Błażej Piątek
Transkrypt
Błażej Piątek
1 2 3 BŁAŻEJ PIĄTEK Golgota 2013 4 BŁAŻEJ PIĄTEK Golgota Korekta: Hanna Rydian Ilustracje i okładka: Błażej Piątek Puszczykowo 2013 Druk i oprawa: P.H.U Multikram ul. Mławska 20D 87-500 Rypin Alternatywne zakończenie: www.golgota.com.pl Copyright © 2013 by Błażej Piątek All rights reserved. 5 BŁAŻEJ PIĄTEK Golgota Spis treści: I Koniec i początek ............................................................................................................... 9 Iniuria – prolog .............................................................................................................. 11 1. Mortifer ...................................................................................................................... 30 2. Homicidium ................................................................................................................ 55 3. Ś.M.J .......................................................................................................................... 57 4. Psyche .......................................................................................................................... 70 5. Aucupatio ....................................................................................................................80 II Mimoza ......................................................................................................................... 107 6. Golgota ..................................................................................................................... 109 7. Ars magica ............................................................................................................... 160 8. Captiuncula ................................................................................................................175 9. Vide cor Meum ........................................................................................................ 180 10. Animus ................................................................................................................... 215 11. Pons asinorum ........................................................................................................ 225 12. Deductus ................................................................................................................ 259 13. Apocalypsis ............................................................................................................ 291 14. Ayahuaska .............................................................................................................. 325 6 Spis treści: 15. Inferimum .............................................................................................................. 362 16. Generał Mondoe .................................................................................................... 370 III Gnicie ......................................................................................................................... 393 17. Julia Hauptmann ................................................................................................... 395 18. Sacrum profanum .................................................................................................. 424 19. Limuzyny i pickupy ................................................................................................ 451 20. Grób ....................................................................................................................... 483 21. Feliks Pat .................................................................................................................517 Epilog ........................................................................................................................... 522 IV Historie golgockie ...................................................................................................... 526 Pocałunek na dobranoc ............................................................................................... 528 Cyrk .............................................................................................................................. 541 7 Podziękowania: T o niesamowite, że marzenie o "Golgocie" właśnie się spełniło. Razem osiągnęliśmy cel, ponad 500 stron naszego wyśnionego horroru. Możemy ze stuprocentową satysfakcją podziękować sobie nawzajem. Oczywiście znaczy to tyle, że nadszedł czas, aby wymienić z osobna wszystkich, którzy okazując naprawdę potężną dawkę życzliwości, zaangażowania i ciekawości, przyczynili się do ukończenia opowieści o małej polskiej mieścinie, która skrywa ogromną i zupełnie ponadczasową siłę, w zasadzie kompletnie nieznaną człowiekowi. Siłę podświadomości. „Golgota” nie stała by się powieścią internautów… bez internautów. Z tej właśnie przyczyny chciałbym podziękować wszystkim bez wyjątku użytkownikom serwisu wykop.pl, których cenne uwagi i spostrzeżenia przyczyniły się bez cienia wątpliwości do udoskonalenia naszej wspólnej powieści. Dziękuję współautorom: janyx, kseri14, jowellla3. Kochani, fragmenty, które napisaliście, dopełniły wizję "Golgoty" o pomysły, na które nigdy w życiu bym nie wpadł. Za to należą się wam najszczersze podziękowania. W tym miejscu osobne słowa wdzięczności należą się Hannie Rydian, która z zapałem przeprowadziła pierwszą korektę maszynopisu o objętości kilkuset stron. Ogromnie dziękuję mojej rodzinie. Nie sądzę, aby udało mi się kiedykolwiek odpłacić wam w pełni, za całą dobroć, jaką codziennie mnie obdarowujecie. Mamo, Tato Olgo... przyjmijcie moje wyrazy wdzięczności! Dziękuję moim przyjaciołom, których pomoc jest równie nieoceniona: Damianowi Grzybkowi za czas spędzony w Kotlinie Kłodzkiej, Piotrowi Zarembie za wspólne pisanie na działce, Maciejowi Alabie za wszystkie niepoliczone rozmowy, Janowi Mazurkowi za zaangażowanie. Dziękuję też Mateuszowi Brodziakowi, któremu zawdzięczam pomysł na to, aby uczynić „Golgotę” powieścią internautów, Mikołajowi Włódarskiemu za prawdziwie sąsiedzką przyjaźń, a także Ani Rychlik za wszystkie przyjacielskie rady, Sandrze Annie Sierant niezmiennie zainteres[owanej tematem książki, Marinie Kozikowskiej za rozmowę nad Wartą, siostrom: Ani i Gosi Marciniak za inspirującą ciekawość, Natalii Zimoń za wsparcie, oraz Klaudii Karasińskiej, pierwszej fance „Golgoty” na Facebooku. Przyjaciele, żaden z was nigdy nie powiedział "nie da się". Da się i wy wiedzieliście o tym od początku. Błażej Piątek, Puszczykowo 2013 r. 8 9 Część I Koniec i początek Kochanie Ty moje, jesteś tu ze mną Miłością poranną trafiasz w dnia sedno Czy mógłbym Cię prosić o pocałunek? Będący sennym dnia mego zwiastunem. Świadomy sen i opisane na łamach powieści metody wprowadzania się w stan świadomego śnienia są potwierdzonymi naukowo faktami, w przeciwieństwie do budzącej liczne kontrowersje techniki wyjścia z własnego ciała podczas snu, zwanej OOBE. Naukowcy cały czas badają sen świadomy, jako metodę leczenia we współczesnej psychiatrii. 10 Prolog Iniuria „Jeśli kto władzę cierpi, nie mów, że jej słucha; Bóg czasem daje władzę w ręce złego ducha” ~ Adam Mickiewicz 31 grudnia 1998 roku, Siedemnaście minut po szóstej rano. Dzielnica Hamptons, Nowy Jork „ 1. Grudzień zaatakował nas najmocniej. Demon śmierci przybył do nas niezapowiadany, szerząc wśród nas śmierć, niczym epidemia tajemniczej, tropikalnej choroby. Któregoś dnia wydawało nam się, że temperatura spada niemal z minuty na minutę. Wiecznie świszczący wiatr u jednych wywoływał tylko depresję. Wszyscy pozostali byli bliscy szaleństwa. Rozpaczliwe próby wydostania się z tego piekła oznaczały dla nas karę śmierci głodowej, z wyziębienia, na skutek pobicia lub pogryzienia przez psy. Ośnieżony Blok 11, widoczny doskonale ze wszystkich zachodnich okien naszego „domu”, wchodził w skład kilkunastu podobnych, wybudowanych w ten sam sposób budynków i baraków.” Stara kobieta przerwała pisanie, w zamyśleniu wyglądając przez okno. Śnieg, śnieg, śnieg, nic tylko śnieg. I zimno. Takiej zimy nie było już dawno, Bóg jej świadkiem, że przenikliwy chłód prawie łamał jej kości. Cisnęła wypisanym długopisem przez otwarte okno balkonowe. 11 Z jej ogromnej sypialni na drugim piętrze pięknej rezydencji widać było bogate Hamptons, nowojorską dzielnicę bogaczy, która nieśmiało budziła się do życia. Zimowe słońce przebijało się z wysiłkiem przez ciężkie granatowe chmurzyska. Panowała burzowa atmosfera, a w powietrzu dało się odczuć charakterystyczne elektryzowanie. W takich miejscach jak Pinberry Street 4041E odczuwano takie chwile jako prawdziwy koszmar. W końcu nadejdzie cholerna burza. Staruszka kroczek za kroczkiem dotarła do szafki po drugiej stronie sypialni, gdzie prawie na pewno leżał ostatnio jakiś długopis. Byleby tylko sprzątająca Juanita nie położyła go w gabinecie Stanleya, pomyślała starsza pani. Wędrówka na przeciwległy kraniec ogromnej willi byłaby dla niej prawdziwym koszmarem. Szczególnie teraz, szczególnie rano. Wtedy słońce oświetlało wszystkie zdjęcia jej męża Staszka, na każdej ścianie ogromnego domu. W każdym miejscu inne wspomnienie: Staszek na harleyu, Staszek i ona w objęciach na punkcie widokowym w Wielkim Kanionie, Staszek głaszczący psa, Staszek z Johnnym Cashem w Las Vegas… A ona, oglądając mimowolnie te fotografie na ścianach, tak bardzo chciała, choć na pięć sekund wrócić, razem z mężem, do czasów z tych wspomnień! Oddała by wszystko za chwile, w których jej kochany mąż odwiedzał ją w snach – to jej wystarczyło, wtedy rozmawiała z nim o śmierci, a on mówił jej, żeby się nie bała. Te chwile minęły. Staszek nie żyje, niemądra starucho! – słyszała rankiem głos rozsądku, dzień w dzień ten sam, coraz bardziej oskarżycielski. Staruszka budziła się codziennie o szóstej nowojorskiego czasu, jak z zegarkiem w ręku i nie potrafiła zrozumieć jak można marnować dzień na przewracanie się z boku na bok, albo wylegiwanie się do dziewiątej. Nawet w tak zimne dni jak dziś, do jasnej cholery! – myślała siwowłosa dama, dumna ze swojego polskiego pochodzenia Gloria Burnfield. Newton przecież powiedział: ciało w spoczynku pozostanie w spoczynku! Popatrz na swoich meksykańskich ogrodników. Całe życie siedzą na trawniku w cieniu drzewa i palą skręty, nawet się z tym specjalnie nie kryjąc. Drogi Boże, chroń mnie przed zgorzknieniem, błagam nie pozwól mi za bardzo nimi gardzić! – myślała, nienawidząc wszystkich ludzi świata już od samego rana. Widziałem tę rozgoryczoną życiem panią tylko dwa razy w życiu. Pierwszy raz spotkałem ją we śnie, i choć na początku była bardzo, ale to bardzo przerażona moją osobą (- To ty! – krzyczała. – Mój Boże, jesteś!) to w końcu i tak opowiedziała mi wszystko. Próbowałem przekonać ją, aby zaczęła mi ufać, albo przynajmniej ufać ludziom, nawet jeśli nawet miałoby się okazać, że jeden na stu z nich to niegodny naszej uwagi idiota, lub jakiś inny bandyta. 12 - Bo ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy, pani Burnfield! – mówiłem. Ale ona nie słuchała. Staruszka wiedziała lepiej ode mnie, co powinna myśleć o innych ludziach. No i o mojej osobie. Krzyczała na mnie, denerwując się i szybko doprowadzając swoje ociężałe starością serce do niezdrowego galopu. Wrzeszczała we śnie. Byliśmy wtedy razem na szczycie góry, wiał świszczący wiatr, a chmury przybrały odcień głębokiej czerni. W każdej chwili miało stać się coś okropnego. W snach takie rzeczy po prostu wiemy. W naszym jedynym wspólnym śnie Gloria Burnfield cedziła ze smutkiem pełne nienawiści słowa, w zasadzie nie do mnie, lecz w bliżej nieokreśloną przestrzeń: - Ludzie, to potwory, nie wszyscy, ale większość, wiesz? Większość tak. Chociaż teraz TO się skończyło, wszystkie te potworności stają się pomału zapomniane… – westchnęła ciężko Gloria. - Ale ty to wiesz prawda? Kto jak kto, ale ty wiesz, że masowe morderstwa mogą w każdej chwili zacząć się znowu. - To raczej niemożliwe, proszę pani – odpowiadam. - Nam też mówili, że to niemożliwe. Nie mieściło nam się w głowach, że człowieka można najpierw zesłać do getta, a potem bydlęcym wagonem do komory, jak chore zwierzę. Zamilkłem. Bo i cóż mogłem powiedzieć? - Nie możesz ufać prawie nikomu, nie po tym co mi zrobili w Europie! – mówiła coraz szybciej i szybciej, naprawdę nie w moją stronę, tylko patrząc pustym wzrokiem na wzgórza, a sen przybierał natychmiast formę niekontrolowanego koszmaru. To takie uczucie, jak patrzeć na mrowisko i nie móc ogarnąć wzrokiem tysięcy mrówek naraz. - Pani Burnfield… - Nie możesz mnie zapewnić, że TO się nie stanie znowu, kimkolwiek byś sobie nie był! – mówiła do mnie Gloria Burnfield, a przerzedzone białe włosy łopotały jej na wszystkie strony targane podmuchami powietrza. – Nie możesz mnie nawet zapewnić, że TO nie trwa nadal. Są miejsca, o których nie mamy bladego pojęcia, prawda? Libia, albo Pakistan. Korea Północna. Nie wiemy co się tam dzieje! I wiesz co? Jest takich miejsc cała masa! A ja wiedziałem o czym mówi i wiedziałem, że ma rację. Na świecie było pełno takich miejsc, gdzie TO działo się nadal. Koszmar trwa dalej i nie pozwala na dalsze rozważania. Wiatr świszcze przeciągle. Już po chwili na senną górę docierają żołnierze. - Nie daj się wykorzystywać ludziom! – to ostatnie słowa staruszki w tym śnie. 13 Potem są już tylko krzyki i hałas. Kilkudziesięciu żołnierzy wreszcie zdobywa szczyt, docierając na miejsce naszego spotkania. Jeden szybki ruch żołnierskiego bagnetu i staruszka pada na ziemię, a krew cieknie jej z piersi. Słyszę przeraźliwy skrzek. I śmiech żołnierza. Przeraża mnie jedno: na twarzy staruszki twarzy maluje się wyraz ulgi. Ale Gloria Burnfield nie umarła naprawdę. Nie mogłem jej na to pozwolić. To, co miała zrobić, nie zostało jeszcze zrobione. Obudziła się więc z tego snu. A po takich snach, jak ten o żołnierzach na górze, budziła się, choć nie z krzykiem to jednak przerażona, nie mogąc uwierzyć, że nadal żyje. A potem, odchodząc od łóżka jak najdalej, siadając na krześle i stukając nerwowo knykciami o blat sekretarzyka (który określała często mianem swojego pisarskiego kącika, pisząc listy do garstki swoich żywych przyjaciół) myślała o śmierci, kolejny i kolejny raz. Pocierała też dłonie w nerwowym przypływie zaangażowania i modliła się szeptem, a jej cichutki głos rozchodził się po ogromnym pokoju, tłumiony przez ściany: – Boże, uchowaj moją zmęczoną życiem duszę… – szeptała cichutko. - Daj mi odwagę, abym mogła zmieniać rzeczy, które mogą być zmienione. Daj mi też łagodność bym mogła akceptować to czego nie mogę zmienić i mądrość abym… ech… zapomniałam. Znów coś mi się pochrzaniło. Wygramoliła się z krzesła przy biureczku i westchnęła ciężko. Znów będzie musiała zażyć swoje leki. Cały koktajl. Jej mąż skrzyczałby ją, że zażywa ich zbyt dużo, oczywiście gdyby żył. Ale nie żyje. Zestaw pigułek na dzisiejszy dzień składał się z porannej porcji kolorowych, amerykańskich antydepresantów, błękitnych leków na serce, żółtych na kwasy żołądkowe, oraz tych wieczornych (po prostu białych) na dobry sen. Cały ten farmaceutyczny popis czekał na nią w lodówce, podobnie jak reszta potężnego zapasu, wystarczającego w zupełności do końca następnego i jeszcze następnego tygodnia. Starsza pani miała nadzieję, że nie zabraknie jej niczego, kiedy będzie wreszcie umierać. Tylko kiedy to będzie, kiedy do ciężkiej cholery? Nafaszerowana lekami potrafiła zaakceptować swoją śmierć. To nic, że akceptacja była kłamliwa, polegała w zasadzie tylko na myśleniu w stylu „jeszcze nie teraz, spokojnie, dzisiaj jeszcze na pewno nie umrę”. Gloria Burnfield myślała, że połykając garściami całe tabletki zdoła odwlec śmierć dzień po dniu, przemknąć jej pod nosem niezauważona i zwyczajnie żyć sobie dalej. Oczywiście wyczekując śmierci, bo przecież wszyscy kiedyś umrzemy, i bojąc się jej każdego dnia. 14 Głupie, prawda? Gloria wiedziała o tym podświadomie. Często kiedy stała w kuchni przed otwartą lodówką i wyjmowała z pudełeczka lekarstwa, dopadały ją myśli prawdziwej narkomanki. Jak dobrze, że istnieją lekarstwa. Jak dobrze, że wpływają na moje myślenie. Bez leków mogłabym… - mój Boże, nie chciała nawet o tym myśleć. Wiedziała, jak bardzo kruche jest jej ciało. Dni każdego z nas są policzone, to pewne, ale kiedy wreszcie się skończą? – myślała. Bała się świata i trudno jej się dziwić. Nie rozumiała wojny w Iraku, jaką prowadził jej kraj; wszak w czasach kiedy ona przeżywała wojnę, śmiertelny wróg był zawsze jawny, groźny, diabelnie realny i jasno określony. To się skończyło, kociaku – usłyszała znów głos kochanego Staszka, zwanego tutaj, na ziemi USA Stanleyem Burnfieldem. - Przychodzą takie czasy, kochanie, że amerykanie już sami nie wiedzą z kim walczą. Gloria Burnfield nie miała się za lekomankę w pełni znaczenia tego słowa, wszak lekarz sam zalecił jej skrupulatne przyjmowanie leków. A ona bardzo lubiła uczucie lekkości po ich zażyciu, tak bardzo lubiła kiedy kręciło jej się w głowie, a oddech stawał się nierówny. Na trzeźwo nie rozumiała nie tylko walki z Saddamem w Zatoce, ale także wielu rzeczy, które pojawiały się we współczesnych Stanach. Każdego dnia było ich coraz więcej. Kiedy była naćpana, mogła być kimś innym. I nie zawracać śmierci głowy. Ale były fotografie. W całym domu, a nawet tutaj w kuchni. Staszek i Gloria przy fontannie di Trevi, Staszek przy lokomotywie na festynie kolejowym w Detroit, Gloria tuląca małego foksteriera. Kiedy zamieszkała tu (jeszcze nie Hamptons, ale jednak już w Stanach) razem z mężem tuż po drugiej wojnie, w 1946 roku, całe to ogromne i dumne państwo wyglądało zupełnie inaczej niż teraz. Gloria tęskniła za czasami, kiedy żarówka świeciła dłużej niż tysiąc godzin, a talerz z obiadem w restauracji nie był wielkości kołpaka samochodowego. - I najświętsi chrońcie dlaczego jest tak, że wszyscy ludzie prowadzą wyścig na szczyt? Na szczyt nie prowadzi się wyścigu, tylko się go zdobywa tak, czy nie, psia jego mać?! – wydzierałby się Stanley. On wiedział, kiedy jest nie tak. - Och Stanley, mój Staszku… ty cholerny tetryku! – westchnęła Gloria Burnfield z wielką miłością, a lodówka z otwartymi drzwiczkami chłodziła jej twarz. Oczywiście nikt nie odpowiedział. 15 2. - Juanita, ty szalona dziwko! Uważaj trochę! – powiedział ze złością i o wiele za głośno Pablo Cortez, dwudziestoczteroletni właściciel firmy CZYSTY PABLO Cleaning Service. – Nie machaj tymi tłustymi łapami! Jeszcze nas zobaczy! Otwarta dłoń, z której dostał w twarz od swojej dziewczyny, szybko ostudziła jego emocje. Prawie spadł na ośnieżoną ziemię, przez tę pojebaną sukę! - To ty chciałeś sobie pooglądać tę starą Polkę, zboczony durniu! – syknęła sprzątaczka, Juanita Perez, prywatnie i od miesiąca jego narzeczona. Stali razem na drabinie, opartej przy ścianie budynku, a kiedy ona krzyczała na niego, on gapił się na jej wielki, wypięty tyłek, choć opakowany w grube, zimowe spodnie, to wyglądający smakowicie, nawet na wysokości kilku metrów nad ziemią. – Mało ci seksu, napalony pajacu? - Po prostu się zamknij, zamknij! – syczał Pablo Cortez. – Nie masz pojęcia o co chodzi! - A o co chodzi? Skończyły ci się pornusy, stary onanisto? Pablo miał ochotę ją kopnąć. Niech się zamknie, niech po prostu zamknie ten dziób, nie ma pojęcia co się dzieje, a terkocze jak zepsuta kosiarka. Chodzi o milion dolarów! Milion! - Jesteś taka głupia! Nawet nie wiesz, że chodzi o dziennik... –wyjaśnia wreszcie od niechcenia. - Dziennik? – powtórzyła. - Jej dziennik! – mówi z dumą - Wiesz w ogóle, co to jest dziennik? - Nie denerwuj mnie paniczu Pablo Armando Cortez! Nawet nie próbuj, rozumiesz?! – zaczęła prawie krzyczeć, stojąc na drabinie o kilka stopni wyżej od niego. – Masz mnie za idiotkę? Oczywiście, że wiem co to jest dziennik! Po co ci on, do cholery? Drabina zachwiała się niebezpiecznie, kiedy Juanita zaczęła się wściekać. Niezłe widowisko, pomyślał Pablo Cortez. – Para meksykańców, stojących w Sylwestrowy poranek na drabinie przy oknie, w Hamptons. Dziwne, że nie przybył jeszcze policyjny oddział SWAT. - Nie oglądasz telewizji, chica? – zapytał Pablo swoją kochankę. - Nie wiesz kim jest twoja pani Burnfield, której myjesz codziennie gacie? - To wdowa po Stanleyu, właścicielu serwisów samochodowych Burnfield‟s. Jest strasznie dziwna. I wiesz co? Nie zawsze się myje, brudaska! Musi do niej przychodzić ta prawie-pielęgniarka Karen… - Nie o to pytam. Myślisz, że ty będziesz w stanie się myć w jej wieku, kretynko? – spytał retorycznie. - Chodzi mi o to kim była dawniej, kiedy nie mieszkała w Stanach! 16 - A kim była, powiesz mi wreszcie? - To uciekinierka! Prawdziwa uciekinierka! – prawie wykrzyknął Pablo, z entuzjazmem gestykulując i puszczając drabinę. – Pisali o tym dzisiaj w Washington Post! Jest najstarszą żyjącą uciekinierką w Stanach! Juanita prawie się roześmiała. - Jaka uciekinierka, co ty pieprzysz, Cortez? – postukała się knykciem w czoło. – Ona? Jak jakaś Gloria D.B. Cooper, tak? - To uciekinierka z obozu, kretynko, prawdziwego obozu śmierci! - Co? – bąknęła tylko. – Myślisz, że w to uwierzę? Jezu, ty naprawdę tak myślisz… ty serio wierzysz w to, co mówisz! Panie, och Panie, proszę daj mi siłę, bo zaraz mu przypierdolę! - Juanita, posłuchaj choć raz! Wszyscy mieli gdzieś to jej pisanie, no nie? Mówiłaś mi o tym, pamiętasz? Dziwactwo starszej pani – rozkręcał się Pablo. - A teraz? Nie mam pojęcia co ona tam wypisuje, w tym swoim śmiesznym pamiętniczku, ale Bóg mi świadkiem, od dzisiaj ten dziennik jest wart z milion, albo dwa. Milion dolarów, rozumiesz? Wiesz co by się stało, gdyby ten dziennik przypadkiem, no wiesz… zaginął? - PABLO CORTEZ, TY ŻAŁOSNY KLEPTOMANIE-ONANISTO! – ryknęła na cały głos Juanita, trzęsąc drabiną. - Ciiii! Zamknij się, mała! Powiedz mi lepiej, kiedy babcia kładzie się spać. Weźmiemy jej ten dzienniczek i spadamy do LA! Świst! Dostał to na co zasłużył. Pantofelek spełnił swoją funkcję doskonale, kiedy przy kontakcie z twarzą sprzątacza spowodował, że puścił on drabinę i zrobił odruchowy krok do tyłu. Spadł na twarz z wysokości pięciu metrów. Tylko idioci zadzierają z meksykańskimi kobietami. 3. Gloria Burnfield nie słyszała upadku Pabla Corteza z drabiny, nie słyszała nawet Juanity krzyczącej na niego i wyzywających go od pojebanych chciwych kretynów, już po zejściu na ośnieżony trawnik. Starsza pani miała już dziewięćdziesiąt lat i w wolnym czasie myślała o śmierci, nie zwracając uwagi na to, co się wokół niej dzieje. Uwielbiała też narzekać. Podobnie jak Stanley w ostatnich latach życia, nie potrafiła zdobyć się na empatię w stosunku do niektórych ludzi, ot choćby tych wiecznie rozmawiających przez swoje telefony komórkowe popaprańców wszelkiej maści. Ci durnie, przeważnie rodowici Amerykanie, zachowywali się w taki sposób, jak gdyby samo już posiadanie tego elektronicznego wynalazku dawało powód do traktowania ludzi z wyższością. 17 Jej samotne myśli natychmiast, i bardzo ochoczo, obrały kurs „narzekanie”. Starsza pani nie zdała sobie nawet sprawy z tego, że ta właśnie jedna, dość przygnębiająca w swoim wydźwięku myśl, nadała kierunek ostatniemu dniu jej życia. Cała naprzód! „Biedni, błądzący w swym żałosnym życiu kretyni, utrzymywani przy życiu radosnymi kłamstwami swoich szefów!” - myślała, słysząc w głowie głos nieżyjącego męża. Dźwięk jego słów, niosący się w jej umyśle, był tak doskonale wyraźny, jak gdyby to naprawdę krzyczał jej mąż Stanisław, zwany Stanleyem. Prosty, choć dumny mechanik samochodowy polskiego pochodzenia, który później, w dobrych czasach, stał się właścicielem międzystanowej sieci warsztatów samochodowych Burnfield‟s, był w tym niezły. – Cholerni, amerykańscy yuppies! Żyjący przez całe życie w przekonaniu, że słowa „przedstawiciel handlowy” jeszcze komukolwiek imponują! Ale nie dostaną nas, nie damy się! Jesteśmy dumnymi Polakami, i mamy swoje własne przekonania, czyż nie? Rosnące podatki dla właścicieli dużych firm? Po moim cholernym trupie! Po trupie… Zmarły mąż, podobnie jak ona, był polskiego pochodzenia. I znalazł się w kraju Washingtona zupełnie przypadkiem. Dlaczego przyjechali do USA? Nie jest to w tej chwili istotne, w żadnej mierze romantyczne, ani tym bardziej górnolotne. Przybyli tu razem, statkiem. Tak się po prostu stało i już. Wtedy się poznali i zakochali, a polskie nazwisko Stanisława Płonieckiego stało się amerykańskie, gdy celnik portowy, wraz z urzędnikiem do spraw emigrantów, zechcieli popisać się fantazyjnym tłumaczeniem, i faktyczne popisali się: Stanley Burnfield, brzmiało swojsko i bardzo dobrze. Prochy umęczonego życiem starego Stanleya rozrzucone zostały na plaży przy Lighthouse Point w stanie Floryda, jego ulubionym miejscu w całym USA. Nieco egoistyczne z jego strony… cholerny zgredzie, nie pomyślałeś o swojej starej żonie! – staruszka nigdy więcej, poza ceremonią rozrzucenia prochów na palmowej plaży, nie zdobyła się na to, aby dotrzeć, choćby jeszcze ten jeden jedyny raz, w to piękne miejsce. Stanley-Stanisław był jednak żywy w jej pamięci, wbrew temu, co próbowała wmówić jej odwiedzająca ją każdego dnia niedoszła pielęgniarka, młodziutka Karen Westley. Oprócz sprzątającej w domu Juanity i lokaja, którego imienia Gloria za nic w świecie nie potrafiła wymówić, więc nazywała go po prostu Starym Zgredem Alfredem, piękna Karen o urodzie dziecka stanowiła ostatnią z trzech osób, które służyły staruszce do samego końca. 18 Ale Karen Westley nigdy nie poznała męża Glorii, nie mogła, bo gdy umierał, ona była ledwie nastolatką, zapewne obściskującą się na tylnej kanapie ogromnego volvo, należącego do jednego z napastników szkolnej drużyny futbolowej. Mimo to, bezczelna prawie-pielęgniarka usilnie próbowała wpoić swojej pani, jak wielkie znaczenie ma jej pamięć o zmarłym mężu. - Pamiętaj o swoim mężu, kochanie. Karen wie co mówi, naprawdę! – mówiła, pomagając Glorii wejść do wanny w ogromnej, luksusowej łazience. - Nie pozwól by umarł w twojej głowie. Nie pozwól! – mówiła do niej, starej kobiety, Amerykanka o urodzie dziecka. Na dodatek w diablo irytujący sposób, z charakterystycznym dla Amerykanów przejściem na „ty”. Czasem staruszce wydawało się, że śliczna Karen ma ją za idiotkę, na dodatek idiotkę będącą już jedną nogą w grobie, albo w pierwszej fazie stężenia pośmiertnego. Czuła się wtedy okropnie. To wszystko nie miało tak wyglądać. Życie płata figle i nie zawsze posuwa się do przodu, prawda? Czasem po prostu zatacza kręgi. Jej syn, o którego istnieniu Gloria Burnfield nigdy nie zapomniała, pozostawał nieuchwytny, choć ona wiedziała, że nie opuścił jeszcze Nowego Jorku, był gdzieś całkiem niedaleko. A jednak jej kochany pierworodny, Jack Burnfield, pozostawał odcięty od zdziwaczałej starej matki. - Bo i kto chciałby kochać taką zmęczoną życiem staruchę? Mgła narzekania przykryła jej umysł kołderką otępienia. Zapytacie pewnie: „to znaczy?”. Jak to, jeszcze macie czelność?! Tak właśnie odpowiedziałaby wam kobieta, gdyby zdała sobie sprawę, zapewne ze śmiertelnym w skutkach przerażeniem, że słyszymy każdą jej myśl. Gloria nie wiedziała, że jej wspomnienia uciekinierki z obozu zagłady, zmieniły się dzisiejszego poranka w towar wart miliony. Pisała terapeutycznie, aby do końca nie oszaleć. Właśnie tego się bała, tej kołderki. I musiała pisać, czasem wręcz nie lubiła tego nie robić. Wszystko, byleby nie myśleć o Jacku. Znów usiadła przy stoliku pisarskim. Przygotowująca się do pisania ostatniej części swoich wspomnień Gloria Burnfield zamknęła oczy. Wiedziała, że jej rozmowa ze Staszkiem-Stanleyem, wyglądałaby dokładnie w następujący sposób: - Jack to, Jack tamto! – krzyczałby Staszek, wymachując nieco zbyt energicznie rękoma w nerwowym przypływie gestykulacji. - On odszedł, przeniósł się na Queens, lata na haju z jakimiś podejrzanymi typami, wiedziałaś o tym? Synalek ma nas w dupie, woli latać za kurwiszonami i wciągać kokainę z desek barowych kibli! - On bierze? – zapytałaby wtedy. 19 - Gloria, Gloria… - westchnąłby Stanley. - Nie ma chwili, kiedy nie myślałabyś o synku, dorosłym, rozpieszczonym naszymi pieniędzmi facecie, który w pewnym momencie życia po prostu się spakował i wyszedł bez pożegnania – jego fajka zostałaby właśnie nabita kolejną porcją tytoniu, a rozgniewany Staszek szukałby teraz zapałek. Kotku, powiedz… ale tak szczerze, brakuje nam czegoś? - Nie odpowiedziałeś. Powiedz mi, czy on bierze narkotyki? - Tak. Bierze. Na potęgę. - Od dawna? - Wydaje mi się, że tak. Pojechałem z Tomem na Queens, to dobry pracownik i potrafi dochować tajemnicy. Siedzieliśmy w samochodzie pod domem jednej z tych kurewek, które tak uwielbia Jack. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? – westchnęłaby Gloria. - Jack… - Jack to, Jack tamto! – żachnąłby się Stanley. - Był tam, wiesz? Widzieliśmy go, ja i Tom. Mój Boże jaki wstyd… my mamy łapy ubrudzone samochodowym smarem, wypruwamy sobie żyły, aby godnie żyć, a nasz syn chodzi po barach, blady jak śmierć, pod rękę z panienką w skórzanym płaszczyku, mającą na oko jakieś szesnaście lat. Jack i jakaś lafirynda. Całowali się pod wejściem, a ona włożyła mu rękę w spodnie. Na środku ulicy, rozumiesz?! Wtedy Gloria Burnfield na dobre by się rozpłakała. Staszek ma wiele dobrych cech, w gruncie rzeczy wiedziała, że jest lepszym człowiekiem od niej samej, ale jednego nie mogła dostrzec u swojego kochanego męża – jakiegokolwiek współczucia dla staczającego się syna. Pierwsza łza pojawiłaby się, gdy Gloria wyobraziłaby sobie nietrzeźwego Jacka pod jakąś speluną, który nie wiedząc, że jest obserwowany przez ojca, desperacko pragnie być pokochanym, nawet przez jakąś ulicznicę. Łzy kapały by wtedy na dywan, kiedy Gloria Burnfield wyobrażałaby sobie Jacka wkładającego swój język w wargi jakiejś obrzydliwej kurwy, o tak bez wątpienia. Łza za łzą. Kap, kap, kap. Na ten ich cholernie drogi perski dywan. - W porządku, w porządku – szeptałby Staszek przez zęby, gładząc jej policzek, bo gdyby nie to, ona płakałaby jeszcze z dwie godziny, bez cienia wątpliwości. – Jack to cholerny kretyn… nie pozwolę, żebyś płakała przez tego skurwysyna! – zaperzyłby się Stanley. Oczywiście gdyby żył. O tak, jej Stanisław włożyłby rękę w kieszeń i niczym Napoleon Bonaparte mógłby tak gadać godzinami. Jak cholerny cesarz - właśnie w ten sposób irytowałby się jej Staszek, tak jak robił to dzień w dzień, od czasu przybycia do Stanów. Aż do 20 osiemdziesiątego ósmego, kiedy spadł ze skutera śnieżnego w Aspen, łamiąc sobie kręgosłup i umierając w potwornych męczarniach. Szkoda, wielka szkoda. Gloria Burnfield niespodziewanie straciła nagle ochotę na pisanie. Cóż, kaprys starej pani. Kolejny raz wstała i wyjrzała nieśmiało przez okno. Spojrzała w dół. Jej uwagę zwróciła przewrócona na trawniku drabina i ślady stóp na śniegu. Doprawdy, ma rację, ci cholerni ogrodnicy naprawdę przez cały dzień nic nie robią, tylko palą tą swoją śmierdzącą marihuanę gdzieś na jej posesji... Gloria pomyślała, że jeśli nie zapomni, to skrzyczy za to Starego Zgreda Alfreda, i to jeszcze dziś. Na razie jednak postanowiła, że da ogrodnikom szansę na sprzątnięcie drabiny, zanim to ona będzie musiała się tym zająć. Przeniosła wzrok nieco dalej. Na dwupasmowej szosie pod domem sunęło powoli kilka samochodów. Na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Chociaż… niech no tylko kobiecina założy okulary… jakiś mężczyzna szedł pieszo w stronę przystanku autobusowego. Tak, tak szedł, trzymając za rękę najwyżej trzyletnią dziewczynkę. W tym miejscu warto pokusić się o kilka słów wyjaśnień. Gloria Burnfield akceptowała, i to ze smutkiem, tylko jeden jedyny świat - taki w którym nie ma zwyrodnialców, ani mężów bijących swoje żony. O tak, Gloria wiodła smutne, choć idealne życie, gdzie brak wstrzykujących sobie jakieś świństwa ćpunów („Boże, mam nadzieję, że Jack nie bierze heroiny…”), śmierdzących własnymi odchodami żebraków, a przede wszystkim psychopatów. Oni byli najgorsi, wariaci i psychopaci. W Stanach prawie każdego dnia aż huczało od wieści, na temat masowych morderców, takich najgorszych, pokroju Richarda Kuklinskiego, który zabił w bestialski sposób trzysta osób. Trzysta dusz, na miłość boską! Po tym co było jej dane przeżyć w swojej ojczyźnie, po przeżyciu bezpłatnych wakacji w największym piekle, jakie kiedykolwiek powstało na Ziemi, miała święte prawo do nieufności. Starsza pani wyglądająca przez okno znowu poczuła się tak, jak wtedy, gdy była młodą dziewczyną, wyglądającą przez okno drewnianego baraku KL Auschwitz, i upewniającą się, że może zjeść surowego ziemniaka, którego przemyciła pod więziennym pasiakiem, korzystając z nieuwagi strażników. Facet, którego Gloria Burnfield widziała przez okno, szedł sobie po prostu z małą dziewczynką, a starsza pani w trzydzieści sekund po prostu przyjęła za oczywiste, że to co najmniej onanizujący się Kaligula, pedofil w stanie chorego podniecenia seksualnego, albo skalpujący swe małoletnie ofiary wariat ćpający LSD. Przerażająca szrama na jej poczuciu bezpieczeństwa znów otworzyła się. Mężczyzna, którego widziała, był to 21 całkowicie normalny człowiek. Taki typowy facet, jakich miliony w Nowym Jorku, zapewne odprowadzający swoją własną córeczkę do przedszkola, słuchający jej opowieści o tym, jak to wczoraj ulepiła plastelinowego króliczka o imieniu Zębuś, za którego pani w kuchni dała jej na drugie śniadanie dokładkę ulubionych tostów z jajkiem. To nie są normalne czasy, pomyślała Gloria. W normalnych czasach nie zastanawiałaby się nawet przez moment, czy ten facet to na pewno nie jakiś chory zboczeniec, który zrobi tej dziewczynce... och! Boże, święty Boże! - Święci chrońcie! – wykrzyknęła z trwogą, cały czas wyglądając przez okno. Kiedyś było inaczej, a czasy były spokojne. Od dawna nie żyła jednak w normalnych czasach i nie miała pojęcia, czy trzymający dziewczynkę mężczyzna w okularach zasłaniających pół twarzy i w niespotykanej w tych okolicach koszulce z napisem „GŁOSUJĘ NA BUSHA, A TY?” to aby na pewno nie jakiś ekshibicjonista, pedofil, albo masturbujący się w autobusach zwyrodnialec, jeden z tych, o których każdego dnia ostrzegali ją troskliwi dziennikarze z Fox News. - Mój Boże, dzisiejsze Stany to naprawdę niespokojny kraj – powiedziała do siebie cicho Gloria, z goryczą przyglądając się mężczyźnie z dziewczynką, aż do chwili kiedy nadjechał szkolny autobus. Mogła pomyśleć o nieskończenie wielu sytuacjach, skojarzenia zależały od niej – wystarczy, że wspomniałaby z cichutkim uśmiechem, jak sama prowadziła malutkiego Jacka na przystanek, gdzie zawsze o siódmej czternaście zatrzymywał się bananowo-żółty autobus szkolny. A jednak, dokonała wyboru. Tymczasem mężczyzna z koszulką Busha pomachał dziewczynce na pożegnanie, kiedy wskoczyła po stopniach autobusu. Drzwi zamknęły się z cichym sykiem. I wtedy nagle, stało się coś dziwnego. Straszliwe wspomnienie targnęło ciałem starszej pani. Druty kolczaste. Wyjące psy. Rozszarpane wielkimi białymi kłami gardło. Krzyki i krew. - Zupełnie tak jak wtedy, kiedy… Pod wpływem nagłego impulsu starsza pani zasłoniła okna grubą, czerwoną zasłoną z filcu. W pokoju natychmiast zapanował pomarańczowy półmrok. Dysząca ze strachu przed przerażającym wspomnieniem, siwowłosa dama schowała się na chwilę przed nadchodzącym dniem. Robi tak częściej niż wam się wydaje. 22 - Leki. Muszę wziąć cholerne lekarstwa. Co za dzień, mój Boże, co za dziwny dzień… z całą pewnością nie będzie dzisiaj słońca. Mój Boże, gdyby mój mąż… – wymamrotała, ale nie skończyła. Opierając kościste łokcie o blat wysłużonego sekretarzyka, pomyślała, że coraz częściej jej własne zrzędzenie doprowadza ją do szewskiej pasji. A skoro ją, to innych pewnie też… Zapaliła czerwonego chesterfielda i pochyliła się nad pierwszą w połowie zapisaną kartką papieru. Po chwili wróciła do pisania swoich wspomnień uciekinierki, od dziś wartych milion dolarów. „Straszliwe opowieści krążyły wśród nas o Bloku 11, niczym opowieści o duchach, które dzieci opowiadają sobie na noc. Są takie historie, o których człowiek chce jak najszybciej zapomnieć. Piramida z ludzkich głów gdzieś na opanowanych przez Vietkong szlakach przerzutowych. Zdjęcia tych głów były w gazecie, na miłość boską! I jeszcze wszystkie te okropności z telewizji… pogruchotane ciało psa, którego ktoś ciągnął na łańcuchu samochodem. Nastolatek przypalający swojego chomika zapalniczką… Ludzie brzydzą się takimi opowieściami, choć w gruncie rzeczy lubią tego słuchać, nie wszyscy, ale większość. Jeżeli chodzi o naszą opowieść, to była ona przeraźliwie prawdziwa, działa się właśnie tu i teraz, zimnej grudniowej nocy czterdziestego drugiego roku, a należała do tych z gatunku najobrzydliwszych. Nasz oprawca był bezimienny, ale na pewno był SS-mannem. Dla nas oni wszyscy byli to tylko Hansowie, Helmutowie i Hermanowie, stanowiący całość, której obawialiśmy się najbardziej. Z tego właśnie względu mówiło się ze strachem o tajemniczych krzykach zza ścian Bloku. Wrzaski i modlitwy, słyszane jakby z podziemi, przypominały nam o bliskości pani Śmierci. Znajdowała się na wprost nas, była widoczna przez nasze okno. Ta pani obserwowała nas. Poczucie nieuchronności, nadchodzącego wielkimi krokami przeznaczenia, budziło obawy, płacz i szaleństwo. A pani Śmierć naprawdę na nas patrzyła, była już jeden barak od nas, może bliżej, myślałam wtedy. Wszystkie moje przypuszczenia i obawy okazały się słuszne.” Granatowa poświata całkowicie opanowała ogromny pokój Glorii. Jeszcze nie uderzył pierwszy piorun, ale było blisko. Szary popiół z papierosa staruszki spadł na trzecią zapisaną kartkę papieru. „Szanowni Państwo Czytający, kimkolwiek jesteście, uważam, że powinniście znać prawdę. Gwarantuję, że nie zaboli aż tak, jak bolała nas wtedy. Zasługujecie na to, by wam 23 ją przypomnieć, choć słyszeliście pewnie kilka prostych słów o naszym koszmarze. Być może śniliście o nas w nocy i budziliście się zlani potem. Mam przykrą wiadomość – to nie wystarczy. Blok 11, przez wielu już dawno wyparty ze świadomości, powinien znajdować się w naszej psychice przez całe wasze życie. Powinniśmy wszyscy mieć w pamięci, że każdy z ludzi jest zdolny do największych okropieństw, jeśli tylko stworzymy możliwości do ich uczynienia. Boże, jeśli nie mam racji w kwestii mojego prywatnego piekła, jakim było KL Auschwitz, nie pozwól mi pisać dalej. Jestem już bardzo, bardzo stara, być może stąd pomysł na to, żeby wreszcie uczynić moje myśli niezapomnianym świadectwem wielkiego cierpienia. Boli mnie ręka, na której nadali mi numer. Piecze mnie skóra. Mam poczucie męczącej mnie choroby, którą zarazili mnie moi oprawcy. Czuję, że mimo biegnących lat, niewiele się zmieniło, a wszechobecna, ogarniająca mnie zewsząd, obłudna, choć podświadoma postawa volenti non fit iniuria1, doprowadza mnie do rozpaczy. I choć minęło kilkadziesiąt lat od tych straszliwych chwil, to ja nadal noszę w sobie wszystkie te potworności. One nie umarły, to chyba ja umarłam już dawno temu, wyglądając przez dziurę w deskach baraku. Oto jest strach przed życiem w towarzystwie śmierci. Jeżeli wasze życie znaczy dla was cokolwiek, trzymajcie się od niego z daleka.” Zaciągając się ostatni raz, staruszka zgasiła papierosa, wrzucając niedopałek do kubka niedopitej wieczornej herbaty. Zaczęła nagle pisać bardzo szybko: „Nie wiem, jak wygląda życie innych, którzy wydostali się ze śmiertelnej pułapki. Myślę i mam szczerą nadzieję, że jest o wiele lepsze od mojego życia, takiego, które trzeba wieść po przerzucaniu na ciężarówkę siedemdziesięciu pięciu wychudzonych trupów jednego dnia. Ci, którzy razem ze mną przeżyli swoje osobiste piekło, stanowili garstkę, makabryczny klub niedobitków, którzy przeszli wraz ze mną przez najmroczniejsze zakamarki ludzkiego umysłu. Dziwne zrządzenie losu, że niektórzy z nich stali się moimi przyjaciółmi, z którymi utrzymuję kontakt poprzez listy. Obawiam się, że może to i faktycznie lepiej, że nie wiecie tak naprawdę nic konkretnego o naszej krzywdzie, a jeśli tak jest w istocie, to Boże dopomóż - niech świat zapomni o nas na zawsze.” Staruszka nigdy nie życzyła sobie spektakularnego zakończenia, nie pomyślała o tym, stawiając ostatnią kropkę w życiu. Zawał przyszedł nagle. Łup! I już ściskał jej pierś z nieludzką siłą. Leżącą na ziemi starszą panią dostrzegła dopiero Juanita, która zaniepokojona dobiegającymi z sypialni odgłosami, wreszcie zdecydowała się wejść do sypialni swojej pani z użyciem zapasowego klucza. Czterdzieści sekund później karetka była już w drodze, 1 „Volenti non fit iniuria” – z łac. “Chcącemu nie dzieje się krzywda”. 24 a po kolejnych trzech minutach sanitariusze wynosili umierającą starszą panią z jej ogromnej rezydencji. 4. Wszedłem do wielkiego domu Burnfieldów, kilka godzin później, kiedy wszyscy oprócz Alfreda i pogrążonej w rozpaczy Juanity już wyszli. Pani Gloria Burnfield została odwieziona do szpitala. A ja? Musiałem odzyskać wspomnienia starszej pani, zanim dostaną się w ręce pewnego chciwego meksykanina ze skłonnością do kradzieży. Obiecałem sobie, że ostatni raz włamuję się do czyjegoś domu, po czym wyważyłem zamek w drewnianym oknie i wszedłem do sypialni starszej pani. - Gdzie to może być? – pytam się najciszej jak potrafię. Rozglądam się po pokoju. Panuje tu chaos powstały podczas akcji ratunkowej. Kopiąc papierek po rozpakowanej strzykawce jednorazowej zastanawiam się, czy pod moją nieobecność sprzątacz Pablo Cortez spełnił swój plan i ukradł warte milion dolców wspomnienia. Najwyraźniej tak, chciwy skurwiel miał dziś swój szczęśliwy dzień. Nigdzie nie mogę znaleźć dziennika pani Glorii. Moja misja zakończyła się niepowodzeniem. W poszukiwaniu dziennika przeszukałem całe piętro rezydencji Burnfieldów i nie znalazłem niczego, co zwróciłoby moją uwagę. Wspomnienia starszej pani rozpłynęły się w powietrzu. A więc czas udać się do szpitala, zanim ktoś mnie tu zauważy. Starsza pani mnie potrzebuje. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze jedna rzecz. Ostrożnie, uważając żeby nikt mnie nie usłyszał, wychodzę na klatkę schodową. Tutaj jest najwięcej zdjęć. Wybieram jedno jedyne przedstawiające syna Stanisława i Glorii Burnfieldów. Mały chłopiec siedzi na kolanach taty, który z kolei siedzi na oponach w warsztacie samochodowym. Oboje są ubrudzeni smarem. I szczęśliwi jak nigdy. Patrzę na odwrót fotografii. „STANLEY I JACK W BURNFIELD‟S” – czytam. Cóż, nie mam tego czego chciałem, ale przynajmniej nie wychodzę z pustymi rękoma. Teraz mogę już jechać do mojej wiekowej przyjaciółki. Nie zostało jej już zbyt wiele czasu, a ja nie chciałbym żeby męczyła się niepotrzebnie zbyt długo. 25 5. Pojawiam się na korytarzu szpitala. Widzę białe, wypełnione jarzeniowym światłem korytarze całego parterowego oddziału ratunkowego. Panuje tu zgiełk, atmosfera pośpiechu. Jako widzialna, choć niedostrzegana przez nikogo postać, odziana w najlepszy garnitur na jaki stać mnie w tej chwili, przybywam pożegnać kochaną starszą panią. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, po prostu kroczę pomiędzy uwijającymi się ze swoją robotą pielęgniarzami i ludźmi na wózkach inwalidzkich. W ręku trzymam bukiet żonkili, radośnie pstrokatych. Przed nimi jeszcze kilkanaście godzin agonii, zanim zwiędną. Nie pytajcie skąd wiedziałem, ale trafiam na salę 303 zajmowaną w tej chwili przez leżącą na łóżku, zgorzkniałą życiem panią. Podchodzę do niej, a gdy dostrzegam ruch jej klatki piersiowej, ona dostrzega mnie. Otwiera oczy i patrzy na mnie przez chwilę, a jej wargi układają się wreszcie w słaby uśmiech. - Witaj. - Dobry wieczór, pani Burnfield. - To ty? – pyta z wielkim spokojem w głosie i jakby… lekko rozbawiona. Kiwam głową że tak. - Ach… no cóż. To chyba dobrze, że w końcu przybyłeś. Choć myślałam, że jesteś kobietą. Te kwiaty są dla mnie? - Oczywiście. Gloria Burnfield roześmiała się cichutko: - To całkiem ciekawe, nie sądzisz? – zapytała. - Co takiego, proszę pani? - Lęk – wyjaśniła. - Tak bardzo się ciebie bałam, przez całe życie… tak bardzo się bałam, oj tak to prawda… Najpierw w Polsce. Potem tutaj, w Stanach. Potem po odejściu Jacka. A potem po śmierci Staszka. A teraz widzę, że jesteś niegroźny. I całkiem przystojny – uśmiechnęła się ponownie, a widać było że czyni to z wysiłkiem. - Dziękuję, to bardzo miłe co pani mówi, pani Burnfield – odpowiadam starszej pani. - Mam prośbę... proszę nie odmawiaj starej kobiecie. Czy mógłbyś może… cóż, potrzebowałabym kogoś, kto potrzymałby mnie za rękę, wtedy kiedy to się stanie – powiedziała zawstydzona. - Nigdy tego nie robiłam, i obawiam się, że przez całe swoje życie nic nie robiłam, tylko myślałam sobie jak to jest. - To nieprawda, pani Burnfield. 26 - Och wiem, że mówisz to z grzeczności – żachnęła się staruszka. - Jesteś naprawdę bardzo uprzejmy, ale czy moglibyśmy mieć to już za sobą? I proszę… niech to nie potrwa długo. Trochę się boję. - Pani Burnfield, to będzie dla mnie zaszczyt – zdejmuję rękawiczki z dłoni. - A więc podejdź do mnie proszę i złap starszą panią za rękę – poprosiła, po czym z wahaniem dodała: - Powiedz… czy to będzie bolało? - Nie, proszę pani. - A więc dobrze – powiedziała Gloria Burnfield i wzięła moją dłoń. – Dobrze. I umarła. Zgon nastąpił dokładnie o północy, a pewną sensację wywołał personel szpitala, podczas kłótni pod na korytarzu pod salą zmarłej staruszki. Poszło o to jaką datę umieścić w zasadzie na akcie zgonu – 31 grudnia 1998 czy 1 stycznia 1999. Kilka minut i uporali się z tym problemem. Rzucili chyba monetą, ale nie widziałem tego na własne oczy. Byłem ukryty, dobrze schowany. Nikt mnie nie zauważył. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Aż minęło parę minut, było po wszystkim i wszyscy sobie poszli. Monitor pracy serca został odłączony i stał w milczącym szacunku nad potwornie bladym martwym ciałem. Gloria Burnfield, zawał mięśnia sercowego – czytam na karcie pacjenta, zawieszonej na poręczy jej elektrycznego łóżka. Zapalenie papierosa w szpitalnej sali zostałoby odebrane jako kompletny brak szacunku, szczyt chamstwa i grubiaństwa, ale oczywiście tylko wtedy, gdyby ktoś mnie przyłapał. Dym szybko spowił całą salę. Nikt nie zakaszlał. Czy młodziutka dziewczyna męczyła starszą panią radami w stylu „nie zapominaj o swoim mężu, póki nie umrzesz, ale spokojnie to nie potrwa długo, kochanie”? Oby nie. Mam wielką nadzieję, że jeszcze kiedyś spotkam panią Burnfield, choćby po to, żeby przeprosić za całe zamieszanie. Udało mi się odzyskać ostatni fragment wspomnień staruszki. Teraz wiem już, że wysiłek został w pełni opłacony. Tych kilku pomiętych kartek, w przeciwieństwie do dziennika, lepkie łapy sprzątacza-onanisty nie dopadły. Ta część wspomnień kobiety, której nigdy nie udało mi się poznać tak dobrze, jakbym sobie tego życzył, była chyba najbardziej dramatyczna. Zapisane kartki ze wspomnieniami Glorii Burnfield odnalazłem czerwieniąc się jak dziecko i grzebiąc z największym szacunkiem na jaki było mnie stać, pod szpitalną poduszką starszej pani. Gęsty, nerwowo zapisywany kobiecy maczek, różnił się diametralnie od kaligraficznej pedantyczności zapisywanych wcześniej słów starej kobiety. Od pielęgniarki w szpitalu Roosevelt Memorial dowiedziałem się, że spisała je niedoszła 27 pielęgniarka Karen Westley. Była studentką, spędzająca przy starszej pani kilka ostatnich godzin przed jej śmiercią, gdy ona sama nie była już w stanie zapisać ani słowa. Później, gdy starsza pani umarła, Karen wyszła ze szpitala, jeśli wierząc słowom pielęgniarki wspominając coś o zasłużonym urlopie. Zapisane przez wolontariuszkę nieco dziecinne i pełne błędów ortograficznych słowa układały się w szokujące zdania: „Stojący naprzeciw nas Blok był makabrycznom kolekcją narzędzi do torturowania ludzi. Cele stojące, czyli kilkuosobowe klitki, metr na metr, w których więźniowie odbywali wielodniowe głodówki, som faktem. Nieludzki pełzło pseudoeksperyment tych potworów nigdy nie pozwolił mi na urodzenie dziecka. Naziści na zawsze okaleczyli me ciało, a wszystkie blizny miały boleć mnie do końca życia. Te na nogach i głowie, ukryte pod moimi włosami nie som jednak najbardziej dotkliwymi z blizn. Najgorszą szpecącą mnie skazą, tą niewidzialną, było poniżenie nadal płynące w moich żyłach, jak najbardziej wstydliwe wspomnienie. Myślę, że mój mąż Pamięć i udręczone ciało, stało się moim jakby amuletem świadomości, który potwierdzał mi codziennie, każdego dnia, że to co mnie spotkało zdarzyło się naprawdę. Nie zapomnę. Dopiero po długich latach, nieśmiało pozwoliłam sobie na zaakceptowanie tego, że śmierć nie czai się już za każdym rogiem. Mam nadzieję, że opuści na zawsze te strony, kiedy nareszcie będzie już po mnie. Morał moich obu żywotów – sprzed piekła i po piekle - jest tragiczny. Do dziś nigdy nawet nie spróbowałam przezwyciężyć lęku do głośnego mówienia o miejscu jeszcze gorszym, od Bloku, na widok którego płakałam przez całe lata. Artykuł w gazecie spowodował, że zędlałam. Gdy ocknęłam się cztery godziny puźniej i spojrzałam na zdjęcie Piekła, byłam bliska wymiotów. Koszmarne demony nigdy nie opuściły mojego udręczonego, małego świata. Gdy będziecie mieli okazję zapytajcie innych więźniów, którzy przeżyli Piekło razem ze mnom, wszystkich tych mężczyzn i kobiety, wszystkie dzieci i starców. Prawdopodobnie dojdziecie do wniosku, że istniało w naszych myślach miejsce, kturego baliśmy się jednak po stokroć bardziej. Tam gdzie byliśmy, nikt nie wypowiadał jednak słowa na jego temat. Miejsce jednak istniało, i było najkoszmarniejszym wspomnieniem mojego całego życia. Komora. Tamtej grudniowej nocy śnieg dopadł nas około trzeciej nad ranem, ze zdwojoną siłom mrożonc nasze kości i emocje. Budynek mieszczący Blok 11 stojący naprzeciw naszego baraku w Koncer Konzenza Konzentrationslager Ausz Auschwitz był nazywany 28 wienzieniem w wienzieniu. Moim zdaniem, był wienzieniem w samym środku ludzkiej rozpaczy.” Chowam wspomnienia staruszki do kieszeni. Na jej przedramieniu dostrzegam ostateczny dowód prawdziwości dopiero co przeczytanych słów. Tatuaż więzienny starej kobiety miał jej palić rękę żywym ogniem do samego końca świata. Ściskam bukiet żonkili, aż po płaszczu cieknie mi woda. Myślę, wiem, że byłoby zbrodnią przemilczeć jej krzywdę. Nigdy nie blaknący, wytatuowany numer nadany jej przez niemieckich oprawców płonie bez ustanku. Kobieta umarła i nie mam pojęcia, jak dowiedzieć się, czy zaznała spokoju. Jestem w końcu tylko Śmiercią, nikim więcej. Nie znam nikogo, kto mógłby mi w tym pomóc. Chociaż może jej mąż… gdyby żył. 29 Rozdział I Mortifer „Aut vincere, aut mori” Albo zwycięstwo, albo śmierć. ~ Sentencja łacińska 3 października, druga dekada XXI wieku. Kilka minut po szóstej po południu. Polskie pasmo górskie, miejscowość Sarbinowe Doły 1. K ilkanaście zraszaczy ustawionych na trawniku wokół Jednostki Centralnej miarowo nawadniało idealnie zieloną, krótko przystrzyżoną trawę. Mimo niedzielnego popołudnia na parkingu przed kwaterą główną stało jeszcze kilka samochodów. Parę minut po osiemnastej słońce chyliło się już ku zachodowi, niespiesznie sunąc ku dumnym świerkom, okalającym cały kompleks lśniących jak tafla lodowatej wody budynków. Olbrzymie kwadraty hartowanego szkła odbijały wrześniowe, załamujące się światło od swej powierzchni, w zasadzie nie dopuszczając promieni słońca do wnętrza potężnej konstrukcji ze stali i pancernych szyb. Czarny samochód podjechał niespiesznie pod żelazną bramę wjazdową, a po okazaniu przez kierowcę potwierdzającego tożsamość dokumentu przy budce strażnika, wjechał na posesję. - Witamy ponownie, sir – rzekł strażnik do kierowcy. Ten jednak tylko machnął ręką. 30 Mijając kilkupiętrowe, okalane szkłem budynki, przypominające z zewnątrz bardziej kompleks naukowy, aniżeli wybudowaną w zaledwie rok najpotężniejszą jednostkę wywiadowczą w całym kraju, pasażerka amerykańskiej limuzyny pomyślała, że czuje się dokładnie tak jak w miejscach, w których bała się tak bardzo, że modliła się do Boga. Przez całą resztę życia w niego nie wierząc. Nazywała się Anna Kamińska. Była piękna, jak gdyby tańczyła przez całe swoje życie. I w gruncie rzeczy tak było: ze zdumiewającą lekkością sunęła przez całe wszystkie swoje dni, spędzając je u boku swojego męża, profesora Adama Drzewieckiego – światowego autorytetu w dziedzinie snu terapeutycznego i laureata nagrody Nobla. Była kochająca i kochana. Ale nie dziś, dzisiaj była ofiarą porwania. Na jej policzkach dostrzeglibyście z całą pewnością wyraźne oznaki płaczu i upokorzenia. Rozmazany na twarzy tusz do rzęs i napuchnięte od łez worki pod oczami to oczywisty sygnał, że mężczyzna prowadzący limuzynę jest niebezpieczny. Czy było tak w istocie? Przyjmijmy za pewne, że potężnie zbudowany, barczysty kierowca o śniadej cerze i groźnej twarzy, na pewno był w stanie doprowadzić Annę do płaczu. Anna Kamińska bała się odezwać, nie narażając się przy tym groźnie wyglądającemu facetowi z wojska, który siedem godzin wcześniej wyważył drzwi od jej poznańskiego mieszkania, grożąc jej bronią, a dopiero potem pokazując ogromną legitymację. ABW – zdążyła przeczytać. Nie miała pojęcia, czego może od niej chcieć Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. A teraz była poddana woli tego groźnie wyglądającego, śniadego mężczyzny w czarnym stroju. Nie wiedziała dokąd wiezie ją ten człowiek i chociaż agent wielokrotnie (choć półsłówkami) uspokajał, że nic jej nie grozi, ona nie wierzyła w ani jedno słowo. Nie przekonała jej nawet legitymacja na smyczy, którą agent wręczył jej po przejechaniu przez bramę wjazdową. Rozkazał w prostych słowach, aby założyła ją na szyję. Na ogromnym plastiku karty magnetycznej widniał tylko wielki orzeł i napis „SUBIEKT”. To ostatnie, choć bardzo dyplomatyczne, natychmiast spowodowało, że zimne krople lepkiego potu wystąpiły jej na czoło. - Może mi pan powiedzieć… - Proszę o ciszę – powiedział grzecznie, ale stanowczo. - Mimo wszystko… - Cisza – uciął agent spokojnym tonem. Nie mogła się stąd wydostać, była przeraźliwie głodna i zmęczona, a na dodatek właśnie stała się jakimś cholernym subiektem. Dotarło do niej, że absolutnie nikt nie ma 31 prawa jej odnaleźć, nikt nie widział, kiedy ten ogromny facet porwał ją z jej własnego mieszkania w Poznaniu i przywiózł ją tutaj. Z powrotem do Sarbinowych Dołów. Miejsce, w którym znajdowała się jednostka, było jej doskonale znane, kupili przecież nawet ogromny dom na wzgórzu, górujący nad tym miasteczkiem. Jej mąż prowadził tu badania naukowe. Był to rodzaj jakiejś pokręconej współpracy, chodziło o pomoc polskiemu wywiadowi w zamian za fundusze na rozwój kliniki jej męża. Kompleks naukowy? Jednostka Centralna? Miejsce otoczone leśną gęstwiną miało wiele nazw i było dziwne, bardzo dziwne. „Zbyt dziwne!” – jak dodaliby bohaterowie starych westernów, dokładnie na pięć sekund przed rozpoczęciem przerażającej strzelaniny. Wrażenie przytłaczającej perfekcji było na terenie kompleksu wszechobecne. Stalowe konstrukcje podtrzymywały ogromne szklane płaty (według zamówienia w przetargu dopuszczające do wnętrza „od 25 do 40% światła słonecznego, w zależności od temperatury”) tworzące razem wielką, szklaną kopułę, ze wspaniałą mozaiką przy głównej bramie. Mozaika w kompleksie wojskowym. Absurd! Kosztowny ornament był wykonany z tysięcy kolorowych płytek, był także przesadnie stylizowany na wyjątkowo stary. Praca przedstawiała białą postać bez twarzy, w złocistej aureoli. Nie była to jednak postać Chrystusa, ani żadnej innej postaci religijnej, wykonano ją zaledwie kilka miesięcy temu. Jej majestatyczny wydźwięk przywodził na myśl co najmniej sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej. Próżno jednak dopatrywać się wzniosłych kontekstów w tej żałosnej, choć bardzo kosztownej próbie wprowadzenia mistycznego klimatu na teren Jednostki Centralnej. Był to niesamowicie dziwny, choć konsekwentny w swoim szaleństwie wymysł dowództwa, kolejny element psychologicznych zagrywek wobec odwiedzających. W swoich zamówieniach sprzed półtora roku, artysta wykonujący zlecenie na mozaikę znalazłby wpis: „Uniwersalna postać jednoznacznie kojarząca się odbiorcy z wybawieniem, ukojeniem, zbawieniem etc. W żadnym wypadku i kategorycznie nie powinna przedstawiać śmierci, choroby, smutku, także głębokiej zadumy, rozważań, wątpliwości. Przedstawianie jednoznacznie kojarzących się postaci religijnych również nie jest dopuszczalne”. Chrystus bez twarzy na dobre wpisał się w schemat Jednostki. Prawda jest taka, że doskonale obrazował niemal wszystko, co skrywały sterylne mury kompleksu. - Co to za postać? Ta z mozaiki. Dlaczego… - Powiedziałem pani już raz. Nie będę z panią rozmawiał. 32 Anna Kamińska westchnęła ciężko, patrząc w stronę ogromnego agenta. Jechali i jechali, a w głowie kobiety pojawiały się wszystkie informacje, jakie mogła zapamiętać o tym miejscu. A było ich wiele. W odróżnieniu od innych ludzi plotkujących o przerażających rzeczach, jakie się tu wydarzały, jej własny mąż bywał tu niezwykle często. Czasem nie wracał stąd przez wiele dni do domu, albo do kliniki psychiatrycznej, którą wspólnie prowadzili. Kiedy Adam Drzewiecki wreszcie powracał z Jednostki Centralnej, siadał koło niej na łóżku i obejmował ramieniem, wtedy opowiadał jej z zaangażowaniem o tym niesamowitym miejscu. Miała więcej informacji o tym kompleksie, niż połowa żołnierzy tu stacjonujących. Wiedziała, że niektórzy z nich przyrównywali kompleks do dworca kolejowego. Było to według zarządu efektem wyjątkowo niepożądanym. Atmosfera podróży była bowiem w tym miejscu mniej potrzebna, niż gdziekolwiek indziej na świecie. Pod czujnym okiem zimnej jak lód, bezwzględnej pani dyrektor, próbowano wytworzyć w budynku atmosferę najdroższego hotelu, czy prestiżowej kliniki odwykowej dla bogatych, próbujących rzucić prochy, na nowo definiując siebie jako ludzi sukcesu. Czyniono ku temu odpowiednie kroki: dwa dni temu przed recepcją ustawiono wystawę zdjęć paryskiego fotografa, Marca De Florian pt. ”Jest mi jak w raju, a każdy dzień to dar od Wszechświata”, co według administracji miało „odwlec niepożądane myśli”. Pesymizm jest niewłaściwy – głosiła oficjalna polityka kompleksu. - Pesymizm zuboża, by w ostateczności zabić! W całości przeszklony, wielokrotnie modernizowany kompleks Jednostki Eksperymentalnej, miał powierzchnię ponad dwóch i pół tysięcy metrów kwadratowych i przeszedł w tym roku kolejny remont, zgodnie z oczekiwaniami zarządu. Nie dalej jak miesiąc temu zachodnią część budynku po raz kolejny przebudowano, tym razem modernizując wnętrza w myśl zasad… feng-shui. Właściciele kliniki przywiązywali ogromną wagę do dobrego samopoczucia gości od samej bramy wjazdowej, aż do samego końca pobytu. Dawało się jednak wyczuć specyficzną sztuczność, cechującą zarówno zachowanie pracowników, jak i nastrój całego budynku i przylegających mu terenów. Miejsce zbyt idealne. Mury kompleksu skrywały wiele tajemnic, ale także trzy razy więcej kłamstw. Zbyt czyste i zbyt perfekcyjnie wystrojone sale, korytarze i gabinety były po prostu 33 nienaturalnie świetne, panował tu zbyt wielki porządek, by było można odczuć cokolwiek w tym budynku za rzeczywiste. Po wejściu nieco głębiej w strukturę całego kompleksu przekonalibyśmy się o jak ekstremalnych poczynaniach mowa. Ale jeszcze nie teraz. Limuzyna przejechała przez kilkusetmetrowy podjazd, zatrzymując się dopiero przed strzeżonym wjazdem, a ściślej rzecz ujmując, przed rozsuwaną żelazną roletą, stanowiącą coś w rodzaju bramy. Kierowała, według przypuszczeń kobiety do podziemnego parkingu. Kolejny, jeszcze groźniejszy i jeszcze potężniejszy w budowie, czarnoskóry strażnik, przy niewielkiej budce spojrzał na nią podejrzliwie. B. J. SMITH, przeczytała na złotej plakietce przypiętej do munduru. Naprawdę, kurwa, wszystko mówiące nazwisko… - Odznaka, proszę pani – rzekł B.J. Smith. - Natychmiast. Owszem, wzorem swojego kierowcy-porywacza, ona także musi wystawić odznakę w jego kierunku, potwierdzając tym samym, że oboje mają prawo tu wjechać. Szybko założyła legitymację subiekta, nie mówiąc ani słowa. Strażnik nawet nie mrugnął, po prostu kiwnął głową. Wydał komendę przez krótkofalówkę, jednak kobieta nie zrozumiała co dokładnie powiedział. Drzwi bramy zaczęły rozsuwać się, nie wydając z siebie nawet najcichszego skrzypnięcia. Strażnik kiwnął głową ponownie. Jechać. Auto wjechało do największej windy towarowej, jaką kobieta kiedykolwiek widziała. Mieniąca się na pomarańczowo lampa ostrzegawcza zgasła, gdy kierowca zgasił silnik i wyłączył światła. Rozświetlone mocnym jarzeniowym światłem wnętrze stalowej puszki przyprawiło ją o ćmiący ból głowy. Potężne drzwi zasunęły się za nimi. Rozległ się stłumiony zgrzyt i winda zaczęła zjeżdżać w dół. Sekundy wolno przekształcały się w minuty. Minuty wlekły się w nieskończoność, a niepokój kobiety nieustannie rósł. Była przerażona jak cholera. Niespodziewanie winda stanęła. - Proszę pani, jesteśmy na miejscu – odezwał się kierowca, przejeżdżając autem przez otwarte drzwi, a to, co ukazało się oczom kobiety, z całą pewnością nie było podziemnym parkingiem. Było miastem. - Proszę się nie bać, proszę pani – oznajmił człowiek w czerni chłodnym, beznamiętnym głosem. – Cóż… powiem to tylko raz, jest pani w najbezpieczniejszym miejscu świata, bez żadnej wątpliwości – dodał po chwili dłuższego milczenia kierowca, przejeżdżając pomiędzy betonowymi słupkami i włączając się do ruchu. 34 Nie odpowiedziała ani słowem na słowa agenta. Cholerne miasto pod ziemią, myślała, przerażona jak diabli. Kierowca z wyrozumieniem pokiwał głową, jak gdyby słysząc jej myśli. Tak, to co oglądali robiło wrażenie, piorunujące. Żona noblisty widziała wiele miejsc, które imponowały jej rozmachem i myślą techniczną mieszkańców. Nowy Jork, Kuala Lumpur, Hong Kong i wszystkie pokazowe miasta w Chinach, wybudowane tylko po to, aby pochwalić się majstersztykami inżynierii i dumną myślą architektury na najwyższym poziomie. Pomimo tych wszystkich wspaniałych miejsc, które widziała w swoim życiu, podziemne, najnowocześniejsze i najbardziej naszpikowane technologią miasto wielkości cholernego Szanghaju, przytłoczyło ją swoim potężnym majestatem tak bardzo, że poczuła się niemal nic nie wartą mrówką. Potęga naukowa w towarzystwie technologii skryły się pod ziemią, jak krasnoludzka Moria z książek Tolkiena. I choć było to najprawdziwsze miasto, to cechowało je jednak pewne kalectwo. Dopiero po kilku krótkich chwilach spędzonych w podziemnej metropolii do kobiety dotarło, że brak tu jednak czegoś bardzo, bardzo ważnego: nieba. Widoczne z bliskiej odległości czarnobrunatne skały, jakby ściany wielkiej jamy, majestatyczne i wysokie na setkę metrów, tonęły w mroku wraz z rosnącą odległością. Niewymienione ani razu z prawdziwej nazwy miasto, ukryte pod ziemią, było skazane na wieczny mrok, albo korzystanie wyłącznie z energii elektrycznej. Teraz, gdy przerażona żona noblisty pojawiła się tu jako więziony zakładnik, pomyślała, że to nie do pojęcia. - Niemożliwe – przewodnia myśl była prosta, a jednak fałszywa. Rozświetlone chłodnym, białym światłem z miliardów śnieżnobiałych diod przywodziło na myśl fantastyczne krainy rodem z filmów sci-fi. - Ale to dzieje się naprawdę… – wyszeptała Anna Kamińska. Kobieta z trudem oderwała wzrok od widoku miasta za szybą samochodu i po raz dwusetny dzisiejszego dnia spojrzała niepewnym wzrokiem na kierowcę limuzyny. Nic nie udało jej się jednak wyczytać z tego nieprzeniknionego spojrzenia, pełnego niezachwianej wiary w słuszność celu misji. Misji, w której to ona odgrywała rolę schwytanej do siatki wędkarskiej ryby, która miota się na wszystkie strony, nie mogąc zaczerpnąć tchu przez śmiertelnie piekące skrzela. Twarz kierowcy, agenta specjalnego odzianego w czarny garnitur, nie okazywała jakichkolwiek emocji. Człowiek pełniący taką funkcję jak on nie mógł sobie na to pozwolić. 35 Limuzyna którą kierował agent toczyła się dalej, asfaltową arterią w głąb ciągnącego się w nieskończoność podziemnego superkompleksu, do granic możliwości naszpikowanego nowoczesną technologią. Oto zdumiona kobieta przeciera wilgotne od strachu oczy, nie mogąc wyjść z szoku. Miasto wybudowane pod naturalną ziemską kopułą przyciągało jej wzrok jak magnes. Nie dało się nie patrzeć. Roztaczał się przed nią zwariowany kalejdoskop najróżniejszych obrazów: wielopiętrowych w pełni przeszklonych budynków, ludzi ubranych w wojskowe mundury, białych kitli naukowców i techników, a także dużo bardziej wyniosłych generałów i komandorów, których piersi zdobiły setki odznaczeń. Byłu w podziemnym mieście mnóstwo zwykłych szarych ludzi: śmieciarzy, wrzucających zawartość śmietników miejskich do małej śmieciarki, par młodych ludzi trzymających się za ręce, tkwiącego na posterunku przy maszynie do hot-dogów sprzedawcę, palącego papierosa… Oto pojawia się na przejściu dla pieszych mała dziewczynka, trzymająca w ręku małego pieska na baterie. Naciskając brzuszek białego futrzaka zabawka porusza łapkami, wydając z siebie trzeszczący odgłos jakiegoś szczekającego pinczera. Auto przejeżdża przez skrzyżowanie, gdy kierowca dodaje gazu. Automatyczna skrzynia biegów lekko szarpie. Ludzie na ulicy zachowują się tak, jakby byli w tym miejscu od zawsze: rozmawiają ze sobą, spacerując wzdłuż alejek pomiędzy budynkami, dyskutują Bóg wie o czym z większym lub mniejszym zapałem, podczas gdy niewielkie, choć wszechobecne oddziały żołnierzy, maszerują w sobie tylko znanych kierunkach. Kiedy auto dojechało do kolejnego skrzyżowania i zatrzymało się, aby przepuścić jadący nieśpiesznie transporter opancerzony, coraz bardziej zdumiona kobieta widzi chłopca, najwyżej trzyletnie dziecko, trzymane za rękę przez barczystego pułkownika w ogromnych okularach przeciwsłonecznych. Co robią dzieci pod ziemią, do jasnej cholery?! Nie było czasu na rozważania. Szybko zniknęli jej z oczu, gdyż auto skręciło w kierunku kolejnej, niekończącej się podziemnej ulicy pełnej ludzi. Żadna spośród rozstępujących się i przepuszczających czarnego chryslera osób nie zwróciła na nich najmniejszej uwagi. Była to najnormalniejsza w świecie sprawa, że w miejscu, o którego istnieniu ludzie na powierzchni nie mieli bladego pojęcia, pojawia się pojazd wyprodukowany „na górze”. A więc wszyscy mieszkańcy utrzymywali sekret jego istnienia. To niemożliwe! Kobieta spogląda na swój elektroniczny zegarek i ze zdziwieniem stwierdza, że ciekłokrystaliczna tarcza wskazuje godzinę 16:77. Przez chwilę rozważa, co może być tego 36 powodem, zrzuca to jednak na karb wszechobecnej elektroniki. Zresztą miała w tej chwili o wiele większe problemy, niż źle działające zegarki. Jej oczom ukazał się najdziwniejszy budynek, jaki kiedykolwiek przyszło jej w życiu oglądać. Potężna stalowa konstrukcja nie przypominała swoim wyglądem żadnego spośród budynków, które wcześniej było jej dane ujrzeć. Prawdę powiedziawszy, nie przypominała absolutnie niczego. Budynek architekta-pijaka. Absolutny brak logiki, przywodzący na myśl szalonego artystę, który pod wpływem alkoholu dorwał się do deski kreślarskiej i bezsensowny kształt budynku przywodził na myśl połączenie spodka kosmicznego z ogromną budką telefoniczną. Było to najbardziej racjonalne zestawienie, jakie przychodziło do głowy, przy zetknięciu z tak przedziwną konstrukcją. Choć i ten opis wydał się kobiecie całkowicie bezsensowny, w rzeczywistości stanowił całkiem udaną próbę opisania tej dziwacznej konstrukcji. Kierowca czarnego chryslera zatrzymał auto, wysiadł z samochodu i otworzył jej drzwi, gestem zapraszając w kierunku absurdalnego budynku. Kobieta, chcąc nie chcąc, wreszcie wysiadła z samochodu. - Wszystko wyjaśnią pani w dowództwie – oznajmił agent, dyskretnie choć stanowczo chwytając kobietę za ramię i prowadząc z wyrazem kontrolowanej delikatności, pod drzwi absurdalnego budynku. Obiektyw kamery przemysłowej natychmiast przesunął się w ich stronę, kiedy stanęli pod wejściem. - Major Rifat Darlović, ABW, sektor bezpieczeństwa i Anna Kamińska, subiekt – powiedział głośno wojskowy, patrząc prosto w elektroniczne oko kamery. – Wizyta zaplanowana, przekażcie informację. Proszę o przejęcie kontroli nad snem subiektu. Moja rola się kończy… – ostatnie słowa skierował już bezpośrednio do drżącej kobiety. Przejęcie kontroli nad snem? Chryste panie, oczywiście, pomyślała Anna Kamińska, a wszystkie niejasności związane z porwaniem jej do podziemnego miasta, momentalnie zniknęły. Jakim cudem facet w garniturze porwał ją z mieszkania, w którym, jak stwierdziła właśnie zdumiona, nie była już od dobrych kilku lat? Bo śniła. Dlaczego zegarek pokazywał godzinę 16:77, przecząc wszelkiej logice? Jakim prawem, na terenie Jednostki Centralnej w Sarbinowych Dołach, powstała ogromna, podziemna metropolia, o której istnieniu ludzkość nie miała bladego pojęcia? Bo we śnie takie rzeczy są normalne. Momentalnie po uzyskaniu odpowiedzi na jedno pytanie, w głowie Anny Kamińskiej kłębiły się kolejne, jeszcze bardziej absorbujące uwagę. Szybko odtworzyła cały sen, wracając myślami do wcześniejszych wydarzeń. Podziemne miasta? Ogromne windy dla limuzyn? Dzieci noszone na rękach przez 37 żołnierzy? Dlaczego kilkadziesiąt tysięcy ludzi miałoby się gromadzić pod ziemią, czego tu szukali? I skąd to całe porwanie? Przecież pamięta, że zasypiała dziś wieczór w swoim własnym łóżku, przed zaśnięciem rozmawiając ze swoim mężem o planach na jutrzejszy dzień. Mieli pracować z Adamem nad wskrzeszaniem zapomnianych wspomnień we śnie, a on nazywał to powrotem do korzeni. Dlaczego ktoś miałby ją porwać z mieszkania, skoro zasypiała w kompletnie innym domu, w górskiej willi, kilkaset kilometrów na południe od Poznania, właśnie w Sarbinowych Dołach? Dlaczego ktokolwiek uznał, że jej obecność tutaj będzie miała jakiekolwiek znaczenie? Cóż, najwyraźniej jej własna podświadomość miała jej coś do przekazania. I, choć po stwierdzeniu zdumiewającego faktu, iż faktycznie znajduje się wewnątrz snu, z łatwością udzieliła odpowiedzi na wszystkie nasuwające się jej pytania, pewne kwestie dalej stanowiły jedną wielką niewiadomą: Dlaczego nie mogę wydostać się ze snu, dlaczego nie mogę się po prostu obudzić? pytała się w myślach kobieta, trzymana za ramię przez barczystego Darlovića, w oczekiwaniu na spotkanie z elementem jej snu. - Chcę przerwać sen! – krzyknęła do agenta. - Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Powtarzam: koniec rozmowy! To wszystko nie jest naprawdę, to nigdy nie istniało. To znaczy istniało, ale tylko w jej śnie. Problem polegał na tym, że Anna zawsze, bez wyjątku, była w stanie wydostać się ze snu, kiedy sprawy przybierały zły obrót, a coraz częściej po prostu zapanować nad wydarzeniami. W ciągu ostatniego roku potrafiła przejąć kontrolę nad prawie każdym snem, niemalże z dziewięćdziesięciodziewięcioprocentową skutecznością. Wydostawała się z płonących budynków, pokonywała lęk przed wysokością, arachnofobię, pozbyła się nikotynowego nałogu w ciągu siedmiu nocy, a nawet przeprowadziła z mężem operację na otwartym sercu żywego człowieka. Oczywiście we śnie, bez żadnego ryzyka. I co z tego? Na co jej statystyki, medyczna wiedza, czy podróże po każdym wymarzonym miejscu na świecie, kiedy teraz stała się zakładniczką własnej psychiki? Dotychczas uważała swoją senną część psyche za płodną i doskonałą. We śnie robiła już wszystko co chciała. Odwiedzała już stepy akermańskie za czasów rosyjskich carów, odbyła z mężem podróż po Hollywood z lat siedemdziesiątych, wspólnie byli świadkami wszystkich najważniejszych bitew w historii ludzkości. Jej mąż wpadł nawet na pomysł, aby odtwarzali sobie we śnie wszystkie sceny biblijne, jedna po drugiej. 38 Robili to, jedząc przy tym senny popcorn. Jak do tej pory każdy ich sen przebiegał spektakularnie, bardzo szczęśliwie i dzięki Bogu, bez większych komplikacji. Aż do dziś. To sen. To senna rzeczywistość. Mój mózg jednocześnie tworzy i odbiera, jest autorem i czytelnikiem. Aktorem, reżyserem i widzem w jednym. A reżyser potrafi przecież pokierować całym spektaklem, zaprojektować go od podstaw i zapanować nad całym chaosem, który kłębi się w jego głowie, podczas powstawania przedstawienia! – myślała Anna gorączkowo odtwarzając w myślach mantry wpajane jej przez męża niemalże każdego dnia przed zaśnięciem. A jednak. Nadal nie potrafiła wydostać się z żelaznego uścisku ubranego na czarno agenta. Wtedy dotarło do niej, co się dzieje. Zdała sobie sprawę z prostego faktu i poczuła się trochę tak, jak gdyby zamalowując kratki w zeszycie, nagle stwierdziła, że nieświadomie rysowała szachownicę. Generał Mondoe. Nareszcie zrozumiała co się święci, z czym przyjdzie jej zmierzyć się już za chwilę. On przyjdzie, on w zasadzie już tu jest. Ten, na widok którego po raz pierwszy w życiu przerwała sen przez drgawki, które niespodziewanie targnęły jej śpiącym ciałem. Potwór z szafy. Mroczna suma wszystkich lęków zmierzała ku niej, choć na razie nie przybrała jeszcze żadnej postaci. A ona mogła jedynie myśleć co czuje polna mysz, kiedy pada na nią cień drapieżnego myszołowa. Anna Kamińska zrozumiała, że za chwilę kolejny raz spotka się z NIM. To właśnie ON wyjdzie jej na spotkanie, ON wyjdzie z tego absurdalnego budynku. Piękna kobieta zerwała się momentalnie z uścisku, chwyciła agenta specjalnego za klapy marynarki i z całej siły zaciskając dłonie przemówiła: - Myślokształcie, rozkazuję ci wypuścić mnie w tej chwili. Wiem, że nie jesteś prawdziwym człowiekiem, jesteś tylko częścią mojego snu. Przejmuję nad nim kontrolę, rozumiesz? - wypowiedziała te słowa pewnym głosem, wiedziała bowiem doskonale, że głównie to od jej woli zależy co odpowie jej trzymający ją mocno twór podświadomości. Najwyraźniej nie dzisiaj. Agent tylko wykrzywił wargi w kąśliwym uśmiechu. - Obawiam się, że mój dowódca ma względem pani zgoła odmienne plany - spojrzał na nią z cierpliwością. - Ale proszę się nie bać, obiecałem pani, że jest pani bezpieczna… To mówiąc znów chwycił ją za ramię. Bolało. To nie miało prawa się zdarzyć, według zasad opracowanych przez jej męża, kodeksu każdej sennej podróży, było to niemożliwe. A jednak. 39 Niewiele myśląc kobieta zaczęła krzyczeć, próbując wyrwać się z uścisku mężczyzny. - Wypuść mnie! Słyszałeś?! To sen! Mój sen! PRZECIEŻ TO JA MAM TUTAJ WŁADZĘ! - krzyczała Kamińska, miotając się na wszystkie strony. Nic z tego. Doświadczony agent każdych służb specjalnych na świecie (nawet takich nigdy nie istniejących w rzeczywistości) z łatwością poradzi sobie z czterdziestoletnią, nieuzbrojoną i coraz bardziej spanikowaną kobietą. Spotkam go. Spotkam mojego myszołowa już za chwilę! Boże, proszę nie… nie… NIE! Nie minęła chwila, a drzwi wejściowe dziwacznego budynku rozsunęły się. I to wtedy właśnie Anna stanęła twarzą w twarz z potworem, którego tak się obawiała. - Mondoe, ty śmieciu… – szepnęła. A więc znajduje się w sennym odpowiedniku piekła. Anna zastanawiała się, kiedy ostatnio pogrążyła się w rozpaczy tak potężnej, że zaczęła nagle tracić zmysły. Wybaczyła sobie, żę przypomina sobie o najgorszym momentach swojego życia, w końcu musiała rozdrapać choć jedną starą ranę, aby dobrze oddać przedmiot swojego opisu. Pytania zasługują jednak na odpowiedzi. Czy w jej świadomości znajduje się jeszcze choć strzępek wspomnień tak straszliwych, że jej umysł ledwo poradził sobie z ich przyswojeniem? O tak. Ten, który budził w człowieku wszystkie tego typu myśli, pojawił się nagle, jak gdyby cały czas tu był. Nie pojawił się w muzycznym akompaniamencie niepokojących dźwięków, nie wyrósł spod ziemi, ani nie zjawił się w spektakularnym filmowym „pufff!” – po prostu drzwi rozsunęły się, a ona nagle go zobaczyła. Generał Mondoe. Kim był człekokształtny potwór, ten mroczny duch stojący naprzeciw Anny Kamińskiej? Na pewno nie był człowiekiem. Były to dwa metry potwora wychudzonego niemal do samego szkieletu, w czarnym skórzanym płaszczu Gestapo, czapce ze srebrną trupią główką i oczami z ropiejącymi białkami, które spoglądały z jawnym rozbawieniem na trzęsąca się ze strachu dorosłą kobietę. Agent Darlovic, kierowca czarnego chryslera, zamiera w bezruchu, patrząc za wszelką cenę na płaszcz i pełen mundur gestapowca, byleby tylko nie na gnijące oblicze generała. Spoglądać na pysk Mondoe, to tak jak spoglądać w wypięte krocze grubej portowej dziwki – pomyślał Serb. Senny potwór zdawał nie przejmować się myślami o jego odrażającym wyglądzie. Był zbyt potężny, aby móc zaprzątać sobie głowę takimi rzeczami jak prezencja. - Dziewczynko… jak miło cię widzieć - rzekł głosem przypominającym krakanie setki wygłodniałych wron. – Mała Aniu, który to już raz? 40 Jego groteskowo szpetna twarz, pełna ropiejących krwistoczerwonych ran wykrzywiona w uśmiechu o urodzie rozkładających się zwłok, zdawała się tylko potwierdzać wszystkie obawy. Żaden człowiek nie mógł by mieć TAKIEJ twarzy, choćby nawet po najstraszliwszej chorobie czy wypadku. On mógł. Dwumetrowe gnijące od wewnątrz stworzenie zdawało sobie doskonale sprawę z własnej brzydoty, nie postrzegało jej jednak w ludzkich kategoriach, nie wstydziło się jej. Gnijące wargi, i wyłażące na zewnątrz lewe oko, przybierające w chwilach wielkiej ekscytacji odcień żółci, nie wzbudzały w nim złości czy potępienia. Chociaż sam Mondoe stanowił perfekcyjne uosobienie wszystkich złych ludzkich i nieludzkich emocji. - Zadałem ci pytanie, dziewczynko – usłyszała Anna Kamińska. Choć rozumiała znaczenie słów, nie była w stanie odpowiedzieć, tkwiła w milczeniu z rozwartymi szeroko ustami i najszybciej jak tylko potrafiła, oceniała swoje szanse. Przypominała sobie dosłownie wszystko, co wiedziała o sennym demonie. Choć był tylko tworem podświadomości, nie istniał w rzeczywistym świecie i nigdy nie miał prawa pojawić się nigdzie indziej, jak we śnie, to senne wydarzenia ostatnich czasów napawały ją i profesora Adama Drzewieckiego ogromnym lękiem. Stanowiły rysę na szkle, irytujący jeden procent. Wtedy nie wiedzieli jeszcze, że Mondoe rozplenia się po śnie, jak chwast, cały czas nie mogąc przestać rosnąć Anna często zadawała sobie w myślach pytanie: dlaczego akurat generał, skąd akurat militarne, a nie na przykład satanistyczne skłonności sennego monstrum? Skąd, do jasnej cholery, ten nazistowski mundur, wielkie oficerskie buty i wojskowa czapka z trupią główką na popękanej łysej czaszce szpetnego potwora? To akurat było oczywiste dla Anny Kamińskiej. Miało związek z człowiekiem, którego nazwisko brzmiało Jack Burnfield. Wtedy kiedy pomyślała o tym właśnie człowieku poczuła, że coś świdruje jej psychikę, coś uparcie chce dostać się do jej głowy, tak jak gwałciciel, który pragnie skrzywdzić swoją ofiarę. Czcij mnie, suko. Mondoe potrafił opętać i robił to coraz częściej. Nie mógł być człowiekiem, nie tylko ze względu na nieludzką brzydotę - był także zbyt ogromny, zbyt potężny i zły, aby mówić o jakichkolwiek przejawach człowieczeństwa w jego przypadku… to był potwór, karmiący się egoizmem i strachem. Słyszałaś? Czcij mnie. - Ty… nie będę ci odpowiadać, tworze. Element mojego snu… - wycedziła jedynie. Tylko na tyle była w stanie się zdobyć. 41 - Zignoruję to, pozwolisz? Nie widzieliśmy się od dłuższego czasu. Po prostu miło znów cię zobaczyć, ty mała dziwko… - rzekł potwór, wyciągając ręce odziane w grube skórzane rękawiczki w stronę Kamińskiej. Był to szyderczy gest powitania, a ton głosu pełen jawnej obłudy: coś niemal tak samo szczerego jak pochlebstwa chorego i diablo napalonego zwyrodnialca względem małej, bezbronnej dziewczynki, gdzieś na poboczu szosy w samym środku nocy. Kobieta milczała. - Zapomniałaś mnie? Nie pamiętasz kim jestem? – zapytał mroczny generał. – Nie uwierzę w to. Już, tak szybko? Agent puszcza ramię Anny Kamińskiej. Uzbrojony Rifat Darlović, agent ABW serbskiego pochodzenia jest co najmniej tak samo przerażony widokiem swojego szpetnego dowódcy jak piękna Anna Kamińska. Pewnie nawet on nie spodziewał się, że do Anny – żony profesora, ich dzisiejszego subiekta, przybędzie sam generał Mondoe. Zarobaczona twarz przyprawiała Serba o mdłości za każdym razem gdy spotykał go przykry obowiązek rozmowy ze swoim dowódcą. Agent pomyślał wtedy, że to niedobre co jego dowódca robi tej kobiecie. - Ty kurwo – słyszy pełne nienawiści słowa Mondoe, skierowane do Anny, której wargi drżą z rozpaczy i lęku. Płakała też przeze mnie, pomyślał Darlović. Przeze mnie. Niespodziewanie agent Rifat Darlović wtrąca się do rozmowy pełnym dyplomacji tonem: - Generale, nie miałem pojęcia, że to właśnie generał osobiście zasz... - Zamknij pysk. Agent natychmiast umilkł. Gołym okiem było jednak widać, że czyni to z ogromnym wysiłkiem. - Zadałem ci pytanie, mała dziewczynko – zwrócił się Mondoe do kobiety. – Zapomniałaś mnie? - Ciebie się nie da zapomnieć, sukinsynu - wycedziła z wściekłością już prawie łkająca Anna Kamińska. Potwór uśmiechnął się przeraźliwie. To była prawda. - Doprawdy, popatrz sama, czy to nie zabawne? Myślałem, że jest kompletnie inaczej. Ale nie martw się, ponoć zyskuję przy bliższym poznaniu. A bliskie kontakty to już tylko twoja specjalność, prawda? Na przykład taki Jaaaaack… - udał ziewnięcie. – Ruchaliście się i było ci nieźle prawda? Anna splunęła mu w twarz. 42 Lewa ręka mrocznego demona powędrowała w kierunku krwawiącego i ropiejącego policzka, aby zetrzeć ślinę. Gładząc swój dziurawiejący policzek, oprócz śliny, zebrał palcami chyba z pół garści obrzydliwej ropnej mazi. - Mój Adam cię zniszczy, już nad tym pracuje! – usłyszał potwór. - Szumowino, nie jesteś wart mojej uwagi! - wykrzyknęła wściekła ze strachu Anna i natychmiast tego pożałowała. – I wiem, że istniejesz tylko w moim śnie! - dodała po chwili oskarżycielskim tonem. - Tak jakby to przesądzało sprawę… - ocenił szyderczo Mondoe. Po czym znów się zaśmiał. Miał dzisiaj wyjątkowo dobry humor i wiedział, że to tylko zwiększa jego siłę. Nie miał zamiaru wychodzić z wspaniałego nastroju, w jaki się wprawił. Rozgromi tę sukę już niedługo. O tak... to była bardzo przyjemna myśl dla takiej kreatury jak senny demon. Zniszczy ją od wewnątrz, miażdżąc jej psychikę jak tłuczek robi to z kawałkiem mięsa. Przypatrując się panikującej Annie z wyraźną rozkoszą zaatakował ponownie: - Jak to możliwe, że nie możesz się wydostać, mała dziewczynko? Och! Naprawdę nie możesz się obudzić?! Ojojoj! - zapiszczał markując dziecięcą panikę. – Anno, mała Anno… to takie straszne, kiedy potwór z szafy przejmuje kontrolę, czyż nie? - Nie masz pojęcia o czym mówisz, kreaturo – odpowiedziała Anna mechanicznym głosem, a oczy zaszły jej mgłą zamyślenia. Rozmawiać z Mondoe to tak, jakby rozmawiać z lekarzem oznajmiającym ci właśnie, że twój rak wchodzi w ostatnie stadium. „Jaki rak, o czym on mówi do cholery?!” - bębni ci w głowie i zaczynasz nerwowo pocierać palcami o skrawki koszuli, podczas gdy człowiek w białym kitlu tłumaczy ci, że radioterapia paliatywna to naprawdę dobry sposób na złagodzenie twojego bólu, zanim umrzesz. Tak… można powiedzieć, że w ten sposób Mondoe rozmawiał ze swoimi ofiarami. Uwielbiał to robić całym swoim zgniłym, zastygłym w bezruchu sercem. Kobieta zaciekawiła go jak nikt nigdy, co było zdarzeniem dość osobliwym, żeby nie powiedzieć, że po prostu nieprawdopodobnym. W czasach, kiedy Anna nie znała jeszcze swojego przyszłego męża, Adama Drzewieckiego, generał ciemności nie interesował się nią ani trochę. Była po prostu zwykłą, przeciętną jak brudna woda przyjaciółką człowieka, który poświęcił wiele dla wiedzy o śnieniu. Ciekawość Mondoe, demona snu, Anna wzbudziła dopiero w momencie, kiedy dziesięć lat temu stała się żoną największego autorytetu w dziejach, jeżeli chodzi o pojęcie śnienia. Zdobywając nagrodę Nobla, profesor Adam Drzewiecki nie tylko udowodnił, że ma naprawdę ogromną wiedzę na temat śnienia, ale także przyciągnął do siebie problemy. 43 Koszmar Anny Kamińskiej rozpoczął się zaledwie kilka dni po odebraniu przez jej męża nagrody Nobla. Dla Adama Drzewieckiego najbardziej prestiżowa nagroda naukowa świata za całokształt pracy nad świadomym śnieniem, a w szczególności nad techniką wyjścia z ciała podczas sennego relaksu, nie stała się bynajmniej przepustką do życia w stanie spoczynku, na laurach. Przeciwnie, nagroda Nobla tylko pobudziła wszystkie zapędy profesora do osiągnięcia jeszcze większej wiedzy na temat śnienia. A sama nagroda jako powód do dumy już coraz rzadziej go interesowała. Podobnie jak Wisława Szymborska, która przed śmiercią przyznała, że nie wie dokładnie, gdzie w jej mieszkaniu znajduje się noblowskie wyróżnienie "za poezję, która z ironiczną precyzją pozwala historycznemu i biologicznemu kontekstowi ukazać się we fragmentach ludzkiej rzeczywistości", tak samo Drzewiecki nigdy nie poprzestał na przyglądaniu się swojej nagrodzie "za usilne dążenie do zgłębienia wiedzy o śnieniu, sennej rzeczywistości i właściwościach terapeutycznych snu" raz po raz, gdy już postawił ją na swoim ogromnym biurku w gabinecie swojej kliniki psychiatrycznej. Sześćdziesięciosześcioletni noblista Adam Drzewiecki pozwalał sobie na chwilę próżnej zadumy tylko gdy polerował swoją nagrodę raz w tygodniu. Myślał wtedy z niekłamaną przyjemnością o swoim dorobku naukowym. Czy nie miał jednak prawa do chwili słabości po takim osiągnięciu? Potwór Mondoe wiedział o tym wszystkim, wszak zainfekował umysł Anny i Adama wkradając się jak wirus do ich snów. Przybierał na sile, obrastał w wiedzę i zamierzał to wykorzystać. Miał już plan, a do jego realizacji zamierzał użyć Anny. Kiedy tak stali pod elektrycznymi drzwiami wejściowymi do absurdalnego budynku, Anna, podobnie jak Rifat robiła wszystko żeby nie patrzeć mu w twarz. Zauważyła z przerażeniem, że drzwi za potwornym generałem rozsuwają się i zsuwają, jak gdyby oszalałe od jego obecności, i nie mogące przestać tańczyć w szaleńczym tempie. A generał Mondoe? Spojrzał na nią z fałszywą, odrażającą radością i znów ukąsił: - Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie, kochana? Byliśmy wtedy tacy młodzi i piękni… zadrwił. – Uciekałaś przede mną w swoim śnie. O tak… robiłaś to od momentu naszego poznania się… płakałaś szczając pod siebie ze strachu. Zmoczyłaś nawet łóżko! Powiedz kochanie, nadal śmiertelnie obawiasz się gwałtu? - zapytał z uśmiechem przywodzącym na myśl brudną studzienkę ściekową. Pytanie było nagłe, niespodziewane i diablo trafne. Trafił w czuły punkt. - Ja… co ci… zamknij się! 44 Anna próbowała kolejny raz nie odpowiedzieć, zignorować Mondoe. Było to jednak trudniejsze niż mogłoby się wydać na pierwszy rzut oka. Mroczne monstrum nie potrafiło wprawdzie czytać w myślach, ale smutna prawda nie pozostawiała zbyt wiele radości, było naprawdę dużo gorzej. On sam był myślą. - Nadal miotasz się na łóżku, spocona ze strachu, prawda mała dziewczynko? – myśl zadała jej pytanie. – Wspominasz mnie. Myślisz o mnie, gdy jesteś sama w ciemnym miejscu… - Zostaw mnie! – krzyknęła Anna. - Tworze podświadomości, nie istniejesz! Nie jesteś prawdziwy! - rozpaczliwie przerażona czterdziestolatka rozpłakała się. Po ślicznej, śniadej twarzy popłynęły jej łzy. Nikt spośród wszystkich zasiedlających podziemne miasto ludzi, oprócz agenta Darlovica i nazistowskiego, sennego monstrum nie zwrócił na jej płacz najmniejszej uwagi. - Ależ istnieję, jestem tak samo prawdziwy jak twój senny strach - zaśmiał się generał Mondoe, Strażnik Złego Snu. - Jestem realny jak ty sama. I nigdy nie przestanę stanowić esencji twojego największego lęku… Przypomnij mi, co zrobił ci Jack Burnfield, podczas pobytu w waszej klinice, kochanie? Co zrobił ci dziennikarz… we śnie? Kobieta zamarła. - Ty piekielny... - Nawet nie muszę zaczynać tematu waszego rżnięcia – dotknął jej policzka skostniałym pazurem, aż do momentu gdy nie poczuła, że za sekundę zwymiotuje. - Nie bój się, nie zdejmę dziś spodni. Brzydzą mnie takie przeciętności, takie miernoty jak ty. Po policzku Anny popłynęła łza. Była obrzydliwie gorzka jak cykuta Sokratesa. - Nie boisz się mnie, boisz się tego co zrobię z twoim umysłem, mam rację? – usłyszała szept Mondoe. Był niemal całkowicie niewinny w tonie i to przeraziło ją najbardziej. O tak, to była prawda: słowa Mondoe zabolały ją, jak gdyby ktoś wbił w jej serce szpikulec lodu. I wiercił nim jeszcze przez dobrą minutę. Nie minęła chwila a Mondoe zaczął nucić szyderczą piosenkę: Moja Aniu, myśl o wstaniu... Nie zamyślaj się, ucisz myśli swe… przecież widzisz droga Aniu… że ja także jestem w śnie! 45 Jego śpiewający głos brutalnie przywrócił Annę do rzeczywistości. Zły sen. Bardzo zły. - Powiedz Anulu, powiedz jak było? – nucił dalej Mondoe, a Anna ze zgrozą stwierdziła, że przybrał głos małego chłopca. – Co zrobił ci Burnfield, czy było ci miło? Agent poprawił dyskretnym ruchem klapy czarnej marynarki, starając się opanować drżenie palców. - Jezusie nazareński… - szepnął cicho, tak że nikt nie usłyszał. Zagrywki potwora były nieludzkie. Nie dało się ich ignorować, jakaś dziwna siła nie pozwalała na puszczenie płazem bluźnierczych słów potworowi. - Sukinsynu, tak bardzo cię nienawidzę… – powiedziała Anna, z rezygnacją, a łzy kapały z jej oczu, na ziemię ogromnego podziemnego miasta. - Nie waż się mnie tknąć! Pewnego dnia znikniesz, aby już nigdy nie wrócić! I nikt nie będzie za tobą płakał! Mondoe zaśmiał się na cały głos, dosłownie trzymał się za boki i rechotał szyderczo, przywodząc na myśl skrzek wyjątkowo obleśnej żaby. - O tak, zniknę już niedługo. Przestanę istnieć w twoim życiu, kiedy będziesz martwa! - zacisnął zęby po tych słowach i zazgrzytał nimi, aż spomiędzy dziąseł wypełzły przerażone robaki. - Nie! Mondoe, nie! - Anna zaczęła nerwowo obracać głowę w poszukiwaniu drogi ewentualnej ucieczki: najpierw w lewo w stronę wejścia do dziwacznego budynku projektu szalonego architekta, a potem w prawo w kierunku niekończących się arterii podziemnego miasta. – Odejdź, demonie! – krzyczała. - Dlaczego po prostu nie zostawisz mnie i mojego męża w spokoju!? Dyskusja nagle stała się dla generała bardzo jałowa. Momentalnie się nią znudził. Sentymentalne bzdury… - Agencie, za mną! I trzymaj tą kobietę, chce czy nie chce, idzie z nami - rzucił Mondoe z pozorną ignorancją i obrócił się w stronę drzwi wejściowych, nie patrząc już ani razu w ich stronę, gdy zmierzał do wejścia. - Pokażemy pani Kamińskiej, że wszystko co przeżyliśmy razem, jak do tej pory było zabawą. A właśnie! Powiedz… mała dziewczynko… – obrócił się na pięcie, aż skrzypnęły stawy. - Dziennikarz Burnfield nie tyle cię uwiódł, co po prostu wykorzystał twój strach, prawda? Był twoim prywatnym potworem spod łóżka… – szepnął Mondoe. – Zaufałaś mu, a on wylazł spod łóżeczka i zdjął ci spodenki, żeby zaspokoić swój głód, tak? - Nie masz pojęcia, co między nami było! - To mi powiedz. - Nigdy! Nigdy, rozumiesz?! 