiedy prezydentem był pewien wąsaty
elektryk, stukało każdym kolejnym wstrząsem, przyprawiając komendanta Andrzeja
Hauptmanna o mdłości. - Niech im się nie wydaje, że na tym koniec, o nie!
- Aż tak panu zależy? - dziwił mu się Samuel, choć musiał przyznać, że sprawa
Gerarda w istocie była najbardziej tajemniczym wydarzeniem ostatnich dni służby w tym
parszywym miasteczku. - To przecież tylko Gerard, sam pan mówił, że jedyna rzecz jaka
może się wydarzyć, to że Smuciu wpakuje swój pijany tyłek w problemy, aż będzie za
późno, żebyśmy mogli coś z tym zrobić.
Posterunkowy
niepotrzebnie
zredukował
na
czwórkę.
Volkswagen
zawył
rozpaczliwie, wchodząc w ostry zakręt.
- Ten pijak coś kombinuje!
- Nie powiedziałbym - odrzekł automatycznie Samuel.
Trzymający się uchwytu Andrzej Hauptmann był wściekły, choć na razie jeszcze
nie krzyczał. Jeszcze nie.
- Co chcesz przez to powiedzieć, posterunkowy?
443
- Widać było że jest przerażony na śmierć. Wydaje mi się, że oni po prostu zaczepili
go kiedy szedł sobie szosą po kolejną butelczynę… - wyjaśnił.
- Bzdura! - żachnął się Hauptmann. Czapka na jego głowie nagle zaczęła go
uwierać w skronie, a to zapowiedź migreny w którą zaraz wpakuje się jego zestresowany
życiem łeb. Wszystko na jego głowie, wszystko!
Samuel wzruszył ramionami, co tylko rozgniewało komendanta jeszcze bardziej.
- A niby co takiego mogli chcieć tacy ludzie jak oni, od kogoś takiego jak ten
śmierdzący pijak? - kontynuował komendant, prowokując dyskusję.
- Nie mam pojęcia. Ale na pewno właśnie to tak go przeraziło - zamyślił się
posterunkowy, przyśpieszając po wyjściu z łagodnego łuku na szosie.
- Miał coś przy sobie? Narkotyki, albo broń?
- Z tego co wiem to nie. A nawet jeśli, to nie powinno interesować Amerykanów.
- Przecież mają zapewniać bezpieczeństwo w Golgocie... - drążył Hauptmann,
pocierając skronie palcami. Zapowiadał się konkretny, naprawdę potężny ból głowy.
- Ale dla nich to czy Smuciu łazi sobie nawalony czy nie, to jak splunąć na ziemię.
Nic ich to nie obchodzi. Przecież CIA nie przysłało ich tu, żeby profilaktycznie sprawdzali
czy golgockie pijaczki nie ożeniły komuś kosy.
- Profilaktycznie... - powtórzył Hauptmann, nie bardzo rozumiejąc znaczenie tego
słowa. Stwierdził jednak, że nie będzie sobie zaprzątał głowy trudnymi wyrazami.
Tak, to był parszywy dzień, nie ma dwóch zdań - pomyślał Andrzej Hauptmann,
który zaledwie trzy godziny wcześniej odkrył, że Julia, jego żona najzwyczajniej w świecie
uciekła z domu, jak jakaś cholerna nastolatka. Komendant po odkryciu prawy
zdenerwował się tak bardzo, że cisnął "swoją pierdoloną czapką" w szybę, co ciekawe z
taką siłą, że rozbił szkło na wielkie płaty, które z przeraźliwym hałasem wylądowały na
podłodze kuchni. Nie było żadnej informacji, żadnego pieprzonego liściku, zero
wyjaśnień, bez pożegnania. Po prostu, kurwa, nic.
Siedzący na fotelu pasażera rozklekotanej jetty komendant golgockiej policji
Andrzej Hauptmann zaczął zastanawiać się, czy powinien wziąć rozwód ze swoją żoną,
którą w trzydzieści sekund po odkryciu ucieczki uznał za romansującą na prawo i lewo
latawicę. Nie potrzeba tu dobrego prawnika, żeby usadzić sukę z jej winy, bez żadnych
alimentów - pomyślał Andrzej Hauptmann i nawet nie zawstydził się tej myśli.
Poza tym nigdy nie odkryła moich romansów… - dodał w myślach zadowolony.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek jego telefonu. Spojrzał na wyświetlacz.
URBAN WAREN. To nie zwiastowało nic dobrego, ale Andrzejowi Hauptmannowi nawet
przez myśl nie przyszło, żeby nie odebrać.
- Hauptmann, słucham? - zapytał do słuchawki, odbierając połączenie.
444
- Waren - zawsze było to jedyne powitanie ze strony burmistrza Golgoty. Posłuchaj Andrzeju, będziesz musiał coś dla mnie zrobić.
- Gdzie się pan podziewa? - zapytał komendant Hauptmann. - Słuchał pan żony w
radio? Niezła historia, rozwód pewnie już tuż tu...
- Zamknij się - głos Warena był oschły i całkowicie pozbawiony emocji zupełnie,
jak gdyby Andrzej Hauptmann nie rozmawiał już z człowiekiem. - Nie mów o mojej żonie.
Ja wiem o twojej.
Komendant zamilkł.
- Co mam zrobić, panie Urbanie? - zapytał policjant wreszcie, po dłuższej chwili.
- To musi stać się dzisiaj. Dzisiejszej nocy, rozumiesz? - zapytał głos Warena.
Komendant policji mógł mieć jakieś przypuszczenia, na przykład mógł sądzić, że dziwny
głos burmistrza Warena wziął się z jego choroby. Na pewno nie mógł jednak
przypuszczać, że prowadzi rozmowę telefoniczną z na wpół żywym człowiekiem, którego
płaty skóry odpadają z twarzy od dłuższego czasu, i który większość czasu poświęca na
rozpaczliwe sklejenie plastrami ran, które nie zagoją się już nigdy. Oczywiście komendant
Hauptmann nie mógł tego wiedzieć, ale Urban Waren dopiero po wielu godzinach walki z
wielkimi dziurami ropiejącego mięsa na policzkach, poddał się, upadł na podgłosę i załkał
żałośnie, przysięgając, że skoro jest skończony w Golgocie, to ostatnią rzeczą jaką zrobi
będzie rozpierdolenie kliniki Drzewieckiego w drobny mak.
- Szpital Mengelego? - zapytał Andrzej Hauptmann konspiracyjnie ściszając głos.
- Weź ostrą broń, latarki i tylu ludzi ile uda ci się zgromadzić - polecił
zombie-Urban Waren suchym głosem. - Dzisiejszej nocy rozprawimy się z człowiekiem,
który jest odpowiedzialny za cały ten burdel.
- Panie Urbanie... - zaczął nieśmiało Hauptmann. Zawsze w takich chwilach czuł
się jak dzieciak. - Nie sądzę, żeby atak na klinikę Drzewieckiego był najlepszym
pomysłem. Myślę...
- Nie myśl! Odetniemy miasto od świata, rozumiesz? - zapytał zombie-Waren.
- Odetniemy? - powtórzył Andrzej Hauptmann
- Amerykanie - odparł tamten, tak jakby to wyjaśniało sprawę. - Może i jestem
totalnie skompromitowany, ale nadal jestem burmistrzem. Zgodnie z przysługującym mi
prawem mam prawo wprowadzić stan klęski żywiołowej. I właśnie to robię, wprowadzam
pieprzony stan kurewskiej klęski żywiołowej, rozumiesz? - zapytał gnijący Urban Waren.
- Amerykanie? Panie burmistrzu, nienawidzę skurwysynów! Pałetają się po
mieście, wszczynają awantury i nic sobie nie robią z naszych chłopców! A wszystko tak jak
pan mówi przez tego pieprzonego mordercę Drzewieckiego!
- Andrzej?
445
- Tak, panie Urbanie?
- Mówiłem ci kiedyś, że jesteś idiotą?
- Nie, panie Urbanie.
- Nie wszystko musisz rozumieć - orzekł zombie-Waren. - Wiesz co masz zrobić?
- Tak jest! Przekażę wiadomość o klęsce żywiołowej. Odezwę się przez radio do tej
ich Jednostki Centralnej - odrzekł natychmiast komendant. - Tylko, że... jest taka
sprawa... przecież u nas nie ma żadnej klęski żywiołowej, panie Urbanie.
- Ale będzie - odparł głos w słuchawce - Możesz mi, kurwa, wierzyć, że będzie.
4.
Czarna limuzyna mercedesa była niemalże dokładnym przeciwieństwem
amerykańskiego chryslera, który we śnie Anny Kamińskiej zajechał do bram osławionej
Jednostki Centralnej. A jednak wszystko inne zgadzało się co do joty - znów spotkali
strażnika przy bramie, znowu po okazaniu dokumentów wjechali na posesję, a potem
pokonując podjazd,dotarli do rozsuwanej rolety. Czarnoskóry strażnik B.J. Smith wyszedł
ze swojej budki i ciągnącym się w nieskończoność badawczym spojrzeniem omiótł całe
wnętrze ogromnej s-klasy, oczywiście największą uwagę przykuwając do śmiertelnie
wystraszonego Gerarda Kepplera, którego promile zdały się bezpowrotnie opuszczać jego
ciało, wraz z każdą kolejną kroplą potu spływającą na jego pomarszczonym czole.
- Legitymacja, proszę pana.
Gerard wytrzeszczył oczy.
- Legitymacja? Jaka legitymacja?
Strażnik uniósł brew.
- Panowie, kto to jest? Przywozicie mi niezidentyfikowanych?
Ale James Marquee już wkroczył do akcji.
- Mamy dostarczyć tego pana bezpośrednio do profesora Drzewieckiego.
Smith pokiwał głową, ale nie dał temu wiary.
- Sprawdzę przez radio - zakomunikował, przykładając usta do krótkofalówki
zawieszonej na lewym ramieniu - Zero-jeden od posterunku drugiego, mam tutaj w
upoważnionym aucie niezidentyfikowanego mężczyznę, lat około pięćdziesiąt, bez
legitymacji. Proszę o instrukcje.
- Przepuszczaj natychmiast - trzeszczący głos odpowiedział bez sekundy zwłoki. Ten człowiek musi jak najszybciej dotrzeć do sektora eksperymentalnego.
"Bezpośrednio do profesora Drzewieckiego"? - Gerard Keppler przeżegnał się ze
strachu - "Do sektora eksperymentalnego?"
446
- Panowie, to już chyba zaszło za daleko - wypalił niespodziewanie pijak Wypuśćcie mnie, kurwa, w tej chwili. Mam do tego konstytucyjne...
- Zapomnij o swoich prawach - odrzekł Bart Jackson, nawet nie odwracając się w
stronę subiekta. - Wierz mi, stary. Najlepiej zrobisz, jeśli po prostu przestaniesz się
rzucać.
- Ja się nie rzucam, do cholery! - wykrzyknął Gerard uderzając pięścia w obity
skórą fotel kierowcy. Reakcja dwóch agentów specjalnych i jednego strażnika była
szybsza, niż trwa wymówienie słowa "obezwładnienie". Auto zatrzymało się w tej samej
sekundzie. Równie dobrze piorun mógł gruchnąć przez szyberdach prosto w potylicę
Gerarda Kepplera, który całkowicie zaskoczony natychmiastową reakcją mundurowych
już po chwili leżał na żwirze przed autem, wrzeszcząc z bólu i kląc na czym świat stoi.
- Panowie, kurwa! - krzyczał Gerard, próbując bezskutecznie miotać się na
wszystkie strony. - Nie macie za grosz szacunku! Protestuje, sukinsyny, słyszycie mnie!
Policja! POLICJA!
- Do bagażnika - orzekł Marquee, kiwając palcem w stronę Barta Jacksona.
Barczysty Amerykanin już otwiera klapę ogromnego bagażnika.
- Ładuj się do środka, zrozumiałeś? - warczy Jackson, kiedy Marquee podnosi
Kepplera z ziemi. - I spróbuj choćby mruknąć, a obiecuje ci, że nie wyjdziesz z tego żywy.
- Polic... - wymamrotał Gerard, po czym skapitulował, przestał się miotać i dał się
poprowadzić w stronę mercedesowego bagażnika, po czym bez zbędnych ceregieli
władował się do środka. Marquee zatrzasnął klapę, po czym obaj agenci wsiedli do auta.
Dopiero wtedy B.J. Smith kiwnął głową jak gdyby nigdy nic, a potem machnął ręką
i nacisnął przycisk. Ogromne, rozsuwane drzwi z hartowanej stali zaczęły się rozsuwać. Po
trzech, może czterech sekundach czarny mercedes wjechał nieśpiesznie do ogromnej
towarowej windy.
Jarzeniowe światło odbijające się od pokrytych gołą blachą ścian windy
przyprawiło Gerarda o ból głowy, miał więc kolejne wspólne przeżycie z żoną Adama
Drzewieckiego. Ale kiedy winda zjechała w dół oczom biednego Kepplera nie ukazało się
podziemne miasto, o nie.
Było to coś o wiele bardziej przerażającego.
Drzwi rozsunęły się natychmiast po tym, jak winda zatrzymała się, informując
mruganiem pomarańczowej lampy, że osiągneli poziom ujemny. Po drugiej stronie ujrzeli
nie kończący się, tonący w mroku korytarz, rozświetlony mrugającymi jarzeniówkami,
szerokości przeciętnej szosy.
- Pan się nie boi, panie Keppler. Jest pan w najbezpieczniejszym miejscu świata rzekł Bart Jackson, a Gerard przez krótką chwilę miał poczucie deja vu. Już gdzieś słyszał
447
od kogoś te słowa, jakby we śnie. Co więcej, miał też poczucie, że już kiedyś przeżył to
wszystko, ale szybko przestał zajmowac tym swoje myśli, całkowicie koncentrując się na
uczuciu wszechobezwładniająćego strachu i rosnącej paniki.
- Dokąd mnie wieziecie? Możecie mi już powiedzieć... - wystękał przerażony
alkoholik, starając się przywieść na myśl obraz ukochanej Lileczki. Nie potrafił jednak
myśleć o ukochanej, zmarłej żonie w inny sposób, niż po prostu wizualizując siebie
klęczącego nad jej grobem na Cmentarzu Różanym. Daremnie próbował przekonać się, że
wcale niekoniecznie umrze już dzisiaj, co więcej, z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że
wcale nie jest mu tak śpieszno do tego, aby spocząć w ziemi, obok szczątek doczesnych
ukochanej żonki.
Bart Jackson spojrzał znacząco na Jamesa Marquee. Ten kiwnął głową.
- Został pan wytypowany przez naszą agencję i profesora Drzewieckiego.
- Wybrany? Do czego?
- Przeprowadzimy na panu kilka eksperymentów.
- Eksperymentów?! - wykrzyknął Gerard - Nie! Nie! Nie zgadzam się słyszycie?!
- Zgoda nie jest konieczna - przyznał Marquee z rozbrajającą szczerością.
Samochód jechał podziemnym korytarzem z prędkością nieprzekraczajacą pięciu
kilometrów na godzinę. Koła limuzyny toczyły się nieśpiesznie, wystawiając cierpliwość i
nerwy Gerarda na jedną z najpoważniejszych prób w całym jego życiu.
- Co będziecie mi robić?! - zapytał Gerard, po czym... rozpłakał się - Co wy mi
chcecie zrobić, skurwysyny?
- Nic bolesnego, zapewniam - wyjaśnił Bart Jackson, ale nie patrzył na niego,
wypowiadając te słowa. - To tylko kilka psychologicznych eksperymentów, które profesor
Drzewiecki nazywa Próbami. Zapewniam, że nie grozi panu fizyczne niebezpieczeństwo.
Czasy, w których bolesne eksperymenty na żywych ludziach odbywały się na terenie tego
kraju, minęły wraz z kapitulacją III Rzeszy.
Auto zatrzymało się niespodziewanie, w samym środku długości korytarza. Gerard
próbował dojrzeć jego koniec, wychylając się lekko do przodu i mrużąc oczy, ale na
próżno. Dalszy ciąg podziemnego tunelu tonął w ciemnościach.
Biedne serce Gerarda omal nie wyskoczyło mu z piersi, kiedy ktoś zastukał w szybę
auta po jego stronie. Keppler wrzasnął przerażony, wierzgnięciem odsuwając się jak
najdalej od źródła przerażającego dźwięku. Omal nie popuścił w spodnie, kiedy
zrozumiał, że człowiekiem, który stoi po drugiej stronie przyciemnianej szyby auta jest
profesor Adam Drzewiecki.
- Doktor Śmierć! - krzyczał Keppler! - Mengele! Zostaw mnie w spokoju, ty chory
świrze! Nie pozwolę ci zrobić mi sieczki z mózgu, rozumiesz?! NIE POZWOLĘ!
448
A Adam Drzewiecki? Zaczął się śmiać. Gerard najpierw to zobaczył, a dopiero
potem usłyszał. Najpierw zszokowany do granic możliwości ujrzał, jak noblista trzęsie się
ze śmiechu i przytyka dłonie do twarzy. Dopiero potem, gdy Bart Jackson uchyla przednią
szybę, Gerard słyszy jego szczery i perlisty śmiech.
- Ty... - cedzi Gerard przez zaciśnięte zęby. Nie wie o Adamie Drzewieckim wiele,
ale przyglądając się starszemu od siebie człowiekowi, odzianemu w drogi płaszcz i pełen
trójrzędowy garnitur, widzi tylko czyste zło. Słyszał wszak o wszystkich okropnościach,
jakich dopuścił się ten człowiek w Golgocie. Ludzie gadają, zawsze gadają, i choć Gerard
nie wierzył we wszystko co usłyszał, przyjął za zasadę dzielić przez trzy wszystkie
zasłyszane plotki.
To i tak wystarczyło, by mało nie posikał się w spodnie ze strachu. Miał wrażenie,
że widzi w osobie profesora Drzewieckiego samą śmierć, tak bardzo podziałał na niego
widok, który utożsamiał z najczystszym złem.
- Panie... jak on w się w zasadzie nazywa? - zapytał Drzewiecki kierowcę
mercedesa.
- Gregory - odparł Bart Jackson - Twierdzi, że nazywa się Gregory.
- A nazwisko?
- Nie podał.
- Uchylcie jego szybę, ale nie za bardzo.
Jackson spełnił polecenie Drzewieckiego.
- Jak się pan nazywa? - zapytał łagodnie Adam Drzewiecki.
- Pierdol się! - warknął Gerard - Nie pozwolę ci mnie skrzywdzić, fagasie! Możesz
sobie próbować, ale to ci się nie uda, NIE UDA ROZUMIESZ?
Adam Drzewiecki zacmokał ustami.
- Jest przerażony – ocenił, choć nie potrzeba było do tego żadnego eksperta Zabieramy go do sali prób. Panowie, czyńcie swoją powinność.
Nie minęło pięć sekund, a rzucający się i wierzgający Gerard Keppler został
przywrócony do pionu i na siłę poprowadzony do drzwi wychodzących z prawej ściany
niekończącego się korytarza. Ani jeden z trzech prowadzących go mężczyzn nie odezwał
się ani słowem przez całą drogę. Wyobraźnia Gerarda pracowała na najwyższych
obrotach: tortury cielesne, chińskie techniki przesłuchiwania kroplą wody spadającą na
czoło... czego oni od niego chcą, do ciężkiej cholery?!
- Proszę pana, wejdzie pan teraz do tego pomieszczenia i położy się pan spać - rzekł
Adam Drzewiecki wskazując Gerardowi na szeroko otwarte drzwi obitę w miękką skórę i co zauważył Gerard - bez klamki po stronie wewnętrznej.
449
- Spać?! Żartujesz?! Ty potworze, uprowadziłeś mnie wbrew mojej woli i wierz mi,
że Strasburg...
Trzask! Ciężkie dni zamknęły się za nim z hukiem, kiedy Marquee po prostu
wepchnął zczerwieniałego ze strachu i upokorzenia Gerarda do pomieszczenia za
drzwiami. Jackson, Marquee i sam Drzewiecki przybliżyli twarze do szklanego wizjera z
hartowanego szkła. Widzieli go przez szybę, miotającego się, walącego pięściami w ściany,
kopiącego wściekle podłogę, słowem zachowującego się jak zwierzę, które stanowczo zbyt
wiele czasu spędziło w klatce. Mimo, że Gerard znajdował się w więzieniu dopiero od
kilku sekund profesor Adam Drzewiecki ze zdumieniem stwierdził, że nowy przybysz
przechodzi w ekspresowym tempie przez wszystkie fazy smutku, co ciekawe, typowego
dla ludzi śmiertelnie chorych.
Najpierw było zaprzeczenie:
- Kurwa mać, nie wolno pakować ludzi do samochodów i cel wbrew ich woli! wrzeszczał Gerard, cały czas mając w sobie niewykorzystane połacie energii, którą
zamierzał wykorzystać w całości na rozładowanie agresji - Jeżeli kiedykolwiek stąd wyjdę
obiecuję, że każdy z was, skurwysyny, nie wypłaci się do końca życia! Bóg mi świadkiem,
żałosne śmiecie, tu nie potrzeba prawnika! Wygram każdy proces, każdy, rozumiecie?!
Potem przyszła czysta złość:
- Wy jebane śmietniki! - ryczał, nakręcając sam siebie Gerard - Skurwiały
profesorzyno, który sprzedał swój kraj za garść dolarów, jeżeli mnie słyszysz, to wiedz, że
nie puszczę ci tego płazem! Wiem, że zabiłeś Alice i wiem, że zabiłeś Harima Oraczko tego
samego dnia! To przez ciebie powstało to popierdolone miejsce, pełne tych
amerykańskich pedałów!
- To niesamowite... - szeptał Adam Drzewiecki, w zasadzie nie analizując epitetów
Kepplera skierowanych bezpośrednio do jego osoby, a jedynie utwierdzając się w
przekonaniu, że człowiek za szklanym wizjerem w istocie dowodzi, że teoria o pięciu
fazach smutku jest prawdą.
Trzecia w kolejności faza przybyła pod postacią targowania się.
- Panowie... widzę was przez to śmieszne okienko... nie złoście się na mnie,
wkurwiłem się, bo mam dzisiejszego dnia jeszcze kilka rzeczy do zrobienia... zrozumcie
nie wolno porywać tak człowieka w biały dzień! - Gerard mówił wprost do wizjera, mimo
że nie zbliżył się doń tak blisko, jak po drugiej stronie zrobili to Drzewiecki i dwoje
agentów specjalnych. - Proponuję układ! Wy mnie odwozicie do chaty, a ja zapominam o
całej sprawie. No dobra... - dodał natychmiast - Nie musicie mnie nawet odwozić.
Wypuśćcie mnie, a będę miał całą tą aferę głęboko w dupie, rozumiecie?
450
Rozumieli. Ale nie odpowiedzieli, bo zbliżało się już to, na co czekali. Nie przyszła
od razu, musiało minąć jeszcze piętnaście, może dwadzieścia minut, podczas których
wszystkie poprzednie fazy wymieszały się ze sobą, tworząc wybuchowy koktail
zaprzeczenia i złości, wymieszanych z targowaniem się - ot, czysty przepis na
najzwyklejszą w świecie depresję. A kiedy Gerard za szybą skończył już płakać, tupać,
wrzeszczeć, grozić i błagać, wtedy przyszło to, na co oczekiwali.
Akceptacja.
- Wtłoczyć gaz - mówi Drzewiecki, denerwując się nagle, gdy dochodzi do jego
świadomości informacja, że tym razem to on staje się oprawcą, esesmanem, który stoi za
wizjerem do komory i przygląda się agonii zgromadzonych wewnątrz ludzi. Czy to nie
tego obawiał się jego najważniejszy pacjent, Jack Burnfield? Czyż nie mówił
dziennikarzowi, że lęk przed sumą wszystkich nazistowskich zwyrodnialczych czynów,
jaki reprezentuje w jego snach KL Auschwitz, może pokonać tylko za pomocą swojego
myślenia? Czyż on sam, profesor i noblista Adam Drzewiecki nie był bliski łez, gdy
zrozumiał jak wielką żałość nosi ten człowiek w swoim sercu i jak wielką cenę przyjdzie im
wszystkim za to zapłacić?
Takie właśnie myśli opanowały umysl najgenialszego umysłu w dziejach, jeżeli
chodzi o senne marzenia i ich wpływ na ludzkie życie. Kiedy bezbarwny i bezwonny gaz
spowił całą komorę w której znajdował sie Gerard Keppler, Adam Drzewiecki nie myślał
już o niczym innym, jak o własnej śmierci. Nie chciał przyglądać się cierpieniu tego
człowieka. Został do tego zmuszony, podpisał cyrograf i teraz musiał wywiązać się ze
wszystkich swoich obowiązków, także tych, przez które ludzie uważali go za potwora. A
teraz jest już za późno na protesty, czy rozważania. Ostatnią rzeczą jaką zrobi Adam
Drzewiecki przed śmiercią, będzie najwyraźniej zatrucie człowieka po drugiej stronie
szyby.
- Co... wy... mi robicie... - szeptał Gerard, osuwając się na podłogę, gdy gaz dotarł
już do jego płuc, kłując w gardło i powodując swędzenie na całej skórze.
Biedny pijaczyna próbował się drapać, bo uczucie było naprawdę nieznośne, ale
szybko przestał. Gaz obezwładnił już jego ośrodek nerwowy.
- Profesorze... - zaczął Bart Jackson, ale nie skończył. Przyglądał się widokowi
gazowanego człowieka i nie mógł sobie przypomnieć, co w zasadzie próbował powiedzieć,
albo o co zapytać profesora jeszcze przed chwilą. Nie dało się nie patrzeć na dramat
rozgrywajacy się po drugiej stronie drzwi.
- Wygląda okropnie, prawda? - Drzewiecki zdawał się słyszeć pełne wątpliwości i
obaw myśli Barta Jacksona i to wyraźniej, niż wszystkie krzyki Gerarda Kepplera razem
wzięte. - Ale w rzeczywistości to nic takiego. Zapadnie teraz w sen, a ściślej rzecz biorąc
451
wejdzie najzwyczajniej w świecie w zwykłą narkozę. Nie wiem czy powinienem wam o tym
mówić panowie... - zawiesił głos noblista - ...ale w końcu i tak jedziemy na jednym wózku,
więc pieprzyć to. Wiecie co jest celem tego eksperymentu? Przedstawiono wam założenia
naszych działań?
Zaprzeczyli kręcąc głowami, a Adam Drzewiecki poczuł, że ma do czynienia z
prawdziwymi profesjonalistami. To przerażało go bardziej niż cokolwiek innego.
Ludzie, z którymi rozmawiał nie zadawali pytań. Byli od wykonywania rozkazów i
niczego innego.
- Wymieszamy mu rzeczywistość ze snem - wyjaśnił Drzewiecki. - Innymi słowy
odwrócimy jego świadomość. Będzie myślał, że to co dzieje się w realnym świecie jest
tylko zwykłym snem, i odwrotnie.
- Interesujące - odrzekł Marquee i to był koniec dyskusji na ten temat.
- Skurwy... skurwysyny... - to było ostatnie słowo Gerarda Kepplera, zanim zapadł
w sztuczny sen.
Kiedy się obudzi, będzie miał jajecznicę zamiast mózgu - pomyślał Marquee, ale z
oczywistych przyczyn nie wypowiedział swoich myśli na głos.
Jeszcze przez dobre pięć minut przyglądali się leżącemu na ziemi Kepplerowi,
który kuląc się do pozycji embrionalnej przypominał teraz wyjątkowo brzydkie dziecko.
- Chodźmy, panowie - rzekł Drzewiecki, nagle wyrywając swój umysł z okowy
zamyślenia. - Mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia.
Mężczyźni nie skomentowali słow przełożonego ani słowem. Odwrócili się plecami
do drzwi i poszli z profesorem.
- Nie wydaje się panu, że powinniśmy po kogoś posłać? - zapytał Marquee, kiedy
szli w trójkę, z powrotem w stronę czarnego samochodu. Dźwięki odbijane od
kafelkowych ścian niosły się daleko, aż do najdalszych zakątków podziemnej części
Jednostki Centralnej. Każdy krok brzmiał jakby szła cała armia, a każdy oddech, jak
gdyby to wiał wiatr, niesiony kłamstwem i niespełnionymi obietnicami.
Profesor Drzewiecki otulił się szczelniej płaszczem. Czy to w ogóle możliwe, żeby
panował tu przeciąg?
- Co masz na myśli? - zapytał wreszcie noblista.
- Ten Gregory, czy jak mu tam... leży na podłodze. Nie wydaje się panu...
Adam Drzewiecki zebrał całą odwagę jaką dysponował, wziął głęboki oddech, a
potem powiedział:
- Nie, nie wydaje mi się. I nie poślę po pielęgniarkę, ani po łożko.
- Dlaczego?
- Kwestionujesz mój rozkaz? - zapytał ostro profesor.
452
- Nie będę udostępniał łóżka człowiekowi, który wyjdzie stąd jeszcze dzisiaj oznajmił naukowiec.