46 Mondoe wykrzywił zarobaczone wargi. - Zmuszę cię do tego, żebyś mi o wszystkim powiedziała, ty niewierna suko. Wiem, o wszystkich twoich lękach, znam każde twoje wspomnienie związane ze mną… - Nie… proszę... - Niech się zmieni. – rzekł Mondoe, a umysł Anny zakryła ciemność. Potem nadeszły mroczne wspomnienia. 2. To było w ich domu na wzgórzu, kiedy Anna jeszcze była pełnosprawna. Cieszyła się życiem, jak każda kobieta, która osiągnęła w zasadzie wszystko co było do osiągnięcia. Był wieczór. Leżeli razem w łóżku, on Adam Drzewiecki i ona, jego żona Anna Kamińska. Było już dobrze po północy, a ogień w sypialnianym kominku trzaskał wesoło. - Znów mi się wczoraj śnił, Adaś – powiedziała Anna, wtulając się w jego pierś. – Znów mi się śnił mój potwór z szafy. - Kochanie… - Dlaczego nie może przestać mi się śnić? – zapytała. - Przecież jestem szczęśliwa i ty też… Adam, czemu on ciągle mi się śni? Adam Drzewiecki długo zbierał myśli. - Senny potwór… jest mistrzem w wielu psychologicznych zagrywkach wobec swoich ofiar – powiedział wreszcie, ważąc słowa. - Jeżeli chodzi o kuszenie atakowanego umysłu w taki sposób, aby szybko zszedł on na pożądany przez niego tor, to Mondoe jest prawdziwym ekspertem. - Czy ja zwariowałam, Adaś? Czy Mondoe to tylko wytwór mojej wyobraźni? - Nie, kotku. Mondoe nie jest twoim wytworem wyobraźni, jest najprawdziwszym demonem, krążącym po ludzkich umysłach. Jest myślą. Można powiedzieć że jest takim mrocznym pierwiastkiem zagnieżdżonym wewnątrz psychiki każdego, kto choć przez parę sekund go zapragnął. - Chcesz powiedzieć, że go pragnęłam?! – zapytała. - Każdy z nas, każdego dnia ma takie chwile, kiedy… - westchnął, bo ciężko było mu o tym mówić. – Kochanie, generał Mondoe to mentalny wirus, wyznawca strachu, który chce pozostać w umysłach swoich ofiar już na zawsze, najlepiej w taki sposób, aby ofiara już do końca życia nie mogła wyjść z szaleństwa i rozpaczy. Anna postrzegała Mondoe nieco inaczej od męża, ale kiwała głową. W jej świadomości generał był przede wszystkim złym facetem. Oczywiście jego wygląd odrażał ją równie skutecznie co Adama Drzewieckiego. 47 - Myślę, że jego wygląd to sygnał od naszych podświadomości, że mamy do czynienia z całą pewnością z czymś bardzo szpetnym – ciągnął Adam. – Każdy widzi go trochę inaczej, ale ogólny obraz jest jeden: to wyjątkowo obrzydliwy potwór z gnijącą twarzą. - Czy on kiedyś przestanie nam się śnić, kochanie? - Mam nadzieję, że tak, kochanie. Mam nadzieję, że tak. I kto wie, być może miał rację. Wszak on sam, profesor Adam Drzewiecki, noblista i ekspert, widywał w swoich najgorszych snach mrocznego generała Mondoe od wielu lat. Drzewiecki zrywał się wtedy z krzykiem z ogromnego łoża małżeńskiego i biegł w stronę barku. Szybko połykał zestaw kolorowych pigułek uspokajających i doprawiał się szklaneczką koniaku. A potem zapadał w niespokojny sen o ludziach z ropiejącymi twarzami i krzyczał, nawet mimo podwójnej dawki leków. Cóż, to było tak zwane ryzyko zawodowe, które właśnie urosło do monstrualnych rozmiarów. Generał Mondoe był tworem tak samo doskonałym jak przerażającym, jak dziecko, które w ciągu kilkunastu lat przechodzi od ssania mleka z piersi kochającej matki do chorobliwego obżerania się jedzeniem liczonym w kilogramach i zaspokajania w ten sposób swoich kompleksów seksualnych. - Boję się, Adam. Mam wrażenie, że on siedzi we mnie nawet kiedy nie śnię. Mam wrażenie, że siedzi we mnie cały czas. - Szczerze powiedziawszy kochanie, często odczuwam dokładnie to samo – odparł jej mąż. To poważna i jak najbardziej prawdziwa reakcja na koszmar, jaki potrafił rozpętać potwór we śnie. Nawet teraz, kiedy Anna miała czterdzieści lat, jej własny mąż, ekspert światowej sławy w dziedzinie snu nie potrafił wskazać odpowiedzi jak pozbyć się ciemnego Mondoe z ich umysłów. Czasami wspominał nawet, że to niemożliwe. A Anna? Cóż, ona myślała wtedy o złych facetach i potworach z szafy. I o tym, co działo się, kiedy była kilkulatką. Kamińska już jako mała dziewczynka sama pokonała złą moc szafkowych dziwadeł, które ją straszyły, gdy chciała zasnąć. Pewnej zimowej nocy zmęczona swoim lękiem, sama i bez pomocy tatusia odkryła, ze gdy zapali światło i otworzy szafę, przeraźliwe kreatury znikają w tajemniczy sposób. Szybko doszła więc do wniosku, że jedyne czego się boi, to sam strach. Pobiegła do sypialni rodziców, aby powiedzieć tatusiowi o swoim odkryciu. I choć bardzo się bała, że śpiący tata na nią nakrzyczy, nie stało się tak. Tatuś, choć był tylko prostym stolarzem, wiedział jak ważne były słowa jego córeczki, pełne dumy i radości: - Tatku, tatku już ich nie ma! Potworów z szafy! Nie boję się! 48 A tatuś uśmiechnął się z całego serca. I choć dochodziła dopiero trzecia trzydzieści, zaprowadził ją do kuchni, zagotował mleka, posadził przy dziecinnym stoliczku, a potem uklęknął koło niej na zimnej kuchennej podłodze i cichutko, aby nie budzić mamusi, wytłumaczył jej spokojnym głosem raz na całe życie: - Wszystko na tym świecie jest zbudowane z czegoś, króliczku. Wszystko oprócz strachu. Strach jest zbudowany z niczego - pocałował ją w policzek i przytulił najmocniej jak potrafił. – Ale ty już to wiesz. Jestem z ciebie dumny, kochanie. A ona przytuliła się do swojego kochanego tatusia, który właśnie w tej chwili był dla niej całym i jedynym światem. Wtedy jeszcze nie mogła wiedzieć, że czasem potwory z szafy istnieją, są tak samo prawdziwe jak strach. Całe jej życie stało się smutną wędrówką po gwałcie, który nastąpił kilkanaście lat później. Ten, kto zgwałcił Annę Kamińską chodził wolny po ulicach, na dodatek stanowił władzę w zamieszkiwanym przez nią mieście, był bowiem burmistrzem. Teraz, trwając w sennym koszmarze i stojąc we śnie naprzeciwko generała Mondoe, stanowiącego sumę jej wszystkich strachów, Anna Kamińska zaciskała zęby z wysiłku, aby tylko nie myśleć teraz o TYM, co zrobił jej pewien obrzydliwy mężczyzna. Tak, właśnie TO. To, to, to, to! Anna pomyślała, że generał Mondoe ma rację - ropiejące rany, dziura w twarzy zamiast ust, czerniejące i zarobaczone zęby, nie były tym czego się obawiała. Drżała ze strachu nie przed samą postacią generała, a przed tym, co zapewne zaraz zrobi z jej psychiką, którą przez tak wiele lat usiłowała doprowadzić do porządku. Miała z nią bowiem ogromne problemy. Kilkanaście lat po nocnej rozmowie z tatusiem, kiedy mieszkała już z Adamem i nienawidziła mężczyzn całym swoim sercem po tym co zrobili, pewnego poranka otworzyła drzwi wejściowe od domu i podniosła leżącą na wycieraczce gazetę. Przechodząc do kuchni aby przygotować sobie płatki kukurydziane zaczytała się w artykuł. Omal nie usiadła z wrażenia pod wpływem cytatu. „Patrząc na ciemność lub śmierć boimy się nieznanego - niczego więcej.” – czytała fragment książki Rowling, autorki przygód Harry‟ego Pottera. Anna pomyślała wtedy, że to największa bzdura jaką słyszała. Patrząc na ciemność nie boimy się wcale nieznanego. Ciemność jest dobra, ciemność pochodzi przecież od samego Boga. Patrząc na ciemność boimy się strachu. A w przypadku Anny strachu przed gwałtem. Czy potwór opętał tego, który pod nieobecność Adama wszedł w nią brutalnie i zgwałcił, nie tylko jej ciało, ale przede wszystkim jej psychikę? Cóż, na razie powinna nam wystarczyć wiedza, że potwór karmił się, choć strachem, to jednak w identyczny sposób 49 jak narkomani: po prostu uwielbiał być naćpany, a kiedy ćpał czuł, że może nareszcie zwiększyć dawkę narkotyku, od którego się uzależnił. Żeby się naćpać bardziej. Czynił to, zwiększając euforię i nie mógł przestać. Różnica między głodzącym się nastolatkiem z niedorozwiniętym poczuciem własnej wartości, albo stereotypowym polskim ćpunem wtłaczającym sobie w żyły kompot, lub też nim, sennym demonem w mundurze, była tylko jedna… Mondoe obżerał się strachem, orgazmiczną euforią albo po prostu lenistwem swoich ofiar, wyczuwał te uczucia i kiedy tylko ofiara wpadała w panikę i rozpacz, żarł. Żarł jak Rzymianie przed orgią, aż do wymiotów. Anna poczuła się dokładnie tak jak wtedy, kiedy bała się jeszcze szufladowych wiedźm, firankowych wampirów i potworów z szafy. Przypomniała sobie słowa ojca, nie potrafiła jednak umiejscowić ich na żadnej płaszczyźnie swojego rozsądku, a przynajmniej nie spoglądając Mondoe prosto w gnijącą twarz. Czas stanął w miejscu, kiedy Anna Kamińska i generał Mondoe patrzeli na siebie w milczeniu. Wymieniali myśli. We śnie to całkiem naturalne, prawda? 3. Podziemne miasto zamarło. Wszyscy znajdujący się pod powierzchnią ziemi ludzie zniknęli. Wszyscy, oprócz Rifata Darlovića. Szarpnięta za ramię Anna z krzykiem zostaje wciągnięta do dziwacznego budynku. Czuje się przy tym mniej więcej tak, jak gdyby prowadzono ją na krzesło elektryczne. - Pokażę ci prawdziwą torturę, ty mała dziwko – śmiał się Mondoe, kiedy szli ciągnącym się w nieskończoność ciemnym korytarzem za rozsuwanymi drzwiami. – Pamiętasz tego, który cię zgwałcił? Cóż… mam dla ciebie niespodziankę, czeka cię małe randez vous z tym miłym człowiekiem! - Sprawia ci to radość, potworze? Naprawdę cię to rajcuje? – pytała Anna, płacząc. - O tak, kochanie, możesz mi wierzyć! – roześmiał się Mondoe, nie odwracając się nawet w jej kierunku. - Nic nie kręci mnie bardziej, niż twój strach, zapomniałaś o tym? - Nie rozumiem jaka moc powołała cię do życia, Mondoe, ale po moim przebudzeniu jesteś nikim. Nie wiesz… - Zamknij ryj. Uwagę generała Mondoe zaabsorbowało coś innego niż jej przerażenie. Dużo ciekawsza sprawa… duża sprawa! 50 Lekki zapaszek, ulotny i nieśmiały, a jednak wyczuwalny i tak wyczekiwany. Znał ten zapach. Nie musiał nic mówić. Wyczuł w powietrzu zbliżającą się wielkimi krokami śmierć, coś jakby pyknięcie w powietrzu. I wiedział już co się za chwilę stanie. Cel, który sobie postawił zostanie za chwilę osiągnięty. Właśnie w tej chwili Anna Kamińska również to poczuła… coś… coś jakby bardzo złego właśnie działo się z jej ukochanym mężem. Rosnąca panika, w którą wpadła pogrążając się w koszmarnym śnie, właśnie się potroiła: - Co... Jezu, Mondoe, co…? Mondoe tylko skinął palcem. - Czyżbyś to wyczuła, kochanie? - zapytał cicho, i rozszerzył gnijące wargi w uśmiechu. – Wyczułaś czyjąś nadchodzącą śmierć, prawda? - Kłamiesz. Nie masz takiej mocy, żeby… - Żeby, zastanówmy się… żeby na przykład zabić twojego wielkiego męża? – dokończył generał, oblizując gnijącą twarz, długim czarnym jęzorem. – Ależ gdzie tam. Adam Drzewiecki to silny człowiek, naprawdę silny. Chociaż podatny na moją moc, to jednak odporny na całkowite opętanie. Ma wielką wiedzę… - ciągnął, aż wreszcie spuentował: - No chyba, że właśnie sam się ugiął, jak tchórzliwe zwierzę! No chyba, że sam z własnej woli zabija się właśnie w tej chwili! Roześmiał się z własnego szczęścia na całe gardło. - Jezu to niemożliwe! – pomyślała Anna. – Dobry Boże, nie, to nieprawda. Nie mój mąż, nie teraz, NIE TERAZ DO CHOLERY! Ujrzała w myślach wielki kamień. Po chwili stał się on jej sercem. - Adam… - szepnęła niemal bezgłośnie. Po czym rozpłakała się na dobre, a czarna rozpacz ogarnęła jej serce. Zawiał lekki wiatr. Fikcyjne miasto w podziemiach Jednostki Centralnej spowiła całkowita cisza, nie licząc łkania zrozpaczonej kobiety. Nie mogę się obudzić, nie mogę pomóc mojemu kochanemu Adasiowi! Co on chce sobie zrobić? Dlaczego teraz, dlaczego właśnie teraz, do cholery?! - OPĘTAŁEŚ GO? CO ZROBIŁEŚ ADAMOWI, TY CHOLERNY SKURWYSYNU?! ryknęła Anna czując, że zdziera sobie struny głosowe pomimo tego, że znajdowała się przecież we śnie. Łzy dalej płynęły jej z oczu. - Co JA zrobiłem Adamowi? - zapytał drwiąco potwor w mundurze. - Niewłaściwie postawione pytanie, zgwałcona przez burmistrza, a potem zapięta przez dziennikarza ze Stanów dziewczynko. To właściwe brzmi: co TY pozwoliłaś, bym zrobił z twoim mężem. Spójrz, śnisz sobie o podziemnych miastach i sennych postaciach. Idziesz jakimś 51 ciemnym korytarzem i prowadzisz pogawędki z potworami i agentami. A w tym czasie twój mąż właśnie się zabija! Bardzo ciekawe, naprawdę bardzo… - roześmiał się szczerze. Anna spuściła głowę, czując że za chwilę zemdleje. Wyczuła to. Dobrze wiedziała, że to czego tak się bała, właśnie nastąpiło. Mondoe pozwolił jej, by sama wprowadziła swój umysł w ten groźny stan pełnej paniki. Senny demon trwał w milczeniu przez dłuższy czas, aż w końcu odezwał się: - Ty już wiesz, prawda? Takie małżeństwa jak wasze wyczuwają to jak bliźniaki. Wiesz, że to co mogło się zawsze stać, właśnie się dzieje. Nie chciałaś na to pozwolić, a jednak pozwoliłaś. Obawiałaś się, że to może się kiedyś wydarzyć… - dał sobie kilka sekund na teatralną pauzę, po czym rzekł: - …i to się właśnie dzieje! Twój mąż, senny szaman Adaś Drzewiecki właśnie popełnia samobójstwo! Nie. - Nie wierzę ci! Nie wierzę, nie wierzę! - po policzkach popłynęły łzy. - TO JEST KOSZMARNY SEN! ANI JEDNO SŁOWO NIE JEST PRAWDĄ! Mondoe śmiał się. Śmiał się tak, jak człowiek w najszczęśliwszych chwilach swojego życia. I rósł z sekundy na sekundę, był już ogromny, potężny, największy! Przyglądający się całej scenie potężny Serb Rifat Darlović przetarł spocone ze strachu czoło, odgarniając kruczoczarne włosy na bok. Jezu, ten potwór nie tylko nim rządził. Nie byłoby to wcale takie najgorsze, wszak każdemu panu można się sprzeciwić. Było jednak o wiele gorzej, i właśnie to spowodowało, że pod doświadczonym agentem ugięły się kolana. Agent Darlovic był częścią tego koszmaru. Był wszak stworzony przez to cholerne monstrum, był mu całkowicie poddany i nie mógł mu się sprzeciwić. Jak gdyby był jego synem. Ubrany w garnitur mężczyzna zrozumiał to z trwogą właśnie teraz i nie miejmy mu tego za złe – mimo, że był dorosły, liczył sobie dopiero kilka dni sennego życia. To co poczuł agent specjalny, cały ten ogromny żal i nienawiść do szpetnego tworu zwanego generałem Mondoe, w połączeniu z prawdziwym współczuciem do żony noblisty, Anny Kamińskiej, stała się w istocie pierwszym ludzkim odruchem, na jaki kiedykolwiek się zdobył. To było jego pierwsze prawdziwe uczucie, tak jakby narodził się dopiero teraz. Szkoda, że pierwsza emocja, jaką poczuł Darlovic, było w istocie mieszanką nienawiści i żalu. Przez cały nieokreślony okres czasu służby dla straszliwego Mondoe, który jemu samemu wydawał się wiecznością, nie czuł nic. Teraz, kiedy narodziły się w nim pierwsze ludzkie odruchy, było już za późno. Adam Drzewiecki właśnie w tej chwili popełnia samobójstwo. 52 - Mondoe, ty potworze… - rzekł Rifat, patrząc jak klęcząca na ziemi, sina od płaczu Anna po chwili pada na ziemię, tłukąc kobiecymi piąstkami zimny bruk podziemnego miasta. Generał spojrzał od niechcenia w jego oczy. Wyczekująco skinął ręką. - Masz mi coś do powiedzenia? - zapytał potwór czując własną potęgę. - Śmiało, nie krępuj się, Darlović. Chociaż raz powiedz coś, co ma szansę mieć jakiekolwiek znaczenie. Agent specjalny, a raczej jego nowo narodzone serce płonęło. - Nie czujesz tego, prawda? Ty chory podmiocie, nie czujesz nic, oprócz głodu wycedził Darlović, podchodząc kilka kroków w stronę monstrum, zatrzymując się jednak przy leżącej Annie i kładąc swoją dłoń na jej ramieniu. Agent specjalny nie zauważył iskierki zaniepokojenia w czarnych jak smoła oczach sennego potwora, bo właśnie w tej chwili Anna z niemal zwierzęcym odgłosem szarpnęła jego rękę z obrzydzeniem - była to przecież dłoń diabelskiego pomagiera. A szkoda, może ten właśnie dziwny błysk w ślepiach potwora dodałoby Darlovićowi pewności siebie w ostatnich minutach życia. Rifat ze smutkiem zabrał rękę, myśląc, że niezależnie od tego, czy Anna mu zaufa czy nie, pomoże jej. Zrobi wszystko, aby przerwać koszmarny sen, w którym trwali, podejmie wszelki wysiłek, aby tylko zakończyć cierpienie kobiety, którą w tej chwili pokochał. Jakby to planowali, gdy tylko Rifat otworzył usta, Mondoe odezwał się niespodziewanie: - Jack Burnfield i ty... – wycedził w kierunku Anny. – To wasza wina, nie moja. Mówię poważnie, nie zrzucam odpowiedzialności. Wy do tego doprowadziliście, zdradziliście tego człowieka, zdradziliście razem twojego męża, Adama Drzewieckiego. A teraz on umiera, czy to nie zabawne? - Nie… - zaprzeczyła Anna, bez większego przekonania, powiedziała to jednak bardziej do siebie, aniżeli do stojących przed nią sennych tworów. - Zaprzeczam temu co usłyszałam. To jest wszystko jeden wielki koszmarny sen. Wiem, że Adam żyje, nie umarł. On żyje. Na pewno żyje! Mondoe zaśmiałby się znów, w swej wielkiej inteligencji wiedział jednak, że mogłoby to zostać odebrane jako banał, a tego przecież nie chciał. Był diabelnie mądrym tworem, wiedział więc z pełnym przekonaniem, że nadszedł czas na objawienie Annie swojej prawdziwej, wielkiej potęgi. Chcę prawdziwej ogromnej rozpaczy. Niech suka drży, niech się do mnie modli ze strachu! – pomyślał i natychmiast powiedział: 53 - Pokażę Ci, dziewczynko. Opuścimy na chwilę sen, wyjdziesz z własnego pogrążonego we śnie ciała i ujrzysz śmierć swojego męża. Potrafisz wychodzić z ciała prawda? Wiem, że tak… wiesz co zrobię? Nawrócę cię na wyznanie tego co niewyznane, aż uwierzysz, że twój mąż Adam zdycha jak tchórz, którym był przez całe życie. Jak chory szczur, który gryzie się po łapach kiedy wie, że umiera… - rzekł, po czym uniósł swoją prawą kościstą rękę wysoko do góry. W ręku trzymał już swój amulet – zegarek mierzący fałszywe godziny i minuty, na opak, do tyłu. - Patrz – rzucił w stronę Anny. A ona uległa i spojrzała. Następnie po raz kolejny krzyknął doniośle trzy słowa, brzmiące niczym zaklęcie w ustach czarnoksiężnika: - Niech się stanie! I nagle podziemne miasto zniknęło. Pogrążona w głębokim, koszmarnym śnie, Anna Kamińska, dokonała czegoś, co do dziś przez lwią część naukowców jest uważane za szamański blef. Miała nadzieję, że w przeciwieństwie do opuszczenia ducha z jej własnego ciała, samobójcza śmierć jej męża okaże się jednym wielkim kłamstwem. Oczywiście myliła się. 54 Rozdział II Homicidium „Gdybyś kiedy we śnie poczuła, że oczy moje już nie patrzą na ciebie z miłością, wiedz, żem żyć przestał” ~ Stefan Żeromski 3 października, pięć minut po północy. Prywatna klinika psychiatryczna profesora Drzewieckiego 1. P rofesor Adam Drzewiecki nie miał chwili do stracenia. Dawno temu skończył się czas, w którym panował nad sytuacją. Mówiąc bardziej dosadnie, wszystko się spierdoliło. Idąc szybkim, niespokojnym krokiem przez zaciemniony korytarz swojego szpitala psychiatrycznego, myślał o tym, czy nie przesadził tym razem, w swoim uporze do stawiania milowych kroków. Jego jedynym źródłem świata była latarka, którą trzymał w ręku jak największy skarb. Znajdował się w swoim własnym dwupiętrowym szpitalu psychiatrycznym i znalazł wreszcie sposób, swoją ostatnią szansę na wydostanie się z tego przeklętego miejsca. Miejsca, które stworzył dwanaście lat temu, kiedy z prawdziwej czystej pasji zbudował, krok po kroku, swoje marzenie o własnej klinice psychiatrycznej. Teraz to miejsce miało się stać jego grobem. 55 Naukowiec nie miał szans na wydostanie się ze śmiertelnej pułapki, a przynajmniej tak uważał jego oprawca, ścigający go jak duch, niewidzialny i niesłyszalny, jednak wyraźnie obecny tuż za plecami profesora i gotowy w każdej chwili go zabić. Jego sumienie. Wszedł do swojego gabinetu, w pierwszym odruchu chcąc zapalić światło. Gdy dotarło do niego, że pstrykając przełącznik niczego nie osiągnie, przez jedną ulotną chwilę Adam Drzewiecki poczuł czyjąś obecność w gabinecie, jak gdyby ktoś go obserwował. Bóg? Niemożliwe… nie wierzył w jego istnienie, poza tym wyczuwał obecność osoby, którą dobrze znał, jak gdyby własna żona obserwowała go z bliżej nieokreślonej przestrzeni, gdzieś w cieniu. Bzdura. Według jego wiedzy jedynymi osobami poza nim, znajdującymi się na terenie jego kliniki psychiatrycznej byli: dziennikarz Jack Burnfield, w tej chwili uzależniony od substancji jego autorstwa, oraz jego żona Anna, podobnie jak dziennikarz, pogrążona w narkotycznym transie. A jednak czuł, że obserwująca go postać jest bliżej, niż mu się wydaje. I wcale nie śpi, tylko patrzy na niego. Przygląda mu się. I smuci ją to co robi, rani ją straszliwie. - Coś ty narobił, stary durniu… rozejrzyj się i spójrz sobie w twarz – powiedział do siebie noblista. – Burnfield odchodzi od zmysłów przez twój roztwór, Anna przestała cię kochać z tego samego powodu. A całe miasteczko życzy ci śmierci… Cóż, wszyscy dostaną to, czego chcą. Upewniając się, że ciężka stalowa krata w oknie jednej z izolatek, utrzyma ciężar jego ciała na odpowiedniej wysokości, profesor Drzewiecki stojąc na obitym w skórę taborecie, zarzuca sobie węzeł na szyję. Zaciska go mocno, lecz nie z całej siły, w odpowiednim miejscu, tak aby grawitacja mogła skręcić mu kark. Przez sekundę w jego głowie pojawia się ostatnia myśl: Kroki milowe. Kamienie. Następnie jednym zdecydowanym ruchem stopy strąca taboret na którym stoi. Krok w dobrą stronę. 56 Rozdział III Ś.M.J „Ach! ach! Majorze, dzisiaj żyjem, jutro gnijem, to tylko nasze, co dziś zjemy i wypijem!” ~ Adam Mickiewicz 3 października, chwilę później. Podziemne miasto we śnie Anny Kamińskiej D 1. laczego?! DLACZEGO TO ZROBIŁEŚ?! - Anna łkała rozpaczliwie, kiedy widok jej wiszącego na sznurze męża, targanego konwulsjami, ustał. Znów wróciła do snu o podziemnym mieście. Mondoe sprawiał wrażenie niewzruszonego. W odzianych w rękawiczki, wychudzonych dosłownie do szpiku kości rękach, trzymał swój bibelot. Bawił się nim teraz, jak gdyby nic się nie stało. W rzeczywistości sumiennie rozważał, co właśnie się wydarzyło. Nie spodziewał się śmierci Drzewieckiego, przynajmniej nie w tym momencie. A jednak śmierć nadeszła. Pokazał ją Annie Kamińskiej w doskonałej chwili. Miał taką zdolność, nauczył się jej. Nie miał jednak pojęcia dlaczego, a jego uwagę absorbowało coś zupełnie innego, niż śmierć Drzewieckiego. „Nie czujesz tego, prawda? Ty chory podmiocie, nie czujesz nic oprócz głodu.” – przypomniał sobie Mondoe. Słowa Darlovica były dla niego niegroźne, nie pierwszy raz spotkał się z buntem ze strony swoich pomagierów… no cóż, niedoskonałości mogą zdarzyć się wśród gnid. 57 Pytanie stworzonego przez niego agenta Darlovića ugodziło jednak dotkliwie sennego demona, odzianego w nazistowski mundur, jakby trafiły boleśnie w jedyny punkt na mapie jego mętnej duszy, który można by nazwać punktem prawdziwym. Nie chodziło o brak sumienia, Mondoe zdawał sobie sprawę, że jest zły i to sprawiało mu parszywą, złą radość. Mowa raczej o tym, że generał snu właśnie zdał sobie sprawę ze swojej porażki – pseudoludzie, których tworzył do własnych potrzeb nie powinni być niedoskonali, a ostatnio reprezentowali swoim zachowaniem niemalże same nieprzydatne emocje… radość? Współczucie? MIŁOŚĆ? Absurd. Położy temu kres w kilka chwil. Demon rozkłada lekko swoje zgrzybiałe dłonie, oblizuje zarobaczone wargi, skupia całą swoją energię na odegraniu roli nieprzystępnego potwora i mówi z nienawiścią: - Twój Adaś zabił się jak spłoszona dziwka, dziewczynko. Dynda sobie teraz na kracie, jak breloczek. Powiedz… jakie to uczucie? - Gówno możesz wiedzieć! Twoje serce zgniło! – łzy kapały po policzkach Anny. - To mi wyjaśnij. - Nie będę z tobą rozmawiać na żaden temat, parszywa kurwo! Rób sobie ze mną co chcesz, dotarło?! - Ależ nie ma… Wtedy niespodziewanie usłyszał kolejne słowa Darlovica, znowu brzmiące inaczej, niż wszystkie jego dotychczasowe, przepełnione lękiem monosylabiczne bąknięcia, które agent wydawał z siebie, wykonując jego rozkazy. - Zamknij się, po prostu zamknij ten parszywy ryj, tak abyśmy mogli wreszcie przestać słuchać gówna, którym zatruwasz wszystko co dobre na tym świecie! – wyrzucił z siebie ogromny Serb. - I tak nie zrozumiesz, Mondoe. Boisz się, to kolejna z miliarda negatywnych cech, jaką dziwnym zrządzeniem losu obdarzył cię najwyraźniej sam diabeł. Jesteś pozbawiony uczuć, i współczuję ci z całego serca. Nigdy nie pojmiesz miłości. „Generale”… – dodał spokojnym, opanowanym głosem agent specjalny. Mondoe parsknął śmiechem. - A co TY możesz wiedzieć o jakimkolwiek uczuciu, agencie? Jesteś moim wytworem. Można powiedzieć, że stanowisz mój śmiesznie mały ułamek, siłą rzeczy jesteś gorszy ode mnie. Ty żałosny produkcie, nie masz pojęcia o czym mówisz! - zaśmiał się generał, jednak nie tak wylewnie i szyderczo jak przed paroma chwilami. Milczenie. - Stworzyłem cię na moje podobieństwo – prowokował dalej potwór. - Jesteś jednocyfrowym promilem, nie znaczysz dla mnie więcej niż ta suka, której zaraz zmiażdżę tę kurewską duszę. Jestem twoim bogiem, zapomniałeś? 58 Agent Darlović wiedział już, że Mondoe znów próbuje go zniewolić. Tak, to samo próbuje zrobić Annie. Opętać ją. Najwyraźniej tak, jak opętał Drzewieckiego. Rifat spodziewał się, że za chwilę, przestanie istnieć, lub w najlepszym wypadku przeniesie się na inny poziom egzystencji - o ile w ogóle możemy mówić o innych jej poziomach w przypadku tworów podświadomości, a co do tego nie miał pewności. Potwór wyciągał już ku niemu swe macki, które jednak dziwnym trafem nie zdołały przebić się przez pancerz spokoju agenta specjalnego. Przynajmniej jak do tej pory. - Kłamiesz - odparł Darlović po chwili. Spojrzał na łkającą Annę, a jego serce znów uniosło się wysoko do góry. Wiedział, że jeśli w jego żałosnej egzystencji zaistniał choć cień szansy na to, że może przynajmniej raz zrobić coś dobrego, to czas na konkretny krok nastąpił właśnie teraz. Nawet jeśli miałoby go to kosztować życie. - Adaś... mój kochany Adaś... – płakała cały czas Anna, a Darlovićowi, choć nigdy nie podejrzewałby się o posiadanie tego dziwnego narządu, pękło serce. Z całej siły zapragnął mieć żonę, kobietę z którą mógłby umrzeć. Albo umrzeć właśnie dla niej. W tej samej chwili przestał się bać. - Sprzeciwiam się twojemu istnieniu, Mondoe – rzekł agent. - Nie masz takiej mocy, pionku. - Ale Anna ma! – powiedział Darlović, a fałszywy generał rozszerzył oczy. Senny agent specjalny odkrył właśnie kolejny raz, i to w ciągu jednej nocy, czym jest człowieczeństwo. I w tej chwili zamierzał poświęcić swe życie dla tej wiedzy. Mondoe był tworem piekielnie inteligentnym, podobnie jak wszystkie inne znane nam złe postaci, z czasem stał się jednak zbyt pewny swojej niewypowiedzianej wręcz potęgi. Ale był też zbyt próżny. I choć z początku wcale się tak na to nie zapowiadało, agent nie mógł uwierzyć we własne szczęście, oto bowiem nastąpiło to, co moglibyśmy określić mianem momentu zwrotnego. - Za to co ośmielasz się o mnie mówić, pionku, rzucę na ciebie klątwę. Jestem pewien, że naszej małej kurewce spodoba się taki mały popis. – powiedział, a potem wpatrując się w agenta Darlovića zaropiałymi ślepiami, wyciągnął fałszywy zegarek w jego kierunku. - Patrz. Patrz na mój zegarek. - Nie, zapomnij o tym – odrzekł pewnie Darlović. – Widziałem to, widziałem co robisz ludziom tym amuletem, potworze. - Patrz. Darlović zamilkł. - Spójrz na zegarek, jeśli kochasz Annę. 59 - NIE RÓB TEGO, NIE GRAJ ZE MNĄ MONDOE! – ryknął Darlović. – NIE MYŚL, ŻE NABIORĘ SIĘ NA TWOJE PIERDOLONE GIERKI! - Nie kocha Cię… - wzruszył ramionami Mondoe, przypatrując się pytającemu wzrokowi Kamińskiej. – Cóż, co zrobić. Pewnie chciałabyś go skosztować, co? Taki przystojny, muskularny Serb… sam go stworzyłem! Jest, jak sama widzisz potężnie zbudowany i cholernie silny. Mógłby cię przepołowić gdyby chciał. Ale tak się nie stanie. Sama słyszałaś, że ma cię gdzieś, ty mała dziwko. - ANNA NIE SŁUCHAJ TEGO… - Milcz. Po prostu zamilcz – Mondoe wyciągnął dłonie, w których trzymał odwrotny zegarek, po czym skierował je ku twarzy agenta. Mimo dużej odległości jego diabelska moc zadziałała, a agent Darlović nie mógł wydusić z siebie słowa. Mondoe rzucił na niego czar, zakleił mu usta niewidzialnym klejem. - Naprawdę nie ma sensu otwierać pyska, agencie Darlović. Słyszymy jedynie stłumione charknięcia i jakieś werbalne rzygi… - roześmiał się Mondoe. Agent Darlović nie mógł mówić. Mondoe odebrał mu tę moc. Miał być niemy już do końca życia, ale Mondoe nie odebrał mu słuchu: słyszał każde słowo. Każde parszywe słowo generała ciemności: - Nie martw się, Aniu, to że ten nędzny skurwiel nie jest w stanie Cię pokochać nie znaczy, że nie chciałby cię zaspokoić. A na pewno chciałby tego, chciałby cię wyruchać, mimo tego, że właśnie przyznaje się przed sobą do swoich pierwszych ludzkich odczuć, to nie powiedział tego na głos. A teraz… no cóż, chyba jednak nie dowiemy się jak brzmi jego zdanie – roześmiał się generał Mondoe, jak żałosny prezenter telewizyjny z własnego, taniego żartu. - Ale wiesz co? – pyta retorycznie demon. – Mam dla ciebie propozycję, ty brudna kurewko. Na otarcie łez proponuję krótką piosnkę, och, tak wiesz… dla rozluźnienia emocji. Kiedy Mondoe rozmawiał z Anną, o ile w ogóle można mówić o dialogu, Darlović nie myślał o tym, że już nigdy w życiu nie wypowie ani słowa. Pomyślał po prostu o Annie, o tym co mógłby dla niej zrobić. I w momencie kiedy o tym pomyślał, wtedy właśnie nastał prawdziwy cud. - Raz, dwa, trzy, cztery… - rozległ się wesoły ton. Oto bowiem generał Mondoe przybiera głos małego chłopczyka i prawie niewinnym głosikiem nuci parszywą piosenkę. Każdy swoją ma Golgotę, na barkach krzyż niesie, Nikt do końca nie wie, co dzień mu przyniesie! Jak kochanki oczy w wielkich reflektorach Seks sprzedaje, koka wciąga, oto twa Gomora. 60 To trochę tak, gdy się starasz zaraz Tworzysz, działasz, chwalisz I jedyne co masz to paraliż. Ja nie milknę nigdy, to smutek ton nadał: „To demon go dopadł, on zmysły postradał!” Wszystko, nie słowo, stało się ciałem… Wystarczy, że o tym pomyślałem! - Zamknij się demonie, ucisz swój plugawy ryj! – krzyczała, ale on nie słyszał, zajęty wymyślaniem kolejnych rymów. – Niech ten parszywy pysk na zawsze zamilknie! Refren był najgorszy, najbardziej bolesny dla Anny Kamińskiej: Znasz to ty, znam to ja, zna noblisty suka: Kto wie, kiedy, jak i gdzie, głowę ci przeszukam! Człowiek jak Bóg! – myślisz, ale to bzdura, Bogiem jestem ja! Poddanym twoja skóra! (…nadchodzi tortura!) A więc módl się szczurze! I trząś! Żałobny pląs… Drugie to sen, a życie jedno? Halo! Pamiętaj! Nie wiesz na pewno… Czy Mondoe aby nie trafił w sedno! I tak nucił i nucił, a wersy piosenki coraz bardziej dokuczliwe i mącące umysł wżerały się mimo woli do ich świadomości. Zaraźliwie złe słowa tworu w gestapowskim mundurze rozpleniały się w umyśle szybko i z wielką łatwością, jak gdyby powołane do działania przez mroczne wersy piosenki Mondoe. Rozochocony i radosny twór stracił jednak czujność. Kiedy agent Rifat wyczuwa pod połami swojej czarnej marynarki ciężar metalowego przedmiotu, może się jedynie domyślać tego co nastąpi. Nie ma pojęcia co właśnie pojawiło się pod pazuchą, ale takie rzeczy zdarzały się w cudzych snach często.. Rifat wiedział, że musi wykorzystać moment, jeśli tego nie zrobi, czeka go śmierć. 61 Wiedział o tym doskonale. Mondoe zdepcze go jak robaka, spowoduje że jego niewierny sługa eksploduje, albo po prostu zamieni go w śliniącego się idiotę. Postanowił jednak zaryzykować. Nie tracąc ani chwili dłużej i zerkając okiem na nucącego upiorną piosenkę demona, za wszelką cenę stara się zbliżyć niezauważalnie do Anny. Spogląda na Mondoe. I znowu. Chyba go nie widzi. Nie, chyba nie. Pomału… pomału… i już znajduje się naprzeciw łkającej Anny. Każdy grzech twój chrzestem mej potęgi, Uciekaj, szybko spadaj, bo w planie męki, Spróbuj projektować, głupcze, sam się przekonasz: Mondoe już tu jest i szybko cię pokona! Zanim Mondoe zdąży wykonać choćby jeden ruch, albo pomyśleć choć jedną myśl, Rifat już wręcza jej w dłonie dziwny przedmiot, który ona odbiera od niego z twarzą wyrażającą całkowite zaskoczenie. - Co ty… - szepcze. Oczywiście nie odpowiedział. Czym była ta maleńka rzecz i skąd wzięła się niespodziewanie w wewnętrznej kieszeni agenta specjalnego Rifata Darlovića? Czy była to potężna broń, a może coś w rodzaju małego noża, którym Anna Kamińska mogłaby się zabić, tak jak szpieg, który przegryza zębami kapsułkę z cyjankiem potasu, kiedy wie już, że nie ma szans na ratunek? Czy zawieszony na łańcuszku niepozorny bibelocik miał jakieś nieznane ludziom Zachodu właściwości czarnomagiczne, był talizmanem od haitańskiego kapłana voodoo, albo stanowił terapeutyczny amulet do kontrolowania rzeczywistości? Nic z tego. Idąc dalej tym tokiem myślenia nie zbliżymy się, nawet o trochę, do odpowiedzi. Maleńka rzecz była bowiem zwykłym medalionem. Wojna na amulety nie wchodziła w grę, najpotężniejszym i jedynym prawdziwym amuletem, mającym potężne właściwości czynienia mocy, był jedynie fałszywy zegarek Mondoe, który tracił swą tajemniczą moc, gdy próbował użyć go ktokolwiek poza nim. A zdarzył się już jeden taki przypadek, kiedy poprzedni z jego tworów poczuł coś co generała osobiście brzydziło – ludzkie uczucia. Pomocnik Mondoe wykradł mu jego fałszywy zegarek, ale senny demon już po minucie zorientował się, co się stało. Powiesił wtedy twór za jaja. Dosłownie. 62 A medalion Anny? Cóż, był tylko zwykłym medalionem: po wewnętrznej stronie obu złotych skrzydełek widniały całkowicie niemagiczne malutkie wizerunki państwa młodych Adama Drzewieckiego i Anny Kamińskiej. Ale… było przecież coś jeszcze. Anna przestała płakać. Jej ciche łkanie ustało momentalnie, jak gdyby srebrny, błyszczący w jej ręku zamknięty przedmiocik, był najpotężniejszym lekarstwem na cały ból, niemożliwy do zniesienia stan, w który wprowadził ją senny demon. Była to prawda i teraz, kiedy już otworzyła kopertę medalionu, który otrzymała od swojego męża w dniu ślubu, i podważyła paznokciem wieczko, wiedziała już co ujrzy. Trzy litery, ich wspólna mantra. Nieco niżej wyznanie miłości. I podpis. Cztery litery określające wspólnie biblijne imię jej zmarłego męża. Co to takiego? Dziwnym trafem to właśnie takie niewielkie detale, przedmiociki, albo na pozór nieistotne drobnostki potrafią zmieniać bieg historii. Na medaliku było wygrawerowane po prostu: Ś.M.J Kocham trwając. Adam. Co oznaczała tajemnicza inskrypcja Ś.M.J? Cóż, tego Rifat nie wiedział, szczerze powiedziawszy nie do końca rozumiał, skąd w jego kieszeni znalazła się nagle pamiątka, której nigdy wcześniej nie widział na oczy. Nie ma jednak czasu na żadne rozważania i może to dobrze. W tej samej chwili Mondoe zauważa co się stało i momentalnie przestaje śpiewać swoją szyderczą przyśpiewkę. Plugawe, pełne jadu słowa generała cichną, a w powietrzu daje się wyczuć jakby westchnienie ulgi. Generał wytrzeszcza oczy, przez chwilę nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Wreszcie udaje mu się wydobyć z siebie dźwięk: - Zostaw to, ty zawszona pizdo! - krzyczy, ale jest już za późno. Medalion jest już w rękach Anny Kamińskiej, dla której czas stanął nagle w miejscu. Nadeszły wspomnienia. 2. Anna, żona noblisty, nadal tkwi w śnie. Jej postać jest nadal widoczna dla Mondoe i Rifata, choć generał Mondoe ma wrażenie, że postać kobiety stała się dla niego jakby mniej wyraźna, trudniejsza do dostrzeżenia. 63 Anna pogrążyła się we wspomnieniach: „To było w podpoznańskim lesie, na nieznanej zwykłym turystom wieży widokowej, kiedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy i jedyne, czego chcieliśmy od życia, to prawdziwej, nieskończonej miłości... Na sto procent to było ciepłe popołudnie, dzień w którym gdzieś daleko, w Egipcie albo Iraku, nie pamiętam dokładnie, rozbił się jakiś samolot. Nie to było jednak najważniejszym wydarzeniem tamtego pięknego dnia, o nie. Było jedno takie o wiele bardziej niesamowite w swojej wymowie… pierwszy raz kiedy Adam dotknął nieśmiało mojej dłoni, a nasze place splotły się jak wiklina w pięknym, małym koszyczku. Dotknął moich palców niespodziewanie, choć delikatnie to i tak westchnęłam. Cofnął rękę, tak jakby zrobił coś wyjątkowo obrzydliwego…” 3. - SENTYMENTALNA KURWO, PRZESTAŃ POGRĄŻAĆ SIĘ WE WSPOMNIENIACH! – ryczał coraz gorzej widzący Annę generał Mondoe, miotając się na wszystkie strony i wyciągając przed siebie kościste ręce jak ślepiec. Generał choć posiadał zamglone białe oczy, w rzeczywistości stał się ślepy nietoperz, który nagle traci zmysł echolokacji i odbija się jak pijak po ścianach zamieszkiwanej meliny. Możliwe, że był już po prostu stary. Nie wiadomo ile miał dokładnie lat, pewien mądry człowiek mówił, że co najmniej kilka tysięcy. Wydaje się jednak, że w kategoriach potwora, który żywi się sennym strachem swoich ofiar, trudno jest mówić o ramach czasowych. Był to jednak fakt: w chwilach głębokiego przerażenia, Mondoe był jak dziecko w ciemnościach, a zmysły płatały mu figle. Kiedy był przerażony, a najczęściej przerażała go czysta, nieskazitelna dobroć, wtedy przestawał widzieć tak jak widzą ludzie, wszystko rozmywało się w bieli, a on stawał się niemalże niegroźnym krzykaczem. "Niemalże", bo stawiając na swój doskonały węch i wyczuwając strach z dokładnością co do jednej dziesiątej metra, nadal stanowił śmiertelne zagrożenie dla swoich ofiar. Tyle, że teraz, gdy kobieta otworzyła medalik i pogrążyła się w miłosnych wspomnieniach, nie czuł niczego, jak gdyby nigdy nie było tu Anny Kamińskiej. Cóż, była to cena igrania z ludzkimi zmysłami, których potwór musiał się nauczyć, jednego po drugim. 64 - Mówię do ciebie, rozkraczająca nogi raszplo, słyszysz?! ODPOWIADAJ! Anna zignorowała słowa Mondoe, nawet go nie słyszała. Płakała całym swoim sercem. 4. „Kilka dni później, może dwa, a może trzy. Nasz pierwszy pocałunek nad poznańską Wartą, kiedy Adam przyjeżdżał do mnie, prostej, dwudziestoletniej dziewczyny z delegacji naukowych w Niemczech, we Francji, czy w innej Szwajcarii. Wziął mnie za rękę, o wiele pewniej niż wtedy za pierwszym razem, tam na wieży. - Chcę, żeby moje życie było pasjonujące. Co ja pieprzę... chciałbym żeby TWOJE życie było takie! - powiedział Adam, spoglądając z ogromnym wzruszeniem na Annę. Chcę tego. Chcę ciebie. Powiedział to w taki sposób, jak gdyby dopiero teraz zrozumiał wagę słów, które wypowiedział do praktycznie ledwo znanej mu osoby. I znowu zawstydzony spogląda na królową swoich marzeń, jak gdyby powiedział właśnie coś wyjątkowo obrzydliwego. Jego obawy okazały się bezpodstawne. Anna spojrzała na niego takim wzrokiem, że jej oczy poruszyły w tym momencie cały jego wszechświat. - Czy potrafiłabyś... - zaczął Adam, ale urwał w pół zdania - Czy potrafiłabyś mnie może... pokochać? Promienie słońca rozświetlały jej twarz z taką energią, jak gdyby wszystkie neutrony świata zgromadziły się nagle w jednym miejscu. - Ale... ale ty nie rozumiesz. Adamie, kochany, ja... ja pokochałam cię od chwili kiedy cię zobaczyłam, rozumiesz? - wykrztusiła Anna, odruchowo dotykając szyi. Swojej pięknej, cudownej szyi o której on śnił odkąd pamiętał. - Czy potrafiłabym cię kochać? Adaś, powiedziałabym ci już wtedy... jesteś moim wymarzonym mężczyzną. Ja już cię kocham! Łzy popłynęły jej z oczu już przy drugim „ale”. Rzeka płynęła z wolnym, na pierwszy rzut oka niedostrzegalnym prądem. Jakiś mężczyzna ze smyczą w ręku wołał swojego psa. "Fado, chodź tu"? A może to był Fabo? Wtedy ona dotknęła jego ręki. Na początku chwyciła tylko dwa palce i przez jedną niesamowicie długą sekundę nie potrafiła ocenić, czy dobrze zrobiła. Jego dłoń odwzajemniła jej dotyk, kiedy przytrzymał ją delikatnie za plecy. To właśnie wtedy Adam Drzewiecki po raz pierwszy w życiu pocałował swoją żonę. Pomyślał też, że jak nigdy w życiu ma ochotę zapalić papierosa. Już sięgał do kieszeni swojej szarej, wełnianej kurtki po paczkę chesterfieldów, kiedy pomyślał, że Ania by tego nie chciała. 65 Druga ręka, jakby mając własną świadomość, dołączyła do tej spoczywającej na plecach Anny. O takich chwilach mówi się, "czas stanął wtedy w miejscu", a oni zrozumieli to właśnie dzisiaj, kiedy trwali tak w pocałunku, a niebo czerniało z każdą chwilą. - Chciałbym z tobą zamieszkać - wypalił Adam myśląc o tym, czy już zawsze będzie wobec Tej-Wymarzonej-Dziewczyny tak automatycznie bezpośredni. Pokiwała głową, ale jej oczy nie spuszczały z niego wzroku. - Nie zdajesz sobie sprawy. Nie rozumiesz, jeszcze tego nie rozumiesz. - Czego nie rozumiem? - Nie masz pojęcia - dodała. - Musiałabym z tydzień tłumaczyć tobie co się właśnie stało. Jestem w ciężkiej sytuacji rodzinnej, wiesz... mój ojciec. - wypowiedziała dwa ostatnie słowa takim tonem jakim ludzie mówią "plugawe gówno". - …ale Adaś! Ja mam dopiero dwadzieścia lat! - A ja trochę więcej. Ale czy to znaczy, że nie powinniśmy? - Nie! - wykrzyknęła przerażona tą myślą. - Ale Adam, jak to sobie wyobrażasz? Przyprowadzasz mnie do domu... - Moją kobietę... - wtrącił z dumą. - ...i co? Oznajmiasz swoim rodzicom „cześć, to jest Anna, mieszka z nami od jutra"? Adam roześmiał się wtedy szczerze i śmiał się tak długo, aż pomyślał, że to nie wypada i zamknął usta. A potem powiedział wreszcie, kiedy ona patrzyła na niego z mieszanką ciekawości i obawy: - Wynająłem dom - oznajmił z radością. - Napisałem publikację o terapii behawioralnej w kontekście świadomego śnienia. I zapłacili mi za to ogromne pieniądze! Oczy Anny stały się wielkie jak spodki: - Dom?! Ogromne pieniądze?! - i już płakała znowu. - To zbyt wiele! To stanowczo za dużo, to się nie skończy dobrze! - Nie zrozum mnie źle, kochanie! - powiedział natychmiast ją przytulając. - Od kilku lat mojego życia staram się doprowadzić je do wymarzonego poziomu. Marzyłem o bogactwie, o pieniądzach, i czasem je nawet miałem. A teraz wszystko jest dobrze, znalazłem ciebie. I tak będzie już zawsze, wiem to na pewno, bo wiem, że wszystkie marzenia się spełniają. Nie wiedziała co powiedzieć. Ale on wiedział: - Kocham cię i jestem tego pewien jak nigdy w życiu. Nie znam cię zbyt dobrze, ale Bóg mi świadkiem, że kocham cię jak jasna cholera. Kiedy wracałem do domu z pracy jeździłem do miejsca, w którym mieszkasz w nadziei, że cię spotkam. Kiedy płaciłem w 66 sklepie za zakupy zagapiłem się na jakąś dziewczynę z małym dzieckiem, bo pomyślałem, że to mogłaś być ty - mówił bardzo szybko Adam. - Naprawdę? - Naprawdę. Jest coś takiego jak miłość, przez chwilę o tym zapomniałem. Ale przypomniałem sobie o tym w tak piękny sposób, że chcę na ciebie patrzeć i patrzeć przez cały czas. Śnisz mi się. I to są najpiękniejsze sny, jakie śniłem. - Wiesz... - powiedziała. - Nie wiem… czy to nie za dużo? Zasługujemy na to? - Zasługujesz. To znaczy, my zasługujemy na siebie, kochana - odrzekł Adam Drzewiecki. - Czy mógłbym jutro pokazać ci ten dom? - To znaczy, że... mogłabym naprawdę z tobą zamieszkać? Wtedy przysiadł i wtulił się w jej brzuch, obejmując jej nogi rękoma. Świat ucichł, byli tylko oni. - O niczym innym nie marzę, piękna. - Tak, tak, tak! Boże, tak! - skakała wokół niego z radości. - Będę z tobą mieszkać, będziemy robić sobie śniadania, będę ci przynosić jedzenie do łóżka, będę ci robiła masaże i będę cię kochać, kochać, kochać! - Tak! - wykrzyknął Adam. - Jest tam duży ogród, będziemy mieć psa. Kiwnęła głową. - Będziesz mnie kochał? Tak na zawsze? - Przysięgam. A ty mnie? - Do śmierci. - A potem? - A potem się zobaczy - odparła z wielką mądrością, a Adam poczuł, że jest aktualnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. To wszystko było w istocie najpiękniejszym spełnionym marzeniem Adama Drzewieckiego w całym jego dotychczasowym życiu. I kiedy tulił swoją ukochaną, wymarzoną dziewczynę, wiedział już, że bogactwo jest tylko wtedy, kiedy chcemy zainwestować je w miłość.” 5. - NATYCHMIAST ODDAJ MI TEN MEDALION, PLUGAWA DZIWKO! I TAK JESTEŚ ZBYT SŁABA, ABY ZROBIĆ Z NIEGO JAKIKOLWIEK UŻYTEK! – krzyczał Mondoe. Krzyk to w zasadzie nie jest zbyt dobre określenie. To był ryk, coś jak wydobywająca się z gnijącego serca dźwiękowa wydzielina. Śmierdząca gównem i plugawymi kłamstwami. 67 - Nasz ślub... – szepnęła wzruszona kobieta. I nagle, jak gdyby tajemnicza siła rozpętała prawdziwą burzę, wspomnienia przybrały na sile, jak gdyby w leniwy strumyczek wstąpiła nagle moc rozszalałego i śmiertelnie niebezpiecznego górskiego potoku. Ś.M.J, cokolwiek dla niej znaczyło, wywołało kaskadę uczuć, mknących jak najszybsze samochody na torze wyścigowym. Niemożliwy do zatrzymania strumień czystej miłości zaatakował cały sen z taką siłą, że wokół Anny Kamińskiej, Mondoe zdawał się widzieć jedyny kolor, na który nie mógł patrzeć. Kobieta tonęła w bieli, a jej serce poddało się prądowi o niewypowiedzialnej mocy. - Wymień się ze mną, słyszysz? – krzyczał generał, wiedząc że traci kontrolę nad snem, z sekundy na sekundę. – Weź ode mnie mój zegarek! To potężny amulet! Oddaj mi swój medalik, nic ci nie da, tutaj wewnątrz snu, WEWNĄTRZ MOJEGO SNU, TY PARSZYWA DZIWKO, ODPOWIADAJ! JAK ŚMIESZ MNIE IGNOROWAĆ! Ale ona nie słyszała już czarnych słów Mondoe. Przypomniała sobie, że jej mąż Adam ma dokładnie ten sam napis na wewnętrznej stronie swojej obrączki. „- Obrączka obrączką kochanie, ale kocham cię nad życie – tłumaczył jej, gładząc jej włosy, gdy zasypiali. – Ale nigdy nie zapomnij o Ś.M.J. Proszę cię, ze względu na naszą miłość. Nigdy nie zapominaj o Ś.M.J. A wtedy ona, zdając sobie sprawę z wagi słów męża chciała się do niego przytulić całą sobą i trzymać go przy sobie, trzymać i nigdy nie puszczać. Dopóki wszystko nie minie, dopóki cały świat nie zmieni się w jeden wielki cholerny krater cuchnący siarką. - Nie zostanie kamień na kamieniu z tego świata, a ja będę cię kochać, mój mężu. Ś.M.J! – odpowiadała wtedy.” - WYDAJE CI SIĘ, ŻE MASZ WŁADZĘ PRZEZ TEN PIERDOLONY MEDALIK, ALE JESTEŚ W BŁĘDZIE! – ryczał Mondoe. Rifat Darlović próbuje powstrzymać niewypowiedzianą nienawiść generała, zamknąć na zawsze jego twarz, tak żeby nigdy już nie wypowiedział ani jednego fałszywego słowa. Jest już przy Mondoe, choć niższy od niego, to uderza z całej siły w jego wychudzone ciało w nazistowskim płaszczu. - Niech ci się nie wydaje, że wygrasz, ty żałosna mendo… – mówi Rifat. - GIŃ! Cios pięści agenta boleśnie ugadza Mondoe. Senny demon jednym ruchem ręki chwyta Rifata Darlovića za koszulę i ciska nim w ścianę dziwacznego budynku. Siła uderzenia jest tak wielka, że ze ścian spada tynk. Połowa żeber zbuntowanego agenta zostaje złamana w jednej chwili. Nie ma już siły wstać. Umiera na miejscu. - Nie! – krzyczy Anna. 68 - SPÓJRZ NA MNIE! – słyszy najgłośniejsze ze wszystkich ryki Mondoe, a z jego oczu zaczyna wylewać się krew, podczas gdy jego zęby nagle wydłużają się o kilka centymetrów. Jeszcze chwila i będzie miał kły jak wilk. – SPÓJRZ NA MOJĄ POTĘGĘ, TY NIC NIE ZNACZĄCA KURWO! OBIECUJĘ CI, ŻE SPOTKA CIĘ TO SAMO! ZGNIJESZ Z SAMOTNOŚCI, A NA KOŃCU BĘDZIESZ BŁAGAĆ, ŻEBYM DO CIEBIE WRÓCIŁ! - Przerywam ten sen, Mondoe – mówi Anna. - NATYCHMIAST POWIEDZ MI, CO ZNACZY Ś.M.J! ŚLUBY MIŁOŚCI JEDYNEJ? ŚLADY MEGO JESTESTWA? - Nie jesteś nawet blisko. - ŚWIATŁO, MIŁOŚĆ, JEDNOŚĆ! ŚMIEM MIŁOWAĆ JEDYNĄ! - Dobranoc, Mondoe – powiedziała Anna, po czym ostatni raz przywołała szczęśliwe wspomnienie związane z Adamem Drzewieckim. Przypomniała sobie, jak jej kochany mąż pocałował ją po raz pierwszy publicznie, na ich ślubie kościelnym. I wszyscy patrzeli! To było niesamowite, jej mama, świętej pamięci Zofia, płakała przez całą uroczystość, będąc pod wrażeniem tej pięknej chwili. Wtedy sen się skończył. 69 Rozdział IV Psyche „Każdy dzień to odrobina życia. Każde przebudzenie, to odrobina narodzin, każdy poranek, to odrobina miłości, każdy sen zaś, to namiastka śmierci” ~ Artur Schopenhauer 3 października, kilka minut po pierwszej w nocy. Szpitalny boks na piętrze kliniki Drzewieckiego 1. Z awzięty umysł potrafi wykreować dowolny obraz, naprawdę każdą sytuację, podczas gdy całe ciało w zasadzie nie odróżnia wizualizacji od rzeczywistości. Naukowo potwierdzony fakt brzmi: ludzie wyobrażający sobie grę w tenisa, a dokładniej rzecz ujmując sam ruch, nieustanne bieganie z rakietą i pracę rąk, odczuwają dokładnie te same bodźce, jakie odczuwają prawdziwi tenisiści w trakcie gry. To naturalne zjawisko zostało niedawno wykorzystane do porozumiewania się z ludźmi od wielu lat trwającymi w stanie śpiączki. Najpierw udało się im przekazać reguły gry. Wyobrażając sobie ruch lub jego brak ustalono odpowiedzi „tak” lub „nie”. Trwający w głębokiej śpiączce ludzie potrafili komunikować się z personelem medycznym, kiedy za pomocą skomplikowanej aparatury i całej masy czujników, okazało się, że nastąpiło epickie w swojej wadze wydarzenie - pacjenci potrafili odpowiadać na pytania twierdząco i przecząco. 70 To prawdziwa rewolucja! W kontekście ludzi w stanie wegetatywnym rzuca to nowe światło, między innymi na kwestię eutanazji! Skoro ludzie potrafią odpowiadać na pytania „słyszysz mnie?”, „czy wiesz gdzie jesteś?” to nie pozostawia to dosłownie ani jednej suchej nitki na wszystkich przyrównujących ludzi w stanie wegetatywnym do warzyw! Metodę komunikacji ze śniącymi opracował noblista Adam Drzewiecki. - Ci ludzie mają świadomość, oni nadal tam są! Przywiązujmy do nich większa uwagę, na litość boską! – grzmiał Adam Drzewiecki na przemówieniu w Sztokholmie, kiedy już burza braw spowiła niezliczone rzędy najznakomitszych naukowców tego świata. Drzewiecki doskonale zdawał sobie sprawę, że budząca melancholię i niepokój śpiączka jest owiana otoczką mistycznej tajemnicy, swego rodzaju przeżyciem tabu, tylko dla wybranych. Wiedział też, że przez takie myślenie można zapomnieć, jak dużo można dowiedzieć się o procesie snu, któremu poświęcamy jedną trzecią życia. Nie zapominając oczywiście, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy przeważnie wołają w swojej świadomości „proszę, pomóżcie mi się wydostać!”. - Bez cienia wątpliwości istnieją wśród tych biednych, całe życie śniących ludzi i tacy, którzy choć bardzo chcą, nie mogą się wydostać z Wiecznej Krainy. Krainy, której nie znamy, i o której możemy jedynie snuć niezbyt dokładne i niepoparte niczym domysły. Jedyne, czym się pocieszamy, to nadzieja: nie wydaje nam się, aby ludzie w śpiączce mieli koszmary. Przeciwnie, jesteśmy zdania, że pomijając przykrą kwestię niemożliwości powrotu do świata rzeczywistego, to naprawdę niesamowite przeżycie. Brawa. - To trochę tak, jakbyśmy tworzyli sytuacje, które nas spotykają, tylko poprzez nasze wyobrażenie. Czy jesteśmy w stanie stać się najbogatszymi ludźmi w okolicy po prostu o tym myśląc? Albo czy samotna dziewczyna, pracująca na kasie w hipermarkecie, jest w stanie w ciągu roku stać się najbardziej poważaną pisarką na całym świecie? Oczywiście, to całkiem naturalne. Problem polega na tym, że nasza wyobraźnia ma dwa skrajne bieguny. A więc wystarczy przez pewien czas wmawiać sobie chorobę, dopatrywać się jej objawów i czekać na wewnętrzny niepokój, który przychodzi jak spodziewany gość. Taki, który najpierw nieco zbyt głośno się śmieje, potem krzyczy, a wreszcie zaczyna rzucać meblami po twoim pokoju i śmieje się z ciebie szyderczo, podczas gdy jedyne co ty możesz zrobić, to walczyć rozpaczliwie ze swoją skołowaną psychiką. Czarny. 71 Czarny był wszystkim, co widziała Anna Kamińska. Nie istniał dla niej już żaden inny świat, ani ten rzeczywisty, ani ten, który stworzył jej mózg. Świat czerni, z którego istnienia zdała sobie sprawę, nie przemawiał do niej jako szczególnie prawdziwy. A ona, szczerze mówiąc, miała to gdzieś, bo jej ukochany mąż się zabił. Zrobił to, mimo że przysięgał jej, że nigdy tego nie zrobi. A ona wiedziała, że jeśli się zaraz nie ruszy, będzie tak wisiał, aż jego ciało wiszące na sznurze całkiem zbutwieje i stanie się suche jak papier. A mogło się tak zdarzyć, przecież jedyna żyjąca osoba poza nią, dziennikarz Jack Burnfield, był tutaj, na tym samym piętrze, kilka boksów dalej, zaabsorbowany w absolutnej całości uzależnianiem się od substancji wyprodukowanej przez jej nieżyjącego Adasia. Nie odbierał już rzeczywistości, jej zdaniem kompletnie odciął się od świata doczesnego. Szczerze powiedziawszy wątpiła, że Jack ją pamięta. Wróciła myślami do śmierci męża. To się stało naprawdę, naprawdę! „Póki śmierć nas nie rozłączy”, kurwa jego mać… – to była jej pierwsza myśl o mężu po przebudzeniu. – No to nas właśnie rozłączyła, ty cholerny skurwysynu! Przeklinała, ale była w tych przekleństwach tylko wielka żałość, nic więcej. Samotna łza popłynęła po delikatnym jak jedwab policzku Anny, lecz ona nie zwróciła na to uwagi. Czy była otępiona narkotykiem płynącym w jej żyłach? Jak jasna cholera. W przeciwnym razie nigdy nie nazwałaby skurwysynem swojego męża, nigdy do tej pory nie nazwała go w myślach choćby debilem; kochała go nad życie, całym swoim sercem, które on wznosił na wyżyny szczęścia każdego dnia. Anna poczuła, że ma ochotę się rozpłakać. Chociaż… nie, być może ma na to ochotę, ale nie może sobie na to pozwolić! Nie dała sobie czasu na rozpacz, a będąc w pełni precyzyjnym – narkotyk, nadal pompowany w jej krwioobiegu jej na to nie pozwolił. Jedyne czego chciała w tej chwili to spać. Anna Kamińska leżała na podłodze, sama w izolatce szpitala psychiatrycznego, wybudowanego dwanaście lat temu, a w chwili obecnej całkowicie opuszczonego, jeśli nie liczyć Jacka Burnfielda, no i trupa jej męża, profesora Drzewieckiego, powieszonego na grubej okiennej kracie, w luksusowym gabinecie na piętrze. Do jej świadomości pomału zaczęły docierać pierwsze przejawy racjonalnego myślenia. Nie miała pojęcia, jaki czas temu skończył się jej sen o podziemnym mieście, żołnierzach trzymających za rękę małe dziewczynki i potężnym sennym demonie, który, z czego zdała sobie sprawę z przerażeniem, rósł w siłę z nocy na noc. Miasteczko zamieszkiwane przez takich ludzi, jak tutaj w Golgocie, w jakiś niewytłumaczalny sposób znajdowało sposób, aby odnaleźć nastroje pełne smutku i nieufności. 72 Rifat Darlović. Nazwisko nie istniejącego w rzeczywistości agenta specjalnego, który w jej śnie przywiózł ją do podziemnego miasta pod Jednostką Centralną, a potem uwolnił ją ze snu, wręczając jej medalion od męża, dudniło w jej głowie, nie pozwalając na skierowanie myśli na inny tor. A przecież on też zginął, poświęcił dla niej życie, jako niemowa. I choć nie mogła tego przyznać przed Mondoe (wszak demon momentalnie wyczułby tę silną, najprawdziwszą myśl) widziała, że ten człowiek, potężny Serb, się w niej zakochał. Boże, jak to możliwe? Płacząca cicho Anna niespodziewanie zdała sobie sprawę, że nastąpił przełom. Na czym polegała rewolucja? Cóż, przede wszystkim żaden inny myślokształt – bo tak określali z mężem senne postaci - nie potrafił jak do tej pory zmienić jej myślenia na temat jakiegokolwiek snu, który przeżyła. Twory podświadomości traktowała z tak ogromnym dystansem, że z czasem zaczęły tracić one znaczenie. Śmierć któregoś z sennych ludzi nie oznaczała niczego złego, nawet te tragiczne niosły ze sobą swego rodzaju piękno. „Wszystko płynie, kochana, panta rhei!”, powiedziałby Feliks Pat, nauczyciel z okolicznej szkoły podstawowej połączonej z gimnazjum. Feliks, jej prawdziwy przyjaciel, po takiej radzie jak ta, uśmiechnąłby się do niej ufnie. A potem nawet nie patrząc na butelkę piwa, wystrzeliłby w powietrze kapsel zapalniczką i podał pyszny napój do ręki. Wszystko płynie. Dobre, kurwa, sobie. Sny Anny pustoszały, a pseudoludzie występujący w jej marzeniach sennych stawali się mniej i mniej znaczący każdej nocy. To zmieniło się, kiedy poznała agenta specjalnego, Serba Rifata Darlovica. Twór, przybierając postać barczystego agenta specjalnego, wręczył jej we śnie medalion, co ważne taki, który istniał w rzeczywistości pozasennej – był to, jak już mówiłem, prezent na rocznicę ślubu. Medalion Ś.M.J. Spekulacji na jego temat było wiele, Anna sama słyszała o Śmierci Marnych Jasnowidzów i Świniach Między Jedzeniem od tych co bardziej złośliwych spekulantów. Tylko ich dwoje Adam i Anna, nierozłączne zakochane w sobie małżeństwo wiedziało co oznacza Ś.M.J. A teraz już tylko sama Anna to wiedziała. Czterdziestoletnia Kamińska ściska w ręku medalik od męża, który otrzymała na dużo wcześniej przed czasami, w których będzie on odbierał najbardziej prestiżową nagrodę świata. Będąc, jak to mówił Jack swoją rodowitą angielszczyzną, perfectly 73 honest, w tej chwili ogóle nie interesował ją fakt, że jest wart około siedmiu milionów dolarów. Miała to gdzieś, wszak Adam zawsze jej mówił, że jeśli człowiek jest w stanie się wzbogacić naturalnie, a na pewno tak jest, to raczej nie może to zajmować całego życia. - Bogactwo przychodzi, jeśli czujesz się bogata, moja piękności – mówił Adam, trzymając jej smukłą dłoń. - Nawet jedna czwarta życia na zdobycie majątku wydaje mi się żałośnie dużym kawałem czasu wyciętym z życiorysu, wiesz? - Ale niektórzy ludzie… - zaczęła Anna. - Niektórzy ludzie to Adolf Hitler, a jednak nie wszyscy chcą zagazować pół świata, prawda? - To co innego! Adam był wtedy cierpliwy: - Ile czasu zamierzamy poświecić na dążenie do bogactwa, a ile po prostu na bycie bogatymi, moja piękna? A ona nie wiedziała co powiedzieć, za to każdego dnia dziękowała losowi za to, że obdarzył ją miłością tak ogromnego umysłu, jak umysł Adama Drzewieckiego. Teraz, kiedy go zabrakło, wszystkie ich wspólne pieniądze (które teraz stały się jej pieniędzmi) nagle straciły dla niej jakąkolwiek wartość. Pieprzyć pieniądze, wspaniałą rezydencję, klinikę i noblowski Sztokholm. Adam nie wróci już nigdy. Rozpłakała się na dobre. Anna dopiero teraz, po tylu latach zrozumiała, że tym, co może pokonać strasznego Mondoe we śnie, jest uczucie prawdziwego, miłosnego wzruszenia. Takiego, pod wpływem którego człowiek zmienia swoje życie na zawsze. Do takich uczuć nie da się dojść bez ludzi, choćby tych wymyślonych, proszę pani – usłyszała w głowie słowa Rifata Darlovića. Nie było to wspomnienie, wiedziała, że to tylko wytwór jej wyobraźni, a jednak… Zupełnie jakby Serb w ciągu kilku godzin snu stał się jej przyjacielem, pokrewną duszą. Jak gdyby był prawdziwym człowiekiem. Jak gdyby… mój Boże, jak gdyby miał uczucia. A przecież nie mógł ich mieć, był tylko tworem jej mózgu! Nie można nawet powiedzieć, że umarł! W pierwszym odruchu chciała oznajmić swojemu mężowi: Adamie nastąpiła rewolucja, to czego się dziś dowiedziałam, może zmienić nasze podejście do świadomego śnienia! Powinniśmy traktować senne odbicia naszej podświadomości jak prawdziwych ludzi! Wzruszajmy się we śnie, aby trwać w pięknym stanie ducha za dnia! 74 Niestety Anna nie zrobi tego już nigdy. Ponownie: jedyne czego pragnęła to wrócić do tego snu, nawet gdyby znów miała spotkać potwornego generała. Wszak w tej najsmutniejszej chwili w jej życiu sen był jedynym wyjściem z całego bagna, w które Mondoe wprowadził ich małżeństwo. Teraz, gdy Adam Drzewiecki nie żyje, Anna zrozumiała, że jej mąż został najwyraźniej opętany przez generała Mondoe. Targany jego bluźnierczymi myślami, które podsuwał mu co noc, generał wreszcie doprowadził go do ostateczności. - Nazistowskie bydle... - wyszeptała. Widziała, że to wszystko prawda, nie musiała nawet sprawdzać czy TO wydarzyło się naprawdę, pokonując żelazny uścisk we wszystkich mięśniach i podnosząc się z podłogi na wózek, a następnie opuszczając izolatkę i kierując się na piętro, do gabinetu męża. Nie musiała i nie mogła, bo jej ciało było niedoskonałe, udręczone niepełnosprawnością. I chociaż radziła sobie z tym jak potrafiła, ostatnio nawet to nie wystarczyło, siłą rzeczy spędzała więc całe dnie w łóżku. Miała na to jednak pewien sposób. Technikę wyjścia z własnego ciała opanowała już dawno temu, i choć wielu ludzi uważało tą zdolność za parapsychologię, coś co wiąże się z magią i demonami, ona znała prawdę i wiedziała, że to bzdura. Skrót naukowy określający tą niezwykłą czynność i zdobywający coraz większą popularność brzmiał krótko: OOBE. Czym w zasadzie było opuszczenie własnego ciała? Cóż, to trochę tak jak gdyby mówić o bieganiu - żaden, nawet najbardziej doskonały opis biegu nie odda tego niesamowitego uczucia, kiedy pot wstępuje na czoło, a wiatr rozwiewa włosy. Profesor Drzewiecki mówił wszak, że istnieje dokładnie tyle różnych odczuć związanych z truchtem albo dzikim sprintem w dół zbocza, ile istnieje ludzi na świecie. Po prostu każdy postrzega tą cudowną czynność szybkiego biegu w inny sposób najwięksi wynalazcy biegnąc pobudzali swoje zwoje mózgowe do kreatywnego myślenia, najlepsi lekarze na świecie dokonywali przełomowych odkryć w medycynie, rozpędzając się dzięki sile swoich nóg, przy okazji pokonując ponad czterdziestokilometrowy maraton, a leniwe skurwiele... cóż, oni mogli co najwyżej śnić albo czytać niezbyt udane opisy tego fantastycznego uczucia, kiedy przebiegnie się narzucony przez siebie dystans, dotrze się wreszcie do celu, nieistotne gdzie się znajduje, a potem wyleje na siebie pół butelki wody, pochłaniając drugie pół z nadludzkim tempem. Podobnie wygląda kwestia eksterioryzacji, czyli wychodzenia z własnego ciała. - Nauka jest sceptyczna jeżeli chodzi o opuszczanie ducha przez fizyczne ciało, prawdopodobnie dlatego, że obcowanie ze swoją podświadomością po dziś dzień wiąże 75 się z używaniem tak nielubianych przez społeczeństwo słów jak "ezoteryczny" albo "projekcja astralna" – mawiał noblista. - To kojarzy się bardziej z tarotem wykładanym przez starą cygankę, gdzieś w zaciszu rozklekotanego barakowozu, niż z poważną nauką, prawda? A jednak profesor Adam Drzewiecki postawił temu kres i właśnie między innymi za to wręczono mu najbardziej prestiżową nagrodę naukową na całym świecie. "Sporadyczne wychodzenie z własnego ciała podczas stanu głębokiego odprężenia jest faktem, niezależnie od tego, czy współczesna nauka się z tym godzi, czy nie. Proszę to napisać kursywą. Możemy się nauczyć opuszczać własne ciała!" – brzmiał pierwszy akapit wywiadu z Adamem Drzewieckim opublikowanym na łamach amerykańskiego Newsweeka. Anna pomyślała o swoim pierwszym razie, kiedy mąż uczył ją jednej z wielu technik wyjścia z własnego ciała, którą sam opracował. Było to dokładnie w tym samym pomieszczeniu, w którym znajdowała się teraz sama i w ciemnościach. Jej mąż nakazał jej przebrać się w luźną koszule nocną, w której uwielbiała spać, a następnie ułożyć się wygodnie na łóżku, przykryć kołdrą i zrelaksować się. To było jakby wczoraj. Adam podchodzi do małej wieży stereofonicznej, wkłada doń płytę CD i już po chwili z głośników, niezbyt głośno, sączą się dźwięki orientalnej muzyki, wprowadzającej umysł w stan głębokiego relaksu. - Muzyka łagodzi obyczaje, ale nam chodzi teraz o coś zupełnie innego - powiedział tajemniczo jej Adam. - Kochanie, spróbuj odciąć się od wszystkiego, najlepiej zamknij oczy już teraz. Anna bez wahania wykonała polecenie. - Dobrze - kontynuował jej mąż, upewniając się, że jego Ania faktycznie zamknęła oczy. - Teraz przechodzimy do fazy, która sprawia problem największej ilości moich pacjentów. - Dlaczego? - Ciii... - przyłożył palec do ust. - Nic nie mów. Niewiele rzeczy ma teraz znaczenie, nieistotne co dzieje się wokół nas, ważne żeby odciąć się od wszystkich bodźców. Jakie znaczenie mają wszystkie problemy tego świata, skoro sami pracujemy nad rozwiązaniem twojego największego problemu? To wszystko nieistotne - mówił z pasją jej mąż. - Nawet twoja niepełnosprawność nie ma teraz znaczenia. A teraz postaraj się zasnąć, cały czas wyobrażając sobie ruch, na przykład znajdź się na placu zabaw i usiądź na krzesełku karuzeli, obracającej się w kółko albo zacznij się wspinać po zawieszonej z nieba linie. - Co to da? - zapytała Anna, z podekscytowania zapominając o nakazie milczenia. 76 - Cicho, kochanie. Musisz poruszyć swoim astralnym ciałem. Dziwnie to brzmi, ale mówię do ciebie z płaszczyzny naprawdę głębokiego zrozumienia: tkwij w transie i ruszaj swoim ciałem we śnie. To musi być ciągły ruch. - Skąd będę wiedzieć, kiedy wyszłam z ciała? - Wkrótce będziesz mogła się o tym przekonać. Najpierw wejdź w trans, znasz to uczucie. To ten moment, w którym już prawie zasypiasz, prawie dajesz wolną rękę swojej podświadomości, żeby odtworzyła ci w głowie jakiś sen. Odrzuć wszystkie te luźno powiązane ze sobą myśli i skup się na zachowaniu świadomości. Oddychaj głęboko i daj wiarę temu, że twój duch może unieść się ponad twoim ciałem. I bądź cierpliwa, niektórym zajmuje to całe lata praktyki! A więc ćwiczyła, z wysiłkiem podejmując próbę wyobrażenia sobie ruchu i próbując zahipnotyzować siebie samą, tak, aby udowodnić sobie, że wyjście z ciała jest możliwe. Myślała o karuzeli, szybko jednak poddała ten pomysł, na rzecz liny, którą wizualizowała sobie zwisającą z nieba, i na której wspinała się trzymając gruby sznur rękoma i nogami. Wchodziła po linie przez długie godziny, bezskutecznie. Nie udało się za pierwszym razem. Ani za drugim, ani za trzecim też nie. Zasypiała za każdym razem. Aż wreszcie, kiedy Anna była bliska poddania się, niemal w zupełności przekonana o swojej niedoskonałości, wtedy to przyszło, nagle i niespodziewanie. Wtedy po raz pierwszy w życiu wyszła z własnego ciała. Nagle jakby po prostu znalazła się po przeciwległej stronie pokoju i z niedowierzaniem rozglądała się na wszystkie strony. - Nie mogę wiedzieć, czy ci się udało czy nie, bo tylko ty możesz to wiedzieć, kotku. Tak czy siak wiesz już, że twoje udręczone ciało jest tylko opakowaniem - powiedział wtedy Adam, całując ją w czoło. A ona unosząc się nad ziemią spogląda na swojego męża, który całuje w czoło jakąś inną kobietę i z trudem przypomina sobie, że to JEJ własne czoło jest właśnie całowane, że to JEJ ciało leży przykute do szpitalnego łóżka, jej i nikogo innego. Niesamowite uczucie patrzeć na siebie z perspektywy osoby trzeciej. Fakt, wszyscy widzimy się w lustrze na co dzień nawet po kilka razy, oglądamy się na filmach wideo nagrywanych komórką przez naszych znajomych. Wiemy jak wyglądamy, czasy kiedy musieliśmy oglądać swoje oblicze w tafli jeziora albo kałuży minęły bezpowrotnie. To właśnie tą niesamowitą zdolność wykorzystał generał Mondoe, pokazując Annie Kamińskiej samobójczą śmierć męża. Wymusił na niej wyjście z ciała i pokazał jej jak jej ukochany zaciska sobie pętle na szyi. 77 - Nie zna życia ten, kto nie spojrzał na siebie z dystansu i nie mowa tu o metaforze, lecz prawdziwej kilkumetrowej odległości – mówił czasem Adam Drzewiecki. A jeśli z pewnej odległości patrzymy także na śmierć? 2. Anna Kamińska przypomniała sobie moment, w którym pierwszy raz w życiu oglądała swoją własną, pogrążoną we śnie postać nie mogąc wyjść ze zdumienia. Teraz, leżąc samotnie w izolatce, nie użyła jednak swojej bezcennej zdolności zwanej OOBE. Nie potrafiła się do tego zmusić. Kto wie, może po prostu bała się widoku własnego małżonka, który najprawdopodobniej popuścił w spodnie, gdy po odcięciu dopływu tlenu do mózgu mięśnie jego odbytu zelżały na uścisku? Obrzydliwe! Nie obchodziło jej kiedy i czy w ogóle przyjdzie do niej ktoś, ktokolwiek, aby sprawdzić jak czuje się dzisiaj. Wątpiła, żeby to w ogóle nastąpiło. Nie interesowało jej nawet to, że w jej cuchnącej potem izolatce zabrakło światła. Była sama, zupełnie sama. 3. Zakrzywienie czasu jest najbardziej zdumiewającą rzeczą, na jaką może natrafić człowiek zamknięty przez dłuższy czas w odciętym od świata pomieszczeniu. Myśli Anny krążyły wokół bliżej nieokreślonego celu, im dłużej starała się odkryć dlaczego śmierć ukochanego jeszcze do niej nie docierała, tym większa frustracja ją ogarniała. Kim był kierowca limuzyny? Co symbolizowała dziewczynka z zabawkowym pieskiem na ulicy podziemnego miasta? W jaki sposób ON zdołał przełamać mojego męża, jak doprowadził go do ostateczności? Nie potrafiła zmusić się do uczucia smutku, nie pozwalał jej na to narkotyk krążący w jej krwioobiegu. Wyciągnęła się na kozetce, zdając sobie nagle sprawę z faktu, iż na jej przedramieniu przyklejono plastrem jej dojście dożylne, przez które przeźroczystym wężykiem podawano jej roztwór. Roztwór był określeniem na genialne połączenie kilkunastu substancji farmakologicznych, których nazw Anna nigdy nie była w stanie wymówić, nawet gdy 78 próbowała powtarzać je za Adamem, który od dłuższego czasu kilka razy dziennie ofiarowywał jej tą wspaniałą mieszankę. - To mój dar, ukochana – szeptał, wbijając jej igłę wenflonu w żyłę na przedramieniu, a gdy pojawiły się zrosty, na nodze albo na kostkach stóp. – Trwaj w absolucie, odgoń całe zło ze swojej świadomości i bądź szczęśliwa, jako ja jestem. Kocham cię, moja piękna. Po czym kładł swoją pomarszczoną dłoń na jej policzku. Wtedy zapadała w sen, a on kładł się przy niej na łóżku i gładził jej włosy. Czasem samemu aplikował sobie własnoręcznie przygotowaną substancję, i spali tak obok siebie, spali i śnili jedno marzenie, razem, noc w noc i dzień w dzień. Roztwór był wszystkim. Pozwalał jej zapaść w najgłębszy sen, taki, o którym zwykły śmiertelnik mógł tylko pomarzyć. W takich snach jak ten, który miała przed chwilą, Anna Kamińska czuła, że wszystko co ma, całe jej życie, jest pod absolutną kontrolą jej samej. Jej Adaś, czyli profesor Drzewiecki, zwykł nazywać to najwspanialsze uczucie snem świadomym. Anna nie miała pojęcia, jaką dokładnie rolę odgrywał w tym wszystkim koktajl białych proszków zmieszanych z wodą, wiedziała natomiast jedno - nigdy w życiu nie zależało jej tak bardzo na życiu wewnątrz wspaniałych snów, w których była wolna i odkrywała z zachwytem najgłębsze zakamarki swojej podświadomości. Tak, sen świadomy na roztworze to była zdecydowanie najlepsza rzecz, jaka spotkała ją w życiu. Seks stanowił już dla niej jedynie żałosną namiastkę, ogarniającego ją uczucia całkowitej błogości, nawet kokaina, którą przed rozpoczęciem terapii profesora Drzewieckiego wciągała z lubością nawet kilka razy w ciągu miesiąca, nagle stała się żałośnie sztuczna i niechciana. Podczas fazy REM snu, najgłębszej fazy spośród wszystkich, endorfiny, czyli hormony odpowiedzialne za uczucie szczęścia, mnożyły się w jej ciele z prędkością rozpędzonego pociągu. Teraz mogła czuć się szczęśliwa natychmiast po zapadnięciu w sen. I sumiennie analizować swoją psychikę po przebudzeniu, tak jak nakazał jej ukochany mąż. Spojrzała na stolik przy łóżku. Medalion Ś.M.J leżał sobie jak gdyby nigdy nic na niewielkim blacie i szydził ze wszystkich jej rozważań. Zwymiotowała na podłogę nie zwracając na to uwagi. 79 Rozdział V Aucupatio „Cmentarze są jedyną szansą ucieczki (...). Obok, dokoła, tylko umarli. Kto mnie tu znajdzie i zdradzi? Błogosławieni umarli! Oni są jedyną możliwością ocalenia!” ~ Gustaw Herling-Grudziński 3 października, nieco później. Szosa wyjazdowa z kliniki psychiatrycznej 1. D ziennikarz Jack Burnfield zahamował ostro – wielka spalona gałąź spadła po uderzeniu pioruna na zakręt szosy. Ogromny range rover wpadł w ostry poślizg, silnik zawył. Amerykanin jednym sprawnym ruchem kierownicy wyprowadził auto na piaszczyste pobocze szosy, o włos mijając ostre, oberwane gałęzie. Wbrew przekonaniom Anny Kamińskiej, nie spał w tej chwili kilka boksów obok niej. Choć był naćpany substancją profesora jak nigdy w życiu, nie mógł sobie pozwolić na sen. Stało się, to czego obawiał się najbardziej. Teraz uciekał z kliniki profesora Drzewieckiego tak szybko jak tylko się dało. Mokra nawierzchnia nie stanowiła przeszkody dla potężnej angielskiej terenówki, drzewa na szosie przy prędkości dwustu dwudziestu na godzinę – owszem. 80 Szybko objechał gałąź i z rosnącą prędkością pognał w dół, na ostatnim odcinku dwudziestokilometrowej drogi dojazdowej do pewnego smutnego Żydowskiego cmentarza, który stanowił jego cel. Musiał odnaleźć grób. Wykopać coś niezwykle groźnego. I zniszczyć to jak najszybciej, zanim będzie za późno. Jack zdawał sobie sprawę z tego, że przyczepność jego auta na szosie w górach była po prostu wymarzona, oczywiście jeśli za pomocą przełącznika wybierze odpowiednie ustawienie zawieszenia. Nie miał jednak pojęcia, jak jego auto sprawdza się podczas pościgu policyjnego. Pościgu, w którym to on po raz pierwszy w życiu odgrywał rolę zwierzyny. Dodając gazu wjechał w kolejny, cholernie źle wyprofilowany zakręt i mimo ogromnego stresu w jakim się znalazł, ze zdumieniem stwierdził, że nadal robił to naprawdę nienajgorszym refleksem, w najlepszym samochodzie jaki kiedykolwiek sobie kupił. Jack Burnfield wyłączył reflektory. Daleko w dole zauważył policyjną blokadę. Dwa radiowozy… no przynajmniej sądząc po ilości niebieskich, mrugających świateł – pomyślał. W tych okolicach już samo spotkanie dwóch policyjnych wozów w jednym miejscu zdarzało się wyjątkowo rzadko. No, chyba że w takich okolicznościach, jak kiedy burmistrz miasteczka zażyczył sobie, aby grudniowy festyn zorganizowany przez jego politycznych zwierzchników odbył się z wyjątkową pompą – wtedy wszystkie, bo aż trzy radiowozy (dwa wysłużone mercedesy w124 i jeden volkswagen jetta) zjeżdżały do rynku, aby udowodnić swoją ilością, jak podniosłym wydarzeniem jest wybór Miss Śnieżynki, połączony z przemówieniem kandydata na burmistrza, zupełnie przypadkiem będącym także aktualnym burmistrzem. Jack nie zastanawiał się nad tym długo, nie miał na to czasu. Właśnie zauważył, że wysoko ponad nim, kilka poziomów wyżej na asfaltowej serpentynie, a więc za nim, jedzie radiowóz. To musiała być stara jetta, a jettą jeździł zawsze ten sam człowiek, Andrzej Hauptmann, komendant tutejszego posterunku policji, bijący swoją żonę Julię co noc i wlewający w siebie dokumentnie litr alkoholu co wieczór. Warto w tym właśnie miejscu dodać, że ostatnie spotkanie z tym straszliwym skurwielem omal nie doprowadziło Jacka Burnfielda do śmierci. Dziennikarz przyspieszył, mimo wyłączonych świateł. Choć znał drogę czuł, że rośnie mu adrenalina. Wskaźnik na desce rozdzielczej pokazywał sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, kiedy wjechał w kolejny zakręt nieco za wcześnie. Opony buksowały przeraźliwie, gdy prawa strona samochodu wpadła na 81 pobocze. Kontra kierownicą była w zasadzie nie popartym niczym odruchem bezwarunkowym. Mimo wszystko cudem uniknął rozbicia. Dziennikarz jechał z zawrotną prędkością, a drogę oświetlał mu w zasadzie tylko księżyc. Gdzieś wysoko w górach przeciągle zawył samotny wilk. Jack cholernie bał się zwierząt, które wyskakują na szosę tylko po to, by trafić w postaci krwawej miazgi na jego zderzak czy maskę. Mimo to, bardziej od kolizji, obawiał się więzienia, lub „śmierci na miejscu zdarzenia”. Tym razem przesadził, jego dziennikarska dociekliwość mogła go zabić w każdej chwili. Dodał gazu jeszcze bardziej, a silnik zawył ochoczo. Mrugające na niebiesko punkciki zniknęły już dobrą minutę temu. Na przedniej szybie pojawiło się nagle kilka kolejnych kropel, przerwanego na kilka minut deszczu, które zamieniły się po chwili w prawdziwe deszczowe tsunami. Jacka gówno obchodziła burza, gdy zaraz za zakrętem wjechał w ostatnią długą prostą. Zamierzał spełnić obietnicę daną sobie, przede wszystkim jednak chciał wyjść cało z opresji. Rozpędzony, pędzący z górki czarny range rover wyglądał na tle ciemniejącego nieba jak cień. Błysk niespodziewanego geniuszu przeciął jak ostrze noża panikę Jacka Burnfielda. Dziennikarz nacisnął na hamulec, nie zdając sobie sprawy, że zostawi na szosie podwójny czarny ślad hamowania. Mimo braku jakiegokolwiek źródła światła zauważył leśną ścieżkę po prawej stronie. Bez wahania skręcił w jej kierunku, zagłębiając się w las. Samochód wjechał w głąb lasu, zapadła całkowita ciemność. Tak jak przypuszczał Jack, to nie mogło skończyć się inaczej – tocząc się po leśnej dróżce zarysował i pogniótł okrutnie obie strony swojego angielskiego wozu, raz omal nie wjechał prosto w ogromny pień. Nie przejmował się tym jednak specjalnie, całą uwagę skupił na ucieczce. Już po dwóch, może trzech minutach, Jack Burnfield zacierał ręce z zadowolenia, siedząc wygodnie w skórzanym fotelu wozu, zaparkowanego w kompletnych ciemnościach, na mchu między sosnami. Stał się niewidzialny dla policjantów, choćby mieli tędy przejeżdżać setki razy. No, może prawie niewidzialny, ale na chwilę obecną i tak była to najlepsza kryjówka, na jaką mógł sobie pozwolić. Ze swojej kryjówki nie widział radiowozów. Wiedział jednak, że to dobre wieści: oznaczają jego całkowity kamuflaż. W ciemności górskiego lasu wystarczy poczekać kilka godzin, by zapanowała kompletna dezorganizacja. Z całą pewnością ścigające go jednostki skierują się w dół szosy, wystarczy tylko trochę poczekać. Potem oddali się, choćby pieszo. 82 Jego samochód może równie dobrze tu pozostać. Wróci po niego, albo kupi sobie nowy, gdy sprawa przycichnie. Pulitzera miał przecież w kieszeni. 2. Półtora kilometra wyżej dwudziestoletni posterunkowy nazywany przez wszystkich po prostu Juniorem, klasyczny przykład debila w mundurze, hańbiący codziennie zawód policjanta, wcisnął do deski pedał gazu nadniszczonego volkswagena. Brał już udział w kilku poważniejszych akcjach policyjnych. Choć miasteczko nie było miejscem, w którym spektakularne pościgi za mknącymi po szosach czarnymi beemkami, należącymi do napakowanych dealerów narkotykowych, zdarzały się choćby raz na miesiąc, to sam Junior mógł wymienić nawet i z dziesięć akcji, podczas których działo się bardzo wiele. Pożar kliniki psychiatrycznej tego chorego świra-noblisty był pierwszym zdarzeniem, które przychodziło mu do głowy. Wjechali tam z tatuśkiem i próbowali zrobić porządek. Nie do końca się udało, ale przynajmniej spróbowali, do kurwy nędzy. Drugi z przykładów to moment, w którym zastrzelił człowieka. Chociaż nie, to się nie liczy, to nie było przecież akcją policyjną, tylko zwykłym wypadkiem. Ten menel był najebany, a ja robiłem swoją robotę. – tak to sobie wytłumaczył, ani razu do tego nie wracając. Szybko pomyślał o innych, spośród jego ciekawych dni, w całej jego półtora letniej karierze w policji. Usuwał rozbitą cysternę z drogi, ścigał pieszo grupę uchodźców zza wschodniej granicy, raz nawet brał udział w konwoju samochodowym wiozącym okoliczną trasą samego ministra zdrowia. Nigdy jednak nie przyszło mu prowadzić pościgu samochodowego za niewidzialnym celem. Kierowca ogromnej terenówki, którą ścigali, niespodziewanie wyłączył światła, tym samym zamieniając się we uciekającego wroga, którego nie widać. - Zwolnij – uprzedza go starszy stopniem partner. Wie o zawodzie dobrego policjanta dużo więcej niż żółtodziób siedzący teraz za kierownicą, będący przypadkiem jego własnym synem. Stary komendant nie miał pojęcia za jakie grzechy pokarano go takim losem. Junior był chyba największym głupkiem w całej wiosce i jeszcze kilku okolicznych wsiach. Stary Hauptmann przypominał sobie w chwilach wielkiej złości takie momenty jak wtedy, kiedy kochany synek, posterunkowy Jan Hauptmann, ukradł mu z portfela sześć tysięcy złotych i to tylko po to, żeby przetrwonić całą kasę na koks, whisky i dziwki ze swoimi kolesiami. Choć miasteczko było małe, nie brakowało tu pokus, o nie – ze znalezieniem najdroższego, bo niepełnoletniego kurwiszona, Jan Junior Hauptmann nie miał najmniejszego problemu, tak samo jak nie przeszkadzało mu to, że ojciec znalazł go po 83 całej tej akcji z seksem z nieletnią, leżącego w rowie przy szosie, bez gaci i pieniędzy, bełkoczącego coś niezrozumiałego, przez wymiociny kapiące z jego ust. Czasami komendantowi Andrzejowi Hauptmannowi wydawało mu się, że kocha syna za mało, dziś wiedział jednak tylko jedno: ten zasrany gówniarz nigdy nie wypełniał jego poleceń. Rozpieszczany od dziecka młody szczeniak zamienił się teraz w kompletnie nieprzydatnego pasożyta, nie nadającego się nawet do drogówki. - Nie dogonimy go tym gównem! – odpowiada zdenerwowany syn, znów z całej siły wciskając pedał gazu. To drobne nieposłuszeństwo utwierdziło w przekonaniu Andrzeja Hauptmanna, że jego syn z całą pewnością jest gówno wart w zawodzie policjanta. I wtedy komendant zauważył ślady opon. Tak krótkie, że prawie niemożliwe do dostrzeżenia. Ale były tam, były na pewno! - Zatrzymaj się! Zatrzymaj się w tej chwili! – woła Andrzej Hauptmann. Młody policjant nie reaguje. Wiekowa jetta nadal jedzie sto kilometrów na godzinę (mimo tego wszystkie plastiki trzeszczą). Pasek klinowy piszczy, a radio krótkofalowe skrzeczy przeraźliwie. - Niby dlaczego? – pyta kierowca. - Zatrzymaj się! Zatrzymaj, kurwa! – ryczy komendant Hauptmann do syna. Jest już niesamowicie wkurwiony, wiedział od razu, że patrole z synem to najgorsza rzecz, jaka mogła mu się w życiu przytrafić, nie licząc jego żony, podejrzliwej suki, która najprawdopodobniej już wkrótce dopnie swego i wreszcie przyłapie go na zdradzie. Stary Hauptmann z całej siły wciska kolano syna w pedał hamulca. Autem niebezpiecznie zarzuca. Sekundę później jazda samochodem zamienia się w niekontrolowany poślizg. - Tato, kurwa! – wrzeszczy nastolatek, desperacko starając się wyprowadzić auto z poślizgu. Nadal nic nie rozumie. Czemu jego nienawidzący go od dnia, w którym się urodził stary koniecznie chce, żeby się rozbili? – Pojebało cię?! Hauptmann bierze zamach i uderza syna pięścią w twarz. Idiota po matce – myśli, a starą jettą telepie na lewo i prawo, gdy syn odruchowo puszcza kierownicę i zakrywa dłońmi pulsującą tępym bólem szczękę. Radiowóz przez kilkanaście metrów jedzie bezwładnie, nie kierowany przez nikogo. - Naciśnij porządnie ten pierdolony hamulec! Wysiadamy! On gdzieś skręcił! – cedzi przez zęby ojciec, zakładając czapkę komendanta i wyglądając przez okno w ciemność. 84 3. Siedząc pośrodku lasu w aucie, starając się opanować drżenie rąk i odruch zaciskających się na kierownicy palców, Jack pomyślał o tym, jak wiele zmieniło się w jego życiu podczas pobytu w klinice profesora. Prawdę mówiąc wszystko. Przypomniał sobie dzień, w którym pierwszy raz w ciągu całej jego dziennikarskiej kariery poczuł, że ma szansę zrobić coś, co zmieni myślenie ludzi. Coś, co sprawi, że społeczeństwo wreszcie ujrzy prawdę, tak długo skrywaną wśród posępnych wzgórz. Trzy miesiące temu, trzeciego lipca, mieszkający w Stanach Zjednoczonych, a konkretniej w melinie mieszczącej się w nowojorskiej dzielnicy Queens, Jack Burnfield otworzył przy porannym papierosie swoją skrzynkę e-mailową i ze zdumieniem stwierdził, że właśnie otrzymał zaproszenie od człowieka, na którego polował od dwóch lat. Niedostępny i skryty profesor Adam Drzewiecki otoczył murem tajemnicy swoją podejrzaną klinikę psychiatryczną, nie pozwalając nikomu z zewnątrz na demencję plotek, które mnożyły się wokół niego i tajemniczego szpitala, który wybudował tu, w polskich górach, na południu kraju. Adam Drzewiecki nie odpowiadał nikomu, nie tłumaczył niczego, nie zrobił absolutnie nic, aby polepszyć w jakikolwiek sposób swój dogorywający wizerunek ostatniego polskiego noblisty i miał gdzieś rozchodzące się szeptem pogłoski. A było tych pogłosek wiele, tak wiele, że z czasem zaczęły się one łączyć w jedną, choć bardzo niespójną, to jednak całość. Mroczne plotki mówiły o tym, że w jego mrocznej klinice oprócz pokazowego oddziału A, gdzie leczy się depresję i stany lękowe, istnieje też oddział B, na którym przeprowadza eksperymenty medyczne na ludziach, czasem bez ich zgody. Ludzie chcą wierzyć w takie rzeczy, niektórych po prostu do tego ciągnie, prawda? Profesor Adam Drzewiecki… według wielu był to człowiek, który już się skończył, kompletnie odciął się od rzeczywistości. A Jack? Jego interesowało w zasadzie tylko jedno – dlaczego naukowca przestało interesować, co ludzie mówią o mrocznych i upiornych piwnicach jego szpitala, w którym to rzekomo ludzie zmuszani są do seksu grupowego nakręcanego psychotropami. Dlaczego noblista już nic nie robi kierunku odzyskania zaufania ludzi? To właśnie ta postawa profesora Drzewieckiego spowodowała, że postrzeganie naukowca jako szanowanego uczonego i chlubę narodu odmieniło się diametralnie. Tak diametralnie, aby w krótkim czasie przejść od skrajności do skrajności: czyli do nienawidzenia profesora całym sercem przez wszystkich, absolutnie wszystkich. 85 Ludzie w kraju i na świecie od dawna mieli go w dupie, a dziennikarz taki jak Burnfield bardzo interesował się takimi ludźmi. Jack nie mógł w to uwierzyć, choć spoglądał w ekran monitora z otwartymi ustami i po raz pierwszy czytał krótki list e-mailowy od profesora, pomimo swojej pretensjonalnej treści, to jednak napisany ze zgodnie ze wszystkimi zasadami formalnej korespondencji. No, może nie do końca z wszystkimi. Od: prof. Adam Drzewiecki <[email protected]> Do: Jack Burnfield <[email protected]> Temat: Re: Propozycja Szanowny Panie, przyznaję, że przeczytałem pański list z niedowierzaniem – szczerze mówiąc, nie spotkałem się jak do tej pory z tak skrajną bezczelnością. Pisze Pan, panie Burnfield, że chce odkryć prawdę o mnie. Wiele razy czytałem listy od ludzi takich jak Pan, przekonanych o swojej nieskazitelności w dążeniu do jednej, jedynej prawdy i tylko prawdy. Na potwierdzenie swoich słów dodam, że jest Pan czterdziestą siódmą osobą, która piszę do mnie list w podobnym tonie. „Chcę opisać prawdziwego profesora Drzewieckiego, chcę napisać artykuł, który będzie autoryzowany przez Pana, i który rozwieje wszelkie wątpliwości dotyczące jasności Pańskich działań i przekonań” et cetera, et cetera. Pana słowa. Ale chwila, moment! Na całe szczęście to właśnie ja, ten straszny noblista owiany aurą mroku i śmierci, jestem osobą, która ma prawo stawiać warunki, ba! Ma nawet prawo wycofać się bez żadnych konsekwencji z całej wesołej gadaniny, w której właśnie bierzemy udział. Zapyta Pan więc zapewne, jak brzmią moje postulaty? 1. Chcę, żeby udzielił mi pan szczerej odpowiedzi na pytanie, czy Pański artykuł zatytułowany „Komisarz O’Conelly ucina sprawę gwałtu na nastolatce” mówi prawdę. Czy rzeczywiście cała ta afera z komisarzem, który gwałcił nieletnią prostytutkę miała miejsce i to dokładnie tak, jak pan to opisał? Jeżeli dowiem się, że odpowiedź, której pan udzieli (o ile w ogóle się pan na to odważy) będzie fałszywa, niepełna, albo wymijająca, pragnę Pana z tego miejsca poinformować, że jedno wielkie gówno obchodzi mnie nasza dalsza znajomość. 2. Proszę opisać swój najbardziej osobisty sen. Z wyrazami szacunku prof. hab. Adam Maria Drzewiecki 86 Jack przeczytał ten e-mail jeszcze z dwadzieścia razy, zanim przeanalizował w sposób satysfakcjonujący całą jego treść, wgłębiając się coraz bardziej i bardziej w kolejne podteksty, których doszukiwał się między wierszami. Adam Drzewiecki zarzuca mu bezczelność, jest oburzony jego zachowaniem. Na dodatek stawia warunki, pyta o prawdę i tylko prawdę. Tylko przez chwilę Burnfield rozważał możliwość skłamania temu człowiekowi. Nie, nie ma sensu, pomyślał. I tak będzie wiedział, że kłamię. Nie zastanawiając się już ani chwili dłużej zaczął pisać tak szybko, że przy drugim akapicie przewrócił łokciem kubek z kawą. Klnąc na czym świat stoi, gdy gorący płyn wylał się na biurko i zalał jego spodnie, zacisnął zęby i dopisał resztę tego, co chciał odpowiedzieć profesorowi. Od: Jack Burnfield <[email protected]> Do: prof. hab. Adam Drzewiecki <[email protected]> Temat: Re: Propozycja Szanowny Panie profesorze! Jestem pod dziennikarskim wrażeniem. Nie mam pojęcia w jaki sposób połączył mnie Pan profesor z artykułem "Komisarz O'Conelly (...)" opublikowanym w nowojorskim dzienniku szmat czasu temu, ale – muszę przyznać – dobra robota. Policjantom po publikacji artykułu na łamach NY News również udało się ustalić, że to właśnie ja jestem jego autorem. Złożyli mi wizytę wieczorem następnego dnia po publikacji. Przypłaciłem to spotkanie ciężkim pobiciem. Nie chciałbym się na ten temat specjalnie rozpisywać. Dziennikarstwo, które prowadzę, jest pracą specyficzną i wiele razy lądowałem w błocie, pobity do nieprzytomności, aby napisać kolejny dobry artykuł. Tak, jako czterdziesta siódma osoba liczę na spotkanie z panem. Oto odpowiedzi na Pańskie pytania: 1. Artykuł "Komisarz O'Conelly (...)" mówi prawdę. Raphael O'Conelly, prywatnie mąż i ojciec trójki dzieci, w istocie utrzymywał kontakty seksualne z nieletnią prostytutką, pełniąc jednocześnie funkcję szefa komendy policji w dzielnicy Queens w Nowym Jorku. Jeżeli zapyta mnie pan o dowody, będę zmuszony udzielić odpowiedzi, proszę jednak, aby umożliwił mi Pan wyjaśnienie tej kwestii na żywo, podczas spotkania. Jestem niezmiernie ciekaw dlaczego zadał Pan profesor właśnie takie, a nie inne pytania. 