- Ależ, panie profesorze! Grego... ten pijaczek... on miał tu zostać! Aż do...
- ...końca eksperymentu? Końca wyznaczanego przez co, Marquee? Przez śmierć
tego biednego człowieka? - wybuchnął Drzewiecki, przystając w pół kroku. Agenci
natychmiast poszli w ślady noblisty - Nie będę brał w tym dłużej udziału, co to, to nie.
Przeprowadzę na tym człowieku eksperyment, ale jeśli stwierdzę, że zagraża jego
świadomości, wtedy zerwę z wami współpracę, rozumiecie? Nie pozwolę dłużej krzywdzić
ludzi kosztem jakiegoś zafajdanego papierka, który kiedyś podpisałem. Golgota ujrzała
już dość cierpień i to nie tylko z mojej winy, agencie. Jeżeli masz problem, żeby to
zrozumieć, napisz skargę.
Marquee i Jackson wyglądali na wstrząśniętych.
- Sir, muszę potraktować to jako zagrożenie powodzenia misji - rzekł ten drugi,
chwytając powoli do wnętrza swojej marynarki, i wyciągając zeń czarny paralizator - Nie
mogę pozwolić, na zakłócenie porządku i bezpieczeństwa, panie profesorze. Proszę nie
stawiać oporu i nie ryzykować. W uzasadnionym przypadku użyję tasera.
- Jackson, naprawdę mi grozisz, czy tylko się zgrywasz? - zadrwił profesor. Myślisz, że możesz zagrozić człowiekowi i to zawsze rozwiąże wszystkie problemy? Mój
drogi, nie wziąłeś pod uwagę, że spełnisz wszystkie pragnienia człowieka, do którego
celujesz, jeśli tylko naciśniesz na ten cholerny guziczek!
- Marquee, wracaj do tego pijaczyny. Naciśnij guzik alarmowy, a kiedy nadejdzie
pielęgniarka, albo lekarz, poślij po łóżko - rozkazał agent Jackson. - I poproś o spotkanie z
panią dyrektor. Mamy do wyjaśnienia kwestię niesubordynacji pana profesora.
Agent James Marquee zasalutował energicznie i pośpieszył bezzwłocznie z
powrotem w stronę komory gazowej.
- Popełniasz wielki błąd, Jackson - odezwał się Drzewiecki, gdy tylko Marquee
zniknął z pola widzenia. - Cała ta szopka z eksperymentalnymi technikami przesłuchań...
w ogóle, cała ta popieprzona Jednostka Centralna... oto spoglądasz na esensję całego zła,
jakie panuje w tym zawszonym miasteczku - mówił profesor, w zasadzie nie kontrolując
tego, czy mierzący do niego agent spogląda na niego, czy nie.
Nie odpowiedział, ale lekko drżała mu ręka, z palcem przyłożonym do spustu.
- Nie powinienem ci tego mowić, ale dzisiaj wieczorem, najdalej jutro, będzie już
po mnie - oznajmił beztrosko profesor
- Co chce pan zrobić? - zapytał Jackson, ale w głowie pomyślał zupełnie co innego:
"Jezu, ten człowiek, to jakiś świr nie dbający o własne życie! Trzymaj go na bezpieczną
odległość, Bart, trzymaj skurwysyna i nie odpuszczaj!".
453
- Och, nic takiego. Po prostu...
Ale Adam Drzewiecki nie dokończył. Przerwał mu odległy, lecz donośny ryk
wściekłości, a potem szaleńczy tupot, a wreszcie, w ostatniej kolejności, pojawienie się
agenta Marquee.
- ZWIAŁ, ROZUMIESZ?! - ryknął agent w stronę Drzewieckiego, nie bacząc na
formalności ani kulturę osobistą. - Skurwysynu, ten pijaczek jakimś cudem spierdolił z
komory!
- Kod czerwony na poziomie zero i na powierzchni! - krzyknął spanikowany
Jackson w stronę swojej krótkofalówki.
- Przyjąłem - odparł wyprany z emocji, zniekształcony elektronicznie głos, a potem
spytał - Ktoś się tam śmieje, do cholery? Co w tym takiego zabawnego?
- To Drzewiecki - wyjaśnił Jackson i była to prawda. Profesor Adam Drzewiecki
trzymał się za brzuch i śmiał się za wszystkie czasy. Czy zdawał sobie sprawę, że śmieje się
ostatni raz w ciągu całego życia? Oczywiście, że tak.
To śmieszyło go najbardziej.
454
Rozdział XIX
Limuzyny i pickupy
„Różnica między dużym a małym miastem polega na tym, że w dużym mieście można
więcej zobaczyć, a w małym więcej usłyszeć”
~ Jean Cocteau
3 października, dziesięć po piątej rano. Szosa dojazdowa do kliniki psychiatrycznej
1.
Ż
adne tragiczne wydarzenie w dziejach świata, ani tym bardziej żadna katastrofa
nie jest przypadkowa. Żadna powódź, wybuch reaktora jądrowego, rozbicie
samolotu podchodzącego do lądowania, ani żadne trzęsienie ziemi, pożar
wielkohektarowych połaci lasu, ani nawet tsunami, nigdy nie dzieje się jako losowe
zdarzenie. To raczej reakcja na bodźce, suma wszystkich poprzedzających mroczny efekt
zdarzeń, łańcuchowy związek przyczynowo skutkowy, który w konsekwencji powoduje to,
czego ludzie obawiają się najbardziej.
Czy można wyszczególnić jakiekolwiek czynniki wpływające na katastrofę w willi
profesora Drzewieckiego? Naturalnie, że tak.
Pierwszym elementem całej układanki będzie telefon Adama Drzewieckiego do
Jacka Burnfielda. Zaskoczony Jack wychodzący właśnie z kolejnego na wpół świadomego
455
snu o mroczym nazistowskim demonie budzi się nagle i stwierdza, że jego komórka
obraca się na stoliku i wibruje jak wściekła, nie pozwalając mu na chwilę wytchnienia.
Tylko przez chwilę Jack waha się, czy aby nie zignorować połączenia od Adama
Drzewieckiego. Trwa to najwyżej pół sekundy, a kciuk Burnfielda już ląduje na przycisku
opatrzonym zieloną słuchawką, a usta dziennikarza samoistnie i bez jego wiedzy układają
się w proste słowa:
- Tak, słucham?
- Mówi Adam - rzekł profesor na powitanie - Jack, posłuchaj mnie, bo sprawa nie
cierpi zwłoki. Nie dzwoniłbym do ciebie, gdybym nie potrzebował twojej pomocy w
naprawdę istotnym przedsięwzięciu.
Jack milczał. Wiedział, że nadchodzą kłopoty.
- Weźmiesz Annę do twojego auta i pojedziecie prosto do mojego domu. Nie
będziesz zatrzymywał się po drodze, rozmawiał z nikim, choćby to nawet była ścigająca
cię policja. Nie możesz sobie na to pozwolić.
- Adamie, dlaczego...
- Mam problemy w Jednostce. Grozili mi śmiercią. W mojej klinice nie jest już
bezpiecznie, rozumiesz?
- Tak.
- Jack?
- Tak?
- Czy jest coś o czym nie wiem?
- Owszem – przyznał Burnfield - Do twojej kliniki przybyła żona komendanta
Hauptmanna. Siedzi tu koło nas, z tego co udało mi się zrozumieć, zemdlała na środku
szosy, cudem unikając śmierci. Przywiózł ją tutaj jeden z Cyganów, wrzeszcząc na mnie i
plując mi twarz. Możesz mi wyjaśnić... - Jack chciał dokończyć ostatnie zdanie, ale zdał
sobie sprawę z czegoś niezwykle istotnego. Cisza w słuchawce była nieprzenikniona, a
słyszalny przez Jacka oddech profesora nagle ustał.
- Jack - usłyszał wreszcie Burnfield i prawie podskoczył z zaskoczenia - Posłuchaj
mnie teraz bardzo uważnie. Dowiedziałem się czegoś. Prawdopodobnie w tej chwili w
waszą stronę zmierzają Waren, Hautpmannowie i Bóg jeden wie kto jeszcze. Burmistrz
Waren jest skończony w Golgocie i nie ma już nic do stracenia. Dlatego jest dla nas tak
śmiertelnie niebezpieczny, rozumiesz?
- Rozumiem.
- Za jaki czas jesteś w stanie dotrzeć do mojego domu?
- Maksimum za pół godziny.
- Bądź za kwadrans. To sprawa życia i śmierci, Jack, rozumiesz?
456
- Rozumiem, Adamie. Będę na czas - odrzekł dziennikarz i to był koniec rozmowy z
profesorem.
Biegnąc do sali ze śpiącą Anną Kamińską Jack Burnfield zastanawiał się, czy
będzie im dane przeżyć tę noc, oczywiście jeśli wierzyć słowom profesora Drzewieckiego.
Czy miał jakieś podstawy, żeby mu nie wierzyć? Żadnych. Czy obawiał się o życie Anny,
Julii Hauptmann i swoje? O Boże, tak.
- Anna! - wykrzyknął, wyrywając piękną, choć zmęczoną i spraliżowaną kobietę ze
snu - Natychmiast uciekamy z kliniki! Grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo!
Kamińska otworzyła oczy, jak gdyby wcale nie spała, tylko wyczekiwała na jego
nadejście.
- Urban Waren? - zapytała tylko, a on kiwnął głową. - W takim razie spadajmy stąd
jak najszybciej, Jack. Musisz mnie wziąć na ręce.
- Mogę jakoś pomóc? - zapytała Julia Hauptmann, bo owszem dotarła tutaj, do
kliniki profesora, ku swojemu wielkiemu zdumieniu. Z całą pewnością odbyła najbardziej
szaloną wyprawę swojego życia, pełną psychozy i wypaczonych prawd. A teraz stała tutaj,
naprzeciw Jacka i Anny, gotowa do ucieczki ze swoimi nowymi przyjaciółmi. Czyste
szaleństwo.
- Nie sądzę - odrzekł Jack. Nie wiedział zbyt wiele o żonie komendanta
Hauptmanna i szczerze mówiąc wolałby nigdy nie oglądać oblicza pani Hauptmann, ale
to nie był jego szpital i nie on podejmował tutaj decyzje - Weź więcej kocy dobrze? Są w
sali obok.
A Julia tylko kiwnęła głową. Cały czas nie mogła uwierzyć w to co zrobiła. Przybyła
do kliniki Drzewieckiego, aby odnaleźć prawdę. Jest tutaj dlatego, bo... przyśnił jej się
papież, który jej to nakazał. Czy w całej historii świata, pełnej ludzkich poczynań,
nietrafionych decyzji, porażek i zapomnienia istnieje mniej racjonalny powód do ucieczki
z własnego domu? Nikłe szanse…
Burnfield bez wahania dźwignął bezwładne ciało kobiety, w której zakochał się
przez sen, a potem stawiając pierwsze niezdarne kroki i czując ciężar Anny na swoich
bicepsach dotarł bez zamykania drzwi wejściowych do swojego range rovera.
Nie była to najdłuższa droga jaką pokonał, trzymając kobietę w ramionach. A
jednak, kiedy dotarł do srebrnej terenówki i usadowił ubraną w samą tylko piżamę Annę
Kamińską na fotelu pasażera z przodu, był tak zmęczony, że musiał oprzeć się o maskę
auta i odsapnąć. "Odsapnąć"? To nie było dobre słowo. Burnfield był wyczerpany i bliski
omdlenia, a przecież przebył tylko pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów.
- Julia przyniesie ci za chwilę coś do okrycia - oznajmił, po chwili, kiedy był już w
stanie mówić. Kiedy, do cholery, stracił całą swoją kondycję fizyczną? Czy stało się to
457
jeszcze przed przybyciem do kliniki profesora, kiedy każda kolejna wciągnięta kreska
kokainy dawała mu szczęście, w zamian za utratę muskulatury i siły fizycznej? A może to
tajemniczy roztwór profesora był odpowiedzialny za jego wyczerpanie? Nie miał pojęcia.
- Nie ma czasu na powrót do środka, Jack - zawołała za nim Anna Kamińska
uchylając szybę auta, kiedy pokonał już jedną trzecią drogi z powrotem do budynku
kliniki psychiatrycznej - Po prostu zawieź nas do kliniki najszybciej jak potrafisz. Czuję,
że będą problemy. Rozmawiałam z Adamem.
- Do ciebie też dzwonił? - zapytał Jack, nawet nie zdajac sobie sprawy z ulewnego
deszczu i wichury, jaka rozpętała się w zasadzie natychmiast po opuszczeniu ciepłych
pomieszczeń szpitala.
Anna roześmiała się, co w tej sytuacji, zmroziło dziennikarzowi krew w żyłach.
- Dzwonił? Nie, Jack, nie dzwonił do mnie. Śnił mi się. Rozmawialiśmy przez sen.
Adam ostrzegł mnie przed Urbanem Warenem i Hauptmannami, zmierzającymi w naszą
stronę. A teraz pakujcie się do auta i spadajmy stąd, zanim przyjadą nas zlikwidować!
SZYBKO, ROZUMIESZ? - ryknęła.
Podziałało. Jack w ciągu kilku sekund znalazł się w samochodzie i już uruchamiał
silnik, aby po chwili po przybyciu Julii i w akompaniamencie ryczącej czterolitrowej
jednostki pomknąć w dół szosy dojazdowej.
Co ciekawe do willi profesora Drzewieckiego dotarli bez większych problemów.
Fakt, wiązało się to z pokonaniem całkiem sporego kawałka drogi, z czego pierwsza jej
połowa polegała na zjechaniu do miasteczka, a druga na wjechaniu na górę z powrotem,
inną szosą, ale ku zaskoczeniu Anny i Jacka obyło się bez komplikacji. Nie spotkali ani
jednego radiowozu, nie minęli się też z czarnym audi należącym do Urbana Warena.
Zupełnie nic.
Kiedy range rover Jacka Burnfielda stanął naprzeciw wielkiej bramy z kutego
żelaza, chroniącej dostępu do zabytkowej rezydencji Adama Drzewieckiego, Anna
Kamińska zaskoczyła dziennikarza kolejny raz, wyciągając z kieszeni piżamy niewielkich
rozmiarów pilota. Gdy tylko nacisnęła przycisk, ogromne skrzydła bramy zaczęły
rozsuwać się, a Jack znowu nie mógł oprzeć się wrażeniu, że mówią do niego, szepczą mu
coś na ucho i witają w królestwie snów wielkiego noblisty.
Przejechali kilkanaście metrów żwirowym podjazdem, a Jack z prawdziwą ulgą
przyjrzał się w lusterku wstecznym zamykającymi się za nimi wrotami. Nie czuł się jeszcze
w pełni bezpieczny, ale świadomość kilkumetrowego płotu otaczającego cały ogromny
teren posesji Adama Drzewieckiego dodawał mu otuchy.
Anna użyła tego samego pilota, którym otworzyła bramę wjazdową, do otworzenia
zamka w drzwiach wejściowych. Było to dość karkołomne zadanie, bowiem Burnfield
458
znów niosąc Kamińską na rękach, musiał pomóc jej wyciągnąć z kieszeni elektroniczne
urządzenie, aby po chwili pomóc jej w rozbrojeniu alarmu i uchyleniu drzwi wolną ręką.
- Jesteśmy bezpieczni - oznajmiła Anna, kiedy zatrzaskowy zamek w ciężkich,
dębowych drzwiach wejściowych zaryglował się automatycznie po ich wejściu do willi.
Biedna kobieta nie miała pojęcia jak bardzo się myli. Miała się o tym przekonać w
ciągu nadchodzącej godziny.
Jack zapytał, gdzie powinni się usadowić, a gdy usłyszał odpowiedź, że w salonie,
przeniósł tam Annę i ułożył ją na wygodnej kanapie. Zapytał, czy nie wolałaby, by
przeniósł ją do pokoju kominkowego, ale gdy tylko aktorka usłyszała te słowa,
momentalnie wpadła w rozdrażnienie i smutek:
- Może jestem sparaliżowana, ale wiem gdzie chcę być we własnym domu, Jack warknęła ostrzegawczo. Burnfield poczuł wtedy podskórnie, że nie mówi mu wszystkiego,
ale nie miał odwagi, aby spytać ją, co było powodem tak wielkiej zmiany nastroju.
- Anno, chciałbym cię zapytać...
- Nie, Jack. Sielanka dziennikarska dobiegła końca. Nie zadawaj za dużo pytań,
wierz mi, tak będzie lepiej - ucięła temat Kamińska.
Ale on już jej nie słuchał. Wskazał palcem w stronę okna, a konkretniej w stronę
ogromnej, żelaznej bramy wjazdowej, przez którą sami przejeżdżali dosłownie chwilę
temu. Stał tam samotny samochód, młócąc wściekle wycieraczkami i świecąc
reflektorami, rzucając kratkowany cień prosto na ich twarze.
- Ktoś przyjechał - szepnęła Anna instynktownie, choć stwierdziła oczywistość.
Nikt poza Jackiem nie mógł słyszeć tego szeptu, a jednak mimo wszystko oboje poczuli
jak włosy jeżą im się na karkach.
- Przyjechali... nas zabić? - wyszeptał Jack, spoglądając na Annę. Nie przypominał
sobie, żeby kiedykolwiek był równie przerażony co teraz, w ustach poczuł smak miedzi, a
potężne zawroty głowy zaczęły targać jego ciałem.
Wtedy Anna Kamińska nacisnęła przycisk otwierania bramy.
- NIE! - ryknął Jack. Zrobiła to. Zrobiła to, zdradziła go, zdradziła Drzewieckiego,
za chwilę tu będą, przyjechali po to, aby z nami skończyć, nie mają nic do stracenia, nie
mogą sobie pozwolić na...
- Nie krzycz - skarciła go Anna, ucinając ostro jego panikę - Nie ma potrzeby się
bać. Poznaję samochód własnego męża, rozumiesz?
Dziennikarz zamarł, przyglądając się samochodowi Adama Drzewieckiego, który w
szybkim tempie pokonał całą długość podjazdu, wyrzucając za sobą w powietrze
dziesiątki małych, białoszarych kamyczków. Nie minęło dosłownie dziesięć sekund, a
459
profesor Adam Drzewiecki już wysiadał z samochodu i biegł, jak na swój wiek nad wyraz
szybko, w stronę drzwi wejściowych do domu.
- Zdążyliśmy! - wykrzyknął naukowiec, wpadając do środka, gdy tylko Anna
otworzyła mu drzwi pilotem trzymanym kurczowo w dłoni. Jack zdążył tylko pomyśleć, że
jak na sparaliżowaną kobietę, Anna Kamińska posiada zdumiewająco silne ręce. Był w
stanie uwierzyć w to, że kobieta Adama Drzewieckiego jest w stanie zmiażdżyć plastikowy
pilocik i to jedną dłonią.
- Witaj, kochany… - Anna objęła go na powitanie i pocałowała w policzek Dziekuję za ostrzeżenie, uratowałeś nam życie!
- Nie przypisuj mi zasług Jacka, kochanie - Adam Drzewiecki uśmiechnął się blado
w stronę Burnfielda, jednak jego wzrok był pusty, niewesoły i taki już pozostał do samego
końca. - To nasz dziennikarz przywiózł cię tutaj i to w ostatniej chwili! Wyobraź sobie, że
widziałem radiowozy i auto Urbana Warena wyjeżdżające z miasta na szosę wprost do
naszej kliniki!
- Jak udało ci się... opuścić Jednostkę Centralną?
- Zagroziłem wszystkim bronią! - zaśmiał się Adam, w tej samej chwili
udowadniając im, że nie żartuje i wyciągając zza pazuchy płaszcza lśniący rewolwer. - Nie
mam większych wątpliwości, Jack, to był mój ostatni dzień pracy w Jednostce!
- Widzę, że jesteś przygotowany na najgorsze - ocenił Jack niewesoło. - Czy
będziesz równie zdeterminowany, kiedy...
- ...kiedy po nas przyjadą? - dokończył jego myśl profesor. - Wierz mi, nigdy nie
czułem się równie gotowy, co teraz. Ale jeśli mogę cię prosić przygotuj mi coś do jedzenia
w kuchni. Chciałbym porozmawiać o czymś z moją żoną...
- Oczywiście - odparł Jack i wyszedł z pokoju.
Gdy wrócił po kwadransie, Anna i Adam płakali.
- Przysięgnij mi, że to nieprawda! - łzy kapały po pięknej twarzy Anny Kamińskiej
dwoma smutnymi strumyczkami - Przysięgnij mi, że się do tego nie posuniesz!
- Przysięgam - odparł Drzewiecki, jeszcze nie zdając sobie sprawy, że Burnfield jest
świadkiem ostatnich zdań ich rozmowy. - Jack! - odwrócił się nagle, dostrzegając odbicie
dziennikarza w szybie okiennej. - Dziękuję za obiad, jesteś nieoceniony! Umieram z
głodu.
Ten sam blady uśmiech znów pojawił się na jego twarzy, a kiedy jadł, Jack
dostrzegł w jego oczach coś... coś jakby... ostatni rozdział. Nie potrafił tego wytłumaczyć i
nawet niespecjalnie próbował, ale wiedział z czym będą musieli zmierzyć się już niedługo.
Wróg przybywa pod mury miasta, generale. Jest uzbrojony po zęby, śmiertelnie
niebezpieczny, zdeterminowany i nie ma nic do stracenia.
460
Mówi się, że jeśli nikt nie planuje nas zabić, to nie mamy żadnego problemu pomyślał Burnfield, wiedząc, że mają cholerny problem, bez wątpienia.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a wzgórza golgockie tonęły w czerwieni, która z
czasem zaczęła przekształcać się w czysty, niezmącony niczym mrok. Cisza, która zapadła
zaraz po zjedzeniu przez profesora przygotowanego przez Burnfielda posiłku, była
absolutna i ciągnęła się w nieskończoność. Było w tym milczącym zachodzie słońca jakieś
tajemnicze piękno, jak gdyby Sarbinowe Doły odwiedził dzisiaj Ostatni Dzień Świata.
Wyglądali przez okno, starając się nie patrzeć w stronę bramy wjazdowej zbyt często - bo
jaki miało to mieć sens?
Apokaliptyczne wizje zaczęły dopadać Jacka Burnfielda niemalże dokładnie w
godzinę po obiedzie: kiedy nadejdzie wróg? W jakiej ilości? Czy przejdą przez bramę i
zaatakują od frontu, czy też postawią na pełne zaskoczenie? A może zaatakują w środku
nocy? Co będzie, jeśli nie zdołają się obronić? Trzeba będzie ustawić warty! - myślał Jack,
nerwowo pocierając o siebie wszystkie palce obu dłoni i stwierdzając, że od jakiegoś czasu
są stuprocentowo mokre od jego własnego potu.
Trwali tak w milczeniu, bo i o czym mieli rozmawiać. Gołym okiem było widać, jak
wielka solidarność narodziła się wśród trójki ludzi, którzy nie tak dawno temu odbywali w
klinice psychiatrycznej podróże wgłąb własnych umysłów. To nie była zwykła przyjaźń. W
jakiś niewytłumaczalny sposób, tego wieczoru, kiedy wyczekiwali - Jack, Drzewiecki i
Kamińska - na najgorszą z możliwych opcji, wtedy właśnie spłynęła na nich
najprawdziwsza, ludzka miłość.
Jack nie mógł sobie przypomnieć momentu, w którym zasnął siedząc przy stole i
opierając głowę na dłoniach, ale wiedział jedno: kiedy się obudził, spełniły się wszystkie
jego obawy. Były tym groźniejsze, że w tym świecie, rzeczywistym, doczesnym i pełnym
odcieni szarości, profesor Drzewiecki miał bardzo ograniczone pole manewru, innymi
słowy nie miał tak potężnej władzy, jaką imponował Burnfieldowi każdego razu, gdy
wspólnie wchodzili w Opus Aditus. Tutaj, w Sarbinowych Dołach profesor Drzewiecki był
tylko bardzo, bardzo bogatym, znienawidzonym przez wszystkich człowiekiem, doktorem
Śmierć, który był podwójnym mordercą, złodziejem i szarlatanem.
I oni o tym wiedzieli.
Kiedy czarne audi Urbana Warena, biały van volkswagena i pickup cyganów
zajechał przed bramę, Jack pomyślał, że nie zrobił jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy i to
odkąd pamiętał. Widząc stojące przed bramą auta swoich nowych śmiertelnych wrogów
Jack Burnfield zdał sobie bowiem sprawę z tego, że się nie pomodlił.
- Panie Jezu wszechmogący, dopomóż mi, bo nie mam pojęcia co robić - szepnął
Jack, znów ukrywając twarz w dłoniach. Wyglądało to z zewnątrz jakby płakał, i nie było
461
to wcale fałszywe założenie. Łzy, będace produktem niewypowiedzianie silnych emocji,
jakie targały amerykańskim dziennikarzem, który wbrew woli znalazł się w miejscu, które
lada chwila stanie się polem najprawdziwszej w świecie bitwy, pociekły nagle, w zasadzie
nie zaskakując Burnfielda.
- Jack... - profesor położył mu pomarszoną dłoń na ramieniu, ale nie powiedział
już nic więcej. Wpatrywał się w milczeniu przez okno i ze wszystkich sił starał się znaleźć
jakiekolwiek rozwiązanie z kryzysowej sytuacji, w którą zamieszał nie tylko swojego
pacjenta, ale także swoją ukochaną żonę.
- Panie Boże, powierzam moje życie tobie, bo nie mam pojęcia, czy przeżyje
najbliższą godzinę - szeptał Burnfield. - Wpakowałem się w całą tą historię na własne
życzenie. Wiem, że nie rozmawiamy ze sobą zbyt często... - przerwał, bo prawie
powiedział "wszak ty też nie odzywasz się do mnie codziennie, prawda?", ale te słowa nie
popłynęły z jego ust - Jeżeli twoją wolą jest, abym umarł, proszę cię tylko o to, żeby to się
stało szybko. Reszta w twoich rękach. Amen.
To mówiąc podniósł głowę, aby już po chwili profesor Drzewiecki i jego żona
ujrzeli, po raz pierwszy w życiu, jak płacze.
- Już są - powiedział profesor i to było wszystko co miał na ten temat do
powiedzenia. Co jeszcze miałby powiedzieć? "Chwytajcie za topory i włócznie"? "Jack,
kochanie, karabiny czekają na was w kuchni"? Nie, jedyne co zrobił Adam Drzewiecki,
gdy ujrzał samochody stojące pod bramą, to bezceremonialne przeładowanie swojej
broni.
Choć nie, było przecież coś jeszcze...
- Anno... - rzekł cicho Drzewiecki, z wielką miłością wpatrując się w podbite
czarnymi workami oczy swojej sparaliżowanej żony. W tym spojrzeniu była jednak nie
tylko miłość. Kamińska zrozumiała męża w lot. I już przystąpiła do działania.
- Co ty robisz?! - wrzasnął Jack, widząc jak Anna uśmiechając się naciska pilot od
bramy wjazdowej. Czy oni do reszty powariowali?! Wpuszczają wroga do zamku, tak po
prostu, bez walki?! Przecież zabiją ich w kilkanaście sekund!
Kamińska tylko spojrzała na Jacka obłędnym wzrokiem i zaczęła się śmiać, tym
swoim szaleńczym śmiechem, śmiechem, który przeraził go tak bardzo, gdy ujrzał ją po
raz pierwszy, leżącą we własnych wymiotach w klinice profesora. Był to ten sam śmiech,
który usłyszał spadając z mostu Queensboro w wody zatoki Wallabout Bay - irracjonalny,
pusty i bez cienia wesołości.
Jack pomyślał, że zaraz puści pawia.
Tymczasem czarne audi Urbana Warena w towarzystwie tajemniczego białego
vana, oraz pickupa Cyganów wjechało już na posesję. Koła wszystkich aut toczyły się cicho
462
po żwirowym podjeździe. Jack dostrzegł dwóch, albo trzech śniadych mężczyzn stojących
na pace kolorowej półciężarówki. Wprawdzie nie trzymali w rękach broni, ale Jack był
pewien, że po prostu położyli ją sobie poza obrębem jego wzroku.
- Jezu Chryste, Jack... - wyszeptał profesor, widząc burmistrza Warena, który po
zatrzymaniu auta i zgaszeniu silnika wyszedł z auta zataczając się jak pijak - Widziałeś
twarz burmistrza?
Burnfield dostrzegł, ale dopiero teraz. I omal nie przewrócił się na ziemię pod
wpływem obrzydliwego widoku gnijącej, poharatanej i ropiejącej twarzy Urbana Warena.
Płaty skóry odeszły już z policzków i dwie wielkie dziury zionęły pustką w twarzy polityka,
którego zachowanie autentycznie przeczyło wyglądowi. Burmistrz Golgoty w dalszym
ciągu, pomimo straszliwego trądu, jaki męczył jego ciało, wydawał podwładnym
polecenia, co więcej nadal ubierał się jak człowiek władzy. Jack ze zdumieniem stwierdził,
że oto łysy grubas z gnijącą twarzą ma na sobie najprawdziwszy smoking, taki z
jedwabnym pasem, białą koszulą z wysokim kołnierzykiem, i - o zgrozo - czarną muszką.