2. Mój najbardziej osobisty sen... co ma Pan konkretnie na myśli? Nie pamiętam ich dobrze. Przeżywałem już w swoim trzydziestoletnim 87 życiu kilka przyjemnych marzeń i byłem w tych marzeniach szczęśliwym człowiekiem, głównie po to, aby obudzić się rano i stwierdzić, że moje odczucie szczęścia nie ma żadnego oparcia w rzeczywistości. Sny są dla mnie jakby odskocznią od codzienności, chociaż jestem zmuszony przyznać, że ostatnio coraz rzadziej dopatruję się w moich snach jakiegokolwiek sensu, traktując senne marzenia jako porę na relaks. Pamiętam mój najpiękniejszy sen, jeśli o to Pan pyta - był to senny seks z nieznaną i nigdy przeze mnie nie widzianą kobietą. Okoliczności tego snu uzna Pan z pewnością za dziwaczne, bo uprawialiśmy miłość w piwnicy. Czułem wtedy jakieś nieznane zagrożenie, jak gdybym łamał tabu, a sacrum stało się sacrum profanum. A jednak uczucie miłości do tej przepięknej kobiety było najradośniejszą rzeczą, jaka przydarzyła mi się w życiu. Żywię nadzieję, że moje odpowiedzi uzna Pan profesor za satysfakcjonujące. Z poważaniem, Jack Burnfield Jack zdążył pójść do łazienki, wziąć krótki prysznic, a potem umyć zęby, myśląc przez cały czas o kokainowym proszku. Przechodząc do salonu spojrzał na swoje odbicie w lustrze przy drzwiach wejściowych. Wyglądał jak ktoś, kto potrzebuje pomocy. Zdawał sobie z tego sprawę, nie był przecież głupi i wiedział, że jego strój, stan higieny, a przede wszystkim jego nastrój były parszywe. Była w tym zachowaniu ogromna rutyna. W terminologii profesora Drzewieckiego zostałby nazwany osobnikiem nie do odratowania – Jack uśmiechnął się krzywo na tę myśl. Czasem przerażało go własne nieróbstwo, do tego stopnia, że wybiegał na ulicę w środku nocy, nabuzowany kokainą jak sto pięćdziesiąt i biegł przed siebie sprintem przez wiele minut, aby paść ze zmęczenia gdzieś przy przystanku autobusowym i zasnąć tam. Czemu to robił? Cóż, Jack Burnfield należał do tych osób, które zrobią wszystko, byleby tylko mieć pod koniec dnia poczucie, że zrobili cokolwiek Cholerna rzadkość. - Wypadałoby ogolić swój zawszony pysk, przyjacielu, a potem zastanowimy się, co zrobić z tym cholernym dniem - powiedział do siebie Jack, choć bez cienia uśmiechu, to jednak jako nieśmiały żart. Nakładając piankę do golenia na policzki i brodę nie nucił, ani nie gwizdał żadnej melodii. Dzisiejszy poranek, choć rozpoczął się pasjonująco, bo korespondencją z jednym z najbardziej niedostępnych naukowców na świecie, to najpewniej miał stać się za chwilę 88 kurewsko nudny. Według Jacka list od profesora był jedynym entuzjastycznym wydarzeniem w ciągu dnia. Jedynym, oprócz kokainy. Tak, pociągając powolnymi ruchami ostrze maszynki do golenia po swoich okrytych kilkudniowym zarostem policzkach, Jack przypomniał sobie o tym, że należy się czymś zająć, a nie bardzo wie czym. Wiedział, znał się nie od dziś, że jeżeli chodzi o dzisiejszy dzień, mógłby na pewno przygotować sobie coś do jedzenia… potem długo, długo nic, a potem wreszcie zadzwonić do któregoś ze znajomych dealerów, których w promieniu pięćdziesięciu metrów od drzwi wejściowych swojego mieszkania znał co najmniej czterech, wciągnąć przez nos trochę koksu, a wreszcie, gdy będzie już na tyle napruty, aby zaakceptować otaczający go, szpetny świat, wyjść na ulicę i zacząć szukać kolejnego tematu na nowy artykuł. Był przecież dziennikarzem, do cholery, od jakiegoś czasu z tego się utrzymywał - z dobrych tematów. Problem w tym, że tematy zaczynały się kończyć. One lub Jack. Był już tylko Drzewiecki, a raczej wątła nadzieja, że noblista odpisze - teraz, lub w ogóle. - Dwa tygodnie - rzekł Burnfield. - Niech profesor odpowie w dwa tygodnie, a będę zadowolony. Na pewno nie spodziewał się jednak, że odpowiedź od najsłynniejszego noblisty ostatnich lat przyjdzie w ciągu dwóch-trzech minut, o nie! Jack Burnfield nie przypuszczał, że profesor w ogóle zechce kontynuować z nim rozmowę. Kto wie, być może w przypadku takich ludzi jak profesor Adam Drzewiecki, którzy prawdopodobnie mają swoje grymasy, nie może być mowy o zaufaniu do dziennikarzy? Może są na to zbyt mądrzy? Gdy cichy dźwięk z komputera, oznajmiający o nowej przychodzącej wiadomości, rozległ się w całym jego zapuszczonym mieszkaniu mało nie poderżnął sobie gardła żyletką. Pobiegł do laptopa nawet nie zmywając pianki z twarzy. Ikonka e-maila miotała się we wszystkie strony. Aż zakręciło mu się od tego w głowie i zatoczył się krok do tyłu jak pijak. Odruchowo chwycił się za głowę. Co się dzieje do jasnej cholery? Przybywaj. Nie przeczytał tego na ekranie. To słowo wtargnęło mu do głowy, jak coś obcego, coś, co z całą pewnością nie było jego własną myślą. Jak gdyby zostało wysłane z bardzo, bardzo daleka. 89 - Nonsens – powiedział na głos i po chwili o tym zapomniał. Cóż, wciąganie kokainy powoduje, że takie rzeczy nie stanowią dla niego ciekawego przedmiotu do rozważań. A odpowiedź profesora? Ta była krótka i bez podpisu. Od: prof. Adam Drzewiecki <[email protected]> Do: Jack Burnfield <[email protected]> Temat: Re: Propozycja A więc zapraszam pana do mojego domu w Polsce. Przekonamy się, ile jest warte pańskie dziennikarstwo, panie Burnfield. Miejscowość, w której mieszkam z małżonką, Sarbinowe Doły, znajdzie pan w samochodowym GPS bez problemu… jednak tylko w wypadku jeśli ma on funkcję znajdowania najbardziej zawszonych, plugawych wiosek w całym kraju. Do zobaczenia. Jack był wtedy tak podniecony, że w pierwszej chwili nawet nie zauważył, że do wiadomości są dołączone dwa załączniki. Jeden z nich był trzymegabajtowym pdf-em. Drugi był zapisany w formacie .jpeg. Kiedy już je otworzył i zobaczył, co jest w plikach, stwierdził, że cały jego plan na dzisiejszy dzień może się chrzanić. Wtedy właśnie ten lepszy Jack, Jack-dziennikarz, postanowił, że zrobi wszystko, aby tylko napisać reportaż o profesorze Drzewieckim. Noblista był człowiekiem, o którym przeczytał chyba wszystko co było do przeczytania w Google i w ogóle całym Internecie. Załącznik numer jeden, były to notatki prasowe o Drzewieckim, krótkie, a ich tytuły treściwe: „Profesor podejrzewany o EKSPERYMENTY na żywych ludziach”, „TYLKO U NAS: Spowiedź byłego przyjaciela noblisty! »TO PSYCHOPATA!«”. Było tych krótkich wpisów setki, a dwie wymienione były najlżejszymi w swojej brutalności. Była tego cała masa. A załącznik numer dwa? Była to zapisana w .jpeg kolejna porcja newsów, tym razem pozytywnych. Daty ich publikacji umieszczone przy tytułach mówiły jasno, że chodzi o ostatni rok, podczas którego profesor rzekomo kompletnie stracił zainteresowanie relacjami z mediami. Trzy artykuły. Jeden o tym, że był w Sztokholmie, jako noblista zaproszony na wręczenie nagród z szacunku. „Siedział koło Lecha Wałęsy, prowadząc z nim pogawędkę”. Drugi artykuł mówił o świadomym śnie. Był to wywiad z Drzewieckim, w którym opowiada on o swoich problemach. Zakreślony fragment brzmiał: 90 „Nigdy nic mi nie udowodniono, choć prasa i tak zawsze będzie próbowała udowodnić mi, że jestem w błędzie. Nie mam nic wspólnego z morderstwem pani Alice Davies, żony pastora Charlesa Davisa, ani tym bardziej ze śmiercią mojego pracownika pochodzenia romskiego. Znałem ich, jego i ją, to prawda. Pracowaliśmy razem. Głowiliśmy się nad wielką rzeczą. A potem od państwa z kamerami i policji nachodzącej mnie w biały dzień, w moim własnym domu, dowiaduje się, że zabiłem żonę tutejszego pastora, z którą rzekomo miałem burzliwy romans, a potem, jakby tego było mało, zabiłem własnego pracownika. Prokuratura nie postawiła mi żadnych zarzutów. Coś jeszcze? Szanowni państwo, czego wy wszyscy jeszcze ode mnie chcecie?” Wywiad był zeskanowany, a kolumna tekstu została obrysowana grubym czarnym markerem i opisana, zapewne przez Drzewieckiego, notką dla mnie. Była krótka: „Nie wierzy pan? To nie mamy o czym rozmawiać.” Wtedy znowu to dziwne uczucie wdarło się do głowy Jacka. Znów wysłano do niego sygnał z bardzo daleka, z krain, których nie znał: Przybywaj. Burnfield pomyślał wtedy, że musi zrobić coś ze sobą, bo zaraz oszaleje z entuzjazmu. Podbiega do łazienki i odkręca zimną wodę w umywalce. Długo myje sobie twarz. Musi poznać tego człowieka. Musi, do cholery. W pliku przesłanym przez noblistę były nie tylko newsy. Filmy na YouTube? Proszę bardzo, link do serwisu również znajdował się w .pdf-ie Drzewieckiego. Kilka chwil, gdy przeglądarka wczytuje adres strony i już po chwili wyszukiwarka zwraca ponad osiem tysięcy filmików wideo po samym wpisaniu doń słowa „Drzewiecki”. Większość autorów tychże filmików to byli amatorzy, sfrustrowani ludzie zbyt rzadko wychodzący z domu. Pluli na jego zdjęcia i sikali na jego samochód zaparkowany w centrum Warszawy. Oto niektóre tytuły tych filmików: „MOJIM ZDANIEM DRZEWIECKI TO PSYCHICZNY CZŁOWIEK!!!11”, „JEBAĆ MENGELEGO DRZEWIECKIEGO”, kolejny został nawet oznaczony tagiem, żeby łatwiej było go odnaleźć: „[SPRAWA DRZEWIECKIEGO] NA STOS Z SZUJOM DRZEWIECKIM”, inny miał bardziej patriotyczny wydźwięk: „11 LISTOPADA PROTESTUJMY POD DOMEM ADAMA DRZEWIECKIEGO”, a jeszcze inny dopatrywał się u profesora nazistowskiej ideologii: „NOBLISTA ADOLF DRZEWIECKI”. To nie było jeszcze takie najgorsze. Była także ta druga część, ta o wiele bardziej niepokojąca. Strona reprezentowana przez telewizję i radio w Polsce. Opiniotwórczość często wymienia się w tym kraju na generowanie rzeczywistości. Relacje na żywo spod domu tego człowieka tworzą 91 rzeczywistość, a nie informują o niej. Bo jak inaczej można odebrać reportaż o Drzewieckim, nadawanym pod kryptonimem NA ŻYWO PILNE, w porze największej oglądalności, w którym jakiś nikomu nie znany reporter mówi łamiącym się głosem, jak to spotkał kobietę w miasteczku, która nie dość, że widziała Drzewieckiego kilka razy w miasteczku (i to bez żadnej ochrony, panie dobrodzieju!) to nawet trochę go znała? I rozmawiała z nim, naprawdę z nim rozmawiała, twarzą w twarz, nie dalej jak miesiąc temu, tu w dole miasteczka! - Jakim człowiekiem był Adam Drzewiecki? – pyta facet odziany w szary garnitur z fryzurą „na pożyczkę”. Dziennikarz mówi „był”, w czasie przeszłym i takim tonem jakby Drzewieckiego już nie było na świecie, jakby nie żył. Kamera zmienia ujęcie i teraz nie widać już łysiejącego dziennikarzyny. Teraz oko kamery zbliża się na w stronę odwróconej tyłem, zamazanej sylwetki grubego babsztyla. Podpis w dole ekranu głosi: „Sąsiadka Maria M. (49 l.)”. A linijkę niżej, pogrubionymi literami: „Wydawał się taki normalny, kiedy z nim rozmawiałam!”. - Wie pan! – mówi zniekształconym głosem kobieta, a reporter choć niewidoczny, to na pewno już wie, że nie będzie łatwo. Babsztyl będzie gadać i gadać. Milczy jednak z jako-takim szacunkiem, pozwalając kobiecie się wygadać: – To trochę tak, jak ja się przeniosłam w te strony dziesięć lat temu. To un… znaczy Drzewiecki… dopiro kończył tą swoją klinikę urządzać! Było to tak, że un wtenczas tu kupował też dom, tę wielką chałupę na wzgórzu, gdzie wcześniej szlachta, nie szlachta, panie… - grube, zmazane cielsko kiwało się na fotelu w lewo i prawo. – I było nawet dobrze, panie dziennikarzu. Kobitę miał, ładnom takom, porzundną bez żadnych tam jakiś tych… opalona taka! Brunetka! Aktorka panie, teatralna! Kamieńczyk, czy jakoś tak, ja nie pamiętam za dobrze… - A potem, jak tu zamieszkał? Co się stało, gdy zamieszkał tu Adam Drzewiecki? - Coś się zmieniło w tym miasteczku, panie, coś się w nas… no znaczy w ludziach zmieniło. To jak on przybył to było akurat wtedy gdy tu u nas zaczęli ginąć ludzie. No to przecież nikt nie jest głupi, tak? – pyta retorycznie, elektronicznie zmodulowanym głosem. - Taka osobistość tu do nas przybywa, tu jedna chata, tu druga chata… nakupował, pracy nadawał ludziom to i nad wioską zapanował! U niego pracowali, pracowali… na kotłowniach, na ogrodach, kilku nawet pod dach przygarnął. A ludzie ginęli tu u nas! Siedem osób, panie! Sie-dem! I my do niego nawet chodziliśmy, bo mówiliśmy, że ta nasza policja tu w Sarbinowych to za przeproszeniem może gówno, a nie robotę detektywa. Nikt nie podejrzewał, że to może być on. A potem się okazuje, że on odmawia zeznań i nie stawia się na policji. 92 Reporter kiwa głową. Spisałaś się dobrze gruby babsztylu, myśli zapewne. Ludzie dostali czego chcieli. Mam już swoją sensację dla tłumu. - Jak tak można, panie?! – ciągnęła baba. - Już później na niego inaczej patrzałam panu powiem. Inny człowiek! I mi się na serio wydaje, że to on zabił. Dziennikarz nie chce jeszcze kończyć przedstawienia, ale jakby od niechcenia pyta jeszcze kobiecinę: - Czyli siedem osób zaginęło, tak? - Tak. No, mówię panu, tragedia, nawet się do Matki Boskiej najświętszej panienki modliłam w tę noc, co już była siódma osoba zaginięta! Ale patrz pan, zaginęło siedem osób, a znaleziono tylko dwie. Martwe jak ich pan Bóg stworzył – reporter skrzywił się na to dziwne porównanie. - To gdzie reszta, my się pytamy, no nie? - Rozumiem. Spośród siedmiu zaginionych w Sarbinowych Dołach, odnaleziono dwie martwe ofiary? - Tak, tak! Morderstw tu u nas! - Kogo znaleziono? - Za pirszym razem to takiego jednego cygańskiego menela. Naczy przepraszam najmocniej… - zawstydziła się. – Takiego młodego Cygana znaczy. Alkoholika. - Gdzie? - Znaleźli go pod mostkiem, takim no wie pan, kładką taką jakąś nad strumieniem. Tam jest szosa, asfalt i w ogóle. O tu, jak pan wyjeżdża z Sarbinowych Dołów! Najpierw pomyśleliśmy wszyscy, że wie pan, szedł nawalony, to i burdę jaką wszczął. Albo kto wie, może jego zaczepili, bo u nas panie to ja nie wiem w sumie za co, ale takich jak on, to nienawidzą. Ale on został uderzony czymś choler… bardzo twardym przedmiotem znaczy. Podstawa czaszki zmasakrowana! Jakżeśmy go ujrzeli z mężem, cośmy tam pobiegli wszyscy od razu jak się policja zebrała, tośmy aż się z moim mężem przeżegnali. Ja mówię Boguś, Jezus Maria… - A jaki to ma związek z Adamem Drzewieckim? – dopytywał dziennikarz. - Panie, no przecież mówiłam, chyba nie?. Ten cygański chłopak u niego pracował! U noblisty! – odpowiedziała mu wymachując rękoma. - Ten alkoholik? Nie dziwi to pani? - Dziwi, dziwi. No ale ten Drzewiecki to taki był, dziwak. I źle mu z oczów patrzyło, no mówię panu, później to ja już się bałam nawet… Szybko, zmień temat. Przestań pierdolić! Jack niemal słyszał myśli reportera, choć nie widział go na ekranie. - A druga ofiara? – powiedział mężczyzna natychmiast. Dobrze. 93 - Łoo, no panie, to inna sprawa kompletnie! Panie dziennikarzu, no niebo do ziemi! Ona była no taka, że… no była taka wie pan z wielkiego miasta. Ze Stanów, z Czikago, czy coś takiego. Czarna, w sensie znaczy się czarnoskóra no! Też pracowała dla Drzewieckiego, była tu może z miesiąc, przyjechała takim czerwonym samochodem… mówię panu, ona była taka piękna, ale tak wie pan… afrykańsko. W takiej ciemnej piękności to nawet i rasista by się zakochał! - Ta kobieta mieszkała u Adama Drzewieckiego? - Tak i to długo, z dwa miesiące. Ja tam nic nie mówię, że oni tam coś. Tego niby nie wiem. Ale głupia nie jestem, nie? Jesteś, jesteś. Ale dobrze się sprawujesz w roli krzykacza. - Jak się nazywała ta kobieta? – pyta dziennikarz. - Tak po amerykańsku. Jak nasza Alicja. - Alice? - O, o! Alice i nazwisko miała jak ten nasz pastor tutaj! Cz… Charles Davies. - Alice Davies? To córka tutejszego pastora? - Żona, panie, ŻO-NA! No przecież mówiłam! Ee… nie mówiłam? Jezu, pomyślał Burnfield. Jeśli miałby rozmawiać z tą kobietą dłużej, niż trwa planowany przez realizatorów trzyminutowy wywiad, to najpewniej roztrzaskałby jej reflektorem telewizyjnym głowę. - Szanowna pani, nie bardzo rozumiem, a nasi widzowie zasługują na rozjaśnienie sytuacji… dlaczego żona czarnoskórego pastora przyjeżdża ze Stanów do Drzewieckiego, skoro jej mąż mieszka w tej samej miejscowości? - No właśnie, panie dziennikarzu! To samo my mówili! Jak to jest, że nie mieszkają razem, to ja tam rozumiem, że w Ameryce woli zostać. Ale jak już przyjeżdża, to czymu nie do męża, nie? Przecież on też traci wtedy autore… autoryre… on wtedy zaufanie ludzi traci! - Rozumiem. Co się stało z tą kobietą, kiedy zamieszkała u profesora Adama Drzewieckiego? - Minął jakiś czas, no tak jakoś te dwa miesiące, jak panu mówiłam. Pach! – uderzenie dłoni o dłoń - A ona znaleziona przez naszą policję martwa, i to gdzie? Kilka metrów od płotu jego działki, panie! Kilka metrów od płotu Drzewieckiego leżał jej trup, mówią, że uduszona na śmierć! - A co na to policja? - U nas policja to nie jest za dobra panu powiem szczerze. Ale robili swoją robotę. Weszli do jego mieszkania od razu. Ponoć Drzewiecki nie stawiał oporu i był totalnie zaskoczony. Przywieźli go na naszą komendę. I nie uwierzy pan! Mija kilka godzin, a na 94 miejscu pod komendą pojawia się no chyba z dziesięć samochodów, połowa czarna, a połowa policyjna na sygnale. Że myśleliśmy, że to prezydent nasz przyjechał we własnej osobie do tego Drzewieckiego! Reporter już nie przerywa. - „Kim on jest, że tak go traktują?”, my się pytamy – mówi podniecona kobieta. Tam byli wszyscy, byli nasi policjanci, byli „ich” policjanci, byli amerykanie i jacyś faceci z rządu! Z rządu! No mówię panu afera jak nie wiem! I on wyszedł, ten Drzewiecki, wypuścili go z aresztu! Niby miał siniola pod okiem, no ale panie, co to jedno limo, za dwa morderstwa, i to co najmniej. Jeszcze wychodząc skurwiel rękawy zakasał i wsiadł do limuzyny! No bezczelny, nie? Nie odpowiadał na pytania dziennikarzy, a wie pan czemu?! Bo nie było żadnych dziennikarzy. A potem wszystkie auta odjechały i odwieźli go do domu! Pan to rozumie? Ja tego nie rozumiem! - A jak zareagował na wieść o zamordowaniu żony pastor Charles Davies? - Charles jak zareagował? Właśnie to jest najdziwniejsze, panie! Oni, znaczy się… tutaj zdążyła się oburzyć. – Drzewiecki i ten cały pastor Davies. Oni się po tym wszystkim zaprzyjaźnili, pan to rozumie? Ktoś to rozumie? Ja tego nie rozumiem… - rozłożyła ręce. „Za 10 sekund kończymy”. - Istnieją wokół profesora i noblisty Adama Drzewieckiego coraz to wyżej piętrzące się stosy tajemnic – pointuje dziennikarz, słysząc w słuchawce głos z reżyserki. – Czy noblista, o którym mówi się, że jest naukowcem niosącym śmierć, odważy się stawić czoła tezom postawionym w naszym programie? Mówiła do państwa sąsiadka noblisty Adama Drzewieckiego. Napisy. Tu filmik internetowy się kończy. Jack nie mógł uwierzyć w to, co właśnie zobaczył. Czy ludzie byli aż tak głupi? „Sąsiadka” okazała się dla reportera naprawdę pomocną idiotką. Jack wiedział co nieco o dziennikarskich zagrywkach wobec swoich rozmówców w trakcie trwania wywiadu. W dzisiejszych czasach pokierowanie rozmową było tym łatwiejsze, im twój rozmówca jest bardziej zakochany w mediach. A ta kobieta z reportażu była gotowa powiedzieć wszystko, byleby tylko zaistnieć jako grube rozmazane cielsko na ekranie swojego plazmowego telewizora, w wieczornych wiadomościach, i chełpić się tym że poznała prawie przystojnego reportera z Warszawy. Była kupiona. To było widać od razu. „Sąsiadka Drzewieckiego”? Sama powiedziała, że Drzewiecki kupił dom na wzgórzu. Rzut oka na zdjęcia satelitarne i Jack widzi, że coś tu nie gra. Adam Drzewiecki i jego żona nie mają sąsiadów. A ta paniusia w rozmazanej 95 poświacie? Kim jest? Faktycznie go widziała, choć raz? Na ulicy, albo przy rynku, nieopodal ratusza jak załatwiał swoje sprawy? Jack w to wątpił. To właśnie przez takich ludzi jak ona, lwia część szarego społeczeństwa mieszała tego człowiekiem z błotem. I przestało się robić ciekawie. Były nawet zamieszki. Były manifestacje pod domem Drzewieckiego i pod jego szpitalem, a tutejszy komendant Andrzej Hauptmann złamał nogę podczas próby opanowania rozentuzjazmowanego tłumu. Raz nawet wyciekł filmik z komórki, jak w stronę kliniki lecą cegły, kamienie i jakaś pieprzona rura. Jeden facet z ludzi biorących udział w „manifestacji pod kliniką” Drzewieckiego chciał potem odszkodowanie od profesora za uszczerbek na zdrowiu. Dostał tą rurą w plecy, tak mówił. Okazało się, że był nachlany i wszystko mu się przyśniło, więc sprawa szybko ucichła. A Drzewiecki? Co on wtedy robił? Wyszedł do ludzi, stawił im czoło? Zdementował wszystkie plotki? Zaprosił wszystkich do swojej kliniki? Nie, absolutnie nie. Drzewiecki nie zrobił nic. I nie minęło przez to dużo czasu a pojawiły się artykuły na temat jego kliniki, opisywanej od wewnątrz z perspektywy pacjenta. Jakim cudem? Jednemu polskiemu dziennikarzowi udało się zdobyć zaufanie profesora i przedstawić się jako biznesmena z propozycją finansową: jeżeli profesor zgodzi się przeprowadzić na nim terapię, on zapłaci mu wielomilionowe honorarium. I został z Drzewieckim, faktycznie mu się udało. Aż do pierwszej sesji terapeutycznej, kiedy nie wytrzymał nerwowo, zagroził Drzewieckiemu pobiciem i uciekł z kliniki w szpitalnej piżamie. Tak ponoć było, choć możliwe, że to tylko ludzie tak gadali. Artykuł autorstwa tego anonimowego reportera pojawił się we wszystkich znaczących gazetach i portalach. 96 POTWÓR Z GÓRSKIEJ WIOSKI NARKOTYZUJE SWOJE OFIARY? „Zrobię ci szpitalnego rejestrator dźwięku nagrał podawał roztwór, od którego będzie ci się szokujące słowa Adama Drzewieckiego. lepiej spało. Będę ci go podawał, aż się Na nagraniu reporter „NewsEkspressu” nie wyleczysz ze swojego alkoholizmu. pyta Drzewieckiego, czy to, co chce mu Myśl o karuzeli albo linie” – to nagrane wstrzyknąć dożylnie w ramach swojej kilka dni temu słowa prof. Adama tzw. terapii, to nie aby groźny narkotyk. Drzewieckiego, polskiego „Narkotyk? A co to w zasadzie znaczy?” – gminie odpowiada noblista pytaniem. Obawy Sarbinowe Doły. Interesujące opinię naszego reportera nie zostają rozwiane: publiczną pytanie brzmi: czy znany z „Co to za substancja? Nie robiłeś mi mrocznych kliniki żadnych badań. Nie wiesz na co jestem psychiatra uczulony, do licha nie wiesz nawet jaką naprawdę jest „potworem z górskiej mam grupę krwi. W czym ma mi to wioski”, jak określiły go już w zeszłym pomóc?” – dopytuje nasz człowiek, roku według jego relacji dokładnie w tym noblisty, ci wkłucie. Będę ostatniego zamieszkałego tajemnic psychiatrycznej w swojej polski zachodnie media? reporter współpracujący redakcją, dokonał Anonimowy z naszą prowokacji momencie, gdy naukowiec zdenerwowany zarzuca plastikowy dziennikarskiej i podając się za człowieka pojemnik z „roztworem” na wieszak do proszącego o pomoc lekarską dotarł do kroplówki i tu cytat „swoim szaleńczym, niesławnej roztrzęsionym wzrokiem spogląda na kliniki psychiatrycznej profesora. Człowiek ten, oczywiście po opracowaną uiszczeniu od farmaceutyczną”. Nie zadawaj tyle pytań, Drzewieckiego salę szpitalną, i już po mój drogi, inaczej cała ta terapia nie kilkudziesięciu minutach po wejściu do będzie warta funta kłaków” – odpowiada budynku wreszcie profesor. – „Daj mi swoją rękę i opłaty, nagrał otrzymał przy pomocy odtwarzacza mp3 wstrząsający materiał dowodowy. Ukryty w nodze przez siebie substancję pozwól mi się wkłuć”. łóżka ~ Więcej na stronie 5 » 97 Do tego wszystkiego były zdjęcia przepięknej willi profesora, znajdującej się zaledwie kilkanaście kilometrów od jego słynnego szpitala. Każda fotografia w obszernej galerii zdjęć wykonanych przez płot, opatrzona była podpisem „KRÓLESTWO POTWORA?”. Jack nie udawał przed sobą, że koniecznie chce dotrzeć do prawdy, Jack miał w dupie tą tylko jedną rzecz: nie interesowało go w zasadzie, czy plotki o doktorze okażą się prawdą czy nie. On też chciał poznać tego człowieka i napisać albo przedstawić go w taki sposób, w jaki wyda mu się najbardziej prawdziwy. Czy ten człowiek, Adam Drzewiecki, stał się celem Jacka, bo stanowił jego drabinę do kariery? Być może wtedy Jack trochę tak to postrzegał. W końcu wie o tym upadającym człowieku tyle, że niejeden już dawno by się wycofał z gromadzenia informacji. A teraz pisze z nim e-maile. Początkowo chciał napisać artykuł o Drzewieckim, a potem sprzedać go do jednej z kilku codziennych gazet, oczywiście te, która zapłaci za niego najwięcej. Wkrótce po otrzymaniu zaproszenia doszedł jednak do wniosku, że mógłby postarać się bardziej i napisać książkę. Krótko potem jego dziewczyna, jego ukochana Cynthia popełniła samobójstwo. Właśnie wtedy Jack Burnfield, dziennikarz i wykładowca historii zrozumiał, że jego życie w Stanach Zjednoczonych na zawsze dobiegło końca. Jack często myślał o tych czasach… ale tak naprawdę myślał wtedy o swojej dziewczynie, która zachlastała się żyletką na śmierć. Szybko uciekł z Ameryki, w zasadzie nie pamiętając samej podróży samolotem. Pamiętał jedynie, że na warszawskim Okęciu czekał na niego pochodzący z Warszawy przyjaciel, paparazzo, choć nie do końca wtajemniczony w całe gówno, w które Jack się wpakował, to jednak świadomy jego problemów i gotów do pomocy. - Przyjacielu nie wyglądasz najlepiej. – powiedział wtedy. – Bardzo mi przykro, z powodu… z powodu tego co się stało. Kochałeś ją… - Tak. Nie chcę o tym gadać – urwał Jack. To była prawda, nie do końca dotarło do niego to co się stało na Queens. Teraz był tutaj w Polsce i realizował to, co wielu psychiatrów określało mianem „terapii geograficznej”. Oddalając się od przyczyny swoich zmartwień miał zamiar odegnać na zawsze demon przeszłości. - Pójdziemy odebrać twój bagaż? – zapytał przyjaciel, gdy stali przed terminalem lotniczym. - Nie mam żadnego bagażu. Mądry człowiek nie skomentował. 98 - Teraz już masz – powiedział po prostu, wręczając mu w dłoń kasetkę. – W środku jest trzysta tysięcy złotych. Wystarczy, abyś mógł spróbować poukładać sobie życie w naszym kraju. Może i jestem szują bez sumienia, ale nie jestem kutwą. Trzymaj, Jack. Wykorzystaj to dobrze. I witaj w Polsce. Po czym uściskał Jacka serdecznie i oddalił się tak szybko, że ten nawet nie zdążył powiedzieć „dziękuję”. Już za dwa dni, dwudziestego szóstego, punkt dziewiąta wieczór, Burnfield odwiedzi profesora Drzewieckiego, zamieszkującego swoją wiekową rezydencję w miejscowości Sarbinowe Doły, pięćset kilometrów na południe od centrum Warszawy. Wtedy nie wiedział jeszcze, że oprócz noblisty czekała na niego prawdziwa Golgota i to, co nocami wypełzało na zewnątrz z mrocznych zakamarków górskiego miasteczka. To, czego wolałby nigdy nie widzieć na własne oczy stawało się coraz bardziej agresywne i śmiertelnie niebezpieczne. I było głodne, tak bardzo głodne. W takich dniach jak dziś, Sarbinowe Doły witały nowych przybyszów z jakimś silnie magnetycznym prądem. Jak gdyby to miasteczko tak sobie tego życzyło. Przybywaj. Przybędę. A na razie muszę kupić sobie samochód. I coś do jedzenia - pomyślał Jack Burnfield, stojąc przed warszawskim terminalem. Wsiadł to taksówki i kazał zawieść się do najbliższego komisu samochodowego. Sprzedawca „AUTOGRATKI BEZ WPADKI – UBEZPIECZENIE DO KAŻDEGO AUTA NA 30 DNI GRATIS!!!”, człowiek z wielkim brzuszyskiem oraz koszulą w kwiatki wpuszczoną w spodnie, przyglądał mu się uważnie i rzucał pełne podejrzeń ukradkowe spojrzenia, kiedy płacił gotówką za największe auto jakie tu znalazł. - Pan nie stąd, prawda? – powiedział sprzedawca, miły i odprężony, wypisując kwit ubezpieczeniowy na trzydzieści dni. Umowa kupna-sprzedaży została już podpisana, a gotówka za samochód, dziewięćdziesiąt pięć tysięcy złotych, znajdowała się już w jego szufladzie pod biurkiem. - Nie. Z USA – odparł Jack, myśląc o czekającej go podróży. - Takie piękne auto… no ale u was w Stanach to pewnie same takie wielkie jeżdżą, nie? – pisał dalej kwit, nawet nie patrząc na Burnfielda. Wymówił „w Stanach” najbardziej amerykańsko jak potrafił. „We Sztenach”. - Zdziwiłby się pan. - Priusowa plaga, co? – roześmiał się sprzedawca. – Odpuść panie Jezu tym psiakrew ekologom! Wszędzie tylko te pieprzone hybrydy. - Otóż to, przyjacielu. Otóż to. 99 4. Przybyłem. Czterolitrowy Range Rover, kupiony przez Jacka Burnfielda w Warszawie, zatrzymał się przed bramą prowadzącą do willi profesora Drzewieckiego. Dziennikarz dotarł na miejsce spotkania. Jack widział w swoim życiu wiele okazałych rezydencji - wszak jego bogaci rodzice, zamieszkujący bogate Hamptons, niemal codziennie poznawali nowych ludzi z coraz to większymi i bardziej okazałymi posiadłościami. A on, chcąc nie chcąc, również uczestniczył w ich odwiedzaniu. Sklepienia, mozaiki i szklane kopuły w prywatnych budynkach nie robiły na nim wrażenia. Budynki w całych Stanach Zjednoczonych miały jednak według Jacka jedną wspólną cechę: były względnie nowe. Tak... budowane w niewyobrażalnym dla Polaków tempie ogromne wille i rezydencje były dla Jacka nieznośne. Nienawidził on szczerze amerykańskiego budownictwa, które uważał za zbyt hipermarketowe, zbyt hurtowe i plastikowe, aby mogło wzbudzić jego podziw. Czy można powiedzieć, że miał europejski gust? Być może, choć osobiście Jack Burnfield był zdania, że to wiedza historyczna, którą posiadał, wykształciła u niego odmienny od Amerykanów gust architektoniczny. O tak, Jack wiedział dużo o historii, a co się z tym wiąże, wiedział także o większości nurtów w budownictwie, jakie istniały na przestrzeni dziejów. Wykładał wszak historię na podrzędnym, ale jednak uniwersytecie, czyż nie? Nigdy nie widział jednak tak przepięknej, wiekowej willi jak ta, przed której bramą wjazdową właśnie zajechał. Była to rezydencja przedwojenna, czy szlachecki pałac? Jack nie miał pojęcia, czego fragment widział, wyglądając jak małe dziecko przez szybę swojego auta. Nie dostrzegł ogromnego domu w całości, który chował się częściowo za fontanną, a resztę widoku zasłaniały drzewa. Między przęsłami potężnej, dwuskrzydłowej bramy z kutego żelaza, ujrzał długi, owalny podjazd dla samochodów wysypany żwirem i kryty starymi dębami, które w masowej ilości zdobiły całą posesję noblisty, przy okazji gwarantując mu więcej prywatność, niż mógł sobie wymarzyć. Sprawiało to takie wrażenie, jak gdyby już pierwsi właściciele tego potężnego dworu, zapewne polscy arystokraci, już dwieście-trzysta lat temu wiedzieli, jak cenna będzie dla człowieka w przyszłości słodka, upragniona prywatność. Tak jak gdyby wyprzedzając swoją epokę, chowali na przyszłość swój dom między dębowymi koronami i tym samym zapewniali, może nie sobie, ale już na pewno swoim potomkom, intymność do końca życia. 100 Fragment domu, który Jack ujrzał, natychmiast wziął za lewe skrzydło, jak się później okazało słusznie. Burnfield nie wziął jednak pod uwagę rozmiarów budynku, który w późniejszym czasie przyprawił go o zawrót głowy. Dom był naprawdę ogromny. Nie wyprzedzajmy jednak faktów, Jack nadal siedzi w samochodzie stojącym pod ogromną bramą, a deszcz uderza o maskę wozu. Wybierając numer telefonu komórkowego profesora Jack pomyślał o aparacie fotograficznym, który mimo wyraźnego zakazu profesora zabrał ze sobą. Sprzęt leżał sobie w schowku jego range rovera, który młócąc wściekle wycieraczkami i oświetlając bramę biksenonowymi reflektorami, stał na mostku nad wyschniętą fosą. Samochód dziennikarza tkwi w bezruchu z cichym warkotem silnika, jakby czekając na dalszy rozwój wydarzeń. To podobnie jak Jack, który wyczekując sygnału połączenia, modlił się o to, aby profesor nie zrezygnował z zaproszenia. A przecież może to zrobić. W każdym momencie. Po chwili Jack wyrzucił cyfrówkę przez okno. Aparat rozbił się z trzaskiem o kamień przy fosie i już po chwili nie było po nim śladu. - Halo? – usłyszał, dokładnie w tej samej sekundzie. - Panie profesorze, mówi Jack Burnfield. Nie było odpowiedzi, choć wyraźnie słyszał czyjś oddech w słuchawce. - Jestem dziennikarzem, byliśmy umówieni na dziś... - dodał nieśmiało, po czym do jego świadomości dotarła myśl: Pięknie. Brakuje tylko, żeby się teraz rozmyślił. Co wtedy zrobię? Nie wiem nic o tym kraju, kompletnie zero! Prawe skrzydło bramy zaczęło otwierać się, a po chwili dołączyło do niego lewe. "Witamy w królestwie snów..." - zdawały się szeptać wspólnie, choć Burnfield szybko uznał tą własną myśl za absurdalną. Szybko, jak gdyby w obawie, że już za chwilę skrzydła bramy zaczną się zamykać, przejechał przed mostek, pokonał podjazd i zaparkował auto przed domem. Miał rację. Był przeogromny. Cztery poziomy. Potężne skrzydła. Fontanna przed dwuskrzydłowymi drzwiami wejściowymi, największymi jakimi Jack w życiu widział. Herb rodowy nad nimi był kształtem, podzielonym na trzy pionowe pasy, zdobione murowanymi roślinami i z napisem Ś.M.J. Tak tam było napisane: Ś.M.J. 101 Jack wysiadł z samochodu i przeskakując po trzy stopnie na raz dotarł wreszcie do upragnionych drzwi wejściowych willi profesora. Nie mógł odnaleźć dzwonka, niewiele myśląc zastukał knykciami w potężne, jesionowe drzwi. - Panie profesorze, to ja, Jack Burnfield! – zawołał. Drzwi natychmiast się otworzyły, a Jack stanął twarzą w twarz w największym autorytetem w kwestii snu na świecie. - Dobry wieczór, panie Burnfield. Czekałem na pana – uśmiechnął się naukowiec i wyciągnął dłoń na powitanie. Profesor Drzewiecki, choć widziany przez Jacka po raz pierwszy, wyglądał na człowieka, który na wyraźne życzenie wchodzi jedną nogą do własnej mogiły. Mężczyzna ten był ubrany jak gentelman, z obowiązkowym garniturem w szare prążki i zegarkiem kieszonkowym na łańcuszku, o którego istnieniu często zapominał. Był stosunkowo niskim, przygarbionym ze starości człowiekiem. Sześćdziesięciosześcioletni naukowiec na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka od dłuższego czasu szykującego się do śmierci. I dokładnie tak też wyglądał. Miał smutne, podkrążone oczy w zagłębionych, workowatych oczodołach i obejmującą całą głowę burzę siwych włosów, zapewne bezskutecznie zwalczaną podłużnymi ruchami grzebienia codziennie rano. Wzrok Drzewieckiego był pełen starczej mądrości, ale był też nieobecny w większości przypadków. A postawa? Cóż, z pewnością można by rzec, że naukowiec miał iście dworski styl, Jack skłamałby jednak określając go mianem wyniosłego. Noblista był raczej… uprzejmie zainteresowany. Takiego go zapamiętał Burnfield. Czy wiedział, że Drzewiecki chce popełnić samobójstwo i to w ciągu najbliższych trzech miesięcy? Nie. A może nie chciał tego wiedzieć. Modlił się, żeby tak było. I obiecał sobie, że nigdy nie zapomni prawdy, którą poznał dzięki Drzewieckiemu, właśnie tej pamiętnej nocy. - Dobrze, że pan przybył (Przybyłeś!) naprawdę świetnie… Czy podróż upłynęła spokojnie? – zapytał profesor, wieszając płaszcz Jacka na żeliwnym wieszaku. - Można powiedzieć, że tak. To prawdziwy… Przybyłeś! Jak dobrze, że przybyłeś! - Panie Burnfield? – głos profesora był spokojny, ale natychmiast przywrócił Jacka do rzeczywistości. - Tak. Tak, obyło się bez problemów. Przepraszam, jestem trochę zmęczony… - Chce się pan położyć? Jeżeli tak, pokażę panu pokój gościnny… - Najpierw wolałbym z panem porozmawiać, panie profesorze – rzekł Jack z nadzieją. - Naprawdę mi na tym zależy. 102 Naukowiec uśmiechnął się tajemniczo. Jego smutne oczy… figlarne iskierki, które niespodziewanie zabłysnęły w tych jego smutnych, mądrych oczach, przywiodły Jackowi na myśl inną polską noblistkę, Wisławę Szymborską. To samo spojrzenie, ta sama mądrość. Czy wszyscy mądrzy Polacy mieli to spojrzenie? - A więc zapraszam – rzekł naukowiec po prostu, wskazując ręką w głębię wielkiego domu. – Mam nadzieję, że znajdziemy wspólny język. Wtedy będę mógł… wtedy wszystko ulegnie zmianie. Weszli do pokoju kominkowego. Zaciekawiony dziennikarz położył przed profesorem paczkę wiśniowych darumów i natychmiast włączył dyktafon. Profesor zerkał na Jacka, a w jego oczach nie dało się już nagle wyczytać tego samego figlarnego spojrzenia, którym obdarzył go w hallu wejściowym. To niesamowite. Zmieniał spojrzenia w ciągu sekund. Potrafił być dobrotliwym dziadkiem i bezwzględnym naukowcem. Chociaż szczerze mówiąc, kiedy profesor Adam Drzewiecki odnotował już w swojej świadomości urządzenie rejestrujące na taśmę magnetofonową, każde nasze słowo, w jego oczach było widać już tylko śmierć. Przybyłeś! Jak dobrze… to świetnie, że nareszcie przybyłeś! Och, skup się do cholery! Jack nie wiedział, co chce mu powiedzieć profesor tym spojrzeniem. Miał to zrozumieć kilka dni później. Teraz znów rozbolała go głowa. Nie uprzedzajmy więc biegu wydarzeń, przypominam, że jesteśmy w miasteczku, które nie wybacza żadnych błędów. - To wszystko prawdopodobnie i tak nie ma sensu, redaktorze… – rzekł wreszcie profesor Drzewiecki, spoglądając na kręcące się szpule małego dyktafonu. – Porozmawiamy, spokojnie, niech pan się nie obawia… ale po prostu przyjmuję za wysoce prawdopodobne, że dołączy pan do grona moich przeciwników – westchnął. - Myślę, że i tak by mi pan nie uwierzył, choćbym nawet postarał się z całych sił pana przekonać. Wydaje mi się ostatnio, że społeczeństwo postawiło na mnie krzyżyk. - Pana naprawdę interesuje to, co myśli na temat Doktora Śmierć społeczeństwo? – zapytał Burnfield. - Widzi pan? Nadaliście mi już nawet pseudonim. Wy, dziennikarze, nie macie za grosz wyczucia. Ja Doktorem Śmierć? Dajcie spokój… - Mimo wszystko spróbujmy o tym wszystkim porozmawiać, panie profesorze – odparł wtedy Jack. Spokojnie i pomału. Nie wszystko od razu. „Powoli, powoli bo się rozpierdoli”, usłyszał w głowie wesoły krzyk swojego kolegi ze szkolnej ławy. Naukowiec sprawił mu wrażenie człowieka, który znalazł się po złej stronie barykady. Był skrępowany. Ale Jack doskonale to rozumiał. Przeważnie to Drzewiecki 103 zadawał pytania, a prowadzone przez niego sesje terapeutyczne swego czasu stanowiły powielany z namaszczeniem wzór terapii behawioralnej. Słynny laureat nagrody Nobla wstał, po czym zaproponował Jackowi wyjście na papierosa. - Palenie wewnątrz domu to dość głupi nawyk, z którego staram się zrezygnować – wyjaśnił. - Pozwoli pan, że zapalimy? Nieźle pan trafił. Uwielbiam diarumy. Jack i Drzewiecki wyszli na ogromny balkon. Profesor, patrząc w nicość, palił papierosa za papierosem, aż wreszcie po długiej walce z samym, sobą przemówił. To co wtedy usłyszał Jack, całkowicie odmieniło jego życie, cały sposób postrzegania rzeczywistości. Szczerze mówiąc to, co usłyszał było najpotężniejszą prawdą, jaką kiedykolwiek usłyszał w życiu. Prawdą, która zmieniała wszystko. 5. Trzy długie miesiące później, kiedy wszystko runęło jak domek z kart i nie było już żadnej nadziei, Jack Burnfield nadal był przekonany, że zapis własnych przeżyć, który wiózł teraz skrzętnie ukryty w schowku samochodu odmieni jego los. Jego reportaż o tym, co przeżył u Drzewieckiego stał się prawdziwą księgą. Nie potrzeba było eksperta, aby stwierdzić, że napisał własnoręcznie prawdziwy bestseller. Opisał wszystko, dosłownie wszystko, co się stało u noblisty. I co z nim zrobiła terapia profesora. Jack spędził u profesora trzy miesiące, długie dwanaście tygodni. Żaden inny okres w jego życiu nie był dla niego równie niesamowity, co czas spędzony w gościach u Adama Drzewieckiego. Pierwszy dziennikarz, który zdobył zaufanie Drzewieckiego zagroził mu nożem i uciekł z jego kliniki w piżamie. Napisał potem artykuł, zdaniem Jacka średni i stronniczy. A drugi i jak na razie ostatni dziennikarz? Był nim właśnie on sam, Jack Burnfield. Niemal nie przypłacił życiem wszystkich tych cholernych wydarzeń u profesora, a było ich wiele przez te trzy miesiące i były one wszystkie z rodzaju takich, których nie wymyśliłby nawet największy wariat. Raz omal nie spłonął żywcem. A raz prawie nie wyszedł z szaleństwa, w jakim pogrążyła go jedna albo druga dziwna substancja noblisty. A teraz? Teraz profesor Drzewiecki nie żyje. Siedzący w ukrytym samochodzie, pogrążonym w ciemnościach leśnej gęstwiny, Jack przypomniał sobie, jak kwadrans temu, może 104 trochę dłużej, wszedł do gabinetu naukowca i na własne oczy ujrzał, że stary człowiek po prostu przerwał dalszy bieg wydarzeń. Drzewiecki zawiesił sobie sznur na szyję i strącił stołek. Jack widział jego złamany kark i suche, szeroko otwarte oczy. Czy ktokolwiek chciałby na własne życzenie oglądać coś takiego? Nie sądził, naprawdę nie sądził. A teraz, kiedy jest po wszystkim? Czy było warto? Jak cholera. Jack wiedział, że musi jeszcze tylko napisać jedną rzecz i będzie to zapewne stanowiło największa trudność. Musi opisać śmierć Drzewieckiego i jej prawdziwe motywy i sprawi mu to cholerną przykrość, ale Bóg mu świadkiem, jeśli uda mu się wydostać z tej przeklętej okolicy i zbiec z kraju, wtedy świat dowie się jak to było z Drzewieckim naprawdę. W miejscu takim jak Sarbinowe Doły, w czasach kiedy umarło już tyle niewinnych ludzi, przynajmniej ta jedna śmierć nie pójdzie na marne. Musi się stąd wydostać. Musi. Jeśli mnie teraz znajdą, będę musiał się bronić. Będę musiał ich zabić! – pomyślał Jack, siedząc w samochodzie, ukryty w ciemnym lesie. Nie mógł tego wiedzieć na pewno, ale czuł – policjanci z miasteczka byli już na jego tropie. Nie mógł jednak zrobić nic więcej, ponad to, na co się zdecydował. Oby jego kryjówka okazała się wystarczająco bezpiecznym miejscem. Książka, jaką napisał po poznaniu prawdy, którą Drzewiecki objawił mu jako dorobek jego całego życia, miała być jego przepustką do Pulitzera, jak na razie wszystko wskazuje jednak na to, że może stać się jego wyrokiem śmierci. Siedząc w samochodzie, w kompletnych ciemnościach, zamykając drzwi od środka i biorąc dwie tabletki nasenne, trzydziestoletni Amerykanin pomyślał, że chyba czas na emeryturę. 105 106 107 Część II Mimoza Słowo ma moc, ma moc tworzenia Słowo symbolem duszy spojrzenia, Choć przed działaniem, To już za myślą, Słowo już dawno wstało i wyszło! 108 Rozdział VI Golgota „Jakby cierpienie uczyło, to Polska byłaby jednym z najmędrszych krajów świata” ~ Maria Dąbrowska Trzy miesiące wcześniej, początek lipca. Miejscowość Sarbinowe Doły 1. J ack Burnfield był dopiero w Warszawie i leżąc na łóżku w mikroskopijnych rozmiarów hotelowym pokoiku, zaczynał na poważnie przygotowywać się do spotkania z profesorem Drzewieckim, kiedy przybywamy do miejsca, które noblista wybrał na swoje miejsce do życia: do Sarbinowych Dołów. Z całą pewnością każdy odwiedził kiedyś choć jedno mroczne miejsce, do którego nigdy i za żadne skarby nie miał ochoty wracać. Na przykład pełną ćpunów toaletę na dworcu kolejowym. Obskurne prosektorium w podziemiach zrujnowanego szpitala. Zapuszczony cmentarz w dolinie, o którym słyszeliśmy pogłoski o urządzanych nań czarnych mszach. Skąd w ludziach ta tajemnicza siła, prowadząca ich w takie miejsca? Na to pytanie próbowali odpowiedzieć mieszkańcy miasteczka noszącego dość wyszukaną nazwę Sarbinowe Doły, z czasem i w zasadzie nie wiadomo kiedy, skróconą do tej prostszej: Golgota. - Gdyby przybył tutaj choć jeden pisarz, trzasnął drzwiami swojego samochodu, wyciągnął swoją maszynę do pisania z bagażnika, a potem wszedł do karczmy Pod Barłogiem i poprosił o wynajęcie pokoju, być może wtedy właśnie, po miesiącu stukania w 109 klawisze starej maszyny, zdołałby udzielić skróconej odpowiedzi na pytanie: co jest z nami nie tak, do cholery? Co jest nie tak z tym miastem? Jaka tajemnicza siła nawiedziła jego mieszkańców? Ale tak się nigdy nie stanie… – zwykło się mówić po kilku głębszych, najczęściej właśnie we wspomnianej karczmie, należącej do starego Doriana Barłoga. A potem, po ostatnim łyku czystej i zaciągnięciu się samodzielnie skręcanym papierosem z supermocnym tytoniem, ci co bardziej pijani mówili jeszcze: - Istnieją na mapie świata takie miejsca, które w niewytłumaczalny sposób wysysają z nas energię jak czarna dziura – wypowiadali słowa półgłosem, po czym szeptali: - Takie miejsca karmią się naszym niepokojem i powodują, że zastanawiamy się przez resztę dnia, w którym miejscu skręciliśmy w niewłaściwą stronę. Istnieje szansa, że do rozmowy włączył by się najstarszy (lub najbardziej pijany) spośród goszczących karczmę Doriana Barłoga gości. Wtedy dopiero moglibyśmy uzyskać nieco konkretniejszą odpowiedź, oczywiście jeżeli nie przeszkadzałby nam smród, wydobywający się z ust prawiącego człeka. Jeżeli udałoby nam się skupić nie na zapachu pleśni i wódy, tylko na słowach, usłyszelibyśmy: - Pieprzona dziura! To właśnie w takich miejscach jak Golgota dzieci przypięte do swoich fotelików samochodowych nagle zaczynają płakać. To właśnie takie miejscowości opuszczają wszyscy księża, a dróg nikt nie remontuje. Bo i po co?! – tutaj nastąpiłoby wzniesienie szklaneczki z wódką w teatralnym geście żałosnego toastu. - Przejeżdżających samochodów jest tu jak na lekarstwo! 2. Z punktu widzenia przejeżdżającego szosą kierowcy, prowadzącego swojego srebrzystego nissana i nucącego sobie pod nosem "Sweet home Alabama" miasteczko na pierwszy rzut oka wyglądało normalnie. Mężczyzna jedzie sobie szosą w stronę południową, w kierunku centrum Golgoty. Wiezie sobie swój ładunek: być może są to baniaki z przeterminowaną colą, które zamierzał opchnąć jakiemuś frajerowi po powrocie do domu, a może czterdzieści gram amfetaminy, którą nabył po okazyjnej cenie do dalszej odsprzedaży. Człowiek za kierownicą śpiewa ulubiony utwór Lynyrd Skynyrd. Lynyrd wspominają czasy, kiedy piliśmy wszyscy whisky z butelki i nie myśleliśmy o jutrze, a zniekształcony głos wokalisty płynący z radia, które kierowca kupił na giełdzie samochodowej trzynaście lat temu, brzmi jakby wydobywał się spod wody. 110 Nasz bohater nie przywiązuje większej wagi do tego, co widzi przez przednią szybę swojego wozu, kiedy zjeżdża szosą z góry. Szczerze mówiąc bardziej absorbuje go teraz ciężko wchodząca czwórka przy zejściu z piątego biegu i trzeszczące głośniki, przez które nie słyszał dobrze ukochanego utworu swojej młodości. I szczerze powiedziawszy nie ma mu się co dziwić, Golgota nie była szczególnie absorbującym uwagę miejscem, ot, skupisko zabudowań, coś niewiele większego od wsi jednak znacznie mniejszego od przeciętnej miejscowości. Witający bezimiennego kierowcę znak "SARBINOWE DOŁY" nie jest jedynym, który zobaczy na swojej dalszej drodze. Gdyby to, co przeczytaliście w dwóch powyższych akapitach mówił do was najstarszy z gości karczmy Barłoga dodałby z całą pewnością, że równie dobrze miasteczko mogłoby nazywać się "Wypierdalajewo". Czy miałby rację? Nie wiadomo. Tak czy siak kierowca nissana kieruje się w dół szosy. Pomija, co zrozumiałe, absurdalne ograniczenie do osiemdziesięciu na godzinę, podczas gdy zawieszenie stuka i puka na wszechobecnych dziurach, jak cholerna orkiestra. Nie da się jechać szybciej, niż żałosne dziesięć kilometrów na godzinę. To po prostu niemożliwe! Prowadzący jedną ręką niedoszły śpiewak ujrzy jeszcze tablicę informacyjną, z tak ogromną ilością treści nań naniesioną, że przeczytanie w całości tekstu było niemożliwe bez zatrzymania się. Poobijany Nissan nie stanął jednak przy tablicy, która głosiła: SARBINOWE DOŁY GOLGOTĄ ZWANE, MIASTU PRAWA OD 1991 NADANE. TWOJA GMINA INFORMUJE, ŻE NA ODCINKU 7,8 KM NIE PONOSI ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA NAWIERZCHNIĘ DRÓG. WIDZISZ POŻAR? NIE WAHAJ SIĘ I ZADZWOŃ PO STRAŻ! WSPÓŁPRACUJ Z POLICJĄ I RADĄ MIASTA STWORZONĄ DLA CIEBIE! 111 Pomiędzy linijkami tekstu umieszczone było jeszcze logo z sówką trzymającą pożarniczą sikawkę i cztery znaki zakazu, oznajmiające w skrócie, że na lasy w Golgocie można tylko patrzeć. A niżej, grubymi literami wyciętymi z ciemnej folii i doklejonymi najwyraźniej samowolnie widniał napis zawieszony na wielkim bannerze reklamowym. OBYWATELU, WALCZ O SWOJE! ODWIEDŹ NASZĄ STRONĘ I ZAFUNDUJ OCHRONĘ! ZBIERAMY NA ZWIĘKSZENIE PRAW NASZYCH MUNDUROWYCH W DOBIE NAJAZDU AMERYKAŃSKIEGO! SZUKAJ NAS W INTERNECIE I WYRAŹ SWÓJ SPRZECIW, POPIERAJĄC AKTUALNEGO BURMISTRZA P. URBANA WARENA. PRZYSZŁOŚĆ I ZAUFANIE? TYLKO NA URBANA WARENA GŁOSOWANIE! www.urbanwaren.eu/wybory.html Auto przejechało obok tablicy, mijając nawoływania do protestu i niezbyt udane rymowanki wyborcze Urbana Warena z prawej strony. Kierowca nie przeczytał ani jednego słowa spośród całej kaskady jaskrawych napisów. Skupił się na dźwigni zmiany biegów, która lada moment mogła po prostu zostać mu w ręce. - Pieprzony rzęch – stwierdza krótko. Cóż… nie trzeba było robić lewego przeglądu, opłaconego litrem chrzczonej whisky szemranemu typowi z warsztatu. Po niecałym kilometrze Pan Nissan psioczył też na zacinające się wycieraczki po spryskaniu szyby płynem. A jednak zdołał wychwycić treść następnego bannera, rozwieszonego nad szosą, pomiędzy dwiema sędziwymi sosnami: 112 DEBATA OBYWATELSKA WTOREK, godz. 22:00, SALA 203 NOWEJ SZKOŁY, "AMERYKANIE W GOLGOCIE? CO, JAK I DLACZEGO?" – WYJAŚNIAMY WSZELKIE NIEJASNOŚCI GOŚCIMY STRONĘ AMERYKAŃSKĄ! Organizatorzy: prof. ADAM DRZEWIECKI, pastor CHARLES DAVIES, prof. FELIKS PAT. Kierowca, gdyby tylko ujrzał obie tablice pomyślałby zapewne, że w mieście toczy się spór o los przebywających tu Amerykanów - cokolwiek robili w tych okolicach, najwyraźniej nie byli tu najmilej spodziewanymi gośćmi. Bezimienny kierujący zrozumiałby w lot, że jedni próbują wykurzyć jankesów z tych posępnych stron, nazywając ich przybycie najazdem, podczas gdy ci drudzy, będący w opozycji do tych z ratusza, próbują za wszelką cenę przekonać wszystkich, że obecność Amerykanów nie jest wcale taka zła. Drzewiecki, Drzewiecki… czy to nie ten pojebany noblista? Pan Nissan nie myślał o profesorze zbyt wiele, ciągle zdominowany przez problemy rzędu trzeszczących głośników, oraz przytłaczającą świadomość rosnącego zmęczenia: miał bowiem jeszcze ponad trzysta kilometrów do przejechania, a ta cholerna dziura, do której właśnie wjeżdżał z całą pewnością nie posiadała choćby jednego zjazdu na autostradę. GPS Pan Nissan wymienił już dawno temu na trzydzieści gram pierwszorzędnej marychy, i choć była świetna, prawie bez nasion, to już dawno ją wypalił. Trzeba było poświęcić trochę kasy na mapę, kiedy zatrzymywał się na stacji benzynowej przed obiadem. Cholera! Jak dotąd nie wyprzedził, ani nie minął żadnego samochodu. Od jakiegoś czasu po prostu toczył się po dziurawej drodze, zastanawiając się czy los ukarze kiedyś człowieka, który dwadzieścia cztery kilometry temu wskazał mu ten doskonały skrót. Bo jeśli nie, to zawróci za parę chwil aby go znaleźć i urwać mu jaja. „Droga prosta jak psu w dupę strzelił. Debil by się zgubił, panie kochany!”. Bzdury. 113 Dokładnie w tej chwili miasto zaciekawiło się nowym przybyszem. Ktoś (lub coś) po prostu nagle zainteresowało się skromną osobą naszego coraz bardziej zirytowanego fatalnym dniem bohatera. Czy to Golgota przyciągnęła go do siebie jak samodzielny organizm? Wcale o to nie prosił. Nie znał jeszcze mrocznej strony tych posępnych okolic, nigdy nie słyszał o wysysających energię mrocznych miejscach, ani jakichś tam sennych marach, które nawiedzają sny. Czy w takim razie potrafił się przeciwstawić tym dziwnym siłom? Nie. Ciemność po prostu zainfekowała jego świadomość, jak osobliwy wirus. Przynajmniej tak powiedziałaby, bawiąc się zegarkiem na łańcuszku i uśmiechając się niewesoło... zresztą, jestem już w pełni przekonany, że dobrze wiecie o kim mówię. Jezu drogi, czy tu w ogóle ktokolwiek mieszka? – myślał Pan Nissan. - Zwijają ten cholerny asfalt na noc i ukrywają się w swoich małych domkach? Ani jednego roweru, nawet głupiego pijaczka ze starym składakiem! Lynyrd Skynyrd utonął w kaskadzie trzasków i pisków, aby po chwili całkowicie zamilknąć. Co jest nie tak z tym radiem?! Co to za miejsce? I co się w zasadzie dzieje?! - dziwił się coraz bardziej nasz nowo poznany przybysz, spoglądając z niepokojem na ciemniejące, zachmurzone niebo i niespodziewanie, pod wpływem impulsu, myśląc o swoim wyjeździe w karkonoskie lasy na obóz przetrwania. Oddzielił się wtedy od grupy kolonijnej, chcąc wejść na najwyższe drzewo w okolicy i... zgubił się w gęstwinie lasu. Odnaleźli go policjanci przeszukujący, wraz z psami i całą masą ochotników, ogromny teren parku narodowego. Robili to niemalże przez bite siedemdziesiąt godzin non stop. Pamiętał dobrze co powiedział mu wtedy młody aspirant, który jako pierwszy dostrzegł go rozbeczanego, z buzią umazaną jagodami, którymi został zmuszony żywić się przez trzy długie doby. - O kurwa, jesteś, ty mały fiucie! Znalazłem cię! – krzyknął z entuzjazmem policjant, a zaraz potem dodał to najgorsze: - Powinniśmy cię tu zostawić, gnojku. Nie myśl sobie, że wszystko już dobrze! Mały chłopiec rozchylił wtedy szczęki ze zdumienia. Widok człowieczej sylwetki, zbliżającej się do niego po długim czasie odosobnienia w leśnej gęstwinie, tak go ucieszył, że zapomniał o wszelkich trudach, do których został zmuszony. Spał pod gołym niebem, na zmianę budząc się z płaczem i zasypiając niespokojnym snem. Codziennie maszerował, chcąc odnaleźć wyjście z labiryntu drzew. Robił nawet kupę pod drzewem. Nie spodziewał się jednak takiego powitania ze strony sympatycznie wyglądającego mundurowego. 114 - Słyszałeś, mały śmieciu? - usłyszał. - Wstawaj, jedziemy prosto na komisariat. A kiedy chłopak rozbeczał się na dobre, a jego twarz stała się czerwona i fioletowa zarazem, surowy młodziak w brudnej, odblaskowej kamizelce zaśmiał się: - Co? Chciałbyś zobaczyć mamusię? - zadrwił. - Ty żałosna gnido! Wiesz ilu ludzi cię szuka, ile pierdolonych psów wącha teraz twoje galoty? Jasne lepiej się gdzieś schować, pójść do lasu, żeby cały komisariat latał za jednym małym debilem, który nie umie wyjść z pieprzonej leśnej gęstwiny. - ostatnie zdanie wypowiedział podniesionym głosem, a wreszcie z ogromną satysfakcją powiedział, w jego przekonaniu półserio: Koleś! Nie becz jak pizda! Takich płaczących gogusiów nie lubią w ciupie! Wiesz co to jest ciupa? Przed tobą rok w więzieniu! I choć było to kłamstwo, zwykła sadystyczna zabawa ze strony poirytowanego brakiem snu policjanta, to wspomnienie było najgłębszą raną w całej świadomości dorosłego od wielu lat człowieka, kierowcy srebrzystego nissana z rozregulowaną czwórką. To jakiaś pieprzona wiocha! Powinienem wrócić i skopać tego idiotę... – pomyślał Pan Nissan po czym ziewnął. - Boże, jestem taki zmęczony. Zbliżał się powoli, ale jednak, do centrum miasteczka. Do zawszonych Sarbinowych Dołów. Są na ziemi miasta i wioski przyrównywane do pięknych kobiet. Gdybyśmy mieli przyrównać miasteczko Golgotę do kobiety, byłaby ona starą prostytutką. Jeżeli chciał dotrzeć do domu przed północą, szczególnie biorąc pod uwagę szmat czasu, który poświęcił na odnalezienie zjazdu (który nie istniał w promieniu siedemdziesięciu kilometrów) musiał się wyspać. Koniecznie! Mógłby nawet kupić sobie sześciopak w najbliższym monopolowym i spędzić wieczór w towarzystwie bezpłatnych pornusów z hotelowej sieci kablowej. O ile w wiosce takiej jak ta istnieje coś takiego jak sieć kablowa. Albo hotel. Dojechał do rozstaju dróg. Z zaskoczeniem odczytał podwójny napis "Sarbinowe Doły" na obydwu znakach oznaczających rozwidlający się w literę „V” kierunek obu dziurawych szos. Jak to? To nie wjechał jeszcze do tej cholernej wiochy? Przecież mijał znak! Oczywiście żadnej wzmianki o hotelu, zajeździe dla kierowców, albo chociaż pieprzonej stacji benzynowej. W lewo czy prawo? Po dłuższej chwili kompletnie pozbawionych logiki rozważań, kierowany niejasnym przeczuciem, skręcił w prawo. Zegary na desce rozdzielczej oświetlały mu twarz. Nawet nie zauważył, kiedy prawie kompletnie się ściemniło. 115 Przejechał tak jeszcze kilometr, zagłębiając się w las na dobre i starając się nie myśleć o przytłaczającym uczuciu zagubienia, znanym mu z koszmarnej przygody swojego dzieciństwa. Niespodziewanie samochód wydał z siebie kilka żałosnych pryknięć, zakaszlał i podławił się chwilę, aż wreszcie zgasł. Bez żadnego ostrzeżenia, ani jednego pieprzonego mignięcia kontrolki baku, samochód po prostu zatrzymał się. - Kurwa mać! - krzyknął, uderzając pięścią w kierownicę. Klakson zawył. – Kurwa, kurwa, kurwa! Wszechogarniające, niemal zapomniane uczucie totalnego wkurwienia na cały świat, pogrążyło kierowcę starego Nissana. I było w rzeczywistości pierwszym uczuciem, które powiązał z tą podupadłą wiochą. Nie pamiętał na razie ani oficjalnej nazwy, ani tej przyjętej. Doły. Cholerne Doły Jakieśtam. Niczym nie zrażony twór, zwany Golgotą, miał utkwić w jego świadomości, o to bądźmy spokojni. Na razie jednak osada pozwoliła przybyszowi na poznanie wszystkich jej wątpliwych uroków. Zapadła grobowa cisza. 3. Dwa kilometry dalej od rozgoryczonego kierowcy-dealera, wzdłuż ostatniego odcinka dziurawej szosy znajdują się pierwsze zabudowania Golgoty. Po prawej stronie stoi budynek starej szkoły. Przeznaczenie tego budynku było jednak inne niż edukacja golgockiej młodzieży, chyba że dwa opancerzone Humvee w pustynnych barwach, stojące na boisku należały do nadgorliwych nauczycieli przysposobienia obronnego. Wybudowana wiele lat temu dwupiętrowa budowla z wysoką dobudówką na salę gimnastyczną, została opanowana przez amerykańskich żołnierzy. Nie kryli się oni specjalnie swoją obecnością w Golgocie, a jedynym ogrodzeniem ich tymczasowej bazy był niewysoki płotek z brzydkich metalowych prętów, w którym po dwóch-trzech minutach poszukiwań odnaleźlibyśmy dziury wielkości bramy wjazdowej do garażu. Przez zardzewiałe przęsła płotu, oprócz ogromnych wojskowych terenówek, widać także co najmniej tuzin odzianych w moro żołnierzy, a na dachu - co wydawać się mogło szczególnie egzotyczne - niewielkich rozmiarów, lekki, dwuosobowy helikopter z amerykańską flagą na ogonie stanowiącym zwieńczenie czarnego, błyszczącego kadłuba. Co robili w tym miejscu Amerykanie, i do czego potrzebowali helikoptera? 116 Słychać wołanie jedynego cywila na terenie jednostki. Jest odziany w czarny płaszcz, i choć stoi w dość znacznej odległości, można łatwo stwierdzić, że istnieje w jego sylwetce coś niepokojącego. Jakiś przebrzydły pierwiastek. Było to coś, co wprawia w uczucie niepewności i elektryzującego napięcia, jak gdyby wszystko, co dzieje się w okolicy, cała energia płynąca w tym miejscu, była sterowana przez tajemniczego mężczyznę w czerni. - Nie jesteście tu przez przypadek, dumni marines! Wasza misja to gwarancja stabilności w niepewnych czasach - przemawiał, a oni ćwiczyli w pocie czoła nad swoją tężyzną fizyczną, wykonując serie przewrotów, pompek i przysiadów. - Wojna psychologiczna trwa i wielu ludziom nie podoba się to, co dzieje się w tym miasteczku! – krzyczał dowódca. - Tak jest! - Ale wy jesteście silnymi, dumnymi obywatelami Stanów, jesteście odporni na ból! I będziecie ćwiczyć, dopóki nie zapewnimy sobie i naszym sprzymierzeńcom stabilności wywiadowczej, o jakiej nie śniło się moim przełożonym! Żołnierze nie przestawali ćwiczyć. Przewrót. Pompka. Przysiad. - Kim jesteśmy?! - słychać okrzyk z grupy kilkunastu mężczyzn. - Marines! - Kim?! - Marines! – ryknęli jak jeden mąż. - Co tu robimy, marines? – zapytał dowódca donośnym głosem. - Wprowadzamy porządek, przy użyciu wszelkich dostępnych środków, celem osiągnięcia równowagi wywiadowczej! - wykrzyknęli wszyscy automatycznie. Mantrę wpojoną w ich amerykańskie głowy powtarzali codziennie kilkadziesiąt razy. - Przeciwko czemu walczymy? - Przeciwko wszelkim przejawom niestabilności w okolicy wspólnie wybudowanej Jednostki Centralnej! Być może misja amerykanów w Golgocie była pokojowa. Lub przynajmniej takie były polityczne założenia ludzi z Langley w Stanach Zjednoczonych. Człowiek odziany w czarny płaszcz wiedział jednak doskonale, że użycie swoich żołnierzy do własnych celów jest prostsze, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Miał bowiem w ręku potężne narzędzie: talent do wzbudzania lęku. Strach był jego sprzymierzeńcem i wiedział o tym doskonale. 117 4. Budynek zajmowany przez żołnierzy z kraju Washingtona i Roosevelta graniczył z niewielkim osiedlem. Trzy równoległe ulice o myląco przyjemnych nazwach Wiśniowa, Różana i Orzechowa, wypełnione po brzegi ściśle przylegającymi do siebie domkami szeregowymi, zostały wyszczególnione na mapie miasteczka jako Łęgi. Gęsta zabudowa słusznie nie zwróci na razie naszej uwagi na to ogarnięte pozornym spokojem miejsce; odnotujmy jedynie fakt iż Łęgi z jakiegoś powodu wypełnione były tanimi, szpanerskimi samochodami w większości zakupionymi w pobliskim komisie samochodowym, stanowiącym esencję tutejszej szarej strefy. Były to kupione za grosze przegnite i śmierdzące gazem beemki, audi i mercedesy wozy swego czasu wzbudzające pewien rodzaj respektu na drodze, dziś budzące co najwyżej rozbawienie zwykłych obywateli. Oto cmentarzysko samochodów-zombie, półlegalnych tworów wskrzeszanych do życia po raz wtóry, coraz to nowymi przeszczepami silników. Golgockie Łęgi. Miejsce pełne pękniętych głowic i cofanych przebiegów. To właśnie te stare, w większości niemieckie auta, stanowiły doskonały opis mentalności swych właścicieli, kryjących się teraz w zaciszu swoich kupionych za lichwiarski kredyt domków. Właścicieli zaniepokojonych z dnia na dzień coraz bardziej o swój los, a jednocześnie okrytych siłą lenistwa, wtłaczaną w siebie z lubością, gdzieś za domami, wraz z marihuanowym dymem. Z pewnością gnicie miasta zaczęło się z tego miejsca. Tak przynajmniej twierdzili jego mieszkańcy. Nawet ci, którzy nigdy tu nie byli. Osiedle, nazywane Łęgami, było jakby epicentrum rozchodzącej się po mieście kłamliwej mentalności ludzi zalęknionych. Mieszkańcy Łęgów byli przeżarci nieufnością i potrzebą wzbudzania szacunku najtańszym kosztem; najlepiej przy pomocy kradzionych kołpaków i odklejającymi się naklejkami na zderzakach w stylu "ZŁAP MNIE JEŚLI POTRAFISZ", "NIE DRAŻNIJ LWA BO LEW TO JA" i innych tego typu utartych sloganów. Choćbyśmy nawet weszli na jeden z dachów domków szeregowych, ustawionych w pięciu równych rzędach wzdłuż wspomnianych wcześniej ulic Wiśniowej, Różanej i Orzechowej, nie dostrzeglibyśmy znad świerków i sosen piętnastometrowej anteny radiowo-telewizyjnej, należącej do rozgłośni radiowej GRR 1 FM, czyli Gminnej Rozgłośni Radiowej numer 1. Była to dwuletnia stacja radiowa, z siedzibą przy samej wieży, nadająca na częstotliwości 88,8 FM muzykę klasyczną, operową i - o dziwo! - rozrywkową, a co 118 godzinę wiadomości lokalne, na przemian z dyskusjami na temat przyszłości regionu Golgoty i reklamami pobliskiej pralni chemicznej. No i oczywiście radosnymi dżinglami malutkiej sieci trzech sklepów spożywczo-monopolowych, należących do młodego, choć bardzo przedsiębiorczego holendra Vincenta van Hogena. - Kupuj u Hogena, zrób to teraz, bo u Hogena wielka przecena. To przecen czas, blisko i dla was... - nucił radośnie męski tenor. - Przecena na nabiał i całą garmażerkę. Zapytaj sprzedawcę o kupony żywnościowe. Zaskocz się jakością produktów i pamiętaj... honorujemy tylko gotówkę! Choć poziom stacji pozostawiał wiele do życzenia, podobnie jak bezstronność polityczna, o której dwójka spośród trójki prowadzących audycję dziennikarzy najwyraźniej zapomniała (zawsze kiedy tylko było to możliwe wtrącając swoje trzy grosze o dobroci i wielkości Urbana Warena powiązanego w czasach PRL z bezpieką) mieszkańcy Golgoty zgodnie przyznali, że często słuchają GRR 1 FM. Szczególną popularnością cieszyły się poranne wiadomości dla rolników, debaty dotyczące budowy nowej drogi i wywiady z pracownikami ratusza. Przesiadującym wieczorem w domu mieszkańcom Golgoty, po całym męczącym dniu pełnym ciężkiej pracy, zdarzało się też przysnąć w fotelach, podczas gdy z głośników płynął do nich (tylko troszeńkę przyspieszony) Wagner. Szło więc całkiem nieźle, przynajmniej jak na radio dla tysiąca słuchaczy. Przynajmniej tak mówił jedyny z dziennikarzy GRR 1, który nie posiłkował się samym tylko Internetem przy opracowywaniu wiadomości do cogodzinnego bloku informacyjnego i który zdobywał się raz po raz, w miarę możliwości, na wysiłek przeprowadzenia czegoś w rodzaju wywiadu środowiskowego. Czy to znak, że Golgota szła z duchem czasu? Być może tak, jednak wyciąganie dalekosiężnych wniosków o nowoczesności lokalnej społeczności i panującego w regionie postępu, płynącego z samego posiadania stacji radiowej na terenie miasteczka było tak samo trafne, jak mówienie o nowoczesności tej dzielnicy dowolnego miasta, dla której mieszkańców dostępna jest myjnia bezdotykowa. Nieco daleko posunięte wnioski, prawda? Będzie nam dane wejść do siedziby stacji radiowej, choć nie jest to tak ciekawe miejsce jak mogłoby się wydawać i nie przypomina w niczym nowoczesnych przeszklonych kompleksów potężnych rozgłośni ogólnokrajowych, które możemy zaobserwować przy autostradach. 119 Zresztą nie jesteśmy jeszcze do końca zapoznani ze specyficzną atmosferą panującą w Golgocie. Przyjmijmy więc z wdzięcznością pozorny spokój, jakim obdarowało nas miasteczko w chwili, kiedy dopiero je poznajemy. I nie bądźmy bezczelni w swojej ciekawości; wkrótce przekonamy się na własnej skórze, jak wściekle potrafi kąsać ten ponury twór, jeśli tylko wychylimy nos centymetr poza wyznaczoną linię. Tubalny bas dziennikarza prowadzącego audycję przywodził na myśl muskularnego czarnoskórego olbrzyma, szczerze powiedziawszy wielu mieszkańców Golgoty przez długi czas nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że wokal należy do chudziuteńkiego jak patyk piegowatego rudzielca, który zaledwie dwa lata temu zdobył tytuł magistra. Dziennikarz nazywał się Filip Mauss i dzięki dość jednoznacznie brzmiącemu nazwisku był chyba pierwszym rudzielcem w historii nie przezywanym Rudy, tylko po prostu Mysz lub Mysza – w zależności od uznania. - ...porozmawiamy o tym później w wieczornej audycji GRR 1, radia blisko ciebie dziennikarz prawdopodobnie nacisnął na komputerze jakiś przycisk, bo po sekundzie z głośników popłynęła melodia dżingla Gminnej Rozgłośni Radiowej. Po chwili znów rozległ się jego głos: - Jest godzina dziewiętnasta trzydzieści. Przy mikrofonie Filip Mauss. Powtórzę raz jeszcze, właśnie otrzymaliśmy potwierdzenie i już za kilka dni odbędzie się na antenie naszego radia spotkanie z panią Urszulą Waren, przedstawicielką urzędu gminy, członkinią Rady Miejskiej, a prywatnie żoną naszego aktualnego burmistrza pana Urbana Warena. Już wkrótce przekonamy się, jakie jest stanowisko pani Waren w sprawie nasilających się konfliktów między stacjonującymi w Golgocie amerykańskimi żołnierzami piechoty a mieszkańcami. Niektórzy z nich mają dość, tu cytat jednego z nich, "kolejnej okupacji przez wojska z zachodu". Co na to władze? Przekonamy się już niebawem – zachęcał dziennikarz. - Pani Waren opowie nam także o swoim zaangażowaniu w kampanię wyborczą męża i uchyli nam rąbka tajemnicy, jeżeli chodzi o jej życie prywatne. A teraz posłuchajmy Robbiego Williamsa i nieśmiertelnego „Angels” z dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. I już po kilku sekundach pląsania na pianinie Robert Peter Maximilian Williams rozpoczął swoją balladę, pochodzącą z krążka o tym samym tytule: I sit and wait Does an angel contemplate my fate And do they know 120 The places where we go When we're grey and old Mniej więcej w tej samej chwili, kiedy brytyjski gwiazdor dochodził do pierwszego "And through it all she offers me protection…", Filip Mauss dochodzi do wniosku, że ma ochotę wysłuchiwanie gorzkich żalów cholernej Urszuli Waren niemal tak samo, jak ma ochotę na amputację dowolnej spośród wszystkich swoich czterech chudych kończyn. E-maila z zaproszeniem radnej do studia nie wysłał on, lecz jego niezbyt dobry kolega-dziennikarz, Arnold Bilderberg, żałosny i niezbyt utalentowany dziennikarzyna, liżący tyłki Urbana i Urszuli Warenów każdego dnia i za wszelką cenę. Dosłownie przed chwilą na skrzynkę odbiorczą rozgłośni radiowej Filip Mauss otrzymał e-maila zwrotnego, łaskawie informującego jego skromną rozgłośnię o tym, że szanowna pani Waren „wyraziła zgodę” na udział w wywiadzie na żywo. W załączniku znajdowała się umowa z jej podpisem. No i dobrze, niech Bilderberg rozpływa się z zachwytu nad pierwszorzędną polityką Urszuli i Urbana, a ja w tym czasie będę siedział sobie nad Gichon i łowił ryby, pomyślał Filip Mauss. Zamierzał podczas wywiadu znaleźć się tak daleko od radioodbiornika jak tylko się da. Dzwonek komórki Myszy wdarł się do jego świadomości, powodując nienormalne rozdrażnienie. Już wiedział, że gdy odbierze, spotka go jakaś przykrość. Nie mylił się. - Stary, przepraszam, nie mam pojęcia jak mogło do tego dojść. Serio sorry – przywitał Maussa rozmówca. - Ja ciebie też serdecznie witam – odrzekł Mysza. - O czym ty mówisz, Arnold? - Waren. Pani radna miejska Urszula Waren – poprawił się natychmiast Bilderberg. – Przykro mi, ale będziesz musiał poprowadzić z nią wywiad na żywo. Mysza roześmiał się. - Przecież wiesz, że nienawidzimy się bardziej, niż Żydzi i Hitler. Żadna tajemnica! Trzy sekundy milczenia, a potem odpowiedź: - Wybacz mi, Mysza. Pomyliłem terminy na umowie. - Nie mój problem, Bilderberg. Odkręć to jakoś! – krzyknął dziennikarz. - Nie da rady, stary. Jeszcze raz wybacz, głupi błąd, naprawdę głupi. Dasz sobie radę, jesteś całkiem niezły. I rozłączył się bez pożegnania, a Filip Mauss jeszcze przez dobrą minutę trzymał telefon z szeroko rozwartymi ustami. Dopiero teraz pomału zaczął uświadamiać sobie, co może to dla niego oznaczać. Kłopoty. 121 Ta obleśna gruba baba będzie po raz kolejny usiłowała przejąć kontrolę nad całym czasem antenowym. Czasem, który jest przecież ograniczony, nawet w tak niewielkiej rozgłośni jak ta! – pomyślał z goryczą Mysza. Filip starał się być profesjonalistą w każdej sekundzie prowadzonej przez siebie audycji, dlatego najpierw upewnił się, że czerwona kontrolka z przylepionym plasterkiem, opatrzonym czarnym napisem "MÓW", będąca odpowiednikiem amerykańskiego "ON AIR", jest wyłączona, potem zdjął słuchawki z uszu, a dopiero potem pozwolił sobie na chwilę słabości: - Kurwa mać, po co?! Po co, po co, po co! - krzyknął, niesłyszany przez nikogo. Czego ona tu szuka do cholery! Kolejny raz uczestniczę w cholernej propagandzie Warenów! Ta kobieta za każdym razem wpaja tym biednym ludziom stek kłamstw swojego cholernego mężusia! Mówiąc „tym biednym ludziom” miał na myśli oczywiście swój tysiąc słuchaczy, bardziej lub mniej wiernych, w każdym razie wszystkich, słuchających jego audycji mieszkańców w promieniu dwudziestu ośmiu kilometrów. Może nie były to zbyt imponujące liczby, ale dla młodego dziennikarza było to więcej, niż mógł sobie wymarzyć, przynajmniej w takiej wiosce jak Golgota. Rozwścieczony nie na żarty Filip spojrzał na mikrofon, ustawiony na małym statywie i stojący sobie na blacie biurka, jak gdyby nigdy nic. Przeniósł wzrok wyżej, na ciekłokrystaliczny ekran monitora. Robbie śpiewał dalej niewzruszony o bólu kroczącym w dół jednokierunkowej ulicy. I będzie tak śpiewał jeszcze przez dobre dwie minuty. Oprócz Filipa Maussa w parterowym budynku rozgłośni nie było zupełnie nikogo, w zasadzie można powiedzieć, że w tej chwili wszystko co usłyszą ludzie siedzący przy radioodbiornikach zależało od niego. Naprawdę wszystko. Filip „Mysza” Mauss już na pierwszym wykładzie swoich studiów dziennikarskich usłyszał, że tak jak lekarz, powinien z własnej nieprzymuszonej woli złożyć przysięgę Hipokratesa, wypowiadając słynne "po pierwsze nie szkodzić", tak prawdziwy dziennikarz, czy to radiowy, czy to prasowy, czy to telewizyjny, powinien złożyć obietnicę obiektywności, rzetelności i niezawisłości do samego końca wykonywania zawodu. Czyli, jak obiecał sobie Filip, do samiuteńkiej śmierci. Przysięgę uczciwości dziennikarskiej złożył sobie tego samego dnia w niezbyt dumnym, ale za to bardzo pamiętnym miejscu - w kabinie uczelnianej toalety, podczas przerwy między zajęciami. Z oczywistych względów nie mógł tego wiedzieć, ale zrobił to jako jedyny spośród kilkuset innych słuchaczy wykładu. 122 Przysiągł sobie zawsze dążyć do prawdy, samej prawdy i tylko prawdy. Nigdy nie zapomniał o moralnej odpowiedzialności, jaka spoczywa na nim, niezależnie od tego czy znajdzie się wkrótce w szkolnym radiowęźle, mówiąc „Tu Filip Mauss, na dzisiejszy obiad stołówka serwuje potrawkę z kurczaka i kompot”, czy będzie przeprowadzał wywiad z samym Barackiem Obamą w brytyjskim BBC 3. Żaden, spośród wcześniej wspomnianego tysiąca golgockich słuchaczy rudego dziennikarza, nie mógł wiedzieć, co myślał ten młody człowiek właśnie w tej chwili i z jakim dylematem się borykał. Mysza ustawia następną piosenkę, tak aby dać sobie przynajmniej pięć minut na rozważania. Z głośników rozlega się wybrany przez niego fragment chopinowskiej etiudy. Słuchając dźwięków genialnego kompozytora młody Mauss zamyka oczy i na jeden cudowny moment odpływa gdzieś daleko, wznosząc się nad kopuły drzew i frunąc w górę ku niebiańskiemu sklepieniu. 5. Było to całkiem niedawno, w upalne lipcowe popołudnie, około godziny szesnastej. Popołudniowa audycja trwała w najlepsze. Filip Mauss, będący na antenie od godziny czternastej do dwudziestej drugiej myślał, że to będzie naprawdę dobry dzień. Odniósł już kilka drobnych sukcesów w ciągu dnia: najpierw udało mu się połączyć z ambasadorem Polski w Rzymie (co jak na taką mikroskopijną rozgłośnię było nie lada wyczynem) i krótki wywiad na temat zaginionego w Alpach Polaka poszedł świetnie. Potem rozdzwonili się mieszkańcy, gdy przyszedł czas na „Sygnały Dnia” – audycję, podczas której słuchacze przejmowali antenę i poruszali w zasadzie każdy temat, jaki przyszedł im do głowy. Przeważnie trafiały się przekleństwa i wyzwiska, częściej niż mogłoby się wydawać. Ale nie dziś, dzisiaj poszło gładko. Parę telefonów z życzeniami dla solenizantów, jeden w sprawie afery w Sejmie i dwa odnośnie wcześniej wspomnianej, nowo budowanej drogi dojazdowej. Szło nieźle, naprawdę nieźle. Do czasu. Urszula Waren wparowała bez żadnej zapowiedzi do siedziby GRR 1, z takim impetem, jak gdyby lokalne trzęsienie ziemi rozpętało się nagle w radiowym sercu Golgoty. Powinniście wiedzieć, że w przypadku tak małych rozgłośni, jak ta mieszcząca się na południowym wschodzie mapy Sarbinowych Dołów, nie może być mowy o żadnych przedsionkach, korytarzach, recepcjach, ochroniarzach strzegących dostępu do studia, menagerach czy choćby zwykłych sekretarkach. 123 Jedynym luksusem w GRR, oprócz przedpotopowego ekspresu do kawy, który podczas przygotowywania espresso warczał, jak gdyby wataha wilków przebiegała właśnie pod oknami studia, był stojak na rowery, który Mysza własnoręcznie zespawał, przy pomocy swojego dobrego znajomego Gerarda Kepplera, aby móc bez obaw zostawiać swój przypięty rower przed miejscem pracy. Monitor rudego Myszy zaczął się trząść, kiedy sto pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi zbliżało się do niego, niczym rozpędzona ciężarówka. I właśnie to spowodowało, że zaniepokojony Mauss obrócił się na fotelu i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że do siedziby radia GRR przybyło monstrum. Rozwścieczony upewnił się najpierw, że kontrolka "MÓW" nie świeci się, a następnie szybkim ruchem ściągnął słuchawki z głowy i nie wstając z fotela zapytał najuprzejmiej jak potrafił w tej chwili: - Co pani tu robi, do ciężkiej cholery? - Spasuj młodzieńcze! Zdajesz sobie w ogóle sprawę z KIM - to słowo zaznaczyła szczególnie dobitnie, wskazując grubym paluchem na swoją obwisłą pierś - masz do czynienia?! - Zdaje sobie sprawę, że powinna pani stąd wyjść w tej chwili - oznajmił Mysza, wstając z obrotowego fotela. Źrenice grubej Urszuli Waren zwęziły się w drobne szparki. - Za chwilę poproszę cię o nazwisko! Mysza roześmiał się, bardziej ze złości aniżeli z faktycznego rozbawienia. - Nie jesteśmy na ty, proszę pani. A moje nazwisko nie jest żadną tajemnicą, nazywam się Filip Mauss i po raz ostatni proszę panią o opuszczenie cholernego studia. - Opanuj się! - Jestem opanowany. To pani wlatuje tutaj jak do siebie, nie zważając na lampkę nad drzwiami wejściowymi. - Jaką znowu lampkę?! Przychodzę tu w sprawie... - Jest wielka i czerwona - wszedł jej w słowo stanowczo, ale jednak w miarę spokojnie, choć głos drżał mu nieco, pod wpływem emocji. - I jest obok niej napis "NIE WCHODZIĆ AUDYCJA". Wielkimi literami. A teraz proszę... Kobieta wzięła ogromny haust powietrza i zaczęła krzyczeć: - Jestem Urszula Waren! Radna miejska, przedstawicielka urzędu gminy i żona... - Nie interesuje mnie to, że jest pani żoną Urbana Warena. I gwoli ścisłości doskonale wiem, kim pani jest. Usiłowałem przeprowadzać z panią wywiad już kilka razy. - …I co, nie udało ci się, co? – zapytała ironicznie Waren. – Biedny dziennikarz nie mógł się dodzwonić do pani radnej? 124 - Nie, proszę pani. Byliśmy na antenie trzykrotnie – wyjaśnił Mysza po czym dodał: - Za każdym razem udowadniała pani, że nie potrafi uczestniczyć w wywiadzie, czy jakiejkolwiek innej konwersacji, nie krzycząc i nie przerywając swojemu rozmówcy. Zrezygnowałem z zaniżania poziomu naszej stacji. - Ty… - PAN – podniósł głos dziennikarz, nie wytrzymawszy już ani sekundy dłużej. – Ma pani piętnaście sekund na opuszczenie tego pieprzonego studia! W istocie, utwór „Never let me down again” grupy Depeche Mode dobiegał końca. Po zakończeniu odtwarzania piosenki z płyty, program komputerowy automatycznie przełączy sygnał nadawczy na mikrofon stojący na biurku, a kontrolka „MÓW” zaświeci się. Czego oczywiście Urszula Waren nie mogła i nie chciała wiedzieć. Wolała skupić się na zmasakrowaniu Myszy: - Posłuchaj mnie, ty skurwiały dziennikarzyno! - ryknęła na całe gardło. - Masz jeszcze mleko matki pod nosem i właśnie ze względu na to będziesz okazywać mi należny szacunek za każdym razem, kiedy się spotkamy! Za każdym razem, rozumiesz?! Nie pamiętam twojej twarzy, w ogóle nie mogę skojarzyć twojej rudej mordy z jakąkolwiek czynnością, a wykonywałam ich wiele podczas mojej kariery politycznej! - wyrzuciła z siebie przepełnione jadem zdania w takim tempie, że normalny człowiek zdążyłby co najwyżej przeczytać linijkę tekstu. Mysza tylko uniósł brwi. A ona kontynuowała z wściekłością: - A teraz posłuchaj mnie, bo chodzi o bezpieczeństwo! Moje, twoje, a nawet twojej biednej matki, która nie dość, że musiała męczyć się przez wiele lat, wychowując takie ścierwo jak ty, to jeszcze musi słuchać swojego synalka dzień w dzień w swoim gównianym, tranzystorowym radyjku na baterie, siedząc na swoim rozkraczonym wózku inwalidzkim! Nawet nie zauważyła, że kontrolka "MÓW" oświetla jej twarz jaskrawą czerwienią od dobrych dziesięciu sekund. Dziennikarz musiał przyznać, że jej piekielna przemowa stała się, przez tą subtelną grę cieni i czerwonego światła, jeszcze bardziej ognista. - Czyli jednak pamięta mnie pani – oznajmił rzeczowo Mysza. – Potwierdzam pani słowa, moja mama w istocie jest osobą niepełnosprawną. A teraz… może wyjaśni n… mi pani – w ostatniej chwili ugryzł się w język, chciał bowiem odruchowo powiedzieć „nam” – co sprowadza radną miejską w progi GRR 1, zanim wyjdzie pani, kolejny raz trzaskając drzwiami? - Nie pouczaj mnie, szczeniacki podmiocie! - wycedziła rozwścieczona do czerwoności Urszula Waren, a zwaliste piersi kołysały jej się, jakby były samodzielnymi 125 organizmami, wbrew własnej woli i z niezrozumiałych przyczyn umieszczonymi w dwóch workach przybrudzonej białej sukienki w kwiecisty wzorek. - Jesteś zbyt mało wartym młodym gnojkiem, który poucza starszych i mądrzejszych od siebie! Nie jesteś wart ani jednego mojego słowa! I skoro mnie znasz na tyle, żeby mnie poprawiać, to dobrze wiesz, że mam problemy zdrowotne i w żadnym razie nie mogę się denerwować, ty cholerny potworze! Mysza ledwo powstrzymał się od śmiechu. Zemsta już się dokonała, jednak ciąg epitetów pod jego adresem powstrzymywał go od zatrzymania buchającego tumanami pary wodnej rozpędzonego pociągu towarowego, z którym rozmawiał: - Proszę pani - odparł swoim najbardziej wysublimowanym radiowym głosem. Wolałbym, żeby była pani bardziej rzeczową osobą. Nazywa się pani Urszula Waren, jest pani radną miejską, żoną aktualnego burmistrza, który będzie starał się o reelekcję. Uważa pani, że takie zachowanie przystoi osobie pełniącej funkcję - tu omal nie buchnął śmiechem - pierwszej damy? Tym razem przesadził. Nie dość że przedstawił ją profesjonalnym tonem i w zasadzie wprost objaśnił słuchaczom kim jest baba, która wydziera się w niebogłosy w głośnikach ich radioodbiorników, to jeszcze zadał jej pozornie zwykłe i kulturalne pytanie, doskonale wiedząc o tym, że za chwilę znów zostanie obrzucony stekiem oszczerstw. Przesadził, to było pewne. A może… wcale nie! Grube twarzysko z potrójnym podbródkiem przybrało o dwa stopnie mniej rozwścieczony wyraz twarzy, najwyraźniej analizując słowa Maussa i wybierając bez kontekstu co bardziej pochlebne epitety. - Nie podoba mi się to, co wygadujesz o mnie i moim mężu, dziennikarzyno. - To znaczy? To wystarczyło, aby połknęła przynętę, ze spławikiem, żyłką, wędką i pomostem wędkarskim włącznie (byłaby w stanie to zrobić, uwierzcie). - Mojego męża burmistrza i MNIE - uniosła palec w dumnym geście doprowadzają do szewskiej pasji twoje opowieści o współpracy Urbana z bezpieką. Nawet nie przemyślała co mówi, a już dodała prędko: - I nie zgodzę się, żebyś rozgłaszał plotki o seksualnych podbojach mojego niewiernego męża wszystkim mieszkańcom tego zapyziałego wygwizdajewa. Nie masz żadnych dowodów, wszystkie te małe kurewki na zawsze opuściły moje Sarbinowe-kurwa-Doły! 126 - Mówiła do państwa Urszula Waren - rzekł Mysza, obracając się na fotelu w stronę mikrofonu. - Wywiad równie rzeczowy co wulgarny, nie planowany przez nas, a jednak mający miejsce na antenie Gminnej Rozgłośni Radiowej, kanał pierwszy. Dziękujemy za uwagę, a teraz czas na trochę doskonałej muzyki. Po czym zadowolony ustawił w komputerze po jednym utworze zespołów The Rolling Stones i Guns‟n‟Roses („Sympathy for the devil” oraz „November rain” w akustycznej wersji, prawdziwa perełka!) i odwrócił się ponownie w stronę rozwścieczonej Godzilli. Ta jednak opuściła studio. 6. Mysza wrócił myślami do teraźniejszości, nie otworzył jednak oczu. Jeszcze nie czas. Najpierw musi uporządkować myśli. Dobry dziennikarz, za jakiego oczywiście uważał się Filip Mauss, powinien operować suchymi faktami, nawet kiedy chce mu się rzygać na samą myśl o obiekcie swojej pracy. Skupił więc myśli, pozwalając aby jego negatywne emocje ucichły na rzecz spokoju, cechującego wszystkich podziwianych przez niego dziennikarzy. Czy Chad Brock kiedykolwiek nazwał swoją rozmówczynię tłustą suką? – Mysza pytał się retorycznie w duchu. - Być może tak, kto wie, może uderzał wściekle w biurko po nieudanym wywiadzie i w zaciszu swojego ogromnego domu. Ale na antenie? Nigdy. A może Keith Malley stwierdził kiedykolwiek, że nie ma ochoty rozmawiać z żadną "grubą, skorumpowaną kurwą" i po prostu odmówił przeprowadzenia wywiadu swoim szefom? Oczywiście, że nie. Skup się, Myszko! - Chcę i potrafię. Chcę. I potrafię - mruczy do siebie Mauss, nie pozwalając sobie jeszcze przez kilka chwil na otwarcie oczu. Przysięga obiektywizmu? Nic nie znaczące słowa w chwili, kiedy mamy do czynienia z kłamcami. Po chwili głowie Filipa Maussa pojawia się plan działania. W ciągu następnych kilkunastu sekund biurko ze stojącym nań mikrofonem zostaje dosłownie zawalone notatkami, sporządzonymi przez rudowłosego dziennikarza w ciągu ostatnich dwóch tygodni. 127 - Urszulo Waren, dzisiejszego wieczora spotka cię coś o wiele gorszego od kompromitacji - myśli dziennikarz. - Szykuj się na spotkanie z prawdą, i Bóg mi świadkiem, choćby miała to być moja ostatnia audycja, przedstawię twoją osobę w świetle, którego tak się obawiasz. Już niedługo... 7. Kolejnymi istotnymi dla tej historii budynkami w Golgocie były, patrząc od strony południowej: dom nauczyciela z pobliskiej szkoły podstawowej (połączonej z gimnazjum, ale dopiero po wejściu do Unii Współfinansującej Krótkie Autostrady) oraz budynek ratusza, stanowczo zbyt reprezentacyjny, jak na miasteczko liczące niespełna dwa tysiące mieszkańców. Świeżutka elewacja wykonana głównie z marmuru przywodziła na myśl co najmniej siedzibę Banku Federalnego, albo giełdy na Wall Street. Pierwszy z nich, parterowy budyneczek, była to typowa polska kostka, pamiętająca czasy Sekretarzy Partii i przeciwsłonecznych okularów łysego jegomościa, oznajmiającego przy przekrzywionej fladze, że „ojczyzna nasza staje w obliczu zagrożenia”. Mimo niezbyt pięknej bryły, dom był zachowany w nienagannym stanie: jego właściciel sam malował elewację, reperował obluzowane okiennice, a nawet sadził i pielęgnował rośliny w ogrodzie od frontu, zawsze kiedy pozwalał mu na to czas i skromna pensja. Przez niezasłonięte okno kuchni widać, jak stary kawaler przygotowuje swoje ukochane spaghetti ze słodką kukurydzą. - Słodka Maryjo, gdzie ja podziałem otwieracz do puszek? – mamrocze do siebie nauczyciel. Jest zdania, że gadanie do siebie pomaga zachować czystość umysłu. Czytał o więźniarce sowieckiego łagru, która gadała do siebie przez dziewięć miesięcy pobytu w izolatce i w zasadzie tylko dzięki temu udało jej się nie postradać zmysłów. Pamiętał też o przykładzie zamieszczonym w tej samej książce, kilka kartek dalej: jeden z więźniów, umieszczony w podobnym, kompletnie odciętym od świata i innych ludzi miejscu odbywał po mikroskopijnym, brudnym pomieszczeniu wędrówki w wyobraźni. Wyobrażając sobie piesze podróże w dalekie regiony ZSRS chodził w kółko po celi, otulał się nawet kocem, gdy było mu zimno, „bo gdy szedł przez nieosłonięte drzewami stepy wiał przeraźliwy wiatr”. - Dowódco, dowódco, gdzie się podział ten głupi otwieracz? Odbiór – mówił Feliks, przystawiając zamkniętą pięść do ust i markując rozmowę przez krótkofalówkę. 128 - Nie mam pojęcia, pułkowniku Pat – odpowiedział sam sobie. – Jesteś zdany na siebie, amigo! - Może w szufladzie, baza? Odbiór. - Sprawdzaliśmy. Ni chuja, zero otwieraczy. - Baza, potrzebuję jakiejś sugestii. - Kurwa, pułkowniku, pogłówkuj trochę. – odpowiedziało dowództwo. – Gdzie żeś go położył ostatnim razem, ty tępy buraku? Uwielbiany przez swoich uczniów Feliks Pat, zwany Psorem, bardzo nie lubił kiedy przeszkadzano mu w gotowaniu, a przede wszystkim w jedzeniu. Jak sam określał, była to czynność intymniejsza od seksu. 8. W przypadku takich miejsc jak Golgota, nie możemy mówić o tętniącej życiem metropolii, w której wiadomość o wybuchu gazu na skrzyżowaniu znajdzie się dopiero na ósmej stronie codziennej gazety. Szczerze powiedziawszy, tematem numer jeden od dobrego miesiąca była kampania wyborcza (choć miało się to zmienić na jeden koszmarny tydzień dla Urszuli Waren, która wylewnie tłumaczyła, że rudy dziennikarz sprowokował ją poza anteną, perfidnie włączając nadawanie głosu w najmniej odpowiednim momencie. "SŁOWA WAREN WYJĘTE Z KONTEKSTU?" – pytały retorycznie ogromne litery regionalnego tygodnika Pascha, chyba pierwszy raz w historii podkradanego przez sąsiadów z cudzych wycieraczek leżących przed drzwiami wejściowymi). To bardzo proste: proponuje wam, abyśmy za pomocą nieznanej wam wcześniej czarodziejskiej mocy, przenieśli się w czasie o dwie godziny naprzód. Gwarantuję, możemy w mig znaleźć się w budynku ratusza miejskiego, a konkretniej, w niewielkich rozmiarów dziesięcioosobowej salce konferencyjnej na pierwszym piętrze, opatrzonej numerem 305, gdzie… no cóż, gdzie młody amerykański żołnierz zaspokaja właśnie stażystkę pracującą tu zaledwie od sześciu godzin. - Jesteś świetny! – jęczała blondynka, a trzęsący się rytmicznie wielki stół na wątłych metalowych nóżkach ledwo zachowuje swoją strukturę. Pozwólmy dalej buzować hormonom, a ściślej pomińmy nadchodzące kilkanaście minut, z których połowa stanowiła seria stłumionych parsknięć i orgazmicznych jęków. Amerykańscy żołnierze mają ikrę, nie powiem, że nie, ale zapewniam: nie to stanowi przedmiot naszej opowieści. 