Nie przywiodło to dziennikarzowi żadnych pozytywnych skojarzeń, a jakże. W
gruncie rzeczy wyglądało to tak, jakby Urban Waren przywdział elegancki strój,
zamierzając dziś zginąć na polu bitwy, w walce ze swoim największym wrogiem.
- ADAMIE DRZEWIECKI! - ryknął na całe gardło burmistrz i natychmiast zaniósł
się kaszlem, tak trudnym do opanowania, że Jack pomyślał aż, że prawdopodobnie nie
tylko twarz polityka, ale także całe wnętrzności burmistrza gniją w przerażającym tempie.
Cóż to za przerażająca choroba dopadła tego szalonego człowieka?! - ADAMIE
DRZEWIECKI, JESTEM TU PO TO, ABY WYRÓWNAĆ NASZE RACHUNKI!
- To ciekawe... - profesor, cały czas przyglądający się tej scenie zza szyby zdobył się
na kąśliwą uwagę - On, Urban Waren i jego żona Urszula wrabiają mnie w morderstwo,
odcinają mi prąd w klinice, potem sugerują, że włamałem się do ich apteki na rynku, a
teraz Urban Waren mówi mi o wyrównaniu jakichś rachunków? Polityka to naprawdę
dziwna gra...
I wtedy to nastąpiło. Niespodziewanie, wpatrując się w mroczny kąt przemówiła
Anna Kamińska, a to co powiedziała, całkowicie zmieniło bieg całej historii o
Sarbinowych Dołach.
- Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć, kochanie...
Kiedy Cyganie wyskakiwali z pickupa, a Jack przyglądał się z ponurą satysfakcją,
jak jeden po drugim wyjmują z paki potężnych rozmiarów karabiny maszynowe, Anna
Kamińska wreszcie przerwała milczenie i opowiedziała swojemu własnemu mężowi, jak
to Urban Waren zgwałcił ją we własnym domu, potem pozbawił władzy w nogach, a
następnie zabił Harima Oraczko i Alice Davies.
463
Wszystko to trwało jakieś pół minuty, a profesorowi Drzewieckemu nawet nie
drgnęła powieka.
- Gwałt... - powiedział wreszcie, suchym i niepodobnym do siebie głosem - Gwałt
na mojej żonie. Morderstwo Harima. A potem zabójstwo żony Charlesa...
To mówiąc wziął pistolet do ręki i przystawił go sobie do skroni.
- Adamie, co ty robisz!? - wrzasnęli równocześnie Anna i Jack, oboje przerażeni
reakcją Drzewieckiego.
Profesor nawet na nich nie spojrzał.
- To jedyne wyjście... - wymamrotał, przyglądając się zza szyby gnijącemu obliczu
Urbana Warena, który właśnie otwierał tylnie drzwi białego vana i wydawał instrukcje
trzem postaciom, siedzącym na tylniej kanapie i własnie gramolącym się na zewnątrz.
Jack nie wiedział, kim jest dwójka mężczyzn, którą dostrzegł, przypuszczał jednak, że to
dziennikarze tutejszej rozgłośni radiowej, całkowicie oddani pracy dla burmistrza, był
jednak pewien, że osobą która wysiadła jako ostatnia był nie kto inny, a... Urszula Waren.
- Adamie, proszę, nie podejmuj żadnych pochopnych kroków - Jack wreszcie
zdobył się na to, żeby przekłnąć ślinę, a potem przemówić - Zróbmy to razem, zabijmy ich
wszystkich, ale proszę cię, nie oddawaj Warenowi przysługi, nie pozwól mu na to, aby
kompletnie rozbił twoją rodzinę od wewnątrz!
- Zabić się? - odparł profesor szeptem, cały czas trzymając lufę pistoletu
przytkniętą do swojej skroni - O nie, Jack... w tej chwili to dopiero druga rzecz, na jaką
mam ochotę.
To mówiąc obrócił się na pięcie i wyszedł przed dom.
- WYŁAŹ DRZEWIECKI, TY TCHÓRZLIWY KITLU, PRZYSZEDŁ CZAS NA TO,
ABYŚMY WSPÓLNIE ROZSTRZYGNĘLI NASZ ODWIECZNY KONFLIKT! - ryczał
Urban Waren, trzymając w ręku naładowaną broń - SŁYSZYSZ CZY NIE?! WYŁAŹ, CZAS
NA TO...
- ...żebyś, mógł znowu zatruć mi życie? - zapytał Drzewiecki, a Urban Waren aż
wciągnął ze świstem powietrze. Profesor stał już w otwartych drzwiach wejściowych do
willi i cały czas przykładał sobie pistolet do czoła. W jego oczach gnijący burmistrz
dostrzegł tak wielką determinację, że oddałby wszystko, aby choć na chwilę móc poczuć
moc, jaka biła w tej chwili od siwowłosego noblisty.
To chyba nie pistolet przy czole, ale właśnie to spojrzenie Drzewieckiego przeraziło
go najbardziej.
Burmistrz z gnijącą twarzą natychmiast wymierzył w stronę naukowca i
odbezpieczył broń. Wystarczył jeden ruch palca wskazującego, aby wysłać noblistę do
464
wieczności... a jednak, z tytułu tej niewypowiedzianej aury spokoju i opanowania swojego
wroga, Urban Waren nie zdecydował się jeszcze na zabicie Drzewieckiego.
- Opuścić broń - rzucił polityk w stronę swoich towarzyszy broni. Cyganie i dwójka
dziennikarzy z GRR natychmiast opuścili lufy swoich pistoletów i karabinów.
- Zadałem ci pytanie, Waren - rzekł Drzewiecki - Czy przyszedł czas na to, abyś
znów próbował zatruć mi życie?
- Kurwa, nie mam pojęcia dlaczego miałbym ci odpowiedzieć - parsknął śmiechem
Waren. - Widzisz co mi się stało w twarz? Wyobraź to sobie... budzisz się rano w lesie i nie
pamiętasz jak się tu znalazłeś. Następnie dochodzisz z powrotem do własnego miasta i
widzisz, jak na twój widok dzieci uciekają z krzykiem.
Drzewiecki pozostał niewzruszony. Nie zadrżała mu nawet dłoń, w której cały czas
spoczywał chłodny pistolet.
- A potem... - ciągnął Waren - …a potem idziesz do domu i przyglądasz się swojej
twarzy. A raczej temu co z niej zostało. I jedyne co pamiętasz... to te pojebane sny, które
śniłes w ciągu nocy. Sny i nic więcej. Powiedz mi, Drzewiecki... potrafisz mi to wyjaśnić?
Podobno jesteś ekspertem od snów...
- Zastanówmy się przez moment, Waren. Śniłeś, że znów pieprzysz moją żonę? zapytał cicho Drzewiecki.
- Co?
- Zapytałem, czy śniłeś o tym, że znów zgwałciłeś moją żonę.
Polityk zawahał się ale tylko przez chwilę.
- Tak - odparł. - Tak, śniłem o tym. Miała ten cholerny rowek między piersiami.
Kusiła mnie... była uwodzicielską małą dziwką - roześmiał się, jakby z wielkiej ulgi, że
wreszcie komuś powiedział, o dręczących go erotycznych snach, nawet jeśli miałby to być
jego śmiertelny wróg, Adam Drzewiecki.
Profesor nie skomentował wyznania. Zapytał jedynie:
- A ty?
- Co ja?
- Zgwałciłeś ją, Waren?
Dziurawa morda polityka wykrzywiła się w rubasznym uśmiechu.
- Waliłem ją aż hurczało, spociłem się cały jak świnia! - zarechotał Urban Waren,
na chwilę zapominając o wszystkich problemach. - Mój Boże, los nagrodził cię naprawdę
piękną żonką, nie ma co... ta jej fantastyczna dupeczka...
Profesor wyglądał jakby ostatkiem sił hamowal wszystkie swoje emocje.
- Zabiłeś Alice Davies? - zapytał jedynie, starając się oddychać głęboko.
465
- Nie przyszedłeś tu na rozpytki, Drzewiecki. Ale skoro i tak jeden z nas ma dzisiaj
zginąć, a drugi prędzej czy później i tak niedługo umrze... - przyjrzał się badawczym
wzrokiem całej swojej bandzie żołnierzy-amatorów - Tak. Zabiłem Alice Davies, a
wcześniej pieprzyłem twoją piękną żonę. I to w twoim własnym domu, rozumiesz?
Kilku mężczyzn spośród bandy Warena parsknęło stłumionym śmiechem. Za to
Urszula Waren wyglądała na taką, która miała za chwilę zapaść się pod ziemię z
poniżenia.
- Apteka - odparł suchym głosem Drzewiecki. - Powiedz mi o aptece.
- Też moja robota - wzruszył ramionami Waren - A ściślej rzecz biorąc robota
panów, z którymi od jakiegoś czasu bardzo dobrze mi się współpracuje - otoczył
skinieniem ręki wszystkich zgromadzonych Cyganów.
- Dobrze ci się współpracuje z Cyganami? - zapytał profesor - Na tyle dobrze, że
zabiłeś jednego z nich?
Urban Waren rozszerzył wargi w milczeniu.
- Co on powiedział? - zapytał jeden z Cyganów, mierzący z lufy karabinu w żwir.
- Właśnie... - odezwał się drugi, stojący przy toyocie. - Polityku, czy to prawda?
- Co prawda? - Urban Waren jeszcze przez chwilę próbował zgrywać idiotę.
- Ten człowiek zabił waszego brata, Harima! - wykrzyknął Adam Drzewiecki.
Gdyby nie okoliczności, z całą pewnością lekko by się uśmiechnął. Noblista nadal celuje
do siebie z broni. To co stało się później, tylko pozornie i z perspektywy osoby trzeciej
mogło wyglądać na totalny chaos. Kto wie, może z początku faktycznie tak było. Oto
rozwścieczeni starzy Cyganie, Bogur i jego brat Mahurb już celują bronią swojego szefa
w... swojego szefa, czyli Urbana Warena.
- Zabiłeś Harima, synu kurwy?! - wrzeszczy studwudziestoletni Bogur,
wymachując bronią - Odpowiadaj natychmiast, zabiłeś Harima, tak czy nie?!
W konsekwencji, już po kilku, może kilkunastu milisekundach dziennikarze
Borysewicz i Bilderberg mierzą już w stronę starych Cyganów, a młodzi Cyganie, to
znaczy Farim i nastoletni Ramon kierują broń dokładnie w kierunku... dziennikarzy.
- Niech mi ani jeden, kurwa, nie mruknie! - wreszczy Borysewicz, barczysty
Rosjanin, którego burmistrz Waren poznał wiele lat temu, podczas pracy w Służbie
Bezpieczeństwa - Ktokolwiek z was się ruszy, brudne skurwysyny... - znacząco zamachał
lufą karabinu.
Całego obrazu absurdalnej parady broni pod domem Drzewieckiego dopełniła już
po chwili... Urszula Waren, która wyciągając zza pazuchy płaszcza niewielkich rozmiarów
damksą berettę kieruję ją, bez zbędnych ceregieli, we własnego męża.
- Ty żałosny skurwysynu! - wydziera się w niebogłosy gruba orka.
466
- Zgwałciłeś moją żonę i zabiłeś mojego najlepszego pracownika, Harima
Oraczko... - Adam Drzewiecki mówił głosem, który być może mógł być traktowany jako
"opanowany", ale już na pewno nie "spokojny".
- ZABIŁEŚ HARIMA, SKURWIELU! – wrzeszczał Bogur.
- Wrobiłeś mnie we włamanie do własnej apteki... - ciągnął dalej Drzewiecki. Cały
czas miał władzę nad Urbanem Warenem i to właśnie pozwalało mu mówić swobodnie.
Pistolet, który przystawił sobie do czoła, odbierał Warenowi możliwość zastrzelenia go
osobiście, tak więc popełniający hipotetyczne samobójstwo Drzewiecki, stał się w pewien
pokręcony sposób nietykalny.
- ZABIŁEŚ NASZEGO BRATA! ZABIŁEŚ NASZEGO BRATA!
- Dlaczego mielibyście mu wierzyć?! - wrzasnął Urban Waren czując, że z sekundy
na sekundę traci kontrolę.
- NIKT JUŻ CI NIE WIERZY, TY ŻAŁOSNY SKURWYSYNU! - ryczała czerwona z
wściekłości Urszula Waren. Na miejsce prywatnej bitwy Urbana i Drzewieckiego została
przywiezona siłą. Gdy tylko Urban Waren zorientował się, że jego gruba żona
Cóż, może wyrównam dziś więcej niż jeden rachunek - pomyślał Waren, kątem oka
przyglądając się w szybie okiennej odbiciu swojej gnijącej twarzy.
- Co teraz zrobisz? - zapytał burmistrza nastoletni Ramon. On też miał w ręku
broń. I był wściekły jak każdy inny.
- Rozegram partię poza konkursem. Panowie, proszę o chwilę spokoju, to moja
prywatna sprawa... - odrzekł burmistrz i zrobił wreszcie to, o czym marzył odkąd tylko
poślubił tłustą Urszulę Waren. Pociągnął za spust, ale nie w stronę Drzewieckiego. Kula
rozszarpała mózg grubej żony burmistrza w ciągu ułamków sekund. Wystrzał, zagłuszony
odgłos rozłupującej się czaszki, a potem eksplodująca, tłusta głowa - oto co udało się
zarejestrować większości spośród zgromadzonych, w tym także Jackowi i Annie, których
krzyk przerażenia został zagłuszony przez grube szyby okienne z hartowanego szkła.
To zdumiewające w jak krótkim czasie może rozpętać się w dowolnych
okolicznościach prawdziwe piekło. Wystarczy tylko trochę broni, kilka wrogich sobie osób
i mnóstwo nerwów, aby już po chwili posesja profesora Drzewieckiego zamieniła się w
obraz prawdziwej rozpaczy. Oto stary Bogur i jego niewiele młodszy brat Mahurb
strzelają bez opamiętania w stronę Urbana Warena. Bez chwili zawahania wykorzystuje
to profesor Drzewiecki, który cudem unikając jednej a potem drugiej kuli, świszczącej mu
nad głową i cudem omijającej jego własną, cholerną aortę, wbiega z powrotem do willi i
rygluje za sobą drzwi.
Burnfield, Julia i Anna Kamińska obserwują jednak wszystko to, co dzieje się
potem. A był to najprawdziwszy armageddon.
467
Strzelają już wszyscy, odgłosy wystrzałów zlewają się w jedną, przepotężną serię,
raz po raz przerywaną krzykami i tupotem nóg. Kule Bogura i jego cygańskiego brata
omijają jakimś cudem burmistrza Warena, który zdaje się tego nie zauważać, całkowicie
pochłonięty zniknięciem swojego śmiertelnego wroga.
- WYŁAŹ TY CHOLERNY TCHÓRZU, WYPIERDALAJ Z TEGO SWOJEGO
DOMKU, ŻEBYM MÓGŁ DOKOŃCZYĆ TO, CO TY...
Następuje seria pocisków wystrzeliwanych w stronę cygańskich starców.
- STRZELAJ DO TEGO STAREGO CYGANA, BILDERBERG, STRZELAJ, ZANIM
ZABIJE NASZEGO SZE... - pierwszy dziennikarz GRR 1 w całej krótkiej historii
golgockiej rozgłośni radiowej, redaktor Borysewicz nie kończy ostatniego zdania w życiu.
Kula wystrzelona z pistoletu nastoletniego Ramona przeszywa jego głowę na wylot. Kiedy
dziennikarz pada martwy na żwirowy podjazd, Ramon zaczyna krzyczeć:
- ZABIŁEM GO! ZABIŁEM GO! ZABIŁEM! To za Harima! To za naszego Harima!
- ODCIĄGNIJ STĄD RAMONA, TY STARY PIERDOLCU! - wrzeszczy Bogur do
brata, tylko na moment przestając strzelać w stronę Urbana Warena, który odruchowo
zasłaniając gnijącą głowę rękoma, rzuca się w krzaki ozdobne przy fasadzie budynku.
Młodszy o dwadzieścia lat Mahurb walcząc sam ze sobą wreszcie opuszcza lufę karabinu i
biegnie w stronę śmiertelnie bladego Ramona, który w ich oczach stał się prawdziwym
mężczyzną, a we własnych mordercą. Ramon był jednak w błędzie krzycząc o Harimie,
zemsta nie została jeszcze dokonana i stary Bogur o tym wiedział. Dlatego nie przestawał
strzelać w stronę krzaczastej kryjówki burmistrza Warena, który w tym samym czasie
czołgał się po ziemi, rozdzierając swój smoking w kilku miejscach na raz i modląc się o to,
aby przed śmiercią zdołał dorwać w swoje miejsce profesora Drzewieckiego, który w jego
przekonaniu zniszczył mu życie.
Ciało Urszuli Waren zalewa krwią żwirowy podjazd Adama Drzewieckiego. To
naprawdę niesamowite jak wiele krwi jest w stanie wytrysnąć na ziemię z jej ogromnego,
martwego ciała. W przeciwieństwie do niej, ciało Borysewicza nie wylewa z siebie ani
kropli krwi, nie zmienia to jednak faktu, że na terenie należącym do Drzewieckiego
rozegrały się już kolejne dwa morderstwa.
„Zabiję cię, cholerny skurwysynu!” - pomyśleli jednocześnie Urban Waren, myśląc
o Drzewieckim, Bogur myśląc o Warenie, podobnie jak Adam Drzewiecki w środku willi, a
nawet zasłaniający Ramona własnym ciałem Mahurb, kierujący swoje myśli w stronę
Bilderberga, który miał wobec niego... dokładnie takie same intencje. Oto jest obraz
prawdziwej ludzkiej nienawiści, takiej w której prawie wszyscy strzelają do wszystkich, a
nie wynika z tego nic, z wyjątkiem dwóch trupów leżących na podjeździe.
468
Kto wpadł na jednoczących wszystkich pomysł, aby podłożyć ogień pod wielki dom
Adama Drzewieckiego? Na pewno nie był to Urban Waren, który docierając na czworaka
do końca krzaczastego skwerku pod samymi oknami willi, stwierdził, że oddalił się od
strzelaniny na bezpieczną odległość, a potem podniósł nieśmiało gnijącą głowę i... znalazł
się twarzą w twarz z Anną Kamińską.
Mówi się, że uśmiech rozjaśnia. I choć kobieta była za szybą, to uśmiech ropiejącej
mordy Urbana Warena w żadnym wypadku nie był rozjaśniający. Był pełen mroku i
czarnej satysfakcji gwałciciela.
- Cześć, suko - powiedział tylko, a potem przyłożył lufę pistoletu do okna i
wystrzelił, a Anna Kamińska znalazła się w piekle.
Na szczęście trwało to tylko chwilę, to niewątpliwa zasługa grubych kuloodpornych
szyb, które noblista kazał wymienić w całej willi, gdy tylko ataki na jego osobę nasiliły się
w Golgocie. Anna Kamińska uważała ten pomysł za niedorzeczny, tłumacząc mężowi, że
nigdy, ale to nigdy nie mogą pozwolić sobie na zastraszenie. Teraz, choć była niewierząca,
dziękowała Bogu, że znalazł dla niej tak mądrego męża, jak Adam Drzewiecki.
Ten ostatni już po sekundzie od wystrzału znalazł się koło wrzeszczącej ze strachu i
płaczącej Kamińskiej. Całkowicie zdezorientowany i ogłuszony wystrzałem z własnego
pistoletu Urban Waren przygląda się swojemu śmiertelnemu wrogowi tylko przez
sekundę. Nie marnuje kolejnych nabojów, widzi przecież siateczkę skruszonego, ale nie
dziurawego, kuloodpornego szkła, które zdaje się szydzić z jego wystrzałów.
- Ty - pokazuje palcem na Drzewieckiego. - I ja! - wskazuje na siebie - To nie
koniec, Drzewiecki!
Po czym znika z pola widzenia.
Dokładnie w tej samej chwili Adam Drzewiecki, gospodarz atakowanego domu
zdaje sobie sprawę, że jego domostwo płonie.
2.
- Wschodnia część domu płonie! Musimy załóżyć maski przeciwgazowe! - krzyczy
Drzewiecki, a Anna musi przyznać, że pierwszy raz od bardzo dawna, widzi w oczach
swojego męża determinację, w której zakochała się wiele lat temu. Nie ma pojęcia o co
chodzi mężowi i nawet nie pamięta, czy sama podjęła tę decyzję, czy też automatycznie
powiedziała:
- Jack! Idź do piwnicy i przynieś cztery maski! Są na półce, w samym kącie
pomieszczenia pod wschodnim skrzydłem!
469
Zszokowany całą sytuacją Jack wstaje i zaczyna iść, jak przez sen, w stronę
wskazywaną przez rękę Anny.
- Biegiem, Jack!
Jak zaprogramowana na komendę maszyna, Jack zaczyna biec, aby po chwili
zniknąć z pola widzenia. Po minucie, może dwóch, wraca, trzymając w ręku cztery czarne
maski przeciwgazowe.
- Pozostałość po służbie wojskowej... - mówi Drzewiecki.
- Byłeś w wojsku?
- Nie, dlaczego?
Jack postanawia nie drążyć tematu, zresztą i tak nie ma na to czasu. W czasie,
kiedy on zajęty był gorączkowym poszukiwaniem masek ochronnych, Adam Drzewiecki
rozpracowywał niewielkich rozmiarów puszkę, stojącą na stolę.
- Załóżcie je. Pani też, pani Hauptmann - rzecze z ogromnym szacunkiem w stronę
Julii Hauptmann - Obiecuję, że porozmawiamy na każdy temat, jaki tylko się pani
wymarzy, kiedy tylko cały ten bałagan dobiegnie końca. Oczywiście, zakładając, że
przeżyję.
Julia Hauptmann przeszła przez prawdziwe piekło dla duszy, ale nie mogła się
lekko nie uśmiechnąć.
- Dziękuję, panie profesorze.
Noblista nie odwzajemnił uśmiechu.
- Rozsiejemy tu halucynogenne opary! - oznajmił, rozwiewając wszelkie
wątpliwości - Ktokolwiek wejdzie do domu, po minucie pogrąży się w prawdziwym
szaleństwie!
Burnfield nie był wcale pewien, czy to dobrze czy źle.
- No dobrze i co potem? - zapytał, pełen wątpliwości dziennikarz. - Będziemy
czekać w nieskończoność?
- Zbiegniemy stąd, kiedy tylko będzie się dało - odrzekł profesor, wyglądając
ostrożnie przez okno.
Samochody oprawców stały jak gdyby nigdy nic, podobnie jak martwe ciała grubej
Urszuli Waren i jednego z dziennikarzy GRR 1.
Co robi martwy dziennikarz w takim miejscu jak to? - zapytał się w myślach
Drzewiecki, z niedowierzaniem myśląc o tym, jak wielki wpływ na tych wszystkich ludzi
zdobył burmistrz miasteczka, który teraz, gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli,
ucieka na piechotę jak najdalej stąd, na dodatek bezczelnie poprzysięgając zemstę.
Pytanie nie miało jednak sensu. Co ktokolwiek z nich, ludzi którzy przecież mają swoje
życia, swoje cele i obowiązki, priorytety i godność, robi w tym miejscu?
470
Czy po prostu wszyscy skręciliśmy w niewłaściwą stronę dzisiejszego poranka? zapytał się profesor, ale kolejny raz nie otrzymał odpowiedzi.
Atakujący klinikę zniknęli, a przynajmniej nie byli widoczni z okien tej strony
wielkiej willi. Willi, której cała wschodnia część była pochłonięta przez ogień.
- Mamy jeszcze trochę czasu, zanim budynek spłonie - powiedział Drzewiecki, w
zasadzie niewzruszony idącym z dymem, własnym dobytkiem - Mam nadzieję, że uda
nam się przemknąć niezauważonym, kiedy zapadnie zmrok.
Burnfield pomyślał, ze jeśli mają zamiar czekać tyle czasu, to nie będzie mowy o
żadnym zmroku - płonący w całości wielki dom profesora i jego żony będzie służył jako
najlepsze źródło światła w promieniu stu kilometrów.
Nie powiedział tego na głos.
Jack nie pamiętał jak długi czas spędzili siedząc w milczeniu i pełnym niepokoju
wyczekiwaniu. Skrzydło domu cały czas płonęło. Wybiła północ, a wiedzieli o tym tylko
dlatego, ze w pewnej chwili odezwały się wszystkie zegary w domu... a przynajmniej
wszystkie, których jeszcze nie strawił ogień. Halucynogenne opary wydobywajace się z
puszki profesora spowiły już pół domu. Szara poświata przypominała trochę mgłę...
chociaż być może to para, która osadziła się na masce Burnfielda powodowała, że nie
widział on własnego wyciągniętego na wprost ramienia. Na razie byli tu względnie
bezpieczni, ale stało się jasne, że to kwestia minut, nie godzin, zanim będą musieli się stąd
ewakuować.
Dom Drzewieckiego płonął już w zasadzie jednym wielkim płomieniem. Profesor
wyglądał jednak na niewzruszonego i Burnfield długo nie mógł zrozumieć skąd w
naukowcu tak wielki spokój - w końcu z dymem idzie dorobek całego życia noblisty, a on
nie robi nic, aby tą sytuację opanować. Przypomniało to dziennikarzowi dlaczego
zainteresował się profesorem Adamem Drzewieckim: właśnie z powodu jego
kompletnego odcięcia się od rzeczywistości, puszczania płazem wszystkich oszczerstw,
jakimi go obrzucano, a także dużo z prostszej przyczyny, najzwyklejszego w świecie
ignorowania wszystkich mrocznych plotek na temat jego osoby.
Zobacz dokąd go zaprowadziło takie myślenie - odezwał się głos w głowie
Burnfielda, jednak tym razem miał on pewność, że należy on wyłącznie do jego. Mondoe
był w tej chwili gdzieś daleko, być może nawet postanowił odczekać trochę czasu przed
kolejnym atakiem. Albo miał nadzieję na to, że w jego wielkim dziele zniszczenia wyręczy
go Urban Waren ze swoją bandą.
Być może tak było, kto wie. Kolejnym rzeczywistym wspomnieniem był moment, w
którym profesor wyszedł na chwilę z pokoju, a kiedy wrócił oznajmił w kilku prostych,
pozbawionych emocji słowach, że dom jest już nie do odratowania, skrzydło domu
471
przestało istnieć, i że należy rozpocząć ewakuację. Za oknami było już zupełnie ciemno,
ale wszyscy zgromadzeni wewnątrz widzieli pomarańczową łunę ognia rozświetlającą
podjazd i samochody należące do wroga. Julia Hauptmann i Anna Kamińska przyglądały
się ognistej poświacie w solidarnym milczeniu. Jack nerwowo poprawiał zapięcie swojej
maski, kiedy usłyszał stłumiony głos Drzewieckiego:
- Będziemy musieli stąd zniknąć, i to w przeciągu dziesięciu minut.
- Wiesz jak to zrobimy, kochanie? - zapytała Anna, przerywając swoje
wielogodzinne milczenie.
- Nie całkiem, ale wiem jak wydostać się z domu - odparł naukowiec, przyglądając
się ciemnym oczom swojej pięknej małżonki. - Przejdziemy przez piwnicę i wyjdziemy z
drugiej strony budynku, wejściem kuchennym dla służby.
- Adamie, nie wydaje ci się, że oni tylko na to czekają? - zapytał zaniepokojony
Burnfield. Ostatnią rzeczą na jaką miał ochotę była wymiana otwartego ognia podczas
pośpiesznego opuszczania płonącego budynku.
- O tak... - odparł bez wahania profesor. - Tyle, że nikogo z nich nie ma już na mojej
posesji.
- Jak to? - zdumiał się Burnfield.
- System monitoringu milczy i pozwól, że z góry uciszę twoje obawy... - rozłożył
ręce Drzewiecki. Maska przeciwgazowa w niczym nie ujmowała mu autorytetu i władczej
postawy, prawdziwej i odważnej, a nie obłudnej i kłamliwej jak w przypadku burmistrza
Warena, który Bóg jeden wie gdzie jest w tej chwili. - Kiedy przyjechali tu swoimi
samochodami, brzęczyk przy monitorach oszalał i mrugał jak opętany przez kilka
godzin... no cóż, zgasł kilkanaście minut temu.
- Jesteśmy sami? - zapytała Julia.
- Och, nie sądzę - odparł szczerze noblista. - Wydaje mi się, że czają się tuż za
płotem.
- Czy masz więcej niż jeden pistolet?
- Nie. I nie wiem też dokąd dokładnie idziemy.
Stało się jasne, że o ile byli względnie bezpieczni wewnątrz budynku, nawet
płonącego, to z chwilą jego opuszczenia stają się zwierzyną, prawdopodobnie otoczoną
przez łowczych. Julia Hauptmann przełknęła ślinę - na pewno nie tak wyobrażała sobie
rozwiązanie wszystkich jej problemów, której naobiecywał jej, Boże dopomóż, senny
papież. Jack zbladł, przyglądając się Adamowi Drzewieckiemu, który właśnie rozpoczął
ostatnie sześć godzin swojego życia. Anna Kamińska wyglądała na szczerze ubawioną
absurdem tej sytuacji. Taką ją zapamiętał Burnfield: przepełnioną absurdalną radością,
która dawała o sobie znać niepokojącym, głośnym śmiechem.