129 Przenieśmy się wreszcie do czasu, w którym dzieją się rzeczy istotne dla naszej historii, to znaczy do godziny wpół do jedenastej wieczorem, kiedy w tym miejscu znajdzie się osoba odgrywająca w historii o Sarbinowych Dołach niezwykle istotną rolę. Tą osobą był Urban Waren, burmistrz Golgoty. Złośliwi mieszkańcy Sarbinowych Dołów, a wierzcie mi, że takich nie brakowało, mawiali że Urban Waren dobrał sobie żonę jak bokser - według kategorii wagowej. Był to obrzydliwie gruby, bardzo chciwy i bardzo zły człowiek, który dostał Golgotę w swoje tłuste łapy tylko dzięki manipulacjom i naciskom ze strony jego wpływowych przyjaciół. Burmistrz Sarbinowych Dołów już na pierwszy rzut oka wyglądał na człowieka, który swoim wyglądem stara się wzbudzić przepełnione władczym autorytetem zaufanie. Był to człowiek po sześćdziesiątce, z pucołowatą, często czerwieniącą się twarzą, przeoraną licznymi zmarszczkami. Chorobliwie gruby, samozwańczy władca Golgoty miał tendencję do pocenia się, miał także siwe włosy, zaczesane do tyłu w taki sposób, żeby za wszelką cenę upodobnić się do nieżyjącego lidera ukochanej partii politycznej, lubującej się w biało-czerwonych, pasiastych krawatach. Nie należał jednak do tej partii, nie należał w ogóle do żadnego ugrupowania politycznego, dlatego jego krawat i w ogóle cały strój wyglądał zawsze tak samo neutralnie. Urban Waren nosił ogromną, ale jednak w miarę dopasowaną marynarkę z cielęcej skóry, na klapie której nosił przypinkę z czarnym słońcem - herbem miasta Sarbinowe Doły. Jego słabością były spodnie garniturowe, które szyto mu na miarę w wielkiej Warszawie, z materiałów zakupionych za bajońskie sumy. Nosił je nawet zimą, gdy temperatura w miasteczku spadała do minus trzydziestu stopni. Liczy się autorytet, powtarzał sobie i myślał o miasteczku, a wtedy od razu robiło mu się cieplej. Sala konferencyjna, w której często przebywał burmistrz, nie była duża, nie było takiej potrzeby. Urban Waren zawsze, ale to zawsze, zajmował honorowe miejsce, znajdujące się za ogromną mapą, przedstawiającą miasto Sarbinowe Doły. Mapa, choć wykonana jeszcze w latach osiemdziesiątych, wyraźnie pożółkła i nadgryziona zębem czasu, stanowiła element jego władczego wizerunku, kiedy przemawiał do rady miejskiej, na przykład przekonując, „tych swoich leniwych debilątek” do zwiększenia budżetu na remont elewacji ratusza. Siedząc przy stole ze splecionymi w koszyczek dłońmi, myślał o tym, dlaczego to właśnie on, a nikt inny, zdobył upragniony fotel burmistrza Sarbinowych Dołów. Pomyślał o ostatnim spotkaniu Rady Miejskiej: 130 - Liczy się autorytet, kochani. Powinniście mi bardziej ufać. - mówił do członków rady, choć była to w zasadzie formalność. Członków rady miejskiej owinął sobie wokół palca szantażem i sabotażem już dawno temu. - Być może wydawanie kolejnych pieniędzy na naszą siedzibę wyda wam się trwonieniem publicznych środków, ale zapewniam, że tak nie jest. Kto zaufa nam ponownie, kiedy nie będzie widział w mieście żadnych zmian? Nie obsadzimy kwiatków przy rondzie, jeśli tego ronda nie będzie. Wybory już niedługo, moi mili! Co z tego, że podreperujemy dług publiczny, że pozmienia się kilka cyferek, skoro w mieście nic się nie zmienia? - Urban, nie wydaje ci się... – zaczyna wiceprzewodniczący Henryk Staumberg, ale nie kończy. Oczy burmistrza Golgoty, miotające w jego stronę niemal fizycznie odczuwalne pioruny, uciszają go momentalnie. Dopiero wtedy burmistrz przemawia: - Być może znamy się prywatnie, mój zastępco i wierz mi, że cenię sobie naszą znajomość. Wolałbym jednak, żebyśmy na terenie ratusza zachowali wobec siebie przepełniony szacunkiem dystans. - przerywał wtedy lodowatym tonem burmistrz, palcami bawiąc się przypinanym do marynarki czarnym słoneczkiem. Trwa to krótką chwilę i pomaga mu się skupić. To lepsze od palenia papierosów, przynajmniej według niego. - Moim zdaniem powinniśmy zwiększyć budżet na remont elewacji ratusza, o kolejne dwieście tysięcy złotych. Liczy się wizerunek, rzadko to powtarzam? Kto jest za zwiększeniem funduszy na nasz imidż? - pyta burmistrz Waren, ale już zna werdykt. Głosujmy, moi mili! A rada miejska głosowała, i głosowała w taki sposób, aby tylko nie podpaść grubemu burmistrzowi, Urbanowi Warenowi. W przypadku elewacji ratusza całkowity koszt remontu elewacji wyniósł trzysta osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych - pieniędzy zebranych na mocy prawa od podatników. Waren miał niesamowity talent do knucia intryg i wykorzystywania ludzkich słabości. Kiedy, jeszcze przed wyborami, naobiecywał ludziom złote góry, gruszki na wierzbie, i w ogóle wszystko, czego inni kandydaci nie odważyli się naobiecywać, i kiedy dostał się wreszcie na upragniony skórzany fotel burmistrza, wtedy rozpoczął żmudny proces poznawania słabości swoich radnych miejskich. I tak w stosunkowo krótkim czasie dowiedział się na przykład, że Henryk Staumberg, jego zastępca, ma problemy ze spłaceniem dziesięciu tysięcy złotych kredytu, który zaciągnął, bo brakowało mu pieniędzy na wymarzonego SUV-a ze stajni Lexusa. Wystarczyła drobna pomoc finansowa, kilka prostych operacji na komputerze z dostępem 131 do konta miejskiego i w ten sposób burmistrz Waren zapewnił sobie lojalność Staumberga do końca kadencji. Alina Piskorz, inna członkini rady miejskiej, miała ogromny problem z posłaniem syna do szkoły w Sarbinowych Dołach. Fakt, dzieciak nie był zbyt zdolny, prawdę powiedziawszy Urban Waren nigdy nie spotkał równie skretyniałego dziecka, na dodatek z cholernym ADHD, w całym swoim sześćdziesięcio kilkuletnim życiu. No bo jakim cudem, i na miłość boską, można mieć problemy z poprawnym mówieniem w wieku prawie siedmiu lat? A jednak można, Urban Waren przekonał się o tym osobiście. "Deeen hobryyyyyyy!" - wrzasnął chłopak, śliniąc się gdy Alina Piskorz uparła się, że Waren musi koniecznie poznać jego syneczka, który przecież "ma na pewno jakiś talent, tylko głęboko skrywany". Co zrobił wtedy burmistrz Golgoty? Uśmiechnął się i poklepał chłopaka po głowie, w duchu obiecując sobie, że już nigdy w życiu nie zamieni słowa z tym debilem. A potem? Potem wykonał dwa, no może trzy telefony w kilka istotnych miejsc. Następnie dokończył swoją kawę, paskudną lurę, którą przygotowała mu rozentuzjazmowana Piskorzowa, a pijąc ją spoglądał z niedowierzaniem na siedmiolatka krzyczącego "Bania! Bania!" i kopiącego piekarnik w kuchni. Poczekał jeszcze pięć minut, modląc się do Boga, aby ten dał mu siłę, aby nie wstał i nie zajebał tego małego skurwiela na miejscu, a potem gdy rozległ się dźwięk jego komórki, odebrał, posłuchał, pokiwał głową, rozłączył się i powiedział, że dzieciak ma zapewnione miejsce w klasie sportowej. Tak właśnie działał Urban Waren, człowiek, który wiedział jak ważne jest zaufanie człowieka. 9. Teraz, w chłodny wieczór, po godzinach pracy urzędu, kiedy stażystka została zaspokojona, a żołnierz już dawno założył z powrotem galoty w moro na swoją amerykańską dupę, burmistrz Golgoty siedział samotnie w swoim ogromnym gabinecie, w miejscu, które kochał całym swoim sercem, przedzielonym od sali konferencyjnej zaledwie szklanymi drzwiami. Urban Waren modlił się do Boga, aby ten dał mu siłę. Był człowiekiem głęboko wierzącym i wiedział, że czeka go cholernie nieprzyjemna rozmowa z żoną, której serdecznie nienawidził. 132 Drogi Boże, myślał, proszę cię pomóż mi, bo wiem, że nie będzie przyjemnie. Pozwól mi poradzić sobie z moją żoną. Pozwól mi być dobrym człowiekiem i dobrym burmistrzem. Pozwól mi dalej sprawować władzę w miejscu, które pokochałem i któremu pokornie służę, jako ty służyłeś wszystkim swoim uczniom. Daj mi siłę, abym dalej mógł być taki dobry i skromny, jaki byłem do tej pory. Daj mi siłę, abym dalej wierzył w ludzi, którzy przecież nie dają mi powodów do tego, abym w nich wierzył. Kto ich poprowadzi, jeśli nie ja, Panie? I tak dalej i tak dalej, w podobnym tonie. Nawet nie zauważył, kiedy modlitwa stopniowo zaczęła przekształcać się w rozmyślania na temat miasta, a w szczególności funduszy miejskich, które ostatnio jakoś niedomagały. Urban Waren nie zdążył jednak zastanowić się nad tym jakoś szczególnie głęboko, bo drzwi jego gabinetu otworzyły się i do środka wparowała jego żona, Urszula Waren. Urban Waren miał w stosunku do żony podobne odczucia, co każdy z nas, kiedy widzi coś takiego. Czuł najzwyklejszą w świecie odrazę. Może właśnie dlatego urządzał perwersyjne orgie z młodziutkimi dziewczynami, kiedy tabliczkę na drzwiach wejściowych do ratusza obracano na "ZAMKNIĘTE. PETENTÓW ZAPRASZAMY JUTRO!". Kto wie, być może chciał po prostu pooglądać sobie młodziutkie, zaokrąglone tylko w odpowiednich miejscach ciałka młodych dziewczyn. No i oczywiście trochę sobie pociupciać, bo to co widział w tej chwili przed sobą, nie nadawało się do seksu nawet przy zamkniętych oczach. - Urban! Musisz mi pomóc! - powitała go żona, a on pomyślał, że w porządku, niech będzie, wetknie w jej ogromne dupsko rurę od odkurzacza, ustawi ssanie na maksymalną moc i poczeka, aż poczciwy elektroluks wyssie cały tłuszcz z jej ogromnego cielska. - O co chodzi? - powiedział za to burmistrz. - Wywiad. Mam wywiad z Maussem w radio, zapomniałeś? Urban Waren westchnął. Daj mi siły panie, bo przydadzą mi się jak cholera. - Kiedy? - Za kilka dni - odparła natychmiast. - W takim razie powinnaś się do niego dobrze przygotować. GRR 1, tak? - dopytał burmistrz. Urszula potwierdziła kiwając głową, a wielkie piersi zatańczyły. Urban Waren często patrzył na ogromne cycki swojej żony, które poruszały się do góry i w dół, gdy żona chciała powiedzieć "tak", oraz na linii lewo-prawo, kiedy czemuś przeczyła. Wszystko lepsze, niż patrzeć na jej wściekłą twarz z podwójnym podbródkiem. 133 - Parszywa stacyjka, dobrze, że mamy tam dwóch co bardziej uświadomionych... to mówiąc, burmistrz Golgoty pomyślał o obu swoich ludziach w szeregach stacji. Byli to Arnold Bilderberg i Wiktor Borysewicz. Choć jeden był Żydem, a drugi ruskiem, to mieli jedną wspólną, pożądaną przez Urbana Warena cechę: popierali jego rządy w stu procentach. Oboje szczodrze opłacani, bo przecież nie popierali Warena za darmo, należeli do ludzi, których ten trzeci dziennikarz, Filip Mauss, przeciwnik burmistrza, nazywał "zurbanizowanymi", bynajmniej nie ze względu na swoje miejskie pochodzenie. To właśnie ten trzeci dziennikarz, ten pierdolony rudy Mysza, stanowił rysę na szkle, doprowadzając Urbana Warena do szewskiej pasji. Burmistrz spojrzał na swoją żonę, chyba pierwszy raz od kilku dni, prosto w twarz. Nie lubił tego robić. I tym razem również utwierdził się w przekonaniu, że nie warto, zawsze kiedy spoglądał w te jej ślepia spotykało go rozczarowanie. Tym razem było tak samo. Jeden rzut oka i wiedział, ze Urszula Waren miała ogromny problem. - Mów - rzekł oczekując burzy. - Nie rozumiesz, nic nie rozumiesz Urban! Jest ogromny problem! Wywiadu nie poprowadzi ani Bilderberg, ani Borysewicz! - wykrzyknęła Urszula. - Ciszej do cholery! I zamknij wreszcie drzwi! - syknął Urban Waren. Burmistrz, czy nie burmistrz, ale w takim miasteczku jak Golgota, wiadomości im bardziej tajne, tym szybciej przechodziły z ust do ust. A w takich sprawach należało zachować dyskrecję. Urszula Waren fuknęła, dając wyraz swojej dezaprobacie, ale jednak obróciła się na pięcie i zwalistymi krokami doczłapała do podwójnych, dębowych drzwi otwartych na wpół, po czym zatrzasnęła je bezczelnym ruchem ręki. Uważaj suko, nie masz pojęcia ile pracy kosztowało mnie ustawienie przetargu na wyposażenie ratusza! - pomyślał wtedy burmistrz Golgoty, jednak szybko się uspokoił: - Jak to możliwe, Urszulo? Mamy w GRR dwóch dziennikarzy, a to właśnie ten trzeci poprowadzi z tobą wywiad? Nie pamiętasz, jak doprowadziłaś moją reputację do ruiny podczas wywiadu prowadzonego przez tego Filipa Ma... Mu.... - MAUSSA, URBAN! TA SZUJA NAZYWA SIĘ FILIP MAUSS! - ryknęła Urszula Waren, a on nawet nie miał siły jej uciszać. - Ten śmieć nie poinformował mnie, że kontrolka nadawania jest włączona! Nie wracajmy do tego tematu! Rozmawialiśmy o tym i to nie raz, Urbanie! - Nie krzycz. Dlaczego się zgodziłaś na wywiad prowadzony przez niego? powstrzymał się, aby nie dodać po dziecinnemu: "Pojebało cię, kurwa, do reszty?" 134 - To nie moja wina! Dostaliśmy e-maila - wypowiedziała to słowo fonetycznie, "emajla" - od ich stacji radiowej, nie podpisanego z imienia i nazwiska. Po prostu "Gminna Rozgłośnia Radiowa Numer 1 pragnie zaprosić panią na wywiad na żywo. Przesyłamy niezbędną umowę, prosimy o odesłanie podpisanej umowy faksem lub podpisaną podpisem elektronicznym". Nie mam pojęcia jak podpis może być elektroniczny, ale odesłałam im faksem podpisaną umowę. Chciałam wyjaśnić wszystkie sprawy, rozjaśnić twój i mój wizerunek w oczach wszystkich tych ludzi, którzy będą tego słuchać... - ...bo myślałaś, że to Bilderberg, albo Borysewicz poprowadzą rozmowę tak? Cycki jego żony poruszyły się w pionie. Tak. Urban Waren w pierwszym odruchu chciał przejechać dłońmi po swoich włosach. Przypomniał sobie, że nie powinien tego robić. Walczył z tym odruchem, psuła się od niego jego nieskazitelna, wymodelowana fryzura. - Pozostaje pytanie dlaczego zaprosił cię Filip Mauss... - westchnął. - Nie zaprosił mnie! Dzwoniłam przed chwilą do Bilderberga! To on, Arnold Bilderberg, mnie zaprosił. Przepraszał mnie chyba przez dwadzieścia minut. To była jakaś cholerna pomyłka! Bilderberg do teraz nie potrafi wyjaśnić, dlaczego będę brać udział w wywiadzie akurat z Maussem, ale to on prowadzi audycję tego dnia! - No to przestaw ten cholerny wywiad, zrób tak żeby prowadził go Bilderberg albo Borysewicz! Powiedz, że nie możesz przyjść! Olej to, olej tego pierdolonego Maussa! Ruch cycków w linii poziomej uświadomił go, że będzie z tym problem. Jezu Chryste, daj mi siły, bo ta suka znów w coś się wpakowała. - Nie mogę, właśnie o to się rozchodzi! – wrzasnęła płaczliwie. - Wiąże mnie umowa. Sprawdzałam to! Nie wypłacimy się, jeśli nie przyjdę. Bilderberg mi to tłumaczył, to mała stacyjka, ale potrafią szanować swój czas antenowy i obietnicę daną słuchaczom. Poza tym Mauss na pewno jakoś to wykorzysta, nienawidzi nas szczerze, odkąd... odkąd mnie zmanipulował na żywo! - Nie musisz mi tego tłumaczyć - powiedział burmistrz Sarbinowych Dołów. - Cała Golgota słyszała, jak obraziłaś jego chorą matkę, wyzwałaś obywateli od debili i stwierdziłaś na żywo, że jest głupim szczonem z mlekiem pod nosem. - Nie przypominaj mi o tym, Urbanie Waren! - krzyknęła wzburzona orka. - Nie wiedziałam, że to leci na żywo! Co ja mam zrobić do cholery? No powiedz mi Urban! A on tylko podniósł do góry jedną rękę, zamykając oczy. Drugą rękę przytknął do nosa. Gest był oczywisty. "Zamknij się i daj mi pomyśleć". Zamilkła, a Urban Waren pogrążył się we wspomnieniach. 135 - Odbędziesz ten wywiad - oznajmił Waren tonem nie uznającym sprzeciwu. Pójdziesz do GRR, usiądziesz na przeciwko Maussa z podniesioną głową, a potem odpowiesz na każde pytanie jakie ci zada, używając takiej ilości dyplomacji na jaką cię stać. Musisz sobie poradzić, Urszulo. Nic nie poradzę. - Ale on... Filip Mauss... będzie mnie pytał o Drzewieckiego! - wykrzyknęła Urszula Waren. - To przypomnisz społeczeństwu Golgoty, że to on jest winien obecności amerykanów w tym zawszonym miasteczku! Urszula nie wyglądała na przekonaną. Wciąż była roztrzęsiona i bardziej irytująca niż kiedykolwiek, o ile to w ogóle możliwe. - Urban, nie jesteś głupi - powiedziała. - A jeśli Mauss zapyta mnie o cokolwiek, co ma związek z Kamińską i Alice Davies? Kurwa, człowieku już zapomniałeś, że ją zabiłeś? Kurwa, kurwa, kurwa! - to było jej powiedzenie w chwilach najpotężniejszego gniewu. Najpierw wsadziłeś jego żonie, Annie Kamińskiej tego swojego dziwkarskiego fiuta na siłę! Zgwałciłeś ją, do ciężkiej cholery, zdradziłeś mnie kolejny raz! Walnąłeś ją w głowę! Doprowadziłeś ją do kalectwa, ona nie może przez ciebie chodzić, do cholery! A potem, gdy zwierzyła się z tego swojej jedynej przyjaciółce, zajebałeś Alice Davies z zimną krwią! I jeszcze ten Cygan, który był przypadkowym świadkiem całego zajścia... - ZAMKNIJ RYJ! - ryknął Urban Waren. W tej chwili nie obchodziło go, że sekretarka Julita McPay zapewne usłyszała już, mimo zamkniętych grubych drzwi, jak wydziera się na swoją żonę. Temat Alice Davies i Anny Kamińskiej był dla niego zamknięty od dawna, a ta gruba pizda nie miała prawa znów do niego wracać. Chociaż fakt, wtedy przesadził. Tamtego wieczoru, gdy gościł jeden jedyny raz w willi Drzewieckich, pod nieobecność tego świra-noblisty, błędnie ocenił, że Anna Kamińska z nim flirtuje. Źle odebrał sygnały, tak się chyba na to mówi. Ale Anna Kamińska sama sobie była winna, do kurwy nędzy, myślał burmistrz Golgoty. Było to tak... 10. Kiedy Urban i Anna weszli do pokoju z kominkiem, rozmawiali całkiem normalnie, jak cywilizowani ludzie. Urban mówił o tym, że bardzo szanuje jej męża-noblistę, mimo że mieszkańcy nie popierają jego obecności w Sarbinowych Dołach, bo przez Drzwieckiego w mieście pojawili się Amerykanie. 136 Było to oczywiście kłamstwo, ale ona nie dawała po sobie poznać, że widzi to doskonale. Urban Waren raz czy dwa spojrzał wprawdzie na rowek między jej pięknymi, mocno ściśniętymi przez stanik piersiami, ale to jeszcze nie było grzechem śmiertelnym, przynajmniej nie w jego przekonaniu. A ona? Po co pytała go o jego doświadczenia seksualne we śnie? Powinna wiedzieć, jak na niego działa słowo seks w ustach pięknej kobiety, bo owszem, Urban Waren był zdania, że Anna Kamińska to naprawdę niezła dupcia. Wszystko posypało się, właśnie wtedy, tego felernego wieczoru, w tej jednej chwili, kiedy Urban Waren podniecony rozmową o seksie zaczął się do niej dobierać. Początkowo tylko robił aluzje, na przykład kiedy schyliła się aby pogrzebać w kominku nagle stwierdził, że jest przekonany, że jej ulubiony kolor to czerwony. Anna nie zareagowała, nie rozumiejąc, albo po prostu zbywając milczeniem ten tani tekst o kolorze majteczek. Mimo to usiadła koło niego i ciągnęli rozmowę dalej, choć Urban Waren miał już potężną erekcję i starał się ją ukryć, zakładając nogę na nogę. Nie mogąc się pohamować, z obrzydliwym uśmiechem rechoczącej żaby, w końcu włożył palec do tego nieszczęsnego rowka. Wspomniał przy tym coś o wystrzałowych balonikach. Anna z okrzykiem odrazy odrzuciła jego rękę i spojrzała na niego przerażona, szeroko otwierając usta. Wtedy stwierdził, że nie wytrzyma i po prostu nagle ściągnął spodnie, i złapał ją z całych sił za głowę. Anna była totalnie zaskoczona i opierała się, wrzeszcząc i wierzgając się z całych sił. Wszystko na nic, nic nie poradzisz w momencie kiedy spotykasz napalonego jak skurwysyn burmistrza najgorszego miasta w całym kraju, złotko. Urban Waren wierzgnął jej ciałem do góry, a potem zdjął, a w zasadzie rozszarpał na niej jej czarną sukienkę z ogromnym dekoltem. Prawie nie słyszał krzyków Kamińskiej. Jej majteczki faktycznie były czerwone, Urban mylił się jednak twierdząc, że są w takim samym kolorze co stanik. Biustonosz był bielusieńki i ciasno trzymał jej cycuszki, co podnieciło go najbardziej. Wreszcie, po długich jak godziny minutach Urban Waren szarpnął bieliznę z jej śniadego ciała i w nią wszedł. Posuwał ją szybko jak na swój wiek, mimo jej głośnych, niosących się po całym ogromnym domu krzyków "Nie, błagam nie!", które podniecały go jeszcze bardziej niż leżące na ziemi majtki i stanik. Wszystko trwało dwie, no może dwie i pół minuty. Sto kilkadziesiąt sekund, które zmieniło ich życia. 137 Gdy było już po wszystkim Anna już nie krzyczy. Urban leży obok niej na dywanie rozłożonym przed kominkiem i próbuje doprowadzić rozszalałą pikawę do porządku. Cholera jasna potężny orgazm omal nie przyprawił go o zawał serca! Nie mógł ruszyć się z miejsca, w życiu nie był tak podniecony i w życiu nie czuł się tak bliski śmierci, gdy doszło już do wytrysku. A Anna Kamińska? Gadatliwa suka, pomyślał Urban zaciskając pięści i raz po raz uderzając o blat burmistrzowskiego biurka. Nie płakała, nie była w stanie w obecności Urbana. Leżąc w niewielkiej odległości od niego, sięgnęła po komórkę, leżącą na skórzanej kanapie i zadzwoniła do cholernej żony pastora, do tej kurwy Alice Davies, gdy on nie mógł się ruszyć, bo pieprzone serducho waliło jak oszalałe. Żona pastora... co tu pomoże żona pastora?! Anna powiedziała jej, to czego miała nie mówić. Płakała i krzyczała, ale powiedziała dosłownie o wszystkim. O wszystkim! Jak Urban chwycił jej pierś i macał ją przez stanik. Potem jak włożył jej rękę pod majtki i grzebał palcami tam, właśnie tam. Gdy zaczęła krzyczeć, żeby Alice powiedziała o wszystkim swojemu mężowi, pastorowi Charlesowi, Urban Waren złapał wreszcie oddech, wstał i przyłożył jej czymś ciężkim, to chyba był pogrzebacz do kominka. Skąd mógł wiedzieć, że uszkodzi rdzeń kręgowy? Całe szczęście, że, jak powiedziała jego gruba żona Urszula, Urban Waren nie jest głupi. Doszło do rozmowy telefonicznej Alice Davies z rozpłakaną Anną Kamińską. A on był świadkiem tej rozmowy i wiedział, co musi zrobić: zajebać Alice Davies i to jak najszybciej, jeszcze dziś, już za chwilę, za pięć minut, to o pięć minut za późno. Tylko, że wtedy przyszedł ten młody i kompletnie pijany cygan. - Pani Anno, to ja Harim! Serdecznie przepraszam za mój stan, cholera jasna, ten pijak Keppler znowu mnie namówił... - zaczął ale nie skończył. Zorientował się, że żona jego pracodawcy leży na ziemi, naga i płacząca. - Ożesz kurwa mać ja cię żesz pierdolę! Co tu się stało? Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Jego błąd polegał na tym, że nie rozejrzał się dokładnie po pokoju i nie dostrzegł Urbana Warena, który zdążył ukryć się w najstarszej kryjówce świata, dostępnej w zasadzie w każdym pokoju: za drzwiami. Ciężki, metalowy pogrzebacz w rękach burmistrza pozbawił go jednocześnie przytomności i życia. Burmistrz pomyślał wtedy, że nieszczęścia nie chodzą parami, tylko, kurwa, dwuszeregiem. Zanim wybiegł z domu Drzewieckiego, przerażony, że żona pastora zdąży powiedzieć komuś, na przykład swojemu mężowi, że burmistrz Sarbinowych Dołów 138 właśnie zgwałcił żonę noblisty i zabił cholernego Cygana, Urban Waren użył najzwyklejszego w świecie szantażu na Annie Kamińskiej. - Posłuchaj mnie, cholera... - wyszeptał jej do ucha, kiedy ona leżała na podłodze, ledwo przytomna po uderzeniu, w groteskowo wygiętej pozycji. - Jeśli powiesz komukolwiek o tym, co zaszło, wrócę do ciebie. I wtedy wsadzenie ptaka w twoją piękną kuciapkę będzie ostatnią rzeczą, na jaką będę miał ochotę. To mówię ci ja, Urban Waren, burmistrz Golgoty: po prostu Cię zajebię. Mężowi powiesz, że wywróciłaś się na schodach, że przyszedł włamywacz i cię uderzył, nie wiem, nie interesuje mnie to. Mnie tu nie było, rozumiesz? - Rozumiem. Proszę cię, błagam... - szlochała cichutko, a on myśląc o tym, że w życiu popełnia się wiele błędów, za które musi się płacić, kopnął ją w głowę. Wtedy Anna Kamińska straciła przytomność. - Nie mogę sobie pozwolić na wpadkę, mała... - szepnął. - Zobacz cośmy narobili. Teraz muszę zajebać twoją czarną przyjaciółkę. Oczywiście śmiertelnie obawiał się, że Anna Kamińska się wygada, komuś jeszcze poza Alicją Daviesową. Na przykład swojemu mężowi, kiedy ten wróci do domu. Nie obawiał się policji, Andrzej Hauptmann, komendant, brał przecież udział w orgietkach, które organizował w ratuszu po godzinach. Był jego zwolennikiem jak jasna cholera. Ale taki noblista? Ten mógł narobić gnoju, z całą pewnością. Bóg świadkiem Urbanowi Warenowi, burmistrz Golgoty zamierzał spełnić obietnicę daną Kamińskiej, gdyby tylko sprawa się wydała. Zdał sobie sprawę, że musi coś zrobić z ciałem Cygana. Starał się dźwignąć jego ciało na bark, jednak czasy młodości i tężyzny fizycznej, tak przydatnej podczas wieloletniej pracy w bezpiece, dawno minęły. Teraz mógł jedynie ciągnąć trupa za ręce. Robił to przez ręcznik, który nerwowo odszukał w najbliższej łazience. W jego przekonaniu całe wieki minęły, zanim dotaszczył zalatującego tanim winem nieboszczyka, na schody przy drzwiach wejściowych. Jeszcze tylko kilka kroków i właduje trupa do bagażnika swojego samochodu. Kiedy był młodszy, robił takie rzeczy wielokrotnie i nigdy nie miał wyrzutów sumienia, kiedy na przykład pakowali ciało spałowanego na śmierć studenta do rozklekotanej ubeckiej Nysy. Teraz, gdy był w wieku sześćdziesięciu pięciu lat pomyślał, że gdy dzisiejszy dzień dobiegnie końca, jego serducho albo stanie, albo po prostu zastrajkuje jak pieprzona Solidarność i wyskoczy mu przez gardło, w poszukiwaniu rozsądniejszego właściciela. Tak, z całą pewnością, nigdy od dwudziestu lat nie był tak wyczerpany jak teraz. 139 Powinien wziąć urlop, najlepiej wyjechać gdzieś daleko stąd, może do jakiegoś kraju, gdzie doceniają ludzi poświęcających się dla wyższych idei, a nie tylko w kółko wymagających więcej i więcej. Może do Stanów? Pewnie nie były takie złe, to tylko mąż tej kurwy, Adam Drzewiecki nadał jankesom w Golgocie taki kontekst... Takie właśnie myśli targały umysłem burmistrza Golgoty, kiedy jechał swoim czarnym audi z trupem w bagażniku do domu Daviesów. Zaparkował samochód w taki sposób, aby zasłonić ogromną limuzyną całe wejście do domu Charlesa i Alice. Przeżegnał się za powodzenie całej misji. Boże, daj mi sił, pomyślał. Niech w domu nie będzie dzieci, ani tego wielkiego Murzyna, bo nie wiem co zrobię. Wszedł do ich domu, upewniając się uprzednio, że Alice jest sama w domu. Na szczęście dla niego, tak właśnie było. Alice Davies siedziała przy stole w kuchni i płakała. W ręku cały czas trzymała bezprzewodową słuchawkę telefonu. Zadzwoniła już do kogoś innego, czy cały czas nie mogła się otrząsnąć po rozmowie ze zgwałconą przyjaciółką? Urban Waren miał nadzieję, że to drugie. Starał się zachowywać jak najciszej i chyba mu to wychodziło. Alice nawet nie zauważyła, że ktoś wszedł do domu - w chrześcijańskiej chacie nie było alarmu, Daviesowie ufali Bogu, a nie elektronicznym wynalazkom zapewniającym bezpieczeństwo. Ich błąd, pomyślał Urban Waren, zaciskając dłonie na szyi Alice Davies i długo, naprawdę długo, dusząc ją z całych sił. Wtedy, mniej więcej minutę później po tym, jak Alice Davies, wydając z siebie ostatnie rozpaczliwe charknięcia i stęknięcia, wyzionęła ducha, dotarła do Urbana Warena prosta myśl. Skoro nie był pewien, czy zemdlona Anna Kamińska się nie wygada, to znaczy, że kobieta potrzebowała czegoś w rodzaju przypomnienia, ostrzeżenia o całej sprawie, jaka zaszła między nimi przed kwadransem i kilkoma minutami. Pomysł brzmiał: niech ciało Alice Davies i tego Cygana będzie takim ostrzeżeniem! Czy na równie bezczelną myśl mógł wpaść ktokolwiek poza Urbanem Warenem? Niezbyt prawdopodobne. Ale im dłużej burmistrz Golgoty się nad tym zastanawiał, tym bardziej wydawało mu się to rozsądne. Zaszantażował już wprawdzie Annę Kamińską: jeśli powie komukolwiek o jego obecności w ich willi, zabije ją. Teoretycznie miał więc czyste ręce. Ale co stanie się w momencie, kiedy podrzuci ciało Alice Davies i Cygana pod dom Drzewieckiego? Innymi słowy: co Urban Waren może na tym zyskać? Cóż, po pierwsze 140 Anna Kamińska otrzyma jednoznaczne ostrzeżenie: jestem bezczelnym skurwysynem, zobacz, nawet nie pozbyłem się ciał. Spróbuj się wygadać, przecież nikt ci nie uwierzy. A po drugie? Cóż, Urban Waren jako były ubek (o ile można mówić o byłych ubekach) wiedział co nieco o tym, co dzieje się zawsze, gdy odnajdzie się więcej niż jednego trupa w dziwnym miejscu. Media i policja rozpętają prawdziwą burzę. Będą artykuły o odnalezionych ciałach w gazecie, może nawet przyjedzie telewizja. Telewizja! Do Golgoty! A najlepsze będzie to, że wszyscy powiążą te dwa trupy z Drzewieckim! Jedna jedyna kwestia pozostawała otwarta: czy zgwałcona Anna Kamińska nie wyjawi prawdy swojemu mężowi, a co gorsza policji, mediom i wszystkim uczestniczącym we wrzawie, jaka rozpęta się wkrótce po odnalezieniu ciał? Urban Waren przez chwilę rozważał wszystkie za i przeciw. Wreszcie poszedł do łazienki, znalazł detergent i umył szyję martwej jak cholera czarnoskórej kobiety, tak, żeby mieć pewność, że nie pozostanie ani jeden odcisk jego burmistrzowskiego palca. Młodym Romem nie przejmował się jakoś szczególnie. Takich jak on było w Golgocie coraz więcej, a ten w chwili zabójstwa był pijany jak diabli. Nikt nie będzie się specjalnie przejmował pijanym Cyganem, uspokajał się burmistrz Waren, taszcząc drugiego trupa do służbowego samochodu. Minęło kolejne dwadzieścia minut, kiedy pod osłoną nocy samochód zatrzymał się ponownie przed płotem do willi Drzewieckiego i Kamińskiej. Ciekawe czy Drzewiecki zdążył już wrócić do domu, pomyślał Waren. Nie, raczej nie. Pewnie siedzi na jakiejś konferencji, albo przeprowadza te swoje popierdolone eksperymenty na ludziach w tej dziwnej jednostce wojskowej, o której nikt nie chciał mu powiedzieć ani słowa (jemu! A był przecież burmistrzem!). Otworzył bagażnik, założył rękawiczki do golfa na ręce i z niemałym trudem wytaszczył dwa ciała w niezbyt wysokie krzaki pod płotem posesji noblisty i jego żony. Następnie wyciągnął telefon komórkowy, upewnił się, że jego numer jest na pewno zastrzeżony, po czym wykonał dwa krótkie telefony. Pierwszy z nich był na policję. - Halo? Jestem pod płotem tego świra Adama Drzewieckiego! Panie, tu są dwa trupy! Dwa trupy, rozumie pan?! Jedna czarna kobieta i jeden ciemny mężczyzna! Przyjeżdżajcie szybko! - powiedział to wszystko na jednym wdechu, po czym natychmiast się rozłączył. Tyle wystarczyło. Wiedział, ze komendant Andrzej Hauptmann zjawi się na miejscu najdalej za kwadrans. Drugi telefon był do Anny Kamińskiej. 141 Urban Waren zdobył jej numer bez problemu, sama dzwoniła do niego, proponując wizytę w ich willi. Kiedy usłyszał smutne, płaczliwe "halo?" po kilku ciągnących się w nieskończoność sygnałach oczekiwania, w tonie głosu Anny Kamińskiej rozpoznał, że Adama Drzewieckiego z całą pewnością nie ma jeszcze w domu. Kto wie, może Anna Kamińska nadal leży naga na podłodze przed kominkiem? - Pamiętaj złotko. Jedno słowo na mój temat i zajebię nie tylko ciebie. – zagroził Urban Waren. - Miej na uwadze dzieciaczki Daviesów. Słodkie istotki prawda? Po czym, nie czekając na odpowiedź, znowu się rozłączył. Właśnie w taki sposób załatwia się sprawy w Golgocie. 11. - Urban, pytałam cię o coś! - pełne pretensji słowa grubej żony brutalnie przywróciły Urbana Warena do rzeczywistości. Wspomnienie zgasło. Myśl o Annie Kamińskiej, jej rowku między piersiami, tym cholernym rowku, przez który wszystko się zaczęło. Myśl o Alice Davies, kiedy zacisnął swoje ręce na jej szyi, a ona wydała z siebie żałosne "khpppprrrhhh", a jej ciało targane agonalnymi drgawkami wreszcie się uspokoiło. Myśl o Cyganie, którego imienia nawet nie pamiętał, kiedy wszedł do pokoju z kominkiem i zobaczył nagą Annę Kamińską, płaczącą i leżącą na ziemi. Bagażnik jego audicy wypakowany trupami. Wszystko ucichło. Podniósł głowę. Czas stawić czoła teraźniejszości. W końcu teraźniejszość to nie przeszłość, prawda, panie Jezu? - O co, Urszulo? - zapytał. - O aptekę! Filip Mauss na pewno będzie mnie pytał o cholerną aptekę. Sprawą żyje całe miasto, w końcu pisała o tym "Pascha". Z twojej apteki zginęło tyle niebezpiecznych leków, że można by nakarmić nimi pewnie z czterystu głodnych ćpunów. - Tak - odpowiedział tylko, jednak polityczna natura burmistrza Golgoty szybko nakazała mu powiedzieć coś więcej: - Tak. Tak. Trzeba coś z tym gównem zrobić. Na pewno. Urszula patrzała na niego wymownie. Oczekiwała, że Urban w mig znajdzie dla niej panaceum na wszystkie troski. A on, nawet tak wielki umysł jak on, był w końcu tylko człowiekiem. Wreszcie westchnął ciężko, zdał sobie sprawę, że znów mimo woli bawi się czarnym słoneczkiem przypiętym do klapy marynarki, i powiedział: 142 - Nie mówiłem ci tego jeszcze. Tak naprawdę Adam Drzewiecki nie ma z włamaniem do "Rynkowej" nic wspólnego. Fakt, trochę przegiąłem kiedy zadzwoniła do mnie ta śmieszna redaktor z "Paschy", nie powinienem tak jasno dawać do zrozumienia, że to ten świr-noblista mógłby mieć cokolwiek wspólnego z kradzieżą. Urszula rozszerzyła oczy. - Drzewiecki nie włamał się do apteki? - Oczywiście, że nie. Naprawdę uważasz, że człowiek jego pokroju nie ma nic lepszego do roboty, tylko latać po mieście z łomem, pod osłoną nocy, i włamywać się do aptek, by kraść morfinę? - Nie o to chodzi! - odparowała natychmiast. - Na pewno nie ukradł tych leków osobiście. Ale myślałam... czytałam o tym... że to ludzie Drzewieckiego dokonali kradzieży! - "Najprawdopodobniej" - zacytował Urban Waren. - Najprawdopodobniej. Tak powiedziałem. I tak napisali w tym szmatławcu. Ale to nie Drzewiecki, ani jego ludzie. Zresztą z tego co widzę, on nawet nie ma swoich ludzi. Żyje sobie z Kamińską wypowiedział nazwisko żony noblisty szybko, za wszelką cenę starając się, aby rowek między piersiami nie pojawił się już w jego świadomości - w wielkiej willi, a on sam prowadzi klinikę, która z tego co mi wiadomo, jest już kompletnie opuszczona. Nie mają ani jednego pacjenta, rozumiesz? Cycki zakołysały się na potwierdzenie. - Rozumiem, ale... w takim razie, skoro nie zrobił tego Drzewiecki, to kto to zrobił, to cholery? Kto okradł aptekę? - Moi ludzie. - CO?! - Zatrudniłem do tej roboty Cyganów, tych z obozowiska przy szosie. Kazałem im włamać się do apteki, pod osłoną nocy. Dałem im dokładne wskazówki co mają ukraść. Wykonali robotę naprawdę profesjonalnie. - dodał. Urszula nie pamiętała, aby ktoś kiedykolwiek wywarł na niej takie wrażenie, jak jej mąż w tej chwili. Nie wiedziała tylko, czy to dobrze czy źle. W tym właśnie momencie zdała sobie sprawę, że jej własny mąż ją przeraża. - Po jaką cholerę Cyganie mieliby włamywać się do twojej własnej apteki? - Nie "mieliby", tylko włamali się i zrobili to naprawdę dobrze – sprecyzował burmistrz Waren. - Użyli łomu, a mimo to alarm się nie włączył. Nie mam pojęcia w jaki sposób im się to udało. - Nie odpowiedziałeś, Urban! Kąciki ust burmistrza Warena wykrzywiły się w kąśliwym grymasie. 143 - Cyganie włamali się do mojej apteki, abym mógł wykorzystać to zajście przeciwko Drzewieckiemu. Chcę zrzucić na niego winę, rozumiesz? Znów ruch ogromnych piersi, tym razem w poziomie. Nie, nie rozumiała. Urban nie pamiętał już, kiedy ostatnio widział swoją żonę nagą, pewnie minęło już dobrych kilka lat, kiedy uprawiał z nią seks, ale miał nadzieję, że nigdy już nie zobaczy tych ogromnych sutków. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, że mógłby w ogóle dotknąć tych ogromnych, tłustych balonów. - Co mam zrobić, kiedy mnie zapyta o "Rynkową"? - zapytała po chwili milczenia ich właścicielka, patrząc na Urbana z mieszanką niedowierzania i szoku. Czasem wydawało jej się, że nie zna swojego męża, że to jakiś obcy człowiek, który wiele lat temu, w zasadzie z kompletnie nieznanych jej powodów, powiedział na ołtarzu sakramentalne "tak". - Jak to co?! Jeszcze pytasz? Czy ty masz w ogóle jakieś pojęcie o polityce? Masz iść w zaparte, twierdzić że Adam Drzewiecki, szurnięty noblista, profesor śmierć, zlecił swoim pracownikom włamanie się do apteki, bo brakowało mu dragów do narkotyzowania pacjentów w tej swojej cholernej klinice! - syknął Waren, pamiętając o Julicie McPay za dębowymi drzwiami. Nie mógł sobie pozwolić na krzyk, Pan Jezus upomniał go już w duchu, za to, że nie zachowuje dyskrecji w tak istotnych dla miasta sprawach. Poza tym nie powinien się denerwować. Jego pikawa nie była ostatnio w najlepszym stanie, doktor mówił mu coś o nadciśnieniu tętniczym. - A jeśli Drzewiecki cię pozwie? – zapytała Urszula. - Przecież, to nie on włamał się do apteki, tak? - Nie doceniasz mnie - ocenił burmistrz Waren. - Artykuł nie mówi jednoznacznie o Drzewieckim. Nie może mnie pozwać, bo nie ma za co. A ja i William Rowen nie dość, że nadal jesteśmy w posiadaniu tych lekarstw, to jeszcze dostaniemy pieniądze z ubezpieczenia od kradzieży. Równowartość skradzionego towaru plus dwadzieścia pięć procent! - dodał z dumą. Rozsiadł się wygodnie w fotelu. Rola burmistrza jest niezwykle trudną rolą, ale on wiedział, że spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność. Liczy się miasto, liczą się jego Sarbinowe Doły. Niestety czasem, gdy nie dało się rozwiązać sprawy prawą stroną, trzeba było pojechać lewą. Wiedział o tym doskonale i to stanowiło jego największą siłę. - No dobrze - skwitowała gruba Waren. - Myślę, że sobie poradzę, ale... Mąż uniósł brwi. 144 - "Myślę"? - powtórzył. - Nie myśl! Od myślenia są w tym mieście takie jednostki jak ja! Wykonaj swoje zadanie najlepiej jak potrafisz, to wszystko. Nie skomentowała. - Co chciałaś powiedzieć? - zapytał wreszcie burmistrz, widząc że coś gryzie jego żonę. Poza tym bardzo chciał, żeby już sobie poszła, miał ochotę trochę się podroczyć ze swoją sekretareczką. Wpadła mu w oko, może nie powinien przyjmować jej na to stanowisko tylko dlatego, że była śliczniutka i młodziutka, ale bądźmy szczerzy, który prezes wielkiej firmy nie lubi od czasu do czasu popatrzeć sobie na opięte w żakiecik młode ciałko swojej asystentki, ot tak, aby trochę się rozluźnić? Urszula Waren wahała się chwilę, a wreszcie wypaliła: - Może by zmiękczyć trochę Maussa przed wywiadem? - To znaczy? - To znaczy... - znów się zawahała, aż wreszcie ubrała swą myśl w odpowiednie słowa. - Biblia mówi „oko za oko”, tak? Mauss mnie ośmieszył, ośmieszył nas, ośmieszył twój urząd. Może byśmy tak odpłacili mu się pięknym za nadobne? - Mów dalej. - Te twoje leki z "Rynkowej". Masz je w dalszym ciągu, tak? A Mauss pije herbatę hektolitrami… Przytaknął. I momentalnie zrozumiał. - Niezbyt często, ale jak się postarasz, potrafisz być całkiem pomysłowa - pochwalił żonę burmistrz. - Zrozumiałem twój plan, rozważę to. A teraz wyjdź. - dodał swoim najbardziej oschłym tonem. - Mam tonę papierów do przejrzenia. Urszula chciała jeszcze coś powiedzieć, nienawidziła kiedy mąż zbywa ją swoją urzędniczą gadaniną. Mimo to zagryzła wargi, znów obróciła się na pięcie i wyszła nie zamykając za sobą drzwi. Urban Waren odczekał chwilę, po czym wstał z ogromnego fotela i przeszedł do pomieszczenia po drugiej stronie dębowych wrót. Spojrzał na Julitę, która właśnie grzebała w segregatorach leżących na najniższej półce regału, prawie przy samej ziemi. Jej tyłek wyglądał jak pierdolona formuła jeden. - Julita, pozwól do mnie na chwilę. Chciałbym porozmawiać o twojej karierze w ratuszu. - powiedział burmistrz. 145 12. Nauczyciel Feliks Pat zamieszkujący jedyny wolnostojący dom, w otoczeniu szeregowej zabudowy Łęgów Golgockich zjadł już swoje ukochane spaghetti, popijając dla smaku wyborną bułgarską karkanę. Podziękował Bogu za wspaniały posiłek, a następnie, zgodnie z codziennym rytuałem, wziął prysznic i rozsiadł się na kanapie przed telewizorem, czekając na sen. Ten jednak nie chciał nadejść, a Psor zaczął zastanawiać się, czy aby na pewno o niczym nie zapomniał. Jego dość przyziemnej natury problem z bezsennością wprowadził go w uzależnienie od proszków nasennych, które wtłaczał z siebie nie bez wyrzutów sumienia dzień w dzień, przez dwa długie lata swojego życia. Pigułki. To takie dziecinne. Uświadamiając sobie, jak wielkie spustoszenie sieją te malutkie wyroby szwajcarskich koncernów farmaceutycznych (zamknięte w doustnych kapsułkach w przyjemnym zielonym kolorze) w jego życiu, z dnia na dzień odstawił odurzające go proszki. Licząc dzień dzisiejszy w całości, był czysty od miesiąca i czterech dni. Bez większych komplikacji! - co stwierdzał ze zdumieniem. Dzisiejszego wieczora jego problemy ze snem najwyraźniej powróciły. I choć nie chciał dopuścić tej myśli do głosu za wszelką cenę, w końcu pomyślał tą jedną nieśmiałą myśl, że może mógłby odstąpić od zasady tylko dziś wieczór i pozbyć się swoich kłopotów łykając jedną jedyną pigułkę. Ukrył dwie czy trzy w kuchennej szufladzie, pod zlewem, z tego samego powodu, dla którego alkoholicy stawiają sobie na półce nienapoczętą butelkę whiskey - aby ćwiczyć silną wolę. - Bzdura - mruknął cicho, lecz jednak na głos. – Nawet o tym nie myśl. Toż to czysta hipokryzja! Myśl o zażyciu pigułki, której tak się obawiał, gdy wreszcie doszła do pełnego wymiaru jego świadomości, wydała mu się tak oczywista, jak gdyby był w stanie poświęcić miesiąc i cztery dni swojego niećpania w imię kilkuset minut spokojnego, choć sztucznie utrzymywanego snu. Z drugiej strony, nie było jeszcze tak późno, być może uda mu się zasnąć bez wspomagaczy i przespać choć kilka godzin, tak żeby jutrzejszego dnia móc wstać bez problemów i tego cholernego uczucia piasku pod powiekami. Jak na razie pigułka, jedna, druga i trzecia, spoczywają bezpieczne w szufladzie, skryte przed światłem i osądzającymi spojrzeniami. 146 13. Rynek, jak wszystkie rynki świata, był to brukowany plac z budynkami po wszystkich czterech stronach, nazywanymi fachowo "obiektami użyteczności publicznej". Mieścił się tu zakład fryzjerski, apteka, pralnia chemiczna, bank oraz przychodnia lekarska . To nie wszystko. Jakiś czas temu, obok pomalowanego na wiśniowo zakładu fryzjerskiego "Bella", prowadzonego przez starą pannę Stellę Janis, wyrósł kolejny sklep spożywczo-monopolowy „WYKWINT” prowadzony przez pracowników holendra, Vincenta van Hogena. Był to blaszany budynek we flagowych barwach firmy, to znaczy w zielonym i żółtym. Przerażająco szpetna kombinacja. Kilkanaście metrów dalej, na wschód od sklepu, Stella Janis prowadziła swój mikroskopijnych rozmiarów, damsko-męski zakład fryzjerski, w którym niemożliwe było wysiedzenie w ciszy choć pół minuty - fryzjerka miała zadziwiający dar do wciągania ludzi w rozmowę, i choć najczęściej były to niewiele warte plotki o niezaspokojonych żonach i niewiernych mężach, trzeba było przyznać tej kobiecie, że o mieszkańcach Golgoty wie chyba więcej od samego księdza. Na rynku nie było bezpiecznie. Wieczorem, gdy zapadła ciemność, podejrzane typy wychodziły z sobie tylko znanych kryjówek, jak na swoje. Mieszkańcom nie podobało się to, co wyprawia się na rynku, na ich cholernym rynku. Chcieli poczuć się bezpieczniej. A burmistrz zamierzał im to dać. Sam miał bowiem problemy związane z tym reprezentacyjnym miejscem. Mieszcząca się tutaj apteka „Rynkowa” nie przynosiła tyle pieniędzy ile zakładali współwłaściciele, Urban Waren i William Rowen, kilka lat temu, siedząc wspólnie nad excelowskimi tabelkami. Było gorzej niż źle, Urban sam nie wiedział jak do tego doszło, ale znaleźli się nad finansową przepaścią. Wtedy burmistrz Waren wpadł na pomysł. Dodał dwa do dwóch, połączył odpowiednie sznurki i wreszcie znalazł rozwiązanie całej sytuacji. Z całego serca pragnął wykurzyć znienawidzonego Drzewieckiego z Golgoty – to jedno. Równie serdecznie pragnął wygnać z miasteczka, które uważał przecież za swoją własność, stacjonujących Amerykanów – to drugie. Poza tym przydałoby się trochę pieniędzy, prywatne konto Urbana Warena domagało się kasy w trybie pilnym. Urban Waren powiedział prawdę swojej żonie, zanim wyrzucił ją ze swojego gabinetu, aby móc w spokoju podwalać się do pięknej Julity McPay. Burmistrz Golgoty faktycznie zlecił Cyganom włamanie się do budynku apteki i kradzież leków. - Macie to zrobić tak, żeby nikt, ale to kurwa nikt, nie zauważył ani jednego z was – tłumaczył im na spotkaniu, które odbyło się w miejscu, w którym podejmowane są 147 wszystkie brudne decyzje polityczne świata – w lesie. Światła audi a8 należącego do burmistrza oświetlały sylwetki rosłych cyganów, kiedy tłumaczył im co i jak. Nie przepadał za takimi spotkaniami, szczerze mówiąc bał się tych ludzi, ale co zrobić – liczy się dobro miasta, prawda? Święta prawda. Kiedy już było po wszystkim, a włamanie zostało dokonane, burmistrz Waren musiał przyznać, że Cyganie wykonali swoją robotę pierwszorzędnie. Zero świadków, zniszczone drzwi wejściowe, wyczyszczona kasa i zaginione niebezpieczne leki. Pierwszorzędna robota! Następnego dnia po włamaniu, młoda dziewczyna, pracownica apteki odpowiedzialna za włączenie alarmu i prawidłowe zamknięcie lokalu straciła pracę w trybie dyscyplinarnym. To znaczy usłyszała "wypierdalaj stąd w te pędy!" od starego aptekarza i pobiegła z płaczem do domu. A Urban Waren nie zrobił nic, aby pomóc biednej dziewczynie, która przez długie lata po tym wydarzeniu, nie mogła znaleźć żadnej porządnej pracy i utrzymać siebie i swojego małego synka. Oto artykuł opublikowany w regionalnym czasopiśmie „Pascha”: 148 WYDANIE SPECJALNE ZAGINĘŁY NIEBEZPIECZNE LEKI: MOFRINA I KODEINA na ulicach GOLGOTY! W nocy z wtorku na środę miejscowość Sarbinowe Doły była świadkiem wyjątkowo bezczelnej, zuchwałej kradzieży z włamaniem, dokonanej w Aptece Rynkowej. Burmistrz Waren, będący współwłaścicielem apteki przy rynku, postanowił podzielić się z lokalną społecznością Golgoty niewesołymi informacjami: „W związku z będącym w toku śledztwem ustalono, że w wyniku rabunku dokonanego w nocy z wtorku na środę, około godzin od drugiej do czwartej, rozpłynęły się w powietrzu niezwykle niebezpieczne dla zdrowia silne w działaniu substancje farmaceutyczne, m.in. silne tabletki przeciwbólowe i przeciwkaszlowe, mające co przyznaję z bólem, niepożądane w przypadku nadużycia właściwości narkotyzujące” – tłumaczy Urban Waren. Wartość utraconych leków szacuje się na około dwadzieścia tysięcy złotych, oprócz gotówki z kasy fiskalnej i pomieszczenia socjalnego zaginęły przede wszystkim leki na tzw. różową receptę, czyli takie zawierające morfinę, efedrynę, metadon, albo laboratoryjną kodeinę. „Przypominam, że nie może być mowy o naruszeniu, bądź złamaniu jakichkolwiek przepisów dotyczących składowania leków. Apteka była zabezpieczona poprawnie. Wszyscy wiemy, kto zyskałby najbardziej na narkotycznych w swoim działaniu lekarstwach, wszak znamy osobę, która od wielu lat narkotyzuje swoich pacjentów, wmawiając im bezczelnie, że to terapia psychiatryczna.” Burmistrz Urban Waren, nie chce wypowiadać się na temat swoich prywatnych przypuszczeń dotyczących zuchwałego włamania: „Nie mamy żadnych jednoznacznych dowodów” – mówi. Nie wiadomo dlaczego w aptece nie włączył się alarm, jednak z całą pewnością doszło do włamania. Świadcza o tym dowody pozostawione na miejscu zdarzenia np. ślady po ciężkim narzędziu, prawdopodobnie łomie, który został porzucony już po złamaniu zabezpieczeń. Warto wspomnieć, że „Rynkowa” nie miała krat w oknach, jedynym elementem zwiększającym bezpieczeństwo były rolety antywłamaniowe. Istnieją także niepotwierdzone przypuszczenia o istnieniu dowodu jednoznacznie obciążającego winną osobę w sposób niepodważalny. O rozwoju sytuacji będziemy informować naszych Czytelników na bieżąco. 149 Tak właśnie było. Przynajmniej według Urbana Warena, który właśnie wychodzi z ratusza, pomimo kolejnego z trudem osiągniętego orgazmu, nadal myśląc o diablo pięknej dupie swojej asystentki. Przeszłość, wszystko przeszłość. Seks z Julitą był całkiem niezły, ale teraz czas na interesy. Rozprawi się z Drzewieckim, z amerykańcami i w ogóle z każdym, kto ośmielił mu się, kurwa, sprzeciwić. „Ostateczne rozwiązanie kwestii drzewieckiej” – tak nazywał to myślach. Burmistrz idzie w kierunku zakładu fryzjerskiego zlokalizowanego vis a vis budynku ratusza. Kto inny na pewno nie wpadłby, żeby rozpocząć całą akcję od wizyty u tej starej cipy, Stelli Janis. On tak. Dlatego był burmistrzem. 14. Urban Waren to człowiek czynu. A przynajmniej za takiego uwielbiał się uważać, zawsze i wszędzie dając ludziom rady na temat... innych ludzi. Nie przeszkodziło mu, że tabliczka na drzwiach zakładu fryzjerskiego oznajmiała wszem i wobec „ZAMKNIĘTE”. Zapukał w szybę raz, a potem jeszcze trzy razy, dużo szybciej i głośniej. Drzwi otworzyły się. - Ojej, pan burmistrz! Witam pana serdecznie! – rzekła Stella Janis, właścicielka zakładu. – Nie za późno na wizytę? - Nigdy nie jest za późno, kiedy chodzi o interesy miasta, Stello – odrzekł burmistrz łagodnie. – Wiem, że już zamknięte, ale czy mogłabyś doprowadzić włosy swojego burmistrza do porządku? - Oczywiście, panie burmistrzu – odrzekła Stella Janis. - I tak nie mam nic do roboty w domu. Ciach, ciach, ciach. Włosy spadały na podłogę. Stella pracowała nożyczkami w szaleńczym tempie. Burmistrz Waren był jej stałym klientem, a ona lubiła się tym chwalić przed innymi klientami. - Musisz wiedzieć, Stella, że twój zakład fryzjerski nie będzie przynosił żadnych zysków, jeżeli nie będzie miał akceptacji ze strony ratusza – powiedział, kiedy fryzjerka powiedziała mu, że pomału kończy już zajmować się strzyżeniem jego włosów. - To znaczy? - Ludzie chcą mieć pewność, że miasto akceptuje takie biznesy jak twój zakład rzekł do starej fryzjerki, kiedy ta po strzyżeniu jego siwej czupryny ściągała mu czarną płachtę z ramion. 150 - Co ma pan na myśli, panie burmistrzu? - zapytała naiwnie Stella, jak na pięćdziesięciolatkę cechując się swego rodzaju skrzywieniem emocjonalnym. Była osobą przesadnie ufną, choć nie wynikało to z głupoty, a jedynie z rozpaczliwej chęci udowodnienia sobie samej, że ludzie są dobrzy. Trafiła dzisiejszego wieczoru najgorzej jak mogła. - Czy twój lokal przynosi dochody? - zapytał retorycznie burmistrz. - Wie pan sam jak to jest... zawsze mogłoby być lepiej - westchnęła Stella. Polityk wstał z fotela fryzjerskiego, zwracając uwagę, by kępki jego własnych siwych włosów, leżące teraz na kafelkach podłogowych, nie przyczepiły mu się do garniturowych spodni, za które w stolicy zapłacił pięć stów. - I może być, moja droga! Słyszałaś o programie "Twoje miasto poleca"? - Nie. Było by w istocie dziwnym, graniczącym z paranormalnością zjawiskiem, lub zwyczajnym kłamstwem, gdyby fryzjerka odpowiedziała inaczej. Urban Waren wpadł na pomysł tego "programu" trzydzieści sekund temu. Ten pozornie niewiele znaczący, krótki dialog burmistrza z jedyną fryzjerką w okolicy, miał stać się początkiem najbardziej nieuczciwej kampanii wyborczej w historii miasteczka. Burmistrz Waren trzymał się swojego ratuszowego fotela tak kurczowo, jak gdyby siedział na mknącej w szalonym tempie kolejce górskiej bez żadnego zabezpieczenia. Oczywiście Waren, kochający siebie najbardziej na świecie w obłudny i fałszywy sposób, nie traktował swoich poczynań jako rozpaczliwej próby utrzymania stołka, tłumacząc swój niecny plan koniecznością utrzymania tonącego okrętu zwanym Golgotą, za wszelką cenę na wzburzonej powierzchni oceanu. Oczywiście widział siebie wyłącznie w roli kapitana, który jako jedyna osoba na świecie będzie w stanie pokierować tę zaszczurzoną golgocką łajbę na tylko jemu znane prądy morskie, zapewniające obfitość i dobrobyt dla całej jego załogi. Polityk wyszczerzył zęby w wyćwiczonym uśmiechu, który nie obejmował jednak jego lodowatych oczu. - To taki system wspierania lokalnych przedsiębiorców, moja kochana. Punkty usługowe, takie jak twój, mogą zacząć przynosić dużo większe zyski, jeżeli będą posiadały aprobatę władz miasta. - wyjaśnił, gładząc się po siwych, równiuteńko przystrzyżonych włosach zaczesanych do tyłu. - Oczywiście muszą przy tym spełniać pewne hmm... standardy, jednak nie sądzę, żeby był to jakikolwiek problem. Choć Stella nie odezwała się nawet słowem, jej ufny wyraz twarzy krzyczał wręcz "proszę mów dalej". 151 Urban Waren natychmiast to zauważył: - W skrócie chodzi o to, że umieszczamy w oknie witryny logo programu. powiedział burmistrz, myśląc o tym, że nikt w tym zapyziałym mieście nie może równać się z nim inteligencją. - Wtedy każdy przechodzący wie, że ma do czynienia z lokalem spełniającym wymogi władz. Wszystkie punkty opatrzone taką nalepką są dodatkowo promowane w wydawanej przez ratusz gazecie i na naszej stronie internetowej. - dodał fachowym tonem. Stella pokiwała głową. Wierzyła temu człowiekowi. - A ile będzie mnie to kosztować? - zapytała, w zasadzie nieświadomie zgadzając się na "wspaniały" pomysł burmistrza. - Niewiele. Możemy porozmawiać o tym później, ale w zasadzie nie ma o czym. - Rozumiem - odparła z zadowoleniem. Głosowała na tego człowieka, kiedy kandydował po raz pierwszy i nie dawała wiary plotkom, które pojawiały się w miasteczku na jego temat. Nie potrafiła przyjąć do świadomości że ten miły, trochę otyły pan, potrafiłby zdradzić swoją żonę z jakimś nieletnim kurwiszonem, albo urządzać libacje alkoholowe z prostytutkami, w pomieszczeniach ratusza. To po prostu nie mieściło jej się w głowie. Stella Janis naprawdę uważała, że Urban Waren jest dobry. A on był mistrzem w wykorzystywaniu takich naiwniaków jak ona. Za każdym razem, kiedy któraś z jej klientek i klientów starał się nawiązać z nią luźną rozmowę pod tytułem "gdyby nie ten cholerny Waren w miasteczku układałoby się wszystkim o wiele lepiej" wyraźnie zdenerwowana Stella zmieniała temat. Nie było to specjalnie trudnym zadaniem: wystarczyło tylko zamienić "cholernego Warena" na "pieprzonych Jankesów" albo "tego wariata psychiatrę zamieszkującego swoją willę na wzgórzu”, a każdy, bez wyjątku, godził się na zmianę obiektu swoich narzekań. Stella Janis nie mogła pozwolić na to, aby ktokolwiek obrażał jej ukochanego burmistrza i trzeba przyznać, że była bardzo wytrwała w swoich postanowieniach. Podczas dobiegającej końca pierwszej kadencji Urbana Warena ani razu nie zgrzeszyła myślą, ani słowem, przeciwko człowiekowi, którego tak szczerze podziwiała. Szkoda tylko, że była donosicielką. - Chętnie wezmę udział w tym programie, panie burmistrzu - rzekła, biorąc w dłonie miotłę i zgarniając na kupkę wszystkie włosy Warena. - To naprawdę doskonały pomysł. Czy inni również podzielają nasz entuzjazm? Waren wziął płaszcz z wieszaka i przywołał na twarz swój słynny uśmiech. 152 - Oczywiście - skłamał natychmiast. - To nie tak, moja kochana Stello, że ja muszę kogokolwiek prosić o to, aby zgodził się umieścić nalepkę na drzwiach. To nigdy by nie zadziałało. Stella kiwała głową bez chwili ustanku, a rozochocony jej entuzjazmem burmistrz dodał: - To działa w taki sposób, że porządni obywatele Golgoty, ludzie przedsiębiorczy i prawowici sami proszą mnie o to, aby móc przystąpić do tego wspaniałego programu. A komisja przybywa na zgłoszone miejsce, dokonuje kontroli obiektu i sprawdza jej zgodność z naszymi standardami! Burmistrz Waren wyraźnie się rozkręcił, podniecony dodał więc: - Moglibyśmy wiele zrobić dla twojego zakładu. Promocja i reklama! Zaufanie i niskie ceny usług dla stałych klientów! Można by też pomyśleć o małym remonciku w przyszłości... – rozpędził się, wabiąc ją jak rybę przynętą. - To wspaniały pomysł! – usłyszał jej rozanielony głos. - W istocie – przytaknął. Uśmiech nie schodził z jego twarzy. - A jakie kryteria muszę spełniać, panie burmistrzu? Bo na pewno są jakieś kryteria prawda? Kryteria. Oczywiście. - Przede wszystkim lojalność wobec władz, nie ukrywałem tego nigdy. My podrapiemy ciebie, ty podrapiesz nas. Tak to działa w każdym mieście, małej mieścinie i ogromnej metropolii. Słyszałaś o włamaniu do apteki? – zmienił nagle temat. - Owszem. Czytałam o tym w gazecie. Burmistrz rozszerzył uśmiech. No jasne, że czytałaś. - Straszne, że w tak pięknym mieście zdarzają się cały czas przypadki takie jak ten orzekł burmistrz Golgoty. - Nie powinno tak być, naprawdę nie powinno... - Bardzo pan przeżywa to włamanie? - spytała z troską. W ogóle, kurwa. W ogóle. - Wszyscy wiedzą, że apteka należy do mnie. No i do Williama - powiedział szybko burmistrz, nie wypowiadając swoich myśli na głos. – Odbieram to jako osobisty atak. Między nami mówiąc, Stello, wątpię, żeby włamania dokonał ktokolwiek spoza naszego małego miasteczka... - dorzucił aluzję. - Ma pan na myśli tego potwora, Drzewieckiego? Jezu, ta kobieta jest subtelna jak pięść w dupie. - Nie mam przeciwko temu człowiekowi żadnych dowodów, moja droga. Jeszcze nie - wybrnął Waren. - Ale ten człowiek nie powinien mieszkać w naszym miasteczku... co 153 to, to nie! Kliniki, jednostki wojskowe, morderstwa... Na pewno zauważyłaś, że gdy pojawił się w Golgocie kilkanaście lat temu, od tego czasu sporo się tu pozmieniało. Pokiwała głową z niezadowoleniem. - Amerykanie... - westchnęła. - To przez Drzewieckiego tu są, prawda? To przez niego wybudowali tą dziwną jednostkę wojskową na wzgórzu. Czują się tu jak u siebie. Panoszą się po mieście, wprowadzają swoje dziwne obyczaje i porządki. Te ich głośno krzyczane "fucki" i "shity"... Proszę sobie wyobrazić, panie burmistrzu, że w ostatnią sobotę widziałam, jak dwóch z nich pobiło się tu, na rynku, z moim dobrym sąsiadem, starym Eugeniuszem Osękowskim. Tylko dlatego, że coś do nich krzyczał! A oni, nie przebierając w słowach, po prostu zaczęli go okładać pięściami! Pobiegłam na miejsce natychmiast, nawet nie zamknęłam zakładu! - stara panna dopiero zaczynała swoją przemowę. - I wie pan co mi powiedzieli? Że ten człowiek stanowi zagrożenie! Że nie wolno zakłócać spokoju, a oni się bronili, bo Eugeniusz Osękowski groził im bronią! Stary Gienek! Bronią! Pan sobie wyobraża? Prędzej zostałabym, panie Jezu przebacz mi, cholerną burdelmamą, niż ten człowiek dotknąłby jakiejś broni! Burmistrz Waren słyszał o całym zajściu. Był dobrze poinformowanym człowiekiem, miał swoje sposoby na to, żeby wiedzieć o wszystkim, co mogło okazać się przydatne w przyszłości. Dlatego to on sprawował władzę, a nie ktokolwiek inny. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie było tak, jak opisywała to Stella Janis. Stary Eugeniusz Osękowski był, z tego co słyszał Urban Waren, po paru głębszych, nie był też sam, bo w towarzystwie największego menela w wiosce Gerarda Kepplera. Pijani w sztok darli ryja na cały rynek. Osękowski, na co dzień prawowity i spokojny obywatel miasteczka, po alkoholu krzykacz i awanturnik, krzyczał, że amerykanie powinni wypierdalać czym prędzej do swojego kraju, zanim mieszkańcy Golgoty, dumni Polacy, naprawdę się wkurwią, wezmą sprawy w swoje ręce i zrobią tu porządek. "Wtedy skończy się zabawa, tak jak skończył się wasz pierdolony Wietnam, bambusy!" – krzyczał pijany starzec. Po czym (burmistrz nie mógł w to uwierzyć, choć komendant Hauptmann zaklinał się, że to prawda) Osękowski wyciągnął gnata, zwykłą gazówkę, jaką można zamówić w Internecie za stówę, no może stówę pięćdziesiąt, i zaczął nią wymachiwać przed nosem przeczulonym na punkcie terroryzmu Amerykanom. - I co teraz, czarne żołnierzyki?! – krzyczał, machając pistoletem w powietrzu. – Powiedziałem już raz, spierdalać mi w podskokach, ale już! To mogło wkurwić czarnoskórych żołnierzy, naprawdę mogło, Urban Waren doskonale to rozumiał. Amerykanie stacjonujący w Golgocie mieli odgórnie ustalone prawo do wolnego od służby, a nikt nie chce wysłuchiwać takich przepełnionych 154 rasistowską nienawiścią bzdur w sobotni wieczór. Wpierdol był więc oczywistością, przynajmniej według burmistrza. Oczywiście nie powiedział tego na głos, tylko uśmiechnął się dobrotliwie. - Stello, moja droga Stello... masz oczywiście rację. To skandal, że amerykanie pobili twojego biednego sąsiada. Porozmawiam z nim. Podjąłem już odpowiednie kroki, żeby takie sytuacje nie miały miejsca w przyszłości… - to było kłamstwo - …ale obawiam się, że moja władza również ma swoje granice... - to była akurat prawda. - Mógłby pan burmistrz coś z tym zrobić? Naprawdę? - oczy starej panny rozszerzyły się z uwielbienia. - Nie ma problemu. Liczy się dobro naszego miasteczka - odparł natychmiast Waren, odruchowo dotykając malutkiego herbu miasta na klapie marynarki. - Być może Eugeniusz Osękowski troszkę przesadził w swojej dosadności... - spojrzał kontrolnie w twarz Stelli Janis, jednak nie dostrzegł w nich niczego niepokojącego, więc kontynuował: - ...ale nie może być tak, że Amerykanie, którzy są tu przecież naszymi gośćmi, naruszają nietykalność osobistą naszego obywatela! To nie Afganistan, do ciężkiej cholery! - dodał wojowniczo. - Dokładnie! To samo mówił mi później pan Osękowski. Pobić człowieka za słowa prawdy... do czego to doszło! - Obiecuję ci, że to się wkrótce skończy, Stello - powiedział burmistrz. - Nie może być tak, że z powodu jednego człowieka, Adama Drzewieckiego, który realizuje swoje szaleńcze idee w klinice na wzgórzu, pojawiają się w naszym miasteczku okupanci, którzy, pod pretekstem wprowadzenia stabilności, tłuką naszych obywateli na środku rynku! - Co pan proponuje? - zapytała Stella. Cholernie dobre pytanie. Urban Waren nie zawahał się nawet przez pół sekundy. Był przecież politykiem. - Wykurzymy stąd Amerykanów i Drzewieckiego, niech sobie prowadzą te swoje, psiakrew, eksperymenty gdzie indziej. Jeśli rada miejska podzieli moje zdanie, zwiększę uprawnienia golgockich policjantów – wyjaśnił. - Ten człowiek, Adam Drzewiecki, nie może być ponad prawem! Nie może być tak, że znajdują u niego pod domem dwa ciała, a on, po krótkim przesłuchaniu, wychodzi sobie na wolność i wraca do domu! Ciała Alice Davies i tego biednego Roma nie zdążyły jeszcze ostygnąć, a ten, psiamać, profesor oświadcza, że jest niewinny i nie ma z tą sprawą nic wspólnego! - A może... a może faktycznie to pomyłka? Teoretycznie go oczyścili ze wszystkich zarzutów, prawda? – zapytała nieśmiało Stella. - …panie burmistrzu. - dodała natychmiast, widząc jadowitą nienawiść w oczach swojego idola. 155 Nie wiedziała, czy człowiek z którym rozmawia, faktycznie ma możliwość zwiększenia uprawnień policjantów, których szczerze powiedziawszy, nikt w Golgocie nie darzył szczególnym zaufaniem, ale wiedziała, że Urban Waren nie żartuje. To było widać w jego kąśliwym spojrzeniu. - Twierdzisz, że Adam Drzewiecki, człowiek, który sprowadził nieszczęście na nasze miasto, który przyprowadził tu lejących naszych obywateli okupantów, który zabił osobiście, albo i nie osobiście, dwie osoby i bezczelnie wyrzucił zwłoki, jak worki ze śmieciami pod swoją posesją, jest niewinny? – zapytał retorycznie Waren. - Ja… - Zajrzyj do gazet, Stello! On włamał mi się do apteki, kradnąc leki! On włamał się do Golgoty! - brzmiało to tak patetycznie, że Stella już nie miała żadnych wątpliwości, Drzewiecki na pewno jest potwornym Doktorem Śmierć i zasługuje co najmniej na spalenie na stosie. - Tak, panie burmistrzu. Przepraszam - odparła natychmiast. Urban Waren uśmiechnął się w duchu. Co za idiotka. Wiedział, że stara panna, wieczna dziewica, zacznie gadać o wszystkim co mówił, z każdym, dosłownie z każdym klientem, jaki się u niej pojawi przez najbliższe tygodnie. Będzie kłapać dziobem bez ustanku, a ludzie będą słuchać z zaciekawieniem. I nienawidzić Drzewieckiego, jego kliniki i Amerykanów jeszcze bardziej niż do tej pory. Dokładnie tego oczekiwał. Pożegnał się ze Stellą kiwnięciem ręki, gdy wychodził z „Belli”, a dzwoneczek zawieszony nad drzwiami zadzwonił wesoło, powiedział na odchodne: - Zrobimy coś z tym całym profesorem Drzewieckim, kochana. Zrobimy porządek z Amerykanami. Jedyne czego oczekuję w zamian to pełnego poparcia. Po czym wyszedł, zostawiając rozanieloną Stellę samą, a ona jeszcze długo marzyła o tym, żeby kiedyś spotkać takiego mężczyznę jak ten wspaniały człowiek i ożenić się z kimś takim pewnego dnia. 15. Kolorowa toyota hilux, przyozdobiona za pomocą farby w sprayu w egzotyczne ornamenty mknęła po szosie nie zważając na dziury i przepisy drogowe. Dwie osoby w szoferce, kilka na pace. Pickup Romów. Łatwa zdobycz dla każdego policjanta drogówki, prawda? Jednym z ludzi, którzy wiedzieli jak jest w Golgocie naprawdę był stary Cygan. Tak… ten człowiek od wielu lat zdawał się wiedzieć coś, czego my, zwykli śmiertelnicy, nie mieliśmy okazji dostrzec. 156 Stary wyczuwał pewne rzeczy, tak jak koty, które wyczuwają ból głowy i starając się pomóc, ładując się na obolałą łepetynę, czasem ku krzykliwym protestom swoich właścicieli. Czym była ta jego dziwna zdolność do wyczuwania różnych rzeczy? Tego nie wiedział. Nigdy o to nie prosił, nigdy się tego nie uczył, ani nie starał się zwiększyć tej tajemniczej mocy. Nie przekazano mu tej wielkiej energii z dziada pradziada. Po prostu odkąd pamiętał, potrafił coś, czego nie potrafili inni, wiedział o rzeczach o których teoretycznie nie miał prawa wiedzieć, czasem słabiej jak gdyby próbował czytać książkę przy bardzo słabym świetle, a czasem lepiej, jak gdyby ktoś szeptał mu wszystko do ucha. Było tak od niepamiętnych czasów, a warto wspomnieć, że stary Cygan żył już sto dwadzieścia lat. To właśnie ta tajemnicza zdolność pomagała mu przez całe życie, choć starzec musiał przyznać, że czasem, gdy ognisko zgasło, a on siedział na pieńku, jeszcze przez długie godziny pykając tytoń z drewnianej fajki, modlił się do sobie tylko znanych bóstw, aby zdjęli z niego piętno i pozwolili mu odczuwać świat, tak jak odczuwają go inni ludzie. Ale bogowie nie słuchali. Stary nie miał jednego imienia, ale wszyscy mówili na niego po prostu Bogur. Wyglądał dokładnie tak jak człowiek, który osiągnął magiczny pułap stu przeżytych wiosen, a potem, jak gdyby nigdy nic, przeżył jeszcze dwie dekady. Jego pomarszczona twarz była coraz częściej wykrzywiona bolesnym grymasem, i trudno mu się dziwić, od czterdziestu ośmiu lat odczuwał bóle reumatyczne w okolicach krzyża, miał też problemy z jedzeniem, ponieważ nie miał zębów. Bogur nie modlił się o śmierć, przeciwnie, był zdania, że choćby miał żyć jeszcze drugie sto dwadzieścia lat, a wszystkie jego członki już do reszty wykrzywi artretyzm, będzie przeżywał każdy dzień z wdzięcznością. Oprócz Bogura, siedziały na pace jeszcze cztery osoby: młodszy brat starego Cygana, osiemdziesięcioośmioletni Mahurb, jego równie wiekowa żona, oraz dwójka dzieci: nastoletni wnuczek Ramon, oraz Gaheba w wieku przedszkolnym. - Patrz, Ramon, patrz! - mówi Gaheba, wskazując palcem na zataczającego się przy drodze pijaka, Gerarda Kepplera. Ten słyszy dźwięk dieslowskiego silnika, obraca się, omal się przy tym nie wywracając i pomimo wypitego litra wódy macha do nich przyjaźnie ręką. Gaheba i Ramon również do niego machają. Kierowca wesoło trąbi klaksonem. Jego imienia studwudziestoletni Bogur nigdy nie mógł zapamiętać, ale brzmiało podobnie do słowa Farmen... czy jakoś tak, zresztą pies to wąchał. Bogur nie przepadał za tym rozwrzeszczanym młodzieńcem, był zdania, że prowadzi toyotę jak wariat, 157 niepotrzebnie zwracając uwagę na ich obecność w Sarbinowych Dołach. W wieku stu dwudziestu lat człowiek cichnie i zdaje sobie sprawę, że im mniej go na świecie, tym lepiej. Poza tym byli w żałobie. Stracili ukochanego Harima, członka ich rodziny, który pracował dla Adama Drzewieckiego, i którego Drzewiecki najwyraźniej zabił z zimną krwią, podobnie jak zabił jeszcze jedną osobę, której nazwiska Bogur nie pamiętał, ale chyba brzmiało jak amerykańskie imię Dave. I tak już nieźle namieszaliśmy w Golgocie, pomyślał Bogur, patrząc w ciemność. Od jakiegoś czasu trzy sprawy nie dawały mu spokoju. Pierwsza sprawa, ich obozowisko przy drodze numer 5, było określane przez Polaków słowem, którego znaczenia Bogur nie bardzo rozumiał, ale brzmiało ono "nielegalne". - Nie wolno rozbijać obozowisk przy drogach, nie wolno! - mówił do nich komendant Hauptmann grożąc palcem i zapewniając, że rozniesie ich barakowozy w trzy dupy, jeśli natychmiast się nie wyniosą z miasta. Ale oni nie posłuchali. I słusznie, pomyślał Bogur. W momencie, kiedy przybył do nich z dziwną propozycją ten grubas, burmistrz miasteczka, wszystko się zmieniło. To była druga sprawa, ta która powodowała u Bogura bezsenność. Nie mógł zrozumieć czemu, ale obiecał sobie, że zanim wreszcie umrze, dotrze do sedna sprawy i przeprosi swoje bóstwa, jeśli popełnił grzech. - Powiem krótko. Trzeba się włamać w jedno miejsce. - rzekł gruby w skórzanej marynarce, tak jak gdyby rodzina Bogura już była jego własnością. Światła jego czarnej limuzyny oświetlała nie jego, lecz ich, stojących naprzeciw. Zupełnie jak podczas przesłuchania. - Trzeba, mówisz? - roześmiał się Bogur, mimo ogromnej chęci, nie mrużąc oczu w blasku reflektorów. - Coś ci się pomyliło! Wydaje ci się, z tego co słyszę, że możesz wydawać nam rozkazy, ale tak nie jest, polityku. Kim jesteś, że masz czelność mówić mi co mamy robić? - Burmistrzem - odparł grubas. - I nie wydaję wam rozkazów, tylko proponuję pracę. Uczciwą pracę, za uczciwe pieniądze. Bogur wykrzywił wtedy pomarszoną twarz. - Być może sądzisz, że jesteśmy oprychami, których możesz sobie wynająć do brudnej roboty, polityku. Jeśli tak, istnieje w waszym języku takie słowo, którego teraz z chęcią użyję. Wypierdalaj stąd i to szybko, zanim stracę cierpliwość. 158 A grubas, jeżeli to w ogóle możliwe, roześmiał się. Był to jednak nieszczery śmiech i Bogur od razu się na nim poznał. Ten człowiek jest jak żmija, pomyślał wtedy stary Cygan. - Robota jest uczciwa, bo miejsce, do którego trzeba się włamać należy do mnie. rzekł wreszcie, gdy skończył zanosić się teatralnym śmiechem. - Do ciebie? - powtórzył Bogur. - Owszem, do mnie. To moja apteka na rynku. Chodzi o to, aby wrobić kogoś w to włamanie. - Kogo? - Człowieka, który zabił waszego brata. I moją przyjaciółkę, Alice Davies, żonę tutejszego pastora. - Adam Drzewiecki... - wycedził Bogur z ogromną nienawiścią w głosie. - Ten syn kurwy. Zostawił ciało Harima pod płotem, jak śmiecia, choć Harim robił dla niego dobrą robotę. - Taaak, no właśnie, właśnie. Widzę, że czytacie gazety. To jak będzie? - zapytał grubas, wyciągając ogromnych rozmiarów portfel. Wtedy Bogur zaczął na poważnie rozważać jego propozycję, aż wreszcie się zgodził. Zgodził się, choć nie miał pewności, że grubas nie kombinuje czegoś więcej, niż im powiedział, a wydawało mu się niemal na pewno, że tak mogło być. Nie wiedział tego na pewno, ale cicho podejrzewał. I nie posłuchał głosu serca, pierwszy raz odkąd pamiętał. To właśnie była trzecia, najgorsza sprawa. Toyota wjechała na teren obozowiska na wzgórzu. Gdyby nie zmrok, rozciągałaby się stąd wspaniała panorama całych Sarbinowych Dołów. Miasteczko pogrążało się w ciemności. 159 Rozdział VII Ars magica „To jest nowa prawda, a to stare kłamstwa, to mały karabin, a to wielki czołg, to jest zgniła nerka, a to był kiedyś mózg” ~ Piosenka Łysiny Lenina – „Wyliczanka”. 26 września, dziewiąta wieczór. Willa profesora Drzewieckiego 1. N azywam się Jack Burnfield. Jestem dziennikarzem, historykiem, swego czasu byłem nawet całkiem niezłym, choć średnio legalnym wykładowcą. Robię co mogę, żeby zrozumieć co jest nie tak z tym dziwnym, polskim miasteczkiem. Nie wiem jednak, czym tak naprawdę jest miejscowość Sarbinowe Doły. Czy to po prostu kolejna zabita dechami dziura, o której Bóg zapomniał już dawno temu? Nie jest tak, że miasteczko jest po prostu sumą wszystkich jego złych mieszkańców, których, jak na złość, znalazło się w tym miejscu ponadprzeciętnie dużo? Jako dziennikarz, przybyły tu przed kilkoma godzinami, na pewno chciałbym poznać prawdę o tym cholernym miejscu. To moja druga natura. Po prostu wiedzieć. 160 Chociaż, z drugiej strony, wydaje mi się, że nie chciałbym poznać całej prawdy od razu… coś czuję, że miasto-prostytutka zemściłoby się na mnie, za odkrywanie wszystkich tajemnic podczas jednego wystąpienia. Myślę, że jak do tej pory, choć nie poznałem nawet jego mieszkańców, panujących tu obyczajów, a jedynie odczuwając na własnej skórze cuchnącą stęchlizną atmosferę, mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że moje pierwsze wrażenie o Golgocie było co najmniej niepokojące. Spotkałem się z profesorem w jego willi. Zasiedliśmy przed kominkiem i odbyliśmy całkiem miłą pogawędkę zapoznawczą. Ale ja chciałem więcej, oczekiwałem konkretów. - Zakochałem się w mojej żonie przez sen – powiedział Drzewiecki, kiedy staliśmy na potężnym balkonie, a on palił kolejnego, chyba już czwartego, diaruma. Milczałem. Za nami, wewnątrz ogromnego pokoju ogień trzaskał w kominku w najlepsze. Nie było jednak nic wesołego w tym trzaskaniu. Było ono niemalże przygnebiające. Po obrzuceniu się wszystkimi grzecznościami, dało się odczuć wiszący w powietrzu ferment. Panowała niezręczna cisza. Po zapaleniu przez profesora kolejnego wiśniowego diaruma, miło pachnący dym odlatywał szybko na zachód, niesiony przez wzmagający się wicher. Noblista zaciągnął się mocno, a dym wylatywał z jego ust gdy wreszcie znów przemówił: – Nie chodzi mi o próżny sentymentalizm. Wiem, że nie to jest przedmiotem tej rozmowy. Przechodząc, bez zbędnych wstępów, do gołych faktów… czy zna pan pojęcie świadomego snu? Zaprzeczyłem zdziwiony. - Operując samą definicją, to przejęcie kontroli nad snem, zdanie sobie sprawy ze stanu śnienia – oznajmił Drzewiecki, strzepując popiół za balustradę, po czym wyjaśnił: Śniąc bez takiej świadomości, nasza podświadomość sama kreuje scenariusze. Czyli uczestniczymy w śnie, jak w reżyserowanym filmie. Opanowanie sztuki świadomego śnienia pozwala nam na to, że sami stajemy się zdolni do przejęcia kontroli nad śnioną rzeczywistością. Przyznam, że z lekka eteryczno-sekciarska gadanina Drzewieckiego trochę mnie zaskoczyła. Pozwoliłem mu jednak kontynuować swój wywód, licząc, że prędzej czy później sam odpowie na zadane przeze mnie pytania. Absolutnie nic nie było dla mnie jasne. - Mówi mi pan o tym w kontekście...? – zapytałem niezręcznie. 161 Przechylił głowę do przodu i spojrzał z wyrozumiałością. Wyglądało to tak że broda stykała mu się z okolicami mostka, jakby chciał przez chwilę powiedzieć mi: „pokombinuj trochę!”. Gdy naukowiec spoglądał tak na mnie niewzruszonymi oczami, sprawiał wrażenie człowieka rozważnego i zawsze opanowanego. Nie wiedziałem, że tego eleganckiego człowieka poznam głównie ze skrzętnie ukrywanej, szalonej strony, o czym miałam się już wkrótce boleśnie przekonać. I to na własne życzenie. - Panie Drzewiecki? – powiedziałem, chociaż w sumie to chyba ja powinienem powiedzieć coś mądrego. Noblista w garniturze w prążki spoglądał w zadumie na tonące w mroku wzgórza. Nie był rozczarowany, a jednak dumał przez chwilę, pozostawiając ciszy jeszcze kilka chwil życia. Wreszcie zebrał myśli w całość i odezwał się: - Otóż widzi pan, wszyscy śnimy co noc. Każda osoba na świecie. Co dwanaście-czternaście godzin – powiedział spokojnie, a wiatr rozwiewał jego siwe włosy. - Może się panu wydawać, że śni pani kilka razy na miesiąc, może nawet raz na rok, jednak w istocie jest inaczej. Myślę, że z dużą dozą prawdopodobieństwa, nie pamięta pan, o czym śnił dziś w nocy, prawda? „O stu pięćdziesięciu gramach kokainy”, chciałem odpowiedzieć, ale powiedziałam co innego, chyba trochę na odwal: - Ma pan rację. Rzadko miewam sny. Drzewiecki nie wydał się ani trochę zniechęcony: - A jednak miewa pan takie senne wspomnienia, które pamięta pan do dziś? – przyglądał mi się, nie rezygnując. - Owszem, panie profesorze. Jak każdy – zaczął irytować mnie swoim władczym tonem psychiatry. Noblista nie noblista, Drzewiecki operował ciągle samymi ogólnikami. Moje dziennikarskie zboczenie zawodowe nie pozwalało mi na zaniechanie prób przyspieszenia całej tej rozmowy. – Panie Drzewiecki, czy mógłby mi pan wyjaśnić… - Istnieją dwie rzeczywistości, panie Burnfield – przerwał mi ze spokojem. Nawet nie podniósł głosu, nie było takiej potrzeby: zamilkłem momentalnie. Dopiero wtedy stary profesor kontynuował: – Najbardziej zdumiewająca prawda jest prosta, panie Burnfield. Człowiek stworzony został do działania w dwóch światach, a jedyna różnica między nimi polega na tym, że w jednym mamy większy wpływ na rzeczywistość, niż w drugim. - Nie rozumiem – wzruszyłem ramionami. 162 - Proszę zamknąć oczy – powiedział, zaskakując mnie, chyba jak żadna inna osoba, z którą przeprowadzałem wywiad. A było tych osób naprawdę sporo. – Mówię do pana, proszę zamknąć na chwilę oczy. Chcę, żeby pan wreszcie zrozumiał. Zamknąłem oczy, można powiedzieć, że to właśnie wtedy, po raz pierwszy od rozpoczęcia naszej pokręconej znajomości, zaufałem mu w pełni, chociaż na jeden moment. Istnieją jednak ludzie, tacy jak właśnie profesor Adam Drzewiecki - laureat nagrody Nobla za całokształt pracy nad senną rzeczywistością, słynący z niesamowitej empatii i potrafiący wzbudzić ogromne zaufanie już w pierwszych minutach znajomości. Kompletnie bez żadnych podstaw. - Bardzo proszę nie otwierać oczu – usłyszałem głos profesora. - Zapewniam, że warto mi zaufać. Proszę nie myśleć absolutnie o niczym. Nie myśleć o niczym. Jasne. Pulsowała mi głowa. Wciągnięta przeze mnie kokaina spowodowała właśnie wzrost ciśnienia krwi, przyspieszyła niespodziewanie mój oddech i spowodowała, jak to określają ludzie w białych kitlach, pobudzenie psychiczne. Mój boże, nigdy nie potrafiłem nie myśleć o niczym w takich stanach jak kokainowy high. Jest to po prostu niemożliwe. Oczy rozszerzają się, pozornie pod wpływem pobudzenia i dobrego nastroju. Może i tak jest, ale nie brałem koksu dla dobrego samopoczucia. Musicie wiedzieć, że u wszystkich zażywających, nie tylko tych którzy robią to z taką lubością jak ja, koks wyzwala ogromne pokłady euforii, boskie poczucie władzy nad światem. Kokaina na pewno pozwala na wiele rzeczy, nie bez powodu przez wszystkich zażywających jest określana mianem proszku szczęścia. Równie pewne jest to, że proch na pewno nie pozwala na zamknięcie oczu i nie myślenie o niczym. Po milisekundzie od zamknięcia oczu mój naćpany mózg wygenerował chyba ze sto tysięcy obrazów, absolutnie bez żadnego powiązania ze sobą. Nie wykonałem pierwszego zadania profesora. Zamknąłem wprawdzie oczy, ale nie potrafiłem się wyciszyć. Nie w tym stanie. - Czy mógłby pan teraz spróbować odtworzyć w myślach balkon, na którym się znajdujemy? – usłyszałem głos. Wkrótce miałem przywyknąć do tego, że większe fragmenty naszych rozmów odbędą się bez udziału wzroku. - Tak. To łatwe. Była to prawda, bo byłem wzrokowcem i jako dziennikarz potraktowałem rozmowę z profesorem jak wyzwanie. Nie dałbym rady przeprowadzić w takim stanie zwykłego, prostego wywiadu z kolejnym Panem Lub Panią Znaczącym Lub Znaczącą Cokolwiek Dla 163 Moich Czytelników. Nie potrafił bym spisać nawet najprostszych, nic nie znaczących wypocin na kartkę papieru. Bo owszem, przyznaję się do winy, zrezygnowałem z notesu i długopisu na rzecz taśmowego dyktafonu, a czasem nawet komórki, za co wielu z moich kolegów wyrzekłoby się znajomości ze mną. Oczywiście gdybym miał jakichkolwiek kolegów, no może poza moim dłużnikiem, paparazzo z warszawskiego Okęcia. Ale to zupełnie inna sprawa. Nie było mi łatwo podczas rozmowy z naukowcem. Potraktowałem Drzewieckiego jako dziennikarskie wyzwanie i pomyślałem o tym, jak sprzedaję reportaż z wywiadem, do Time, albo Newsweeka. Miła myśl, koleżko? Natychmiast, jak gdyby przygotowana wcześniej, wskoczyła mi do głowy wizja całego balkonu. Zobaczyłem balustradę balkonową, rozwieszony nad balkonem rozwijany płócienny daszek i wzór materiału na obiciach krzeseł. Świadomość tego, że najlepszy jak do tej pory wywiad z Drzewieckim przeprowadził mój największy dziennikarski rywal, współpracująca z NY Times dziennikarka wieczornych wiadomości, prywatnie straszliwa suka Mai Thompson, dodała mi otuchy. I choć prawdopodobnie moja mimika twarzy, mimowolne ściskanie ust i powiek i klepanie się kciukiem w czoło wyglądało trochę głupio, lekko uśmiechnięty profesor zadał mi wreszcie pytanie: - W takim razie jakiego koloru jest posadzka tarasu, na którym teraz stoimy? O cholera. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Otworzyłem oczy. Drzewiecki nie wyglądał na zrażonego, przeciwnie zaczęło mi się wydawać, że pomimo jego dramatycznego wyrazu twarzy, bawi go cała ta sytuacja. Powstrzymałem się od spojrzenia na podłogę. Nie spojrzałem nań, nawet nieco później, kiedy opuszczaliśmy balkon w pośpiechu. - Świadomy sen, szanowny panie to taka brama do podświadomości – powiedział profesor, przerywając ciszę. – Bez problemu dotarłby pan do tej informacji, jeśli tylko miałby pan nieprzerwany dostęp do wszystkich obrębów swojej świadomości. Nawet słowem nie zająknął się na temat koloru podłogi. - Podświadomość wprawdzie sama kreuje scenariusze, natomiast możemy nauczyć ją, byśmy to my sami decydowali, o naszym śnie. To tak jakby… - zamyślił się, nagle. – Hmm… - Oglądałem o tym filmy w kinie, profesorze Drzewiecki – wszedłem mu w słowo, korzystając z okazji. - Proszę mi powiedzieć, jaki to ma związek… Jednym nieznacznym ruchem lewej brwi spowodował, że poczułem się zawstydzony pytaniem, które przecież musiałam zadać jako dociekliwy dziennikarz. 164 Przerwałem jednak jego przewód myślowy. A on, kwitując to nieznaczną zmianą wyrazu twarzy, spowodował, że w sekundę znienawidziłem moje rozpalone rumieńcem policzki. Ten człowiek naprawdę miał u mnie cholerny autorytet. Zdobył go w kilka minut. Wyciągnąłem dyktafon, który miałem w kieszeni marynarki, postawiłem go na balustradzie balkonu i wyłączyłem go. Drzewiecki uśmiechnął się. - Rozumiem pana pośpiech, wynikający zapewne z wrodzonej dziennikarskiej ciekawości, niechże mi pan jednak da skończyć – profesor wyraźnie rozluźniony, ponownie uśmiechnął się figlarnie, szybko jednak spoważniał, mówiąc nieco szybciej: - Filmy w kinie są fikcją, ja zaś, wbrew temu co pan pewnie teraz myśli, operuję samymi faktami. Obiecuję, że gdy pozwoli mi pan na przekazanie panu tego wszystkiego, co mam zamiar teraz powiedzieć, później odpowiem na wszystkie pytania, jakie przyjdą panu do głowy. Zgodziłem się. - Panie Burnfield, tak jak mówiłem… - westchnął i zamyślił się na chwilę. – Tak jak mówiłem, moim zdaniem Bóg, jeśli oczywiście wierzy pan w niego, dał nam dwie rzeczywistości, inaczej dwa światy w których możemy działać. Możemy swobodnie manipulować jednym i drugim światem, natomiast zasady w nich panujące są diametralnie różne. – podkreślił. - Te dwa światy, o których mówię, to, jak się pani domyśla, świat snu oraz otaczająca nas rzeczywistość. Chciałem już zadać pytanie, jednak znów uspokoił mnie, tym razem spojrzeniem prosto w oczy. Nie w obszar pomiędzy nimi, jak niektóre osoby, chcące wyjść przed dziennikarzem, na o wiele twardszych niż są naprawdę. Głęboko w oczy. – Ludzie, którzy zdadzą sobie z sprawę z tego prostego faktu, otrzymują dostęp do tej drugiej rzeczywistości gdy tylko zapadną w sen – wytłumaczył spokojnie, po dłuższej pauzie. - Co im to daje? – zapytałem szybko. Jezu, rozmowa z tym człowiekiem to jak mecz ping-ponga! - Czy wie pan, panie Burnfield, że najlepsi chirurdzy na świecie potrafią, w trakcie snu, ćwiczyć na wyimaginowanych pacjentach nawet najbardziej skomplikowane operacje? – zapytał mnie Drzewiecki. Wiedziałem jednak, że pytanie jest retoryczne. – Tacy ludzie w szybkim czasie stają się mistrzami w swojej profesji, bo nawet odpoczywając w łóżku, po całym dniu pracy, ich podświadomość generuje skomplikowane zabiegi medyczne. W pełni realistyczne, pozbawione fantazji, czy jakichkolwiek uproszczeń, w zasadzie stuprocentowa rzeczywistość, tyle że w głowie. Ci 165 ludzie po prostu kreują sobie w głowie świat, gdzie mogą w spokoju nauczyć się i doprowadzić do perfekcji wszystkie swoje lekarskie cele. –wypowiedział to wszystko na jednym wdechu. - Niesamowite prawda? Zdaje sobie pan sprawę z tego, jak wielkie możliwości ma umysł ludzki? Co w zasadzie można odpowiedzieć na tak postawione pytania? I co można pomyśleć o człowieku, który nie ma pojęcia co odpowiedzieć? - Nie wiedziałem o tym – odparłem po chwili. - Ludzi, o których wspomniałem nazywamy orienautami – wyjaśnił rzeczowo. - To osoby, które poprzez trening silnej woli i inne techniki, osiągają świadome sny niemal co noc. Z pewnymi problemami, ale chyba zrozumiałem co chciał mi przekazać profesor Drzewiecki. Oczywiście przyjmując, że wszystko, co powiedział mi do tej pory, to prawda. - Panie profesorze, jest pan orienautą, prawda? - Gdybym tylko nie miał tylu przykrych spraw na głowie, z całą pewnością bym się bardzo szeroko uśmiechnął, panie Burnfield – potwierdził Drzewiecki. Tym samym zaciekawił mnie jeszcze bardziej, bowiem właśnie potwierdził istnienie problemów. – Trafił pan w sedno. Doświadczony orienauta potrafi zapaść w świadomy sen, bez specjalnych przygotowań, co noc. – powiedział, domykając do końca ogromne balkonowe drzwi upewniając się, że jesteśmy sami. – Wybaczy pan moją paranoję… - dodał cicho. - Mam nadzieję, że mogę liczyć na pana profesjonalizm? Tym razem, pomimo tego, że prawdopodobnie byliśmy w rezydencji sami, zrozumiałem w lot. - Oczywiście, proszę się nie niepokoić – uspokoiłem go, nagle zdając sobie sprawę, co na temat dwóch rzeczywistości, świadomego śnienia i innych trudnych pojęć, pomyśleliby co mniej uświadomieni. Gdyby tylko jeden czy dwóch idiotów skojarzyło miłość profesora do świadomego snu, z ćpaniem albo chociażby ze zwykłym rozdwojeniem jaźni, profesor mógłby zostać uznany za wariata. Drugie centrum burzy wokół tego człowieka wybuchłoby na nowo w ciągu kilkunastu godzin. Zrozumiałem też momentalnie, że myślimy głównie o mieszkańcach pobliskiego miasteczka. Sarbinowe Doły. To dziwne, przeklęte miejsce, a jego mieszkańcy naprawdę nie byli gościnni dla nikogo. I cholernie się bali Drzewieckiego. Miałem się o tym wkrótce boleśnie przekonać. - Osobiście osiągam około dwustu-trzystu snów świadomych w ciągu roku. Nieco trudno policzyć – powiedział, rozkładając ręce noblista. – Sny się mieszają, a ja często 166 wracam do tych już przeżytych. – urwał nagle, bo chyba zmienił temat. - Sen świadomy sprawił, że odnalazłem coś, czego szukałem naprawdę bardzo długo, coś, czego wszyscy pragniemy, w zasadzie nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - Co to takiego? – czułem, że nie muszę pytać. I tak mi powie. - To taka esencja ludzkiej kreatywności, miejsce w którym możemy rozpatrywać każdy problem z dowolnej perspektywy. Inaczej mówiąc, świadomy sen to taki poligon doświadczalny, miejsce do najbardziej zdumiewających eksperymentów, jakie przyjdą nam do głowy. Sen daje nam sytuacje i miejsca, które nie mają szans zaistnieć w rzeczywistym świecie. Szybkim ruchem ręki zgasił niedopałek papierosa. Nagle zrobiło się cholernie zimno. - To nie wszystko, panie Burnfield! – rzucił. - Teoria świadomego śnienia nie powstała wczoraj, zaś ja nie wzywałbym pana do siebie, gdybym nie miał pewności, że nie wyjdzie pan ode mnie w zasadzie z Pulitzerem w kieszeni. - Proszę mówić dalej – odparłem. Starałem się nie okazać po sobie nagle rosnącego w zawrotnym tempie entuzjazmu. Słyszeliście obietnicę otrzymania najbardziej prestiżowej dziennikarskiej nagrody od któregokolwiek ze swoich rozmówców? Cóż… moje gratulacje. - Substancją wspomagającą świadomy sen, zwiększającą kilkukrotnie jego intensywność i czas trwania, jest opracowana przeze mnie mieszanka farmaceutyczna – wyjaśnił Drzewiecki. - Pozwoli pan, że nie będę teraz wymieniał nazw użytych specyfików, dla ułatwienia nazwę go po prostu roztworem. Niewiele z tego zrozumiałem, co oczywiście nie przeszkodziło mi w zrobieniu mądrej miny. Kiwnąłem głową, nawet nie wiedząc, jak dobrze znana miała stać się dla mnie substancja Drzewieckiego, a profesor kontynuował: - Panie Burnfield, podczas moich badań doszedłem do wniosku, że ludzie powinni mieć wybór. Mówię to z pełnym przekonaniem. Każdy z nas powinien mieć możliwość kreowania wszechświata, w którym się znajduje. Dzięki roztworowi to staje się możliwe – powiedział z dumą. - Możemy wybierać w najdrobniejszych detalach i kreować naszą rzeczywistość. Możemy przeżyć każdą przygodę, wybrać każde uczucie i natychmiast je odczuć. Roztwór zapewnia nam wszystkim szczęście w najczystszej postaci. Szczęście głębsze i potężniejsze nawet od miłości. Nagłe olśnienie spowodowało, że zakręciło mi się w głowie. - Wspomniał pan, że zakochał się w żonie przez sen… - rozpocząłem, czując że tym razem Drzewiecki odpowie na moje pytanie. 167 - W istocie, zanim zrozumiałem, czym jest moja miłość do żony, tutaj na świecie, na początku po prostu śniłem o niej co noc. Podświadomość sama wykreowała najlepsze scenariusze. Znów zapadła cisza. - Jak to się stało, że z wyśnionej miłości przeszedł pan na uczucie w rzeczywistości? Drzewiecki zawahał się. - Po prostu się w niej zakochałem. W Annie – urwał. Czułam jednak, że chciał powiedzieć coś więcej. - Odpowiem teraz na pytanie, które tak usilnie próbuje mi pan zadać od samego początku naszej rozmowy. W przeciwieństwie do mojego rozmówcy, nie wahałem się ani chwili: - Gdzie jest teraz pańska żona? Profesor nie patrzył już na mnie. Wydawało się, że przez parę ciągnących się w nieskończoność chwil w ogóle przestał zdawać sobie sprawę z mojej obecności. Po chwili jednak odpowiedział, rzekł tylko dwa krótkie zdania, a momentalnie wszystko stało się jasne: - Moja żona jest moją pacjentką. Zaprowadzę pana do niej. Wstał, a ja poczułem, że szczęście uderza mi do głowy z całą mocą. Nigdy wcześniej profesor nie ujawnił tożsamości ani jednego spośród wszystkich swoich pacjentów. No może z wyjątkiem tego, który uciekł w piżamie i groził mu nożem. Ale to inna sprawa, to był przecież podstawiony dziennikarz, który sam się ujawnił i to za grube pieniądze. Profesor właśnie poinformował mnie, i to było dla mnie najbardziej szokujące, że jego pacjentką stała się jego własna żona, piękna jak arabskie niebo, czarnowłosa i czterdziestoletnia Anna Kamińska, prześliczna aktorka teatralna i wieloletnia żona Drzewieckiego, o której słuch zaginął kilka lat temu. Dobrze, że tu przyjechałem, pomyślałem podekscytowany. Jeżeli nie zdobędę nagrody, to tak czy siak sprzedam wywiad z jego żoną za niezłe pieniądze. Odwróciłem się w stronę wyjścia. Dzisiejszego wieczora czekało mnie jeszcze wiele innych atrakcji, o wiele ciekawszych, niż rozmowa o świadomych snach z profesorem i jego małżonką-pacjentką. Widząc odbicie Drzewieckiego w ogromnej przesuwanej i ciężkiej jak cholera szybie, dostrzegłem że naukowiec przypatruje mi się z uwagą. Opuściliśmy balkon i przechodząc przez ogromną posiadłość profesora, wyszliśmy na podjazd przed domem. Profesor wydał mi się nagle konkretnie zdenerwowany. Czyżby nie lubił opuszczać bezpiecznego domu? Kiedy wyjeżdżaliśmy na drogę wyjazdową i próbował otworzyć pilotem potężną kutą bramę strzegącą jego posesji, kluczyki spadły mu na podłogę samochodu. 