472
- Adamie...
- Ruszajmy - odparł jedynie profesor, nie patrząc Jackowi w oczy. Jego myśli były
już pochłonięte czymś innym... i chyba właśnie wtedy pomyślał pierwszy raz o krokach i
kamieniach milowych.
- Ktoś będzie musiał wziąć mnie na ręce - rzekła Anna, ale Drzewiecki natychmiast
zaprotestował.
- Weźmiemy nosze - oznajmił. - Jack byłbyś łaskaw mi pomóc?
- Oczywiście - rzekł Burnfield idąc za Drzewieckim w stronę piwnicy.
Drzwi dla służby otworzyli trzy i pół minuty później, nieśmiało i jakby w
zwolnionym tempie, wypatrując poruszających się cieni i śladów stóp dosłownie
wszędzie, tylko nie tam, gdzie faktycznie były. Halucynogenne opary wydostawały się
teraz z budynku kolejną drogą ujścia, jaką sami stworzyli. Wychodząca jako pierwsza
Julia Hauptmann poczuła, że drżą jej ręce - oto dzierżyła w dłoniach najprawdziwszy
pistolet, który z niezrozumiałych dla niej przyczyn przypadł właśnie jej. Choć była żoną
policjanta, a broń w jej domu nie była niczym egzotycznym, to jednak nie potrafiła dobrze
strzelać, a jedynym uzasadnieniem jakie usłyszała, były słowa Drzewieckiego:
- Jack i ja będziemy nieść moją żonę na noszach. Ani on, ani ja nie mieliśmy nigdy
bezpośredniej styczności z bronią. Jeżeli umie pani nacisnąć ten spust... - wskazał nań
swym palcem - ...to równie dobrze to właśnie pani może nas ubezpieczać.
A ona tylko kiwnęła głową, myśląc o szwajcarskich gwardzistach i ambulansach
mercedesa.
Pierwszym odcinkiem ich trasy ucieczki było dotarcie do tylniej bramy, która była
nazywana bramą w zasadzie bez wyraźnej przyczyny. Kiedy potykając i ślizgając się po
mokrej trawie pokonali truchtem całą długość trawnika przeoranego przez krety, Jack
pomyślał, że prawdopodobnie suną teraz prosto na uzbrojonych Cyganów, albo na
Urbana Warena, czającego się gdzieś w krzakach, za niewielkich rozmiarów furtką.
Nigdzie nie dostrzegł jednak żadnych śladów obecności wroga - choćby strzępka ubrania,
naboju, albo czekokolwiek innego. Może to własnie ten fakt dodał mu otuchy.
- Adamie... - rzekł Burnfield, kiedy jakimś cudem dotarli do małej furtki przy
płocie - Powiedz, czy masz jakiś pomysł na to... gdzie w zasadzie idziemy?
Profesor Drzewiecki nie odpowiedział od razu, w milczeniu przyglądając się swojej
płonącej willi. Wielki płomień ogarnął już całe golgockie domostwo noblisty, a dach zaczął
się kruszyć, jak gdyby był zrobiony z tektury, i już po chwili zapadł się całkowicie do
wewnątrz rezydencji. Domostwo profesora oficjalnie przestało istnieć.
- Mam pewien pomysł... - odrzekł naukowiec. Przez chwilę Jack pomyślał, że jak na
bezdomnego Adam Drzewiecki zachowuje się nad wyraz racjonalnie, oczywiście nie
473
powiedział tego jednak na głos - Obejdziemy lasem moją posesję, a potem przejdziemy
wzdłuż drogi do miasteczka. Nie uprzedzałem mojego przyjaciela o naszej wizycie, ale
dam głowę, że cała Golgota o niczym innym nie mówi, jak tylko o moim płonącym domu
na wzgórzu...
W tej samej chwili coś poruszyło się w krzakach, coś co było zaledwie metr, może
osiemdziesiąt centymetrów od lewej ręki Jacka Burnfielda. Dziennikarz wrzasnął
przerażony i w tej samej chwili wydarzyły się dwie rzeczy: Julia Hauptmann wystrzeliła z
pistoletu, a spomiędzy zarośli jak oparzony wybiegł nie kto inny, a... Gerard Keppler.
- Ja cię żesz pierdolę! - zaklął, wyskakując zza krzaków jak oparzony i nic
dziwnego, w końcu strzelano do niego z ostrej broni. - Czy wyście w tym miasteczku,
wszyscy się z chujami na głowy pozamieniali?! Kurwa, ludzie...
I tak dalej, i tak dalej, w charakterystycznym dla Gerarda wulgarno-patetycznym
stylu, całkowicie niedorzecznym, biorąc pod uwagę wyjątkowe okoliczności, w jakich się
wszyscy znaleźli.
- Kim jesteś?! - warknęła Julia Hauptmann, nie przestając mierzyć do biednego
Gerarda z pistoletu Adama Drzewieckiego - Powiedz kim jesteś! I chcę widzieć cały czas
twoje ręce!
Ta kobieta ma całe tony policyjnych genów we krwi - pomyślał wtedy Jack,
przyglądając się całej scenie z łomoczącym w piersi sercem.
- Spokojnie, paniusiu, tylko spokojnie! - Gerard wyciągnął obie dłonie w
pojednawczym geście.
- Powoli z łapami! - krzyknęła Julia, wymachując bronią. Burnfield miał nadzieję,
ze obejdzie się bez wystrzału i modlił się o to widząc, że obie dłonie kobiety drżą, jak od
zimna i lada chwila dojdzie do prawdziwego nieszczęścia.
- To Gregory, człowiek, który uciekł z Jednostki Centralnej - wyjaśnił Drzewiecki,
skinięciem głowy nakazując Jackowi, aby jego wzorem delikatnie posadził nosze z jego
żoną na ziemi.
W tej samej chwili spojrzenia Gerarda i Drzewieckiego spotkały się.
- TY! - ryknął Gerard, a oczy prawie wyszły mu z orbit, tak bardzo przeraził go
widok noblisty. - To TY! Ty kazałeś mnie badać w tej swojej popieprzonej Jednostce!
Doktor Śmierć, nie kto inny! Co ja ci zrobiłem, ty cholerny skurwysynie?! No co?!
- To nie żaden Gregory, Adamie. A ty się uspokój, Gerardzie! - wykrzyknęła leżąca
na noszach Anna Kamińska, a Julia natychmiast pomyślała o Vito Varticiellim, z którym
biegła, trzymając w dłoniach podobne nosze, przez pół Watykanu, aż do apartamentów
Ojca Świętego. Słowa Kamińskiej podziałały jak machnięcie różdżką: kiedy tylko
474
pijak-uciekinier zdał sobie sprawę, że własne oczy go nie oszukują, i że faktycznie widzi
przed sobą nie kogo innego, a żonę noblisty, momentalnie się uspokoił.
- Anna! - ucieszył się Keppler. - O mój Boże, Anna Kamińska! Co ty tu robisz,
kochanie?
Jack wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Drzewieckim.
- Wy się znacie? - zapytał wreszcie profesor.
- Też pytanie! - żachnęła się Anna. - Oczywiście, że sie znamy, Adamie! Gerard
niejednokrotnie odwiedzał mnie w klinice, kiedy ty zwoziłeś nagrody z całego świata!
- Poznaliśmy się, kiedy poszedłem do tej waszej kliniki z uprzejmym zapytaniem o
jakąś flaszencję... - zaczął wyjaśniać Gerard. - Anna otworzyła mi drzwi, mimo, że nigdy
wcześniej nie widziała mnie na oczy. Anioł nie kobieta, panie Śmierć, anioł prawdziwy
powiadam...
Adam Drzewiecki miałby zszokowany wyraz twarzy, gdyby nie to, że był
zszokowany od dłuższego czasu, więc nic się nie zmieniło.
- Anno, kochanie... czemu mi nie powiedziałaś? - zapytał wreszcie.
- Nie wiesz o mnie wszystkiego kochanie... - odparła Anna i to był koniec rozmowy,
przynajmniej jeśli chodzi temat jej znajomości z Gerardem Kepplerem. - Powiedz mi za
to… czy Gerard stał się pacjentem w Jednostce?
Nie było sensu ukrywać prawdy.
- Tak, kochanie. Panie Gerardzie, może pan mi wierzyć, albo nie, ale nie miałem
wpływu na to, kto pojawi się jako pacjent w mo... w Jednostce. To Amerykanie zwozili mi
pacjentów...
- ...a pan żeś nie pytał skąd są, no pewnie, bo co by to wielkiego naukowca
obchodziło, nie? - żachnął się Keppler, przyglądając się czubkom swoich butów.
- Musi pan wiedzieć, panie Gerardzie, że to ja dziś pana uwolniłem z komory ciągnął Drzewiecki - Nic mnie nie usprawiedliwia, ale proszę tylko, aby miał to pan na
swojej uwadze.
- Na mojej uwadze... - Gerard wyglądał na mile połechtanego słowami profesora Panowie i panie, skoro już się spotkaliśmy... nie ma ktoś z was jakiejś flaszeczki?
Oto cały Gerard, człowiek, który nie zmieni się nigdy - pomyślała Kamińska.
- Musimy się zbierać! - ocenił Drzewiecki, ignorując pytanie Kepplera - Cholera,
nie mam pojęcia w którą stronę...
- Zaprowadzić was? - zapytał natychmiast Keppler.
- Nonsens, nawet nie wie pan dokąd...
- Znam te cholerne lasy jak własną kieszeń, panie noblisto - zaperzył się pijaczyna.
- Nie wiem dokąd chcesz pan sobie łazić, ja na pana miejscu gasiłbym własną chatę, no ale
475
co ja tam wiem, głupi pijak... tak więc mów pan prędko, dokąd chcecie się udać, a ja wam
pomogę, oczywiście za drobną opłatą... - to mówiąc kilkakrotnie przytknął dwa palce do
szyi, na znak międzynarodowego gestu alkoholizowania się do upadłego.
- Załatwione - usłyszeli głos Anny płynący prawie z samej ziemi. - Gerardzie,
proszę nam pomóc w dostaniu się do miasteczka. Idziemy do domu nauczyciela.
- Do Feliksa? - uradował się Keppler, a szczery, niemalże dziecinny uśmiech
rozświetlił mu twarz, na samą myśl o poczciwym Psorze. - Do Feliksa Pata?
- Do tego samego. On również jest moim przyjacielem.
- To wspaniale! Chodźcie, ekipa! Lecimy w dół, do miasteczka!
To mówiąc obrócił się natychmiast i powędrował w ciemność.
Zdumiewające, że dalsza część wyczerpującej półtoragodzinnej drogi przez ciemny
las minęła w tak szybkim czasie. To chyba adrenalina dodawała im wszystkim skrzydeł,
bo kiedy kroczyli po urwistym, zalesionym zboczu, niezmiennie kierując się w dół, w
stronę Łęgów, Jack mógłby przysiąc, że cała droga zleciała jak z bicza strzelił, w ciągu
paru minut. Tak czy siak, Burnfield nie mógł nie być pod wrażeniem, gdy wreszcie,
niedostrzeżeni przez nikogo i mijając newralgiczne punkty na mapie miasta, takie jak
ratusz, GRR 1, czy komisariat policji, dotarli przed dom Psora.
- Pozwólcie, że zapukam! - ukłonił się Gerard i zamaszystym krokiem wszedł na
werandę. Trzy ciche stuknięcia w drzwi wystarczyły, aby po kilku sekundach drzwi
małego domku wolnostojącego otworzyły się nieśmiało. Zza niewielkiej szpary spoglądaly
na nich dobrotliwe oczy nauczyciela.
- Gerardzie! - powitał przyjaciela Feliks Pat - Co cię... przepraszam, co was
sprowadza o tak późnej porze? Mogę wam jakoś pomóc?
- Feliksie, kochany Feliksie... - uśmiechał się Gerard. - Pamiętasz, jak mówiłeś mi,
że chciałbyś jeszcze w swoim życiu dokonać czegoś niezapomnianego.
- Pamiętam.
- No to masz okazję! - rozradował się Keppler - Tych państwa szuka całe cholerne
miasteczko. Z tego co zdążyłem się zorientować, to cała ta banda ma na pieńku z policją,
naszym łysym burmistrzem, jego żoną, Cyganami, Amerykanami i chyba tylko Bóg wie z
kim jeszcze!
- Nie mogłeś zachęcić mnie bardziej... - uśmiechnął się krzywo Feliks, przyglądając
się przybyszom. - Witam, panie profesorze. Widzę, że przybył pan do mnie z małżonką?
Adam Drzewiecki jako bezdzietny naukowiec nigdy nie poznał nauczyciela z
tutejszej szkoły i szczerze mówiąc, miał głębokie obawy, czy Feliks Pat nie zatrzaśnie im
drzwi przed nosem.
Tak się jednak nie stało.
476
3.
- Mówcie, mówcie, proszę państwa, byle nie wszyscy na raz, lecz po kolei powiedział Feliks Pat, gdy już wszyscy trzymali w dłoniach po kubku gorącej herbaty z
mlekiem - Czy ktoś może mi wyjaśnić, co sprowadza panią profesorową z mężem... ukłonił się z szacunkiem w stronę Kamińskiej i Drzewieckiego - ...oraz amerykańskiego
dziennikarza, panią Hauptmann i ciebie Gerardzie, w samym środku nocy, do mojego
domu?
- Kłopoty, Feliksie - oparła natychmiast Anna Kamińska, będąca w półleżącej
pozycji na kanapie w salonie. Siedziała tam z Julią Hauptmann, która podtrzymywała
głowę aktorki z każdym kolejnym łykiem ciepłego napoju. - Nasz dom płonie właśnie w tej
chwili, podpalony przez Warena i Cyganów. Byli tam także Bilderberg i Borysewicz z
GRR…
- To straszne!
- Owszem.
- Dlatego nigdy nie słucham tej popieprzonej stacji, ani nie głosuję na Warena... odparł Feliks, jednak bardziej do siebie, niż do niej - Filip Mauss jest jeszcze do
zniesienia, ale to co oni wszyscy wyprawiają z tym miasteczkiem, gdy już dorwą się do
głosu... panie Burnfield, czy mógłby pan z łaski swojej zgasić światło i zasunąć firany?