168 Pomyślałem wtedy, że śmiertelnie blady Drzewiecki nie odezwie się przez całą drogą ani słowem. Myliłem się jednak. Trasa do kliniki wiodła przez miasteczko, do którego najpierw zjechaliśmy jedynym rodzajem drogi w okolicy: asfaltową serpentyną. Powstała niespełna sto lat temu górska osada nie była przyjemnym miejscem. Nie bez powodu przez mieszkańców, niespełna dwutysięczną grupę ludzi, miasteczko było nazywane Golgotą. Kilka godzin wcześniej próbowałem dotrzeć do informacji skąd wzięło się tubylcze zamiłowanie do biblijnego nazewnictwa i kiedy zaczęto używać nazwy miejsca śmierci Chrystusa w tym miejscu. Wszak osada od momentu założenia nosiła nazwę Sarbinowe Doły. W świetle dnia trudno jest jednak zrozumieć pewne sprawy, które nocą stają się oczywiste, nie sądzicie? Kiedy przejeżdżaliśmy przez zaciemnione miasteczko, moje myśli przybrały nagle nową perspektywę. Po chwili nadeszło do mnie zrozumienie, moja własna interpretacja nazwy tej dziwnej wioski. Ciemność i koniec. Skupisko domów, gospodarstw i zabudowań Golgoty tonęło w mroku. Minęliśmy niewielki rynek, jakiś pub opatrzony nazwą „POD BARŁOGIEM”, stanowiący zapewne miejsce wieczornych posiedzeń wszystkich facetów w okolicy, posterunek policji oraz strzelisty budynek starego, drewnianego kościoła. Spoglądając w stronę zamkniętego na cztery spusty terenu parafii ujrzałem małą kapliczkę przy wejściu. Posążek Matki Boskiej został rozbity, jego pozostałości leżały teraz przy chodniku. - W prawo – odezwał się niespodziewanie noblista. Samochód wtoczył się na stromo rozpoczynającą się szosę, będącą zapewne drogą dojazdową do kliniki. Jak na razie nigdzie nie spostrzegłem jednak żadnego szyldu, żadnego znaku informacyjnego. Kiedy tak jechaliśmy w górę, tracąc całkowicie Golgotę z oczu, profesor nie mógł już dłużej milczeć: - Wiele osób źle o mnie mówi, panie Burnfield. Złe rzeczy stały się w zasadzie moją codziennością – pokiwał głową jakby do siebie. - Ludzie z wioski, którą przed chwilą mijaliśmy, mają mnie za demona śmierci, boją się mnie. Mówią, że zabijam swoich pacjentów, że faszeruję ich lekami, aby ich później gwałcić. Mówią też, że zabiłem dwójkę ludzi. Aresztowali mnie. Policjanci z tutejszego posterunku pobili mnie, nawet nie 169 czekając na udowodnienie mojej rzekomej winy. – żachnął się, skrzywiając twarz z niesmakiem. – Bili mnie po twarzy, aż straciłem przytomność. - Dlaczego to zrobili? – spojrzałem na noblistę. - Myślę, że po prostu wierzą w to, że naprawdę jestem tym potworem, o którym czytają w swoich gazetach. Że maltretuję dzieci i eksperymentuję na swoich pacjentach. Albo, że zabiłem Alice Davies, żonę mojego przyjaciela, i mojego pracownika Harima, a potem porzuciłem ich ciała. Pod własnym domem! Pan w to wierzy? Potrzebowałem chwili, aby odpowiedzieć. - Ufam panu i dlatego jedziemy do pańskiej kliniki, panie profesorze. Żeby dotrzeć do prawdy. - Prawdy… - żachnął się Drzewiecki, przejeżdżając ręką po siwych włosach. – Obawiam się, od momentu, w którym zajechał pan do mojego domu, że prawda, którą pan ujrzy a później opisze, będzie dużo gorsza od fałszu, którym karmią się od dawna dziennikarze. Przyznam, że moja dziennikarska ciekawość osiągnęła właśnie swoje apogeum. Niezależnie od tego, co w zasadzie zamierzałem zrobić i czego oczekiwałem wobec nocnej wycieczki do kliniki psychiatrycznej, czułem że nadchodzą dni mojej chwały. Czułem to, choć nie wiedziałem co tak naprawdę ujrzę. Śpiącą w farmakologicznym śnie, zamkniętą w pokoju bez klamek kobietę? Psychicznie chory wrak człowieka, błagający mnie o pomoc? A może spotka mnie wielkie rozczarowanie, gdy dotrze do mnie, że prawda przedstawiona przez Drzewieckiego okaże się wielkim, smutnym banałem? No właśnie. Co będzie, jeśli żona Drzewieckiego, a zarazem pacjentka osławionej kliniki śmierci, okaże się całkowicie zdrową kobietą, poddawaną sukcesywnej i w pełni uzasadnionej terapii psychiatrycznej? Przypuśćmy, że jego żona powita mnie uśmiechem, a Drzewiecki powie „Cóż, jak pan widzi moje metody działają. Świadomy sen leczy podświadomość, panie Burnfield, naprawdę leczy. Teraz może pan napisać o tym, że moja klinika to tak naprawdę całkowicie normalny szpital, jakich pełno na świecie.” Cholera, co jeśli wszystkie te domysły prasowe, plotki o szalonym zdobywcy nagrody Nobla, który nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć jeszcze większą sławę, a także strach przed tym „szalonym” człowiekiem to stek bzdur? Kiedy stanęliśmy przed zakładem psychiatrycznym profesora, wszystkie te myśli ucichły. Budynek szpitala Adama Drzewieckiego, choć wybudowany zaledwie dwanaście lat temu, sprawiał wrażenie zapuszczonego. Nie było w zasadzie jakichkolwiek oznak życia pod dachem. Pokryte odłażącą, niebieską farbą kraty w drzwiach i oknach, zabitych 170 blaszanymi płytami, straszyły każdego, nie tylko przejezdnych. Popękane ściany budynku wielkości przeciętnej szkoły niemal w całości pokryto wulgarnymi napisami. Wszędzie walały się śmieci, kompletnie przypadkowe sterty wszelkiego rodzaju gratów, z całą pewnością nie związanych w żaden sposób ze szpitalem. Profesor wydawał się zawstydzony faktem, iż mieszkańcy Golgoty podrzucają mu śmierdzące opony i zabrudzone pieluchy własnych dzieci pod drzwi budynku, stanowiącego dzieło jego życia. Ja jednak zwróciłem uwagę na brak jakichkolwiek płotów, przyznam że klinika psychiatryczna doktora Drzewieckiego wyłoniła się zza zakrętu zupełnie niespodziewanie, po lewej stronie szosy wiodącej dalej w górę. Choć nie przypominała swoim wyglądem widzianych przeze mnie wcześniej zamkniętych ośrodków psychiatrycznych, mój pasażer nie musiał mi wyjaśniać, że jesteśmy na miejscu, wiedziałem o tym doskonale. Zatrzymałem samochód przy zadaszeniu i zgasiłem silnik, nie odważyłem się jednak wyłączyć świateł. Jakiś przerażony lis znalazł się nagle w blasku reflektorów, a jego błyszczące zielone ślepia wpatrywały się w nas przez dłuższą chwilę. Nie bałem się takich miejsc, przeciwnie, wolałem być w tym momencie maksymalnie skoncentrowany. Chciałem jednak uniknąć niespodzianek. Wysiedliśmy z samochodu, a profesor westchnął ciężko, szukając czegoś w kieszeni. Lis czmychnął w ciemność. Naukowiec, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, wyciągnął z kieszeni gruby pęk kluczy i latarkę. - W budynku nie ma prądu, odcięli nam go ludzie z miasteczka – wyjaśnił. – Tutejszy burmistrz nienawidzi mnie chyba jeszcze bardziej od policjantów, o których panu mówiłem. Mamy własne zasilanie, muszę jednak włączyć generator. Byłby pan łaskaw pomóc mi otworzyć drzwi? – wręczył mi do ręki klucz do drzwi wejściowych. Po dłuższej chwili mocowania się z drzwiami, weszliśmy do środka, zamykając je za sobą. Wnętrze budynku zachowało swoją godność, kontrast pomiędzy zewnętrznymi, brudnymi ścianami pełnymi okratowanych okien i graffiti, a spokojem, jaki panował wewnątrz, był uderzający. Chociaż w budynku jedynym źródłem światła była latarka profesora Drzewieckiego, zdążyłem zauważyć drewnianą boazerię, wiśniowy skórzany fotel i kominek. Najwyraźniej znajdowaliśmy się w czymś w rodzaju hallu. Drzewiecki skierował światło latarki w górę. Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w kompletnej ciszy w to, co chciał mi pokazać. Był to obraz. - Rembrant. Dostałem go od pacjenta, zapalonego kolekcjonera sztuki. Podobno przekracza wartością cały ten budynek – rzekł cicho Drzewiecki. - Jestem miłośnikiem 171 sztuki, prawdziwej sztuki, panie Burnfield. Rembrandt Harmenszoon van Rijn należał do prawdziwych artystów. Po rozmowie z człowiekiem, który podarował mi jego obraz, nie mam żadnych oporów, by przyznać, że autor tego dzieła był opętany mocą prawdziwej boskiej twórczości. Mimowolnie kiwałem głową, słuchając z uwagą Adama Drzewieckiego. Profesor ciągnął dalej: - Później do jego dzieł dobrali się naukowcy, a jakże... – westchnął. - Na rozdaniu nagród Nobla podszedł do mnie kolekcjoner Rembranta, i gdy zaczęliśmy rozmawiać zaszokował mnie jednym pytaniem. Zapytał mnie po prostu w pewnej chwili: "Czy wie pan, panie Drzewiecki, że Rembrant najprawdopodobniej miał zeza? Proszę zwrócić uwagę, że gdyby zebrać jego trzydzieści sześć autoportretów, aż na trzydziestu pięciu namalował się z zezem. To nieprawdopodobne!" Obraz przedstawiał okrytą białym całunem nagą kobietę, pogrążoną w głębokim śnie. Na jej twarzy malowała się ekstaza absolutna. – Chodźmy dalej panie Burnfield. Mam wrażenie, że nie może się pan doczekać na spotkanie z moją żoną. - Szczerze mówiąc, chętnie odwiedziłbym toaletę – odparłem. 2. Kreska po kresce, w szpitalu śmierci – pomyślałem, chyba o sobie, z zażenowaniem. Było to zaraz po wciągnięciu dwóch konkretnych, białych ścieżek, ułożonych równo na idealnie czystym blacie, przy umywalce, w łazience wydzielonej dla odwiedzających oddział kliniki Drzewieckiego. Idealnie białe ręczniki, marmury, drewno. I elektryczny grzejnik w kącie. Pięknie. Po kilku chwilach od wciągnięcia poczułem w nosie znajomy przypływ energii, jakby kolejne fale siły, dostawały w nieograniczonej ilości do mojego umysłu. Uwielbiałem to pulsowanie. Szybko, nim nie będę już w stanie zakropliłem sobie oczy. Motywacja i pomysły zakręciły mi w głowie. 3. Weszliśmy na piętro, kierując się na oddział. Pierwsza nieścisłość – jakiekolwiek potworności działy się, lub nie, w tym budynku, nie odbywały się one w piwnicy. W tym budynku piwnicy po prostu nie było. 172 Były za to drzwi z mlecznego szkła, które były ostatnią barierą przed wejściem do tajemniczego świata snów Drzewieckiego. Pokonaliśmy je dzięki karcie magnetycznej profesora i znaleźliśmy się nagle w jego magicznym świecie. - Włączyłem generator, panie Burnfield. Na szczęście mamy jeszcze paliwo – rzekł Drzewiecki, dotykając kilku przełączników na ścianie przy wejściu. Jedna po drugiej zapaliły się wszystkie lampy diodowe. Mimo woli zmrużyłem oczy. Oddział nie przypominał typowego oddziału szpitalnego, przywodził na myśl bardziej pomieszczenie biurowe. Oto przed nami pojawił się mały labirynt ze szklanych ścianek działowych, przydymionych w taki sposób, aby zapewnić pacjentom maksimum prywatności. Mlecznobiałe szklane ściany uniemożliwiały zarówno spojrzenie do wewnątrz, do pomieszczenia z pacjentem, jak i wyjrzenie pacjenta na zewnątrz, na korytarz. Wyjątkami były miejsca w ścianie, w których zainstalowano lustra weneckie. Po jednym dla każdego, spośród wielu boksów na oddziale. Z tego co zdążyłem zauważyć podczas spaceru z Drzewieckim wszystkie boksy były puste. Wszystkie, z wyjątkiem jednego, tego w którym paliło się białe światło. Drzewiecki zaniepokoił się nagle. Od samego początku mojej wizyty wydawał się roztrzęsiony, jednak to, co zobaczył w ostatnim boksie, w tym z zapalonym światłem, przyprawiło go o trzęsące się ręce. Otworzył drzwi z hukiem i wbiegł do sali. A ja? Najpierw zajrzałem przez lustro weneckie. A potem wkroczyłem do jego świata. Oto owinięta w białą jak śnieg pościel, leżała najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem. Kruczoczarne włosy otulały z godnością jej twarz, leżała bowiem na plecach. Miała śniade ciało, aksamitne i piękne, choć wyraźnie udręczone chorobą. Kobieta z obrazu Rembranta leżała owinięta kołdrą, niczym całunem, we własnych wymiocinach. Natychmiast dotarł do moich nozdrzy zapach wymiotów – charakterystyczny smród farmaceutycznych rzygowin, mnie samego przyprawiającego o mdłości. Podszedłem bliżej do pięknej kobiety. Dopiero teraz zauważyłem, że podłączono ją pod kroplówkę, w tej chwili już pustą. Pomimo groteskowego wyglądu jej twarzy, nadal w niezrozumiały dla mnie sposób była aniołem, najpiękniejszą istotą, jaką widziałem. Drzewiecki trzymał ją już za rękę, drugą dłonią czyszcząc jej policzki z zielonawej mazi. 173 - Panie Burnfield, przedstawiam panu moją żonę – powiedział spoglądając na mnie obłędnym wzrokiem. – Czy będzie pan łaskaw zmoczyć ręcznik wodą? – wskazał na umywalkę w kącie boksu. Zbyt wiele pytań. Zbyt mało odpowiedzi. Biorąc od Drzewieckiego zabrudzony wydzieliną ręcznik pomyślałem, że to najbardziej zwariowana noc mojego życia. 174 Rozdział VIII Captiuncula „Naukowiec jest niczym mimoza, gdy sam popełni błąd, i niczym ryczący lew, gdy odkryje błąd zrobiony przez kogoś innego” ~ Albert Einstein 27 września, piętnaście minut po pierwszej w nocy, klinika psychiatryczna noblisty 1. P rzez całe swoje dorosłe życie Jack Burnfield pragnął udowodnić światu, że urodził się po to, aby coś wnieść do istniejącej rzeczywistości. Że jego życie ma jakiekolwiek znaczenie dla wszechświata, że potrafi i jest w stanie dokonywać rzeczy wielkich. Kiedy mył twarz żony Drzewieckiego z wymiocin, całe jego życie przewartościowało się w jednej chwili. Nie prosił o to, nawet tego nie pragnął. A jednak, myjąc ruch za ruchem twarz czarnowłosej pacjentki profesora i wyciskając ręcznik w misce z wodą, poczuł, że coś się zmieniło. Jedyne, czego pragnął w tej chwili to pozwolić trwać temu uczuciu. Choćby przez całą wieczność miał myć rzygi z twarzy tej kobiety. Nie wierzę, żeby wśród was, przyjaciele, znalazł się choćby jeden, który nie domyśliłby się, że Burnfield zakochał się w Annie Kamińskiej leżącej na szpitalnym łóżku. 175 Bo owszem rozpalił się na jej widok tak bardzo, że z ogromnym, szczerym uśmiechem w duszy, odtwarzał sobie w głowie jeden obraz: oto krocząc przez życie, nagle, z zachwytu nad jej pięknem, niespodziewanie wchodzi w jakiś mebel, albo w ścianę i wywraca się, za każdym razem, kiedy widzi ją po raz pierwszy, po raz pierwszy i po raz pierwszy... Pacjentka niespodziewanie obudziła się. Nieśmiało otwierając oczy i mrużąc je natychmiast, gdyż raziło ją jarzeniowe, białe światło, zapytała cicho: - Adam? Adam… Profesor Drzewiecki nie pozwolił Jackowi na odpowiedź: - Jestem tu kochanie. Jestem przy tobie. Anna Kamińska zamknęła oczy. Na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi. - Jak dobrze, że jesteś… - wyszeptała cichutko, a Jack poczuł, że ktoś uderza go trzonkiem od siekiery prosto w pysk. - Zdejmę ci kroplówkę – odparł profesor, delikatnie chwytając w dłoń przeźroczysty wężyk. – Jak się spało? - Cudownie. Ale… kim jest ten pan, Adamie? Gapiący się na całą scenę Jack poczuł, że się czerwieni. - To Jack Burnfield, dziennikarz – wyjaśnił spokojnie profesor. Anna Kamińska poderwała się nagle z łóżka. Z nieludzką siłą chwyciła dłońmi nadgarstki kompletnie zdezorientowanego Jacka. Spojrzała w sam środek jego duszy. Spojrzenie kobiety przeszyło go na wskroś, poczuł się kompletnie nagi, tak jakby ktoś nagle uzewnętrznił wszystkie jego występki i grzechy, wypisując mu je na czole. Wszystko to stało się w ułamek sekundy. - Czego tu szukasz, Jacku Burnfield?! – wrzasnęła, a oczy niemal wyszły jej z orbit. – Czyżbyś nie słyszał, jakim potworem jest mój mąż? – zaśmiała się szyderczo. Jack zamarł. - Ja… - Potwory! Diabły! – krzyczała Anna, a uścisk jej dłoni przybierał na sile z sekundy na sekundę. – Wszyscy jesteśmy tacy sami i wy też wszyscy stanowicie to samo gówno! Nie zdajesz sobie nawet sprawy, dziennikarzu, jak wielką mocą obdarzył mnie mój mąż! O nie, nie możesz mieć o tym pojęcia! Ręce Jacka wyrwały się z niespotykanym u niego lękiem, z żelaznego uścisku leżącej na łóżku Anny. Serce waliło mu jak młotem. - Anno, Jack przybył tu, aby nam pomóc – oznajmił spokojnie profesor Drzewiecki, nawet nie patrząc w stronę zszokowanego Burnfielda. – Jest dobrym dziennikarzem. Ma zamiar opisać w swoim reportażu, czym naprawdę zajmujemy się w naszej klinice… 176 Jack nie był tego wcale taki pewien. - Co, na wszystkie świętości, może wiedzieć dziennikarz o naszej wyprawie! – krzyczała Anna. – Co! Zapomniałeś już, o tym, co z nami zrobili wszyscy dziennikarze, Adamie? Rozejrzyj się, świat który stworzyłeś pogrążył się w kłamstwie, przez takich jak on! – wskazała na Jacka oskarżycielskim palcem. A on po raz pierwszy w życiu nie był w stanie wykrztusić choćby jednego słowa. Drzewiecki starał się opanować sytuację. - Pan Burnfield przybył tu, aby opisać naszą historię od wewnątrz. I ręczy za to, że ta historia będzie prawdziwa. Żona profesora w najmniejszym stopniu nie wyglądała na przekonaną. Szczerze mówiąc zachowywała się jak w amoku. - To dziennikarz! Hiena, która żeruje na twoim poświęceniu! Nie ufam mu, tak samo jak nie ufałam wszystkim tym ludziom, którzy obiecywali, że opiszą twoje badania takimi, jakie są naprawdę! Na Boga, człowieku, nie pozwól zniszczyć nas całkowicie! Nie widzisz, że gnijemy?! Znów zwróciła swoje wytrzeszczone z wściekłości oczy w stronę Jacka: – A ty! Nie zobaczyłeś już dość?! Masz czego chciałeś! – wskazała swoim nienaturalnie długim palcem wskazującym na zasychające resztki wymiocin na swojej twarzy. – Wszedłeś do kliniki, rozmawiasz z nami. Opisz mnie i jego! Zrób z nas ćpunów, ścierwa nie zasługujące na życie! Zasługujemy na śmierć, czyż nie, Jacku Burnfield?! Drzewiecki milczał, a na jego twarzy malował się wyraz głębokiego zasmucenia. Jack zrozumiał, że milcząc, profesor postanowił dać mu szansę na wyjaśnienia. Ale czy naprawdę może liczyć na moją rzetelność? – pomyślał Jack i od razu pomyślał, że dwie białe kreski to stanowczo za mało, na takie rozmowy. - Nie zasługują państwo na śmierć, pani Kamińska. Nikt nie zasługuje – odparł po dłuższej chwili. - Waż słowa z rozwagą, dziennikarzu – wycedziła kobieta. – Od tego co powiesz, może zależeć przyszłość nas wszystkich. Spójrz na mnie. Co widzisz? Jack milczał. - Co widzisz? – zapytała ponownie. – Co właśnie zobaczyłeś, Jacku Burnfield? - Widzę panią, pani Kamińska – odparł niezdarnie. - Gówno! – parsknęła straszliwym śmiechem. – Widzisz doktora Mengele i śmierć, którą zadaje dzień po dniu swojej ukochanej, czyż nie? Porównanie, jak stwierdził w myślach Jack, okazało się nad wyraz trafione. Doktor Mengele, prowadzący pseudoeksperymenty na karłach, bliźniętach i więźniach w obozie 177 koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau, stanowił niespodziewanie trafioną metaforę tego, co miał okazję właśnie oglądać. Oto faszerowana na co dzień potężnym koktajlem substancji farmakologicznych kobieta na głodzie, wykłada przed nim całą prawdę o własnym mężu, który w zasadzie poświęcił jej życie dla swoich eksperymentów nad świadomym śnieniem. Przy okazji doprowadzając ją najwyraźniej na skraj załamania nerwowego. - Pani mąż nie jest doktorem Mengele, pani Kamińska – odparł dziennikarz. – A ja nie odważyłbym się na użycie takich porównań, jeśli nie byłbym co do nich absolutnie przekonany. – skłamał. - W takim razie czego jeszcze pan potrzebuje? – zapytała kobieta, podnosząc się z ogromnym wysiłkiem z łóżka i opierając się na łokciach. Jednym ruchem wyrwała sobie kroplówkę z ręki. Po ramieniu popłynęła krew. Czerwone krople życiodajnego płynu skapywały na wymiętą, przepoconą pościel. Jack nie potrafił wyjaśnić swojej odpowiedzi. Słowa po prostu popłynęły z jego ust, jakby poza jego świadomością. Próbował wyjaśnić to później kokainowym hajem, analizował całą rozmowę przez resztę swojego późniejszego życia. A jednak nie znalazł ani jednego racjonalnego powodu, dla którego powiedział: - Chcę wejść w świadomy sen. I opisać wszystko od wewnątrz. Niespodziewanie szaleńczy wyraz twarzy Anny Kamińskiej zelżał nieco, po chwili wydając się Jackowi bardzo łagodny. I niesamowicie pociągający. Zapadła cisza. - Opatrzę to, kochanie – Drzewiecki przerwał ciągnące się w nieskończoność milczenie, zbliżając się do małżonki z bandażem. – Myślę, że na dziś wystarczy. - Nie – powiedział cicho Jack. – Z całym szacunkiem profesorze Drzewiecki, ale nie wystarczy. Chcę zacząć jeszcze dzisiaj. Profesor spojrzał na niego. Nie był zaskoczony. - Chce pan, abym wprowadził pana w świadomy sen? Świadomy sen na roztworze? Jack kiwnął głową. Wyraz twarzy profesora Drzewieckiego tylko pozornie wyrażał zdziwienie. Chociaż… w normalnych okolicznościach Jack pomyślałby, że to cień uśmiechu. W tej chwili dziennikarz nie potrafił jednak określić, czy profesor wyraża w ten sposób swoją aprobatę, czy też za chwilę powie „człowieku, zdajesz sobie sprawę na co się piszesz?”. - To będzie wymagało treningu, panie Burnfield. Potrzeba… - Zgadzam się. 178 - Cóż… Jeżeli moja żona nie ma nic przeciwko… - odparł naukowiec po chwili, skupiając uwagę na ostatnim węźle opatrunku na ramieniu Anny. - Przeciwnie Adamie, żona jest zdania, że to niegłupi pomysł. – odpowiedziała natychmiast Anna, z ironicznym uśmieszkiem wpatrując się w dziennikarza. – Przynieś roztwór dla mnie i pana Burnfielda, kochanie. Przekonamy się, czy dziennikarz będzie obrońcą obiektywizmu, kiedy obudzi się za kilka dni. - W porządku – rzekł Drzewiecki. – Panie Burnfield, będzie pan łaskaw pójść ze mną. Przywieziemy pańskie łóżko. Jack zamarł. - Kilka dni? – powtórzył. – Świadomy sen na roztworze trwa kilka dni? Anna znów wydała z siebie żałosną namiastkę szyderczego śmiechu. Przerwał jej jednak nagły atak kaszlu. - Widzę, ze pan dziennikarz niewiele wie jeszcze o twojej pracy, kochanie. Tolerancja organizmu na roztwór rośnie, panie Burnfield. Szczerze zazdroszczę. Mój pierwszy sen trwał tydzień, teraz utrzymuje się na średnim poziomie, powiedzmy, czterech godzin. To skojarzyło się Jackowi z modelowym przykładem na uzależnienie niemal od każdej znanej mu substancji psychoaktywnej. Poczynając od niewinnej marihuany, na opiatach kończąc, organizm stopniowo przyzwyczajał się do przyjmowanej substancji, a to oznaczało że należało wciągać, albo wtłaczać w siebie coraz większe dawki narkotyku, aby utrzymać Wielki Upragniony High. Dwie minuty później, kiedy Jack szedł z profesorem po swoje łóżko, przypomniał sobie o wciągniętej kokainie. Czy biały proszek, stanowiący jedyne źródło radosnego entuzjazmu i motywacji, jakie znał, nie będzie kolidował ze składnikami sennego roztworu? Postanowił podjąć ryzyko i nie wspominać profesorowi o przyjętej pół godziny temu koce. Dziesięć minut później leżał już okryty białą pościelą, na łóżku stojącym pół metra od łóżka Anny Kamińskiej. - Nie musi się pan specjalnie wysilać, panie Burnfield. Sen przyjdzie sam, to potrwa dosłownie chwilę. I proszę się przyłożyć do śnienia, zapamiętać z niego jak najwięcej. Postaramy się razem wyciągnąć wnioski, po pańskim przebudzeniu. Przyłożyć się do śnienia. Dobre sobie. Kiedy profesor aplikował mu dojście dożylne na lewym przedramieniu Jack zastanawiał się, czy jemu też będą zmywać rzygowiny z twarzy. 179 Rozdział IX Vide cor meum „Śniła mi się rzeczywistość. Z jaką ulgą się obudziłem” ~ Stanisław Jerzy Lec 27 września, prawie dwie godziny po północy. Sen Jacka Burnfielda W 1. ielki niepokój. Strach. Tak, to znowu ja. Nazywam się Jack Burnfield, jestem pochodzącym z Nowego Jorku amerykańcem o polskich korzeniach. To wszystko teraz nieistotne. Obiecuję, że przyjdzie pora na to, że będziemy mogli poznać się bliżej. Na razie nie ma to jednak żadnego znaczenia dla historii o świadomym śnieniu, którą chciałem opowiedzieć. Jak wyglądał mój pierwszy świadomy sen, w który wprowadził mnie noblista Adam Drzewiecki? Cóż… spróbuję to opisać. Położyłem się na łóżku, a roztwór kapał sobie przez wężyk kroplówki. Kropla za kroplą, przez jakiś czas, aż zasnąłem. Każdy z was posiada złe wspomnienia. Wybierzcie proszę jedno najgorsze. Już? To teraz pomnóżcie to przez osiemdziesiąt dwa miliardy sześćset osiemdziesiąt dwa miliony czterysta piętnaście tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt trzy. Oto co czułem. 180 Wizje? Ludzie z ptasimi dziobami, skrzek i płacz małych dziewczynek. Niewiele więcej zapamiętałem, a nawet gdybym teraz kłamał, to chrzańcie się. Nic więcej na ten temat nie będę wam mówił. Czas stracił znaczenie. Wszystkie używki, od których nie stroniłem, w ciągu całego mojego trzydziestoletniego życia, okazały się marną namiastką tego, co było mi dane w tej chwili doświadczyć. Istniałem tylko ja i pokręcony ciąg przyczynowo - skutkowy myśli i zdarzeń, wodzący mnie coraz wyżej i wyżej w niebo. No i oczywiście były też ptaki z rozczapierzonymi dziobami. To kruki! Czarne ogromne ptaszyska. Małe potwory. Z rogami! - podobno nazywają to wszystko chorą jazdą. Ja nazywam to skojarzeniami. Nie mam pojęcia jak długo trwałem tak w mentalnym blenderze, wiem tylko, że paradoskalnie sprawiało mi to wszystko wielką przyjemność, tak wielką, że wszystkie moje dotychczasowe przeżycia, pierwszy seks, pierwsza miłość, pierwszy pocałunek okazały się nic nie wartymi głupotami. Jednocześnie miałem poczucie koszmaru, w którym się znajduję, nie znałem bowiem wówczas żadnego sposobu na zatrzymanie szalonego wiru, w którego samym epicentrum nagle się znalazłem. Każda nadchodząca myśl wydawała mi się epicka w swoim znaczeniu. Przemyślenia? Nonsens. Może ciekawość? Gówno, nie ciekawość. Nieprzenikniony chaos, natłok myśli i wspomnień, zmieszanych ze sobą bez żadnej widocznej logiki, oto co udało mi się zapamiętać z psychodelicznej podróży. Kaskada wizualnych przeżyć opisywanych z namaszczeniem we wszystkich znanych mi opowieściach narkomanów (spośród których połowa nie żyła od wielu lat) nie miała końca. - Narkoman! Gnida! Ty żałosny śmieciu! - Kto? - Ty, Burnfield, TY! - Jaki ja? I tak, skojarzenie za skojarzeniem, dotarłem do bardzo nieprzyjemnego momentu, znanego w całym zachodnim świecie pod nazwą bad trip. Przypomniałem sobie nagle wszystkie relacje świadków, które czytałem z zapartym tchem, wszystkie opowieści mówiące o świetle w tunelu podczas stanu śmierci klinicznej. Kiedy ciało umiera, a umysł ostatkiem sił wystrzeliwuje do mózgu koktajl z endorfin. 181 Jedyne, co liczyło się dla mnie w tej chwili to uczucie nieposiadania ciała. Rosnąca błogość istnienia, wzrastająca we mnie z każdą sekundą. A więc istniało we mnie coś o wiele potężniejszego, coś czego nie jest w stanie pomieścić ciało. A potem przyszła wielka ulga. Mój umysł samodzielnie pogrążył się w całkowitym spokoju, przejawiającym się w każdej nadchodzącej sytuacji. Prawdziwy świadomy sen nastąpił dopiero teraz, z czego zdałem sobie sprawę w momencie, w którym znalazłem się w samym środku koszmaru. Gwar? Nie, to krzyki. I rozkazy wydawane po niemiecku. - Tatiana. Tatiana! – usłyszałem tak wyraźnie, że aż krzyknąłem, odwracając głowę w kierunku głosu. To zrozpaczona matka próbuje odnaleźć swoją córeczkę wśród nieopisanego chaosu i rozpaczliwych krzyków. Nie wiedzieć kiedy, wbrew własnej woli, znalazłem się w samym środku nieopisanego piekła. Było lato, gdzieś nad nami ćwierkały ptaki, a niebo było błękitne. Liście drzew szumiały spokojnie, kołysane przez lekki wiaterek. Pogodę w normalnych okolicznościach można by uznać za cudowną, a wietrzyk za kojący. Tyle, że okoliczności w żadnej mierze nie były normalne. W zasadzie były dokładnym przeciwieństwem normalności, o czym miałem przekonać się na własnej skórze już za chwilę. Wiedziałem doskonale gdzie się znajduję. To było miejsce, do którego istnienia pewna część świata nie potrafi się przyznać do dziś. To, w którym się znalazłem nosiło wiele nazw, lecz ta zapamiętana przez historię brzmiała Die Judenrampe. Rampa przeładownicza, lub jak wolicie, wysoki peron dla nowo przybyłych gości Konzentrationslager Auschwitz. Witamy serdecznie. Nigdy, mimo iż poza dziennikarstwem trudniłem się także wykładaniem historii na pewnym trzeciorzędnym uniwersytecie, nie rozmyślałem dłużej niż kilka chwil o KL Auschwitz. Nie potrafiłem, naprawdę nie mogłem zmusić się do zrozumienia, na czym polegało piekło więzionych tutaj ludzi. Mój umysł, przyznaję, nie potrafił poradzić sobie dłużej niż kilka sekund, może nawet mniej, z myślą pod tytułem „to wszystko w Auschwitz, te wszystkie okropności działy się naprawdę”. A jednak moja podświadomość wykreowała tą scenerię, a ja znalazłem się w samym środku ludzkiego cierpienia. A moja wiedza teoretyczna na temat zwyrodnialczych czynów, jakie działy się w Auschwitz, miała mnie wkrótce dopaść z potężną siłą. 182 Znalazłem się tutaj, na rampie, jako jeden spośród wielu i nie wiedziałem, z jakiego powodu stałem sobie tutaj, wbrew własnej woli, w morzu chaosu, a ściślej rzecz biorąc przerażonych na śmierć ludzi, odzianych w szare, wypłowiałe płaszcze i kurtki. Ostatni ludzie wyskakiwali z wagonów przeznaczonych dla bydła, a niecierpliwi nazistowscy żołnierze okładali ich plecy uderzeniami pełnymi płonącej nienawiści. Tumany pary wydostające się ze stalowego komina stojącej za nami lokomotywy wznosiły się w niebo, choć coraz słabiej. Die Lokomotive z ogromną swastyką na przedzie syczała złowieszczo, przywodząc na myśl stalowego tarpana, odpoczywającego po długiej podróży. Kłęby białej, gęstej pary potęgowały uczucie coraz bardziej doskwierającego gorąca, buchając nam prosto w twarze. Miałem na sobie śmierdzący i dziurawy na rękawach płaszcz. Czy za chwilę zmieni się w więzienny pasiak Auschwitz , a ja zostanę tu Bóg wie na jaki czas? Tego nie wiedziałem. Esesmani popychali nas, potężną grupę ludzi w szarych znoszonych kurtkach i dziurawych płaszczach, kobiety z chustami na głowach i licznych starców z gwiazdą Dawida na ramionach. W powietrzu latały walizki, skrupulatnie opisane przez właścicieli kredą, teraz uznane przez nogi naszych oprawców za zbędne do dalszej egzystencji. Bo przecież w ich mniemaniu nie było potrzeby tachania za sobą ogromnych kufrów z dobytkiem życia, kiedy to właśnie życie miało skończyć się w ciągu nadchodzących chwil. Poza tym posiadanie jakichkolwiek cennych rzeczy było surowo karane w nazistowskich obozach zagłady. Im więcej miałem skojarzeń, tym więcej widziałem. Trząsłem się, pomimo upału, tak jakby panował mróz. Kobiety płakały, próbując ukryć w ramionach swoje przerażone kilkuletnie dzieci. Jakiś młody Żyd szamocze się z grubym nazistą, krzycząc coś o zbrodni wojennej. Po chwili ląduje na ziemi okładany skórzanymi buciorami przez pół tuzina oficerów. - Tatiana! Tatiana, kochanie! – słyszę. Przerażona matka nie może odnaleźć swojej małej dziewczynki. Widzę karabiny, które esesmani trzymają w swoich dłoniach. Nie zawahają się użyć broni, przeciwnie, to czy skierują lufę w moją stronę, czy też w kierunku kogoś innego, zależy w zasadzie tylko od ich kaprysu. Ci ubrani w zielone mundury oprawcy mają też pistolety, ukryte w skórzanych kaburach, przypiętych do oficerskich pasków – przypomniałem sobie przerażony. 183 Od chwili mojego przybycia nie padł, dzięki Bogu, ani jeden strzał. Cieszyłem się tym jedynie przez krótką chwilę, bowiem to co miało się rozpętać za chwilę było… zresztą posłuchajcie. Młoda matka, szukająca swojej ukochanej małej dziewczynki, znika mi z oczu, a jej rozpaczliwe wołanie tonie w morzu wzajemnego przekrzykiwania się. Żołnierze śmieją się z nas, wybierając co bardziej wyróżniających się skinięciem lufy swoich karabinów. - Verdammt Krüppel…2 – młody esesman spogląda w stronę starca z amputowaną nogą. Biedak może być pewien, że nie przeżyje najbliższych pięciu minut. Przypomniałem sobie dyskusję z pewnym młodym studentem, który przyszedł do mnie po moim wykładzie, nie mogąc uwierzyć, jak bardzo niepełnosprawną moralnością dysponują ludzie, którzy dopuszczali się takich rzeczy. Był jedynym człowiekiem, który zapytał mnie o to, podczas całej mojej kariery naukowej. - To niemożliwe, panie Burnfield. Ludzie zamykani w obozach. Komory gazowe, rozstrzelania. Były informacje, wiedzieliśmy o tym, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy zamykają ludzi w obozach, aby zamęczyć ich na śmierć! Dlaczego nic z tym nie zrobiliśmy?! Młody i dumny, choć raczej weekendowy wykładowca podrzędnego uniwersytetu, utrzymujący się w przekonaniu, ze koks, amatorskie dziennikarstwo i dorywcze nauczanie młodych studentów historii wcale się ze sobą nie gryzą nie wiedział co odpowiedzieć. Oto Jack Burnfield, jakiego pamiętam. Bezradny i wydający z siebie debilne „yyyyy… hmmm… cóż….”. Wahałem się wtedy przez dłuższą, ciągnącą się w nieskończoność chwilę, a potem przypomniałem mu treść mojego ostatniego wykładu. - Najczęściej do rozstrzelania, jeszcze nawet przed wejściem do obozu zagłady, wybierani byli ludzie starzy i schorowani, w uznaniu nazistów nie nadający się do jakiejkolwiek pracy. – mówiłem do ludzi, którzy notowali każde moje słowo, a ja cieszyłem się, że wreszcie ktoś mnie słucha. - W ich mniemaniu były to jednostkowe błędy, które musieli wyłapać przy odbiorze nowego transportu ludzi. To były pomyłki, niedobitki z łapanek, a esesmani nienawidzili pomyłek i niedoskonałości. Ludzie z podwójnym „S” na swoich czapkach kopali kaleki po głowach i uderzali kolbami po całym ciele, bo wpojono im do głowy, że ich własne myślenie jest niewiele warte. Zawsze liczy się tylko rozkaz. No, może nie rozkaz… przepis w regulaminie. Przyznam się, że teraz, stojąc na rampie kolejowej Auschwitz-Birkenau, odpowiedziałbym temu dociekliwemu człowiekowi zupełnie inaczej. Na własne oczy 2 „Verdammt Kruppel...” – z niem. „przeklęty kaleka…” 184 widziałem, jak młody kopie biednego, niedomagającego człowieka w kikut, a później bez jakichkolwiek oporów łamie mu nos obcasem swojego skórzanego buciora. Musiałem odwrócić wzrok. Po prostu to zrobiłem. - Nach links, nach links! – krzyczy doniośle najwyższy rangą mundurowy., który wszedł teraz na dach jednego z bydlęcych wagonów, aby móc kierować tłumem z góry. Ma obłą twarz szkarłatnej barwy. I wydaje się bardzo zadowolony z siebie. Kazano nam ustawić się w szeregu. Nikt nas nigdy się tego nie uczył, mimo tego utworzyliśmy kolumnę w ciągu najwyżej dwudziestu sekund. Zapadła grobowa cisza. Pot lał się ze mnie strumieniami, nie odważyłem się jednak wykonać najmniejszego ruchu, ani zetrzeć choćby kilku kropel z czoła. Staliśmy tak w milczeniu, podczas gdy esesmani palili papierosy, rozmawiali i śmiali się z nas. - Pieprzone Żydki – odzywa się do nas stojący na wagonie oficer z obłą twarzą. Cisza, którą wywołał tym krótkim stwierdzeniem jest absolutna. – Bądźcie pewni, że nie wyjdziecie stąd żywi. Powybijamy was wszystkich tak, jak tu stoicie! Po czym wyjmuje z kabury swój pistolet i strzela, nie przykładając się zbytnio do celowania, ot tak, po prostu, w tłum. Młoda matka wrzeszczy z bólu – kula przeszła na wylot przez jej brzuch. Żołnierze momentalnie wychwytują ją z tłumu sparaliżowanych strachem ludzi i niosą ją za pociąg. Po minucie rozlega się dźwięk wystrzału. Egzekucja z zimną krwią. „Jak to możliwe?! Jak, panie Burnfield?!” – zapytałby mnie mój student. A ja zbyłbym go wiedzą historyczną, byleby tylko nie zadręczać się koszmarnymi myślami i rozważaniami o ludzkiej moralności, której nawet sam wtedy nie miałem. Pusty pociąg odjechał po jakimś czasie, żegnając nas wysokim, przeciągłym gwizdem. W milczeniu patrzeliśmy przed siebie, kierując wzrok w stronę torów kolejowych. – Co teraz, żydowskie świnie? Co jeszcze możemy dla was zrobić? – pytali nas ironicznie żołnierze. Nikt nie odważył się odpowiedzieć choćby jednym słowem. Staliśmy na rampie w kompletnej ciszy, staliśmy nie wiadomo ile. Słońce wzeszło w zenit i doskwierał nam upał. Bardzo chciało nam się pić. Usłyszałem stłumiony dźwięk, najwyraźniej ktoś zemdlał, nie wytrzymawszy przeraźliwego gorąca, jakie nam doskwierało. Wysoki nazista podchodzi do leżącej na ziemi kobiety i z wyrazem głębokiego obrzydzenia trąca jej twarz koniuszkiem oficerskiego buta. Wykrzywia wargi. Kobieta jest albo nieprzytomna albo po prostu zmarła z trwogi. 185 Niewiele myśląc mundurowy wyjmuje pistolet, przeładowuje go i strzela jej w tył głowy. - Mein Gott... Sie bringen uns mehr und mehr anfällig – komentuje. Czy rzeczywiście do Auschwitz przybywali coraz to słabsi i słabsi? To była oczywiście prawda, wszak trwała wojna, ale nie zdążyłem na ten temat pomyśleć dłużej niż pół sekundy. Oto wybucha panika, potężna i gwałtowna, już nic nie zostaje z szeregu, w którym trwaliśmy, jak mi się wydaje, przez całą wieczność. - Nie! – krzyknąłem w trwodze, jednak nikt mnie nie usłyszał. Naziści są zaskoczeni. Szybko przywróceni do porządku nieartykułowanym krzykiem dowódcy wyjmują pałki i zaczynają okładać tłum, opanowany przez całkowity chaos. Znów słychać tylko krzyki, z których nie da się zrozumieć niemalże słowa. Panuje nieopisany hałas, przepełniony chaotycznymi krzykami „Pomocy!” i „Ludzie, ludzie ratujcie!”. Jestem przerażony, wiem że śmierć zbliża się do mnie, jest już tuż-tuż, chwyta mnie za szyję i dusi swoimi palcami, aż bieleją jej knykcie. Naziści strzelają bez ostrzeżenia, wybierając sobie za cele najgłośniej krzyczących, najszybciej uciekających lub po prostu będących w najmniejszej odległości. Strzelają nie tylko w korpusy oszalałego z przerażenia tłumu, część wystrzelanych przeciągłymi seriami naboi trafia w ludzkie głowy, rozstrzeliwując czaszki i mózgi. Z luf karabinów wydostaje się śmierdzący dym. Owczarek grubego nazisty wyrywa się ze smyczy. – Pies! Człowieku ratuj się! – krzyczę na całe gardło. Nie mija pięć sekund, a bestia już rozszarpuje gardło przeraźliwie skrzeczącego starego Żyda. I wtedy wydarzyło się coś, czego nigdy nie powiedziałem i nigdy nie powiem profesorowi Drzewieckiemu. Na rampie przeładowniczej pojawiła się jego żona. Jak gdyby nigdy nic piękna Anna Kamińska wyszła zza ostatniego z bydlęcych wagonów i szła, jakby niedostrzegana przez nikogo ze spanikowanego tłumu, tego całego kipiącego kotła ofiar i oprawców. Kroczyła dumnie i prosto w moją stronę. Ubrana po cywilnemu, w brązowy zamszowy płaszcz i wysokie skórzane oficerki była uderzająco, zabójczo wręcz piękna, w przeciwieństwie do udręczonych wojną kobiet, zaniedbanych i wygłodzonych. Piękna Anna miała czystą śniadą cerę i mocno pomalowane oczy. Sprawiała wrażenie, jakby wyrwano ją ze współczesnych czasów i umieszczono nagle w samym środku rozszalałego tłumu. Jakby po prostu skręciła tego dnia w niewłaściwa stronę i nagle znalazła się nie na dworcu, lecz na stacji Birkenau, w czasach swojej „świetności”. Mieliśmy więc coś wspólnego. 186 - Proszę pani! – krzyknąłem w jej stronę, jednak głos zamarł mi w krtani. Panował potworny zgiełk. Kobieta nie słyszała mnie jeszcze, choć już widziała. Roztaczająca aurę niesamowitej pewności siebie odepchnęła delikatnym ruchem ręki stojącego jej na drodze esesmana, przypatrującego się jej z mieszanką wściekłości i bezsilności. Mężczyzna nie odezwał się słowem, a ja nadal nie mogłem wydobyć z siebie słowa, kiedy wreszcie stanęła obok mnie. Nie odezwała się do mnie, palcem wskazującym przyłożonym do swoich krwistoczerwonych ust oznajmiła mi jasno: „siedź cicho, dziennikarzu”. Staliśmy tak w milczeniu przez bliżej nie określoną chwilę. W mojej głowie wybuchła bomba pełna pytań. Skąd wzięła się tu żona profesora? Czy to sen? Ona, piękna Kamińska, też jest jego częścią, tak czy nie? A może po prostu zwariowałem, najzwyczajniej na świecie, choć w niewytłumaczalny sposób utkwiłem w tej koszmarnej rzeczywistości już na zawsze? Patrząc na rozgrywający się wokół mnie dramat byłem skłonny w to uwierzyć. To zdumiewające jak wielką obojętność wykazywała (istniejąca lub nie) żona profesora Drzewieckiego na rozgrywającą się wokół nas scenę katowania przerażonych ludzi. Wydało mi się to wręcz nieludzkie. W przeciwieństwie do niej, nie potrafiłem nie patrzeć na rozgrywające się wokół mnie dantejskie sceny: dorosłych mężczyzn w mundurach okładających uderzeniami swoich butów i kolb karabinów, najwyżej dziesięcioletniego chłopca. Trzymaną za klapy płaszcza starą kobiecinę, próbującą wyrwać się z uścisku młodego nazisty, która po chwili otrzymuje cios z pięści w twarz i zalewa się krwią. Krzyk bólu i rozpaczy, kiedy katowany na śmierć chłopczyk osuwa się na betonowe płyty peronu brzmi nieludzko. Jak wycie maltretowanego na śmierć zwierzęcia. Co zdumiewające, kiedy Anna Kamińska i ja staliśmy na rampie, nie spadł nam włos z głowy. Było to niewytłumaczalne, mimo że tłum wokół nas przypominał mrówki miotające się w panice, na przykład tak jak gdy mała dziewczynka podpala ich mrowisko za pomocą lupy swojego dziadka. Naprawdę nie zdałem sobie sprawy, że mogliśmy przez parę chwil poczuć się całkowicie bezpiecznie. Co oczywiście właśnie minęło.. Żołnierzom SS udaje się opanować sytuację. Ostatnie krzyki cichną, a panika zostaje doszczętnie zgaszona. Około trzydziestu martwych ciał leży przed szeregiem przerażonych na śmierć ludzi, w tym mnie i nadal niewzruszonej całym zdarzeniem Anny, która, jeśli to w ogóle możliwe, wyglądała na… znudzoną. 187 Nagle ujrzałem tuzin osób, choć już odzianych przez odpowiednie służby w więzienne pasiaki, to traktowanych na pierwszy rzut oka dużo lepiej od nas i pilnowanych w zasadzie bez potrzeby przez samotnego esesmana. Stali tak, ustawieni w parach, w niewielkiej odległości od nas, wyczekując z niecierpliwością. Niespodziewanie uderzyło mnie we mnie spojrzenie jednego spośród dwunastki ubranych w obozowe szmaty mężczyzn: przyglądał mi się z uwagą, a po chwili wyszczerzył w upiornym uśmiechu resztki swoich zębów. Szaleństwo w jego oczach dało mi momentalne zrozumienie: krzywił się do mnie więzień Sonderkomanndo. Szwadron śmierci, ludzie od zwłok mieli wkrótce zająć się tymi, którym nie będzie dane przeżyć najbliższych minut. „Zająć się” to znaczy ograbić ich ze wszystkich kosztowności, wrzucić na drewniany wózek i odwieźć do komory. Mój uczeń użył nawet określenia „na wpółżywe trupy w pasiakach, dostające pół miski zgniłego jedzenia więcej, i nie bite tak często jak pozostali.” Nie wiedziałem czy zbesztać go i przerwać, czy przyznać rację. Przypomniałem sobie ówczesne wzburzenie tego samego studenta, którego imienia za cholerę nie mogłem sobie teraz przypomnieć: - Oto jak wygląda w Auschwitz człowiek uprzywilejowany: celem jego życia jest babranie się w trupach – krzyczał. - Grzebanie gołymi rękoma w tysiącach, dziesiątkach tysięcy zwłok, rozstrzeliwanych, gazowanych, będących „efektem ubocznym” przeprowadzanych tu eksperymentów na ludziach, albo po prostu skatowanych na śmierć – spojrzał prosto na mnie. - Panie Burnfield, nie mogę tego zrozumieć. Nie potrafię! Ja też nie potrafiłem. Przypatruje się dyskretnie: z tego co zdążyłem zrozumieć członkowie Sonderkommando, pilnowani przez strażnika, już za kilka minut mieli zająć się wszystkim tym co pozostanie na peronie, już po przyjęciu nowych więźniów do obozu KL Auschwitz. Wszystkim, czyli mówiąc wprost trupami, a raczej ich przedmiotami, przedstawiającymi jakąkolwiek wartość. Już za chwilę członkowie szwadronu Sonderkommando mieli zająć się wszystkimi, należącymi do nieboszczyków zegarkami, złotymi zębami, wisiorkami, pamiątkowymi medalikami, a także walizkami przymusowo pozostawianymi przez nowo przybyłych na śmiertelnie niebezpiecznym peronie. Natychmiast przypominam sobie kolejny z moich wykładów historii: próbowałem wtedy uświadomić moim studentom, że w Auschwitz ludzie od trupów doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że to kwestia kilku tygodni, a może nawet i dni, a to oni sami znajdą 188 się na stosie białych jak kreda, martwych i wychudzonych ciał, później wrzucanych do pieców krematorium. Byłem już wtedy wykładowcą, choć amatorem, to we własnym mniemaniu z ogromną wiedzą na temat drugiej wojny światowej, a w szczególności właśnie niemieckiej Trzeciej Rzeszy, która urządziła tu w Polsce coś, co mieli czelność nazywać obozem koncentracyjnym. W rzeczywistości nie wiedziałem nic, znałem tylko kilka dat i faktów. Byłem największym kretynem na świecie sądząc, że wiem coś o cierpieniu tych ludzi. Co najbardziej tragiczne, członkowie szwadronu śmierci, dzień w dzień zajmujący się goleniem trupich głów, przeszukiwaniem odbytów i pochew nieboszczyków w poszukiwaniu ukrytych kosztowności, mieli doskonałe pojęcie o wszystkich wielkich, tłustych kłamstwach jakimi karmiono więźniów Konzentrationslager Auschwitz. Ludzie Sonderkommando wiedzieli więc, że szczoteczki do zębów i mydła, które rozdawano przed wejściem do "łaźni" nie miały być użyte przez więźniów ani razu. "Łaźnie" nie były bowiem łaźniami, a komorami śmierci, mogącymi pomieścić na raz nawet tysiąc stłoczonych do granic możliwości i przerażonych do szpiku kości ludzi. Oni naprawdę wiedzieli, że prysznice w komorach gazowych to tylko atrapy. Wiedzieli też, że kilka tygodni życia więcej to jedyne czego mogą oczekiwać w zamian za utrzymanie tajemnicy. Szaleństwo, które teraz widzę w ich oczach zdaje się to potwierdzać. Moja panika rośnie z minuty na minutę. Obezwładniła mnie żelaznym chwytem, nie dopuszczając do głosu jakichkolwiek oznak racjonalnego myślenia. Czy tylko ja, spośród całego tłumu rozkrzyczanych i przerażonych ludzi, dostrzegłem uśmiech jednego z członków Sonderkommando? To nie był człowiek. Nie miał prawa nim być, żaden człowiek nie mógł uśmiechać się w ten sposób. Widziałem kipiące żądzą mordu wściekle czerwone ślepia. I wilczy pysk szczerzący okryte pianą kły. To był uśmiech samego szatana. Srałem pod siebie ze strachu. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że widzę w tym uśmiechu samą śmierć, a monstrum zamiast ust posiada dziurę w zakrwawionej twarzy. Jego oczy zdawały się zajść za białą mgłę szaleństwa, a jego więzienny pasiak zamienił się w mgnieniu oka w czarny skórzany mundur nazistowskiego oprawcy. Moja podświadomość krzyczy, że uśmiech potwora był groźbą, skierowaną prosto we mnie. - Chodź do mnie… – usłyszałem głos pod czaszką. – Chodź, nie opieraj się. Zobacz Burnfield, zobacz co potrafię! Ty żałosny, nic nie warty ćpunie! Jestem tu abyś zginął. Właśnie wtedy twarz monstrum zaczęła gnić. 189 Krzyknąłem przerażony, kiedy Anna położyła mi rękę na ramieniu. I choć nie wypowiedziała ani słowa, w tej chwili dotarła do mnie prawda. Miałem ochotę pacnąć się głową w czoło, a na głos powiedziałem: - Kurwa, oczywiście! Obecność Anny Kamińskiej, kobiety która w rzeczywistości leży teraz, nie dalej jak trzy metry ode mnie, otarta z własnych wymiocin i podłączona do kroplówki, oznaczała jeden oczywisty fakt, o którym mój pogrążony w panice umysł najwyraźniej zapomniał na dłuższą chwilę. Znajdowałem się we śnie. Ponownie spojrzałem w stronę trupa z gnijącą twarzą. Zobaczyłem jednak tylko zwykłego człowieka, ponownie odzianego w brudny pasiak w szaro-białe prążki. Fakt, biedak wyglądał jak jedną nogą w grobie, widać było, że jego udręczone oczy przyzwyczaiły się do codziennego patrzenia śmierci prosto w twarz, w żadnym razie nie mogłem jednak dopatrzyć się śladu monstrum, którym był przed chwilą. Współczułem mu z całego serca. Nie zdążyłem zastanowić się nad tym dłużej niż sekundę, a usłyszeliśmy rozkaz ruszenia żydowskich dup z miejsca. Prosto do obozu śmierci. Zaraz… jak przejąć kontrolę nad snem? Kolumna ludzi przede mną ruszyła w stronę zejścia z peronu, do bramy wejściowej. Ludzie za mną zaczęli wymieniać spojrzenia pełne paniki i tłoczyć się za moimi plecami. Ostry krzyk stojącego dziesięć metrów za mną esesmana przywrócił porządek. - Nie mogę przejąć kontroli! – myślę przerażony. - Anna! – mówię do pięknej żony Drzewieckiego. Nie reaguje, nawet na mnie nie patrzy. Jakby na coś wyczekiwała. Krok za krokiem, jak w zwolnionym tempie, widziałem przybliżający się zawieszony nad wejściem szydzący z nas napis „ARBEIT MACHT FREI”, z odwróconą przez jednego z więźniów literą B, na znak odbywającego się za płotem koszmaru. Doszliśmy tak pospieszani upokarzającymi krzykami i groźbami pobicia do miejsca, w którym stał młody oficer, najwyraźniej pełniący funkcję nadzorcy całego obozu. Stał przed nami odziany, pomimo panującego skwaru, w czarny skórzany płaszcz, skórzane buciory i czapkę świadczącą o jego wysokiej pozycji. Odznaczeń miał na piersi tyle, że mogłoby starczyć na dziesięciu oficerów i każdy z nich natychmiast poczułby się dziesięć razy ważniejszy. Choć wyraźnie młodszy od wszystkich pilnujących nas nazistów, wydawał się górować nad wszystkimi, doskonale zdając sobie sprawę z autorytetu i lęku, który 190 roztaczał wokół siebie. Żelazny krzyż pod jego szyją oznajmiał wszem i wobec, że mamy do czynienia z człowiekiem honoru, przynajmniej według nazistowskich standardów. Król Prus, nieszczęsny Fryderyk Wilhelm III nie spodziewał się, w jaki sposób zostanie wykorzystany jego order za czasów Adolfa Hitlera. Prawdopodobnie przewraca się teraz w grobie. Dopiero kiedy zapadła absolutna cisza, oficer zaciągnął czapkę niżej, na wysokość brwi. A potem przemówił: - Jesteście tu na swoje własne życzenie – mówił spokojnym, lecz doniosłym i wyraźnym głosem pełnym zdecydowania. - Żaden i żadna z was, Żydzi i Żydówki, Polacy i Polki, ani wy Cyganie i Cyganki, oraz wszyscy, których pominąłem, nie stoi tutaj przede mną przypadkiem. Znaleźliście się tutaj nie z woli naszego wielkiego fuhrera, lecz z waszej własnej. Tak, dobrze słyszycie. Im prędzej to do was dotrze… - urwał, bo co mógł powiedzieć? „Tym prędzej stąd wyjdziecie”? - Otrzymałem od Wodza Rzeszy bezpośrednie rozkazy, dotyczące waszego przeznaczenia. Będziecie pracować wszyscy, bez względu na wiek i płeć. Każda próba ucieczki będzie karana śmiercią. Nie mam wam nic więcej do powiedzenia. Wy dwoje ze mną – wskazał na kogoś ludzi stojących za nami. – Tak wy dwoje! – wtedy właśnie, kiedy silne łapska jednego z całkowicie łysych, szeregowych esesmanów chwyciły mnie za ramiona zrozumiałem, że chodzi o nas. Było jednak za późno na jakąkolwiek reakcję, przerażony zdążyłem jedynie zarejestrować fakt, iż przez ciągnące się w nieskończoność kilka sekund przypatrywało nam się kilkaset par oczu. W przeciwieństwie do Anny, których silne ręce łysego nazisty nawet nie próbowały dosięgnąć, stałem jak wryty, przez chwilę mocując się z żelaznym uściskiem żołnierza. - Nie podskakuj mi, przystojniaczku! – wybuchnął łysy i spoliczkował mnie. Po damsku, jak pijana kobieta. Odruchowo wyciągnąłem rękę w obronnym geście chroniącym twarz. I wtedy szarpnął mną silnie, prowadząc w stronę dowódcy. Niewzruszona niczym Anna kroczyła obok mnie. Co się dzieje do cholery, cóż to za chora sytuacja?! – myślałem, przez cały czas zdając sobie sprawę z własnego śnienia, jednak nie będąc w stanie wyrwać się z chwytu łysego szeregowego, który przed chwilą chlasnął mnie w twarz. A policzek bolał mnie naprawdę. Nie miałem kontroli nad snem. Byłem tylko jego uczestnikiem. Tłum rzedł z każdą chwilą. Naziści rozpoczęli procedurę umieszczania swoich nowych niewolników w drewnianych barakach, zawsze wypełnionych ludźmi i tyfusem po brzegi. Już po chwili staliśmy naprzeciw dowódcy. 191 - Chcę wiedzieć, co tu robicie. – odezwał się, patrząc w naszą stronę. – Nie mam pojęcia jakim cudem tu trafiliście, ale oczekuję wyjaśnień. W przeciwnym razie pozbędę się was natychmiast. – zagroził, po czym wskazał prawą ręką na trzymającego mnie przez cały czas łysego. – Schmidt, spasuj. Uścisk zelżał natychmiast na swojej sile, a pod wpływem jeszcze kilku sekund silnego spojrzenia młodego dowódcy, łysy esesman puścił mnie, pokornie oddalając się o kilka stosownych kroków. Zanim zdążyłem wypowiedzieć słowo, usłyszałem słowa Anny, która odezwała się po raz pierwszy, odkąd rozpoczął się sen. - Dobrze zdajesz sobie sprawę z tego kim jesteś, tworze – rzuciła w jego stronę niefrasobliwym tonem. – Jack! To jest sen, do cholery! – odezwała się do mnie po imieniu. - Otwórz się choć trochę na jego świadomą stronę, albo te potwory zeżrą cię na śniadanie. Wiem doskonale, że to twój pierwszy sen, ale postaraj się okazać choć trochę woli, dobrze? Choć młody dowódca pozostał niewzruszony, kpiący uśmiech łysego Schmidta nie oznaczał nic dobrego. Po chwili zwyczajnie się roześmiał. - Mein Gott! – śmiał się, patrząc to na Annę to na mnie, z rosnącym niedowierzaniem. – Mamy tu wariatkę! Kobieto, wiesz co robimy w tym miejscu z takimi jak ty? Zdajesz sobie w ogóle sprawę gdzie jesteś? Żona profesora spojrzała na żołnierza wzrokiem pełnym ignorancji. W jej oczach widziałem rosnącą stanowczo wściekłość. - To ty nie zdajesz sobie sprawy z tego gdzie jesteś, tworze. Nie zdajesz sobie nawet sprawy z tego, kim… czym jesteś – odpowiedziała, dodając po chwili: - Jack! To jest postać senna, odbicie twojej podświadomości! Jest częścią ciebie, więc wydaj mu rozkaz, albo nas zabiją. – wypowiedziała te słowa tonem tak spokojnym, jak gdyby chodziło o drobną, niewiele znaczącą przysługę. Trudno było w to uwierzyć. Ale postanowiłem spróbować. - Oficerze chcę porozmawiać z tą panią – zacząłem nieśmiało, po czym dodałem: – Proszę, aby zostawił nas pan w spokoju, albo zapewnił miejsce, gdzie możemy w spokoju porozmawiać. Idź stąd!– dodałem szybko. Oczy oficera rozszerzyły się w zdumieniu. - Śmiesz wydawać mi rozkazy? – twarz zaczęła nabierać groźnych odcieni czerwieni. – Wy, Amerykanie, nie macie za grosz rozumu. Cholerny jankesie, ześlę cię do komory w pierwszej kolejności! Będziesz się dusił, a ja będę się śmiał, śmiał i śmiał, o tak popatrz! 192 Oficer roześmiał się i śmiał się tak przez chwilę. Widać było, że jest szczerze ubawiony całą sytuacją, podobnie jak Schmidt, którego łysy łeb trząsł się z radości. - Burnfield, nie słuchaj go – szepnęła Anna. - Przecież wiesz, że to tylko twoja psychika! Czy naprawdę przez całe życie nigdy nie próbowałeś kontrolować swoich myśli? – co zdumiewające szept Anny nadal był spokojny, choć, jak wtedy myślałem, ona również musiała przecież hamować swoje rosnące emocje i całą wolą kontrolowała, aby nie dać się wciągnąć w wir sennych wydarzeń. Niespodziewanie wypowiedziała rozkaz, który wydał mi się tak absurdalny, jak cała sytuacja: - Skup się na nastroju! Jacku Burnfield, to twój sen, nie mój! Zrób porządek ze skurwysynem, rozkaż mu, żeby nas zostawił, albo czeka nas śmierć! – dodała. - Czego nie rozumiesz?! - Sikoreczko, wydaje ci się pewnie, że to turnus wypoczynkowy. – zaśmiał się dowódca i natychmiast spoważniał - Nie wiem kto dał ci prawo do odzywania się, ale za chwilę pokaże ci, co robimy tutaj z niepokornymi jednostkami. Straż! Trójka rozochoconych rozkazem esesmanów z łysym Schmidtem na czele obłapiają Annę. Ich dotyk nie ma nic wspólnego z unieruchomieniem: naziści z nieludzkim rechotem chwytają kobietę za pośladki, za piersi, jeden z nich chwyta ją brutalnie za twarz, a potem ciągnie za włosy. Jezu zgwałcą ją tu i teraz! – myślę przerażony na śmierć. Umięśnione łapy bezceremonialnie obłapiają jej całe piękne ciało. - Jack! – krzyczy Anna, kiedy Schmidt bezceremonialnie wkłada rękę pod bluzkę, zmierzając w kierunku majtek. Wtedy coś we mnie pękło. Sen czy nie, facet musi być facetem. A przede wszystkim musi być w stanie tego dowieść, do kurwy nędzy. Poczułem, że ogarnia mnie moc, jak gdyby nagle ktoś napromieniował mnie tajemniczą siłą. Chociaż nie, to chyba nie do końca to… Każdy człowiek na świecie zna to uczucie, kiedy wiecie, że walka, choćby nie wiem jak nieuczciwa jest nieunikniona. Oczywiście mowa tu o prawdziwej walce, gdy konflikt nie dotyczy rozlanego przypadkiem barowego kufla piwa , lecz sprawy o wiele poważniejszej. Taką, za którą prawdziwy facet jest zdolny zabić gołymi rękoma. - Puść ją - rzekłem. Do dziś nie wiem, jak Schmidt, czymkolwiek tak naprawdę był, wyczytał w moim spojrzeniu, że nie żartuję. Jego plugawa dłoń sunąca po ciele Anny zatrzymała się natychmiast na wysokości pępka, jak gdyby był psem, którego pan powstrzymuje krzykiem od ugryzienia. 193 - Słyszałeś? Puść ją, śmieciu! Ponieważ nikt poza moim własnym paraliżującym lękiem nie trzymał mnie w miejscu, ruszyłem szybkim krokiem w kierunku trójki obleśnych tworów, odzianych w nazistowskie mundury. Jednym uderzeniem pięści pozbawiłem Schmidta przytomności. Pamiętam jedynie ogromne zaskoczenie na jego twarzy, kiedy osunął się bezwładnie na brudną oświęcimską ziemię. Wtedy się zaczęło. Dwójka zwyrodnialców puściła Annę, momentalnie sięgając za broń. Młody oficer krzyczał na całe gardło: - Powstrzymać go! Alarm! Padł pierwszy strzał. To strzelał do mnie młody oficer. Kula przemknęła ze świstem kilka centymetrów od mojego prawego ucha. Chciałbym teraz powiedzieć, że jak w zwolnionym tempie wykorzystałem odruch schylających się z linii ognia nazistów, aby powalić wyższego z nich prawym sierpowym w samą szczękę. Ale nie, po prostu jebnąłem mu w ryj, a szczęście było akurat po mojej stronie. - Jack! - krzyczała Anna. Była blada jak kreda z przerażenia, podobnie jak ja. Moja świadomość wystawiła mnie na próbę. To prawda, wszystko prawda. Mój Boże, nie mogę się stąd wydostać. Wtedy w mojej głowie pojawiła się melodia i słowa piosenki, której nigdy nie słyszałem: Idzie, idzie czarna śmierć, pomalutku już tu jest. A więc chodź, a więc chodź, przyjdź więc do mnie też! Ten sam głos, który groził mi śmiercią na rampie. Nogi prawie odmówiły mi posłuszeństwa ze strachu. Niespodziewanie rozległo się przeciągłe wycie syreny alarmowej. Naziści stojący na dwóch najbliższych wieżyczkach strażniczych przy wysokim ogrodzeniu z drutu kolczastego, mierzyli już w naszym kierunku ze swoich karabinów. Nie mieli jednak odwagi oddać nawet jednego strzału - na szczęście znajdowaliśmy się zbyt blisko dowódcy, aby zechcieli ryzykować zesłanie na front, a kto wie, czy i nie sąd wojskowy i wyrok śmierci za zabicie własnego przełożonego. Choć niewątpliwie było to szczęście w nieszczęściu, mieliśmy już na głowie inne problemy. 194 Oto z pobliskich budynków administracyjnych, zza baraków i w zasadzie z każdej możliwej strony nadbiegali zaalarmowani esesmani. Przerażony zdążyłem jedynie chwycić Annę za rękę i wykrzyknąć: - Uciekajmy! Kule świszczały nam nad głowami, kiedy biegliśmy w kierunku bramy, która dla wielu spośród więźniów określana była mianem „wejścia w jedną stronę”. Byliśmy już całkiem blisko, widziałem wyraźnie odwrócony napis „ARBEIT MACHT FREI”, a nawet znaki z napisami "HALT!" i trupimi czaszkami. Biegnąc po kocich łbach nawet nie zdałem sobie do końca sprawy z tego, jak potknąłem się na jednym z co bardziej wystających kamieni i rozwaliłem sobie kolano. Nawet nie zdążyłem poczuć bólu, a biegliśmy już z Anną alejką wiodącą ku słynnej bramie. Skręciliśmy w lewo, widząc ustawioną w poprzek bramy ogromną ciężarówkę i dobry tuzin nazistów, mierzących do nas z karabinów. Pędziliśmy zdyszani i śmiertelnie przerażeni wzdłuż płotu, a jakieś czterdzieści metrów za nami mknęli już pierwsi esesmani na motocyklu z koszem dla pasażera. Nie przestawali do nas strzelać. Nigdy nie uważałem się za specjalnie odważnego człowieka. Nie byłem jednym z tych, którzy pierwsi rzucają się do walki, prawdę mówiąc broń trzymałem w ręku może dwa razy w życiu. I to na pokazie policyjnym, zabezpieczoną w najlepszy możliwy sposób – brakiem magazynka. Teraz jednak oddałbym naprawdę wiele za jakikolwiek, choćby najbardziej wątłych rozmiarów pistolet. Mogła to być nawet damska beretta, albo karabin, z którego nawet nie potrafiłem korzystać. I właśnie w tym momencie, podczas ucieczki z obozu śmierci wzdłuż płotu zrozumiałem na czym polega słowo świadomy, w wyrażeniu "świadomy sen". Prawdziwą próbę opanowania sennej sztuki zwanej orienautyką podjąłem w momencie, kiedy niesiony niejasnym poczuciem krzyknąłem do Anny: - Otwórz swoją torebkę! Szybko, otwórz ją! - Jack o czym ty... - puściła moją rękę, odruchowo zaciskając ją na pasku swojej skórzanej torebki. - Otwórz tę cholerną torebkę! Drżącymi z przerażenia rękoma otworzyła kilkoma niezgrabnymi ruchami zamek błyskawiczny swojej sporych rozmiarów damskiej torebki. Bez zbędnych ceremonii wpakowałem weń swoją rękę, macając w panice upragnionego pistoletu. 195 I rzeczywiście był tam, chłodny i załadowany. Absurdalnie wielkich rozmiarów Smith&Wesson kaliber 11, lśnił odbijając promienie słoneczne w lufie i rękojeści. Staliśmy na rogu budynku administracji, a naboje dziurawiące cegły budynku zaledwie centymetry od naszych głów, uświadamiały nas o zbliżającym się śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jak każdy stereotypowy Amerykanin, choć nie miałem większego doświadczenia w strzelaniu, umiałem obchodzić się z bronią, wszak chodziło tylko o odbezpieczenie, przeładowanie i naciśnięcie spustu. Nie zamierzałem czekać ani chwili dłużej. Stojąc za rogiem kamienicy i opanowując drżenie rąk, odbezpieczyłem więc rewolwer i zamykając lewe oko namierzyłem zbliżający się motocykl, a konkretnie strzelającego do nas seriami żołnierza siedzącego w koszu. Wydawał się uciekać ciałem z linii ognia za wszelką cenę, choć być może to tylko motocykl mknący po kocich łbach sprawił takie wrażenie. Jakby mimo wszystko w niemieckich żołnierzach tliła się jeszcze iskra instynktu samozachowawczego. Tak czy siak byłem w tamtej chwili absolutnie przekonany, że za parę chwil zabiją nas na miejscu, zamienią nas w krwawą miazgę i najprawdopodobniej przedziurawią Annę i mnie w kilkunastu miejscach na całym ciele. Sen nie sen, jest tu śmierć. Pomalutku, już tu jest. Wystrzeliłem po raz pierwszy. Kula chybiła celu, pędząc w sobie tylko znanym kierunku, gdzieś ponad głowami kierowcy i młócącego do nas z karabinu pasażera. Niewiele myśląc wystrzeliłem trzy kolejne naboje. Znów chybiłem celu, zawstydzając chyba wszystkich znajomych teksańczyków. Spaprałeś robotę synku. Cholera jasna! Wystrzelone przeze mnie kule świsnęły koło zbliżającego się motocykla, mijając cel o dobre dwa metry, choć esesmani znajdowali się zaledwie pięćdziesiąt metrów od nas. Mam dwa naboje. Dwa cele. I, kurwa mać, muszę wydostać się z Auschwitz. - Anna! Czy śmierć we śnie... - Pokonaj ich Jack, pokonaj śmierć! Myśl o... - krzyknęła Kamińska, gdy kolejna cegła roztrzaskała się nad naszymi głowami w drobny mak. Drobne pomarańczowe odłamki pospadały nam na głowy. Nie zdążyła już powiedzieć ani słowa. W tej samej chwili kula przeszła przez jej czaszkę na wylot. 196 - NIE! - ryknąłem, patrząc jak z ogromnej dziury na jej czole wylewają się życiodajne mililitry brunatnej krwi. Jej mózg dosłownie przestał istnieć. Gęsty, niemal czarny płyn lał się po jej twarzy małym strumieniem. Wymalowane na jej twarzy kompletne zaskoczenie spowodowało, że pomimo szoku zdałem sobie sprawę, że po prostu umarła. Jezu. Z okrzykiem strachu wybiegłem, a raczej wyłoniłem się zza rogu ściany. Motocykl był już tylko kilkanaście metrów ode mnie. W tym samym momencie kierowca motocykla zahamował ostro, a żołnierz z karabinem odruchowo zaparł się dłonią o kosz, aby nie wylecieć w powietrze. Myślałem, że poszczam się w gacie ze strachu, wyczułem jednak pod koniuszkiem palca wskazującego chłodny spust i natychmiast wystrzeliłem. Jeżeli kiedykolwiek w życiu będziecie musieli zmierzyć się ze swoim największym lękiem twarzą w twarz i to nie w perspektywie nadchodzącej godziny, nadchodzącego miesiąca, tylko teraz, właśnie teraz, wtedy możecie powiedzieć z pełnym przekonaniem, że znaleźliście się w mojej sytuacji. - Czas odróżnić chłopców od mężczyzn! - powiedziałby zapewne odziany w czapsy i kapelusz kowbojski Steve McQueen, chwytając pewnym ruchem rękojeść Smith&Wessona. Nie miałem jednak nic wspólnego z McQueenem, jestem wykładowcą i dziennikarzem, do ciężkiej cholery. Chybiłem. Nie udało mi się dosięgnąć kulą z tak niewielkiej odległości, z tych żałosnych pięciu metrów, do nieruchomego celu. Trudno nazwać sukcesem zarysowanie metalowego hełmu esesmana, prawda? Został mi ostatni, pieprzony nabój. Wymierzyłem ponownie, lecz drżąca ze strachu ręka odmówiła posłuszeństwa, wykonując z chłodnym pistoletem osobliwy taniec. - Hende, hende! - krzyczy mierzący do mnie z karabinu żołnierz i nie czekając na odpowiedź po prostu strzela w moją stronę. Nie zdążyłem podnieść rąk. Zamknąłem oczy i poczułem przypływ ciepła w moich spodniach. A więc tak wygląda koniec Jacka Burnfielda - pomyślałem. - Zastrzelony przez esesmana w Auschwitz, które zamknięto prawie siedemdziesiąt lat temu. Zlany w gacie ze strachu. Nie zdążyłem pomyśleć nic innego, właśnie w tej chwili poczułem, że rozstrzaskuje mi się kolano. Mundurowy strzelił mi w nogę z odległości mniejszej niż metr. 197 - Aaaaaaaaaaaaaach! - ryknąłem z bólu jak ranne zwierzę i upadłem na ziemię. Bolesny kontakt z twardą kamienną nawierzchnią nie przywiódł mi na myśl absolutnie niczego. Straciłem przytomność. 2. Nicola Morgan twierdzi: "Kiedy zaglądasz do jaskini, z początku widzisz bardzo niewiele. Ale kiedy przyzwyczajasz się do ciemności, widzisz coraz więcej. A jeśli odważysz się zostać tam wystarczająco długo, w końcu zobaczysz wszystko". Być może miała rację, jednak póki co za nic w świecie nie chciałem otworzyć oczu, żeby sprawdzić, gdzie jestem. Pierwszy raz w życiu znalazłem się w sytuacji, w której nie miałem pojęcia, co ujrzę po uniesieniu powiek. Czułem ból, rozchodzący się promieniście od kolana, po całej prawej nodze. Chyba nawet czułem wypływającą z niego krew. Cała reszta była jednak tylko przypuszczeniami. Leżę w łóżku, na piętrze kliniki profesora Drzewieckiego? Umarłem i jestem w piekle? A może cały czas jestem uwięziony za drutami kolczastymi obozu zagłady? - Wstajemy, wstajemy! - słyszę głos, nie jestem jednak w stanie określić do kogo należy. Nie ma rady, trzeba będzie otworzyć oczy. Uniosłem powieki. Patrząc na skąpaną w ciemnościach, ale możliwą do rozpoznania twarz młodego oficera, który do nas przemawiał, dotarło do mnie, że sprawdziło się ostatnie z przypuszczeń. Sen trwał dalej, a ja cały czas nie mogłem zdobyć się na odnalezienie takiej siły, która pozwoliłaby mi na przejęcie kontroli. Dlaczego tego nie potrafię? Zwariowałem! - stwierdziłem kolejny raz w myślach, odnotowując wreszcie fakt, iż nie jestem nawet przywiązany do chybotającego się drewnianego krzesła, ustawionego naprzeciw mundurowego w czymś w rodzaju podziemnego schronu, lub piwnicy. Sala była brudna i ciemna, a nieotynkowane gołe cegły szpeciły grube ściany. Nie było też wykładziny, była za to goła betonowa podłoga umazana zaschniętą krwią. Jedynym umeblowaniem tegoż pomieszczenia, oprócz wspomnianych kilku krzeseł, było proste, drewniane biurko. Był też gramofon, zdobiona demonicznym ornamentem skrzynka z ogromną złotą tubą dźwiękową. Nad nami, niczym w tanim filmie grozy, zapalała się i gasła na przemian zwisająca z sufitu żarówka. 198 Oficer wstał z krzesła i powoli odwrócił się do mnie plecami. Przez moment rozważałem atak, nie byłem wszak związany ani w żaden sposób unieruchomiony, oczywiście nie licząc roztrzaskanego kolana i przemoczonych do suchej nitki spodni. Myślałem, że stojący tyłem do mnie oficer zapali papierosa, albo włączy Wagnera. Okazało się jednak, że miał inne plany. Kiedy się obrócił moim oczom ukazał się zaskakujący widok. Oto młody wojskowy płakał. Przyznam, że spodziewałem się wszystkiego, oczami wyobraźni widziałem już ogromne noże i pastuchy elektryczne trzymane w jego dłoniach. Nie byłem jednak przygotowany na widok rozbeczanego jak małe dziecko nazistowskiego dowódcy. Ogromne łzy kapały mu spod zaciśniętych z całej siły powiek, a twarz przybrała rozpaczliwą barwę czerwieni. Potrafiłem wyobrazić sobie tą twarz, kiedy śmieje się szyderczo, na przykład na widok zmuszanego do strasznych rzeczy małego Żydka. Nie mogłem jednak dopasować jego oblicza do płaczu, który wydał mi się bardzo nienaturalny. I jakby… ludzki! - Mówiłem, że to nie wczasy Burnfield. – ryczał, a łzy kapały i kapały. - Mówiłem, a teraz Kamińska nie żyje! Anna! Wspomnienie roztrzaskującego się czoła żony profesora Drzewieckiego wzdrygnęło moim ciałem. Czy umarła? Umarła naprawdę?! Boże, rozwalili jej głowę! Spojrzałem w dół. Widok moich przesiąkniętych krwią i moczem dżinsów nie należał do najprzyjemniejszych. Ból w roztrzaskanym kolanie był niemal tak samo silny jak mój wstyd. W krwawej miazdze dostrzegłem białą kość. Moją własną kość, mój pieprzony piszczel. Do oczu napłynęły mi łzy. Uniosłem jednak głowę wysoko do góry, zmuszając się do odrobiny godności. Spojrzałem mu w oczy. - Kim jesteś, do jasnej cholery? – zapytałem wreszcie. Młody oficer patrzy na mnie, a w jego postawie widoczna jest ogromna rozpacz. To doprawdy dziwny widok, kiedy nazistowski żołnierz nie ma na twarzy tego charakterystycznego, złowieszczego uśmiechu. Tych charakterystycznych, wykrzywionych w grymasie radości ust nazisty czasów II wojny, który właśnie dostał w swoje ręce kolejną zabawkę, nową lalkę do tortur, ścierwo, podczłowieka, którym zajmie się z radością, aż do skatowania na śmierć. Zamiast tego dostrzegłem w jego oczach... mój Boże, strach? 199 - Jesteś tu przez własną głupotę - rzekł młody mundurowy, zdejmując z rąk skórzane rękawiczki i kładąc je starannie na dzielącym nas biurku. Przetarł oczy, zawstydzony swoim wybuchem płaczu. Usiadł na krześle po drugiej stronie biurka i skrzyżował palce dłoni, przypatrując mi się z uwagą. Siedzieliśmy tak przez chwilę, w ciemnym pomieszczeniu, oświetlani samotną, zwisającą z sufitu żarówką. Oficer wpatrywał się w gramofon przez dłuższą chwilę, po czym przerwał ciszę: - Nie masz pojęcia co poszło nie tak, prawda? Dlaczego nie możesz się wydostać z fabryki śmierci. Byłem wściekły, zaskoczony i przerażony. Ból był realny, rozpacz też. Miałem dość zabawy w sen, który najwyraźniej mścił się na mnie za zabawy z własnym mózgiem. To był koszmar, z którego nie mogłem się wydostać. I który zabił żonę Drzewieckiego. Musiałem jednak przyznać rację oficerowi. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Czy to wszystko moja wina? - Wypuść mnie - rzekłem po prostu. - Obawiam się, że na razie nie będzie to możliwe - odparł, unosząc ręce w pojednawczym geście. - Mamy niewiele czasu, Burnfield, i nie chciałbym, żebyśmy zmarnowali go na czcze gadanie. Przede wszystkim zrób coś z tym kolanem, cholera jasna, to twój sen! Zamarłem. Nawet człowiek, którego uważałem w tej chwili za swojego śmiertelnego wroga przypominał mi o tym, że miejsce, w którym się znajduje nie istnieje nigdzie indziej, tylko w mojej głowie. Przypomniałem sobie słowa Anny: "Przejmij kontrolę Jack! To twój sen". Przejąć kontrolę. Jasne, przecież to takie proste. Żona profesora nie żyje; ma roztrzaskaną na drobniuteńkie kawałeczki czaszkę i leży w kałuży krwi na rogu budynku administracyjnego. A ja jestem uwięziony w jakiejś piwnicy Auschwitz i kolano pali mnie żywym ogniem. Widzę przez dziurę w nodze swój własny piszczel do kurwy nędzy! Cóż, z przejęciem kontroli mam najwyraźniej drobne problemy. Pomyślałem o tym, jak dobrze byłoby obudzić się w łóżku kliniki profesora, koło budzącej się ze snu żywej Anny Kamińskiej. To było by cudowne. Byłbym zapewne cały czas w szoku i zawarłbym przysięgę stłuczenia twarzy profesora Drzewieckiego na kwaśne jabłko. 200 Wtedy mógłbym już na zawsze opuścić klinikę szalonego noblisty. I nigdy więcej nie wrócić do świadomego śnienia. - Burnfield, czy rozumiesz słowa, które do ciebie wypowiadam?! - podniósł głos młody oficer, podnosząc się nieznacznie z krzesła, wsparty na ramionach. Oczy szkliły mu się, kiedy na mnie patrzył. - Czy mógłbyś się skoncentrować chociaż na moment? To twój sen. Ja jestem jego częścią. To biurko jest jego częścią! - uderzył knykciami zaciśniętej pięści w blat drewnianego mebla. Zadrżałem. - Za to, co teraz powiem, spotka mnie kara, ze strony mojego pana - rozejrzał się niespokojnie, jakby spodziewał się, że przez jedyne zamknięte na cztery spusty drzwi wejściowe do pomieszczenia w piwnicy wejdzie nagle sam Adolf Hitler. Wtedy nie wiedziałem jeszcze kto jest jego prawdziwym władcą, i kogo lęka się bardziej niż ja lękałem się śmierci. - Wylecz się sam, Burnfield. Jesteś tu szefem, nie rozumiesz? - Jak… - Rewolwer. Przypomnij sobie na jakiej zasadzie wziął się w twoich rękach. Po prostu sprawiłeś, że znalazł się w torebce prawda? - Tak, rzeczywiście tak było – przytaknąłem. - Ale rewolwer chybił przecież celu! – dodałem po chwili. Oficer ponownie uderzył w biurko, tym razem otwartą dłonią. - „Rewolwer chybił” – przedrzeźnił mnie. – Jesteś historykiem, człowiekiem wykształconym, znającym języki, tak? To ty chybiłeś rewolwerem, a nie rewolwer chybił, ciężki kretynie. A teraz wyobraź sobie, że masz w pełni zdrowe kolano, suche spodnie, a potem wstań. „Na złość babci odmroził sobie uszy” – polskie powiedzenie było w tej chwili najlepszym określeniem tego, co miałem zamiar zrobić. Z czystej złości postanowiłem wstać. Niech zobaczy mój ból, zobaczy, że tego nie potrafię, nie mam kontroli i nie zapowiada się, żebym ją miał. Wykonałem polecenie, wbrew wszelkiej logice pomyślałem o radosnej uldze w krwawiącym kolanie. Ku własnemu zdumieniu i nie krzywiąc twarzy z bólu, wstałem z krzesła. Szybko wyobraziłem sobie zrastającą się kość, znikającą z moich spodni krew i nową warstwę skóry, którą pokrywa się moja zniszczona noga. Ból momentalnie zniknął, jak gdyby nigdy nie istniał, a ja poczułem, że wilgoć krwi i moczu, jakby wyparowuje. Przestaje być potrzebna, na rzecz poczucia ciepła i suchości. Aż krzyknąłem ze zdumienia. 201 - Widzisz? – zapytał retorycznie młody oficer, nie uśmiechnął się jednak. – Drzewiecki może i umie opowiadać całymi godzinami o swoich roztworach, ale… zamyślił się na chwilę. - Nie powiedział ci, że narkotyk, którym cię nafaszerował to śmiertelna trucizna, prawda? - parsknął oficer. - To prawda Jack, przyjmij do wiadomości, że w twojej psychice rozpoczął się właśnie proces uzależnienia cię od substancji, którą ten szaleniec ma czelność nazywać "cudowną". - Śmiertelna trucizna? - powtórzyłem jak automat. Oficer kiwnął głową ze smutkiem. - Drzewiecki jest jednym z tych ludzi, którzy w zależności od tego co pasuje im w danej chwili bardziej, przedstawiają sytuację albo w czerni i bieli, albo we wszystkich odcieniach szarości - wyjaśnił. – Choć owszem, roztwór ma wiele właściwości, których część z nich ten mężczyzna objawił ci jako boskie… - Nie wierzę ci, oficerze - powiedziałem. - Kimkolwiek jesteś, nie istniejesz. Jesteś wytworem mojej podświadomości. I kłamiesz! - dodałem oskarżycielsko, wskazując w jego stronę drżącym palcem. - Jasne, że istnieję, idioto - żachnął się. – To właśnie ze zrozumieniem tego mają tak wielki problem Anna Kamińska i Adam Drzewiecki. Ja w zasadzie jestem tobą, twoją pozytywną stroną, twoją dobrocią, racjonalnym myśleniem, zdrowym rozsądkiem. Nazywaj mnie jak chcesz. Sprawdzaj mnie. Jestem jednak tak samo prawdziwy jak każda twoja myśl, jak każde twoje wspomnienie. Istnieję w twojej świadomości i oddałbym za ciebie życie, gdybym tylko mógł. - Nie! - krzyknąłem. - Nieprawda! To jest sen! Profesorze, proszę mnie obudzić, do ciężkiej cholery! Oficer znów tylko się uśmiechnął. - Jego tu nie ma, Burnfield. I zapewniam cię, że Drzewiecki nie słyszy cię w tej chwili. Jest prawdopodobnie zbyt zajęty zmywaniem rzygowin z twarzy swojej żony, którą doprowadził na skraj śmierci. PRZYPATRZ SIĘ JEJ! - ryknął co sił w płucach, aż podskoczyłem. - Naprawdę jesteś aż tak ślepy, żeby nie zauważyć, że zatruł tym ścierwem swoją własna żonę w imię jakiś wydumanych idei o leczniczych terapiach przy użyciu cudownych substancji? Nie zdążyłem odpowiedzieć, a kontynuował: - Nie pomyślałeś ani razu, że to jakiś świr, jakiś współczesny Mengele, który gdy tylko coś pójdzie nie tak powie "wybacz, robiłem wszystko co w mojej mocy, nie wyszło"? Myślałeś o tym, przyznaj się, choć profesor ci imponuje. Jack zastanów się, czy naprawdę jesteś w stanie zaufać z całego serca człowiekowi, który potrafi poświęcić własną żonę do celów medycznych? 202 Chciałem odpowiedzieć "tak", to proste słowo nie potrafiło jednak przejść mi przez gardło. Nie byłem już pewien niczego, jedyne czego pragnąłem w tej chwili to wydostać się z koszmarnego snu i przekonać się, że Anna leży bezpieczna w swoim łóżku, a scena jej roztrzaskującej się w drobne kawałeczki czaszki i mózgu była tylko wytworem mojej sennej wyobraźni. - Zastanów się Jack. Zastanów się chociaż przez chwilę. W porządku, zrobiłem to. I od razu przypomniałem sobie o wszystkich pytaniach, które mi się nasuwały. - Czy Anna... - Przekonasz się po przebudzeniu. Być może to przemówi ci do rozsądku bardziej, niż moja jałowa gadanina. - Odpowiedz! Oficer wstał. - Nie. Być może Drzewiecki jest w stanie udzielić ci odpowiedzi na każde postawione przez ciebie pytanie, ale to właśnie stanowi dla ciebie największe zagrożenie w tej chwili. Nie zauważyłeś tego, że ten człowiek nigdy nie powie ci "nie mam pojęcia, Jack"? – przyjrzał się mojemu spojrzeniu pełnym pretensji. - Naprawdę nie? Była to prawda. Cholera, twór czy nie twór, stanowił doskonały przykład na chłodną ocenę sytuacji. - Dlaczego nie chcesz powiedzieć czy Anna żyje? - Bo wtedy nie pozostawiłbym ci możliwości samodzielnego wyciągnięcia wniosków. Zrozumiałem, że był to koniec rozmowy, przynajmniej na ten temat. Postanowiłem więc zapytać o inne kwestie. - Dlaczego akurat Auschwitz? Co sprawiło, że śnię o nazistowskim obozie zagłady? - Kiedy wchodziłeś w świadomy sen miałeś wizje. Słyszałeś krzyki małych dziewczynek, widziałeś ptaki z zakrzywionymi dziobami i byłeś przerażony na śmierć. Najwyraźniej Auschwitz reprezentuje uczucie lęku i zagrożenia w twojej podświadomości. - Dlaczego? I skąd wiesz o krzykach i pta... - Bo jestem częścią ciebie. Zadawaj mi pytania, lecz nie przerywaj mi proszę zwrócił mi uwagę. - Jestem twoją podświadomością, znam cię lepiej, niż ty sam. To fakt, nie mam pojęcia niczym Bóg ile włosów rośnie na twojej głowie, ale z pewnością posiadam dostęp do wszystkich twoich wspomnień, wszystkich twoich uczuć, trosk i wątpliwości. Im szybciej do tego przywykniesz, tym szybciej 203 dojdziemy do konstruktywnych konkluzji. Oficer podszedł do ogromnego gramofonu, położył igłę na winylowej płycie i zakręcił korbą. Po chwili bliżej nieartykułowanych dźwięków, z gramofonu popłynęły dźwięki „She likes rock and roll” rockandrollowej kapeli AC/DC. A little game of falling down, You rock „n‟ roll when the call come „round, Come on baby, and make some time, Made in the shade and you wished it‟d turned around - To twoja ulubiona piosenka, prawda? – zapytał mnie oficer. Było to pytanie retoryczne, mówił więc dalej: - Kochasz ten utwór. Szczególnie dźwięki gitary, dokładnie w drugiej minucie. Kojarzą ci się z wolnością, słuchałeś tej piosenki kilkaset razy po opuszczeniu domu Glorii i Stanisława w Hamptons. Nienawidzili tej muzyki z całego serca. Każde słowo oficera było prawdą. Wymienił nawet imiona moich rodziców. Poza tym utwierdziło mnie to w przekonaniu, że naprawdę śnię – wszak AC/DC powstało dopiero w 1973 roku. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to przyznam, ale z kimkolwiek lub czymkolwiek właśnie rozmawiałem, musiałem przyznać, że istota odziana w nazistowski mundur stawia całkiem rzeczowe argumenty. I jeśli było mi dane kiedykolwiek się przebudzić, zamierzałem postawić Adamowi Drzewieckiemu kilka trudnych pytań. Być może oficer pragnął powiedzieć coś więcej. Czy w jego oczach dało się to wyczytać bez cienia wątpliwości? Nie. Oficer w Auschwitz, na dodatek przejawiający oznaki dobroci, wydał mi się na tyle surrealistyczny, że nie mogłem przestać uparcie drążyć wewnątrz własnej głowy jednej wiodącej myśli: To niemożliwe. Wszystko, co otaczało mnie w tej chwili, goła betonowa podłoga z posępną żarówką zwisającą na samotnym kablu, absurdalnych rozmiarów gramofon, z którego płynęły dźwięki starego, dobrego rock and rolla, a przede wszystkim biurko, to cholerne biurko, na którym to co Anna i Adam nazywali myślokształtem położyło swoje rękawiczki - tego było dla mnie stanowczo zbyt wiele. 204 Czy była to pierwsza moja myśl, której główny wydźwięk brzmiał: „Dziennikarzu, jesteś szalony, już na zawsze szalony i nigdy nie przestaniesz być! Burnfield, słyszysz mnie? NIGDY!” Na pewno nie ostatnia. - Nie odpływaj, Jack - powiedział młody oficer. - Wiem o wszystkim co cię trapi, nie zapominaj, że jestem praktycznie tobą. Obudzisz się z tego koszmaru już wkrótce, a wtedy... I wtedy drzwi otworzyły się i do smutnego pokoju weszła Anna Kamińska. - To niemożliwe... - szepnąłem, ale jako człowiek w miarę inteligentny wiedziałem już, że we śnie mało co może okazać się niewykonalne. - Ta kobieta ma ci coś ważnego do powiedzenia, moje ja. - rzekł bezimienny oficer do mnie, przyglądając się swymi załzawionymi oczami pięknej kobiecie. Anna spojrzała na mnie, a on na jej lekko wykrzywionych ustach zauważył coś... coś jakby... - Nie. To na pewno nie TO co myślisz, narcystyczny skurwysynu. - pomyślałem natychmiast. - Ona jest mężem Drzewieckiego, do cholery! Nazistowski oficer wstał z krzesełka. - Zostawiam was samych. Mam nadzieję, Jack, że nie obudzisz się ze snu na tyle szybko, abym nie zdążył tutaj wrócić... moje ja. - rzekł do Jacka po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Zaraz! – krzyknąłem do drzwi. Odpowiedziała mi cisza. - Jestem ci winna przeprosiny, Jack - rzekła Anna Kamińska, podchodząc w moim kierunku kilka kroków. Była całkowicie zdrowa, na jej przepięknej, śniadej twarzy nie było nawet kropelki krwi. No i miała czaszkę w całości. - Dlaczego ty... dlaczego umarłaś? - Bo mnie zabili - odpowiedziała natychmiast z rozbrajającą szczerością. Usiadła na krześle obok oficera, a pomiędzy nimi znalazł się zdobiony demonicznym ornamentem gramofon. - Sen snem, ale kiedy uciekasz przed hitlerowcami mknącymi na motocyklu, zawsze powinieneś mieć na uwadze śmierć. - A dlaczego... - ...dlaczego zmartwychwstałam? Cóż, właśnie za to jestem ci winna przeprosiny. spojrzała na mnie takimi oczami, że omal nie ugięły się pod mną kolana. - Kiedy giniemy we śnie, na przykład tak jak ja, kiedy dostałam w głowę z automatu, albo kiedy ciebie rozszarpie na kawałki jakieś wyjątkowo groźne, dzikie zwierzę... cóż, wtedy większość ludzi budzi się z krzykiem, zlana zimnym potem. 205 Milczałem. - A jednak mój mąż udowodnił, że śmierć we śnie nie musi oznaczać przebudzenia. Szczerze powiedziawszy nie do końca pojmuję w jaki sposób na to wpadł, ale kiedyś mnie tego nauczył i... oto jestem. Po prostu - powiedziała. - Rozumiem – odparłem, czując się jak idiota. - Przepraszam cię za to, że nie powiedzieliśmy ci o tym, co oznacza śmierć we śnie, Jack. Kiedy się obudzimy, Adam Drzewiecki dostanie za to ode mnie solidny ochrzan, masz to jak w banku. Zmieszany uśmiechnąłem się krzywo. Nie wiedziałem co powiedzieć. - Przepraszam, ale muszę o to zapytać. Ciągle prawie nic nie rozumiem... jesteś prawdziwa? - zapytał wreszcie. - Jestem myślokształtem. - To znaczy? - To znaczy, że istnieję w twoim śnie. Mój mąż ci to wyjaśni po przebudzeniu, jest w tym o niebo lepszy. Kiedy ja staram się to wyjaśnić, pacjenci mojego męża często doznają szoku. - Trudno nie doznać szoku po uwięzieniu w Auschwitz i oglądania twojego ochlapanego krwią mózgu – odburknąłem. Roześmiała się cicho. - Będę pamiętać tą rozmowę, jeśli o to pytasz. Będę świadoma jej treści powiedziała Anna po chwili, po czym dodała: - Wyjaśniam to najprościej jak umiem, naprawdę. - Nie sądzę. Najprościej chyba powiedzieć, że śnimy to samo? - Nie, nie jest tak jak mówisz, Jack. Raz jeszcze: mój mąż będzie o niebo lepszy w przedstawianiu ci teorii snu. Ja jestem tu... - zawiesiła głos na trwającą wieczność sekundę. - ...ja jestem tutaj aby praktykować. - Przestań sobie wmawiać rzeczy, które istnieją tylko w twojej głowie zboczony sukinsynu! - pomyślałem, ale nie powiedziałem stego na głos. - Skoro o tym mówisz - powiedziałem zamiast wypowiedzieć swoje myśli dziennikarz. - Czemu nie ma z nami twojego męża? - Och… - westchnęła - nie sądzę, żeby interesował go pierwszy sen swojego pacjenta. Przeważnie wszyscy budzą się z krzykiem i nie mogą uwierzyć w to, co odkryli. Człowieka przeraża zetknięcie z nieskończonością Jack. Ludzie zdają sobie sprawę z tego, że są nieskończeni, ale nie są w stanie za nic w świecie zrozumieć co to jest ta nieskończoność. - brzmiała tak mądrze, kiedy wypowiadała te słowa ze stoickim 206 spokojem. - A to właśnie z nią styka się człowiek, kiedy otwierają się pilnie strzeżone bramy jego podświadomości. Lub kiedy staje się Bogiem, jak mówi Adam. - Co stanie się teraz z tym snem, Anno? W jaki sposób opuścić to miejsce? - Wszystko zależy od tego, czego pragniesz. Wiesz czego pragniesz, Jack? - Ja... - Śmiało. - Ale… - To tylko sen, Jack. Zebrałem w sobie odwagę, wszystkie siły powędrowały do mojego gardła, a język wypowiedział słowa: - A gdybym powiedział, że wszystko czego pragnę stoi przede mną? – zapytałem, po czym natychmiast za karę uderzyłem się w twarz, oczywiście w myślach. Dlaczego o to zapytałem?! Jezu, uśmiechnęła się. Nie za lekko, a jednak - zdążyłem pomyśleć, zanim usłyszałem jej brzmiącą jak pieśń odpowiedź: - Wtedy odpowiedziałabym, że nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy mogli dokonać niemożliwego. Abyśmy spróbowali tego, co jeszcze przed sekundą wydawało ci się niemożliwe, Jack. - Skąd wiesz co uważam za niemożliwe? - Uważasz za niemożliwe seks ze mną. Widać to w twoim spojrzeniu - odparła. Kobiety widzą takie rzeczy, mój drogi dziennikarzu Burnfield, tak jak koty, które wyczuwają chore miejsca na ciele człowieka. Nigdy się nad tym nie zastanawiałeś? Poczułem się zmieszany i nie wiedziałem co powiedzieć. Przyznaję to szczerze. Rzadko wydawało mi się, że jestem bezradny. Kokaina, którą wielki pan Burfield dziennikarz-wykładowca wciągał dzień w dzień, bardzo skutecznie hamowała wszelkie myśli skierowane na biegun "nie, nie potrafisz, nie jesteś zbyt dobry". Przeciwnie, czułem się nadludzko niemal codziennie. Problem polegał na tym, że wszystko inne straciło dla mnie sens, a ja byłem Bogiem, codziennie, długo i prawdziwie. I zostałem Bogiem aż do teraz, tyle tylko, że tarzając się w gównie kokainowym po łokcie. Co najdziwniejsze, to właśnie teraz, właśnie w tym parszywym miejscu, w obozie koncentracyjnym, nazywanym później anus morandi - odbytem świata, w tym cholernym bunkrze z nagą żarówką, smutno zwisającą z sufitu, zakochałem się do granic możliwości w pięknej Annie Kamińskiej i poczułem, że choć przez kilka chwil mam prawo być szczęśliwy. Anna Kamińska była już bardzo, bardzo blisko mnie. 207 Najpierw jej noga, odziana w czarne spodnie i but na wysokim obcasie, zbliżyła się na niewielką odległość do mojej nogi. Potem nasze kolana lekko się zetknęły, na początku trochę nieśmiało, bo w końcu doszło właśnie do zderzenia dwóch całkowicie niezależnych światów. Następnie, co sprawiło mi ogromną przyjemność, jej noga owinęła się wokół mojej nogi. Nieśmiało wtulała się we mnie. Prosiła o pozwolenie. Wtedy dotarł do mnie prosty fakt: podniecam ją jak cholera . Z ciągnącą się w nieskończoność chwilą, nasz dotyk stał się tylko odrobinę mocniejszy. Nareszcie zbliżyliśmy się do siebie jeszcze mocniej, o te kilka centymetrów bliżej. Przyciągaliśmy się nawzajem. Ona poczuła, że jej piersi dotykają już mojej klatki piersiowej. Skóra na moim ciele wyczuła już materiał jej stanika. Pachniała czymś, nie miałem pojęcia czym, ale chciałem czuć ten zapach już zawsze, kiedy te idealnie czarne włosy smagały mi twarz. Owinęła mi ręce wokół szyi. Spojrzeliśmy na siebie. Dokładnie w tej chwili poczułem jej gorący oddech na twarzy. Był krótki i ledwo kontrolowany. Widziałem, że stara się teraz opanować, choć przychodzi jej to z trudem. Znów spojrzenie w sam środek duszy. Wpatrywałem się w te ogromne, mocno pomalowane oczy, po czym skierowałem ręce ku pierwszemu guzikowi kołnierzyka. Mogę to zrobić, wolno mi. Czuję to w jej oddechu, na własnych policzkach. Czuję jej żar. - To jak, Jack… potrafisz dokonywać rzeczy niemożliwych, czy nie? - szepnęła mi do ucha. - To zależy, co uważasz za niemożliwe - mruknąłem. Drugi guzik został już odpięty. Lekko ugryzła mnie w ucho. - Odpowiedz. Dotknąłem wolną dłonią jej pleców, a moja ręka rozpoczęła wędrówkę po jej ciele. - Teraz nie ma takich rzeczy - odparłem wreszcie. Trzeci guzik. - Zabawne... - kąciki jej ust rozszerzyły się w ledwo dostrzegalnym uśmiechu. - A co będzie... - Nie mam pojęcia - pocałowałem ją. - Pożądanie. - Igrasz z ogniem, wiesz o tym? - czwarty i piąty guzik. Nie odpowiedziałem, gdy ostatni guzik został rozpięty. Po chwili jej koszula leżała już na brudnej, betonowej podłodze. 208 3. - Dlaczego tu jesteśmy? – zapytałem, kiedy było już po wszystkim. Nie wiedziałem, czy ma prawo patrzeć Annie w oczy, kiedy ona zakładała ściągnięte przeze mnie koronkowe majtki na swoje kształtne pośladki. - Świadomy sen to nie tylko przygody, Jack. Chociaż z drugiej strony... mogłeś odnieść inne wrażenie, po tym, co właśnie zrobiliśmy - obróciła się w moim kierunku i mrugnęła do mnie okiem, ukazując mu mimo woli swoje idealne piersi. Były wspaniałe, bez wątpienia. - A dlaczego twojemu mężowi tak zależy, żebyś śniła? - Chodzi mu o to, abym stała się nareszcie wolna – odparła. - Wszystkie te liczne metody mojego męża na wejście w świadomy sen stały się dla mnie nie tylko przygodą, kaprysem znudzonej życiem żony noblisty światowej sławy, ale także bramą do ludzkiej godności. Mogę we śnie wszystko, mogę przeżyć cokolwiek czego nie było mi dane przeżyć w rzeczywistości - westchnęła Kamińska, wyciągając z kieszeni spodni mały medalionik i przez chwilę obracając go palcami na otwartej dłoni. - Jack, powiedz mi... ale tak szczerze. Czułeś się kiedykolwiek w życiu jak uwiązany grubym, krótkim łańcuchem, z którego jakiś wyjątkowo złośliwy strażnik codziennie zabiera po jednym ogniwie? Pomyślałem wtedy o tym, że w moim przypadku nie potrzebny jest żaden łańcuch. Mój strażnik powinien po prostu mieć przy sobie ogromną torbę kokainy, a on nie opuściłby go do końca życia. - Nie mam pojęcia o czym mówisz, Anno - odrzekłem szybko. - Pomyśl. Sen nie musi być tylko zabawą. Spędzasz w łóżku osiem godzin, codziennie. Może trochę mniej, a może trochę więcej, to zależy od tego jak bardzo jesteś przywiązany do rzeczywistości. - A jeśli przestanę rozgraniczać jedno od drugiego? - To wtedy naprawdę rozumiesz co znaczy żyć dwadzieścia cztery godziny na dobę. Będziesz miał boską świadomość już zawsze. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Nie wiedziałem, że Anna Kamińska nie powiedziała mi jeszcze najważniejszego. Niespodziewana łza na policzku pięknej kobiety zasmuciła mnie, ale i całkowicie zaskoczyła. - Anno, dlaczego ty płaczesz? - Cholera… - pociągnęła nosem i starła sobie samotną łzę z twarzy - czemu tak się stało? Dlaczego to spotkało akurat mnie… - Ale co takiego? Westchnęła smutno. 209 - Jestem sparaliżowana od pasa w dół, Jack. Życie zaskakuje, prawda? - zaśmiała się niewesoło. – Nie mieliśmy z Adamem żadnego wypadku samochodowego, nie złamałam sobie kręgosłupa czy coś w tym rodzaju, jeśli takie myśli właśnie przychodzą ci do głowy… - Ale… - Żyliśmy sobie pełnią życia, Adam odnosił sukcesy niemalże każdego dnia, ludzie go kochali, a ja najbardziej ze wszystkich. Czekałam na niego, wyczekiwałam pod oknem aż wróci za każdym razem, przez tyle lat naszego małżeństwa. Nie zdała sobie nawet sprawy z tego, że zacisnęła pięści. - Pewnego dnia ktoś… potwór w ludzkiej skórze zrobił mi coś… coś, po czym moje nogi po prostu odmówiły mi posłuszeństwa, można powiedzieć, że przestałam je mieć. Od kilku lat stały się dla mnie tylko balastem. Życie skazało mnie albo na wózek inwalidzki, albo na łóżko. Do końca życia, rozumiesz? Bez żadnych szans na to, że kiedykolwiek wrócę do zdrowia. - Och... - Żadne „och…”, Jack. Nie zapominaj w jakim państwie przyszło ci żyć od kilku dni. - Znam historię Polski, Anno. Jesteście narodem, który zawsze budził czyjeś militarne ambicje. Wieki waszej historii przedstawiają się jak spektakularny film najwyższej klasy, a odbudowa tego kraju po drugiej wojnie i komunizmie to prawdziwy… - Nie wiesz o nas nic – oceniła Anna Kamińska. – Czy wiesz, w jaki sposób Polak postrzega w dzisiejszej Polsce drugiego Polaka? A może wiesz, czym była dla nas śmierć Jana Pawła, naszego jedynego papieża w historii? No cóż, jeśli nie, to za to na pewno powiesz mi w jaki sposób nasz kraj został podzielony na tysiąc kawałków, gdy kilka lat po śmierci papieża, rozbił się samolot z prezydentem i całą elitą tego kraju. To są dla nas wydarzenia na miarę zabójstwa waszego Kennedy‟ego w Dallas, Burnfield! Wydarzenia, które zmieniły bieg historii! Milczałem, kiedy ona ciągnęła dalej: - Wojna i komuna jest dawno za nami, a to co dzieje się teraz w tym kraju to jedna wielka histeria. Nikt nie wie dokąd zmierzamy, a banda nikomu nie znanych z nazwiska skurwysynów od kilkunastu lat rozkrada ten kraj, tak jak złodzieje pod osłoną nocy kradną tory kolejowe powodując katastrofę. I wiesz co się dzieje? Człowiek nie ufa człowiekowi. Człowiek kombinuje. Człowiek przestaje być dumny ze swojego kraju. Człowiek wstydzi się za swój kraj. Także za mojego męża. A teraz… czy możesz powiedzieć, że wiesz coś o naszym cierpieniu? Zamilkłem, porażony jej opinią. - Absolutnie nie – odparłem, zresztą zupełnie szczerze. 210 - Tak między nami… Czy naprawdę myślisz, że zawsze byłam panią domu sir Drzewieckiego? Cholera jasna, wyrywałam wycieraczki z aut i piłam wódkę „z gwinta”, zaraz po ucieczce przed milicją! Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Wiedziałem co nieco o burzliwej młodości, w końcu, pomijając to, że byłem trzydziestoletnim uzależnionym od kokainy kawalerem przyjmującym prostytutki w swojej melinie na Queens, trwałem na haju w stanie młodzieńczej euforii po dziś dzień. Nie przeszkadzało mi, jakie zdanie na jego temat mają inni ludzie. Lubiłem po prostu zapomnieć, że nie odniosłem w życiu żadnego niesamowitego sukcesu. - Stałam się inna, kiedy nie ruszałam się z łóżka przez cztery lata. Współczesna medycyna nie jest w stanie poradzić sobie z moim problemem, jeszcze nie – ciągnęła Anna. - Nie za mojego życia... W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. A potem rozległ się grzmot tak potężny, jak gdyby sam Bóg upuścił na ziemię coś... coś bardzo ciężkiego. Kamień, albo stalowy kontener wielkości Alaski. Ale nie, to było coś innego. Drzwi otworzyły się, a na bladej twarzy stojącego za nimi młodego oficera malowało się czyste przerażenie. - Na zewnątrz – wymamrotał jedynie. Wiedzieliśmy, że był to odgłos eksplozji, i dokładnie w momencie, w którym zdałem sobie sprawę, że oficer nigdy nie dokończy zdania, które zaczął, szybko wybiegliśmy z mrocznej sali. 4. Jeżeli to, co działo się w Auschwitz jak do tej pory było piekłem, to brakuje mi słów, aby opisać to, co wydarzyło się w moim śnie właśnie teraz. Armageddon. Tak to się nazywało. Prawdopodobnie właśnie w taki sposób wygląda apokalipsa. Gwarantuję, że ta odbywająca się w moim śnie potrafiłaby nawrócić na chrześcijanizm każdego głęboko niewierzącego ateistę. Dokumentnie każdy miałby w sobie dość trwogi, aby zawołać przynajmniej "O Jezusie przenajświętszy!" i paść na kolana, o tak! Co do tego mam absolutną pewność. Widok, który ujrzeliśmy z młodym oficerem zapadł mi w pamięć już do końca moich dni. Co takiego ujrzałem? 211 Auschwitz płonęło w irracjonalnej ciszy. Nie mogę powiedzieć, używając poetyckich epitetów, że obóz śmierci tonął w jeziorze setek płomieni, gdyż byłoby to po prostu wierutną bzdurą. Płomień był jeden. Ogromny. Morze ognia było jakby jednym tworzywem. Wszystkie te prymitywne, drewniane konstrukcje zajęły się ogniem w jednej sekundzie, tak jak gdyby nie były niczym więcej niż żałosna zapałka. I płonęły z taką siłą, że poczułem zapach spalenizny, a dopiero po chwili dotarło do mnie, że to co czuję to zapach moich osmalonych brwi. - Jezu Chryste, co do... - wystękuje oficer. Nie ma pojęcia co się dzieje, jest przerażony. Właśnie w tym momencie zauważyłem, że z baraków wybiegają ludzie. Więźniowie uciekali w popłochu przed szalejącą pożogą, a pasiaste mundury płonęły na ich nagich ciałach, przypiekając ich ciała do krwistej czarności. Płomień był tak ogromny, że poczułem aż przypieka mi się szczecina na brodzie. Dołączyła do przysmażanych brwi. Esesmani są kompletnie zaskoczeni, nie mają pojęcia jak się zachować. Lwia część z nich dokonuje najbardziej oczywistego wyboru i salwuje się ucieczką. Podobnie jak więźniowie prostu uciekali jak najdalej stąd. Nagle poczułem w sobie myśl. Ostrą i obcą, świdrującą moją świadomość niczym mały, bardzo zaangażowany w swoje zadanie kornik, który po chwili rozrósł się do niewyobrażalnie wielkich rozmiarów, aby krzyczeć w mojej głowie jedną jedyną myśl: - „TY”? – wyszeptałem wreszcie tę myśl cicho, najciszej jak tylko się dało, do siebie. Nie, dzwonią, ale nie w tym kościele. Skup się, Jack, skup się, cholera jasna. Ja. Tak, to było to. Zdecydowanie. - Ja? - pomyślałem z ogromnym lękiem, a łzy napłynęły mi do oczu. Później tłumaczyłem sobie, że to od żaru buchającego z płonących, drewnianych baraków, których jeden jedyny płomień wznosił się na wysokość dobrych dwudziestu metrów. Nie zapamiętałem zbyt wiele z moich przemyśleń dotyczących tej jednej, prostej myśli. "Ja". Ja jestem za to odpowiedzialny, to jest moja świadomość, mój sen, moja psychika. Świadomość tego koszmaru, który utworzyłem wewnątrz własnej głowy, była dla mnie nie do zniesienia. Gdyby oficer miał przy sobie pistolet, wzorem innych esesmanów przypięty do wielkiej, skórzanej kabury, z całą pewnością wyciągnąłbym go teraz i nie bacząc na jego 212 okrzyki, strzeliłbym sobie prosto w łeb. Bez znaczenia stało się dla mnie, czy śmierć we śnie oznacza prawdziwą śmierć. Chciałem po prostu przestać istnieć, zabić się, zniszczyć, zrobić cokolwiek, aby przerwać piekło, które stworzyłem. Bo przecież to JA, JA, JA, to moje dzieło, to wszystko MOJA WINA! Stało się jednak inaczej. Wstydliwe wspomnienie podpalanego za pomocą szkła kontaktowego mrowiska naszło mnie z niespodziewaną wyrazistością. Zapomniałem o tym, że w jakiś niesamowicie obcy dla mnie sposób, spowodowałem własną wolą, że Auschwitz płonęło. To było trochę tak, jak gdyby cały ten jeden płomień nad obozem śmierci przywiał do mnie to jedno wspomnienie, a ja po prostu przeniosłem się na chwilę do innego świata: - Zobacz, zobacz tą! - usłyszałem własny głos. Byliśmy w lesie, to był jeden z tych ciągnących się w nieskończoność wakacyjnych dni, tych, na które wysyłali mnie zajęci rodzice, do przybranego kuzynostwa na Florydzie. Mała mrówka, na którą mój kuzyn skierował wiązkę skupionego światła rozpaczliwie przebierała maleńkimi nóżkami, obracając się wokół siebie, starając się za wszelką cenę uciec przed ogromnym bólem. Chitynowy pancerzyk stworzenia przypiekał się. Gdyby mrówka mogła krzyczeć, jej przeciągły pisk cierpienia pozostałby w naszej świadomości dużo dłużej, niż jedno nudne popołudnie. - Co tu się dzieje? – zapytał głos za naszymi plecami. Odwróciliśmy się przerażeni. To była pani Marsh, sąsiadka kuzynów. Przyglądała się nam groźnym, badawczym wzrokiem, znad okularów z grubymi szkiełkami. - Ja… my… - bąknąłem jedynie. Widać było gołym okiem, co robiliśmy. Upuszczona na ziemię lupa leżała sobie pod naszymi stopami, jak dowód zbrodni na miejscu zdarzenia. Pamiętam, że cholernie się bałem, że zacznie na nasz krzyczeć, zaprowadzi nas do wujka i cioci, i kto wie, pewnie nawet odeślą mnie do domu, a ja już do końca życia będę miał na czole plakietkę z napisem „SADYSTA”. Tak się jednak nie stało, pani Marsh spoglądała na nas w milczeniu, a potem… uroniła jedną, jedyną łzę. Kropelka spłynęła po jej policzku, a ona pociągnęła nosem, postała chwilę naprzeciwko nas, a potem powiedziała: - Bawcie się dobrze, chłopcy. I poszła sobie. To ekscytujące mnie przez parę chwil wydarzenie miało miejsce dobre dwadzieścia pięć lat temu i nie podejrzewałem, że kiedykolwiek przyjdzie mi zetknąć się z tym wspomnieniem jeszcze raz. 213 A przynajmniej nie w takiej formie. Teraz, stojąc na progu zejścia do podziemnej sali przesłuchań i spoglądając na dzieło własnego zniszczenia oraz na oficera, który przeciera twarz ze zdumienia, widziałem na własne oczy mękę biednych stworzeń, które jakaś tajemnicza, wielokrotnie potężniejsza od nich siła, dosłownie przypieka żywcem. Tym razem byli to jednak ludzie, nie mrówki. Poczułem, że zbiera mi się na wymioty. Kaskada wyrzutów sumienia wyskoczyła z mojej głowy, jakby chciała wypłynąć na zewnątrz razem z wymiocinami. Rzygając na brudną, śmiertelną ziemię myślałem, czy to nie ciekawe, że na co dzień współczujemy bardziej zwierzętom niż ludziom. Wymioty nie ustają, kiedy patrzę na płonących ludzi. Najbardziej przerażające jest dla mnie to, że trzydzieści razy bardziej robi nam się smutno w momencie, kiedy widzimy chore zwierzątko, lub choćby w szpitalu czytamy naszemu dziecku bajkę o Smutnym Słoniku, któremu umarła mamusia, niż w takich momentach, w których widzimy ot choćby takiego śmierdzącego żula, który majaczy coś nawet sobie niezrozumiałego, tarzając się we własnym gównie. Dlaczego? Ludzie w białych kitlach, najczęściej ci z co bardziej jajowatymi głowami, tłumaczą nam raz po raz, że podświadomie czujemy przez całe życie smutną prawdę. Jest nam bardziej żal psa, któremu jakiś pijany zwyrodnialec odrąbał łapę, niż kiedy widzimy jak narkoman umiera w szpitalu na AIDS, bo wiemy albo przynajmniej czujemy podświadomie, że pies nie miał żadnego wyboru. Pies został po prostu postawiony przed faktem dokonanym. Żul, ćpun, alkoholik nie. W tym właśnie momencie wkrada nam się do umysłu głęboka pogarda do wychudzonego ćpuna, który na tyle nie szanuje własnego życia, że jest w stanie doprowadzić się do takiego stanu. Myślenie pozbawione jakiegokolwiek współczucia. - Myślenie hitlerowców. Niemal dokładnie w tej samej chwili, w której przyszła do mnie ta właśnie myśl, ta chora melodia, poczułem że wcale nie wymiotuję. Po prostu nie oddycham. Nie tylko we śnie. O kurwa. Przez ułamek sekundy trwałem tak w ostatniej chwili samotności. Było całkiem przyjemnie. Potężny elektryczny wstrząs rozszarpał wszystkie moje myśli na strzępy. 214 Fragment I – Uzbrojona kobieta Oto senny koszmar staje się rzeczywistością. Miasteczko Golgota opanowane przez mrok letniej nocy ujawnia swoje prawdziwe oblicze – gdy zachodzi słońce nie ma już ratunku przed najbardziej mrocznymi elementami zszarganej podświadomości Anny Kamińskiej. Trwająca we śnie kobieta jest uzbrojona, zdesperowana i śmiertelnie przerażona. Czego tak się obawia? Do kogo lub do czego celuje? Podpowiedzi: Anna Kamińska jest żoną noblisty. To uwodzicielska aktorka. Jest piękna jak arabska noc czarnowłosa bogini. Padła ofiarą gwałtu, od tej pory jest sparaliżowana. Wybiera więc rzeczywistość snu. Czasem ma jednak koszmary, wtedy pojawia się na ulicy Golgoty a wtedy… 215 Rozdział X Animus „Jesteśmy z tego samego materiału co nasze sny” ~ William Shakespeare 27 września, trzecia rano. Sala szpitalna Anny Kamińskiej 1. J est pan idiotą, panie Burnfield! Przerwał pan sen swoją śmiercią! – słyszę głos i dopiero po chwili dociera do mnie znaczenie tych słów. Rzeczywistość, upragniona rzeczywistość! Leżę na łóżku obok Anny Kamińskiej, jestem bezpieczny i oddzielony rozkoszną kilkudziesięcioletnią barierą od ludzi tkwiących na obozowej rampie kolejowej. Sufit z podwieszanych płyt wymyślono z pewnością długie lata po obozach koncentracyjnych. Podobnie jak ledowe żarówki, podświetlające białym, ostrym światłem nowoczesne szklane boksy profesora Drzewieckiego. Bogu dzięki! Jeszcze przez parę chwil tkwię w bezruchu, pozwalając sobie na zebranie sił. Udaję, że śpię, w rzeczywistości spoglądając w górę przez przymrużone oczy. Kłujące w oczy światło było pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem po powrocie do rzeczywistości. A więc przeżyty przeze mnie obozowy koszmar, wytwór mojej naćpanej podświadomości, był wszystkim, na co było mnie stać. Niespodziewanie Drzewiecki uderza mnie otwartą dłonią w policzek. 216 Odruchowo otwieram oczy. - Zdaje pan sobie sprawę, co mogło się stać?! – profesor nie zniżył się do krzyczenia na mnie, jednak miał podniesiony i zdenerwowany głos, a oczy wytrzeszczone i wściekłe. – Człowieku, defibrylator był sześćdziesiąt metrów stąd, na innym piętrze! - Defibrylator? – spytałem zdziwiony, i dopiero teraz ujrzałem stojące obok mnie czerwono-pomarańczowe urządzenie hewlett-packard. Cztery zielone lampki i wielki zielony napis 220V na cyferblacie uświadomił mi, że umierałem naprawdę. Pamiętajcie, drogie dzieci, aby nigdy nie mieszać roztworów farmaceutycznych, oferowanych przez noblistów, z kokainą. To niezbyt udane połączenie – w mojej głowie pojawił się obraz przemawiającego do naszej klasy nauczyciela matematyki, którego ostatni raz widziałem z miliard lat temu. Totalny absurd. - Burnfield, nigdy w życiu nie spotkałem się z taką reakcją na sen! Co pan sobie zrobił?! – dociekał Drzewiecki. - Wziąłem… - bąknąłem. - Bierze pan coś na serce? Depresja? Prozac, albo xanax? - Prozac – powtórzyłem jak automat. Naukowiec zmarszczył brwi na oznakę głębokiego niezadowolenia. - Nie toleruję kłamstwa, Burnfield! Taki był warunek twojego przyjazdu tutaj! – powiedział, lecz w tym samym momencie kątem oka spojrzał na swoją żonę i momentalnie się uspokoił. Mięśnie wokół jego oczu zelżały z uścisku, a zmarszczki zniknęły. – Wziął pan stymulant, prawda? Pobudził się pan? - Kokaina – odparłem. Przyznam, że byłem w tym momencie bardzo zażenowany swoim śnieżnobiałym, sproszkowanym, takim ni to europejskim ni to kowbojskim podejściem do tematu świadomego snu. „Calm down, people, it‟s just a little lie” rozbrzmiały we mnie słowa ballady Dave‟a Gahana. Dobre sobie. - To co pan zrobił… powinienem pana wyrzucić, proszę mi wierzyć, dzisiaj ratuje pana Hipokrates i nikt więcej! - Zrobi pan to? – zapytałem tylko lekko zniechęcony. Wiedziałem, że Drzewiecki nie odrzuci mnie. Prawdopodobnie tylko pobudziłem jego naukową ciekawość, być może nigdy nie badał snu świadomego pod wpływem innych niż roztwór narkotyków. - Nie – odrzekł natychmiast, rozwiewając wszelkie wątpliwości. – Nie mam zamiaru, mimo że powinienem. Ma pan szczęście, że moja żona śpi. Nie dowie się o niczym, ale to pana wina, nie moja. – zaznaczył. - Nie chciałem wyjść na idiotę, profesorze. To co widziałem… 217 - Auschwitz? Jest pan oryginalny w swoich stanach lękowych, Burnfield. To trzeba panu przyznać. - Skąd pan… - Darł się pan w niebogłosy, gdyby nie roztwór, z całą pewnością obudziłby pan Annę – jego żona wyglądała w tej chwili, jakby nie oddychała, tak bardzo pogrążona była w głębokim śnie. Żyje?! Stojak z kroplówką stał przy jej łóżku, a pojemnik z roztworem był niemal pełny. – Pana sen trwał niecałą minutę, zanim pogrążył się pan w konwulsjach. Skrajna głupota, również z mojej strony niestety… Dlatego przeważnie stosuję kroplówki, nie zastrzyki. W każdej chwili mogę, przerwać aplikację – wskazał na mój roztwór, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że wyrwany i okrwawiony wenflon tkwi na końcu wężyka. - MINUTĘ? – wykrzyknąłem. - Ciszej! - Minutę? - Tak, może półtorej. Wiem, wydaje się panu, że dużo dłużej. Mnie też to ciekawi, w rzeczy samej to fascynujące. Z mojego ramienia sączyła się krew; ratując mnie, poprzez wyrwanie mi dojścia dożylnego z przedramienia, Drzewiecki niemal rozszarpał mi żyłę. - Musimy to opatrzyć – skinął palcem w moją stronę. – Zostanie pan tu. Cholera, zostaniesz tu Burnfield, chociażbyś miał za każdym razem wchodzić mi w stan zawałowy. I koniec z ćpaniem, rozumie pan? Spojrzałem na cieknącą strużkę ciepłej, czerwonej krwi. Moje usta same ułożyły odpowiedź, którą miałem później analizować do końca życia. - Oczywiście, dziękuję panu. Właśnie wtedy profesor Drzewiecki rozpoczął kolejny eksperyment z moją psychiką. I choć wcale nie wyglądał na zadowolonego, jednak po chwili odparł: - Jeszcze dziś odpowie mi pan na wszystkie pytania. Zapisze pan też wszystkie swoje wspomnienia, każde skojarzenie które przyjdzie panu do głowy – to nie były prośby, tylko warunki. Zgodziłem się jednak, kiwając głową. - Widział pan nazistów? – spytał retorycznie, poprawiając rzemyk na nadgarstku, na który nie zwróciłem wcześniej uwagi. Na przypiętym do niego złotym żetonie widniał jakiś symbol, nie zdążyłem jednak rozpoznać jaki. - Proszę opisać każdego z nich, w najmniejszych detalach, jakie przyjdą panu do głowy – kontynuował Drzewiecki. - Ich zachowanie, wygląd, słowa. Analiza jest istotą 218 całego przedsięwzięcia. A przecież może się okazać, że jutro nie będzie pan pamiętał całego snu. Pomyślałem o tym, jak bogaty w szczegóły może stać się mój reportaż, jeśli zacznę prowadzić taki dziennik. - Będę zapisywał wszystko, co przyjdzie mi do głowy – zapewniłem go, kiedy zaczął opatrywać moje okaleczone przedramię. Bolesne przetarcie krwawiącego miejsca po wenflonie gazikiem z wodą utlenioną nie spowodowało, że wzdrygnąłem się z bólu, prawdę powiedziawszy nie zwróciłem na to większej uwagi. Podobnie myśli Drzewieckiego, krążyły już wokół jakichś wyższych, nieznanych mi dotąd orbit. - Proszę być przygotowanym na trening, który rozpoczniemy wspólnie. Jest niezwykle istotne, aby osiągnął pan faktyczny świadomy sen. A nie gówno, w które się pan wprowadził! – zaklął przy mnie, niezbyt siarczyście, ale jednak po raz pierwszy odkąd go poznałem. – Dopiero wtedy będę mógł pana wypuścić z pełnym przekonaniem, że napiszę pan o prawdzie i tylko o prawdzie, do której dotrzemy. - Trening? Na czym polega trening ze świadomego śnienia? – zapytałem zaciekawiony. Bandaż wokół mojego ramienia został już owinięty, a profesor odszedł ode mnie nieśpiesznie, na kilka kroków. - Rozwiniemy pana świadomość nie-śnienia, czyli po prostu zacznie pan kontrolować: śnię, czy nie śnię. To połowa sukcesu. – wyjaśnienia profesora były skąpe w detalach, w przeciwieństwie do tego, czego ode mnie wymagał: - Tymczasem muszę przeprowadzić z panem wywiad, oboje zapiszemy swoje spostrzeżenia i porozmawiamy o pana obozowych przeżyciach. - Widziałem wiele rzeczy. Nie podejrzewałem, że jestem do tego zdolny. Na początku czułem rozkosz, czułem uniesienie, dalekie od tego farmaceutycznego. - Ten stan nazywamy Opus Aditus. Dzieło wejścia. Albo wejście dzieła, jak pan woli. Niezwykle bliski jest stanowi duchowych przeżyć, psychodelicznego transu, w który potrafią wprowadzić się południowoamerykańscy szamani plemienni. Albo ludzie podczas mentalnych podróży pod wpływem kwasu LSD. To taka esencja człowieka, jego pierwiastek. Ze zgrozą pomyślałem, czy faktycznie moją esencją są ptaki z powykrzywianymi dziobami i krzyki małych dziewczynek słyszane w ciemności. Czy powinienem zacząć bać się swojej psychiki? - Pamiętam uczucie całkowitej jasności – wyjaśniłem, a on skinął głową na znak, że mówię o rzeczach oczywistych. – Pamiętam też, że pomyślałem wtedy, że człowiek jest zdolny do połączenia z jakąś ogromną mądrością. Teraz wydaje mi się to trochę naiwne… 219 - Zupełnie typowe odczucia – odparł profesor, z lekkim zniecierpliwieniem. – Proszę powiedzieć, wydaje się panu, że kokaina wpłynęła na pana postrzeganie sennej rzeczywistości? To pytanie wydało mi się dość głupie, zważywszy na to, że przeżyłem tylko namiastkę świadomego snu, który na dodatek niemal nie skończył się moją śmiercią. - Wydaje mi się, że kokaina miała wpływ tylko na zerwanie kontaktu z nazistami w płonącym Auschwitz, kiedy przestałem oddychać – odparłem po chwili. To było chyba najdziwniejsze zdanie jakie wypowiedziałem w życiu, dlatego dodałem szybko: – Sam sen był bardzo realistyczny. - Jak znalazł się pan na Judenrampe? Przyjechał pan pociągiem z tymi wszystkimi biedakami? Wysiliłem umysł. Cholernie rozbolała mnie głowa. - Nie… po prostu się tam znalazłem. Byłem tam, nie wiem skąd i dlaczego. Profesor pokiwał głową. - Nie pomyślałem o tym – dodałem po chwili, a profesor nareszcie uśmiechnął się, siadając na taborecie koło mnie i rozszerzając poły marynarki. - Nie myślał pan o tym we śnie, bo nie myślał pan o tym nigdy – podsumował. – Wkrótce nabędzie pan jednak wspaniały nawyk sprawdzania rzeczywistości, a zostanie on w panu na zawsze, także we śnie. Ale nie przerywam panu! – dorzucił nagle, wytrącając się z zamyślenia. Potarłem obolałe skronie na znak głębokiego wysiłku intelektualnego. Łeb pulsował tępym bólem. Czy to nie ciekawe, że boli nas głowa, mimo że teoretycznie nie znajduje się wewnątrz niej nic, co mogłoby nas boleć? - Ach i po wszystkim dam panu aspiryny – uspokoił moje obawy Drzewiecki. – Jednak na pewno nie teraz. Przypominam, że wciąż jest pan naćpany. Nie czułem się naćpany w żadnej mierze. Minuta snu, w moim śnie postrzegana jako cała wieczność w magiczny sposób wywietrzała ze mnie całą wciągniętą kokę. Po raz kolejny zmusiłem obolałą łepetynę do odrobiny wysiłku: - Na rampie panował straszny gwar. Matki szukały swoich dzieci, a naziści popędzali ostatnich wychodzących z bydlęcych wagonów – wspomniałem. – Potem ta lokomotywa... ci wszyscy nazistowscy żołnierze. Byłem przerażony, nie zdążyła dotrzeć do mnie informacja, że to tylko moja wyobraźnia. To było zbyt rzeczywiste. Czułem, że jest mi gorąco, było lato i autentycznie czułem krople potu na twarzy. Był też ten owczarek… i potem… potem… - Spokojnie panie Burnfield, wiem że to dość trudne. Proszę zacząć opowiadać od końca. 220 Początkowo wydało mi się to idiotyczne, jednak szybko wymieniłem ostatni punkt całej listy wydarzeń, jaki przyszedł mi do głowy. Czyli Auschwitz płonące jednym wielkim, potężnym płomieniem. - Więc obudził się pan krzycząc, widząc jak obóz Auschwitz się rozpada. To niezwykle ciekawe – zachęcał profesor. - Nie, to nie tak. Świat nie rozpadł się na kawałki sam z siebie. To ja… ja zniszczyłem to… zniszczyłem całe Auschwitz. Zmiotłem wszystkich z powierzchni ziemi. Zmiotłem też sam siebie… – po czym dodałem po chwili – … a oni więzili mnie! – właśnie w tej chwili ominąłem cały epizod dotyczący Anny Kamińskiej i jej rozwalonej na drobne kawałeczki czaszki. Profesor patrzył na mnie. - Wcześniej, jeszcze na rampie uśmiechnął się do mnie, w obrzydliwy, demoniczny sposób jeden z więźniów – powiedziałem. – Wszyscy z nich mieli na sobie brudne pasiaki, byli ustawieni parami i pilnował ich esesman, stojący w niewielkiej odległości od naszego szeregu. Wiedziałem, że spędzili co najmniej kilka lat w obozie, to było widać po ich twarzach. To było Sonderkommando. - Musiał być pan przerażony – zachęcał Drzewiecki. - Wcześniej esesman zastrzelił jakąś leżącą kobietę – wspominanie snu od tyłu stało się nagle nieco łatwiejsze, skojarzenia zaczęły przychodzić same z siebie. - Upadła sama, nikt jej nic nie zrobił… chyba zemdlała z gorąca – dodałem, rozkręcając zwoje mózgowe. – Staliśmy w szeregu bo kazali nam się tak ustawić. To znaczy najgrubszy z Niemców, dowódca nam kazał. Momentalnie utworzyliśmy szereg. Staliśmy w gorącu, a lokomotywa, taki parowóz z ogromną swastyką na przedzie, odjechał po jakimś czasie. - A wcześniej? – dopytywał Drzewiecki, jednak w zasadzie nie musiał tego robić. Wciągnąłem się w wir koszmarnego wspomnienia na dobre. - Przed odjazdem lokomotywy, esesmani popędzali nas do wyjścia. Nie wychodziłem z wagonu, po prostu byłem już na rampie z całą masą ludzi, podczas gdy żołnierze okładali pałkami ostatnich wychodzących z pociągu. To chyba wszystko… Drzewiecki nie wydawał się zniechęcony, przeciwnie: - A przed tą scenerią? Znalazł się pan na rampie, ale czy potrafi przypomnieć pan sobie co było wcześniej, panie Burnfield? - Nic konkretnego – odparłem bez zastanowienia. Nagle jednak przyszło olśnienie: - Pamiętam jednak, stan high przed właściwym świadomym snem. Straszne! Każda myśl wydawała mi się niezwykle istotna, bardzo ważna w swoim znaczeniu. Nie wiem czy dobrze to opisuję, ale poczułem, że cały ja istnieję na jakiejś dziwnej niematerialnej płaszczyźnie. Trochę tak jakbym był duchem. 221 - Doskonale. Bardzo dobrze! Zachęcony dodałem: - Wcześniej, przed tym uczuciem, przed tymi wszystkimi epickimi w swojej wartości myślami miałem… coś na kształt wizji. To znaczy… najpierw poplątane bez żadnej logiki skojarzenia i wspomnienia. Kilka obrazów z dzieciństwa, nic ważnego. A wcześniej… - zawahałem się przez moment. - …słyszałem jakby płacz małych dziewczynek. Widziałem też… głupio mi o tym mówić… ptaki, a raczej coś co było ich groteskowym obrazem. Miały ostre, zakrzywione dzioby – dodałem i natychmiast poczułem się jak skończony kretyn. Drzewiecki uśmiechał się, co spotęgowało mój wstyd. Profesor zrozumiał jednak moje obawy, co do własnej poczytalności i szybko doprecyzował: - Panie Burnfield, podświadomość każdego opiera się tylko na rzeczach niezrozumiałych dla nas na pierwszy rzut oka. Przy zetknięciu obrazów podświadomych, w pana wypadku ptaków z nienaturalnymi dziobami, ze świadomym podejściem do tematu, wychodzi nam przeważnie jedna wielka głupota. A jednak to właśnie te obrazy, te pańskie dzioby, stanowią niewielkie strzępki wiedzy o nas samych. A raczej, będąc całkowicie precyzyjnym, o panu konkretnie. Jestem co do tego głęboko przekonany. Zaszumiało mi w głowie, mój oszołomiony wydarzeniami tej nocy mózg domagał się natychmiastowego zwolnienia obrotów. - Profesorze, naprawdę… naćpany czy nie, proszę o aspirynę – poprosiłem, pozwalając by głowa opadła mi na poduszkę. – Rozumiem, że jutrzejszy trening rozpoczynamy o poranku. - Jesteśmy już spóźnieni na trening, o którym pan mówi, panie Burnfield – odparł profesor z uśmiechem. – Są cztery minuty po północy, a proszę nie zapominać że musimy się porządnie wyspać – mrugnął porozumiewawczo. No tak, przecież trenujemy śpiąc. To mówiąc podszedł do mnie i otworzył szufladkę przy szpitalnym stoliku mojego łóżka. Wyciągnął wenflon, a ja zerwałem się zaniepokojony. - Przecież mówił pan, że o mało co nie umarłem! Nadal jestem na haju, chce pan żeby kolejna dawka roztworu mnie dobiła?! Profesor spojrzał na mnie zdumiony. - Nie miałem zamiaru robić panu dojścia, panie Burnfield. Myślałem o sobie – to mówiąc bez zbędnych ceremonii wypakował z celofanu igłę z kureczkiem i wbił ją sobie w wewnętrzną stronę nadgarstka, nawet się przy tym nie skrzywiając. – Rozpoczynamy sen grupowy. - Co takiego? 222 - Postaram się aby przyśniło się panu to samo co mnie. Zapyta pan zapewne jak to zrobię. – dodał retorycznie. - Będę do pana mówił podczas pańskiego snu, oczywiście samemu również śniąc. W ten sposób w naszych umysłach objawią się nasze wzajemne postaci. Nie sądził pan chyba, że trening będzie polegał na śnieniu sobie o leżeniu na kozetce i zwierzaniu się ze swoich dziecięcych sekretów? - A co z roztworem? – zapytałem, przypominając sobie słowa oficera w pokoju przesłuchań. – Czy nadal płynący w moich żyłach będzie wpływał na moje koszmary? I w zasadzie jaką rolę odgrywał w tym wszystkim? - Co za dużo to niezdrowo, panie Burnfield – odpowiedź była prosta, jednak zadziwiająco trafna. – Proszę się wysikać, że się tak wyrażę. Wydali pan cały roztwór. To robiło wrażenie. Zachęcony brakiem jakichkolwiek zagrożeń ze strony niebezpiecznego zestawienia płynącego w moich żyłach roztworu z kokainą i rozchodzącym się po ciele poczuciem relaksującej ekscytacji, zgodziłem się na eksperyment mojego Morfeusza. Nie wiem jak robił to ten człowiek, ale sikając w łazience na piętrze nie mogłem się już doczekać kolejnego snu. Wiedziałem, że nie wyjawiłem Drzewieckiemu całej prawdy, opisując sen od tyłu pominąłem całkiem spore fragmenty, na przykład ten, dotyczący, cóż, seksu z jego żoną. Wróciłem do sali. Profesor z troską spoglądał na swoją pogrążoną we śnie żonę. Nie wyglądała na tak piękną, jak w moim śnie. Znów spojrzałem na leżącą na łóżku Kamińską. Worki Anny pod jej pięknymi oczami były już niemal czarne. A Drzewiecki? Zdawał się tego nie zauważać, z ledwo zauważalnym delikatnym uśmiechem, gładząc żonę po włosach i poprawiając jej wężyk od kroplówki. Ten widok, zresztą jak wiele innych z kliniki, miał mi zostać w pamięci już do końca życia. Nie powiedziałem ani słowa, a jednak profesor zdał sobie sprawę z mojej obecności. Słyszał kroki? Wątpliwe, byłem boso. Obrócił się i spojrzał na mnie swoim tajemniczym, nieprzeniknionym spojrzeniem, pełnym starczej mądrości. W jego oczach nadal widziałem to samo pytanie: "co ty możesz o nas wiedzieć?" Zamiast tego, profesor Adam Drzewiecki powiedział tylko: - Musi pan zacząć prowadzić dziennik. - Dziennik? - Tak, dziennik. Pamiętnik. - Czasem zdarzy mi się coś napisać - odparłem. - Ale nigdy nie wychodziło z moich pamiętników nic dobrego. Chyba brak mi systematyczności... 223 - Popracujemy nad tym, panie Burnfield. Nie mówię o dzienniku, w którym opisuje pan swoje przeżycia w mojej klinice, chociaż przyznaję, chętnie bym przeczytał coś takiego. Mówię o dzienniku snów. - Co to takiego? Uśmiechnął się. Szczerze i dobrotliwie. - A jak się panu wydaje? - Mam zapisywać swoje sny, tak? - odpowiedziałem pytaniem. Kiwnął głową. - Owszem - potwierdził. - Cała sztuka polega na tym, aby pisać o swoich snach zaraz po przebudzeniu. Wie pan, jak to jest ze snami, prawda? Są kruche i niestabilne. Ulotne, rzekłbym. Śni pan, obojętnie o czym, obojętnie czy świadomie czy nie, dajmy na to o pańskim udziale w... igrzyskach olimpijskich. Rzuca pan oszczepem, skacze pan przez płotki, no wie pan... - widać było, że sport nie należy do jego największych zainteresowań, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to jasne. - ...a potem się pan budzi. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że wszystko było snem. A potem przychodzą pierwsze myśli obudzonego człowieka, najczęściej w stylu "poszedłbym do łazienki", "zaparzyłbym sobie herbaty", albo po prostu "o, to był tylko sen. A wszystko wydawało się takie realne!". Znałem te myśli aż za dobrze. W moim przypadku były one jednak nieco odmienne od tych, które przedstawił noblista: "kurwa, czy po wczorajszym wieczorze zostało mi jeszcze koksu na dzisiaj?", "czy ta małolata, którą tu przyprowadziłem, już sobie poszła?". - To teraz tak... - kontynuował profesor. - Dostanie pan ode mnie zeszyt i długopis, albo ołówek, zresztą jak pan woli. Proszę go podpisać, to nada mu bardziej osobisty wydźwięk. - Dobrze – kiwnąłem głową. - Od tej pory zeszyt będzie znajdował się pod pańską poduszką, na stoliku koło łóżka, gdziekolwiek, byle blisko pana. Pierwszą rzeczą po przebudzeniu, jaką pan zrobi, będzie spisanie swojego snu. Każdy najdrobniejszy detal – zaznaczył naukowiec. - Śniła się panu Edith Piaf? Proszę zapisać. Miała na sobie diamentową kolię? Proszę zapisać. Był tam jakiś złoty bibelot? Proszę zapisać. W co była ubrana? Nie pamięta pan. Dobrze, ale pamięta pan, że to było gdzieś we Francji, chociaż nie ma pan pojęcia skąd taki wniosek. Normalna rzecz we śnie. Proszę zapisać. Rozumie pan? - Rozumiem. - To świetnie. Ale nie robimy tego wszystkiego dla zabawy. Być może dziennik pomoże panu w napisaniu rzetelnego reportażu o mojej działalności, ale nawet jeśli, to będzie to, że tak powiem, efekt uboczny. 224 - W takim razie, po co to robimy? - zapytałem. - Aby odnaleźć podobne czynniki we śnie. Wspólny mianownik, że się tak wyrażę. - Wspólny mianownik? - W każdym śnie... no może nie do końca w każdym, ale w zdecydowanej większości... występuje powtarzalny element. Na przykład, i tu zaznaczę, że teraz wymyślam na bieżąco, bo nie znam przecież pańskiej psychiki... niechże powtarzalnym elementem w pańskich snach będzie na przykład stadion - wyjaśnił naukowiec. - Trzymajmy się sportu, niech będzie – odrzekłem. - W momencie, w którym zda pan sobie sprawę, że w siódmym, ósmym, dziewiątym z rzędu śnie powtarza się stadion, wtedy będzie pan mógł kontrolować rzeczywistość za każdym razem, kiedy ujrzy pan Narodowy, albo Camp Nou – rzekł Drzewiecki. - Co to znaczy "kontrolować rzeczywistość", panie profesorze? - Dobre pytanie. To znaczy zdać sobie sprawę ze śnienia. W gruncie rzeczy powinien pan to robić przez cały dzień. Powinien pan się pytać każdego dnia po kilkadziesiąt razy: "Czy to sen? Czy ja aby czasem nie śnię właśnie w tej chwili? Skąd się tu wziąłem, gdzie byłem wcześniej?" - Myślę, że zrozumiałem. - Ależ zrozumiał pan... nie jest pan głupkiem, jak tamten poprzedni dziennikarz spojrzał na mnie dobrotliwie. – Nie ucieknie pan z krzykiem, ubrany tylko w piżamę prawda? I nie będzie pan mi groził nożem kuchennym? - Nie – uśmiechnąłem się do niego. Czy była to manipulacja, tani komplement profesora, mający połechtać moje ego i wzbudzić sympatię? Być może, cholera, nie wiem na pewno. Profesorowi można zarzucić oddanie sprawie i uświęcanie środków ale trzeba przyznać że sukinsyn z niezwykłą łatwością wzbudza zaufanie, pomyślałem kładąc się na łóżku i zamykając oczy. 225 Rozdział XI Pons asinorum „Jedyne lekarstwo dla znużonych życiem w gromadzie: życie w wielkim mieście. To jedyna pustynia, jaka jest dziś dostępna” ~ Albert Camus Bezpośrednio później 1. S en to rzecz magiczna, panie Burnfield. Podczas jego pierwszej fazy, nazywanej NREM gałki oczne poruszają się wolno. W tej fazie zdolność odbioru otaczającej nas rzeczywistości stopniowo zanika, aby przejść do fazy nieświadomości nazywanej drugim stadium – głos profesora zaczął oddalać się ode mnie w momencie kiedy zamknąłem powieki. Nie znaczyło to jednak w żadnym wypadku, że jego słowa przestały do mnie docierać. Przeciwnie, pogrążając się w spokojnym potoku słów Drzewieckiego, odczuwałem prawdziwą błogość. Tymczasem naukowiec kontynuował: - Następne w kolejności, trzecie stadium, jest najdłuższe w trwaniu, panie Burnfield. Podczas tejże fazy mózg ludzki generuje fale o częstotliwości dwóch herców. Następnie, w zgodnie zdumiewający wszystkich naukowców świata sposób, człowiek 226 wchodzi w fazę REM, a jego oczy zaczynają poruszać się szybko. Wtedy właśnie śnimy, kilka razy w ciągu nocy, każdy raz przez około kwadrans. Nie stoi jednak na przeszkodzie, by przeżywać we śnie długie godziny, a nawet lata: w niezrozumiały bowiem sposób umysł ludzki posiadający możliwość jednoczesnego tworzenia i przebywania świata potrafi zakrzywić postrzeganie czasu. - A czy jest… - Proszę nic nie mówić, Burnfield – słowa profesora były stanowcze, ale łagodne w swoim brzmieniu. - Dużo lepiej będzie kiedy pogrąży się pan we śnie. Wiem, że mnie pan uważnie słucha i doskonale słyszy. Zamilknąłem więc. - Zdumiewające jest to, co za chwilę się stanie, tym bardziej, że nie jest pan pod wpływem roztworu, przeciwnie, zażył pan środki pobudzające umysł w dość niekorzystny sposób. Może być trochę ciężej niż zwykle, ale cóż, postaramy sobie z tym poradzić – powiedział, a ja zdałem sobie sprawę z kaskady nowych informacji, które przelatują mi przed oczami jak rozpędzona kolejka górska. Byłem w szoku, przyznaję. – Proszę jednak pamiętać, że cała sztuka zapadnięcia w świadomy sen polega na zachowaniu spokoju i wprowadzeniu się w marzenia, przy jednoczesnym zachowaniu świadomości – mówił starszy pan. - To tylko jeden ze sposobów wejścia w ten niezwykły świat, dziś pokażę panu jednak tylko ten, o którym wspomniałem. Tylko jeden sposób - w głowie pojawiło się natychmiastowe pytanie, ile jeszcze ten człowiek wymyślił metod na wejście w ten mistyczny i kompletnie mi nieznany świat? W trans wprowadza mnie jedna z niewielu osób w kraju, która osiągnęła absolutne mistrzostwo na wszystkich jego płaszczyznach! Obcowanie z guru wydawało mi się bardzo podniosłym przeżyciem. Pamiętałem jednak o zasadzie, którą narzucił profesor. Nie odzywam się. - Pozwoli pan, Burnfield, że odbędziemy teraz dialog. Nie sądzę, aby jako dziennikarz był pan człowiekiem przesądnym, zakładam także, że całkiem słusznie wyśmiewa pan wszystkie znane panu teorie o telepatii. Nasza rozmowa polegać będzie na skierowaniu całej pańskiej uwagi na rozmowę, którą z panem prowadzę, warunek jest taki, że odpowiada pan tylko w myślach. Jest pan zrelaksowany? - Tak – pomyślałem, nie wydobywając z siebie ani jednego słowa. - Świetnie – odparł profesor. – Pana myśli krążą zapewne wokół bliżej nieokreślonych sfer. Obraz i skojarzenie, obraz i skojarzenie. To trochę tak, jakby przewijać film klatka po klatce, prawda? 227 Abso-kurwa-lutnie. A koks mi nie pomaga – dodałem w myślach. - Proponuję panu jednak, aby w ciągu nadchodzącej minuty spróbował pan skoncentrować całą swoją uwagę na jednej, wyjątkowo silnie oddziaływującej myśli – profesor mówił jednostajnym, jednak nie monotonnym, spokojnym głosem. - Że co? – zdążyłem pomyśleć, ale głos profesora znowu uciszył moje wątpliwości. - Może pan przywołać teraz na przykład szczególnie miłe wspomnienie, albo dając upust fantazji wyobrazić sobie szczególnie wyrazistą chwilę. Cokolwiek, byle byłoby to silne. Dam teraz panu trochę czasu, aby mógł pan pomyśleć. W połowie czasu dam panu znać. Zaczynajmy. Cholera, zaskoczył mnie. Szczególnie wyraziste wspomnienie? Fantazja? Cóż wybierajmy między dżumą a tyfusem… – pomyślałem, nieprzyzwyczajony do tego że ktoś każe mi cokolwiek robić w momencie kiedy zasypiam. - Może po prostu seks z Marylin Monroe? Bzdura, to fantazja i nigdy o tym nie myślałem tak na poważnie. Potrzebuję czegoś silniejszego. Lot paralotnią w Cannes? Cóż, prawdziwe, ale za słabe. Pierwsze kupione auto i seks z dziewczyną na tylnym siedzeniu? Pierwsza wygrana walka na pięści? Wszystko to za słabe! - Na pewno ma pan już tę myśl, panie Burnfield. Jeśli nie, spokojnie, ma pan jeszcze połowę czasu. Przyjdzie na pewno – usłyszałem. Uspokoiłem się, stwierdziłem, że jakoś to będzie i w ostatniej możliwej chwili chwyciłem się jedynego, co faktycznie było dla mnie bardzo wyjątkowym wspomnieniem: Niech będzie więc ucieczka z domu, własne mieszkanie na Queens i moja pierwsza praca w NY News. Moja niezależność od rodziców. - Proszę się tam znaleźć, panie Burnfield – rzekł głos. - Proszę na początek stanąć w tamtym miejscu, nie rozgrywać jeszcze akcji i nie wyobrażać sobie nikogo poza panem i otoczeniem. Wykreujmy scenerię. Zaczęło się samoistnie. I nie chciało się skończyć. „Jestem na skrzyżowaniu dwóch szerokich, wielopasmowych ulic, w jednej z najgorszych dzielnic Nowego Jorku. Znam to miejsce, mieszkałem tutaj, zanim okoliczności zmusiły mnie, abym przyleciał w gości do kraju Lecha Wałęsy i papieża bez lektyki. Jak okiem sięgnąć ani żywej duszy. Mrugające na pomarańczowo światła zawieszone na kablach, nad skrzyżowaniem zdawały się szeptać: czas na odpoczynek, dzień minął. Śpij, Ameryko. Rozglądam się, czując dziwne, nieznane mi wcześniej uczucie powracającej z porażającą prędkością atmosfery miejsca, które mimo odległości odwiedza się w 228 mgnieniu oka. Trochę jak zmiana strefy czasowej, po wylądowaniu samolotem w odległej krainie. To moje Queens, największa z największych dzielnica w całym mieście. Ulice należące do dziwek, bezdomnych i narkomanów palących crack. Była to dzielnica stanowiąca przedmiot politycznych i społecznych konfliktów wszystkich, absolutnie wszystkich, niezależnie od zajmowanego w hierarchii społecznej stopnia, dzielona z racji ogromnych rozmiarów na pomniejsze dystrykty, między innymi moje stare śmieci na Queensbridge. Ludzie gnieżdżeni w mikroskopijnych rozmiarów obskurnych gniazdkach, chyba tylko ze współczucia nazywanych mieszkaniami. Największy w historii Stanów Zjednoczonych projekt socjalny. Mój dom. Zamieszkiwana przeze mnie, śmierdząca moczem już na samym wejściu, kamienica mieściła się w samym sercu współczesnego getta. Pojedyncze, odnawiane nieśmiało budynki z przytwierdzonymi do brudnych elewacji rusztowaniami, stanowią śmiesznie małą kropelkę w całym morzu zniszczonych, wiekowych, szarych i bardzo przygnębiających bloków. Nad linią dachów widzę znajdujący się nieopodal kościół, pięknie podświetlony, bo owszem, przecież była noc. Tak, to był ciepły czerwcowy wieczór. Na pojedynczych, posadzonych wzdłuż ulic karłowatych drzewkach powiewały zielone liście. Niebo było ciemne i choć przez zanieczyszczenie światłem nie było widać gwiazd, były nade mną z całą pewnością. Światło paliło się w nielicznych oknach, w większości pootwieranych z powodu gorąca. Klimatyzatory warczały na mnie cicho. Ta dzielnica, choć związana z moją buntowniczą młodością nigdy nie witała mnie z otwartymi ramionami. Powydeptywane, dziurawe i popękane płyty chodnikowe były bardzo ciepłe, po długim upalnym dniu. Teraz w ciągu nocy dzielnica miernot i mend społecznych oddawała ciepło. Nie bój się Queensbridge, poranek znów powita nas przejmującym chłodem.” - Ma pan to, panie Burnfield, wiem o tym i jestem pod wrażeniem wysiłku, jaki pan w to wkłada. Proszę przyjąć wyrazy mojego szacunku za tą pracę – słyszę głos, dużo dalej niż ostatnio. Dobiega jakby znad budynków, tak jakby z niebios przemówił do mnie sam Bóg – Proszę nie otwierać oczu, trwać na miejscu i zaangażować wszystkie zmysły. Dam panu na to jeszcze więcej czasu, niż ostatnio. 229 „A więc utrzymuję połączenie, choć przychodzi mi to z wysiłkiem, koniecznym do trwania w nowojorskiej rzeczywistości. W chwili, kiedy na sekundę myślę o czymś innym, mój mózg utrzymuje koncentrację tylko przez parę chwil (później następuje to, co profesor objaśni mi po przebudzeniu jako zakłócenia świadomości). To przypominało trochę strojenie rozregulowanego telewizora, lawirowanie pomiędzy plątaniną zakurzonych kabli z tyłu kineskopu i manewrowanie anteną we wszystkich możliwych kierunkach, byleby utrzymać dobry odbiór. Stoję na ulicy, na samym środku skrzyżowania, a latarnie oświetlają silnym żółtym światłem ulice, chodniki i zaparkowane samochody. Ktoś zamyka jedno z okien balkonowych. Cholera, ale tu ciepło! Kątem oka widzę na dachu ruch, to chyba jakiś dachowiec wyruszył na nocne łowy. Zastanawiam się, czy odnajdzie dziś swoje upragnione smakowite kąski, może w jednym ze śmierdzących śmietników, w alejkach pomiędzy budynkami. Chociaż kto wie, może nocny łowca zapoluje dziś na ogromnych rozmiarów nowojorskiego szczura. Kiedy tak chłonę cały klimat tego nieodwiedzanego od wielu lat, całkowicie opustoszałego miejsca, niespodziewanie okazuje się, że najwyraźniej nie jestem w mieście sam. Słyszę śmiechy w podwórzu kamienicy należącej do moich rodziców. Ciągle walczę z zakłóceniami: gdy tylko myślę o czymś innym, miasto zdaje się pogrążać we mgle, a w mojej głowie pojawiają się chaotyczne obrazy typowe dla każdego zasypiającego człowieka: w moim przypadku były to głównie wspomnienia”. - Niezależnie od miejsca, w którym się pan teraz znajduje, proszę spojrzeć w umyśle na swoje dłonie, panie Burnfield – rzekł głos z nieba – Aby dostrzec mnie, musi pan najpierw dostrzec siebie. Proszę najpierw rozejrzeć się wokół całej scenerii, a potem wyciągnąć przed siebie ręce i spojrzeć na ich kształt, skórę na dłoniach, palce, paznokcie. Wykonałem polecenie, choć tylko w wyobraźni. Wyciągnąłem przed siebie obie ręce. Potrzebowałem chwili, aby w pełni wrócić do zaśmieconych nowojorskich ulic i odczuć to samo, co odczuwałbym, gdybym znalazł się tam w rzeczywistości. Po kilku momentach stałem jednak znów na skrzyżowaniu, poczułem nawet w pełni, jak rozgrzany chodnik grzeje moje bose stopy. Nie zauważyłem wcześniej, że ze studzienek kanalizacyjnych wydostają się kłęby pary wodnej, choć teraz widziałem to na własne oczy. Zupełnie jak z lokomotywy na Judenram… nie! Tylko nie lokomotywy! 230 W mojej głowie świsnęła myśl o blaszanym potworze z ogromną swastyką na przedzie. I choć znajdowałem się, sądząc po modelach samochodów stojących przy ulicach, jak najbardziej w czasach teraźniejszych, w odległości wielu mil i dziesiątek lat od nazistowskiego koszmaru, cały czas potrzebowałem skupienia, nie dopuszczając do głosu jakiejkolwiek innej myśli. Z całej siły utrzymywałem w głowie wizualizację Queens. Skup się Jack, skup się cholera. Myśl o samochodach, o tych pieprzonych kombi potworkach - uniosłem ręce i spojrzałem nań. I właśnie wtedy w mojej namiastce snu, podczas wyciągnięcia dłoni, mniej więcej na wysokość oczu, pojawił się wniosek, który zmienił całe moje późniejsze życie. Zobaczyłem swoje ręce, zobaczyłem je wyraźnie w każdym szczególe. Poczułem przypływ euforii i kiedy tak patrzyłem ze zdumieniem na swe przedramiona i słusznych rozmiarów dłonie, moje myśli krążyły wokół całej gamy możliwości, które się przede mną pojawiły. Mogę wszystko. Mogę znaleźć się w każdym miejscu, jakiego zapragnę. Mogę w istocie przeżyć wszystkie wymarzone przygody. „Mam długie linie życia i miłości na wewnętrznych stronach dłoni. Widzę wyraźnie lekko ponadgryzane paznokcie i drobne włoski po zewnętrznej stronie nadgarstków. I moje zaróżowione knykcie wszystkich dziesięciu palców. Cholera, jestem tu naprawdę i mam władzę nad wszystkim. Przyjmijmy, że TO jest rzeczywistość, a spanie w towarzystwie profesora i jego żony leżącej pół metra od niego, to zwykły sen.” Momentalnie profesor i jego żona stali się zwykłą wizją, ulotną myślą, a ja stałem z poczuciem pełnej świadomości na ulicy Jefferson Boulevard i patrzyłem, z panującą we mnie, stale rosnącą mocy, na zaparkowane przy ulicy odrapane i brudne samochody. Miałem w sobie nieodkryte nigdy wcześniej pokłady potężnej energii. I właśnie zdałem sobie sprawę z jej istnienia. Właśnie wtedy to nadeszło. Gruchnęło we mnie z taką mocą, jak mój poprzedni sen na roztworze: obóz, dymiące kominy krematoriów, Judenrampe i krzyki oficera niepotrafiącego utrzymać na łańcuchu owczarka niemieckiego rozgryzającego gardło starego Żyda na strzępy, a także lokomotywy, buchającej nam parą prosto w twarze. W moim umyśle pojawił się jasny i klarowny przekaz: oto posiadasz swoją krainę, królu rzeczywistości. Jesteś bogiem. 231 Teraz widziałem już wszystko. Za moimi dłońmi ujrzałem wszystkie znane mi z tamtego miejsca obiekty: kamienice czynszowe, rusztowanie przy jednym z odnawianych budynków, każdy szczegół ulic Queens. Te plastikowe kosze na śmieci, przepełnione i brudne. Studzienki kanalizacyjne i bijący od nich odór. Wszystko. Kot nadal biegał po dachach, widziałem jak przemyka cichaczem między kominami. Na niebie ujrzałem mrugający na czerwono punkcik, to leciał samolot, a ja ze zdumieniem stwierdziłem też, że rozpraszające widok światło zniknęło podobnie jak chmury. Moim oczom ukazała się najbardziej majestatyczna plejada gwiazd, jaką mogłem sobie kiedykolwiek wymarzyć. Całe miliardy gwiazd, rozświetlające moją duszę. Nigdy w historii Nowego Jorku i całego świata nikt nie widział takiego widoku, jaki ja stworzyłem sobie teraz, stojąc na brudnej ulicy pełnej strzykawek i zużytych prezerwatyw. Zadowolony z siebie uniosłem kciuk w górę, w stronę mojej nowej rzeczywistości. Ale moment, jedną chwilę… nagle na jednej z odrapanych, brudnych ścian, jakieś pół metra pod oknem parterowych mieszkań, ujrzałem napis. To nie było artystyczne graffiti, w dzielnicy w której obecnie się znajdowałem, stanowiłoby ono miłą odmianę w gąszczu wszystkich „chujów” i „kurew” wypisywanych w każdym możliwym miejscu, w zasadzie nie wiedzieć przez kogo i kiedy. Tekst na murze, który ujrzałem, różnił się jednak diametralnie od intelektualnej miernoty, którą wyrostki w ortalionowych dresach pragnęły prezentować mi bez ustanku na każdym możliwym kroku. Przekaz, choć prosty, daleki był od banału, głosił on bowiem: „STRZEŻ SIĘ DEMONA, BO MOŻE CIĘ POKONAĆ.” Pomyślałem o jakim demonie mowa i w zasadzie dlaczego moja podświadomość wykreowała taki komunikat, wysmarowany grubymi czerwonymi literami na fasadzie budynku mojego wszechświata. W oddali zaszczekał jakiś pies. Szybko przestałem zaprzątać sobie tym wszystkim głowę. Postanowiłem wejść w podwórze zamieszkiwanej przeze mnie swego czasu brudnej kamienicy. Przypomniałem sobie czasy, kiedy największym spełnionym marzeniem było prowadzenie własnej kolumny w podrzędnym brukowcu, zatytułowanej „KRONIKA POLICYJNA QUEENS”, a wszystko to za potężną pensję w wysokości stu dolarów za felieton co tydzień. Sto dolarów tygodniowo. Naprawdę. 232 Zajmowałem się opisywaniem najgorszych przestępstw jakie miały miejsce w naszej dzielnicy, tych aktualnych oraz, kiedy nie udało mi się znaleźć świeżego i ciekawego tematu, takich z przeszłości. Moja obsmarowana klitka, odwiedzana często przez każdego rodzaju szumowiny – alfonsów, naćpanych crackiem informatorów, a także wszystkie dziwki dzielące się ze mną szczegółami o skorumpowanych glinach, była centrum wieści o wszystkim i o wszystkich. I choć nigdy, poza nielicznymi wyjątkami, nie chwaliłem się nie studiowanym zawodem dziennikarza, a kronikę policyjną prowadziłem pod przybranym pseudonimem, moje mieszkanie zawsze było dla tych wszystkich ludzi miejscem, w której mogą dokonać spowiedzi. Robili to na wpół nieświadomie, by przelać gorycz za nieudane życie na papier. Oczywiście za moim skromnym pośrednictwem, wynagradzanym, w razie zainteresowania naczelnego Franka Hopkinsa, skromną premią. Potrafiłem jeszcze przynieść dobry solidny kawał mięsa na jego stół. Widziałem w jego oczach, że wyglądał wtedy jak gdyby z zachwytu miał wzbić się na kilka centrymetrów nad ziemię. Hopkins mówił do mnie wtedy: - Nie mam pojęcia skąd bierzesz te tematy, Burnfield, i wcale mi się to nie podoba. Ale, do kurwy nędzy, Jack, to jest niezłe, to jest piekielnie niezłe. Ten kawałek o uciętej głowie w śmietniku... – po czym sięgał po wysłużony portfel i wyciągał z niego zieloną stówę. – Masz. Oprócz pensji. Za tydzień przynieś mi coś równie dobrego, Burnfield, i pamiętaj, zyskujemy na tym oboje! Nie zyskiwaliśmy, Franku Hopkinsie, pieprzony redaktorze naczelny NY News, w swoich drucianych okularkach i ubrudzonej tanią chińszczyzną koszulą, włożonej w spodnie. Na pewno nie ja. W rzeczywistości wystarczyło kilka miesięcy w zawodzie śledczego dziennikarzyny, abym mógł z pełnym przekonaniem stwierdzić, że już interesują się mną niebezpieczni ludzie. Wtedy jeszcze nie myślałem o wykładaniu historii, musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim udało mi się pogodzić kokainowy nałóg z wykładaniem na podrzędnej uczelni. Fałszywy dyplom, kupa koksu i studenci określający mnie „profesorem Burnfieldem”? Da się to wszystko skleić do kupy. Naprawdę się da. Mój talent do sięgania ręką w głąb studzienek ściekowych i taplania się w gównie aż po same łokcie, dopóki nie odnalazłem fascynującego tematu, miał mnie wkrótce zaprowadzić przed oblicze ludzi wielokrotnie ode mnie potężniejszych. I cholernie niezadowolonych z faktu, że piszę o nich w swoim szmatławcu. 233 Podczas odwiedzin w moim mieszkanku, którzy złożyli mi mało przyjemni ludzie w policyjnych czapkach na głowach, o mało nie przypłaciłem życiem artykułu zatytułowanego „KOMISARZ O‟CONELLY UCINA SPRAWĘ GWAŁTU NA NASTOLATCE”. To był mój pierwszy znany artykuł, wciągnięty w ostatniej chwili na pierwszą stronę NY News. Litery, układające się w słowa, i słowa układające się w zdania, krzyczały niemal dosłownie: komisarz miejscowej policji jest skurwysynem, który dokonał gwałtu na nastoletniej prostytutce, podczas, jak to sam określił „osobistego przesłuchania” w jego gabinecie, na komisariacie przy ulicy Strawberry Street. Cóż to był za artykuł! Nagłówek czterdziestką. Wielkie zdjęcie komisarza w odświętnym mundurze, na tle gwieździsto pasiastej flagi. A obok uderzająco kontrastujące z budowanym przez lata wizerunkiem dobrego gliny, zdjęcie najwyżej szesnastoletniej lolity, z ogromnym dekoltem i ciemnymi usteczkami, posiadającymi prawdopodobnie większą moc ssania niż najlepszy odkurzacz. Stała na ulicy uśmiechając się zalotnie do fotografa, który zrobił jej to zdjęcie. Czyli do mnie. Tego ranka osiągnąłem mój szczyt kariery dziennikarskiej. A wieczorem tego samego dnia, pamiętnego trzynastego, mundurowi z NYPD złożyli mi nieoficjalne odwiedziny, bynajmniej nie po to, aby pogratulować mi rzetelnego dziennikarskiego śledztwa. O nie, herbatka z policją polegała głównie na przypięciu do metalowego łóżka, pobiciu, opluciu i wyzywaniu mnie. Skąd wiedzieli, gdzie mieszkam? Cóż, zapewne każdy z nich znalazłby swój sposób na odnalezienie mnie, tak samo pewne jest to, że żaden z nich nigdy nie zdradzi mi w jaki sposób do tego doszło. W każdym bądź razie przystawiali mi pistolety do głowy. Próbowali też uciąć mi penisa. Tkwiąc w nowej rzeczywistości, którą wykreowałem mogłem pozwolić sobie nareszcie na wspomnienia. Nie uprzedzajmy jednak faktów. I zostawmy mojego penisa w spokoju. Minąłem brudną alejkę i wszedłem na podwórze. Uniosłem głowę wysoko do góry. Gwiazdy były niesamowite, absolutnie niemożliwe do zaobserwowania w znanym mi do tej pory świecie. Uśmiechnąłem się do siebie. Będę musiał przyzwyczaić się jeszcze do wielu rzeczy. Z niemałym wysiłkiem pchnąłem ciężkie stalowe drzwi, prowadzące do klatki schodowej, oznaczonej numerem 3130. W czasach, kiedy mieszkałem w tym miejscu, 234 dobry dzień oznaczał mniej więcej tyle, że nie potknąłem się na wejściu o jakiegoś obsikanego alkoholika. Queens nie było powodem do dumy, nawet jak na standardy z tych nieciekawych stron. Lata spędzone tutaj, z obywatelami drugiej kategorii, stanowiły niezły kawał życia. Wystarczał szybki rzut oka na moich sąsiadów, na wszystkie te szumowiny w bluzach z kapturem, brudnych podkoszulkach i w dziurawych butach, aby móc wysnuć szybki wniosek brzmiący: „niektórzy mają gorzej ode mnie, o wiele gorzej”. I nagle, w magiczny sposób, moja dwupokojowa, mikroskopijnych rozmiarów klitka, którą wynajmowałam za śmieszne pieniądze od lubującego się w marihuanowym haju czarnoskórego wdowca, który kazał na siebie mówić Mr. B, okazywała się całkiem znośna. Może dlatego, że była ogrzewana. I miała dach. Mister B dokładnie mi to tłumaczył, za każdym razem kiedy przychodził po kasę za wynajem. Śmiechu warte. Gówniane dwa zapyziałe pokoiki, z czego jeden z aneksem kuchennym i pralką, a drugi z rozkładaną kanapą w zestawieniu z wielkim metalowym blatem, służącym za cały mój warsztat samochodowy, na który musisz przeznaczyć miejsce siłą rzeczy, jeśli tylko jeździsz szesnastoletnim buickiem z przerdzewiałym silnikiem. Nigdy nie czułem się tu naprawdę jak w domu, nie dbałem więc o wystrój czy jakiekolwiek wyposażenie. O telewizorze czy wieży stereo mogłem zapomnieć. Zresztą czego miałbym słuchać? Drukarka, siedemnastocalowy monitor kineskopowy, router i zestaw klawiatura plus myszka, kupiony w dziale komputerowym jednego z marketów przy zjeździe z szosy E2 – oto kompletna lista wyposażenia komputerowego Jacka Burnfielda, w mieszkaniu przy Jefferson Boulevard. Sprzęt komputerowy, który posiadałem, nie był imponujący, jednak, jak do tej pory, dobrze wykonywał swoje zadanie. Używałem go głównie do pracy, daleko mi było do konsumpcyjnego podejścia wobec mojego poczciwego blaszaka: oglądanie filmów z cycatymi Rosjankami, słuchanie albumów pobieranych z Sieci, czy granie w gry komputerowe uważałam za czynności, którą Amerykanie w większości określają mianem „wasting time”. Oczywiście jednocześnie lubując się w tych czynnościach, jak w niczym innym. Dużo bardziej od tego wszystkiego, wolałem przeglądać informacje o moich przeciwnikach, uzyskiwać jak najwięcej danych na temat moich wrogów. Najlepiej w towarzystwie kokainy oczywiście. 235 - Wchodzę w sen, panie Burnfield. Spotkajmy się za minutę, no może dwie – usłyszałem głos z głębi klatki schodowej, na ucho jakieś piętro nade mną. Bez wahania podążyłem w jego kierunku, wchodząc szybko po zniszczonych schodach. Tak jak mówiłem, nie zwracałem nigdy większej uwagi na napisy wypełniające w takich miejscach każdy wolny centymetr ścian. Teraz również, przeskakując po dwa stopnie na raz, wolałem nie zagłębiać się w ich treść. Czy bałem się demonicznych wskazówek mojej podświadomości, wysmarowanych markerem na ścianach pomiędzy drzwiami wejściowymi do mieszkań moich szemranych sąsiadów? A może po prostu nie chciałem ujrzeć gdzieś nazistowskiego symbolu swastyki, aby nie wrócić znów na Judenrampe? Poczułem nagle zapach wiśniowego dymu. Profesor stał na półpiętrze i palił diaruma. Spoglądał w zamyśleniu przez okratowane drucianą siatką okno na końcu brudnego korytarza. Ubrany był w długi czarny płaszcz, nie znałem się na tym, ale na oko za dobrych kilka stów, za który w tych częściach miasta można było zostać pobitym do nieprzytomności. Drzewiecki nie wyglądał jednak na przejętego, czy zdenerwowanego przeciwnie, z jego odwróconej do mnie plecami sylwetki w jakiś niezrozumiały sposób emanował chłodny spokój. Kiedy podszedłem na wyciągnięcie ramienia, odwrócił się w moją stronę i spojrzał na mnie, nie odzywając się ani słowem. Zrozumiałem, że sto milionów mil stąd prawdopodobnie pogrąża się teraz we śnie, potrzebuje więc chwili na to, aby dołączyć do mnie w mojej rzeczywistości. Nie wydarzyło się nic spektakularnego, kiedy patrzeliśmy na siebie w milczeniu. Żadne promienie oślepiającego białego światła nie rozświetliły noblisty niczym czarodzieja Gandalfa przybywającego na ratunek Merry i Pipinowi w magicznym lesie. Pomyślałem wtedy, że tylko kontekst nadawany przez naszą psychikę kreuje potęgę i autorytet. Nic takiego jednak nie odczuwałem, nie czułem potęgi, ani autorytetu, przeciwnie pomyślałem, że obecność znanego na całym świecie noblisty w takim miejscu jak to, może się wydarzyć tylko we śnie. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że już za chwilę odbędę pierwszy w życiu sen grupowy, nastąpi Opus Aditus i profesor nareszcie przedstawi swoją wersję wydarzeń, raz na zawsze oczyszczając się z gówna, jakim obrzucili go wszyscy dziennikarze, nie posiadający żadnego poza własną chciwością powodu, aby go niszczyć. - Tacy jak ja - pomyślałem z zażenowaniem. Czy każdy mój artykuł stanowił popis uczciwości i dziennikarskiej rzetelności? 236 Nie. Czy mogę z czystym sumieniem udowodnić sobie, że nigdy w karierze śledczego NY Post nie nagiąłem faktów dla własnej korzyści, nigdy nie zszargałem nikomu dobrej opinii kilkoma dodatkowymi linijkami tekstu, wypełniającymi moje artykuły? Nie. Czy zdarzyło mi się kiedykolwiek opisać przypadek dziennikarski, który nigdy się nie wydarzył? Co najmniej kilkanaście razy. Cholera, a jeśli to nie jest dobry pomysł? Co stanie się w momencie, kiedy profesor „zrezygnuje z moich usług”? Czemu wybrał akurat mnie, skoro czterdziestu siedmiu innych dziennikarzy, poza jednym, tym od piżamy, odrzucił? I w zasadzie z jakiego powodu tak bardzo chce, abym zrezygnował z koksu na rzecz jego słynnego roztworu, który najwyraźniej nie jest mi potrzebny do osiągania świadomych snów, które tak ubóstwiał? Takie myśli dręczyły mnie, kiedy stanąłem obok profesora. Spoglądaliśmy tak chwilę w milczeniu przez zabrudzone okno. W oddali dało się usłyszeć syrenę policyjnego radiowozu. Dźwięk codzienności, znany każdemu, mieszkającemu w tej okolicy dłużej, niż parę smutnych chwil. Widoczna w oddali stalowa konstrukcja słynnego mostu Queensbridge była podświetlona, podobnie jak kościół, niewidoczny z tej strony budynku. Mały wróbelek usiadł na blaszanym parapecie, zdając sobie najwyraźniej sprawę z tego, że druciane kratki w oknach nie zapewniają mu wprawdzie prywatności, jednak z całą pewnością dają mu poczucie wróblowego bezpieczeństwa. Profesor przyglądał się ptaszkowi z uśmiechem, patrząc jak ten podskakuje na parapecie kręcąc małą główką. Zastukał obrączką w szybę. Ptaszek natychmiast odleciał. Strzałem w dziesiątkę okazała się próba nawiązania z profesorem rozmowy, poprzez zadanie mu pytania. Nie mam pojęcia, czy naukowiec już spał czy nie, niespodziewanie nabyłem jednak pewności, że Drzewiecki potrafi rozmawiać nie tylko przez sen, ale także zasypiając. Czy była to pierwsza oznaka zaufania nobliście w czarnym płaszczu, podczas wspólnego snu? Na pewno nie jedyna: - Panie profesorze, słyszy mnie pan? – zapytałem nieśmiało. To nie było pytanie zadane tonem, którym wita się kogoś na klatce schodowej. To było ciche pytanie zadane człowiekowi, który najprawdopodobniej śpi. Profesor spojrzał na mnie i uśmiechnął się znowu. 237 Choć być może był tylko wytworem mojej podświadomości, dryfującej teraz na spokojnym lustrze sennego morza, poczułem, że faktycznie rozmawiam z żywym człowiekiem. Utwierdziłem się w moim zachwycie dla naukowca, w momencie kiedy wskazał na mnie palcem i powiedział: - Jest pan tu, panie Burnfield. - Jestem - odparłem. - Gratuluję z całego serca. Gdzie pan teraz jest? – zapytał, i choć pytanie zabrzmiało głupio, momentalnie zrozumiałem, o co mu chodzi. Profesor spał swoim snem i wcale nie musiał znajdować się w brudnym Queensbridge. Kto wie, może siedzi teraz na plaży, wcierając sobie olejek palmowy w rozgrzane słońcem ramiona, popijając malibu? Ta myśl rozbawiła mnie i zdałem sobie sprawę, że wszystko będzie dobrze. Wtedy nie myślałem jeszcze, że euforia i podekscytowanie często są równie zwodnicze co intensywne. Naiwny głupiec ze mnie. - W dzielnicy mojej młodości, w brudnym Nowym Jorku - wyjaśniłem, a było to dziwne uczucie, bowiem profesor patrzący przez okno na śpiące amerykańskie miasto wydawał się taki realny, że musiałem walczyć z nabytym przez całe życie nawykiem założenia, że ludzie, którzy rozmawiają z tobą twarzą w twarz, znajdują się mniej więcej w tym samym miejscu, co ty. Profesor pokiwał głową - Tak... to całkiem zrozumiałe. Nieco przyjemniejsze uczucie, niż groźba śmierci z rąk esesmanów w najsmutniejszym miejscu świata, prawda? - Oczywiście - odrzekłem natychmiast. - Gdzie pan teraz jest, panie Drzewiecki? - Och, mówmy sobie po imieniu, Jack. Nie zwykłem używać wszystkich ziemskich form grzecznościowych podczas Opus Aditus. Niezależnie od tego, czy gościłem w snach moich znudzonych życiem pacjentów po rozwodzie, czy samego Dalaj Lamę. Rozwarłem szczękę ze zdumienia. Całe szczęście, że profesor nie mógł tego zobaczyć naprawdę, choć w moim śnie spojrzał na mnie krzywiąc brwi. - Rozumiem, pa... Adamie - przeszło mi to przez gardło. - Cała przyjemność... - ...po mojej stronie - dokończył z uśmiechem. - Jestem teraz we Florencji, swego czasu przeżyłem tam niesamowite chwile z moją żoną. Siedzimy na dachu jednego z tych niesamowitych domów, pokrytych czerwoną dachówką wybudowanych na moście Ponte Vecchio. - Most złotników... - westchnąłem, spoglądając na pogrążone w żółtym świetle ulice Queensbridge. Przypomniało mi to, że miasto jest nadal całkowicie opuszczone. 238 - Czy mogę zapytać, w jaki sposób mógłbym zaludnić mój sen? - zapytałem profesora, wyobrażając sobie, jak patrzy teraz na moją skąpaną w kojących promieniach zachodzącego włoskiego słońca twarz i przygląda mi się z zainteresowaniem. Kto wie, być może nogi wiszą nam w powietrzu, nad rzeką Amo, kiedy tak siedzimy sobie na najstarszym moście w całych Włoszech? - Most, na którym siedzę teraz z panem, budowano w tym miejscu czterokrotnie odparł tajemniczo Adam Drzewiecki. - Pierwszy był drewniany, już w czasach starożytnego Rzymu. Potem wybudowano kolejny, murowany, zniszczyła go jednak powódź. Zbudowano więc trzeci i woda znowu pokonała ludzki wysiłek. Podchodząc do budowy mostu po raz czwarty, młodzi architekci, Neri di Fioravante i Taddeo Gaddi zmienili koncepcję na… - …trójprzęsłową – dokończyłem. Przyznam, że metafora profesora nadal była dla mnie zagadką. Pozwoliłem mu jednak kontynuować i nie rozczarowałem się. - Wkrótce na nowym moście pojawiły się siedziby cech złotników i jubilerów mówił noblista. - Dziś możemy siedzieć na tym moście, który przetrwał rzeczy naprawdę gorsze od powodzi. Choć oczywiście moglibyśmy równie dobrze siedzieć na którymkolwiek z mostów, o których ci opowiadam, Jack. Przez dłuższą chwilę analizowałem jego słowa. Cholera, nie zdałem sobie nawet sprawy, że wizualizuję jego słowa w głowie, a już piętro niżej po ulicy jechał pierwszy czarny SUV. Nie jechał jednak sam z siebie, faktycznie prowadziła go jakaś kobieta. Rozglądała się na boki, najwyraźniej szukając jakiegoś konkretnego adresu. Choć byłoby to niemal niemożliwe w prawdziwym świecie, dostrzegła nas patrzących przez zakratowane okno. Auto zwolniło prędkość, zamrugał lewy kierunkowskaz, kiedy zaparkowała auto w wolnym miejscu pod blokiem Burnfielda. Wyszła z auta i pomachała do nas. Chyba nawet się uśmiechnęła. Profesor skinął głową z zadowoleniem. Nie powiedział jednak ani słowa. Zdałem sobie sprawę, że przecież nie ma pojęcia, co właśnie się wydarzyło. - Panie pro... Adamie. Jakaś kobieta chce, abym zszedł do niej… chyba chce ze mną porozmawiać! - spojrzałem na naukowca, który właśnie gasił papierosa o brudną ścianę. Kilka drobin rozżarzonego popiołu spadło na śmierdzącą podłogę. - Proszę więc iść, Jack. Jestem tuż za panem - odparł z uśmiechem. Czułem jednak w głębi ducha, że Adam Drzewiecki nie miał zamiaru rezygnować z ciepłych promyków słońca nad rzeką Amo. Pewnie nadal tam siedzi, przynajmniej w swoim własnym śnie. 239 Nic nie stało jednak na przeszkodzie, aby w moim śnie poszedł ze mną w dół schodów, a potem wyszedł na ulicę. Zrobiło się nieco chłodniej, choć niebo pomału odnajdywało w sobie chęć do przejścia z głębokiej nieprzeniknionej czerni, upstrzonej miliardem gwiazd, do stonowanej szarości. To znaczy, ja tak chciałem - pomyślałem, cały czas nie mogąc wyjść z podziwu dla potęgi własnej psychiki. Choć nie podejrzewałbym się o to nigdy wcześniej, była naprawdę imponująca. Auto stało zaparkowane po mojej stronie ulicy. Był to stary lincoln navigator, potężne bydle z zeszłego dziesięciolecia. Pamiętałem dobrze tego potwora i choć moje amerykańskie życie nauczyło mnie, że prawie pięciolitrowy silnik to tak naprawdę stosunkowo umiarkowana jednostka, przyjazd do Polski uświadomił mnie, że byłem w błędzie. Kobieta, którą zobaczyłem przez okno przyglądała mi się przez całą, zdającą się trwać wieczność chwilę, podczas której szedłem w jej kierunku. Nie paliła, ani nie rozmawiała przez telefon. Patrzyła wprost na mnie, a ja poznałem ją natychmiast. Burza kruczoczarnych włosów, zlewających się z kolorami nocy, teraz gdy się szarzyło, pięknie kontrastujących z otoczeniem. Brązowy zamszowy płaszcz. To była Anna Kamińska, żona profesora. Uśmiechała się. - Jack! Czy mój mąż uświadomił ci wreszcie, nad czym pracujemy? - zapytała, wyciągając rękę na powitanie. Uścisnąłem dłoń. Była życzliwie ciepła. - Prawdę mówiąc już drugi raz. Mam nadzieję, że tym razem wszystko skończy się dobrze. Poprzedni raz skończyliśmy przecież na pobycie w Auschwitz - odparłem, zdając sobie sprawę, jak absurdalnie brzmiałoby to, gdyby rozmowa odbywała się naprawdę. Ale przecież... odbywa się naprawdę. Profesor dotarł do nas po chwili. Poły płaszcza powiewały mu na porannym wietrze, kiedy szedł stukając obcasami o pokryty siatką pęknięć chodnik, pełen niedopałków i kapsli. Jest tutaj, obok nas. Mimo że jest we Florencji. I leży koło mnie, ze swoją żoną w łóżku. Cholera... gdzie w takim razie jest żona profesora? Jest prawdziwa, tak? Pytania kłębiły się i plątały ze sobą, powodując mętlik w głowie. - Chyba tracę rachubę, Anno. Miesza mi się w głowie… - Nie ma to jak szok przy pierwszym razie... - odparła Kamińska, prowadząc grę słów, patrząc mi prosto w oczy i uśmiechając się do mnie zalotnie. Był to jednak tylko wytwór mojej wyobraźni, po prostu tak zinterpretowałem jej słowa. Chyba. Pamiętaj, że 240 uprawialiście seks, przynajmniej teoretycznie, pomyślałem. Czy uda nam się dochować to w tajemnicy przed Drzewieckim? Oby. Nie zapominaj o tym, bo postradasz zmysły durniu! - Dobrze, że nigdy więcej mnie to nie spotka - odparłem, myląc się kolejny raz. Miało się to okazać szybciej niż sądziłem. - Co cię tu sprowadza? - zapytałem i od razu zdałem sobie sprawę z głupoty tego pytania. Przecież leżała obok nas, w klinice profesora. Słyszała każde słowo naszej rozmowy przy oknie, która w rzeczywistości była rozmową trójki śpiących obok siebie ludzi. Chociaż... przecież to tylko ja znajdowałem się na Queensbridge. Jezu, może być ciężko. - To pan przybył do nas, Jack. I to na każdej płaszczyźnie. Przybył pan do kliniki. Teraz przybył pan do mnie i Adama. Do twarzy panu w sandałach, chociaż osobiście wolałabym nie oglądać Adama w stroju turysty na Piazza della Signoria – roześmiała się. Pojąłem. Adam Drzewiecki z żoną znajdowali się we Florencji, przechodząc, zapewne spacerowym krokiem, te kilkaset metrów od mostu Ponte Vecchio, (na którym siedzieliśmy, jak się okazało, we trójkę) aż do Piazza della Signoria. To ja byłem ich gościem, a nie oni moimi. - Zawsze powtarzam Adamowi, że za bardzo droczy się z nowymi, niezaznajomionymi z potęgą Opus Aditus. Traci pan rachubę, prawda? Skinąłem głową. To jednak nie wystarczyło, kiwnąłem bowiem tylko w moim śnie, nie w ich. Kurwa mać! - Tak - potwierdziłem. Kobieta uśmiechnęła się, jednak nie mam pojęcia czy naprawdę. Mam nadzieję, że tak, bo to był piękny uśmiech. Słońce pomału budziło się do życia. - To przez roztwór, Jack - powiedziała. - Nie zastanawiało cię jaką rolę pełni, skoro świadomy sen osiągnąłeś, o ile dobrze słyszałam, bez jego udziału? Zastanawiało mnie. - Tak – odparłem jedynie. Nie pytając nikogo o pozwolenie, bo przecież cały czas byłem u siebie, otworzyłem tylnie drzwi auta Kamińskiej. Małżeństwo również weszło do środka, Kamińska na miejscu kierowcy, profesor na przednim fotelu pasażera. - Opus Aditus jest możliwy do osiągnięcia bez większych problemów nawet w kilkanaście osób. Oczywiście pod warunkiem, że nie mamy do czynienia z kompletnymi kretynami, dlatego proszę potraktować pańską obecność tutaj jako komplement – uśmiechnęła się do mnie ponownie, patrząc na mnie w lusterku wstecznym, a ja 241 obiecałem sobie, że już nigdy nie będę się zastanawiał, czy uśmiech który mi wysyła jest prawdziwy. Był zbyt piękny, aby tracić na to czas. Samochód ruszył nieśpiesznie, sunąc pomiędzy śpiącą, lecz nieśmiało budzącą się do życia moją własną rzeczywistością. Na ulicach zaczęły pojawiać się pierwsze osoby. Zobaczyłem zataczającego się czarnoskórego pijaka, który o mały włos nie wylądował prosto na masce naszego samochodu. Kamińska zatrąbiła na niego, a on z wściekłości uderzył zabrudzoną czymś ręką w maskę lincolna. Odsunął się o krok, mamrocząc coś w pijackim amoku. Na szyi zawieszoną miał kartonową tabliczkę. Choć usilnie próbowałem nie patrzeć na jej treść, niemożliwe do ominięcia okazało się przeczytanie trzech słów: STRZEŻ SIĘ DEMONA. Szybko odsunąłem od świadomości wszystkie obawy i lęki. Tak mi się przynajmniej wydawało. - Jesteśmy we śnie - powiedziałem stwierdzając oczywistość. - Można powiedzieć, że osiągnąłeś sukces, Adamie. Pokazałeś mi nową wrażliwą na moje odczucia rzeczywistość. Drzewiecki i Kamińska roześmiali się, a ja kolejny raz poczułem się jak pryszczaty dzieciak z osikanymi spodniami, z którego śmieją się koledzy na boisku szkolnym. - Jack, to co zdążyłem Ci do tej pory, jak to określasz, "pokazać" stanowi jakąś jedną setną tego do czego zmierzamy. - W takim razie do czego zmierzamy? - spytałem, opierając ręce o przednie fotele samochodu. Chłodne w dotyku obicie jasnej, skórzanej tapicerki, wydawało się tak prawdziwe, jak wszystko, co przeżyłem do tej pory. - Przede wszystkim pozbędziemy się wszystkich twoich nawyków, utrudniających trwanie w sennej rzeczywistości. Mówiąc innymi słowy, wyrzucimy z twojej głowy wszystkie śmieci, Jack - Drzewiecki odwrócił twarz w moją stronę i spojrzał przepraszająco. - Proszę nie odbierać tego personalnie, Burnfield. To w jakim świecie żył pan dotychczas, długie lata spędzone w ułamku rzeczywistości, nazywanej „prawdziwym życiem”, ma swoje odbicie w pańskiej psychice. Jednak jestem tu od tego, na dodatek z moją wspaniałą małżonką, abyśmy mogli dokonać oczyszczenia. - Brzmi jak rytuał - stwierdziłem krótko. - Bo i w istocie jest to rytuał - wyjaśniła Kamińska, dodając gazu po skręcie w lewo. Samochód szybko osiągnął prędkość podróżną, choć świadoma część mojego umysłu nadal nie wiedziała, dokąd zmierzamy i jak długo pojedziemy. - Przekona się pan, że 242 każda sekunda spędzona w nowym świecie jest warta poświęconego czasu. Oczywiście zakładając, że istnieje... - uśmiechnęła się tajemniczo. Rzekłbym, że to wszystko za dużo. Mój umysł miał pewne problemy z przetrawieniem dużej ilości informacji, które pojawiały się w lawinowym tempie, a każda z nich coraz to bardziej i bardziej poruszała wątłe posady mojego dotychczasowego życia. A jednak ta doskonalsza część mojego umysłu chciała pozostać na Queensbridge. I choć nie podejrzewałbym się o to w najśmielszych, nomen omen, snach, to właśnie tutaj, we współczesnym getcie, kojarzącym mi się przede wszystkim z niesprawiedliwością i cierpieniem tego świata, odnalazłem szczęście. I choć pragnąłem znaleźć się także w stu innych miejscach, miałem ochotę zwiedzić we śnie cały świat, póki co odbieranie rzeczywistości, a w zasadzie wchłanianie jej całym sobą jak gąbka, wprawiało mnie w zachwyt. Samochód kierowany przez Kamińską wjechał na czteropasmową autostradę. Opuszczaliśmy więc dzielnicę nędzy, w której przyszło mi przeżyć długich osiem lat mojego życia, zaraz po ucieczce z przesyconej forsą rezydencji moich srających pieniędzmi rodziców. Nie mogłem zapytać dokąd jedziemy. To pytanie nie miało sensu. Sama Kamińska wzorem swojego męża i z niespotykaną elegancją mówiła do mnie przez cały czas w taki sposób, że niezależnie od rzeczywistości istniejącej tylko w mojej podświadomości, jej słowa miały sens. Dlatego, choć nie zdradziłem słowem, że po prostu wsiadłem do auta i usiadłem na miejscu pasażera, a ona i Drzewiecki, nie wiedząc o tym, zasiedli na przodzie wozu, Kamińska używała takich słów jak "zmierzamy". Nie "jedziemy", nie "idziemy". Zmierzamy. Trafność w ocenie sytuacji? Nie sądzę, po prostu język, który wykształcił się podczas niezliczonych godzin spędzonych w wyśnionych światach. Automatyczna skrzynia biegów zredukowała bieg, kiedy Anna zaczęła hamować przed ogromną dwunastokołową ciężarówką, toczącą się ociężale skrajnie prawym pasem, prowadzącym do zjazdu z autostrady. Moim oczom ukazał się zielony znak, ustawiony nad zjazdem: Queensboro Bridge. A więc zmierzamy w kierunku kolejnego mostu. Czy stanowił on jednak cel naszej podróży i czy profesor Drzewiecki będzie usilnie wykorzystywał mosty w swoich metaforach dotyczących snu (nawet o tym nie wiedząc), czy też po prostu musieliśmy przekroczyć rzekę, tego nie wiedziałem, dopóki nie zatrzymaliśmy się w poprzek drogi. 243 Auto stanęło niemalże na samym środku długości ogromnej, stalowo-betonowej konstrukcji. Jedną z niewątpliwych zalet snów świadomych jest fakt, iż nigdy nie doświadczymy korków drogowych, chyba że sami je powodujemy. I choć po chwili ustawił się za nami podwójny sznur samochodów, ani jeden z kierowców nie zdecydował się na użycie klaksonu. Wysiedliśmy z samochodu. - Znajdujemy się... to znaczy znajduję się teraz na moście Queensboro Bridge w Nowym Jorku. Czy mogliby państwo... przybyć do mnie? - zręczność w operowaniu specyficznym językiem, którym tak swobodnie operowali Kamińska i Drzewiecki, miała przyjść do mnie z czasem. Kamińska uśmiechnęła się promiennie, a Drzewiecki zadowolony z moich postępów uniósł kciuk w geście pochwały. - Robi pan wielkie kroki naprzód, panie Burnfield - powiedział. - Anno, zapraszam Cię na most Queensboro. To ten, na którym kiedyś oznajmiłem Ci, że... - ...życie stanowi nieśmiałą projekcję - odparła Anna takim tonem, jakby słyszała to codziennie, każdego ranka, przez dwadzieścia lat podczas porannego parzenia kawy. – Pamiętam ten most doskonale. Już tu jestem. Drzewiecki westchnął. - Ja też - oznajmił po chwili. - Jack, byłbyś łaskaw opisać sytuację? Opisać sytuację. Oczywiście. - Jesteśmy w połowie długości mostu, przyjechaliśmy tutaj autem, które stoi teraz zaparkowane w poprzek dwóch pasów. Za nami stoją samochody, z całą pewnością z naszego powodu. Blokujemy drogę. - wzruszyłem ramionami. - Świta, nie widać już gwiazd. I jest dość chłodno. - Całkiem nieźle, Jack - odparł Drzewiecki. – W porządku, widzimy to wszystko. Z czasem opisywanie rzeczywistości twoim współśniącym, trwającym w Opus Aditus towarzyszom, będzie przychodzić ci coraz łatwiej. Kto wie, być może osiągniesz w tym takie mistrzostwo, jak moja żona. Naukowiec zakładał więc, że nie poprzestaniemy na jednym świadomym śnie. I byłem mu za to cholernie wdzięczny. Przyznam, że byłbym gotów zapłacić za dotychczasowe przeżycia każde pieniądze. Kreowana samodzielnie rzeczywistość była bez wątpienia najbardziej ekscytującą rzeczą, jaką przytrafiła mi się w życiu. - To wszystko wydaje się takie rzeczywiste... - powiedziałem w zamyśleniu, chyba bardziej do siebie niż do moich towarzyszy. 244 Przez chwilę patrzeliśmy w milczeniu na rozpościerającą się przed nami panoramę Nowego Jorku. „Magnificent”, pewnie w taki sposób opisałby ją Bono z U2. Po prawej stronie mostu Queensboro rozpościerał się olśniewający widok na Wallabout Bay. Na pierwszym planie widoczna była wyspa Roosevelta i posępny budynek szpitala Goldwater Memorial, graniczący od strony południowej z Four Freedoms Park, również imienia Roosevelta. Bardziej po prawej stronie dzielnica Long Island City nieśmiało budziła się do życia. Jeszcze tylko kilka przecznic na południe i znaleźlibyśmy się w Greenpoint, dzielnicy nazywanej czasem Małą Polską. - W jaki sposób określić jak daleko jesteśmy teraz od naszego kraju? - pomyślałem w zadumie. Bo owszem, pomimo, że spędziłem w Stanach całe młodzieńcze życie, kraj Polaków, do którego przybyłem w poszukiwaniu dziennikarskiej sławy, stanowił dla mnie niesamowicie atrakcyjną odskocznię od całego syfu, który spotkał mnie w kraju rozkradanym przez republikanów i demokratów. Był ucieczką. Od czego? Mój Boże, od czego zacząć… może od nadgorliwych rodziców, nie zauważających nawet, że pomiędzy ich arkuszami przychodów, zestawień cenowych i spotkań komisji nadzorczych, ich synek wciągał w ciągu dnia więcej koksu, niż byliby sobie w stanie wyobrazić. A może nie, może zacznijmy od towarzystwa niezliczonej liczby złych kobiet w każdym wieku, których jedynym celem było pomieszkiwanie w mojej melinie w samym środku Queens, w zamian za seks oralny, kilka dolarów na crack i zawstydzone spojrzenie, kiedy było już po wszystkim. Chociaż… równie dobrze moglibyśmy rozpocząć od krzywych spojrzeń moich rodziców, kiedy opuszczałem ich czterdziestopokojową rezydencję w Westhampton w wieku trzydziestu lat, cały czas bez planu na swoje życie. Cholera, Polska stanowiła, pomimo wszystkich swoich wad, naprawdę dobrą alternatywę. Helikopter policyjny z terkotem śmigieł przeleciał wysoko nad mostem. Na swoim blaszanym brzuchu mrugał mu na czerwono wskaźnik, określający jego pozycję. Poniżej miejsca, na którym staliśmy w zamyśleniu, na wodzie, mknęło kilka punkcików, zapewne motorówek, przecinających fale w tylko sobie znanym celu. Bardziej wyraźne sylwetki widocznych już na zatoce łodzi transportowych poruszały się niemal niezauważalnie. 245 - To jest rzeczywiste - powiedziała Anna, nie przestając się uśmiechać. Jej twarz wyrażała zadowolenie, maksymalną radość z życia, tak odległą od rozpaczy wymiotującego i śmiertelnie wychudzonego wraku człowieka, który ujrzałem dzisiejszej nocy w klinice Drzewieckiego w Sarbinowych Dołach. Burzę czarnych włosów rozwiewała jej poranna bryza, wyjęła więc z kieszeni płaszcza ogromne raybany i założyła je sobie na nos. - Ale do rzeczy, Jack. Mój mąż z całą pewnością obiecał ci coś, co moim zdaniem błędnie nazywa treningiem. Lepszym określeniem będzie jednak, jak sam to określiłeś, rytuał. I rozpoczniemy ten rytuał właśnie teraz, prawda Adamie? - Owszem, kochanie. Drzewiecki kiwnął głową, po czym spojrzał na mnie. W momencie, kiedy ustaliliśmy wszyscy jedno wspólne miejsce naszego snu, nabrałem bliżej nieuzasadnionej pewności, że nasze relacje wewnątrz snu, nasze spojrzenia i uśmiechy, stały się bardziej rzeczywiste. Pięknie umalowane oczy Anny spoglądały więc na mnie nie tylko w mojej głowie, a podziw profesora Drzewieckiego który wzbudziłem, określił on nie tylko swoimi słowami, ale także wyrazem twarzy oznajmiającym prawdziwą satysfakcję. Między nami zapanowała prawdziwa, ludzka bliskość. Myślałem, że to właśnie wtedy podjąłem decyzję o wyborze mojej rzeczywistości; życie poza snem, pełne konfliktów, bólu, korków samochodowych i pyskatych Franków Hopkinsów wydało mi się nagle żałośnie mało atrakcyjne. A jednak pomyliłem się o kilka minut w swoich założeniach. Mniej więcej po tym, co stało się, gdy Drzewiecki zaproponował: - Chodźmy na szczyt przęsła. Początkowo pomysł wydał mi się niedorzeczny, widząc jednak ich zaangażowanie w jego pomysł, poddałem się fali entuzjazmu. To tylko sen. Przekroczyliśmy więc barierki ochronne. Wiatr jakby wzmógł się, a ja choć bardzo nie chciałem spojrzałem w dół. Pod nami rozpościerała się kilkudziesięciometrowa przepaść, a tafla wody błyszczała złowieszczo. Momentalnie straciłem mój entuzjazm i przyznam, że zacząłem się po prostu bać. Drżącymi rękoma objąłem stalowy filar, stanąłem na pierwszej ogromnej śrubie i w ten sposób rozpoczęliśmy żmudną wspinaczkę. To znaczy ja zacząłem, wyobrażając sobie, że Anna i jej mąż wspinają się za mną. Profesor chwycił mnie jednak za ramię, w momencie kiedy znajdowaliśmy się jakieś dwa metry nad asfaltem. 246 - Mówiąc "chodźmy" miałem na myśli znajdźmy się tam. Nie miałem na myśli tracenia czasu na wspinanie się. - Ale... - Po prostu zamknij na chwilę oczy. Posłuchałem eksperta. I mało nie narobiłem po raz kolejny w spodnie, kiedy otworzyłem oczy. Czuliście kiedyś takie specyficzne, nie nazwane dotąd uczucie, kiedy wiecie już na pewno, że pędzący samochód nie zdąży pomimo usilnych prób wyhamować tuż przed waszymi stopami? Albo kiedy spadacie z roweru, i przez ulotne kilkanaście, no może kilkadziesiąt milisekund, trwacie w locie, wiedząc, że już za chwilę nastąpi to co nieuchronne? Jeżeli widok z poziomu autostrady na Queensboro był „magnificent” to widok na szczycie najwyższego przęsła był „fucking fantastic”. A ja byłem „scared as hell”. - Boże, nie! – zdołałem wydusić płaczliwie. Staliśmy na szczycie, zbici w osobliwy trójosobowy cokół, na niecałym metrze kwadratowym. Widziałem dobre pół Nowego Jorku, a wiatr wył przeciągle. Podziwianie widoków było jednak ostatnią rzeczą, na jaką miałem teraz ochotę. Nie potrafiłem utrzymać równowagi. W ostatniej rozpaczliwej chwili, kiedy podmuch wiatru uderzył z ogromną siłą, a ja uklęknąłem odruchowo, zobaczyłem że profesor i Anna stoją kilkanaście centymetrów ode mnie, niewzruszeni niczym, na szczycie przęsła. Trzymali się za ręce, a profesor, mój Boże, śmiał się na cały głos. Przerażony wizją niechybnego lotu kilkaset metrów w dół, i rozmiażdżeniem wszystkich kości o lustro lodowatej wody Wallabout Bay chwyciłem się nóg Anny. I wtedy profesor spojrzał na mnie z wyrazem ogromnej kpiny na twarzy, a w tej samej sekundzie wydarzyły się na raz trzy rzeczy. Pierwsza: na ramieniu profesora ujrzałem krwistoczerwoną opaskę, a na niej symbol czarnej swastyki w białym kole. Druga: zdałem sobie sprawę, że jednym uderzeniem, które z braku lepszego określenia można nazwać klepnięciem w bark, profesor wytrącił mnie z żałosnej namiastki równowagi, którą utrzymywałem, trzymając się jego żony. Trzecia: puściłem z trwogą nogi Kamińskiej, a ona ze śmiechem wypowiedziała tylko jedno słowo: - Lecisz! Istnieje tylko kilka chwil w życiu człowieka, w której w pełni zdaje on sobie sprawę z własnej egzystencji. Pierwszą z nich jest te ulotne kilka chwil, parę strzępków myśli, 247 zaraz po przebudzeniu, kiedy nie otworzyliśmy jeszcze oczu i których nigdy nie możemy zapamiętać już po opuszczeniu łóżka (i mówię tu o tych myślach, pojawiających się w naszych głowach jeszcze przed tymi myślami, które Drzewiecki opisał jako „o, to był tylko sen”, albo „poszedłbym do kibla”). Drugą z nich jest spadanie z ogromnej wysokości. Ulotne kilka sekund, nic więcej. Oto nasze życie. I kiedy tak leciałem, przyciągany przez grawitację i rozpędzając się momentalnie do prędkości stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę (modląc się w duchu, aby śmierć z przerażenia we śnie nie oznaczała śmierci w rzeczywistości) oto dokonało się niemożliwe. Ostatnim wysiłkiem uchyliłem załzawione od pędu oczy i ujrzałem jak naukowiec rzuca się z przęsła i pędzi z ogromną, nienaturalną wręcz prędkością w moim kierunku. Czyli prosto w dół. Zanim zbliży się do mnie, słyszę z irracjonalnie wielkiej odległości: - Zatrzymaj to! Słowo stało się ciałem. Kiedy o tym pomyślałem. Nie czułem szarpnięcia, kiedy zbliżające się do mnie z niesamowitą prędkością wody Wallabout Bay nagle zatrzymały się. A raczej, będąc dokładniejszym, to ja zawisłem w powietrzu, wbrew wszelkim znanym prawom fizyki. To właśnie w tej sekundzie zadecydowałem, że nie mam czego szukać w realnym życiu. Pełnym zagrożeń, rozczarowań i… grawitacji. I, choć nie groziło mi już żadne niebezpieczeństwo, kiedy tak lewitowałem w powietrzu, drąc się z ekscytacji na całe gardło, wiedziałem, że na jednym specyficznym polu coś we mnie bezpowrotnie zniknęło. - Kurwa, ja latam! – wyrwało mi się. Wszystkie moje nadzieje związane ze światem doczesnym umarły. Profesor nadleciał do mnie z taką lekkością, jakby robił to codziennie i zatrzymał się bez wysiłku na mojej wysokości, jak zauważyłem, pokonując pokusę, aby zatrzymać się metr lub dwa nade mną. Nazistowska opaska na jego przedramieniu zniknęła bez śladu. - Wybacz dramatyzm całego zajścia, Jack – rzekł przepraszającym tonem. - Mam nadzieję, że rozumiesz konieczność udowodnienia ci, czym jest wola we śnie. Wyciągnął do mnie rękę, w geście przyjaźni, aby dowieść szczerości swoich słów. - To... - chciałem wyrzucić z siebie całe tony epitetów pod adresem człowieka, który ani chybi przyprawiłby mnie o zawał serca, jednak słowa same popłynęły z moich ust, niesione przez poranny wiatr: - ...najbardziej niesamowita rzecz, jaka spotkała mnie w życiu! Profesorze, to wspaniałe! 248 Ścisnąłem ochoczo jego dłoń i potrząsnąłem nią gorliwie. Na jego twarzy rozświetlonej wschodzącym słońcem widoczna była tak wielka euforia, że nagle zrozumiałem, dlaczego ten człowiek zdobył parę lat temu najbardziej prestiżową nagrodę naukową świata. Wyglądał bowiem jak ktoś, kto dawno temu odnalazł swój żywioł, rozpalił w swoim sercu ogień pasji i pozwalał mu trwać już do końca życia. Nie wiedziałem w tej chwili o ciemnej stronie jego działalności, która wkrótce miała doprowadzić go do ostateczności. I zniszczyć doszczętnie to, czemu on poświęcił całe swoje życie. Podekscytowany zapomniałem o symbolu śmierci na ramieniu profesora. - Wola istnienia, Jack. Silniejsza od czegokolwiek, we śnie osiąga apogeum – powiedział naukowiec. Pokiwałbym głową, nie byłem jednak w stanie wydusić z siebie tej prostej czynności. Pokonałem prawo grawitacji! Czy byłbym w stanie... Oczywiście, że tak. Podobnie jak naukowiec, byłem w stanie nie tylko utrzymać się na wysokości kilkudziesięciu metrów nad powierzchnią zatoki, ale także przemieszczać się za pomocą woli. Początkowo ze stosunkowo niewielką prędkością ruszyłem z miejsca, przecząc wszystkim wnioskom empirycznym, nabytym podczas mojego trzydziestoletniego życia. Nie potrzebowałem punktu odbicia, trzech praw dynamiki Newtona, ani siły grawitacji. Stały się one nagle żałosnym fragmentem rzeczywistości, z której zrezygnowałem, tak jak odrzuca się prawdę podczas kłótni małżeńskiej i brnie się w kłamstwie, bez mrugnięcia okiem. To, czego zaznałem, nie było jednak kłamstwem. Było prawdą, było tak samo prawdziwym doświadczeniem, jak rozgrzane płyty chodnikowe na Queensbridge, które grzały podeszwy moich butów, których przecież nawet nie miałem na sobie, cały czas leżąc wygodnie, pod białą pościelą łóżka w klinice psychiatrycznej mojego nowego mentora. Z nieśmiało zwiększającą się prędkością lecieliśmy, profesor i ja, nad Nowym Jorkiem. Wierzcie mi, niesamowite uczucie. - Pa.. Adamie, a Anna? – zapytałem. - Nie przejmuj się tym teraz, daj każdemu trochę swobody, Jack, sobie też! – odrzekł, zwiększając wysokość. – Zauważyłem, że wy również przeszliście na „ty”? To dobrze, naprawdę dobrze, odrzućmy konwenanse. 249 Poleciałem za nim, myśląc o tym, że odrzuciłem konwenanse o wiele wcześniej, niż mógłby przypuszczać Drzewiecki, ściskając pośladki jego żony i całując ją namiętnie już podczas pierwszego snu. Czy była to zdrada? Nie miałem bladego pojęcia. Wiedziałem natomiast, że zrobiłem wiele dla uczucia rosnącego podniecenia związanego z najwspanialszą przygodą, jaką kiedykolwiek przeżyłem w swoim żałosnym życiu. Rozkoszowałem się pokonaną słabością przed dużymi wysokościami, a profesor, choć zapewne przeżywał tego typu wycieczki co noc, wydawał się żywo zainteresowany wspólnym lotem. I trudno mu się dziwić, wszak widok przesuwających się obok nas drapaczy chmur, skąpanych w pierwszych promieniach porannego słońca, był imponujący. Lecieliśmy nad Nowym Jorkiem, a ja zastanawiałem się, o czym myśli człowiek, który wbrew wszelkim znanym prawom, mknie koło mnie w kierunku zachodniego Manhattanu. Czy podczas pierwszego lotu, kiedy odkrył, że wola jest w stanie utrzymywać człowieka nad ziemią, wydawał z siebie okrzyki radości i podniecenia, tak jak ja teraz (przyznam, że głośne "O Jezu!" i "O cholera jasna!", kiedy przelatywaliśmy nad mostami kolejowymi i wzdłuż mariny wyrywały mi się niezwykle często)? Chociaż z drugiej strony, być może noblistę bardziej od olśniewających widoków, interesowały terapeutyczne właściwości snu, w który udało mu się mnie wprowadzić. Kto wie! Daleko w dole widzieliśmy stojące na skrzyżowaniach samochody, całe mnóstwo charakterystycznych żółtych taksówek. Znudzeni codziennością kierowcy stojący w korkach, trąbili od niechcenia na przechodniów, przechodzących na czerwonym świetle. Śmieciarze, wykonując swoją robotę już od piątej rano, zastawili cały prawy pas, blokując częściowo ruch na jednej z przecznic. Przez ułamek sekundy widziałem, jak mocowali się z kolejnym z wielu ciężkich metalowych kontenerów na odpadki, przeciągając przezeń ciężki łańcuch. Nie spodobało się to jednemu z bardziej niecierpliwych kierowców, który poganiał pracujących ludzi trąbiąc klaksonem swojego chevroleta. Nowojorski buc. Było tu takich wiele, jak w każdym kraju, w którym ludzie przekonani są, że mieszkanie w wielkim mieście nadaje niedostępne dla innych przywileje. Na chodnikach i przejściach dla pieszych dostrzegałem z łatwością całe chmary nowojorczyków: odzianych w płaszcze i garnitury mężczyzn (spoglądających co chwila na swoje roleksy), kobiety w żakietach, palące papierosy w oczekiwaniu na zielone światło i 250 zastanawiających się zapewne, czemu, pomimo kilkunastoletnich karier zawodowych, cały czas docierają do pracy na piechotę. Nikt nie zwracał na nas uwagi, tak jak gdyby lecący nad ziemią ludzie stanowili w tych częściach kraju normę. Nikt nie spojrzał na nas, nawet kiedy pognałem za profesorem, stale obniżającym swój lot, do wysokości kilkunastu metrów nad zabrudzonymi ulicami Manhattanu. Nad naszymi głowami kolejka miejska mknęła torami zawieszonymi nad miastem, raz po raz wypuszczając elektryzujące iskry spod metalowych kół. Trudno było uwierzyć, że cały ten świat stanowił jedynie projekcję, wytwór mojej, Drzewieckiego i Kamińskiej wyobraźni. No właśnie, gdzie podziała się Anna? - Za mną, Jack. Lądujemy na chodniku – rzekł Drzewiecki, jak gdyby nigdy nic obniżając pułap lotu na pustym fragmencie Dziewiątej Alei i płynnie zamieniając lądowanie w szybki marsz. Poszedłem w jego ślady i już po chwili maszerowaliśmy razem w tłumie ludzi. Nikt nawet na nas nie spojrzał. Szliśmy chodnikiem jak para biznesmenów śpieszących na miejsce spotkania, jak gdyby nigdy nic. - Sen ma to do siebie, że wszyscy ludzie, których tutaj widzisz, stanowią obraz twojego myślenia o nich. To pozornie banalne zdanie, niesie ze sobą więcej niż połowę tego, co mam ci do przekazania – rzekł profesor. - Przyznam szczerze, nie rozumiem – odparłem. - Nie martw się, spokojnie. Wyobraź sobie pewną panią. Ociera manekina z kurzu, najbardziej kuriozalny jest przy tym fakt, że sama jest czymś w rodzaju manekinu w twojej głowie – wskazał skinieniem ręki na schyloną kobietę, stojącą w wystawie i z zacięciem oczyszczającą nagiego, szarego manekina. Mój mózg już ją wygenerował. To było niesamowite! Naukowiec stuknął zaobrączkowanym palcem w grube szkło antywłamaniowe, a czterdziestoletnia murzynka podniosła głowę. Choć przez dłuższą chwilę patrzała na nas z mieszanką zaskoczenia i konsternacji, Drzewiecki jakby jej nie dostrzegał, cały czas kierując słowa w moją stronę: – To nie tak, że kiedy wejdziemy w interakcję z podmiotami – tak ich nazywał, to nie byli ludzie, tylko podmioty (choć profesor używał wiele innych nazw, na przykład humanoidy albo myślokształty, jak Anna) - wtedy będą one robić to, co myślimy że zrobią. - I znowu muszę się przyznać, że nie bardzo rozumiem, Adamie. Nie zniechęcił się ani trochę. 251 - Jack przyjmijmy na poczet przykładu, że pomyślisz teraz o tym, żeby ta kobieta, którą kazałem ci sobie wyobrazić, zaczęła robić ci wyrzuty. Zaczepiasz ją bezczelnie podczas jej pracy, przeszkadzasz jej, trochę się nas boi. Jeszcze kilka chwil, a już za chwilę zacznie wściekła machać rękoma i awanturować się, oczywiście jeśli nie takie będzie twoje podświadome myślenie, to wcale nie zacznie tego robić. Przynajmniej nie od razu. Wzruszyłem ramionami, w dalszym ciągu nic nie rozumiejąc. Profesor nawet nie spojrzał w kierunku kobiety, która sprawiała wrażenie zaatakowanej. Wydało mi się to bardzo krępujące. - Interakcja z podmiotami polega na tym, że zrobią one to, co myślisz, że byłyby w stanie zrobić, bo taki masz obraz świadomości podmiotu – słowa profesora stały się dla mnie jeszcze mniej zrozumiałe. – Innymi słowy nawet nie zdajesz sobie sprawy, że rozmawiając z humanoidem, rozmawiasz tak naprawdę z czymś co faktycznie ma swoje zdanie, swoje poglądy i doświadczenia. Prawie, i podkreślę to grubą kreską, PRAWIE tak jakby miały własne życia. - To znaczy, że myślokształty nie zrobią tego co chcę, tylko to, co zrobiły by według mnie w prawdziwym życiu? – zapytałem. - Tak! – ucieszył się profesor. – Dokładnie! Spójrz na kobietę z manekinem – wskazał palcem, z taką bezczelnością, jakby pokazywał mi egzotyczne zwierzę w zoo. – Wygląda tak realnie, prawie mi jej żal. Nie daj się jednak złudzić, nigdy, przenigdy – jego słowa rozbrzmiewały mi w głowie. - Przeprowadzimy mały eksperyment. A ty się nie denerwuj. Przytaknąłem zaciekawiony, a profesor dotknął szyby wystawowej palcem wskazującym. Nie rozbiła się na kawałki, nie eksplodowała. Po prostu przestała istnieć. Pyk! Nie ma szyby. Zszokowana kobieta wytrzeszczyła oczy. Szmatka do czyszczenia manekina wypadła jej z rąk. - Co do… - Dzień dobry! Wybaczy pani tą szybę. Potrzebny mi… powiedzmy, że ten manekin – rzucił profesor beztroskim tonem. – Proszę mi go podać, albo najlepiej niech zdejmie go pani tu do nas, na chodnik. Natychmiast. - Ani mi się śni! Wypieprzajcie stąd! – wykrzyknęła kobieta, całkiem słusznie wzburzona. Ogromne piersi podskakiwały jej na wszystkie strony kiedy gestykulowała rękoma, jak zaatakowany kot. Rozglądała się na boki, z niedowierzaniem stwierdzając, że szyba, za którą stała oddzielona od nowojorskiej ulicy przestała istnieć. – Słyszeliście?! Won! – dodała z sykiem trwogi, jakby w obawie, że ma do czynienia z voodoo. 252 - Manekin, milady – odparł profesor, poprawiając czarny krawat w okolicach kołnierzyka. – To nie jest prośba. Daj to w tej chwili, albo cię uderzę, kobieto. Spojrzałem zdumiony na Drzewieckiego. Fakt, podmiot, czy jak wolicie humanoid, z którym rozmawiał nie był człowiekiem, rozumiem, ale czy nie mógł odnosić się do niej, (czymkolwiek była) z większą kulturą? - Ludzie, zróbcie coś! Policja! – ryknęła kobieta. Rozejrzałem się zaniepokojony. Ludzie, a raczej ich senne imitacje, obracali głowy zaciekawieni. Kilka osób przystanęło w pół kroku, a kierowca ogromnego dodge‟a zwolnił, przypatrując nam się podejrzliwie. – Atakują mnie! Policja, do cholery! Złodzieje! Złodzieje! Drzewiecki nie zwracając uwagi na przedstawienie jakie rozpętał, wziął wysoki krok i wszedł do góry, na wystawę sklepu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się szyba. Spojrzał na swoje spodnie i otrzepał je odruchowo. Po czym bez żadnego ostrzeżenia, z całej siły uderzył kobietę w twarz. Ta spojrzała na niego zdumiona, przez chwilę nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Dotknęła swojego policzka, a potem spojrzała na swoje palce, jakby sprawdzając czy nie ma na nich krwi. Dopiero po chwili wybuchła głośnym płaczem. - Ludzie! Biją mnie, biją! Pomocy, błagam! - Powiedziałem ci, abyś oddała mi manekin, podmiocie. Zrób to teraz. – rzucił w jej kierunku, po czym spojrzał na mnie i jakby dostrzegł moje szeroko rozwarte ze zdumienia szczęki, bo dodał usprawiedliwiająco: - Jack, to nie jest człowiek. To taki sam element całego snu, jak grawitacja, której zaufałeś. Wziął manekin na ramiona i z wielką zwinnością, jak na swój wiek, zeskoczył z wystawy wprost na nowojorski chodnik. - O czym ty mówisz człowieku! Mój Boże, mój dobry Boże! – szlochała kobieta. Nawet nie zauważyłem, jak w ciągu dosłownie kilku sekund, zebrała się wokół nas grupa ludzi. W ich oczach widoczne było poczucie rosnącego zagrożenia. Patrząc na nich z rosnącym niepokojem odnalazłem wzrokiem kilku rosłych mężczyzn, ubranych po roboczemu, z żółtymi kaskami ochronnymi na głowach. Wyglądali, jakby mieli nam za chwilę spuścić solidne lanie, nie czekając na policję nawet pół minuty. Jeden z nich trzymał już w ręku sporych rozmiarów łopatę. Jak na razie wszyscy stali w odległości co najmniej kilku metrów od nas. Usłyszałem jednak jak tłuścioch z długimi włosami i smyczą reklamową na szyi, mówi do otyłej staruszki: 253 - Wezwałem gliny, mamusiu, spokojnie – klepał ją po ramieniu uspokajająco, samemu trzęsąc się ze strachu. Ciekawość, a kto wie czy także nie jego humadoidalne ego, nie pozwalały mu na oddalenie się. Nie różnił się w swoim rozumowaniu od prawdziwych ludzi. – Na 911 powiedzieli, że będą za chwilę. I rzeczywiście, niemal dokładnie w momencie, kiedy tłuścioch wypowiedział te słowa, rozległ się dźwięk policyjnych syren. Nie zdążyłem nawet powiedzieć "New York Police Department", a już zza rogu budynku wyłonił się pierwszy radiowóz, wielki śnieżnobiały ford crown-victoria z czerwono-niebieską dyskoteką na dachu. Nie minęło nawet pięć sekund a z alei po drugiej stronie wyjechał z piskiem opon kolejny policyjny samochód, tym razem ogromnych rozmiarów hummer. Policyjne auta zatrzymały się na boku ulicy. Odziani w czarne mundury NYPD funkcjonariusze wysiedli ze swoich rozświetlonych jaskrawymi światełkami zabawek. Łącznie było ich czworo, wśród nich ujrzałem także umundurowaną kobietę. Nie miałem jednak czasu na zachwycanie się jej wspaniałą sylwetką i obcisłymi spodniami munduru na jej wspaniałym latynoskim tyłku. Właśnie dostrzegłem, że kierowca pierwszego radiowozu to nie kto inny, a Schmidt - skurwiel, w moim poprzednim śnie obłapiający Annę po brzuchu i piersiach, w nazistowskim obozie zagłady. Fakt, łysy nazista odziany był teraz w strój nieco innego rodzaju, jego brunatny mundur hitlerowskiego żołnierza i czapka z ogromną trupią czaszką zniknęła na rzecz czarnego, nowojorskiego munduru, z ogromną ilością kieszeni i kieszonek. Ale to był on, na sto procent! Nie miał niemieckiego karabinu, a przynajmniej na pewno nie miał go przy sobie. Miał jednak ten sam głupawy wyraz twarzy, świadczący o jego głębokiej wierze w cały system kontroli nad żałośnie nic nie znaczącymi cywilami, którego to systemu częścią stał się z niekłamaną radością. Zobaczyłem krzywiznę ust Schmidta wyraźnie, to był ten sam uśmiech oprawcy z Auschwitz. Dostrzegłem też ogromnych rozmiarów gumową pałkę i kaburę na pistolet przypiętą do skórzanego pasa. - Ty... - wycedziłem w jego stronę z ogromną nienawiścią w głosie. Zbrodniarz z obozu Auschwitz, podobnie jak trójka innych policjantów nie sprawiał jednak wrażenia, jakby mnie kojarzył. - Co tu się dzieje? - zapytał Schmidt, zawieszając kciuki na szlufkach swoich spodni. 254 Miał charakterystyczny wśród starszych stopniem amerykańskich oficerów policji sposób chodzenia; każdy stawiany przez niego krok był tak pretensjonalny, jak gdyby zależały od niego losy wszechświata. Miał więc coś wspólnego z komendantem Hauptmannem w Golgocie, o którym opowiadał mi podczas drogi do kliniki pobity przezeń Drzewiecki. Policjant Schmidt spojrzał władczym wzrokiem na stojącego pod wystawą sklepową profesora. Po chwili powiedział: - Sir, proszę odłożyć tego cholernego manekina i w tej chwili wylegitymować się. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu Drzewiecki wykonał polecenie. Manekin z cichym odgłosem uderzenia plastiku o asfalt wylądował na brudnym chodniku. - Panie profesorze! Niech pan coś zrobi, albo zaraz nas aresztują! - wykrzyknąłem. Naukowiec jednak tylko wykrzywił wargi w kąśliwym uśmieszku. - Nie musisz już nic opisywać, Jack. Słyszę każde słowo tego skurwysyna. I widzę go wyraźnie. Rozwarłem usta, jak gdyby żuchwa miała mi wyskoczyć z zawiasów. Schmidt zignorował obelgę. Policjanci podeszli do nas na odległość wyciągniętego ramienia. - Jak... - zacząłem, kompletnie zdezorientowany. W mojej głowie kolejny raz rozpętało się tornado pytań. W jaki sposób Drzewiecki widzi już dokładnie to samo co ja? Śnimy jeden sen, dokładnie ten sam? Skąd wziął się tu ten cholerny Schmidt i dlaczego, nie wiedzieć czemu, stał się amerykańskim policjantem? I gdzie podziała się Anna? - Nie ma czasu, Jack – odgadnął moje myśli naukowiec. - Wykonuj polecenia. Pan oficer zamierza najwyraźniej zabrać nas do miejsca, w którym będziemy mieli sporo czasu na rozważania. - Sir, proszę zamilknąć - odezwała się śliczna pani oficer, stojąca najdalej. Choć zabójczo piękna, latynoska wyglądała na taką, która jednym ruchem ręki jest w stanie powalić dorosłego mężczyznę na ziemię i siadając mu na plecach skuć mu ręce kajdankami. Co, swoją drogą, z pewnością było obiektem wielu fantazji wśród aresztantów. Schmidt podszedł do Drzewieckiego, kopiąc czubkiem buta sztuczną głowę manekina. Ta potoczyła się w kierunku grupy gapiów, budząc we mnie dość jednoznaczne skojarzenie z esesmańskimi nawykami tego potwora. - Dokumenty! Proszę mi pokazać swoje dokumenty! - odezwał się młody mundurowy, o barkach szerszych niż całe Michigan. Słowa nie były jednak skierowane do Drzewieckiego, lecz do mnie. Odruchowo sięgnąłem do kieszeni. 255 Tak jak w przypadku chłodnej rękojeści rewolweru, który znalazłem w torebce Anny, poczułem niespodziewany chłód plastiku, kiedy moje dłonie wymacały coś co wziąłem za dowód tożsamości. Wyciągnąłem znalezisko z kieszeni i nie patrząc nań wręczyłem je barczystemu funkcjonariuszowi. - Co do... - syknął zaskoczony policjant przyglądając się zszokowany kawałkowi plastiku. Spoglądał tak nań przez dłuższą chwilę z niezbyt mądrym wyrazem twarzy, zapominając o tym, jak głupio potrafi wyglądać człowiek, kiedy nie kontroluje rozwarcia swoich ust. Wyciągnął plastik w moją stronę, spoglądając na mnie wzrokiem oznajmiającym "żądam wyjaśnień w tej chwili, albo dostaniesz pałą w plecy, koleś!". Spojrzałem na dokument. Nie dostrzegłem zdjęcia mojej twarzy, ani mojego nazwiska, lecz osiem słów widniejących na prostokątnym, plastikowym kafelku. Słowa wypisane były czerwonym atramentem tak obficie, że tusz aż skapywał malutkimi kropelkami na ziemię. Wielkie, drukowane litery układały się w słowa: "STRZEŻ SIĘ DEMONA, JUŻ WKRÓTCE CIĘ POKONA". - Co to znaczy, do ciężkiej cholery? - zapytał ostro funkcjonariusz. - Czy to jest groźba, sukinsynu? - przytknął ociekającą czerwienią plastikową kartę pod sam nos, po czym dodał z trwogą: - O kurwa... czy to jest krew? Owszem, była w istocie. A funkcjonariusze policji Nowego Jorku bardzo nie lubią krwi. - Na ziemię kurwa! Na ziemię! - wrzeszczą nagle wszyscy mundurowi. Wszyscy wyjmują z kabur swoje pistolety i mierzą w naszym kierunku. Wśród tłumu gapiów rozlega się chóralne "aaaaach!" i wszyscy jak na komendę cofają się o kilka kroków. Tłuścioch trzyma w ręku iphone‟a, nagrywając z zaangażowaniem całe zajście i najwyraźniej zamierzając podzielić się ze wszystkimi swoimi znajomymi najciekawszym wydarzeniem, w jakim uczestniczył w ciągu całego życia. Drugi raz w ciągu jednej nocy mierzono do mnie z broni. Byłem w takim szoku, że nie potrafię opisać, czy lufa wymierzona w moim kierunku trwała tak w śmiertelnej groźbie przez pół sekundy czy pół minuty. Niewiele myśląc, szeroki oficer zahacza stopą o moje nogi i jednym ruchem ramion z ogromną siłą rzuca mnie na ziemię. 256 - Leż! - krzyczy, zaciskając kajdanki na moich nadgarstkach z taką siłą, że mam wrażenie, że została z nich tylko miazga. - Bierz starego! - krzyczy do kobiety w mundurze, ale w zasadzie nie musi tego robić: ta już wykręca ramiona profesora. Zaobrączkowanego w kajdanki Drzewieckiego prowadzi w moją stronę i rozkazuje położyć mu się obok mnie. - Spokojnie, Jack - odzywa się profesor, kiedy leżymy tak na brudnej nowojorskiej ziemi, cuchnącej moczem i niedopałkami papierosów. Spokojnie? - pomyślałem z rozgoryczeniem. – Człowieku, jeśli znów będą strzelać mi w kolano, to nie ręczę za siebie po przebudzeniu. Już drugi raz wejście w świadomy sen okazało się dla mnie koszmarem, z którego nie mogłem się wydostać. W czym ma pomóc mi świadomość, że gdziekolwiek prowadzi mnie moja podświadomość, zawsze i tak zostanę powalony na ziemię i odprowadzony do aresztu? A najgorsze jest to, że prawdopodobnie to wszystko moja wina. - dodałem w myślach, przeżuwając gorzki smak porażki. Trójka policjantów oddaliła się od nas, zajmując się stanowczym, ale nie gwałtownym rozpędzeniem morza przyglądających się nam nowojorczyków. Zdołałem dostrzec jak grubas, spanikowany, chowa swój telefon do kieszeni szortów. Latynoska piękność w mundurze stała nad nami, pilnując nas jak parę psów na łańcuchu. W ręku trzymała krótkofalówkę. - Centrala, mam tu dwóch delikwentów do zjazdu. Będziemy u was za dziesięć minut, odbiór - powiedziała, spuszczając kciuk z przycisku na radiotelefonie. - Rozumiem. Udało się potwierdzić ich tożsamość? - zapytał zniekształcony przez trzaski głos w słuchawce. - Nie uwierzysz - odparła oficer. - Młodszy z nich okazał nam uwalany krwią kawał plastiku. Trzask. - Z napisem mówiącym o demonach? - zapytał głos. Trzask. - Tak - oficer nie wyglądała na zaskoczoną pytaniem. - Jak mówiłam, jesteśmy u was za kilka chwil. Schmidt otworzył ciężkie drzwi ogromnego hummera, zasiadł za kierownicą i odpalił silnik. Biały SUV z napisem "To serve and protect" idealnie wpisywał się w klimat tego miasta, świadcząc dość dobitnie o ogromnej roli policjantów we współczesnych, zastraszonych widmem terrorystycznych ataków, Stanach Zjednoczonych Ameryki. 257 Finansowany z pieniędzy nowojorskich podatników potężny pięciolitrowy silnik warknął groźnie, kiedy samochód podjechał kilka metrów w naszym kierunku i zatrzymał się w ostatniej chwili, niemalże miażdżąc nam głowy ogromnymi oponami. Mogłem dostrzec wyraźnie kształt bieżnika na terenowych oponach policyjnego monstrum. - Wstajemy, wstajemy! - krzyknął barczysty funkcjonariusz, szarpiąc mnie za kołnierz. Mniej więcej to samo zrobiła piękność w mundurze z Drzewieckim, który miał stać się najwyraźniej moim więziennym kompanem. Wykonanie polecenia barczystego oficera nie było łatwe, a to ze względu na kajdanki, wpijające się boleśnie w moje obolałe nadgarstki. Czułem, że krew odchodzi mi z dłoni, kiedy dźwignąłem się z niemałym trudem do pozycji stojącej. Otwierając przede mną drzwi do radiowozu, funkcjonariusz chwycił mnie za głowę, nie zapominając oczywiście o przyjemności bolesnego pociągnięcia mnie za włosy, w stronę wnętrza samochodu. Z drugiej strony radiowozu do auta gramolił się już Drzewiecki, podczas gdy kobieta zdejmując mu kajdanki, ostrzegła go: - Jeden numer słonko, a pożałujesz, że nie urodziłeś się kobietą - jej słowa zabrzmiały tak, jakby wypowiadała tą groźbę co najmniej trzy razy dziennie. Drzwi radiowozu zatrzasnęły się za nami. Chciałem zadać Drzewieckiemu chyba z milion pytań, ten jednak spojrzał na mnie wyrażając oczami "jeszcze nie teraz, spokojnie". Zapadła cisza. 2. Policjanci wykonywali rutynowe czynności, starając się rozrzedzić gapiów standardowymi formułkami o skończonym przedstawieniu i rozwijając żółtą taśmę "Police line - do not cross" na wystawie sklepu, w której zniknęła gruba szyba. Manekin leżał sobie jak gdyby nigdy nic na nowojorskim chodniku przed sklepem. Kobieta zajmująca się jego czyszczeniem opowiadała, zanosząc się histerycznym płaczem, jak siwy człowiek w płaszczu kazał jej oddać manekina, a potem uderzył ją w twarz. Siedzieliśmy w radiowozie. Radio zamontowane w centralnej części deski rozdzielczej trzeszczało i piszczało, ustawione na kanał zarezerwowany dla policji, straży pożarnej i ratowników medycznych. Raz po raz dało się słyszeć kilka komunikatów nadawanych przez mundurowych z całego miasta: - Kręć w lewo za nami, wypadek na Rivington Street. Auto uderzyło w hydrant, zabezpieczcie... - Trzask i dwa przeciągłe piski. - Poproszę karetkę na skrzyżowanie Jefferson i Henry, mam tu panią lat osiemdziesiąt... Trzask. 258 I nagle rozległ się przeciągły, trwający dobre dziesięć sekund pisk sprzężenia zwrotnego. Nagle przez głośniki radiotelefonu popłynął nierozpoznany głos, który kilka chwil wcześniej słyszałem przez krótkofalówkę ślicznej pani policjant: - „Wy, którzy nie wiecie co jutro będzie. Bo czymże jest życie wasze? Parą jesteście, która ukazuje się na krótko a potem znika.” – zdałem sobie sprawę, że był to fragment biblijnej Księgi Jakuba. - Idzie śmierć, idzie śmierć pomalutku już tu jest. Jacku Burnfield, szykuj się! A potem rozległ się śmiech samego szatana. Trzask. 259 Rozdział XII Deductus „Nasze procesy myślowe przypominają raczej labirynt niż autostradę, każdy zakręt kończy się kolejnym zakrętem, nic nie jest symetryczne, nic nie jest oczywiste. Nie jest to jednak chaos. To wyrafinowane równanie matematyczne, tym trudniejsze do rozwiązania, że X i Y w różnych dniach przybierają różne wartości” ~ Jeanette Winterson Nowojorski areszt policyjny, tego samego dnia 1. W Nowym Jorku pracuje prawie trzydzieści pięć tysięcy funkcjonariuszy policji: wąsatych, łysych albo siwych komendantów, dociekliwych sierżantów każdej możliwej rasy i oczywiście oficerów, nazywanych New York's Finest, stereotypowo posilających się, dzień w dzień, jedynie kawą, oraz słynnymi na cały świat pączkami z dziurką. Nowy Jork jest najbardziej policyjnym miejscem na świecie: w żadnym innym mieście na jednego obywatela nie przypada tak wysoki ułamek policjanta jak tutaj. Jednym z miejsc zatrudnienia nowojorskich glin był komisariat policji przy West 10th Street 233. 260 Było to wyjątkowo parszywe miejsce, pełne zrezygnowania i niespełnionych ambicji. Z całą pewnością żaden rodowity Amerykanin, ani żaden nielegalny emigrant nie chcieliby spędzić w tym miejscu nawet godziny. Podniszczony budynek był brudny, straszył zakratowanymi oknami i brzmiącym co najmniej ironicznie napisem "WITAMY SERDECZNIE!" na kawałku pleksi, przytwierdzonym nad wiatrołapem. Co bardziej złośliwi utrzymują, że napis ten należałoby zamienić na "NAJPIERW STRZELAMY, POTEM PYTAMY". Według tych samych złośliwców, rację miał jeden z ostatnio zatrzymanych pijaczków, który zataczając się na korytarzu darł się w niebogłosy, że cholerny Ronald Reagan chciał już raz zmienić policyjny slogan na "MOŻESZ UCIEKAĆ, NIE ZDOŁASZ SIĘ UKRYĆ" a więc „właśnie tak powinno być tutaj napisane, do kurwy nędzy!”. Po wejściu do pomieszczeń na parterze, od strony "gości", czyli po prostu aresztantów, awanturników, pijaków i dziwek, zwożonych tutaj codziennie w ogromnych ilościach, musimy przede wszystkim oswoić się z panującym tu smrodem. Roztaczająca się wokół woń amoniaku, obsikanych żuli i nie myjących się od kilku miesięcy starych ćpunów, była nie do wytrzymania i dopiero po kilku tygodniach ciężkiej pracy na komisariacie, można było wreszcie przestać oddychać przez gardło. Co mniej wytrwali stażyści i kadeci radzili sobie z odorem smarując się pod nosem silnie pachnącym kremem - i to potrafiło jednak zawieść, gdy w grę wchodziło przeniesienie do celi tymczasowej bezdomnego, który za punkt honoru postanowił sobie, że będzie srał pod siebie aż do śmierci. Obecnością aresztantów i groźnie wyglądających facetów nie skutych żadnymi kajdankami nie powinniśmy się przejmować - ci bardziej groźni, uzbrojeni i niebezpieczni nie trafiali tutaj, lecz wprost do aresztu śledczego. Musimy jednak przywyknąć, przynajmniej na razie, do wydawanych sucho rozkazów w stylu "Numer A-504, wstań, rozłóż szeroko nogi, obróć się i idź wzdłuż czerwonej linii, aż do funkcjonariusza Goofreya". Wybaczcie te niedogodności, przyjaciele. Jack Burnfield i Adam Drzewiecki wylądowali na komisariacie o godzinie siódmej pięćdziesiąt trzy rano. Po wyjściu z policyjnego hummera, eskortowani przez czwórkę policjantów, w tym oczywiście biuściastą latynoskę i zadowolonego z siebie Schmidta, przeszli przez podziemny parking do największego pomieszczenia na parterze komisariatu. Po przeszukaniu oraz zdjęciu odcisków palców, kazano im siedzieć w poczekalni i nie odzywać się do siebie. 261 Jack Burnfield i Adam Drzewiecki siedzieli tam ponad dwie godziny, oczywiście, jeśli wierząc wskazaniom wielkiego cyfrowego zegara na wschodniej ścianie, który był przecież tylko senną marą. Tak czy siak, czas wlókł się niemiłosiernie, a wszelkie próby nawiązania kontaktu z Drzewieckim, kończyły się groźnymi spojrzeniami i znaczącymi chrząknięciami ze strony zapracowanych funkcjonariuszy. Rozmowy na jakikolwiek temat nie były tutaj tolerowane, podobnie jak wszelkie próby zapewnienia sobie chwili na papierosa, czy też wyjścia do toalety. - Siedź cicho, oddychaj jeśli musisz, ale cicho! – usłyszał Burnfield od wielkiego Hindusa. Okratowany telewizor, zawieszony w kącie przy poczekalni, emitował poranne wiadomości, o ile można nazwać wiadomościami bzdury, którymi stacja telewizyjna karmiła swoich telewidzów. To wszystko nie istnieje naprawdę. To się nie dzieje – myślał Burnfield, pogrążony w zadumie, charakterystycznej dla wszystkich, od dłuższego czasu oczekujących na coś, we wszystkich poczekalniach świata. Nie ma żadnego zagrożenia tajfunem drugiego stopnia na Florydzie. Nie istnieje żaden dziennikarz z umodelowaną co do jednego przylizanego lakierem włoska na głowie, oświadczający z wielką powagą, że dla pand z nowojorskiego zoo rozpoczął się właśnie okres godowy, jednak z nieznanych zoologom przyczyn zwierzęta nie chcą kopulować. Tego nie ma naprawdę. Wszystko to wydawało się dla Burnfielda trudne do zaakceptowania, wydawało się bowiem tak realne, jak wszystko co widział do tej pory w swoim trzydziestoletnim życiu. Dziennikarz w nieistniejącym studiu telewizyjnym, mówiący o nieistniejących tajfunach i pandach. To było takie życiowe! Nużące minuty łączą się w kwadranse, jak końcówki DNA, doskonałe i lepkie. To zdumiewające, jak bardzo nie doceniamy bezczynnych, ślamazarnych momentów naszego życia, podczas których w magiczny sposób przestaje wydawać nam się, że czas przecieka nam przez palce. A jednak, wyczekując odczuwamy dyskomfort, nie podoba nam się letarg, w który zapada nasz umysł. Tego rodzaju otępienie jest chyba najlepszym momentem na to, aby wyciszyć swoją rozszalałą psychikę, zamknąć oczy i odciąć się od wszelkich bodźców zewnętrznych i - jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało - wsłuchać się w siebie. Spróbować wyobrażać sobie tylko czerń lub biel, choćby przez minutę. Wtedy docieramy do sedna. 262 Burnfield znał teorię, nigdy nie skupił się jednak na wprowadzeniu tej prostej techniki do swojego życia. Kiedy wreszcie miał ku temu okazję, tym razem nigdzie indziej, jak wewnątrz własnego snu, wtedy z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że jego sen jakby zwolnił obroty, wskoczył na luz i sunął nieśpiesznie na jałowym biegu. Nie miał nic przeciwko temu. Kiedy zamknął oczy zapadła ciemność. Komenda policji natychmiast przestała istnieć, przynajmniej na kilka chwil, po prostu jakby ucichła. Jack powstrzymał odruch otwarcia powiek po pierwszych sekundach od opadnięcia powiek i obiecał sobie, że nie otworzy oczu, dopóki nie będzie trzeba. Kroki milowe. Kamienie - pomyślał, nie wiedzieć czemu. Czy to nie zabawne? Nawet nie do końca wie, gdzie teraz jest. Znajduje się wewnątrz snu, ale jest przytomny; jest w Polsce, ale w Stanach, jest w Nowym Jorku, ale tak naprawdę jest w klinice Drzewieckiego na wzgórzu, leży na łóżku, siedzi na krześle... Myśląc o chaosie panującym w jego głowie, Jack Burnfield nagle zrozumiał, że książka, którą postanowił napisać o Drzewieckim i jego klinice nie musi w żadnym wypadku opisywać jego poczynań "z zewnątrz". Czy po tym wszystkim, co przeżył Jack, po przybyciu do Auschwitz i doszczętnym zniszczeniu go, po skoku z Queensboro Bridge, po lataniu nad Nowym Jorkiem i po aresztowaniu przez nieistniejącą policję, naprawdę musi opisywać wszystko to, co go spotkało, z perspektywy człowieka, który po prostu przybył do Golgoty i nagle zdobył sposobność do porozmawiania z noblistą w jego słynnym, demonizowanym szpitalu? Oczywiście że nie. Przecież może opisać wszystko od wewnątrz, z perspektywy snu. To właśnie wtedy Jack Burnfield postanowił, że to właśnie jego dzieło, jego książka-reportaż, który napisze o Drzewieckim, stanie się jego osobistym dziennikiem snów. Połączenie reportażu z sennym pamiętnikiem wydało się nagle tak oczywiste, że Jack nie mógł uwierzyć, że nie wpadł na to wcześniej. To chyba właśnie wtedy granica między snem a rzeczywistością zatarła się na dobre. W tym samym momencie rozległ się głos policjanta: - Burnfield, Drzewiecki! Wstać! Jack otworzył oczy, przynajmniej we śnie. I omal nie rozbił sobie szeroko rozwartej szczęki o brudną podłogę. Oto stał przed nim bezimienny oficer z Oświęcimia, którego Jack znał już ze snu o obozie śmierci, z brudnego pomieszczenia z gramofonem. Twór wiedzący o jego życiu więcej niż on sam, podobnie jak Schmidt, nazistowska świnia z Auschwitz (a później łysy policjant z nabrzmiałym ego) przeniósł się do kolejnego snu. 263 Burnfield przyjrzał się wyglądowi stojącego przed nim myślokształtu. Nadal miał władczy wyraz twarzy, ale już nie wyglądał tak groźnie. Czarny, skórzany płaszcz i odznaczenia na mundurze zniknęły. W ogóle nie było munduru, była tylko biała koszula w paski, czarne jeansy i kabura pistoletu przypięta do paska ze srebrnym rumakiem na klamrze. To był jednak on, na sto procent! Jack skrzywił się. - Adamie, czy za każdym razem, nawet kiedy będę śnił o seksie z Salmą Hayek, do snu wskoczy mi ten oficer i jego pomagier Schmidt na dokładkę? – zapytał profesora Drzewieckiego zrezygnowany Jack. - Porozmawiamy o tym, ale nie tutaj – odparł Drzewiecki, zbywając pytanie lekceważącym ruchem ręki. – Miło cię znów widzieć, bezimienny przyjacielu. Zaprowadź nas proszę do jakiegoś bardziej dyskretnego miejsca, dobrze? Dłuższą chwilę zajęło Burnfieldowi zrozumienie słów, które wypowiedział Drzewiecki, a skierował je do oficera. Czyli jednak twór w mundurze naprawdę był ich przyjacielem? Czyli, o Jezu Chryste, ten bezimienny myślokształt i Drzewiecki, oni się znają?! Za dużo pytań. Stanowczo, stanowczo zbyt mało odpowiedzi. Jack miał mętlik w głowie i zastanawiał się, czy kiedykolwiek przestanie go mieć, śniąc świadomie. Myślał o chaosie, kiedy wraz z bezimiennym oficerem i noblistą szli do pokoju opatrzonego numerem 100. - Siadajcie, panowie - rzekł bezimienny w koszuli, kiedy weszli do niewielkiego pomieszczenia, będącego zapewne gabinetem oficera, który w tym nowojorskim śnie, również był oficerem, tyle, że śledczym. Był to jeden z tych typowych pokoi, jakie znamy z amerykańskich filmów o złych przestępcach i glinach, współdzielony przez dwóch policjantów z wydziału kryminalnego, zapewne partnerów na służbie. Burnfield ujrzał listy gończe z wizerunkami podejrzanych przyczepione pinezkami do tablic korkowych, zajmujących w zasadzie każdą wolną przestrzeń na ścianach. Kątem oka dostrzegł też ekspres do kawy, blaszaną szafkę na dokumenty, oraz smutnie wyglądający piecyk elektryczny w kącie. No i, a jakże, Schmidta, który stukał coś zawzięcie w klawiaturę komputera. Adam Drzewiecki usiadł na fotelu, Jack poszedł w jego ślady. Policjant przyklasnął w dłonie. - Miles, byłbyś łaskaw zostawić nas samych? - słowa oficera były skierowane do oficera Schmidta, z którym policjant dzielił pokój. Najwyraźniej w tym śnie człowiek ten 264 nazywał się zupełnie inaczej. - Będę potrzebował dłuższej chwili, żeby w spokoju porozmawiać z panami. - Jasna sprawa - skinął głową tamten, wstając, poprawiając skórzaną kaburę z pistoletem i wychodząc bez zbędnych komentarzy z gabinetu. Jego łysa głowa wryła się w świadomość Burnfielda, ale nie na długo. Jack lekko wychylając głowę, dostrzegł przez zakryte na wpół uchylonymi żaluzjami okno, widok na ulicę. Okolica nie należała wprawdzie do najpiękniejszych, ale Burnfield zwrócił uwagę na coś zupełnie innego - na ilość szczegółów, z jaką jego własna podświadomość musiała się uporać, aby wygenerować tak realistyczny obraz Nowego Jorku. Widział samochody, stojące w oczekiwaniu na zmianę światła na zielone. Widział wielu, kompletnie odmiennych od siebie z twarzy i postawy przechodniów, a co zdumiało go najbardziej, każdy z nich był ubrany w co innego. Jack nawet nie miał pojęcia, że byłby w stanie wymyśleć tyle strojów! Wszyscy szli po ulicy w różnym tempie, niektórzy nieśpiesznie, z wolna, a niektórzy prawie truchtając. Byli też tacy rozmawiający przez telefony komórkowe, inni jakby od niechcenia pijący kawę ze starbucksowych kubków, albo tacy czytający gazety i palący papierosy. Jakaś kobieta wydzierała się na stojącego przed posterunkiem funkcjonariusza z wielką odznaką na piersi. Jack nie słyszał o co chodziło, wszak szyba w oknie była bardzo gruba, ale sądząc po jej gestykulacji, sprawa nie cierpiała zwłoki. - …że mogę tu parkować, ty wielki pajacu! – wyczytał z ruchu warg kobiety. Burnfield nie mógł się lekko nie uśmiechnąć. Wszystko to nie były wspomnienia, nigdy nie był na posterunku policji w tej dzielnicy Nowego Jorku, i za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek w życiu widział w mieście ulicę Burnfield St. - bo właśnie taką nazwę odczytał na tabliczce na skrzyżowaniu. - Niesamowite... – wymamrotał Jack, chyba już setny raz. - Co takiego? - zapytał oficer. - To wszystko wydaje się takie realne. Ta ulica, taksówki, samochody, przechodnie... - umilkł dziennikarz. – Ciągle tylko „to niesamowite, to niesamowite”… zdaje się, że się powtarzam - dodał po chwili. - Nic nie szkodzi - uśmiechnął się lekko policjant. – Burnfield Street? Jack mógłbyś być nieco bardziej oryginalny w nazewnictwie... uważasz, że zasługujesz na swoją ulicę? – zapytał z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. - Skąd pan... No tak. W końcu on, myślokształt, był nim. Słyszał każdą jego myśl. Cholera... 265 - Spokojnie, tylko żartowałem - krzywo uśmiechnął się oficer. - I zwracaj się do mnie "ty", albo "Bezimienny". Będzie dużo prościej. - Prościej w czym? - W rozmowie. Muszę ci przekazać coś bardzo ważnego... profesorze Drzewiecki? bezimienny dał do zrozumienia profesorowi, że już czas, aby ten włączył się do rozmowy. Drzewiecki rozsiadł się wygodniej w fotelu. - Obawiam się, że nie mamy zbyt wiele czasu, Jack. Nie wydaje mi się wprawdzie, abyś mógł się nagle obudzić i przerwać sen, w końcu roztwór działa w najlepsze… - rzekł. No ale oczywiście nie możemy całkowicie wykluczyć, że za chwilę po prostu nie obudzisz się z krzykiem. Mam nadzieję, i nasz bezimienny przyjaciel zapewne również, że tak się nie stanie. To, o czym musimy porozmawiać, to ryzyko. Czy rozmawialiście już ze sobą wcześniej? - zapytał profesor, wskazując palcem to na Jacka to na Bezimiennego. - Tak, rozmawialiśmy - odrzekł Jack. - Pan... ty... - zwrócił się do Bezimiennego wyjaśniłeś mi, że jesteś odbiciem mojej podświadomości. Znasz wszystkie szczegóły mojego życia, no i w ogóle wszystkie moje myśli. Wiesz, że lubię AC/DC, lubię kokainę i jestem całkiem dobry w gotowaniu spaghetti po bolońsku, czyż nie? Oficer skinął głową. Profesor Drzewiecki lekko się uśmiechnął, ale Jack chyba tego nie zauważył. Burnfield po dłuższej chwili zdobył się na pytanie: - Jeśli mogę spytać... dlaczego nie masz imienia? - wypalił wreszcie. - Bo nigdy mi go nie nadałeś - odrzekł bezimienny twór, wzruszając ramionami. No tak, oczywiście. Jakżeby inaczej. - Czy mógłbym w takim układzie… jakoś cię nazwać? - Jasne, że tak - oficer usiadł na fotelu po drugiej stronie biurka. - Przecież jestem częścią ciebie. - Czy imię Matthew ci odpowiada? - zapytał Jack. - Tylko jeśli odpowiada tobie, hmm, cóż… Moje Ja - wyszczerzył w jego kierunku zęby oficer. - W porządku, niech będzie Matthew – orzekł Jack. Drzewiecki nie wydawał się szczególnie zainteresowany tą częścią rozmowy. W tej chwili patrzył w sęki w deskach blatu biurka, głęboko zamyślony. - W porządku, Jack i Matthew, formalności mamy za sobą – rzekł wreszcie, nie odrywając od desek oczu. - Jack, zamierzam dotrzymać słowa i rozwiać wszelkie wątpliwości, jakie nasunęły się podczas tego snu. Z tego co pamiętam miałeś do mnie całą masę pytań prawda? 266 - Owszem, mam wiele pytań! - potwierdził Burnfield. - Pierwsze z nich brzmi: dlaczego nie powiedziałeś mi, że śmierć we śnie nie oznacza wcale śmierci w rzeczywistości? Wzrok profesora cały czas był utkwiony w drewnie. - Bo nie zakładałem, że twoja podświadomość wykreuje Auschwitz i to już w pierwszym śnie, Jack. Naprawdę sądzisz, że gdybym tylko o tym wiedział, pozwoliłbym ci na przeżycie takiego koszmaru? – odparował natychmiast Drzewiecki. - Większość moich pacjentów podczas pierwszego snu albo budzi się z krzykiem, wrzeszcząc coś niezrozumiałego, albo śni o seksie z piękną kobietą, miotając się na łóżku w kopulacyjnych ruchach. Oficer przekręcił się na fotelu, jak gdyby coś sprawiło mu nagle wielką niewygodę. No tak, pewnie przypomniał sobie, że Jack Burnfield, którego był odbiciem, uprawiał seks z Anną Kamińską. Oczywiście Burnfield to zauważył. - A dlaczego śniłem o Auschwitz? – zapytał natychmiast, tylko trochę zmieniając temat i mając nadzieję, że Drzewiecki tego nie wyczuje. - Tłumaczyłem ci to, Jack. Najwyraźniej nazistowski obóz koncentracyjny reprezentuje twoje największe, skryte w podświadomości lęki – odrzekł natychmiast naukowiec. - Ale ja nawet nigdy tam nie byłem! – zaprotestował Burnfield. - Studiowałem i wykładałem historię Trzeciej Rzeszy, znam historię o Auschwitz, przynajmniej na tyle, co każdy historyk. Ale jestem w Polsce po raz pierwszy! Skąd niemieckie Auschwitz, esesmani i nazistowskie lokomotywy w moich snach? Kiedy staliśmy na moście, na najwyższym przęśle, przez sekundę wydawało mi się, że ma pan opaskę ze swastyką na ramieniu! To właśnie wtedy spadłem! Profesor wzruszył ramionami w geście "skąd mogę wiedzieć, to twoja psychika, nie moja". Jack poczuł jednak, że profesor nie powiedział mu całej prawdy. Czy tak było w rzeczywistości? Tego nie wiedział. W głowie natychmiast pojawiła się cała ta kaskada kolejnych pytań. - Adamie, czy to prawda, że ten człowiek, przepraszam ten myślokształt, jest... mną? - Chodzi ci o to, czy naprawdę jest odbiciem twojej podświadomości? - No właśnie. - Jest - potwierdził Adam Drzewiecki. - Skąd mógłby wiedzieć o twoim ulubionym AC/DC? 267 - Cóż... dużo osób lubi i słucha AC/DC. Żadna tajemnica, że ja też. - odparował Jack. - Matthew, wybacz mi. To nie tak, że ci nie ufam, tylko... - Rozumiem, Jack. Nie żywię urazy - spokojnie odparł Matthew, opierając łokcie o blat biurka. - Ale jeśli nie jesteś do końca przekonany, proponuję, żebyś zadał mi kilka pytań testowych, takich, na które nawet profesor Drzewiecki nie zna odpowiedzi. Pan profesor na pewno poprze moją propozycję, prawda? - Prawda - odparł noblista. - Śmiało Jack, nie krępuj się. Wal prosto z mostu. - Już to dzisiaj zrobiłem - zażartował nieśmiało Jack. - W porządku, Matthew. Data urodzin mojej matki? - Dwudziesty szósty sierpnia, tysiąc dziewięćset siódmego roku. Dobrze. - Przyczyna śmierci mojego ojca? - Wypadek na skuterze śnieżnym w Aspen. Gloria, twoja matka, nie mogła się po tym pozbierać przez długie lata. A idiota, który wypożyczył mu skuter z niesprawnymi hamulcami, poszedł siedzieć na kilka lat. Doszły do tego jeszcze jakieś problemy z licencją wypożyczalni... Dobrze. Kolejne pytanie. - Co próbowali mi zrobić policjanci, nasłani przez komisarza O'Conelly'ego? Nie wahał się nawet sekundy, a już mówił: - Oprócz tego, że przywiązali cię do łóżka i pobili, próbowali zająć się twoim "sprzętem"? – zapytał Matthew, skrzywiając się. - Jeden z nich, największy skurwysyn, wziął twój własny nóż do krojenia chleba i przyłożył ci go do twojego freda. Kazał ci trzymać go w ręku, cały czas grożąc ci nożem. Śmiał się przy tym jak... - Wystarczy, wystarczy! - nie mógł tego dłużej słuchać Burnfield. – No dobra, a… W tym samym momencie dostrzegł, że profesor znów ma coś do powiedzenia. Drzewiecki nie odrywając łokcia od oparcia krzesła, lekko uniósł rękę. Wystarczyło, żeby oboje, Matt i Jack, zamilkli i pozwolili mu się odezwać. - W porządku, Jack, myślę, że mamy jednoznaczny dowód na to, że Matthew mówi prawdę - włączył się do rozmowy profesor Drzewiecki. – Matt jest w istocie odbiciem twojej podświadomości, na sto procent. To ogromny luksus, wiesz? Jeśli kiedykolwiek przeczytałeś o jakiejś informacji, na przykład w gazecie, to nie musisz pamiętać tej informacji świadomie, aby uzyskać do niej dostęp od niego. - To znaczy? - Pozwól, że zadam ci pytanie, Jack. Pamiętasz ile mieszkańców liczy sobie Bangladesz? 268 - Nie - odparł Burnfield. - Czytałem o tym kiedyś, nie pamiętam nawet gdzie, chyba w Internecie. - Zapytaj Matthew - skinął głową Drzewiecki. Jack skierował wzrok na policjanta. - Ilu, Matt? - Sto pięćdziesiąt osiem milionów pięćset siedemdziesiąt tysięcy. Wartość przybliżona – odparł, nie zastanawiając się nawet sekundy, Matthew. Czad! - pomyślał Jack. - Przydatne na egzaminach, oczywiście pod warunkiem, że ktoś pozwoliłby mi zasnąć przed arkuszem egzaminacyjnym. No i gdybym miał szansę na odbycie jakiegokolwiek egzaminu, w co szczerze wątpię. - Myślę, że będziesz miał w życiu jeszcze sporo egzaminów, Jack - rzekł Matt, co wprawiło Jacka w osłupienie. Szybko jednak przywrócił siebie i Matta do porządku. - Cicho, Matt. Nie mówiłem tego na głos, wiem że słyszysz każdą moją myśl, ale nie musisz wypowiadać każdej z nich na głos, okej? Drzewiecki roześmiał się. - Podświadomość bywa niedyskretna, co, Jack? - Owszem - przytaknął Burnfield, po czym dodał - Adamie, mam do ciebie jeszcze kilka pytań... - Śmiało. - Wy się znacie? – zapytał Jack. – Ty i Matt? - Owszem. - Skąd, jak? – drążył. - Cóż, znam ciebie, prawda? Niezbyt długo, ale jednak, Jack. A to, co widzę przed sobą… to znaczy, przebacz mi Matt, ale mówię o tobie… ten myślokształt jest fragmentem twojej psychiki, tak samo jak budynek, w którym się znajdujemy, cała Burnfield Street, a nawet wykreowany przez ciebie Nowy Jork. Widzę go, bo śnimy już jeden sen. Nastąpił cud Opus Aditus - odrzekł Drzewiecki. – Masz jeszcze jakieś pytania? - Tak, mam. Gdzie jest Anna? - wypalił natychmiast Burnfield. - Jack, nie myśl o niej tyle, to moja, nie twoja żona do cholery! Wiem, że uprawialiście seks we śnie, ale to jeszcze nie powód do tego, aby przejmować się jej nieobecnością bardziej niż jest to konieczne... - odparł Drzewiecki przewracając oczami. – Anna zajmuje się teraz czymś istotnym dla nas wszystkich, to powinno ci wystarczyć. Jack Burnfield nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. A Drzewiecki wyglądał na... rozbawionego. 269 - Co tak na mnie patrzysz, naprawdę sądziłeś, że ukryjesz wasz seks przede mną? zapytał profesor. - Cóż, trzeba było nie zwracać się do niej po imieniu już podczas drugiego snu. No i nie przyjmować za pewnik, że żona nigdy nie powie mi o wszystkim. Jack wyglądał, jakby miał się w tej chwili rozpłakać. Poczuł się jak szmata do podłogi. - Nie mam pretensji - dodał uspokajająco profesor Drzewiecki. - Ustaliliśmy z żoną pewne, hmm... reguły naszego małżeństwa. Co sprawia szczęście jej, sprawia szczęście i mnie. Choć to ciekawe, że wybrała akurat ciebie do swoich erotycznych snów... - Profesorze... - Co innego we śnie, a co innego w rzeczywistości, Burnfield - dodał profesor tonem nie znoszącym dyskusji. - Ani słowa więcej na ten temat Jack, rozumiemy się? Ach, i nie łudź się, prawie mi z tego powodu przykro, ale to był twój ostatni wyskok z moją żoną. - Tak jest. Przepraszam. - Och, zamknij się już! – zirytował się. - Mamy poważniejsze tematy do omówienia! I mówiłem ci, mam na imię Adam, tak? - Tak, profesorze - Jack kiwnął głową ochoczo, po czym zapytał natychmiast: - To znaczy… Adamie, jeśli można jeszcze jedna kwestia… dlaczego na początku snu musiałem opisywać każdy szczegół, to że jesteśmy w Nowym Jorku, to że pojechaliśmy na most Queensboro i tak dalej? - Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie – wzruszył ręce Drzewiecki. Wydaje mi się, że to ma związek z bliskością międzyludzką. Możesz się uważać za szczęściarza, skoro według naszych podświadomości nadajemy na tych samych falach. To prawdziwa magia Jack, choć uważam, że mój roztwór, również nie jest tu bez znaczenia. profesor mówił znów z wielką pasją. - Miałem pacjentów, którzy musieli opisywać mi każdy detal swojego snu przez cały okres trwania terapii. Poszło ci szybko, skoro już nie musisz tego robić, przyjmij moje gratulacje. - Dziękuję. - Zapytaj o Sonderkommando! - rzucił Matt. - O właśnie - rzekł Burnfield. - Dzięki, Matt, dobrze mieć podświadomość na wyciągnięcie ręki. Profesorze, mówiłem już panu o więźniu, który podczas pobytu w Auchwitz uśmiechnął się do mnie w... potworny sposób. Nieludzki sposób. Wydawało mi się, że spoglądam w twarz samego diabła. Słyszałem też głosy w mojej głowie, oskarżające mnie, szydzące ze mnie. Czy mógłby pan profesor... - Jack nie dokończył, widząc smutek profesora. Zmiana nastroju na jego twarzy była wręcz porażająca. 270 - Generał Mondoe... - szepnął smutno naukowiec. - Kto taki? - Mroczna suma wszystkich ludzkich lęków – dorzucił, tak jakby to rozwiewało wszelkie wątpliwości. - Senny demon, innymi słowy. - Senny demon? - uśmiechnął się Jack. - Żartuje pan, tak? To jakiś kolejny rytuał? Profesor Drzewiecki spojrzał na Burnfielda takim samym wzrokiem, jak dzisiejszego wieczoru, gdy dziennikarz przerwał mu, na tarasie jego posiadłości. To wtedy po raz pierwszy rozmawiali o świadomym śnie. Dziennikarzowi wydało się, że od tamtej pory minęły wieki, ale nie, znowu wystarczyło jedno spojrzenie mądrych, starych oczu, aby Burnfield poczuł się zakłopotany swoimi słowami. - Generał Mondoe, to obrzydliwie zły potwór, Jack - powiedział tonem kompletnie wypranym z emocji. – Spotkasz go już wkrótce, jestem tego pewien... - Ale dlaczego?! - Burnfield rozszerzył oczy. - Ja... ja nie chcę! Nie mam zamiaru go spotykać! - Wiem, Jack, wiem, że nie chcesz - odparł profesor rozedrganym głosem. Niestety szkarada pojawia się wbrew naszej woli, zupełnie, jakby miała własny umysł. - Nie wiem co powiedzieć – Jack był skołowany. - Senny demon? I to jeszcze jakiś generał? Średnio daję temu wszystkiemu wiarę. - Cóż, to minie. Mondoe jest jak najbardziej prawdziwy, zaręczam. Powinieneś się go wystrzegać, chociaż nie mam pojęcia w jaki sposób – pokręcił głową profesor. - Nie potrafię ci odpowiedzieć na pytanie, jak pozbyć się tego demona z własnych snów. Sam nie wiem dokładnie jak go pokonać, podobnie jak moja żona. W momencie, kiedy Drzewiecki mówił, Jack spojrzał na Matta. Natychmiast przypomniał sobie jego słowa podczas pierwszego snu, kiedy Matthew był jeszcze oficerem dowodzącym obozem śmierci. "Jack, nie zastanawiało cię, że Drzewiecki nigdy nie powie ci po prostu »Nie wiem«?" - Nie da się nic zrobić? Z tym demonem? - zapytał dziennikarz, uciszając tego typu myśli. - Jestem bezradny, Jack - szepnął profesor Drzewiecki. - Kreatura może nas zaatakować w każdej chwili. I zapewniam cię, że jest najlepsza w tym co będzie chciała nam zrobić. A to nie będą dobre rzeczy. Jack milczał. - Przepraszam, że nie ostrzegłem cię wcześniej... - usłyszał Adama Drzewieckiego. – Ale to prawda. Grozi nam opętanie przez generała Mondoe. - Opętanie? Co to znaczy? 271 - W każdej chwili możemy zostać przez niego zaatakowani. On zagłębia się w psychikę ofiary i rozszarpuje ją na kawałki. Jack, grozi nam popadnięcie w obłęd. - Obłęd? Jak to obłęd? – żachnął się dziennikarz. - Przecież to tylko sen, tak? - Tak, ale ryzyko istnieje i jest ogromne. Możemy popaść w schizofrenię, albo jakąkolwiek inną chorobę psychiczną... Jack Burnfield poczuł, że burza złości w jego sercu właśnie gruchnęła kolejnym grzmotem. - ILE RZECZY JESZCZE PRZEDE MNĄ ZATAJASZ, DRZEWIECKI?! - krzyknął prosto w twarz profesora, aż kropelki śliny zbryzgały Adamowi Drzewieckiemu twarz. Kurwa mać, dlaczego nigdy nie mówisz mi wszystkiego?! Senny demon?! Opętanie?! Choroba psychiczna, schizofrenia?! Kurwa jego mać, co jeszcze?! Powiedz mi, proszę cię, ty szaleńcu, czego jeszcze mi nie powiedziałeś?! - Jack... - PYTAM SIĘ! Co jeszcze przede mną ukrywasz, szarlatanie?! Komisarz Matthew chrząknął znacząco. - Jack, myślę, że powinieneś okazywać profesorowi więcej... - PIEPRZYĆ SZACUNEK! NIE ZASŁUŻYŁ NA NIEGO! - ryknął Burnfield, spoglądając w wilgotne oczy Adama Drzewieckiego. - Cały czas zatajasz przede mną prawdę! Prowadzisz na mnie jakieś chore eksperymenty, tak? Wtłaczasz we mnie jakiś roztwór, mamisz mnie Pulitzerem, obiecujesz Bóg wie co, a tak naprawdę nigdy nie mówisz mi nic o tym co mi grozi, kiedy siedzę uwięziony wewnątrz własnej, pierdolonej, psychiki! - Ja nie... - MILCZ! - ryknął dziennikarz. - MILCZ, TERAZ JA MÓWIĘ! Słowem się nie zająknąłeś co oznacza śmierć we śnie! Nie zrobiłeś nic, kiedy uwięzili nas w Auschwitz, kiedy kula nazisty roztrzaskała czaszkę twojej żony, a mi rozwalili cholerną nogę! TY POTWORZE! Myślisz, że nie przeżyłem tego lęku naprawdę, kiedy uwięzili mnie w brudnej piwnicy z gramofonem?! Myślisz, że nie osrałem się ze strachu, kiedy spadałem z mostu wprost do Wallabout Bay, a wy śmialiście się ze mnie na cały głos?! Profesorowi drżały wargi. Ale Jack nie miał zamiaru kończyć. Kropla wcale nie przelała czary. Jack kopnął w pierdoloną czarę z kopyta, cisnął nią w powietrze daleko, aby ją zniszczyć, rozwalić, unicestwić. I zranić Drzewieckiego do żywego. - Nie zgadzam się, Jack. Proszę cię, nie... - POWIEDZIAŁEM CI ŻEBYŚ MILCZAŁ! – ryknął Burnfield. - Karmisz mnie jakimiś frazesami, a tak naprawdę gówno cię obchodzi, co się ze mną stanie! Masz w 272 dupie mnie i swoją własną żonę, która jest sparaliżowana od pasa w dół i nie może już robić nic innego, tylko śnić chore sny, cały czas będąc na celowniku demona, który w każdej chwili może opętać jej duszę i doprowadzić do jej śmierci! Masz się za dobrego człowieka, Adamie Drzewiecki?! CZY TY W OGÓLE MASZ SIĘ ZA CZŁOWIEKA?! Skończył, źródło nienawiści zostało wylane do cna. Ale Burnfield zdał sobie z tego sprawę, dopiero kiedy zauważył, że Adam Drzewiecki... rozpłakał się. Matthew nie przyglądał się całej scenie, choć trwał w milczeniu. Jack dopiero teraz zorientował się, że Komisarz Podświadomość od jakiegoś czasu chowa twarz w dłoniach, a kiedy już ją odkrył, jego oczy również były wilgotne ze smutku. Miał mokre policzki. Podobnie jak Adam Drzewiecki, który trząsł się i ryczał z rozpaczy jak małe dziecko. - Boże, Jack... – płakał profesor. - Masz rację! Przepraszam cię. Tak bardzo cię przepraszam… Wtedy to właśnie Jack Burnfield natychmiast poczuł się jak idiota. Wentyl bezpieczeństwa, jakim było wyrzucenie z siebie słów pełnych nienawiści, najwyraźniej nie został przez niego zakręcony w odpowiedniej chwili. Poczuł się tak, jakby uszło z niego całe powietrze. Miał ochotę kopnąć się w dupę za to, co powiedział. Jak mógł być tak agresywny wobec starszego pana?! Matthew też nie wyglądał na zadowolonego. - Być może masz po części rację, ale powiedz mi szczerze… jesteś z siebie dumny, Burnfield? - zapytał jedynie. - Nie. Ja... ja przepraszam. Nie miałem tego na myśli – bąknął dziennikarz. - Masz rację, Jack, wszystko co powiedziałeś to prawda - kiwał głową Drzewiecki. Nie znam umiaru, kiedy widzę zaangażowanie drugiej osoby w moją pasję, nie potrafię przestać. I zapominam o tym, że jestem nie tylko naukowcem, ale także lekarzem. - Już dobrze, pa.. Adamie. - Nie, Jack, nie – płakał profesor. - Daj mi dokończyć. Widzę, że zrobiłem wiele złego od czasu, kiedy przybyłeś do Golgoty. Wiedz, że zrobię wszystko, bylebyś opuścił ją zadowolony. Pulitzer nie był gruszką na wierzbie, naprawdę mam zamiar dostarczyć ci takiej ilości informacji, jakiej tylko zapragniesz. Jack wydawał się konkretnie zdenerwowany swoim zachowaniem. Zaczął nawet pocierać ręce, palec o palec. - Jeszcze raz proszę o wybaczenie – wydukał wreszcie ze wstydem. - Nie powinienem być taki chamski wobec pana. To znaczy… wobec ciebie, Adamie. 273 - Tak, możesz to zrobić teraz. Zapytaj o generała Mondoe! - wtrącił niezbyt dyskretnie Matthew. No tak, najwyraźniej podświadomość nie została jeszcze nakarmiona odpowiedziami na wszystkie pytania. - Profesorze... - Tak, słyszałem pytanie Matta, Jack. Jak mówiłem ci wcześniej, jeśli między osobami śniącymi sen grupowy nawiązuje się pewna specyficzna bliskość wtedy... wtedy dzieje się prawdziwa magia. - otarł łzę w kąciku oka. - Przecież słyszę Matthew i to doskonale, nie zapominaj o tym dobrze? Ale Jack chciał powiedzieć co innego: - Adamie, dlaczego... dlaczego on w ogóle istnieje? Ten generał Mondoe? I dlaczego... - Zacznijmy od tego, że twoja podświadomość ostrzega cię przed nim na każdym kroku, Jack – wyjaśnił noblista. - Z czasem, kiedy spędzimy w snach świadomych trochę więcej czasu, zaczniesz zauważać pewne specyficzne ostrzeżenia przed tym, co może cię spotkać. To takie sygnały od mózgu, ostrzeżenia przed złem. - Ale... profesorze, nie dał mi pan dokończyć! Ja już widziałem takie ostrzeżenia! - Co takiego? - Widziałem napis na murze! - przestraszył się Burnfield, widząc minę Drzewieckiego. - Kiedy jechaliśmy na Queensboro, widziałem też żebraka z kartonową plakietką, zawieszoną na szyi. Było na niej napisane "strzeż się demona". A później, kiedy nas aresztowali i siedzieliśmy w policyjnym radiowozie, głos w policyjnym radiu powiedział "parą jesteście, która ukazuje się na krótko a potem znika". A potem ten sam głos jeszcze dodał rymowankę, o mojej śmierci i… no… roześmiał się! - I dopiero teraz mi o tym mówisz? Jezu Chryste, mamy mniej czasu niż sądziłem! wykrzyknął Drzewiecki. – To był Mondoe! On już się zbliża! Myślę, że będzie tu lada chwila... mój Boże, nie masz pojęcia co nas czeka, Burnfield! Nie możesz mieć o tym pojęcia, do kurwy nędzy! Zaklął, a to oznaczało, że jest naprawdę niedobrze. - Profesorze… to znaczy Adamie proszę... naprawdę... nie sądzę, aby było już aż tak źle! - powiedział Jack, zszokowany cały czas zaczerwienioną twarzą profesora i wielkimi łzami, jakie w dalszym ciągu kapały nobliście z oczu. - I błagam, proszę już nie płakać! Proszę... czy może mnie spotkać coś gorszego od uwięzienia w Auschwitz i roztrzaskania mi nogi, albo od aresztowania w centrum Manhattanu?! Czy nie... - Powiedz mu wreszcie, Matt! - pociągnął nosem Drzewiecki. – Jestem pewien, że nie wyrzeknie się ciebie, ani nie opuści snu, jeśli okażesz mu szczerość. To Jack Burnfield, jesteś jego odbiciem! Zasługuje na to, czyż nie? 274 Burnfield spojrzał na Matthew. Wyglądał na zmieszanego, a policzki natychmiast zapłonęły rumieńcem wstydu. - Co masz mi powiedzieć? Mój Boże, co jeszcze przede mną ukrywacie? - Przede wszystkim, ja też muszę ci się do czegoś przyznać, Jack - powiedział Matthew, a widać było, że przychodzi mu to z ogromnym trudem. - Mondoe jest moim panem, a ja jego sługą. Można powiedzieć, że jestem jego poddanym. Opętał mnie. - Niemożliwe - żachnął się Jack. - Nie zgadzam się! Matt, co ty pleciesz! Skoro jesteś moim odbiciem podświadomości, to oznaczałoby, że Mondoe... - ...cię opętał. - dokończył Drzewiecki. – Zapadła cisza. A Burnfield znów odnotował istnienie worku cementu we własnym żołądku. - Co za bzdura! – dziennikarz nie odnotował nawet, że wstał z krzesła. Jego umysł wszedł w fazę zaprzeczenia.- Przecież nie czuję, żebym miał zwijać się z bólu, ani bluźnić na temat Chrystusa kobiecym głosem, no nie? Nie mam nawet złych myśli… no może i mam, ale nie bardziej złe od typowego faceta, który raz po raz pomyśli o wsadzeniu czegoś swojego tu albo i tam… - próbował ich uspokoić idiotycznym, nerwowym żartem, patrząc to na Drzewieckiego, to na Matthew. Żaden z nich się nie zaśmiał. - Osobiście nie sądzę, żebyś był pod wpływem złej mocy generała Mondoe, Jack wreszcie powiedział profesor Drzewiecki, a Burnfield poczuł, że czterdziestokilogramowy kamień, który ktoś nagle umieścił w jego brzuchu, jakby trochę zelżał na wadze, ku jego wielkiej uldze. – Nie, Jack. Moim zdaniem nie jesteś przez niego opętany. - Skąd ta pewność, Adamie? - W końcu nawet nie wiesz kim jest generał Mondoe, czyż nie? - No tak, ale… może nie muszę nic o nim wiedzieć, żeby ten demon mnie opętał? - Nie. Na pewno nie – zaprzeczył stanowoczo Drzewiecki. - Mondoe musi stawić się osobiście, żeby opanować umysł. Moim zdaniem to wystarczy, żebyś mógł poczuć się bezpiecznie. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie jesteś opętany, rozumiesz, Jack? - W porządku. Tak, w porządku! - ocenił Jack o wiele za głośno, niż wymagała tego sytuacja. - Być może jestem opętany, a być może nie. Superekstra, naprawdę! Jeżeli nie macie nic przeciwko, to wolę jednak myśleć, że nie wdarł się już w moją psychikę. - I bardzo słusznie – odrzekł Matthew. Jack natychmiast przypomniał sobie o kolejnym pytaniu. - Matt... pytanie bezpośrednio do ciebie… chciałbym się dowiedzieć dlaczego z nami rozmawiasz, skoro jesteś sługą generała Mondoe. Podwójny agent, czy jak? 275 - Och, to bardzo proste, Jack. Słusznie, że o to pytasz. Wiedz, że Mondoe w zasadzie od zawsze miał problemy ze swoimi żołnierzami, czy też jak to określa "podmiotami" – Matt, oficer policji, mówiąc te słowa, nie wyglądał na osobę, która zmyślałaby na temat generała jakieś niestworzone historie. - Od jakiegoś czasu generał Mondoe traci kontrolę w zasadzie nad każdym sługą, jakiego stworzył. Być może po prostu się starzeje, a być może za wszelką cenę pragnie osiągnąć potęgę. I nie skupia się na tym, że jego żołnierze niosą pomoc jego własnym ofiarom. - Skąd to wiesz? O istnieniu innych żołnierzy Mondoe? - Bo zanim generał Mondoe stworzył mnie, stwarzał już innych. Choć starał się nas od siebie odseparować, udało mi się porozmawiać z jednym z nich. Nazywa się Rifat Darlović i jest bardzo złym myślokształtem. Towarzyszy generałowi tylko w wyjątkowych okolicznościach i wykonuje dla niego zadania specjalne. - To potwór? - Pytasz o Darlovića czy Mondoe? – zapytał Matt. - Nie znam gorszego typu sennej postaci, oprócz samego Mondoe. To prawdziwy demon, choć każdy widzi go nieco inaczej. - A ten drugi? - Rifat Darlović ma postać człowieka, potężnie zbudowanego Serba. Zawsze ma na sobie czarny garnitur i każdy widzi go dokładnie w ten sam sposób. Nie jest jakoś szczególnie przerażający z wyglądu, najgorsze jest to co robi razem z Mondoe. - No dobrze – Jack pokiwał głową. – Ale jak to możliwe, że jesteś jednocześnie odbiciem mojej podświadomości i sługą Mondoe? - zapytał. – Nie mieści mi się to w głowie! - To też bardzo proste. Wszystko przez twój kokainowy nałóg – wykrzywił wargi Matt. - W twojej głowie zapanował tak wielki chaos, że twój umysł w pewnym momencie sam zaczął pragnąć Mondoe. On czuje pewne rzeczy, jak pies tropiący, ma nos nakierunkowany na pewne specyficzne odczucia. I wtedy atakuje, aby opętać - odrzekł Matt. Brzmiało strasznie, przynajmniej dla Jacka. - Przyjaciele, jest gorzej niż sądzicie - kontynuował Matthew, spoglądając na Drzewieckiego i Burnfielda. - Próbowałem ci to powiedzieć już w Auschwitz, Jack. Nie udało się. Powiem ci więc teraz, a za to co powiem spotka mnie kara ze strony mojego pana. Mondoe rośnie z nocy na noc. Kiedyś tak nie było, kiedyś zamiast atakować cudze sny, sam spał i to przez długie dziesiątki, jeśli nie setki lat. Ale teraz się obudził. I robi się silniejszy niż kiedykolwiek. - Silniejszy? To znaczy? - zapytał Drzewiecki, wyprzedzając Burnfielda. 276 - Przede wszystkim już niedługo będzie potrafił opętać swoją ofiarę także poza snem - odparł Matthew. – Mówił mi o tym, chwalił się, że robi się coraz potężniejszy, kiedy próbowaliśmy odwiedzić i przejąć sen pewnego adwokata… Cóż, udało się, w stu procentach. Stracił zmysły. Dotychczas nie było to możliwe, Mondoe nie zagrażał komukolwiek, nigdzie indziej jak w sennej rzeczywistości. Ale jego siła rośnie. Może się okazać, i to w każdej chwili, że generał przejmie kontrolę nad swoją ofiarą, także kiedy jest ona przytomna. - Jak sam Szatan... - wymamrotał Drzewiecki, mimo, że nie wierzył w Boga, diabła, ani w ogóle w cokolwiek, poza rozumem. - Szatan? Nie… Mondoe nie jest diabłem, na pewno nie. - wyjaśnił Matthew. - Jest za to zbyt niedoskonały, zresztą sam służy komuś o wiele potężniejszemu od siebie. Ale ja nie skupiałbym się na tym, przyjaciele. Ta wasza smutna miejscowość, Golgota... cóż, Mondoe był tam w zasadzie od samego początku. Nigdy nie zastanawialiście się, dlaczego w Sarbinowych Dołach panuje tak podła atmosfera, dlaczego dzieci nigdy się nie śmieją, a wszyscy patrzą na siebie podejrzliwie? - Przez Mondoe... - pokiwał głową Drzewiecki. – On musiał się tam narodzić, był tam jako pierwszy. To oczywiste, pomyślał wtedy Jack. Musiało być w tej wiosce jakieś spoiwo, coś, co łączyło tych ludzi do tego stopnia, aby atmosfera w miasteczku stała się tak parszywa, że aż nie do zniesienia. Tym czynnikiem był senny generał Mondoe, a raczej to, co demon wyprawiał ze swoimi poddanymi podczas snu. - Mondoe panuje już w Golgocie? – zapytał Drzewiecki. - Na pewno jeszcze nie w stu procentach, ale dąży do tego – odparł Matt. – Na razie stara się opanować sny mieszkańców Golgoty! To nie wszystko! Senny generał już wkrótce będzie w stanie udawać dobro. Powinniście na to uważać, jak nigdy. Od teraz nic nie jest już oczywiste, przyjaciele, nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać. Dotychczas Mondoe nie potrafił zmusić się do bycia dobrym. Ale teraz potrafi, a przynajmniej umie już udawać - mówił szybko Matthew. - Dlaczego powiedziałeś, że nic nie jest oczywiste? – zapytał Drzewiecki. - Bo generał zacznie przybierać nowe postaci. Każdy widzi go nieco inaczej, choć czynnikiem wspólnym jest na pewno odrażająca brzydota. Teraz to może się zmienić – Matt potwierdził tym samym obawy profesora. – Demon może już wkrótce wyglądać jak mała, bezbronna dziewczynka, dobrotliwy starzec, albo jakakolwiek inna dobra postać, nie wzbudzająca podejrzeń. Czy to jest dla was jasne, kochani? Było. Ale było też przerażające. 277 - Mondoe ma zamiar przejąć kontrolę nad całą Golgotą. Jak chce tego dokonać? – Adam Drzewiecki zamierzał wykorzystać szansę, jaką dostał, spotykając tak doskonale poinformowanego sługę Mondoe. Nie rozczarował się, choć przeraził nie na żarty. Matthew wiedział więcej, niż mógłby przypuszczać profesor. - Szczyt potęgi kreatura osiągnie, gdy opęta każdą, dosłownie każdą duszę w miasteczku Sarbinowe Doły. To jedyny i ostateczny cel generała Mondoe. Ale to wcale nie jest najbardziej przerażająca wiadomość. Najgorsze jest to, że to... to znaczy atak Mondoe... może nastąpić w zasadzie w każdej chwili! - mówił komisarz Matthew - Nie znacie dnia, ani godziny, ale wiedzcie, że on rośnie w siłę, karmi się waszymi najskrytszymi lękami. - Jak go pokonać? – zapytał Jack. - Nie da się – odparł natychmiast Drzewiecki. Ale Matt nie odpowiedział twierdząco. Przez chwilę wahał się, jak gdyby walcząc z lękiem, aż wreszcie powiedział po prostu: - Nie mam pewności – rzekł wreszcie. - Ale dam wam jedną wskazówkę: każdy sen jest namiastką śmierci, odbiciem podświadomości strzeżonej przez nasze największe lęki. W każdym śnie znajduje się coś, czego demon będzie strzegł za wszelką cenę. Mondoe obawia się, że odkryjecie to coś. To może być miejsce, przedmiot, albo myślokształt, nieważne, ale jest to coś, dzięki czemu docieramy do prawdziwego miłosnego wzruszenia. Nigdy o tym nie zapominajcie, dobrze? Cokolwiek to znaczy, pomyślał Jack. Próbował pomyśleć jeszcze o czymś innym, coś jakby napis wyryty w kamieniu, ale niedokończona myśl ulotniła się. W tej samej chwili, do ich uszu dobiegł dziwny dźwięk. Początkowo nie zwracające większej uwagi jednostajne buczenie, jak gdyby generatora prądotwórczego, z każdą sekundą rosło i przybierało na sile, aby po niecałej pół minucie przejść w donośny warkot. Dziesiątki decybeli, mimo woli i coraz szybciej dobiegały do ich uszu, niemal natychmiast powodując ćmiący ból głowy i niepokój. Jack pomyślał wtedy, że to chyba jego mózg wygenerował paradę wyścigówek NASCAR, które z ogłuszającym rykiem silników mknęły gdzieś, kilka przecznic dalej, za Burnfield Street, w kierunku Queens. Nic innego nie przychodziło mu do głowy, chyba że to Anna Kamińska przybyła właśnie pod bramę komisariatu prowadząc ciężarówkę-potwora. - Co do... - Spokojnie, panowie. Moim zdaniem to tylko podświadomość Jacka. Nie ma powodu do obaw - mówi Matt, mina przeczy jednak jego słowom. 278 - Właśnie, właśnie… - kiwnął profesor. – Ale równie dobrze może to być coś poza snem. Może to wentylator na suficie? Albo klimatyzacja? Drzewiecki pomyślał, że to najwyraźniej w jego klinice jakieś urządzenie uległo awarii, wydając z siebie niemiłosiernie głośny terkot, taki jak gdyby włożyć tekturę w szprychy dziecinnego roweru, a potem pomnożyć ten hałas razy tysiąc. W końcu uszy, w przeciwieństwie do wzroku, nadal odbierały bodźce ze szpitalnego boksu. Nie uspokoił Burnfielda i Matta, o nie, ani trochę. Już na pierwszy rzut oka widać było, że profesor Adam Drzewiecki nie miał bladego pojęcia, co powoduje irytujący odgłos. Do głowy przyszedł mu jedynie wspomniany przez niego klimatyzator w szpitalnej sali, który przecież nigdy nie sprawiał problemów i w ogóle nie miał prawa wydawać z siebie tak głośnego dźwięku. Na sto procent był wyłączony w chwili, gdy zasypiali. Ktoś go włączył? - Nie. To na pewno nie... - jego głos utonął w kanonadzie decybelów. Dźwięk był już tak ogłuszający, że nikt nie usłyszał jego słów. Nie ma sensu nic mówić, Burnfield i Matthew i tak nie usłyszą ani słowa. Zdenerwowany nie na żarty Adam Drzewiecki wstaje z fotela i dwukrotnie wskazuje palcem w stronę okna. Mężczyźni natychmiast podnoszą się z foteli, podchodzą do szyby. Oficer policji podnosi okienne żaluzje i odruchowo podnosi głowę do góry. W tej samej chwili cztery Messerschmitty Bf 110C1 przelatują tuż przed oknem, najwyżej dziesięć metrów nad ziemią. - JEZU! - nikt nie słyszy jedynego słowa Burnfielda, na które był w stanie się zdobyć w tej chwili. Przelatujące nad arterią jego podświadomości myśliwce z czasów drugiej wojny światowej, były oczywistym sygnałem, że jego sen kolejny raz wymyka się spod kontroli. Jack widzi czerwone nosy samolotów. Widzi czarne krzyże na skrzydłach i swastyki na ogonach ogromnych myśliwców bojowych. W tym momencie przypomina sobie, że ostatnim razem, kiedy naziści w pełni przejęli kontrolę nad jego sennym marzeniem, mało nie przypłacił tego spotkania śmiercią kliniczną. Burnfield z całych sił chwyta profesora za klapy marynarki i potrząsa nim jak workiem kartofli. Ma przy tym tak mocno wytrzeszczone oczy, że Drzewiecki przez ułamek sekundy zastanawia się, czy to w ogóle fizycznie możliwe. - Obudź mnie, słyszysz?! - wrzeszczy mu w twarz Jack, z całej siły. NATYCHMIAST PRZERWIJ SEN! - Nie mogę! - Drzewiecki znów jest niemal bliski płaczu, przerażenie suszy mu jednak oczy, powodując bolesne pieczenie. - Nie mam takiej władzy! 279 - Co?! Jak to nie możesz?! - Zamknij się i schowaj się pod stołem! Szybko! - krzyczy Drzewiecki. Kolejne samoloty śmigają z niesamowitą prędkością pomiędzy nowojorskimi wieżowcami. Burnfield kątem oka widzi przez okno, jak nowojorczycy, krzycząc i machając rękoma, uciekają w popłochu przed śmiertelnym zagrożeniem. Ludzie rozbiegają się we wszystkich kierunkach. Kierowca czarnego BMW, w rozpaczliwym odruchu bezwarunkowym kręci kierownicą w lewo, w jego przekonaniu, aby uniknąć zderzenia z nazistowskimi samolotami. Mknące niekontrolowanym poślizgiem auto wbija się, z pełnym impetem, w oszkloną wiatę przystanku autobusowego, pełnego ludzi. - Błagam, nie! Nieeeeee…. Jakiś facet w czarnym t-shircie zostaje potrącony przez taksówkę, jego pogruchotane siłą uderzenia ciało wzbija się na dobre trzy metry nad ziemię, aby po chwili rozgnieść się na asfalcie w groteskowej pozycji i nienaturalnie powykręcanymi kończynami. Ginie na miejscu, rozlewając na asfalt litry czerwonej jak śmierć krwi. Ułamki sekund później czarne auto staje w ogniu i wybucha. Potężny słup ognia rozświetla szarą ulicę, milisekundy później fala uderzeniowa wybija w drobny mak wszystkie szyby w promieniu dwustu metrów. - Mamo! - krzyczy nastolatka w czarnej bluzie Green Day, widząc jak jej mamusia zostaje dosłownie pocięta na części kawałkami szkła, które niczym szarańcza z egipskiej plagi, zaciemniają niebo na jedną przerażającą chwilę. Zalewająca się krwią kobieta, przez jedną okrutna chwilę spogląda prosto na swoją córeczkę. Nawet nie zdążyła wskazać jej ręką, aby ukryła się wewnątrz jednego z budynków. W tej samej chwili następuje druga eksplozja. Panujący przy tym huk jest tak ogromny, że Burnfield ma wrażenie, że za chwilę rozsadzi mu czaszkę, mimo tego, że schowali się już pod biurkiem należącym do Matthew, przyciskając ręce do uszu i do krwi zaciskając zęby na ustach, podczas gdy odłamki szkła z okien latają po całym gabinecie. Pilot Messerschmitta otwiera ogień. Seria pocisków kosi wszystkich i wszystko, co znalazło się na linii ognia. Znowu, tak jak w Auschwitz, chaos przejmuje kontrolę nad rozszalałym tłumem. - APOKALIPSA! Ludzie, uciekajcie! - wydziera się blady, bosy żebrak z długą rudą brodą, ubrany w brudne łachmany. W tej samej chwili jego głowa przestaje istnieć. - Wojna! Jezu Chryste, wojna! - krzyczy stara kobieta, zanim zostaje rozdeptana na śmierć przez chmarę ludzi, ogarniętych paniką. 280 Wszystko to dzieje się w ciągu półtorej, może dwóch sekund. Nadciągają kolejne samoloty. Burnfield podnosi głowę i widzi na amerykańskim niebie całe chmary nazistowskich samolotów. - Adam! Przerwij to! – krzyczy do ucha nobliście. - Przecież mówiłem... - BŁAGAM CIĘ! - ryczy Jack. - Nie mogę! - drży profesor. - Przysięgam, Jack, przysięgam, że nie potrafię! Ale Burnfield już na niego nie patrzy. - Matt! Proszę, zrób coś! Ale oficer Matthew tylko wytrzeszcza oczy. Choć zna go tylko trochę, Burnfield wie doskonale, że myślokształt nigdy w życiu nie był tak przerażony, jak w tej chwili. Żaden człowiek, ani żaden podmiot podświadomości, nie mógł by wyjść bez szwanku z tak ogromnego szoku, w jakim właśnie się znaleźli. - Mondoe… mój pan już tu jest… zabije mnie za to co powiedziałem… Wtedy Burnfield przypomina sobie słowa Anny: "Jack, to twój sen do cholery, zrób coś, albo te potwory przejmą nad nim kontrolę!". - Co robić… co robić…. co robić, cholera! - krzyczy, podczas gdy jego umysł pogrążony jest w całkowitej panice. Panujące przy tym uczucie całkowitego odrętwienia powoduje, że wszystko to wydaje mu się nagle straszliwie nierealne. - Zostańmy tu. Niech nas zabiją! - mówi w końcu Jack. - Nie! - krzyczą jednocześnie Matthew i Drzewiecki. - Tylko nie to! - Dlaczego? - Poddać się, to poddać się woli Mondoe, jeszcze tego nie rozumiesz?! – mamrocze, przerażony wizją spotkania ze swoim panem Matt, a profesor przytakuje gorączkowo, na skutek przerażenia na zmianę otwierając i zamykając usta. Rozlega się dudniący w bębenkach uszu, kobiecy głos, wzmacniany sztucznie przez megafon, najpewniej umieszczony na dachu policyjnego radiowozu. Policjanci równie zszokowani, co reszta amerykańskich obywateli, próbują rozpaczliwie zapanować nad krytyczną sytuacją, w której się znaleźli i to bez jakiegokolwiek uprzedzenia: - UWAGA! WSZYSCY DO BUDYNKÓW! TO ATAK TERRORYSTYCZNY! OGŁASZAM STAN WYJĄTKOWY! CHOWAJCIE SIĘ W PIWNICACH, NIE WYCHODŹCIE NA ULICE! POWTARZAM! TO ATAK TERRO... Trzecia eksplozja przerywa policjantce wpół słowa. Huk i fala ognia jest tak potężna, że budynek komisariatu i wszystkie inne zabudowania w promieniu kilometra drżą w posadach, jak gdyby nastąpiło trzęsienie ziemi. I faktycznie, było tak w istocie, grunt zatrząsł się, podobnie, jak cały budynek 281 komisariatu policji. Komoda na dokumenty przewraca się, starannie posegregowane papiery wypadają z szufladek. Ciężkie biurko drży, jak gdyby nie ważyło więcej niż kilka kilogramów. Lampa przywieszona do sufitu zbija się, wprawiona w rezonans, jak wahadło w ściennym zegarze. Przez moment przez rozbite okna nie widać nic, z wyjątkiem rozchodzących się z ogromną prędkością płomieni. Wszyscy ludzie na ulicy, wszystkie limuzyny, autobusy, taksówki, kosze na śmieci, latarnie, chodniki w jednej chwili przestają istnieć. Ściana komisariatu osuwa się pod wpływem eksplozji. Z przepotężnym hukiem cegieł i metalu uderzającego o coś, co jeszcze przed chwilą było ulicą, wschodnia ściana posterunku przestaje istnieć. Zniknęła, jak gdyby nigdy jej nie było. Oto przerażony do granic możliwości Jack, na chwilę ogłuszony i oślepiony wybuchem, zdaje sobie sprawę, że dosłownie sekundę wcześniej widział ogromny metalowy walec, potężną bombę, która z przeraźliwym świstem spadła niemal idealnie w sam środek policyjnego forda, z włączonymi syrenami. Teraz w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stal biało-niebieski krążownik z megafonem, dziennikarz widzi tylko wielki lej. Uciekać. Trzeba natychmiast stąd uciekać, jak najdalej, jak najszybciej, tak żeby już nigdy nie wrócić, pozostawić to cholerne miejsce jak najdalej za plecami, jeszcze teraz, jeszcze w ciągu tej sekundy - Adamie, szybko! Matt, spadamy! Kurwa, Matt, rusz się! Adamie, na co czekacie, do cholery?! Dziennikarz początkowo nie zdaje sobie sprawy z istoty problemu. Dopiero po chwili zrozumiał, że obraz jego podświadomości, oficer nowojorskiej policji, siedzi w pozycji embrionalnej pod biurkiem, z szeroko rozwartymi ustami i ma zamknięte oczy. Burnfield czołga się do niego przez kilka okropnych chwil. Już jest przy nim, już widzi go z bliska, kładzie mu rękę na ramieniu. Po torsie Matthew płynie strużka krwi, a Jack dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że żelazny i ostry jak brzytwa pręt zbrojeniowy przyszpilił oficera za ramię do biurka. Jezu Chryste, czy on nie żyje?! Czy podświadomość Jacka Burnfielda właśnie umarła?! - Matt! Matthew! MATT! Brak odpowiedzi. - MATT, OBUDŹ SIĘ, DO CHOLERY! - zero reakcji z jego strony. Jack zbliżył policzek do jego ust. Matt miał bardzo nierówny oddech. Był też bardzo blady. Kucający profesor Drzewiecki również nie wyglądał najlepiej. Naukowiec 282 przyglądał się całej scenie i nie mógł wydusić z siebie pełnego zdania. Wyglądał, jakby miał spore problemy z zachowaniem przytomności. Krztusił się też, jak cholera. - Jack! My... my natychmiast musimy... uciekajmy stąd, proszę... - mówił z trudem, ledwo słyszalnym głosem naukowiec. Drzewiecki charczał i stękał, jakby nie mógł zaczerpnąć oddechu. Rzęził niemiłosiernie, a z jego ust wydostawały się kolejne obłoczki białego pyłu. Był to chyba skruszony tynk ze skruszonych ścian, choć Burnfield nie miał pewności. Zresztą i tak nie miał czasu o tym myśleć: - Adam, oddychaj spokojnie. I słuchaj! Nie zostawię go tutaj! – Jack wskazuje na nieświadomego niczego oficera Matthew - Skażę go tym samym na śmierć, rozumiesz?! - To tylko... sen, Jack - wystękał profesor marszcząc białą twarz. - Nic mu nie pomożesz... Burnfield spojrzał na niego takim wzrokiem, że profesor nie miał zamiaru więcej dyskutować. - Powiedziałem już raz! Nie zostawię go tutaj na śmierć, choćbym miał zginąć, rozumiesz? Nie pozwolę, żeby jego pan go zniszczył! Noblista kiwnął głową, że rozumie. - Dobrze. Ale nie mamy… wiele czasu, Jack. W każdej chwili... Mondoe może... może… - sapał i sapał, aż ciężko go było zrozumieć. - Rozumiem! Racja, zwijamy się stąd, Adamie! - rzucił w stronę noblisty Jack, nie patrząc w jego stronę, przez dłuższą chwilę oceniając jakie są szanse na to, że uda im się wyswobodzić Matta i w zasadzie, przy użyciu czego mieliby to zrobić w kompletnie zrujnowanym pomieszczeniu. - Ale najpierw musisz mi pomóc z tym cholernym prętem! - Najpierw... pozwól... proszę... pozwól mi zaczerpnąć oddechu. - sapnął profesor Drzewiecki. Kaszlał i kaszlał. - Nie ma czasu, Adam! - zdenerwował się Jack. - Wiem, że jest ci ciężko, przecież sam czuję, że powietrze jest pełne pyłu, ale musisz wstać i mi pomóc, rozumiesz?! Nie poradzę sobie sam z tym prętem! - Nie rozumiesz... błagam, to ty pomóż mi, bo nie dam sobie rady... - wydyszał Drzewiecki. - Proszę, wyobraź sobie... aparat tlenowy... albo butlę... cokolwiek, bylebym…. – atak przeraźliwego kaszlu. -…abym mógł odetchnąć! Nie wytrzymam dłużej, zaraz… zemdleję! Jack przypomniał sobie rewolwer Smith&Wessona w torebce Anny Kamińskiej. No tak, musi wyobrazić sobie aparaturę, która umożliwi Drzewieckiemu zaczerpnięcie tchu. 283 Tylko, że dlaczego... - Czemu sam tego nie zrobisz, Adamie? - zapytał Burnfield. - Sam sobie wyobraź maskę tlenową, butlę, nie wiem, cokolwiek! Mogłem wyleczyć swoją poharataną nogę w Auschwitz, więc ty też mógłbyś pomóc sobie sam, prawda? - Myślisz, że... myślisz, że... nie próbowałem?! - wystękał wreszcie profesor. – Myślałem o… aparacie tlenowym! Coś mnie… powstrzymuje! Nie mogę sobie pomóc! Mondoe, pomyślał Jack, po raz pierwszy w życiu. Kimkolwiek jest i gdziekolwiek znajduje się w tej chwili, moc sennego generała już ma wpływ na ich wspólny sen. Messerschmitty frunęły nad miastem, zaciemniając niebo. Wyglądały niczym chmary czarnych, drapieżnych ptaków (może myszołowów?) gotowych w każdej chwili obniżyć pułap i pikować w dół z oszałamiającą prędkością, aby zabijać kolejnych ludzi. - Co z tym cholernym prętem... co z tym cholernym prętem… - myśli Jack gorączkowo. - Nie mam pojęcia… co z nim zrobić! – mamrocze ciężko oddychający Drzewiecki, spoglądając w stronę krwawiącego oficera Matthew. Nieprzytomny Matt wygląda, jak gdyby umarł już dawno temu. - Błagam, Boże, ześlij mi jakieś rozwiązanie! – mówi spanikowany dziennikarz. Jack Burnfield kolejny raz spogląda w górę; tak, jak nie mógł nadziwić się, jak wiele gwiazd widzi na nocnym niebie, gdy zdał sobie sprawę z własnego śnienia, tak teraz nie może uwierzyć, jak wiele nazistowskich maszyn krąży nad pogrążonym w chaosie Nowym Jorkiem. Maszyny, lecące z głuchym warkotem, obniżały kurs i zagłębiały się w arterie miasta, wystrzeliwując serie z karabinów maszynowych, siejąc popłoch i spustoszenie. Raz po raz, z oddali, słychać było donośne wybuchy zrzucanych bomb, a ziemia trzęsie się w zasadzie już cały czas. Ale to nie messerschmitty zrzucały materiały wybuchowe, o nie! Burnfield zdaje sobie z tego sprawę dopiero, gdy widzi na niebie ogromne, srebrzyste cygara. Hindenburgi? Zeppeliny? Burnfield nie miał pojęcia, nigdy specjalnie nie interesował się wypełnianymi helem lub wodorem potężnymi konstrukcjami. Sterowce, leniwie sunące nad miastem, były równie skuteczne w sianiu śmierci, co wielkie samoloty. Wielkie czarne swastyki w białych kołach namalowanych na kadłubach, boleśnie utwierdzały Jacka w przekonaniu, że nie ma co liczyć na opędzenie się od swoich najgłębiej skrywanych lęków. - Dlaczego naziści, do cholery...? - mówi cicho dziennikarz, rozszerzając oczy ze zdumienia, widząc jak przepotężne maszyny o cylindrycznym kształcie wypluwają z siebie 284 kolejne bomby. Zastanawiał się, kiedy wreszcie sen się skończy i jak długo będzie musiał ukrywać się w budynku komisariatu, obok przyszpilonego metalowym prętem Matthew i przerażonego na śmierć Drzewieckiego, który walczył o każdy oddech. "Cóż, najwyraźniej naziści reprezentują twoje najbardziej skrywane podświadome lęki" - Jack przypomniał sobie słowa profesora. Patrzy na niego, nie mówiąc ani słowa. Noblista również nigdy w życiu nie widział czegoś równie absurdalnego i przerażającego. Przeraźliwy kaszel, niosący się po trzech ścianach gabinetu, pozostałych w jako-takiej całości, przerwał rozważania Burnfielda. - Matt! - Jack podbiega do przyszpilonego kompana, który odzyskawszy przytomność miotał oczami na prawo i lewo, nie mogąc skręcić głową w żadną stronę. Oddychaj! Spokojnie! Wszystko będzie dobrze! Pręt w szyi zdaje się temu przeczyć, jak gdyby szydząc z jego słów, i Matt zdaje sobie tego sprawę, bo zanosi się histerycznym śmiechem. Szybko jednak milknie, gołym okiem widać, jak stara się przezwyciężyć ból. Na próżno. Tak to jest, kiedy ma się jakieś żelastwo w szyi. - Cicho bądź, Jack. Nic nie mów. Nie będzie dobrze, będzie koszmarnie. Słuchaj, bo czasu jest coraz mniej... - Musimy ci jakoś pomóc! - krzyczał Jack. - Powiedz mi tylko, jak wyciągnąć to cholerstwo?! - Powiedziałem, cicho bądź. Nie pomożesz mi. A raczej pomożesz, ale tylko zostawiając mnie w tym miejscu. - NIE! Na pewno nie! Drzewiecki spogląda na przerażonego Jacka w milczeniu. Chyba już rozumie, co chce mu powiedzieć Matthew. Noblista był w końcu mistrzem snu i niezwykle inteligentnym człowiekiem, czyż nie? - Powiedziałem, że zostawisz i zrobisz to - rzekł Matt ze spokojem. Skierował oczy w dół w kierunku pręta. - Trochę poboli, no, może nawet bardziej niż trochę. Ale tutaj Mondoe mnie nie dopadnie. - Dlaczego nie? - Bo on szuka WAS, nie mnie, jeszcze tego nie zrozumiałeś? – syknął oficer Matthew. - Widzisz te samoloty, widzisz sterowce? Te wszystkie eksplozje, messerschmitty... Jeszcze tego nie widzisz, ale w tej chwili na ulice wychodzą żołnierze, JEGO żołnierze. Nie są tu przypadkiem. Mondoe przybył do snu i szuka cię. I wierz mi, znajdzie cię prędzej czy później, a wolałbym nie brać udziału przy tym spotkaniu. - Czemu? 285 - Bo mnie zniszczy, zabije, jestem jego sługą do cholery i właśnie go zdradziłem! zirytował się Matt, ale natychmiast się uspokoił widząc rosnący lęk na twarzy Jacka. - A my? - zapytał dziennikarz, spoglądając na profesora Drzewieckiego. - Nas też zabije? Matt znów się roześmiał, na chwilę zapominając o swoim położeniu. I znów szybko przerwał, zanosząc się kaszlem. Krew cały czas ciekła mu po koszuli. - To zależy od was - odrzekł tajemniczo. - Mondoe jest potężny, groźny i z każdą chwilą ewoluuje… ale to nie znaczy, że jest Bogiem. To nie uspokoiło Burnfielda. - Proszę, podpowiedzcie mi coś, cokolwiek... Adamie...? Macie jakieś pomysły? Co robić, Matthew? - Kierujcie się na Wyspę Wolności - odparł natychmiast Matt, nie dając Drzewieckiemu szansy na jakiekolwiek rozważania. - Był pan profesor kiedyś w Nowym Jorku? To tam, gdzie... - ...Statua, oczywiście - odparł natychmiast profesor. - Co?! Dlaczego tam? - wtrącił się Burnfield. - Może nie zauważyłeś Adamie, ale nad miastem latają nazistowskie samoloty! Sterowce zrzucają bomby! Chcesz odbywać teraz wycieczki krajoznawcze? No i jak się tam dostaniemy?! - Zapominasz, że to twój sen, Jack - odrzekł Matthew. – Powtarzam. W każdym śnie znajdziecie takie miejsce, taki przedmiot, albo myślokształt, którego strzeże demon. Mondoe obawia się tego, że to odnajdziecie. I odkryjecie to... to co się z nim wiąże. - Dlaczego tym miejscem jest akurat Wyspa Wolności? - Jack nie ustępował - I skąd o tym wszystkim wiesz? - Bo to twój sen, a nie zapominaj, że jestem tobą, Burnfield. Pomagam ci zrozumieć pewne rzeczy, których ty sam nie jesteś do końca świadom. Poza tym jestem też sługą Mondoe, tak? Burnfieldowi znów zakręciło się w głowie. - Jack... - stękał profesor. – Nie mogę… naprawdę nie mogę zaczerpnąć tchu! Błagam... butla! - Tak. Tak oczywiście! Wiedział jak się za to zabrać. Był autorem snu, musiał sobie tylko wyobrazić rozwiązanie. Jack Burnfield jeszcze nigdy w życiu nie był tak skupiony na jednej, stosunkowo prostej rzeczy - butli, jaką widział na filmach o płetwonurkach, zagłębiających się w morską otchłań rafy koralowej, z przytwierdzoną doń maską tlenową. Na przemian otwierał i zamykał oczy, wyobrażając sobie jej kształt, kolor, a nawet chłód metalu, kiedy dotykał w myślach życiodajnego aparatu. 286 Na próżno. - Nie dasz rady, Mondoe jest zbyt blisko. Uwierz mi Jack, pozostawiając mnie tutaj, czynisz większe dobro, niż gdybyś zechciał spędzić pół snu nad oswobadzaniem mnie! - usłyszał głos Matthew. - Mondoe atakuje, to kwestia minut, a tu będzie, nie rozumiesz tego? Sen rządzi się swoimi prawami, Drzewiecki mówił ci o tym chyba już z milion razy. Widzisz tę dziurę w ścianie? Możecie przez nią wyskoczyć na ulicę i... - No właśnie... i co potem? - zapytał profesor. - Spróbujemy pieszo dostać się... atak kaszlu - ...na wyspę? Czy nie lepiej byłoby po prostu wyobrazić sobie... że stoimy przed Statuą Wolności? Jego własne płuca, wypluwające coraz więcej pyłu uświadomiły go, że to przecież niemożliwe. Aparat tlenowy nadal pozostawał dla niego marzeniem, podobnie jak dla Jacka. Mondoe faktycznie przejmował kontrolę nad snem. - Weźmiemy radiowóz - Jack usłyszał swoje własne słowa. - Komisariat jest pewnie całkowicie opuszczony, zresztą nawet jeśli tak nie jest, to przecież uda nam się przedostać do garażu na dole. Według wszystkich myślokształtów w tym śnie, właśnie wybuchła wojna, albo co najmniej drugi jedenasty września. - Dobry pomysł, z tym radiowozem. Kierujcie się do najbliższej mariny, postarajcie się ukraść jakąś łódź - rzekł Matt. - Ruszajcie, natychmiast. "Natychmiast" to znaczy teraz, rozumiesz Jack? Nie traćmy czasu na bzdury. Przez jedną żałośnie długą chwilę, Jack wpatrywał się w oczy Matta, stopniowo tracącego przytomność. Czy jego podświadomość właśnie mdleje? Burnfield nadal miał tysiące pytań do myślokształtu, ale widząc gasnącą świadomość oficera zrozumiał, że naprawdę będą musieli opuścić względnie bezpieczną kryjówkę i stawić czoła strachowi. - Spieprzajcie stąd do cholery - rzekł Matthew po czym zemdlał. - Adam, słyszałeś go! Bierzmy dupy w troki, idziemy po auto i jedziemy do portu powiedział Burnfield wstając i spoglądając na nieprzytomnego Matta. 2. Otworzyli drzwi gabinetu. Komisariat w istocie był opustoszały. - Tędy nas wprowadzili - rzekł profesor, wskazując palcem na dwuskrzydłowe metalowe drzwi. - Mam tylko nadzieję, że nie będzie problemów z radiowozem. Kiedy zeszli po schodach do podziemnego garażu, ich oczom ukazał się jeden jedyny, stojący na samym końcu pomieszczenia radiowóz. Pojedyncza, sprawna lampa jarzeniowa oświetlała lśniącą karoserię policyjnego forda, jak gdyby próbując im wskazać w bezczelnie dosłowny sposób "tak, to ten. Bierzcie go i spadajcie stąd chłopaki!". 