- Oczywiście - to mówiąc Jack wstał i natychmiast spełnił prośbę Psora. Nauczyciel
nie był głupi, wiedział, jak wielkie kłopoty może przyciągnąć jedyne palące się światło w
okolicy, w miejscu tak gorliwie przeszukiwanym, jak Golgota w tej chwili.
- Szukają nas wszyscy, ludzie Warena, on sam, Amerykanie, z którymi zerwałem
współpracę, a także Cyganie, choć do nich nie mam absolutnej pewności - rzekł
Drzewiecki po dłuższej chwili milczenia - Panie Pat, wybaczy pan moją bezczelność, ale
nerwy mam już w strzępach... czy mógłbym tu zapalić?
- Oczywiście, panie profesorze - odparł nauczyciel. - Popielniczka stoi na
kredensie. I jeśli to nie problem, proszę mi mówić po imieniu.
- Naturalnie, Feliksie. Mam na imię Adam - ukłonił się noblista.
- Cała przyjemność, et cetera, et cetera. Ja też poproszę fajkę, Adamie - rzekł
Feliks, natychmiast schodząc z oficjalnego tonu - Nie paliłem od pięciu lat, ale Bóg mi
świadkiem, to co wyprawia się w tym cholernym miasteczku przekracza wszelkie normy.
Nikt spoza miasta jeszcze się nie zainteresował, co tu się, kurwa, wyprawia? Panie
wybaczą moją wulgarność...
- Nie przejmuj się, Psorze.
477
Feliks uśmiechnął się dobrotliwie.
- Nikt nie zainteresuje się tym, co dzieje się w Sarbinowych Dołach, bo Urban
Waren odciął miasteczko od świata - wyjaśnił Burnfield - Osobiście jestem przekonany, że
jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Tym bardziej dziękujemy za udzielenie schronienia.
Ratuje nam pan życie...
- Mam na imię Feliks.
- Ratujesz nam życie, Feliksie - poprawił się Burnfield, ale ten tylko machnął ręką.
- Nonsens. Każdy na moim miejscu zrobiłby dokładnie to samo. A teraz
powiedzcie... Waren naprawdę ma aż taką władzę, żeby odciąć Golgotę od świata?
- UWAGA! KTOKOLWIEK WIDZIAŁ MORDERCĘ ADAMA DRZEWIECKIEGO,
JEGO ŻONĘ ANNĘ KAMIŃSKĄ LUB DZIENNIKARZA AMERYKAŃSKIEGO SIŁĄ
PRZETRZYMUJĄCYCH
JULIĘ
HAUPTMANN
ZOBOWIĄZANY
JEST
DO
NATYCHMIASTOWEGO WYJAWIENIA ICH LOKALIZACJI!
- Jezu drogi, co to? - zapytała Julia Hauptmann, totalnie zaskoczona rozlegającym
się przez megafon donośnym głosem.
- Poszukuje nas całe miasto - wyjaśniła Anna Kamińska i znów zaniosła się tym
swoim szaleńczym śmiechem - Adamie, jak sądzisz, jak wiele czasu minie zanim...
Dalszy ciąg wypowiadanego przezeń zdania utonął w decybelach emitowanych z
megafonu na dachu starej jetty. To Andrzej i Junior Hauptmannowie wszczęli
poszukiwania, słusznie zakładajac że grupa profesora Drzewieckiego będzie się kierować
w dół zbocza, do Golgoty.
- POWTARZAM, PORWANO ŻONĘ KOMENDANTA TUTEJSZEJ POLICJI,
POSZUKUJEMY SPRAWCÓW, PROFESORA DRZEWIECKIEGO, JEGO ŻONY, ORAZ
AMERYKAŃSKIEGO DZIENNIKARZA O NIEUSTALONEJ TOŻSAMOŚCI!
- Nazywam się Jack Burnfield, do cholery - mruknął cicho "amerykański
dziennikarz o nieustalonej tożsamości", ale nikt go nie usłyszał.
- Mój Boże, kochani, jest gorzej niż myślałem! - wykrzyknął Feliks, obawiając się,
że lada chwila ktoś załomocze do drzwi, a on sam będzie musiał chować swoich gości,
niczym Żydów przed gestapowskim patrolem. - Starajcie się zachowywać jak najciszej,
błagam, może po prostu przejadą bokiem...
- PORWANO ŻONĘ KOMENDANTA ANDRZEJA HAUPTMANNA, NAZYWA SIE
JULIA HAUPTMANN, MA METR SIEDEMDZIESIĄT DWA WZROSTU...
Ku wielkiej uldze wszystkich zgromadzonych, głos zaczął się oddalać.
- Dobry Boże, co tu się dzieje? Adamie, musiałes naprawdę zajść tym wszystkim
ludziom za skórę... - wysapał wreszcie Feliks, ocierając pot z czoła i nadając swojemu
478
głosowi w miarę normalny ton - Co takiego zrobiłes, że wszyscy w miasteczku aż tak
bardzo cię nienawidzą?
- Nic - odparł noblista jak dziecko.
- Prowadzisz terapię na swoich pacjentach! - wykrzyknął Jack. - Opracowałeś
senny roztwór, mieszankę farmaceutyczną, to chyba poprawna odpowiedź, czyż nie?
Anna Kamińska znów zaczęła się śmiać. Kompletnie zdezorientowany Burnfield
przygląda jej się przez kilka sekund w milczeniu. Nie ma pojęcia o co jej znowu chodzi.
W tym samym momencie Adam Drzewiecki postanowił, że skoro zostało mu tylko
kilka godzin życia, to jest winien swoim przyjaciołom parę słów prawdy.
- Kochani, Jack... kolejny raz jestem wam winien dwa słowa wyjaśnienia
- Znowu?! - nie wytrzymał Jack, uderzając pięścią w stół - Na miłość boską,
człowieku, kiedy odkryjesz na stół wszystkie swoje karty i przyznasz się, że sekrety to
najgorsza rzecz, na jaką możesz sobie pozwolic w takim miejscu jak to?!
- Uspokój się, Jack, to nie pora na wybuchy złości... - starał się opanować sytuację
Gerard, ale dziennikarz nawet na niego nie spojrzał.
- Jestem zbiegiem, ściga mnie policja, chce mnie zabić pół tego cholernego
miasteczka, mimo że nigdy w życiu nie widziałem żadnego Urbana Warena, ani
komendanta Hauptmanna na oczy! - krzyczał Burnfield. - Nie mam nic wspólnego z
Jednostką Centralną, cholernymi Cyganami, Amerykanami, Polakami i cholera wie kim
jeszcze!
- Jack, proszę cię o...
- Co ukrywasz? - zapytał po prostu dziennikarz. Wpatrywał się w Drzewieckiego z
taką siłą, że profesor musiał spuścić wzrok.
- Mój roztwór... to znaczy... ty nie jesteś od niczego uzależniony, Jack. Cały czas
nosisz w sobie objawy syndromu odstawienia kokainowego, ale w gruncie rzeczy już z
tego wychodzisz. I dzięki Bogu...
- Nie jestem uzależniony? - powtórzył Burnfield i tym razem to on miał zamiar się
zaśmiać. Jakoś nie przeszło mu to przez gardło, więc dodał po prostu: - Człowieku, ręce
mi się trzęsą na myśl o tym, że mógłbyś odciąć mnie od tego swojego roztworu! Nie
potrafię skupić się na niczym innym, niż tylko na tej twojej diabelskiej substancji, a ty mi
mówisz, że nie jestem od niej uzależniony?!
- To glukoza - odparł po prostu Drzewiecki i te właśnie dwa słowa spowodowały, że
Burnfield prawie spadł z krzesła, na którym siedział - Mój roztwór nigdy nie był i nie
będzie niczym innym, niż tylko roztworem glukozy. To najzwyklejsze w świecie placebo,
rozumiesz, Jack?
479
- Placebo? - powtórzył Burnfield - Chcesz mi powiedzieć, że uzależniłem się od
czegoś... co nie istnieje?
Oszukał cię.
Nie, nie oszukał, po prostu kolejny raz zataił fragment rzeczywistości, nie pokazał
ci całej prawdy, po prostu...
Zrobił cię w chuja. Po prostu cię oszukał.
Nie! Na pewno nie, na pewno miał jakiś ważny powód, dla którego nie wyjawił mi
prawdy o swoim "narkotycznym" roztworze! Pragnąłem go, nie pytałem o nic więcej,
tylko go pragnąłem, bo chciałem znaleźć się w świecie marzeń, bez żadnych ograniczeń...
przecież mu zaufałem, zaufałem Drzewieckiemu, do cholery!
To błąd. Nie powinieneś. On cię oszukał.
W takim razie co tu robię?! Czego jeszcze szukam wśród ludzi, którzy za chwilę
zostaną postawieni przed sądem, za morderstwa, porwania, podpalenie i Bóg jeden wie co
jeszcze? Nie lepiej będzie wstać, pożegnać się, a potem, pomyślmy... UŁOŻYĆ SOBIE
SWOJE WŁASNE PIEPRZONE ŻYCIE?
- Jack...
- Nie.
- Jack...
- NIE!
- Proszę...
- Roztwór nie istnieje?
- Istnieje, ale nie ma żadnych właściwości medycznych - odrzekł Drzewiecki - Jack,
posłuchaj... to było niezbędne dla dobra terapii. Nie pozwoliłbym na narkotyzowanie
moich pacjentów, a wszystko czego pragnąłeś w momencie przybycia do mnie, to po
prostu kolejny magiczny proszek, który w niezrozumiały dla ciebie sposób odmieni twoje
życie na lepsze. To całkiem oczywiste, Jack, zważywszy na to, co stało się przed twoim
przyjazdem do Polski...
- Cynthia... - szepnął Burnfield, nieświadom tego, że przypatrują mu się wszyscy
zgromadzeni w domu Feliksa.
- Jack, nie czuj się oszukany - rzekła łagodnym głosem Kamińska - To nie zła wola
zaprowadziła mojego męża ku temu, aby zatajać przed tobą, że roztwór to tak naprawdę
woda z cukrem.
To niesamowite, jak odmienną barwę głosu potrafi mieć ta kobieta, gdy akurat nie
rechocze tym swoim przerażającym śmiechem - pomyślał wtedy Burnfield.
480
- Nikt w tym pomieszczeniu nie jest przeciwko tobie, Jack - powiedział Psor i
łagodnie położył Burnfieldowi dłoń na ramieniu - Ręczę za tych ludzi, choć osobiście
znam tylko panią profesorową i Gerarda.
- Nie możesz wiedzieć przez co przeszedłem! - wybuchnął Burnfield, a potem ukrył
twarz w dłoniach, bo przecież nie chciał, aby kolejny raz oglądali go jak płacze. - Nie masz
prawa mówić mi, co zasługuję na moją wiedzę, a co nie, Drzewiecki!
- Nie, Jack. Nie mam - potwierdził noblista.
- Wszystko to kłamstwo? - zapytał wreszcie Burnfield, gdy pozwolił sobie na
odkrycie dłoni z zaczerwienionej twarzy - Wszystko co przeżyliśmy, Auschwitz, Nowy
Jork... wszystko to nigdy nie istniało?
- Ależ oczywiście, że istniało, Jack - odparła Kamińska, na powrót zmieniając
podejście Burnfielda do świadomego snu. W końcu uprawiali razem seks, to już coś
znaczy - Mówiłam ci, rozmawialiśmy o tym. To, że pewne rzeczy istnieją tylko w twojej
głowie w żadnej mierze nie znaczy, że nie są prawdziwe.
- W takim razie jak odróżnić sen od rzeczywistości? - zapytał Jack. - Wszystko mi
się pierdoli. Wszystko.
Profesor westchnął ciężko. Znał ból Burnfielda aż za dobrze.
- Kolejny raz przepraszam, że cię w to wszystko wplątałem, Jack. Naprawdę, z
całego serca cię przepraszam.
Po czym zamilkł i pozwolił aby cisza spowiła cały salonik Feliksa Pata na długie
minuty.
Ciszę przerwało rozpaczliwe ujadanie psa. Brzmiało to tak, jak gdyby zwierzę
broniło swojego terenu za wszelką cenę, z całych sił i najgłośniej jak potrafi obszczekując
kogoś... lub coś, co przybyło bardzo niedaleko domu Feliksa. Pies ujadał i ujadał, pieniąc
się i pewnie skacząc na wszystkie strony, szczerząc ogromne kły - przynajmniej tak
wyobrazili to sobie wszyscy zgromadzeni w małym salonie Psora.
W tej samej chwili rozległ się dźwięk wystrzału. Julia Hauptmann odruchowo
wbija wzrok w pistolet Drzewieckiego, który położyła na kredensie Feliksa. Oczy kobiety
są już wielkości dwóch monet. "To nie ja!" - zdaje się mówić jej przerażony wzrok.
Rozlega się cichy, nieludzki pisk, a potem... cisza.
- Co to by...
Ciii! Palec Drzewieckiego przy jego ustach jasno dał do zrozumienia Jackowi, że
owszem, spełniają się właśnie ich najgorsze obawy. "Zachowajcie ciszę, a być może uda
nam się jeszcze wyjść z tego wszystkiego obronną ręką" - to właśnie wyczytał Burnfield w
jedynych oczach, które dostrzegł w ciemności, w oczach noblisty.
481
W jaki sposób Jack Burnfield uświadomił sobie, że to co stoi za drzwiami na pewno
nie jest człowiekiem? Cóż, przede wszystkim należy wiedzieć, w jaki upiór za drzwiami
wkroczył do ich kryjówki. Jack Burnfield zobaczył tylko cień, a jednak wiedział już w jakiś
irracjonalny sposób, że to cień nazistowskiego potwora skrzypiącego teraz swoimi
długimi pazurami w drzwi. Sekundę później usłyszał w swojej głowie głos:
Otwórz mi drzwi.
NIGDY!
Otwórz drzwi.
- NIE! - krzyknął na głos Jack, czując już, że bestia za drzwiami dobiera mu się do
głowy. Z całych sił skupił się na widoku swoich nóg, twardo stojących na ziemi. Jestem u
Feliksa Pata, jestem u nauczyciela, u nauczyciela, z Drzewieckim....
- OTWÓRZ DRZWI, JACK!
Jack nie usłyszał tego tylko w swojej głowie, chociaż w chwili kiedy
niespodziewanie zerwał się na równe nogi, podbiegł do drzwi i chwycił za klamkę był
przekonany, że tak jest. Usłyszeli to jednak wszyscy i właśnie wtedy zorientowali się, że z
Jackiem dzieje się coś niedobrego.
Cholerna racja, z Burnfieldem było już bardzo, źle. Spocony i walczący z własnymi
myślami Jack trzymał rękę na klamce, a dłoń drżała mu pod wpływem jakiejś nieznanej
mu dotąd sił

Podobne dokumenty