287 Jack pociągnął za klamkę. Nawet nie był specjalnie zaskoczony, gdy stwierdził, że drzwi auta są zamknięte. - Sprawdź, ze strony pasażera, Adamie - powiedział Burnfield. Profesor wykonał polecenie, aby już po kilku sekundach wyrazem twarzy dać mu do zrozumienia, że jego drzwi również są zamknięte. - Cel uświęca środki! Odsuń się, Jack - rzekł Drzewiecki, sięgając po sporych rozmiarów, krwistoczerwoną gaśnicę przeciwpożarową, zawieszoną na jednym z filarów podziemnego garażu. Jako narzędzie do wybicia szyby gaśnica proszkowa sprawdziła się doskonale. Alarm forda zawył, syreny na dachu, przednie i tylnie reflektory, a nawet kierunkowskazy zaczęły wściekle mrugać. Wystarczyło jednak, że profesor ostrożnie, tak aby nie skaleczyć się w rękę, ujął między palce plastikowy rygiel służący do zamykania drzwi od wewnątrz, i pociągnął go do góry, aby zapanowała cisza. - Nagle nabrałeś wigoru - stwierdził Burnfield. - Z twoimi płucami już lepiej? - Nic nie mów Jack, to moje pierwsze włamanie w życiu. Motywacja dodaje mi sił odrzekł jedynie profesor, sadowiąc się na fotelu pasażera i otwierając od środka drzwi kierowcy - Kurwa! - zaklął po chwili. - Kluczyki! Nie mamy kluczyków! Z całej siły Jack spróbował wyobrazić sobie lądujący w jego kieszeni kluczyk do samochodu. Oczywiście na próżno, kieszeń szydząc z jego koncentracji nadal pozostawała pusta. - Świetnie! Po prostu doskonale! – wściekał się Drzewiecki. - Pokonani przez brak kluczyków! - Też to wyczuwasz prawda? - zapytał Jack. - Że coś bardzo złego przejmuje kontrolę nad snem? O Chryste, tak - odrzekł ponuro noblista. - Chyba zaczynamy mieć pod górkę, Jack. Kończą się chwile radosnego skakania z mostu Queensboro. Gdybym tylko wiedział, gdzie gliny trzymają te cholerne kluczyki... - Nie mam pojęcia, Adamie. Nie byłem na komisariacie... Umilkł. Skłamałby, gdyby dokończył zdanie. Chciał powiedzieć "nie byłem na komisariacie ani razu, za kogo ty mnie masz?", ale to przecież nie była prawda i zdał sobie z tego sprawę właśnie w tej chwili. Jack Burnfield właśnie przypomniał sobie swój artykuł "KOMISARZ O'CONELLY UCINA SPRAWĘ GWAŁTU NA NASTOLATCE". Zanim policjanci złożyli mu wizytę w mieszkaniu i próbowali zająć się jego, jak to określił Matthew, "fredem", Jack odwiedził komisariat na którym rządził O'Conelly. Nic mu to nie dało, po prostu wszedł do ponurego budynku opatrzonego napisem "POLICJA" 288 kierowany niejasnym przeczuciem, że pomoże mu to w napisaniu rzetelnego artykułu o skurwysynie przesłuchującym nieletnie dziwki głównie przez pakowanie im rąk pod kuse spódniczki mini. Pogadał chwilę z policjantką w recepcji, nawet nie pamiętał dokładnie treści tej rozmowy, chyba podał się za siostrzeńca poszukującego swojego wujka, którego aresztowano dzień wcześniej. Funkcjonariuszka uniosła wtedy brwi, zmierzyła Jacka od stóp do głów i po chwili odwróciła się, aby zajrzeć do wielkiej księgi aresztowanych, leżącej na biurku. Jack stwierdził wtedy, że czas się zwijać, zanim kobieta oznajmi mu, że żaden człowiek o nazwisku które podał nie przebywa w tej chwili na posterunku. Ale zanim to zrobił dostrzegł skrzyneczkę, niewielkich rozmiarów niepozorne blaszane pudełeczko zawieszone na ścianie, opatrzone napisem "WOZY". - Prawie na pewno wiem, gdzie są kluczyki. Daj mi chwilę - powiedział Burnfield do Drzewieckiego, obracając się i biegnąc w kierunku schodów. - Jaki to numer wozu?! krzyknął, gdy był już prawie przy drzwiach. - Trzynastka! - krzyknął Drzewiecki odczytując numer z klapy bagażnika. - Oby nie przyniosła nam pecha... 3. Już po chwili policyjny ford crown victoria wyjeżdżał z podziemnego parkingu. Widok, jaki ujrzeli Jack i Adam przyprawił ich obu o dreszcze. Wszędzie płonął ogień. Większość ludzi najwyraźniej pochowała się w budynkach, bo na ulicach zostały już tylko niedobitki, albo po prostu martwe ciała, leżące na chodniku. Wraki aut płonęły. Potężny krater, powstały po wybuchu spadającej bomby, był tak ogromny, że zajmował dokumentnie całą szerokość czteropasmowej Burnfield Street. - Zawracaj, tędy nie przejedziemy! - krzyczy Drzewiecki wprost do ucha Burnfielda. Auto z piskiem opon wykonało obrót o sto osiemdziesiąt stopni, a potężny silnik zawył, gdy Jack wcisnął pedał w podłogę. Dziennikarz rozejrzał się po kokpicie i wreszcie nacisnął przycisk, na środkowej konsoli, odpowiedzialny za syreny na dachu. - Myślisz, że syrena to dobry pomysł? - zapytał Drzewiecki. - Może lepiej nie zwracajmy na siebie niepotrzebnej uwagi? - Adam, rozejrzyj się! - odparł Jack. - Nie mamy czasu, jeśli wierzyć Matthew! Naprawdę uważasz, że ktokolwiek zastanowi się, dlaczego jedziemy na sygnale? Profesor zamilkł, kiwając głową. 289 Burnfield wyminął płonący wrak ciężarówki z lodami, starając się nie przyglądać widokowi płonących w środku ciał kierowcy i sprzedawcy. Ile myślokształtów zdołało już zginąć w jego śnie? Czy oni cierpieli naprawdę? Nie mógł się nad tym zastanawiać, a przynajmniej nie teraz. Po prostu nie mógł sobie na to pozwolić. Jack szybko spojrzał w niebo: nie licząc wyraźnie oddalających się w stronę Jersey czterech, może pięciu sterowców niebo było całkowicie wolne od messerschmittów. - Adam, czy Matt nie wspominał o żołnierzach Mondoe? - zapytał Jack, skręcając ostro w lewo, w stronę autostrady. Opony przeraźliwie zapiszczały, zostawiając na asfalcie czarne ślady. - Owszem - odrzekł profesor. - W takim razie gdzie podziały się wszystkie samoloty? - dociekał Burnfield, odczytując treść znaków drogowych w poszukiwaniu odpowiedniego wjazdu na drogę szybkiego ruchu. - Odkąd wyjechaliśmy z komisariatu nie widziałem ani jednego messerschmitta! Gdzie są wszyscy żołnierze? Noblista nie zdążył odpowiedzieć. Potężnych rozmiarów transporter opancerzony wyłonił się zza rogu budynku tak nagle, że Jack nie miał prawa użyć hamulca. Po prostu jakimś cudem ominął pojazd rodem z drugiej wojny światowej i z obowiązkową swastyką na boku. - Jezu Chryste, Jack! - Spadamy! Burnfield żyłował silnik do granic możliwości, wskazówka obrotomierza osiągnęła czerwone pole już dawno temu. Noblista spojrzał w lusterko: wielotonowy, ciężki jak diabli opancerzony potwór już za nimi jechał. Był jakieś pięćdziesiąt metrów w tyle. Auto wjechało na autostradę. - Z drogi! - krzyczy Jack, omijając kolejne samochody i zmieniając pasy jak szalony. Niesamowite, jak wielką kontrolę można zyskać podczas świadomego snu, na dodatek takiego, w którym współdzielimy go z bliską nam osobą. Równie niesamowite jest to, jak można stracić całą kontroę, gdy tylko nieznana nam mroczna siła zdecyduje się na przejęcie władzy. - Świetnie! Po prostu, kurwa, przecudownie! Dalej nie pojedziemy! A więc zostali pokonani. I to przez taką bzdurę, przez autobus stojący w poprzek drogi! - Zamknij się i spójrz tam! - Drzewiecki wskazał w stronę wody, a konkretniej w stronę czegoś, czego wściekły Jack nawet nie zauważył. Motorówka przycumowana do 290 brzegu kołysała się na wodzie, jak gdyby nigdy nic, mając gdzieś trzecią wojnę rozpętaną przez nazistów, wszystkie ich samoloty, czołgi i sterowce. Transporter opancerzony nadal zmierzał w ich kierunku, kiedy Drzewiecki i Burnfield, nawet nie zamykając za sobą drzwi, pobiegli w stronę ogromnej, lśniącej łodzi. - Jak się to odpala do ciężkiej cholery?! - wrzeszczał Jack, próbując wciskać wszystkie guziki po kolei. - Nie mów mi, że znowu będziemy musieli szukać kluczyka? - Proste rozwiązania są czasem najlepsze, Jack - odparł Drzewiecki otwierając schowek na rękawiczki. Absurdalnych rozmiarów klucz jest jedynym przedmiotem, który znajduje się w środku. Ruch dźwignią i motorówka, zrywając cumę, rusza z rykiem dwóch dwustukonnych, zespolonych silników. W tej samej chwili mknący autostradą nazistowski transporter zatrzymuje się o centymetry przed radiowozem, który przed chwilą porzucili, a z wnętrza wysypują się żołnierze. To nie byli ludzie. Na pewno nie, po prostu nie. To były prawdziwe demony. Choć twory były odziane w nazistowskie mundury i swoimi sylwetkami przypominały coś... coś człekokształtnego, to jednak w żadnym wypadku żołnierze generała Mondoe nie mogli być ludźmi. Mieli długie i zapewne ostre jak brzytwa kły i nienaturalnych rozmiarów czarne ślepia pozbawione źrenic. Poza tym jaki człowiek na świecie mógłby przeżyć choć chwilę nie mając skóry? Ich nieludzki wściekły ryk utwierdził Burnfielda w przekonaniu, że żaden człowiek nie byłby w stanie oddać wściekłości tak, jak robiły to teraz demony Mondoe. Jack nie traci chwili na rozważania. Odwraca głowę i patrzy przed siebie. Motorówka odbija się od tafli rzeki Hudson i kieruje się, nieco za bardzo w lewo, choć w stronę widocznej w oddali, znanej każdemu człowiekowi na świecie sylwetki kobiety, która w prawej dłoni trzyma pochodnię, a w lewej tablicę, na której umieszczona jest data uzyskania niepodległości przez Stany. Dzieło francuskiego rzeźbiarza Frédérica Auguste'a Bartholdiego. Statua Wolności. - Ciekawe, co powiedziałby Bartholdi, gdyby wpadłby na to, że jego pomnik ratuje mi dziś dupę we śnie - powiedział do siebie Jack Burnfield. Obrał kurs prosto na Statuę, a potem rozpłakał się z ulgi. 291 Rozdział XIII Apocalypsis „Idzie diabeł przez piekło: Oj do licha, jak ciepło. – Wszystkie diabły wyzdychały, został tylko jeden mały. Jeden tylko żył i gorzałkę pił!” ~ Rymowanka dziecięca Chwilę później, senny Nowy Jork B 1. iała motorówka sunęła po rzece Hudson, osiągając stałą prędkość podróżną czterdziestu pięciu węzłów. Nie miała kabiny, jedyną osłoną przed wiatrem bijącym w twarz, była żałosnych rozmiarów szybka z pleksiglasu, będąca na wyposażeniu ogromnej łodzi motorowej, chyba tylko ze względów estetycznych. Wiało niemiłosiernie, porywisty wiatr rozwiewał włosy i kolejnymi podmuchami orzeźwiał ciało i umysł. Choć widoczny z motorówki Nowy Jork był nadal pogrążony w szarości, pasażer i sternik w jednej chwili nabrali jakby nowej porcji optymizmu. 292 Zasiadający za sterami Jack Burnfield spoglądał raz po raz, na nieprzeniknioną twarz Adama Drzewieckiego. Profesor wygląda o wiele lepiej, pomyślał dziennikarz. Była to prawda. Nieludzki kaszel naukowca zniknął. Noblista, gdy tylko upewnił się, że są już bezpieczni i oddaleni od hordy demonów, pozostałych przy brzegu rzeki obok autostrady, i zabezpieczeni stale rosnącą liczbą mil przebytych mil morskich, wyraźnie się uspokoił. - Spójrz na sterowce, Jack - odezwał się wreszcie, gdy minęło dobre pół godziny podroży. - Cały czas kierują się południowy zachód, w stronę New Jersey. - To chyba dobrze? - zapytał nieśmiało Jack. - Bardzo dobrze! Oznacza to, że Mondoe szuka nas w złym miejscu - uśmiechnął się profesor. Burnfield nie był do końca przekonany, że może się zrelaksować. Fakt, czarne messerschmitty zniknęły równie szybko jak się pojawiły, ogromne sterowce zrzucające bomby też nie stanowiły już zagrożenia, podobnie jak potwory w transporterach opancerzonych, które pozostały w mieście. I bardzo dobrze. - A jednak, jestem prawie przekonany, że to nie koniec, Adamie - odrzekł Burnfield po dłuższej chwili milczenia. - Więcej optymizmu, Jack! - profesor rozsiadł się wygodniej na kanapie dla pasażerów, pokrytej białą skórą. - Co gorszego może nas spotkać, po tym co przeżyliśmy? Cóż, może nas czekać chociażby spotkanie z sennym demonem, którego tak bardzo obawiają się Matt, twoja własna żona, no i ty sam, chociaż nagle się do tego nie przyznajesz, pomyślał natychmiast Jack, ale nie powiedział tego na głos. Zamiast tego przekręcił ster w lewo, kontrując kurs łodzi, którą po spotkaniu z falą lekko zniosło na prawo. Zbliżali się do Liberty Island - Wyspy Wolności. Statua rosła w oczach. - Jest piękna, prawda? - zapytał retorycznie profesor, przyglądając się wielkiemu pomnikowi. - Wiesz, że Bartholdi nadał jej rysy matki, a sylwetkę kochanki? - O tym nie słyszałem. Ale wiem, że na początku, zanim pokryła się patyną, była brązowa - odparł Jack, jako taki, ale jednak wykładowca historii. - No i mało kto wie, ale w Paryżu stoi jej mniejsza bliźniaczka. - Zaskakujące, prawda? - kontynuował Drzewiecki. - Chociaż moim zdaniem to fantastyczny pomysł. - No nie wiem - zaprzeczył historyk. - Trochę mi to trąci wieżą Eiffla w Vegas. Drzewiecki roześmiał się. Burnfield - nie. Fale lodowatej wody rozbryzgiwały się o dziób i opływały obie strony burty. 293 - Czego w zasadzie szukamy, Adamie? Matt wspominał o myślokształcie, przedmiocie albo miejscu. Ale ja naprawdę nie wiem, nawet jako autor snu, o co mogłoby mu... - Ucisz się, i spójrz na wyspę - uciął Adam, wyciągając rękę i palec wskazujący. Jack umilkł i ponownie spojrzał w kierunku oddalonej o dobre sto metrów Statui. Wiatr zawiał mu w gardło, kiedy rozszerzył szczęki ze zdumienia. Nie byli na wyspie sami. Tłum na wyspie był niesamowity i zajmował w zasadzie każdy metr kwadratowy wolnej przestrzeni. Wszędzie byli ludzie, było ich tak wiele, że Burnfieldowi przyszła nawet do głowy absurdalna myśl, że wyspa zatonie pod ich ciężarem. Był to oczywiście nonsens, ale widząc tak potężne mrowie przerażonych myślokształtów osiadłych na trawie i chodnikach, okalających Statuę Wolności, Burnfield był zdania, że to całkiem możliwe. Jednak nie to stanowiło teraz ich największy problem. Z każdej strony wyspy były zacumowane łodzie: kilka wielkich kilkudziesięciometrowych jednostek należących do najbogatszych obywateli walczyło teraz o miejsce przy przystani na wyspie, rozpychając wszystkie mniejsze łódki i jachty na boki. W walce o przetrwanie liczył się dosłownie każdy centymetr wolnej przestrzeni. - Skąd oni wszyscy... - Z lęku przed śmiercią. Przed Mondoe - odparł Drzewiecki. W tej samej chwili ziemia zatrzęsła się ponownie. Tym razem nie było żadnego grzmotu, albo eksplozji, poprzedzającej wibracje. Po prostu posada świata zaczęła się trząść. W jednej chwili, jak gdyby wszystko w promieniu pięćdziesięciu kilometrów znalazło się nagle w wielkiej szklanej kuli, którą potrząsa jakieś olbrzymie dziecko. Woda w rzece Hudson jeszcze nigdy w swojej historii nie była tak wzburzona jak w tej chwili. - Cholera jasna! - zaklął Jack, kiedy ciężką motorówką miota na wodzie, jak nic nie znaczącą łupinką. Żołądek podszedł mu do gardła. Czy za chwilę zwymiotuje na siebie, tak jak Anna Kamińska po jego przybyciu do kliniki, a on okryje się kołdrą niczym całunem z obrazu Rembranta? - Spokojnie, Jack! Nie jest wcale tak najgorzej! Spójrz! - zawołał Drzewiecki, z całych sił trzymając się burty, a łódka unosiła się i opadała na kolejnych wodnych bałwanach. Do Burnfielda dotarło, że profesor ma rację. Ogromna fala właśnie uderzyła o Wyspę Wolności z taką siłą, że wielkie tumany wody zostały wystrzelone w powietrze na kilkanaście metrów wysokości, aby już po chwili 294 zalać wodą część przerażonych na śmierć ludzi, zgromadzonych na skrawku lądu w poszukiwaniu ratunku. Łódź Burnfielda i Drzewieckiego jest już jakieś pięćdziesiąt, może nawet mniej metrów od brzegu. Tylko co z tego, skoro nigdzie ani śladu wolnej przestrzeni? - Co teraz? - pyta załamany Jack. - Dobijemy do czyjegoś statku - postanowił natychmiast noblista. - Z tyłu każdej większej jednostki jest niski pokład do wędkowania i nurkowania. Przejdziemy przez pokład na wyspę, myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko. Manewrowanie motorówką nie było dla Jacka proste, tym bardziej, że cały czas musiał zmagać się z kilkumetrowymi falami, które mknęły, jedna za drugą, w kierunku wyspy, aby rozbijać się po kolei o wysokie wybrzeże. Burnfield i Drzewiecki słyszeli już krzyki przerażonych tworów. Brzmiały przeraźliwie, Jack przypomniał sobie scenę z "Titanica", w której statek przepoławia się na pół. Natychmiast porzucił tę myśl, w obawie, że jego myśl jeszcze bardziej pogorszy ich sytuację. Wszystkie siły skoncentrował na wprowadzeniu łódki na tyły ogromnego, czterdziestometrowego jachtu, opatrzonego dumną nazwą "TRUST & SACRIFICE III". Trust and sacrifice... poważnie? - pomyślał Burnfield, kiedy Adam Drzewiecki wyskoczył na pokład potężnej jednostki i owijał resztkę ich zerwanej liny do wielkiego haka holowniczego. Zeszli na ląd. Wszędzie, gdzie tylko okiem sięgnąć byli ludzie. Ci, którym udało się przybyć wcześniej, siedzieli na trawie, nadal ubrani w swoje garnitury, żakiety i koszule, w których dzisiejszego poranka wychodzili do pracy. Byli to biznesmeni pod krawatami, bankierzy w okularach, adwokaci w drogich, skórzanych butach kurczowo trzymający swoje aktówki przy piersi, a także lekarze, studenci, dzieciaki, i ich przerażone na śmierć matki. Byli też turyści, tych było bardzo łatwo poznać, po koszulach włożonych w krótkie spodnie, aparatach fotograficznych, zawieszonych na szyjach i t-shirtach, z napisami „I REALLY LOVE NEW YORK", "SO HERE I AM, MR. BIG APPLE" i tym podobnymi. Na wyspie panował zgiełk, wszyscy byli przerażeni. Burnfield nie może wyjść z szoku widząc grupę ratowników medycznych, prowadzących reanimację jakiegoś staruszka, który pamiętał zapewne czasy drugiej wojny. Starzec nie mógł dać wiary, że naziści, z którymi pożegnał się na dobre wiele lat temu, powrócili i znów stanowią śmiertelne zagrożenie. Wokół reanimowanego, leżącego na gołej ziemi człowieka zebrała się kilkudziesięciu osobowa grupa gapiów, niektórzy powyciągali telefony komórkowe, aby zrobić zdjęcie. 295 Ratownicy zdawali się tym nie przejmować, całą uwagę skupiając na uratowaniu starszego pana. Burnfield gardził ludźmi, którzy wzięli dramat umierającego ze strachu człowieka, jako okazję do popatrzenia na coś wyjątkowo ciekawego, ale sam przystanął na dwie, może trzy sekundy, widząc sanitariuszy, podnoszących się od martwego ciała ze smutnymi minami. Jack usłyszał: - Cóż, staraliśmy się. Zapisz czas zgonu, Mike. Dziesiąta dziewięć. - Robiliśmy wszystko co w naszej mocy - odparł drugi ratownik, niespodziewanie podnosząc głos, gdy ujrzał, dźwięk migawki aparatu, z jednego z telefonów. - Proszę państwa, proszę rozejść się w tej chwili! Sytuacja jest kryzysowa, nasze miasto zostało zaatakowane, ale to jeszcze nie powód, żeby się gapić, do ciężkiej cholery! - A co mamy robić?! - Burnfield usłyszał z tłumu czyiś głos. - Przecież i tak wszyscy tu wymrzemy! Burnfield chciał zaprotestować, chciał w jakiś sposób dać wyraz swojej dezaprobacie. "Wszyscy tu wymrzemy"? W pierwszym odruchu chciał nawet powiedzieć, że to niemożliwe, jego psychika nie może być AŻ TAK zła, aby chcieć zniszczyć wszystkich nowojorczyków w ciągu kilku sekund, na przykład zalewając miasto falą tsunami, albo przy akompaniamencie potężnych wstrząsów sejsmicznych rozstąpić czeluści ziemi i wrzucić wszystkie myślokształty w nieskończoną otchłań. Tak się jednak nie stało. Jack nie miał pojęcia jak zareagowały by myślokształty na wieść o tym, że nie są prawdziwymi ludźmi, tylko zależnymi od jego własnego umysłu aktorami odgrywającymi spontanicznie swoje role. Podejrzewał jednak, że reakcja wyglądałaby podobnie do reakcji Matta, wtedy jeszcze bezimiennego oficera, kiedy wraz z Anną Kamińską znaleźli się w Auschwitz. Matthew uśmiechnął się wtedy złowrogo, wlepiając swoje groźne spojrzenie w szamoczącą się czarnowłosą piękność. "Ślicznotko, wydaje ci się pewnie, że to turnus wypoczynkowy. Pokażę ci, co robi się tutaj z niepokornymi jednostkami! Straż!" Burnfield wzdrygnął się na samo wspomnienie kolczastych drutów, i Schmitta pakującego swoje łapska w stronę majtek Anny. Przyglądając się tłumowi cały czas wlepiającemu oczy w martwego człowieka, leżącego na trawie, postanowił, że nie odezwie się w stronę myślokształtów choćby nawet i słowem. Jack nie podejrzewał, że jego podświadomość ma dla niego o wiele szerszy wachlarz niespodzianek, niż mogłaby przypuszczać świadoma część jego umysłu. A szczerze powiedziawszy ta druga była przygotowana naprawdę na wiele, jak gdyby obawiała się swojej niepokornej siostry. Ta część umysłu Burnfielda wiedziała, że może ich spotkać dosłownie wszystko, przecząc wszelkim założeniom, jakie są oczywiste w, jak to określał Adam Drzewiecki, "rzeczywistości pozasennej". We śnie nie istniała 296 grawitacja, nie istniało pojęcie niezależnej od naszych planów pogody, nie istniało niemożliwe. Wszystko można było podważyć, zaprzeczyć temu, wszędzie można było iść, można było zrobić wszystko. Jack nie przypuszczał jednak, że we śnie można zakwestionować także samą śmierć. A jednak. - Kochanie! - usłyszał z tłumu damski głos, i odwrócił się w jego stronę, początkowo nie mogąc zlokalizować jego źródła. Wzrok przesuwał się chaotycznie po roju ciał i głów upakowanych gęsto na trawie przed Statuą. To mógł powiedzieć dosłownie każdy, i przez moment Burnfieldowi wydało się, że te słowa mimo znajomej barwy głosu nie były skierowane do niego. W tej samej chwili, kiedy odwrócił głowę, usłyszał: - Jack, synku! Mówię do ciebie! I wtedy Burnfield obrócił się znowu. A potem ujrzał swoją nieżyjącą od wielu lat matkę. Gloria Burnfield stała nie dalej niż pięć metrów od niego, a on nawet nie zauważył jej twarzy, jak gdyby nie poznał jej w tłumie. Mama stała tam jednak, z całą pewnością, patrzała na niego i płakała. - Mamo! - wykrzyknął Jack, momentalnie ruszając z miejsca i łokciami przedzierając się przez dzielący go od mamy tłum. - Uważaj koleś! - prychnęła jakaś otyła nastolatka z mocnym makijażem i skórzanej kamizelce z ćwiekami. - Masz się za jakiegoś Boga, czy jak?! Przepycha się jak buldożer, jak gdyby... Nawet nie zdążyła dokończyć, a już została ponownie odepchnięta przez kroczącego za Jackiem Drzewieckiego. Noblista nie cackał się z myślokształtami, dlatego krocząc za torującym sobie drogę Jackiem, po prostu odepchnął grubą dziewczynę, nawet na nią nie patrząc. - Interesujące... - mamrotał pod nosem, przypatrując się ponad głowami, Glorii Burnfield i kroczącemu w jej stronę Jackowi. Tymczasem Jack dotarł już do swojej matki. - Synuś! Jesteś, nareszcie jesteś! - jego matka wtulała już jego głowę w swoją starą pierś. - Kochanie, nie masz pojęcia jak się za tobą stęskniłam! Staszek będzie tu lada chwila, o ile ten cholerny tłum pozwoli mu na zrobienie choćby kroku w moją stronę. Poszedł zorganizować nam coś do picia! - wyjaśniła Gloria. Jack nie mógł uwierzyć, że tuli swoją mamę, starszą panią, która przecież umarła w śnieżną, sylwestrową noc dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, w szpitalu. Nigdy nie zdobył się na odwagę, aby odwiedzić choćby jej grób. O jej śmierci dowiedział się 297 przypadkiem, przerzucając strony NY News. Ich wspólne nazwisko wyskoczyło spomiędzy nekrologów, kłując go w oczy i przyprawiając go o płacz, jakiego mieszkanie należące do Mr. T nie słyszało w całej swojej pięćdziesięcioletniej historii. - Mamo... - Jack chciał powiedzieć "przecież ty nie żyjesz od wielu lat", ale wydało mu się to strasznie głupie. Zamiast tego zapytał: - Wiesz o tym, że to sen prawda? - Święci chrońcie! - wykrzyknęła z trwogą. To było jej ulubione powiedzenie, a on o tym wiedział. - Ale Jack... gdzie jest dziewczyna, przez którą uciekłeś z domu? Nie ma jej z tobą? - Nie mam pojęcia - odparł Jack, myśląc o wszystkich dziewczynach, przez które mógłby uciec z domu. Według niego było ich mniej więcej trzy i pół miliarda. - Poznałem inną, ma na imię Cynthia. - Czy będę mogła poznać wybrankę mojego syna? - zapytała pani Burnfield. - Ona nie żyje, mamo. Milczała z szacunkiem, przez dłuższą chwilę. - Kochałeś ją? - Ja... tak. Tak, kochałem Cynthię. Spojrzała na niego z taką miłością, z jaką nie patrzała na niego żadna inna kobieta w jego życiu. - Przyjmij wyrazy mojego współczucia kochanie. - Cóż... – powiedział Jack i zamyślił się. Żyletka. Mnóstwo krwi. I jej wyraz twarzy, te jej mocno pomalowane oczy, przeważnie szkliste, tamtej nocy zmatowiałe i wpatrujące się w niego bez życia. Westchnął i powiedział wreszcie: - Cóż, dziękuję ci mamo. W tej samej chwili przez tłum nareszcie dopchał się profesor. - Z drogi! - krzyknął, jednak bez większych emocji w stronę rosłego wytatuowanego mężczyzny w białym podkoszulku West Coast Choppers. - Odsuń się natychmiast! Po czym popchnął go w tłum. Jack zdążył pomyśleć jedynie, że to ciekawe, czy profesor słyszał słowa motocyklisty, kierując się w ich stronę. - Jeszcze raz powiesz mi co mam robić, to ukrócę cię o łeb, dziadku! - tak właśnie powiedział mężczyzna w tatuażach, wydymając wargi. Groźba wydawała się autentyczna, nerwowość wśród tłumu była powszechna. Ale Drzewiecki wydawał się zainteresowany zupełnie czym innym, kiedy wreszcie dotarł do Jacka i Glorii: - Jack! - powitał ich. - Zgubiłeś mi się! - zwrócił twarz w stronę starszej pani. Powiedz mi proszę, czy to twoja mama? 298 - Owszem. - odparł z rezerwą Jack. Spróbuj potraktować ją jak zwykły myślokształt, Drzewiecki, to zrównam cię z ziemią, i niepotrzebna mi będzie pomoc Białego Podkoszulka, o nie, pomyślał, ale powiedział jedynie: - Adamie, przedstawiam ci moją matkę, panią Glorię Burnfield. Profesor wykorzystał znajomość wszystkich dworskich manier, delikatnie ujmując pomarszczoną dłoń starszej pani, w swoją, równie pomarszczoną, całując ją i przedstawiając się: - Adam Drzewiecki, jest mi niezmiernie miło panią poznać, pani Burnfield. Gloria wyglądała na zadowoloną, ku wielkiej uldze Jacka. - Gloria Burnfield, mnie również bardzo przyjemnie. Jest pan tym słynnym naukowcem, prowadzącym badania nad snem, tak? - Owszem szanowna pani. Obawiam się, że tak - pokiwał głową Drzewiecki, uśmiechając się skromnie. - To niezwykle ciekawe. Proszę powiedzieć, panie profesorze, to wszystko co nas tutaj otacza... wszyscy ci ludzie, samoloty nad miastem i te ogromne sterowce... co jest tego przyczyną? - Pani Burnfield, znajdujemy się we śnie pani syna, Jacka. - odrzekł Drzewiecki, zdaniem Jacka nie owijając w bawełnę i waląc prosto z mostu. Ale Gloria Burnfield nie wyglądała na zaskoczoną, albo właśnie wchodzącą w fazę zaprzeczenia za wszelką cenę. - Tak właśnie myślałam... - pokiwała tylko głową z wielką mądrością. - Cóż, miło mi spotkać mojego syna, chociażby we śnie. Czy to pan nam w tym pomógł? Jeśli tak, to bardzo dziękuję. - Nie ma za co, szanowna pani - ukłonił się profesor. W tej samej chwili Jack ujrzał swojego ojca, człowieka, którego ostatnim razem widział, w momencie największego wzburzenia w życiu, dawno temu. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz ojca, aby Jack przypomniał sobie całą dramatyczną scenę, jaka rozpętała się w ich rezydencji w Hamptons, kiedy uciekał z domu. Było to w pewien gorący, wakacyjny wieczór, jeszcze przed trzecim lipca. Juanita krzątała się po kuchni wraz z lokajem (później, gdy demencja starcza dała o sobie znać, nazywanym przez Glorię Burnfield Starym Zgredem Alfredem) pod pretekstem przygotowywania kolacji dla całej rodziny. Ale to nie o posiłek im chodziło. W rzeczywistości ona i lokaj prowadzili w kuchni zawody w podsłuchiwaniu kuchnia, granicząca z hallem rezydencji Burnfieldów była idealnym miejscem, do podsłuchania sceny, która miała się wydarzyć lada chwila. I faktycznie wydarzyła się. 299 Krok za krokiem Jack zbliżał się do wyjścia. To stanie się już za kilka sekund! Nareszcie, cholera, nareszcie! Jeszcze kilka kroków dzielących go od drzwi i będzie wolny! - Możesz mi powiedzieć co robisz? - zapytał ojciec Jacka, wychodząc zza rogu korytarza i widząc dwie pokaźnych rozmiarów torby sportowe, stojące w hallu, przy drzwiach wejściowych. Stanley Burnfield stał przy nich, a młody Jack na schodach. Wpatrywali się przez siebie tylko przez sekundę, zanim młodego Burnfielda zirytowało zadane przez ojca pytanie. Stanley zadał je tym swoim cholernym tonem władcy. "Możesz mi powiedzieć co robisz?". Jack poczuł, że jeszcze jedno słowo, a przyłoży ojczulkowi w sam środek jego zakłamanego pyska. - Wyprowadzam się - powiedział Jack siląc się na uprzejmość i mając nadzieję, że zabrzmi to na uprzejmość wymuszoną. Chciał, żeby tak było. - Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Mam dość waszych pieniędzy, mam dość życia utrzymywanego przez kłamstwa i dolary. Po prostu się wyprowadzam. Wtedy to Stanley Burnfield zaczął się śmiać. - Wyprowadzasz się? Ty?! - chwycił się za głowę i zaczął się kołysać w przód i w tyłu, robiąc się cały czerwony ze śmiechu. - Opuszczamy rodzinne gniazdko, co? Dorosłość zawitała do małego Jacka, który nagle zdał sobie sprawę, że jest rozpieszczonym, małym gnojkiem, który nic w życiu nie osiągnął? Gloria! Gloria! Słyszysz? Nasz Jack postanowił, że nie będzie już z nami mieszkał! - Mamy tu nie ma, ty stary fiucie. Nie będziesz mógł jej w to wmieszać. - wycedził Jack. - Jak mnie nazwałeś? - Nazwałem cię starym, zapatrzonym w słupki na wykresach, nie interesującym się swoim własnym synem, dupkiem! - krzyknął Jack na całe gardło. - Mam ciebie serdecznie dość ty cholerny skurwysynu! Od czasu kiedy stałeś się bogaty nie interesuje cię nic innego, jak czubek swojego śmierdzącego pieniędzmi nosa! Brzydzę się tobą, rozumiesz?! Brzdęk! To Juanita upuściła na podłogę jakiś sporych rozmiarów garnek. Było oczywiste, że ona i Stary Zgred Alfred, podsłuchują, ale dla Burnfieldów straciło to w tej chwili jakiekolwiek znaczenie. Sztorm nadszedł szanowni państwo i proszę trzymać się z całych sił. Mamy już dobre dziesięć stopni w skali Bofourte'a. - Zabraniam odnosić się do mnie w ten sposób, rozumiesz?! Zabraniam! Masz okazywać mnie i swojej matce należny nam szacunek! - Mam to w dupie, czego mi zabraniasz! - krzyczał Jack. - I mam gdzieś szacunek, do takich ludzi jak wy! Liczą się dla was tylko pieniądze, tylko te cholerne zielone papierki! A teraz przepuść mnie, chcę wyjść! 300 - Zapomnij o tym - uśmiechnął się Staszek, w najbardziej ironiczny, kąśliwy sposób, na jaki było go stać. - Daję ci ostatnią szansę, Jack. W tej chwili wracaj na górę. - Powiedziałem "przepuść mnie"! - NA GÓRĘ! - ryknął Stanley Burnfield. Wtedy Jack go uderzył. Pierwszy i ostatni raz w życiu, ale jednak to zrobił. To był bardziej odruch, impuls wściekłości skumulowany w stronę nosa jego ojca, aniżeli zamierzony sposób na zadanie bólu staremu tatuśkowi. Nie zamierzał go uderzyć. A jednak to zrobił. - Ty cholerny szczeniaku, nie waż się tu wracać! - ryczał Stanley, stojąc w progu drzwi i widząc Jacka, który trzymając obie torby, biegł najszybciej jak potrafił w stronę ulicy. - Po tym co zrobiłeś nie mam już syna, rozumiesz?! DLA MNIE JUŻ NIE ISTNIEJESZ! Tak właśnie było, a prawda zabolała Jacka bardziej, niż jakiekolwiek kłamstwo ojca, lub jego własne, a było ich wiele, w ciągu ich wspólnego życia w nowojorskiej dzielnicy bogaczy. Teraz, gdy Jack ujrzał twarz ojca pierwszy raz od chwili ucieczki z domu, dziennikarz nagle poczuł, że uginają się pod nim kolana. Oto bowiem jego ojciec, którego się wyparł, uśmiechnął się na jego widok. - Synu... - rzekł z wielką miłością, wpatrując się na drżącego z emocji Jacka Burnfielda. - Mój kochany synu... Po czym wyciągnął do niego wyprostowaną dłoń na powitanie. To tylko sen, to tylko wytwór mojego mózgu, tłumaczył sobie w myślach Jack, obiecując sobie, że na pewno, za żadne skarby nie rozpłacze się we śnie, na oczach profesora Drzewieckiego. Nie może się teraz rozkleić, to oznaczałoby przyznanie się do błędu! Powoli i nieśmiało, Jack również wyciągnął przed siebie prawą dłoń. Opuszki palców ojca i syna zetknęły się ze sobą, jak wiecznie odpychające się atomy, które pod wpływem nieznanej nauce siły nagle zaczęły się przyciągać. Potem przyszła pora na dłonie, które w całości zetknęły się ze sobą w objęciu po chwili tak długiej, że obu mężczyznom wydawało się, że trwało to całą wieczność. - Nie było chwili, kiedy byśmy o tobie nie myśleli Jack. Jesteś naszym synem. I obojętnie co się między nami wydarzyło i w jakich okolicznościach pożegnaliśmy się ostatnim razem, pamiętaj, że nigdy nie przestaniemy cię kochać - rzekł Stanley Burnfield, puszczając jego rękę i wpatrując się w twarz swojego ukochanego syna. - Może i nie żyję, a moja żona Gloria umarła na zawał w nowojorskim szpitalu, ale Bóg mi świadkiem Jack, sen czy nie sen, nigdy nie przestanę cię kochać. Nigdy, rozumiesz? - Stanley Staszek 301 Burnfield miał łzy w oczach. Tata Jacka Burnfielda podobnie jak jego syn drżał z emocji i wzruszenia. Wtedy Jack z całej siły przytulił go do siebie, obejmując go na oczach tłumu zaciekawionych Amerykanów. - Kocham cię tato - szeptał dziennikarz. - Tak strasznie cię kocham. Adam Drzewiecki i Gloria Burnfield przyglądali się tej scenie z wzruszeniem. - Syn marnotrawny wrócił - powiedział cicho profesor, a kobieta pokiwała głową. 2. Sterowce sunęły nad niebem, niczym kosmiczne statki z komiksach o inwazji obcych, sprzedawanych bez okładek, w promocyjnej cenie dwudziestu pięciu centów za sztukę. Obraz wydawał się tak surrealistyczny, że Jackowi przyszło na myśl, że zdrowy człowiek nie jest w stanie osiągnąć takich obrazów w swojej psychice. Czy faktycznie było tak, że stał się chorym psychicznie człowiekiem, albo że roztwór przyjmowany za namową profesora Drzewieckiego, w jakiś dziwny sposób pobudził jego schizofreniczne fantazje? Zdrowy człowiek nie może mieć w świadomości obrazu sterowców i nazistowskich samolotów sterowanych przez demony i atakujących Nowy Jork, myślał Burnfield. Psychicznie pełnosprawny człowiek nie może rozmawiać ze swoimi zmarłymi rodzicami we śnie, wchodzić w sen grupowy z innymi osobami i uciekać motorówką przed hordą demonów w transporterze opancerzonym! To się po prostu nie mieści w głowie! Takie właśnie myśli dręczyły umysł Jacka Burnfielda. Wtedy Gloria Burnfield szepnęła coś na ucho profesorowi, a ten gorliwie pokiwał głową. - Tak. Tak, oczywiście. Jak najbardziej - odpowiadał cicho. - A więc przyszedł czas na to, żeby o tym porozmawiać, Jack. - westchnął Drzewiecki, gdy starsza pani się od niego odsunęła. - Porozmawiać, o czym? - zapytał Burnfield. - Mój drogi... po raz kolejny jestem ci winien wyjaśnienia i przeprosiny. To stanie się chyba jakąś naszą tradycją... - zażartował nieśmiało profesor. - Szczerze powiedziawszy jestem bardzo ciekaw, czy nie zastanawiałeś się, dlaczego to właśnie ciebie wybrałem na opisanie moich doświadczeń. Innymi słowy dlaczego to właśnie ty otrzymałeś możliwość opisania słynnej kliniki profesora Drzewieckiego, taką jaką jest naprawdę. - powiedział Adam Drzewiecki. - Faktycznie, zastanawiało mnie to - odrzekł Burnfield. 302 - Zaprosiłem cię do mojej kliniki nie ze względu na to, że twoje dziennikarskie pióro jest w jakiś szczególny sposób mi przychylne. - W takim razie dlaczego mnie pan zaprosił? Profesor wydawał się zamyślony: - Za chwilę się dowiesz. Z całą pewnością interesuje cię też, dlaczego za każdym razem, kiedy pytasz o nazistowskie korzenie twoich koszmarów, udzielam wymijającej odpowiedzi. - No właśnie - potwierdził Jack. - Koszmarne miejsce z pierwszego snu to Auschwitz, atakujące moje rodzinne strony samoloty to nazistowskie messerschmitty i hindenburgi... - spojrzał na oddalające się w stronę Jersey ogromne cygara. - Czemu nigdy nie możemy o tym porozmawiać uczciwie? - Bo dopiero teraz osiągnąłeś dojrzałość, konieczną do zrozumienia kilku spraw, Jack - wyjaśnił profesor. - To znaczy? - Cóż wszystko to o czym mówimy wiąże się z twoją mamą. - Z moją mamą? - dziennikarz spojrzał na Glorię, która kiwała głową, patrząc na noblistę i trzymając Stanleya za rękę. - Tak. Teraz, kiedy wreszcie dopuściłeś wspomnienie swoich rodziców do swojego snu, będą oni mogli wyjaśnić ci kilka spraw. Ja się nie odzywam - odrzekł naukowiec, cofając się o krok w stronę tłumu. - Nie pchaj się, stary! - krzyknęła jakaś blondynka w okularach-połówkach, ale profesor całkowicie ją zignorował. Kobieta fuknęła ostrzegawczo, jednak nie powiedziała już ani jednego słowa. - Jack, jak słusznie zwrócił mi uwagę profesor Drzewiecki, należy ci się parę słów wyjaśnienia - rzekła pani Burnfield. - To, że nad naszymi głowami suną w tej chwili messerschmitty i sterowce ze swastykami na kadłubach, to nie jest przypadek. - Czy mogłabyś mówić jaśniej, mamo? - zapytał Jack. Nigdy, nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, że będzie odbywał ze swoją matką dialog tego typu. Będąc w zupełności szczerym, Jack nie podejrzewał, że w ogóle odbędzie z Glorią Burnfield jakikolwiek dialog. - Oczywiście, oczywiście... - odparła pani Burnfield. - Chociaż może lepiej od słów, przemówią do ciebie obrazy, kochanie. Nie zastanawiało cię, dlaczego nigdy, ale to nigdy, nie odsłaniałam przedramion? Dlaczego ani razu nie poszliśmy wykąpać się nad jezioro, albo na basen? Albo dlaczego nie myłam naczyń własnoręcznie? - Nie mam pojęcia, mamo. 303 - Żebyś nigdy nie musiał mnie pytać o... to znaczy, żebym ja nigdy nie musiała... och do licha! Czyny nie słowa. - powiedziała Gloria Burnfield, podciągając do góry rękaw swojej szarej bluzki. 258590. Sześć cyfr. Dwa pięć osiem pięć dziewięć zero. Albo innymi słowy dwieście pięćdziesiąt osiem tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt. Tatuaż, który płonął żywym ogniem aż do samego końca życia Glorii Burnfield, był tak intensywnie czarny, że przyglądający się całej scenie Adam Drzewiecki poczuł, że jego samego piecze skóra na przedramieniu. - Jezu, mamo! Czy to... - Tak. Byłam więźniarką numer 258590, Jack. Byłam jedną z tych więźniarek, którym nadawano jeszcze numery. Na początku było Ravensbruck, wtedy jeszcze mnie nie oznakowali. A potem przyszła pora na Oświęcim. I na piekło, które było mi dane tam przeżyć. - To... nie... - Jackowi zakręciło się w głowie - Wszystko zaczyna się układać, prawda, Jack? - zapytał cicho profesor. Jack nie odpowiedział. Nie był w stanie, ale noblista doskonale to rozumiał. Tak wszystko pasowało doskonale. Jakby wszystkie zapadki nagle wskoczyły na przygotowane wcześniej miejsca. Kurtyna poszła w dół, obraz stał się całkowicie jasny. - Nazistowskie potwory w twoich snach i senne koszmary w otoczeniu esesmanów nie są przypadkiem Jack. Jesteś synem osoby, która cudem wyrwała się z hitlerowskiego piekła w jednym kawałku. Można powiedzieć, że lęk przed koszmarem narodowego socjalizmu masz zapisany w genach. - Dlaczego... dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałaś? - wykrztusił wreszcie dziennikarz. - Bo sama za wszelką cenę starałam się o tym zapomnieć. Ale teraz, kiedy nie żyję... cóż, nigdy nie odmawiaj kobiecie prawa do zmiany zdania, w szczególności, kiedy jest martwa - zaśmiała się niewesoło mama Burnfielda. - Sytuacja zmieniła się diametralnie. - Czy to chciałeś mi powiedzieć, Adamie? Śnię o Auschwitz i nazistowskich potworach, bo moja mama przeżyła nazistowski koszmar? Profesor kiwnął głową, że tak. - A ty, tato? - dopytywał Jack. Teraz albo nigdy! - Też byłeś więźniem obozu? - Nie, Jack, ja nie. Urodziłem się w Polsce, jak twoja mama, ale ona była Żydówką, a ja Polakiem. Auschwitz przeżyła sama, nie znając mnie, ani nie mając pojęcia co stało się z resztą jej rodziny, jej ojcem i matką, a także czworgiem rodzeństwa, które rozdzieliła wojna. Jeżeli chodzi o nas, to znaczy Glorię i mnie, poznaliśmy się dopiero po wojnie, a ściślej rzecz biorąc wtedy, kiedy płynęliśmy do Stanów jednym statkiem, w czterdziestym piątym, już po wojnie. Tak, o tak... - zamyślił się nagle, aby przemówić ponownie dopiero 304 po dłuższej chwili. - Pamiętam ten chłodny wiatr, który powitał nas wczesnym rankiem, kiedy przepłynęliśmy ocean. Było zimno, naprawdę straszliwie zimno. Nie mieliśmy ze sobą żadnych bagaży, nie mieliśmy nawet koców, którymi moglibyśmy się okryć. Dopłynęliśmy do Nowego Jorku, a pierwszą rzeczą, którą ujrzeliśmy, ja i twoja matka, była... właśnie ta wyspa. No i znajdująca się nań Statua oczywiście. Gloria zapytała mnie wtedy... - ...czy wszystko w Stanach jest równie wielkie i potężne, jak ta kobieta dokończyła Gloria Burnfield wskazując palcem na pomnik, górujący nad tłumem nowojorczyków zgromadzonych na Liberty Island. - A Stanley, wtedy jeszcze Staszek Płoniecki odpowiedział, że nie ma pojęcia, ale wygląda na to że tak. Tak się poznaliśmy. Dwa dni później, wynajęliśmy za dwanaście dolarów nasze pierwsze wspólne mieszkanie. A po miesiącu byliśmy już małżeństwem. Jack oczami wyobraźni dostrzegł statek wypełniony po brzegi emigrantami, którzy przybyli do USA, aby poukładać sobie zniszczone wojną życie od nowa. Czy jego rodzice pokochali się właśnie w tej chwili, kiedy wpatrywali się z niepokojem w ogromny pomnik? A może stało się to nieco później, kiedy zamieszkali razem, w zasadzie przez przypadek, w obskurnej klitce, gdy już Stanisław Płoniecki stał się Stanleyem Burnfieldem? - Adamie, nadal nie wszystko rozumiem. Powiedziałeś, że wybrałeś mnie na opisanie swojego sennego królestwa ze względu na moją mamę, Glorię. Okej, rozumiem, śnię o nazistach, bo mam jakby lęk przed nazizmem zapisany trwale w świadomości. Trudno się dziwić, po tym co przeszła moja matka... - ...ale nadal nie widzisz związku, pomiędzy Glorią Burnfield, a swoją obecnością w mojej klinice? - dokończył Drzewiecki, ponownie kłaniając się matce Jacka. - Dokładnie. - To bardzo proste Jack. Ma to związek z człowiekiem, którego nazwisko brzmi: Pablo Cortez. - Z naszym ogrodnikiem?! - zdumiał się Jack. - Tak z waszym ogrodnikiem - odrzekł Adam Drzewiecki. - To całkiem ciekawe nie sądzisz? - Nie. Nigdy nie lubiłem tego człowieka - ocenił Jack, jak gdyby to przesądzało sprawę. - Wydawał mi się śliski, niegodny zaufania. Kiedy na mnie patrzał, zawsze widziałem w jego oczach tylko czystą zazdrość, o... - ...o wszystkie pieniądze rodziny Burnfieldów - dokończył Stanley. - Owszem, wybór tego człowieka na ogrodnika nie był najlepszym pomysłem, to akurat niezaprzeczalny fakt... 305 Westchnął ciężko, jak gdyby chciał tym samym powiedzieć "czy to moja wina, że udało mi się zarobić dużo pieniędzy? Mam udawać, że jestem biedny, czy jak?". - No dobrze, ale co Pablo Cortez ma wspólnego z moim przyjazdem do was? zapytał wreszcie, gdy zapadła cisza, coraz bardziej zaciekawiony Burnfield Drzewieckiego, czując, że choćby rozmawiał z tym człowiekiem jeszcze sto razy, ten i tak nie wyłoży mu całej prawdy i tylko prawdy jak na tacy, tylko już zawsze będzie mu ją dozował, jak lekarz morfinę. Miligram po miligramie, miligram po miligramie... - To bardzo proste - rozłożył dłonie profesor. - Pablo Cortez skradł dziennik twojej mamy, opisujący jej obozowe wspomnienia. Co najciekawsze dokonał tego niemal w ostatniej możliwej chwili, bo... - Adam Drzewiecki zawiesił głos, jakby nie pewien co wypadałoby powiedzieć w końcowej części tego zdania. Na szczęście pomogła mu w tym Gloria Burnfield, która pomimo podeszłego wieku nie wyglądała na osobę, którą można łatwo zbić z tropu. - Pablo Cortez skradł mój dziennik w dzień mojej śmierci, to znaczy trzydziestego pierwszego grudnia, dziewięćdziesiątego ósmego. - wyjaśniła rzeczowym tonem starsza pani. - Dziękuję, pani Burnfield - rzekł noblista. - W istocie Pablo Cortez skradł dziennik, który tamtego grudniowego dnia osiągnął zawrotną wartość. Problem pojawił się, kiedy Cortez zdał sobie sprawę, że nie znajdzie nikogo, kto zapłaci mu taką sumę za kradziony przedmiot. - Dlaczego nie? - Z dwóch powodów. Po pierwsze, bo nie znał w ogóle nikogo, kto miałby milion dolarów. Po drugie, właśnie dlatego, że był kradziony. Jack pokiwał głową, ale nie wyglądał do końca przekonanego. - No dobra, mów dalej Adamie. Bo rozumiem, że to nie koniec. - W istocie, Jack. Dopiero w tym momencie nasze ścieżki nareszcie się splatają wznowił wątek profesor. - Pablo Cortez zgłosił się bowiem do mnie. Byłem jedynym człowiekiem, którego znał, i o którym wiedział, że... no cóż, że nie jest najbiedniejszym człowiekiem na świecie. - Skąd meksykański ogrodnik znał noblistę z Polski? - W czasach, kiedy przebywałem w Stanach, na konferencjach naukowych, mieszkałem w hotelach Holiday Inn... Firma Pablo Corteza opiekowała się terenami zielonymi wokół hoteli tej firmy. Wasz ogrodnik zagadnął mnie kiedyś, gdy jadłem śniadanie na ogrodzie, który on właśnie pielęgnował. Od słów do słów, przeszliśmy do jako takiej rozmowy, aż wreszcie zaproponował mi kupno pewnego, jak to określił, niezwykle cennego przedmiotu. 306 Jack nie wierzył własnym uszom. - Kupiłeś dziennik mojej matki od złodzieja? - wykrzyknął Burnfield. - Wiesz jak to się nazywa? - Paserstwo, o ile tylko chciałem go zachować dla siebie - odparł Drzewiecki z miną niewiniątka. - A nie chciałeś? - W żadnym razie - noblista wystawił obie dłonie przed siebie, w obronnym geście. - Zamierzałem odesłać dziennik prawowitej właścicielce, to znaczy twojej mamie. Burnfield rozszerzył oczy. - Wyjaśnijmy to sobie raz jeszcze, Adamie. Zapłaciłeś leniwemu meksykaninowi ze skłonnością do kradzieży, milion dolarów, w zamian za dziennik kobiety, której nigdy w życiu nie widziałeś? - Oszalałeś, Jack, czy masz mnie za szaleńca?! Milion dolarow? O nie, co to, to nie! Zapłaciłem mu za niego czterdzieści tysięcy. Pablo Cortez wyglądał jakby miał się rozpłakać, gdy mi go wreszcie oddał, ale z kolei gotówkę przyjął już nie z płaczem, lecz z uśmiechem na ustach. - Co się z nim później stało? Z Cortezem? - zapytał Stanley Burnfield, włączając się do rozmowy. Drzewiecki nie mógł sobie odmówić kąśliwego uśmiechu. - Aresztowała go policja, którą powiadomiłem o próbie popełnienia przestępstwa. Niektórzy ludzie się po prostu nie zmieniają. Ten człowiek otrzymał ode mnie czterdzieści tysięcy dolarów i oddał mi dziennik pochodzący z kradzieży. Schował pieniądze do swojej furgonetki, a potem zadowolony z siebie ponownie zaczął strzyc krzewy i kosić trawę przy hotelowym ogrodzie. Oczywiście, kiedy dochodziło między nami do transakcji, Pablo Cortez słowem się nie zająknął na temat prawdziwego pochodzenia tego dziennika. Twierdził, że znalazł go na ulicy. Mówił też, że czytał w gazecie, że jest wart co najmniej milion dolarów, no ale jak już mówiłem, zgodził się na o wiele mniej. Nie minęło dwadzieścia minut a na miejscu była już policja. Po spisaniu zeznań wasz ogrodnik został aresztowany, nie widziałem go nigdy więcej. Pieniądze zwrócono mi tego samego dnia. - A co stało się z dziennikiem? - To bardzo proste. Oczywiście powinien wrócić do prawowitego właściciela, to znaczy przepraszam najmocniej, do właścicielki. Ale gdy okazało się, że ta, no cóż... - ...nie żyje, panie profesorze, nie bójmy się tego słowa! - fuknęła Gloria Burnfield. - ...no właśnie, wtedy dziennik pozostawiono po prostu w waszym domu w Hamptons, licząc na to, że gdy pojawisz się w nim ty, Jack, wtedy go odbierzesz. No ale jak do tej pory się tam nie pojawiłeś, a dziennik z tego co mi wiadomo, jest tam do dziś. 307 - A co z naszym domem? Nie było mnie tam od wielu lat, a wy - spojrzał na Glorię i Stanleya z wielkim smutkiem - nie żyjecie. Nie wystawiono domu na aukcję, ani nic takiego? - W żadnym wypadku - odparł Drzewiecki. - Nadal jesteś jego prawowitym właścicielem. Z tego co wiem Juanita i wasz lokaj pracują tam do dziś, mimo że nie widzieli swojego pana od tak długiego czasu i w zasadzie nikt nie wypłaca im żadnej pensji. - Rozumiem - kiwnął głową Jack, myśląc o klitce Mr. T, którą od kilku lat postrzegał jako swój prawdziwy dom. To chyba właśnie w tamtej chwili, wśród tłumu zaniepokojonych, pogrążonych w pełnym napięcia wyczekiwaniu, Jack Burnfield uświadomił sobie w pełni znaczenie swoich polskich korzeni. Polska wzywała go do siebie od dłuższego czasu. Przybył do niej w chwili, w której odkrył, że jego życie w Stanach dobiegło końca. Czy Jack Burnfield mógł wiedzieć, że ze wszystkich polskich miast, i ze wszystkich polskich wiosek, przyciągnie go do siebie ta najbardziej parszywa, najbardziej plugawa i znienawidzona przez wszystkich Golgota? Na pewno nie. Adam Drzewiecki i Anna Kamińska również byli Polakami. Ojciec Burnfielda był Polakiem, jego matka polską Żydówką. Jack przypomniał sobie o jego zamiłowaniu do europejskiej architektury. Czy dziennikarz poczuł w tej chwili, że wcale nie jest Amerykaninem? Całkiem możliwe. Ku niemu sunął jednak potwór, którego nie tyczyły się takie pojęcia jak narodowość, czy przynależność narodowa. Mroczna energia skupiona w formie człekokształtnego stwora w nazistowskim mundurze właśnie zdała sobie sprawę, gdzie ukrywa się jego cel. - Ludzie patrzcie! - krzyczą niektórzy spośród morza ludzi, zgromadzonego na wyspie. - Samoloty! Samoloty zawracają! Rozlega się chóralne "aaaach!", kiedy ludzie zdają sobie sprawę, że faktycznie kształty messerschmittów przestają się oddalać, a zaczynają przybliżać, robiąc się coraz większe i większe. Nie było ich jeszcze słychać, ale to, że zawróciły i teraz podążają w kierunku wyspy, utwierdzone zostało przez ogromne sterowce, które również zaczęły zawracać, i teraz były ustawione mniej więcej bokiem w stosunku do Liberty Island. - Jezus Maria, lecą w naszą stronę! Te potwory, one... one czegoś szukają! - A my wiemy czego - rzekł Drzewiecki do Burnfielda. - Musimy się gdzieś schować, Jack. - Ale gdzie? - zapytał Jack. 308 - Cóż... to raczej oczywiste, nie sądzisz? - odparł profesor wskazując na Statuę Wolności. - Mamo, tato... chodźcie z nami - poprosił Jack swoich rodziców. - Grozi nam ogromne niebezpieczeństwo i musimy się gdzieś ukryć. To... to co zaatakowało Nowy Jork szuka mnie, i chyba właśnie zorientowało się gdzie jestem. Ale oni tylko pokręcili głowami uśmiechając się smutno. - Nie kochanie - odparła jego matka. - Nasza rola w tym śnie się kończy. - Nie! Proszę, zostańcie! - zaprotestował Burnfield. Wtedy jego ojciec znów objął go ramieniem. - Z całego serca życzę sobie, żebyśmy jeszcze kiedyś spotkali się w którymś z twoich snów, mój synu. Nie zapomnij nas, a powrócimy nieśmiertelni. To co stanie się z nami w tej chwili jest średnio istotne. Ważne, żebyś ty pokonał to... to coś, co zaatakowało twój sen, twój umysł. Wtedy powrócisz do nas. Stanley Burnfield i Jack jeszcze przez chwilę trwali w uścisku ojca i syna, a Jack miał nadzieję, że ta chwila będzie trwała wiecznie. Nie trwała. Staszek puszcza Jacka i mrugając do syna okiem chwyta za rękę swoją ukochaną żonę. - Chodź, kochanie. Czas, aby nasz syn stawił czoła swoim największym lękom. - Nie mam najmniejszej wątpliwości, że ci się uda, Jack. Jesteś z krwi Burnfieldów, a oni nigdy nie przegrywają. Po czym odwrócili się i zaczęli iść w stronę morza ludzi. Jack wiedział, że zanim się pożegnają musi powiedzieć im coś niezwykle ważnego, coś o czym zapomniał na długie lata swojego samotnego życia. - Kocham was! - krzyknął Burnfield w stronę ich pleców. Odwrócili się. - My ciebie też. Pomachali mu ręką na pożegnanie, a potem zniknęli w tłumie coraz bardziej spanikowanych ludzi. 3. - Przepuśćcie mnie. Przepuśćcie! - woła Drzewiecki. "Woła", jeszcze nie krzyczy, chociaż jest blisko. Panuje nerwowa atmosfera, kiedy używając łokci i barków Jack i profesor przepychają się przez tłum ludzi zgromadzonych na dosłownie każdym metrze kwadratowym Liberty Island. - Uspokoić cię? Uspokoić? - pyta wielki policjant, który Bóg jeden wie jak, ale jednak znalazł się na wyspie, wśród tych wszystkich ludzi, a ponieważ godziny jego pracy 309 były jasno ustalone, nadal poczuwał się do tego, aby pełnić swoje obowiązki. Jack nie miał czasu zastanawiać się, czy myślokształt z wielkim glockiem 17 przyczepionym do paska ma coś wspólnego z jego podświadomością ze skłonnością do mundurowania postaci albo sennym wspomnieniem oficera Matthew, który zapewne cały czas leży nieprzytomny na komisariacie przy Burnfield Street. Zanim Burnfield zdążył się nad tym zastanowić choćby przez sekundę, Drzewiecki już torował im drogę przez mrowie ludzi. - Adamie, zwolnij! - woła Jack w stronę profesora, gdy traci go z oczu. - Tutaj jestem, Jack! - odpowiada Drzewiecki, kompletnie z innej strony, niż przypuszczał Burnfield. Jezu, mało brakowało, a zabłądziłby w tłumie! To podsunęło mu pewien pomysł. - Czy nie lepiej byłoby po prostu ukryć się wśród ludzi? - zapytał dziennikarz profesora, gdy dotarli do wejścia do wewnątrz najbardziej znanego pomnika na świecie. - Całkiem dobre pytanie, Jack - odparł profesor. - Niestety wydaje mi się, że wzrok Mondoe działa nieco inaczej niż nasz. Tak naprawdę, jestem prawie pewien, że dostrzegłby nas wśród myślokształtów, świecących jak postacie dwóch uciekinierów w lesie, na odczycie z kamery termowizyjnej. - Dwie czerwone sylwetki na niebieskim tle? - Coś w tym rodzaju - przytaknął naukowiec. - Chociaż nie wiem jak dokładnie to działa. Wiesz, jakoś nie było okazji go o to spytać. - Co ty powiesz? - odrzekł Burnfield, napierając ramieniem na klamkę sporych rozmiarów drzwi wejściowych. Weszli do środka. - Proszę stąd wyjść - usłyszeli w tej samej chwili. Ciągnącą się w nieskończoność sekundę zajęło Jackowi uzmysłowienie sobie, że wnętrze Statui wcale nie jest opuszczone. Oto przed nimi wyrósł jak spod ziemi strażnik muzealny, wielki facet z odznaką, odziany w niebieską koszulę wpuszczoną w spodnie i czarne spodnie od garnituru. Berrington. Tak miał na nazwisko, oczywiście jeśli wierzyć złotej plakietce z nazwiskiem, przyczepionej do prawej piersi ogromnego mężczyzny. Drzewiecki nie tracił czasu na jałowe dyskusje. Nie powiedział "zamknij się, tworze", ani chociażby "nic z tego, myślokształcie, idziemy dalej". Po prostu podszedł do tego człowieka i nie zwracając uwagi na jego rozszerzające się w przerażeniu oczy chwycił go za szyję. Zacisnął je z całej siły i przez pół minuty dusił szamoczącego się strażnika, próbującego za wszelką cenę wyrwać się z żelaznego uścisku naukowca. Po chwili martwe ciało osunęło się na ziemię z głuchym odgłosem, jakby tąpnięciem, które miało utkwić Burnfieldowi w pamięci już do końca życia. 310 - Zabiłeś go! Zabiłeś! - wystękał przerażony dziennikarz. - Zamknij się i pomóż mi ukryć ciało. To tylko myślokształt, Jack, nic więcej. On nie istnieje, ON NIE ISTNIEJE NAPRAWDĘ JEST TYLKO CZĘŚCIĄ SNU ZAPOMNIAŁEŚ O TYM?! - ryknął noblista, a w jego oczach Burnfield dostrzegł coś tak przerażającego, że nie mógł w nie spoglądać ani sekundy dłużej. To nie była zwyczajna determinacja, to było już czyste szaleństwo, takie w imię którego człowiek jest zdolny usprawiedliwić zabójstwo nie jednego, nie trzech, ale całych milionów osób i nie zastanawiać się nad dokonanym czynem ani przez chwilę. Zabójstwo w imię wyższej konieczności. Tak by to nazwał Schmidt. - Zabiłeś ochroniarza... cholera jasna, udusiłeś go gołymi rękoma... - mamrotał zszokowany Jack, w zasadzie nie otwierając ust. - Jak mogłeś to zrobić, jak mogłeś udusić człowieka... Profesor nie zwracał już uwagi na Jacka. W myślach określał jego zachowanie sentymentalnymi bzdurami. Nie może być tak, że jakiś element podświadomości pokona nas podczas próby osiągnięciu celu, myślał, próbując samemu przeciągnąć ciało stukilogramowego strażnika muzealnego. - Pomożesz mi go ukryć, czy pozwolisz, żeby za parę chwil nas tu zlinczowali? zapytał wzburzony naukowiec. Jack nie potrafił wyjaśnić swej decyzji już do końca życia. A jednak, blady jak ściana, chwycił obie kostki strażnika i pomógł Drzewieckiemu przetaszczyć trupa do pomieszczenia socjalnego, opatrzonego wielkimi literami, krzyczącymi "TYLKO DLA PERSONELU". 4. Dwadzieścia mil na północny zachód od Liberty Island sterowce dokonały już pełnego obrotu o sto osiemdziesiąt stopni, znowu kierując się w stronę miasta. Siedem potężnych maszyn, wypełnionych po brzegi lżejszym od powietrza gazem, z głuchym buczeniem sunęło nad peryferiami Nowego Jorku. Zasiadająca za sterami postać w garniturze wyczuła znajome pyknięcie w powietrzu, tak jak ludzie wyczuwają nagle dochodzący do ich nozdrzy smród. To, co wyczuł sternik, było silne i bardzo klarowne. Biło wyraźnie z jednego miejsca, jak gdyby wskazując drogę. To coś było usprawiedliwianą nienawiścią. - Generale, czy pan również wyczuwa to... coś... coś się stało właśnie w tej chwili. Fala nienawiści dochodzi z tamtej strony. Jest mocna, niezwykle mocna - powiedział agent specjalny, za wszelką cenę nie patrząc w twarz swojego przebrzydłego pana i stwórcy. 311 - Wiem, Darlović - rzekła postać w czarnym, skórzanym mundurze, oblizując zarobaczonym językiem gnijące wargi. - Wszystko jasne. Już wiem gdzie oni są. Mroczny generał spogląda przez swoje wychudzone do granic możliwości prawe ramię. Za jego plecami dyszy odgłosem setek umęczonych dusz, potężnych rozmiarów, czarny jak noc pies o wysokich łapach. Przez chwilę suma wszystkich ludzkich lęków spogląda na swoje pseudozwierzę, a czarny potwór odwzajemnia spojrzenie swego pana, szczerząc kły. Piana toczy mu się z pyska. Język tego wściekłego czegoś, co prawdopodobnie przed poznaniem demonicznego tworu, było zwierzęciem, jest długi na dobry metr. Prawdziwy Cerber, myśli generał. Największy spośród wszystkich sterowców skorygował kurs. Kierował się samotnie prosto w stronę pomnika. 5. - Nie mamy wiele czasu, Jack - rzecze profesor, gdy mężczyźni znajdują się na szczycie schodów, w tej części Statui, która była dostępna dla zwiedzających. Od wielu lat turyści mogli podziwiać rozległą panoramę Nowego Jorku jedynie poprzez wizjery w ogromnej tiarze, zamieszczonej na głowie pomnika. Wbrew obiegowej opinii nie było możliwości dotarcia jeszcze wyżej, na szczyt pomnika, którym była pochodnia, trzymana przez Nowojorską Panią w wysoko uniesionej do góry ręce. Przynajmniej nie w rzeczywistości pozasennej. - Nie wydaje ci się, że dotarcie na samą górę nie jest zbyt mądre, Adamie? - pyta Jack, i były to pierwsze słowa od czasu mordu dokonanego na myślokształtnym ochroniarzu muzealnym. Dziennikarz bez większego zdumienia stwierdza, że jego głos jest roztrzęsiony i pomału dociera do niego, że w tej chwili naukowiec przeraża go co najmniej tak samo, jak generał Mondoe, który zbliżał się do nich bez wątpienia. Odcinamy sobie drogę ucieczki! Profesor nawet na niego nie spojrzał, był zbyt zajęty otwieraniem zamka do drzwi, za pomocą kolejnych kluczy, zebranych w ogromny pęk, należących do zabitego przezeń strażnika. Nie były opatrzone żadnymi breloczkami, dlatego musiał próbować metodą prób i błędów. - Drogę ucieczki odcięliśmy sobie w momencie, w którym znaleźliśmy się na wyspie - odpowiada Drzewiecki po chwili, gdy zamek puszcza i rozlatuje się z hukiem, a drzwi stoją przez dwójką mężczyzn otworem. - Na górę, Jack, bez dyskusji. Znaleźliśmy się w tym momencie snu, w którym nasze losy zostały postawione na szali. Jeśli będziemy 312 teraz tracić czas na dywagacje, Mondoe dopadnie nas szybciej, niż będziesz w stanie powiedzieć "schizofrenia". 6. - Jezusie przenajświętszy! - krzyczy łysiejący myślokształt, znajdujący się wśród tłumu ludzi, zgromadzonego na wyspie. Mężczyzna ten jest hydraulikiem niskiego wzrostu, ma dwie córki i ukochaną żonę, niech będzie jej na imię Karen. Na co dzień cała czwórka zamieszkuje wspólnie mikroskopijnych rozmiarów domek jednorodzinny w miejscowości Bangor w stanie Maine. Sam hydraulik (z wykształcenia elektryk) nie ma imienia, wszak nikt mu go nie nadał, ale na poczet przykładu, przyjmijmy W jego myślokształtnej świadomości po raz pierwszy od czasu, kiedy się narodził, to znaczy od jakichś piętnastu sekund, budzi się pierwsze uczucie, emocja tak silna, że całkowicie dominuje jego umysł. Lęk. Mąż Karen z Maine stoi niemalże przy brzegu zachodniej strony Liberty Island. Podobnie jak kilka tysięcy zgromadzonych za jego plecami osób, myślokształt unosi głowę wysoko do góry. Widzi przepotężny sterowiec, stale obniżający wysokość. Swastyka na boku wypełnionego helem kadłuba boleśnie utwierdza go w przekonaniu, że z całą pewnością skręcił dzisiejszego dnia w niewłaściwą stronę. - To sen - szepcze, choć oczywiście nikt go nie słyszy, bo skumulowany ryk tysięcy przerażonych gardeł jest tak głośny, że nie do zniesienia. - Pieprzony absurd. Naziści już dawno nie istnieją. To nie ma prawa zdarzyć się w rzeczywistości. To nie istnieje naprawdę! Oczywiście miał rację. Ale to działo się, działo się właśnie w tej chwili. I miało dziać się nadal, ku jego wielkiej boleści. Hydraulik był jednak w błędzie w jednej kwestii i miał ku temu prawo, bo nazistowski symbol był mylący. W żadnym wypadku zgromadzeni na wyspie i w ogóle w całym Nowym Jorku ludzie nie mieli do czynienia z nazistami. Choć może gdyby mieli, tak byłoby dla nich lepiej. 7. Trzydzieści dwie sekundy. - Popatrz - mówi Drzewiecki do Burnfielda, wyciągając rękę przez wizjer w pochodni i wskazując palcem w stronę lądu. - Spójrz na myślokształty. To niesamowite jak bardzo przypominają nam ludzi. Poruszenie wśród tłumu rośnie, za kilka chwil 313 przekształci się w panikę, która przejmie kontrolę nad tłumem. Zapanuje zasada owczego pędu - najsilniejsze jednostki wskażą słabszym co robić. Dwadzieścia siedem sekund. - A co robić? - zapytał dziennikarz. - Uciekać. Uciekać jak najdalej stąd, choćby i wpław. - Będą wskakiwać do wody? Dwadzieścia trzy sekundy. - Gdy Mondoe wyjdzie ze sterowca? O Boże, tak - profesor mówił to takim niewzruszonym głosem, że Jack zastanawiał się, kiedy i czy kiedykolwiek zauważył przejawy jako takiej dozy człowieczeństwa u faceta, z którym krył się teraz w wielkiej pochodni. - Czy ty się w ogóle nie boisz? - zapytał Burnfield po dłuższej chwili. Sterowiec cały czas obniżał wysokość. Profesor nie odpowiedział od razu. Ale kiedy przemówił, widać było, że waży każde słowo. Jego głos był suchy i zachrypnięty. Dwanaście sekund. - Boję się Jack. Boję się jak cholera. Wiem co może z nami zrobić Mondoe i wiem, że dopadnie nas prędzej czy później. Nie mam dla ciebie żadnej wskazówki, złotej rady czy panaceum na wszystkie twoje obawy. Rozwiązanie tkwi w tobie, nie we mnie. - Nie wiem co powiedzieć. Pięć sekund. - Postaraj się myśleć o czymś szczególnie szczęśliwym - poradził Drzewiecki. - I nie zapominaj, że to tylko sen. Sterowiec zdążył obniżyć wysokość z kilkudziesięciu do kilkunastu metrów nad poziom rzeki Hudson. Minęły jeszcze trzy sekundy. Wielkie cygaro wypełnione helem rzucało cień na całą Liberty Island. To niesamowite jak szybko udaje znaleźć się wolną przestrzeń na pozornie zaludnionym do granic możliwości trawniku pod Statuą. Okazuje się, że na Liberty Island było jednak wolne od ludzi miejsce, wystarczyło po prostu by przerażony tłum rozpierzchął się na wszystkie strony, deptając się nawzajem i tratując co słabszych, zalewających się łzami, krzyczących coś o apokalipsie świętego Jana i sądzie ostatecznym. Nie przeszkadzało im to, że zaczęli dosłownie wchodzić sobie nawzajem na głowy. Wszystko byleby tylko znaleźć się dalej od lądującej na ziemi maszyny. Ponoć nazywają to instynktem samozachowawczym. Ludzie pchają się, w ruch idą łokcie i barki. Przyglądający się wszystkiemu Jack przypomina sobie panikę na Judenrampe, kiedy zgromadzeni przy wagonach bydlęcych 314 niedoszli więźniowie Auschwitz próbują ratować życie przed strzelającym esesmanem. Kolejny raz chaos przejmuje kontrolę nad tłumem. - Prawdziwa jednomyślność panuje tylko na cmentarzu - myśli natychmiast Jack. Tyle jeśli chodzi o jego skupianie się na szczególnie szczęśliwych wspomnieniach. Jedna sekunda. Sterowiec wylądował. Pomruk silników nie jest tak głośny, jak ryk messerschmittów, tym bardziej że z chwilą zetknięcia się maszyny z ziemią motory natychmiast cichną. Drzwi kabiny otwierają się. Przez ostatnią, dłużącą się jak najgorsza chwila w życiu sekundę panuje solidarna cisza. Gdy dziesiątki tysięcy głów dostrzegają w progu sylwetkę człekokształtnego stwora, nie jest jeszcze tak najgorzej. Postać w nazistowskim mundurze stoi tyłem do ludzi, prezentując im swoje wychudzone plecy. - Może nie będzie tak najgorzej - mamrocze student w okularach, trzymający pod ramieniem białego laptopa. - Przecież nie wystrzelają nas wszystkich, no nie? Nie mieli by w tym żadnego interesu... Na Boga, czemu mieliby to robić? Młody mężczyzna próbuje chyba uspokoić siebie przede wszystkim. Rozgląda się, próbując odnaleźć aprobatę wśród przerażonych twarzy. Nikt nie odpowiada. Dopiero mała dziewczynka w różowej kurteczce, trzymana na rękach przez swoją mamę, zupełnie niepotrzebnie wskazuje palcem w stronę ogromnej maszyny, uśmiecha się i przełamuje martwą ciszę słowami: - Zobacz mamusiu! Ten pan ma pieska! W istocie warcząca bestia przysiadła przy nodze swojego piekielnego pana. Trzymana przezeń na krótkiej smyczy wpatruje się w tłum warcząc i tocząc pianę z pyska. Jest czarna jak noc, a w lśniących nienaturalnym blaskiem oczach kotłuje się rządza krwi. - Ale ma długi język! Wtedy generał Mondoe odwraca się. Na widok jego gnijącej, szpetnej twarzy tłum wydaje z siebie przeciągłe "oooch!". Znajdujący się najbliżej sterowca ludzie zaczynają płakać jak małe dzieci. Kilka kobiet piszczy z ogromnej bojaźni. Słychać wypowiadane pierwszy raz od wielu lat modlitwy do miłosiernego Boga. Ale Mondoe nie przejmuje się tym, jest całkowicie skupiony na swoim jednym, jedynym celu. - Gdzie jest Jack Burnfield - syczy potwór. - Słyszycie podmioty? Interesuje mnie tylko, gdzie jest Jack Burnfield. 315 - To... to nie może być prawdziwe - mówi gruby mężczyzna we flanelowej koszuli, do swojego kilkunastoletniego syna. - Kochanie, nie patrz. Po czym zasłania mu oczy dłońmi. Cisza. - BURNFIELD DAJĘ CI MINUTĘ NA TO ŻEBYŚ STANĄŁ PRZEDE MNĄ JAK MĘŻCZYZNA! - ryczy Mondoe z taką siłą, że nikt spośród przerażonych, pogrążonych w milczeniu ludzi nie ma już żadnych wątpliwości: nie mają do czynienia z człowiekiem. To co stoi przed nimi i szuka jednego z nich, jest najwyraźniej samym szatanem. - Nie wiecie co się dzieje ludzie? - śmieje się wynaturzonym i przerażająco absurdalnym śmiechem Żyd. - Naprawdę nie wiecie co się dzieje? Oto nadszedł dzień zagłady! Wszyscy jesteśmy zgubieni! Przebacz mi panie, błagam odpuść wszystkie moje grzechy! Po czym kryje twarz w dłoniach i płacze rzewnymi łzami. Wtedy w progu sterowca pojawia się agent specjalny Rifat Darlović. Podchodzi, nie bez oporów, do generała i salutuje mu. Ten odwzajemnia gest, wolną ręką, w której nie trzyma smyczy. Nie mówią do siebie ani słowa. Przez chwilę trwają w milczeniu, przyglądając się ludziom na wyspie. Generał Mondoe wykrzywia dziurę w twarzy. Chyba się uśmiechał. - Uwolnij psa - mówi po chwili do ogromnego Serba. Rifat natychmiast wykonuje rozkaz: spuszcza ogromną bestię z długim językiem ze skórzanej smyczy. - Szukaj, Cerber! Szukaj Jacka Burnfielda! - Jezu Chryste... - szepcze ktoś, ale nikt go nie słyszy. Pies nie czekając nawet jednej sekundy skacze z progu sterowca i zanurza się w tłumie. - NA KOLANA! - krzyczy Mondoe. - NA KOLANA PRZED WASZYM PANEM, PIONKI! KTO WSKAŻE JACKA BURNFIELDA, TEMU OSZCZĘDZĘ ŻYCIE! Większość natychmiast wypełnia polecenie, bez żadnego gadania. Ludzie padają na trawę. Szum przy tym panujący jest niezwykle głośny, wszak i ludzi jest bardzo, bardzo wiele. Zgromadzili się na wyspie, aby uratować życie. Jak wielką ironię losu musieli odczuwać teraz, klęcząc przed potworem ze swoich najgorszych koszmarów? Ogromny pies krąży wśród tłumu, obwąchując co niektórych mężczyzn i przyglądając się małym dzieciom z niekłamaną żądzą mordu. Gardłowe warczenie dochodzące z wypełnionej zębami paszczy jest niepodobne do żadnego odgłosu jaki wydaje z siebie jakikolwiek zwierzę na ziemi. Jakby pochodziło z samego piekła. 316 - BURNFIELD, ZA MINUTĘ CERBER ZACZNIE ICH ROZSZARPYWAĆ NA STRZĘPY! - ryk generała jest tak głośny, że dociera do każdego zakamarka Liberty Island. Także na szczyt Statui, gdzie Jack przygląda się wszystkiemu płacząc i rwąc włosy z głowy. - Nie! - krzyczy w jego stronę student z laptopem - Potworze, nie masz prawa... Nie dokończył. Potworny brytan Mondoe zagryzł go w następnej chwili. - No, może mniej niż za minutę - rzekł Mondoe do swojego sługi, Rifata po czym zaczął się śmiać przeraźliwym śmiechem, przypominającym kraczenie wygłodniałych wron. Potężny Serb nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. - Nie znajdziesz go! - słyszy w tej samej chwili z ogromnego tłumu. - A choćbyś nawet go znalazł, nie pokonasz go, potworze! Mondoe jest zaskoczony. - Słyszałeś to? - pyta Rifata, ale nie traci czasu na próżne konwersacje. - Dalej, podmiocie! Przyprowadź mi ich natychmiast! Nogi agenta specjalnego dotykają nowojorskiej ziemi. Serb kroczy dumnie między klęczącymi na kolanach ludźmi, wpatrującymi się w niego jak w nowego Boga. - Kto to powiedział? - pyta Darlović. Drżący ze strachu chudzielec w białej bluzie z kapturem oczami pokazuje mu parę w podeszłym wieku, klęczącą za jego plecami. - Jesteście rodzicami Burnfielda? - pyta Rifat, patrząc na mężczyznę i kobietę z siwymi włosami. - Pytam: czy jesteście rodzicami Jacka Burnfielda? Mężczyzna nie odpowiada. Wtedy agent specjalny uderza kobietę pięścią w twarz. - Tak! - przyznaje wreszcie mężczyzna. - Nazywam się Stanley Burnfield, a to moja żona Gloria. Jeżeli uważasz, sługo, że pokonasz mojego syna, to znaczy tylko tyle że jeszcze go nie znasz. - Przekonamy się - odpowiada Darlović, po czym pstryka w ich stronę palcami. - Za mną. Państwo Burnfield nie tracą czasu na dyskusję. Z niemałym wysiłkiem podnoszą się z udręczonych reumatyzmem kolan i podążają za odzianym w garnitur wielkim agentem. - Nie bój się, kotku - szepcze Staszek do ucha Glorii Burnfield. - Wyobraź sobie, że to sen. To tylko zły sen... Miał rację. Kiedy stanęli oboje, żona i mąż, matka i ojciec, naprzeciw przeraźliwej sumy wszystkich ludzkich lęków, w niezrozumiały sposób, ani ona, ani on nie czuli lęku. Mondoe rozszerzył dziurę w twarzy, tym razem by dać upust uczuciu niewypowiedzianego triumfu. 317 - Rodzice Jacka Burnfielda... - mlasnął jęzorem przyglądając się starszemu małżeństwu. Kilka robaków z jego ust spadło na nowojorską trawę. Mondoe znów czuł swoją niewypowiedzianą potęgę i karmił się poczuciem rozchodzącej się po całym jego ciele rozkoszy. - Generale, Cerber... - Niech się bawi - rzekł, potwór, nie odrywając oczu od Staszka i Glorii. Przyglądał im się tak jeszcze przez kilka chwil, aż wreszcie ryknął na całe gardło: - SPÓJRZ BURNFIELD! GDZIEKOLWIEK JESTEŚ SPÓJRZ NA ROZGRYWAJĄCĄ SIĘ W TEJ CHWILI SCENĘ! SŁYSZYSZ JACK? TO NADCHODZI! TO JUZ TU JEST, TY MAŁA GNIDO! - Och, Staszku - rzekła Gloria, chwytając swojego ukochanego, zmarłego w Aspen, męża. - To ma być potwór? Wydziera się jak zepsute radio. No i wygląda zupełnie jak jakiś pajac. - Masz rację kochanie - cmoknął ją w czoło Stanley. - Nie zwracaj uwagi. To jakiś idiota. - NIECH SIĘ STANIE! NIECH SIĘ STANIE, NIECH SIĘ STANIE! - ryknął trzykrotnie Mondoe. Martwe ciała starego małżeństwa osunęły się na ziemię. 8. Cisza na najwyższej kondygnacji Statui Wolności jest niesamowita. Przenika ją tylko łkanie Jacka Burnfielda - syna, którego rodzice właśnie zginęli w tragiczny sposób. - Przenajświętszy Jezu, on ich zabił! - płacze dziennikarz. - On zabił moich rodziców! - Jack, nie! - próbuje go przekrzyczeć noblista. Trzyma go za koszulę, a pięści ma zaciśnięte z całych sił. Nie może pozwolić na to, aby Mondoe go sprowokował! Nie mogą opuścić bezpiecznej kryjówki! - Puść mnie! Idę go zabić! - próbuje się wyrwać dziennikarz. Uderzenie z otwartej dłoni w twarz, przywraca Burnfielda do porządku. - Oni już nie żyją Jack. - szepcze profesor. - Umarli wiele lat temu. Burnfield nie mógł w to uwierzyć. Wiedział, że to prawda. Ale to co odczuwał w tej chwili, potrzebę zemsty, za to co ten plugawy potwór śmiał zrobić jego rodzicom, było prawdziwe. Tak strasznie prawdziwe, że... Jack bierze cztery głębokie oddechy. - Puść mnie, Adam. - Czy... - waha się profesor. 318 - Puść mnie. Proszę. Adam Drzewiecki ustępuje. Przez chwilę zastanawia się, czy dziennikarz nie wykorzysta okazji i nie ucieknie po schodach w dół, aby już po chwili nie znaleźć się naprzeciw generała, a było to przecież możliwe, wszak on sam, człowiek starej daty, nie pognał by za nim po schodach, nie powstrzymałby młodego, silnego mężczyzny na siłę. Jack stał jednak naprzeciw niego. Nie wyglądał na kogoś, kto chce go oszukać. W tej samej chwili do Drzewieckiego dotarło, że Jack Burnfield właśnie stracił rodziców. Ponownie. - Jack... - noblista przez chwilę się waha, jak gdyby bojąc się powiedzieć, tego co pomyślał. - Istnieje jeden sposób, na to, żebyśmy mogli pokonać Mondoe. - I mówisz mi o tym dopiero teraz? - To nie tak. Nigdy wcześniej nie próbowałem tego zrobić w taki sposób. - W jaki sposób? - Za pomocą pnącza duszy. Jack uniósł brwi z powątpiewaniem, ale rozszerzył też załzawione oczy. - Pnącza... czego? - ...duszy. To substancja psychoaktywna. Postaraj się sprostać Mondoe w tym śnie. Będzie bolało jak cholera, on zrobi wszystko, żeby cię zniszczyć, ale nawet on ma ograniczony czas. Jeśli uda ci się przetrwać spotkanie z nim... - ...nie kończ. Zamilkli. - Jak ty go widzisz, Adam? - pyta Jack, ocierając łzy z policzków. Były gorące i piekły jak kwas. - Jak wygląda Mondoe w twoim śnie? - To... cóż... ma gnijącą twarz, długi jęzor i wielkie, zamglone oczy. I prochowiec. Szary, prochowiec z wysokim kołnierzem. Nie ma nazistowskiego munduru, to oczywiste. I czapki, którą jak rozumiem stanowi w twoich snach element jego nazistowskiego munduru. Ma długie przerzedzone włosy. I uśmiech... - zawahał się - ...uśmiech klauna. - Klauna? - Nie pytaj, Jack. - Zapytam, ale o co innego – dziennikarz wskazał na klęczących i wzywających wszystkie znane bóstwa ludzi na trawniku. - Każdy z nich widzi go inaczej? - Nie sądzę. To nie są ludzie. Ale w to Burnfield już nie uwierzył. - Wychodzę do niego. - Nie! – zaprotestował Drzewiecki. - Mówiłem ci! Nie może... Ale urwał w pół słowa. 319 Jack Burnfield pognał w dół schodów na spotkanie ze swoim największym lękiem. 9. - WYŁAŹ TY TCHÓRZLIWY ĆPUNIE, WYŁAŹ ABYM MÓGŁ SIĘ Z TOBĄ ROZPRAWIĆ! - ryczał generał. - SĄDZISZ, ŻE UDA CI SIĘ PRZETRWAĆ CAŁY SEN, ZANIM CIĘ ZNAJDĘ? Niektórzy z klęczących rozglądali się po sobie. O czym mówił ten pochodzący z piekła potwór? Kim był człowiek, którego poszukiwał i dlaczego temu mrocznemu monstrum tak bardzo na nim zależało? Na to pytanie uzyskali odpowiedź szybciej niż podejrzewali. - JACK BURNFIELD, NIGDY W ŻYCIU NIE SPOTKAŁEM... - ...większego tchórza? - mówi ktoś za klęczącą matką, trzymającą na rękach dziewczynkę w różowej kurteczce. - Będziesz musiał to odszczekać, Mondoe. Jestem tutaj. Bestia rozszerzyła oczy. Były zamglone, ale tylko pozornie błądziły nieprzytomnym wzrokiem. W rzeczywistości generał Mondoe analizował już każde słowo Burnfielda. Każda myśl Jacka została poddana szczegółowemu prześwietleniu. Każde słowo, każdy gest, każde mrugnięcie powiekami, nie uszło uwadze sennego demona, który stojąc naprzeciw Jacka z rękoma odzianymi w skórzane rękawiczki założonymi za plecy, pogrążył się w poczuciu rosnącej energii która się karmił. Była to nienawiść, a także strach, wielki strach. O tak... generał Mondoe wyraźnie wyczuwał bijący od Jacka smród lęku, a także rosnącą w jego umyśle gorycz, wypełniającą go po same brzegi - Wydaje ci się, że rozmawiasz z kolejnym myślokształtem, które z tak wielką lubością opisywał ci ten twój szaman? - zapytał generał. Jack zacisnął prawą pięść. Nie patrzał na generała, jego twarz kojarzyła mu się z czymś wyjątkowo obrzydliwym, jak gdyby ktoś kazał mu przypatrywać się amputacji własnej kończyny. Burnfield zdawał sobie sprawę, że choć znajduje się we śnie, to właśnie stoi przed największym wyzwaniem jakie kiedykolwiek przed nim postawiono. Jeśli zawiedzie Mondoe go opęta - wiedział o tym doskonale. - Zostaw moich rodziców w spokoju, demonie. Nakazuje ci opuścić mój sen wypowiedział słowa rozkazu. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, ćpunie - rozszerzył dziurę w twarzy demon. - Nie mam zamiaru! Wtedy Mondoe podszedł do Jacka. Z każdym krokiem, kiedy się zbliżał, Burnfield przypominał sobie kolejne, następujące po sobie najgorsze momenty swojego życia. Pierwszy krok zbliżającego się Mondoe: uderzył Stanleya, własnego ojca w twarz i uciekł z domu. Drugi krok: Gloria 320 Burnfield zalewa się łzami, odkrywając że ich najukochańszy syn ich opuścił, aby zamieszkać na Queens i ćpać kokainę. Kolejny: goryle O'Conelly'ego w mundurach tłuką go przywiązanego do łóżka, i grożą odcięciem penisa. Jeszcze jeden: pochlastana żyletką Cynthia leży na podłodze wynajmowanej przez niego klitki, w kałuży krwi. Zdaje się tym leżeniem szydzić z jego marzeń i planów. Ostatni krok był najgorszy. Nie była to już żadna wizja, to była po prostu rzeczywistość i to przeraziło Jacka najbardziej. Mondoe znajdował się już na odległość dłoni. Ich twarze praktycznie stykały się ze sobą. Wargi Jacka zadrżały mimowolnie, kiedy przyglądał się z bliska gnijącej twarzy i robakom między czarnymi zębami. Mondoe był obrzydliwy, tak strasznie obrzydliwy! Twór jakby usłyszał tę myśl, bo przybliżył pysk jeszcze bardziej. Okrutny fetor dotarł do nozdrzy Jacka - ten zapach przywodził mu na myśl gnijące truchło rozszarpanego przez nieznaną bestię zwierzęcia. - Wydaje ci się, bezwartościowa istoto, że istnieje zbiór zasad, jakiś mentalny kodeks twojego szarlatana Adama Drzewieckiego, dzięki któremu zwiększysz swoje szanse na przeżycie - szepnął twór w mundurze, świdrując umysł Jacka zamglonymi oczami. Przykre wspomnienia płynęły kaskadowo. Jako małe dziecko, podczas odwiedzin u kolegi z klasy zsikał się do łóżka. Pierwsza dziewczyna, w której zakochał się w wieku siedmiu lat wyśmiała go na oczach całej szkoły i nazwała go debilem. Prostytutki, z których usług korzystał, a było ich tak wiele, tak strasznie wiele! Jestem złym człowiekiem, pomyślał Jack. Najgorsze miało jednak dopiero nastąpić. Oto bowiem Mondoe wyciąga rękę z kieszeni, trzymając w dłoni niewielkich rozmiarów lśniący metalicznie przedmiocik. - Spójrz na mój zegarek - rzekł Czarny Myślokształt. Nie! - usłyszał Jack głos pod czaszką, nie należał on jednak do Mondoe, tylko do jego własnego rozsądku. Cokolwiek zrobisz, nie patrz w stronę tego diabelstwa! To coś wyjątkowo złego, coś na co nie masz prawa nigdy spojrzeć, rozumiesz?! - Spójrz na zegarek - zanucił Mondoe. - Spójrz na mój medalik, Burnfield. - Zostaw... mnie... - cedzi przez zęby Jack, jednak czuje, że potężna siła przyciąga jego gałki oczne w kierunku trzymanego w dłoni Mondoe przedmiotu. Była to prawdziwa walka, Jack czuł się tak, jak gdyby jego oczy wykonane były z metalu, a przedmiocik mrocznego generała był najpotężniejszym magnesem jaki istniał na Ziemi. Ból w oczach był tak samo realny jak strach Burnfielda. Oczy zaszły mu mgłą. Jeszcze chwila a poleje się z nich krew! - Zmierz się z kimś, kto zna cię trochę lepiej, Mondoe! 321 Jack usłyszał te słowa. Znał ten głos. Był słodki jak najpiękniejsza pieśń, jaką w życiu słyszał. I choć obawiał się, że jakiekolwiek słowa na niewiele się zdadzą, gdy ma do czynienia z sennym potworem (który nie dość, że był piekielnie inteligentny, to jeszcze całkowicie szalony) to wreszcie, walcząc z najmocniejszym przyciąganiem jakie w życiu odczuwał, odwrócił wzrok. Zauważył ją. W jego śnie znów pojawiła się Anna Kamińska. - Pojmać tę kobietę! - wrzasnął natychmiast generał, wskazując palcem na żonę profesora. - Pochwycić tę dziwkę! Natychmiast! Rifat Darlović biegnie w stronę Anny Kamińskiej, trzymającej w ręku lśniący sztylet. Jack zauważył, że zarówno mroczny generał, jak i jego senny pomagier są przerażeni widokiem pięknej kobiety. Dlaczego akurat ona stanowiła dla nich aż tak wielkie zagrożenie? Cóż, na pewno potrafiła wspaniale walczyć. To, czego sparaliżowana na co dzień Anna Kamińska, była w stanie dokonać w sennej rzeczywistości, przyprawiło Jacka o zawrót głowy. Oto kobieta, którą uznawał do tej pory za kruchą i słabą, nie potrafiącą odrzucić myślenia swojego męża, a przede wszystkim opracowanego przez niego narkotyku, w tej właśnie chwili, stała się obiektem najwyższego podziwu, do jakiego był zdolny w tej chwili. Rifat podbiegł do Anny Kamińskiej. Już wyciągał rękę w kierunku dłoni trzymającej złowieszczo mieniącą się srebrzystym promieniem broń, kiedy Anna jednym ruchem nogi w niemożliwie do opisania krótkim czasie usunęła mu się z drogi. Każdy przeciętny myślokształt wylądowałby od razu na trawniku, zapewne budząc aplauz zgromadzonych na Liberty Island innych myślokształtów, każdy, ale nie Rifat Darlović, agent specjalny. Przestępując z nogi na nogę, potężny Serb natychmiast odwraca się w stronę Anny, którą w jego przekonaniu pozostawił za plecami, tyle że Anny już tam nie było. Zdezorientowany olbrzym rozgląda się, ale jest już za późno - sztylet Anny Kamińskiej już dotyka jego szyi, on zaś w ciągu setnych części sekundy zamienia się w posąg. - Jeden ruch - rzecze żona Drzewieckiego. - Jeden jedyny ruch, i tracisz swojego sługę. Ale Mondoe tylko się zaśmiał. - Czyń swoją powinność, ty mała kurewko. Zniszcz go, nie nadaje się do niczego, skoro nie jest w stanie poradzić sobie, z kimś tak żałosnym jak ty. Agent Darlović jest przerażony. 322 - Jeżeli mnie puścisz przysięgam na własne życie, że zostawię cię w spokoju. szepcze zszokowany sprawnością kobiety i groźbą niechybnej śmierci. - Rozumiesz? Nigdy cię już nie dotknę, przysięgam! - Twoje słowo nic dla mnie nie znaczy - odpowiada Anna i dociska sztylet na szyi Serba. Przez chwilę wydaje się, że to koniec agenta Rifata Darlovića i łzy lecą ogromnemu myślokształtowi z powiek zaciśniętych z całych sił. Twór w czarnym garniturze żegna się ze swoim myślokształtnym życiem. A potem... - Nie! Nie rób tego! - krzyczy Jack, ale jest już za późno. Anna puszcza Darlovića, a raczej wypycha go przed siebie z tak potężną siłą, że agent ląduje na kolanach. - Won do swojego generała, sługo! Nie jesteś przedmiotem tej walki, rozumiesz? - Tak, pani! Tak! - płacze agent specjalny. Szybko wstaje i kulejącym krokiem truchta do swojego pana, cały czas stojącego przy ogromnym sterowcu z nazistowskim symbolem na kadłubie. - Panie, tak bardzo przepraszam, ona... - próbuje się tłumaczyć przed generałem Mondoe, cały czas nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie się stało. - Bezwartościowy pionku, uwierz mi, że zajmę się tobą później - cedzi rozwścieczony Mondoe w jego stronę. - Zejdź mi z oczu, nic nie warty podmiocie! Po czym jednym ruchem ręki powoduje, że potężny wicher wpycha ponad studwudziestokilogramowego agenta wgłąb kabiny sterowca. Agent przez sekundę, może półtorej, leci w powietrzu z idiotycznym wyrazem twarzy, po czym uderza głową w metalową poręcz i traci przytomność. Z jego rozciętego łuku brwiowego sączy się czarna krew. Jack nigdy w życiu nie był równie skupiony co teraz, choć miało to podłoże bezrozumnych, gorączkowych poszukiwań, dosłownie jak gdyby prowadził poszukiwania maleńkiego złotego pierścionka z brylantem w ogromnym lesie, metodą chaotycznego kopania gołymi rękoma, trochę tu, a trochę tam. Prawie poczuł brunatną ziemię pod paznokciami. Nie mógł powiedzieć, aby był skoncentrowany na jednej konkretnej myśli: po prostu chciał za wszelką cenę zrozumieć, co swoim potężniejszym niż ogromne przerażenie spojrzeniem chciała mu powiedzieć uwięziona Anna Kamińska. Anna, co chcesz mi powiedzieć... proszę, daj mi jakiś sygnał, o co ci chodzi, o czym możesz teraz myśleć... CO CHCESZ MI POWIEDZIEĆ, TY CHOLERNA SUKO?! - myślał z nienawiścią, tylko przez chwilę dając upust frustracji, ale natychmiast przestał - w końcu to tylko karmiło Mondoe. Nie ma takiej siły, Burnfield. Ta dziwka kłamie! Nie. To nie może być prawda. Oznaczałoby to, że to coś, przed czym teraz stoi, jest niepokonane! 323 Dlaczego przed chwilą nazwał Annę cholerną suką? Przecież chciała mu pomóc, była dobra. Zakochał się w niej, była piękna, tak bardzo piękna, a pomimo tego to zrobił: bluźnił przeciw niej. To nie w porządku, to niesprawiedliwe. Anna Kamińska zasługiwała na to, aby ją przeprosił. Dopiero wtedy będzie mogła mu... No właśnie. W tej samej chwili Jack Burnfield zrozumiał, że w rzeczywistości, KAŻDEJ rzeczywistości, sennej i pozasennej, istniała taka siła, energia o niewypowiedzianej mocy, która była w stanie odeprzeć kolejne mroczne wspomnienia i złe myśli, którymi Mondoe infekował umysł jego i wszystkich innych. Moc ta była tak potężna, że gnijący stwór obawiał się jej najbardziej ze wszystkich, jak do tej pory. Siła przebaczenia. - Przepraszam cię, Aniu - rzekł Burnfield. - Tak bardzo cię przepraszam. Jedyne co zdążył wyczytać z jej ogromnych oczu, tych pięknych, mocno umalowanych oczu, to: "o czym ty mówisz, wariacie?". Przez ułamek sekundy przyglądał jej się, jeszcze choć przez tą żałośnie krótką chwilę szukając w jej ślicznej twarzy zrozumienia. Potem spojrzał w pysk Mondoe. Furia wylewała się z niego tak mocno, że jego gnijąca morda zaczęła się topić. Czyżby właśnie odkrył sposób na wyjście z opresji w jednym kawałku? Nie miał pojęcia. Ale postanowił spróbować. - Wybacz mi Mondoe. Skupiłem się na odczuwaniu nienawiści do ciebie, zapominając, że tak naprawdę w ten sposób cię karmię. - słowa niosły Jacka wysoko, coraz wyżej i wyżej. - ZAMKNIJ SIĘ! Ani myślał: - Chciałbym, żebyś wiedział, że i ja ci przebaczam - kontynuoował Burnfield. Jesteś zły, ale to nie powód, żeby kierować czystą złość w twoim kierunku. W gruncie rzeczy naprawdę mi cię żal: przykro mi, że coś o wiele potężniejszego od ciebie, być może sam Szatan, uczynił cię tak dalekim od miłości myślokształtem. Chciałbym tylko żebyś to wiedział. - NIE MÓW TEGO ŚMIECIU, ZAPOMNIJ O TYM, ŻE... - Przepraszam cię, Mondoe. - Niech się stanie! - generał wypowiedział te słowa w zasadzie bezdźwięcznie, tak cichy był jego szept. Liberty Island przestała istnieć. 324 Roztwór przestał działać? Pokonany Mondoe przerwał sen? Dziennikarz nie miał pojęcia co właśnie się stało, ale wiedział jedno: drugi najgorszy sen w jego życiu właśnie dobiegł końca. 325 Rozdział XIX Ayahuaska „Kryminalizacja narkotyków to XX-wieczny wynalazek Zachodu. Laudanum, opiumowa tynktura, było w wiktoriańskiej Anglii w powszechnym użyciu, a wymyślona w 1886 roku coca-cola do 1903 roku zawierała kokainę. Przed 1915 nie było w USA stanu, który zakazywałby konopi indyjskich, które w Anglii pozostały legalne do lat 20., podobnie jak heroina i kokaina. Zmiany zostały wymuszone wraz z rozwojem armii z poboru i taśmy produkcyjnej według pomysłu Forda. Nikt nie chciał, żeby senne odrętwienie ogarniało żołnierzy maszerujących do bitwy albo robotników pracujących jak maszyny” ~ The Guardian 27 września, siódma rano, klinika psychiatryczna Drzewieckiego 1. J ack? Jack! Otworzył oczy. Tym razem widok sterylnie białego sufitu rozświetlonego tysiącami ledowych diod nie wywołał już ulgi. Rozejrzał się. Leżał na łóżku, naprawdę, po prostu leżał w tym cholernym szpitalnym łóżku na plecach, z kołdrą skuloną w nogach. Rzeczywisty świat nadal po prostu sobie istniał, był jak gdyby nigdy nic. Można by powiedzieć, że nic się nie zmieniło. 326 Że to był tylko sen. Bo przecież był prawda? To się nawet nie stało naprawdę, to wszystko co przeżył, cały ten koszmar, był tylko projekcją jego otępionego narkotykami umysłu. Senna mara, tak na to mówią. - Jack, spójrz na mnie! Odwrócił się w stronę głosu. Obok niego na identycznym łóżku leżała Anna Kamińska. Kontrast między piękną kobietą z raybanami na nosie, jaką spotykał w swoich snach, burzą jej idealnych czarnych włosów, śniadej cery i pięknej, mocno umalowanej buzi, a osobie, której przyglądał się w tej chwili, uderzył go niemal fizycznie. Anna Kamińska nie była już piękna. Znów miała ten obłędny wzrok, fioletowe, żeby nie powiedzieć, że po prostu czarne worki pod oczami. Znów była biała jak kreda i wychudzona do granic ludzkiej wytrzymałości. Znów była sparaliżowana. Miał szczerą nadzieję, że tak się nie stało, ale był pewien, że zauważyła jego wzrok. Był oceniający, a ocena wypadła tragicznie i trudno mu się dziwić. Czy on też, po całym przeżytym koszmarze, po wszystkim tym, z czym musiał się zmierzyć, wygląda jak śmierć? Oby nie. - Jesteś już przytomny, Jack? Rozumiesz, że się obudziłeś? Jeśli tak, to... hej! Witamy wśród żywych! - zaśmiała się kraczącym dźwiękiem z przepony. - Jestem... przytomny - wypowiedział pierwsze słowa Jack, po czym przełknął ślinę w wysuszonym gardle. - Tak, jestem, jestem. - dodał po chwili. - To dobrze. Staraj się rozgraniczyć wszystko to co stało się w Nowym Jorku, a wcześniej w Oświęcimiu. W tej chwili jesteś już zupełnie gdzie indziej, jesteś w Golgocie. - Tak. Tak, jestem w Golgocie - wymamrotał Jack. Czuł się niesamowicie. Jak gdyby wrócił z dalekiej podróży. Jak gdyby właśnie zdał sobie sprawę, że spokój który go otacza, jednostajne buczenie klimatyzatora i białe światło lamp są niedostępnym dla każdego luksusem. Głowa znów opadła na poduszkę. Zamknął oczy, pragnął jeszcze przez kilka chwil rozkoszować się poczuciem bezpieczeństwa. Mondoe i Darlović, choć nadal istnieli tylko w jego głowie, byli w tej chwili daleko, był tego pewien. Ale co Adam... Jack odwrócił się nagle. Chciał zapytać profesora o coś, coś niezwykle istotnego. Zanim jednak myśl, którą nosił przez ułamek sekundy w głowie, została przez niego ubrana w słowa, a Jack wydał z siebie jedynie "Ada...", zdał sobie sprawę, że przygląda się pustemu łóżku z wymiętą, przepoconą pościelą. Profesora Adama Drzewieckiego nie było. 327 - Wyjechał - usłyszał głos Kamińskiej. Spojrzał w jej stronę. Miała obie ręce uniesione wysoko do góry, i leżąc zataczała nimi kręgi w powietrzu. - Jak... - On nigdy nie pieprzy się z wspominaniem snów po przebudzeniu. Kiedy się obudził, po prostu wstał i wyszedł - wyjaśniła. - Taki już jest. - Ale mówił, że analiza jest istotą całego przedsięwzięcia! Myślałem, że... że będziemy... - ...wspominać? Owszem, będziemy analizować sen, ale musisz tego dokonać samemu. Dziennik snów, nie mówił ci? - No tak, ale dokąd... - Do Jednostki Centralnej. Pojechał do Jednostki Centralnej. Zajrzyj pod swoją poduszkę. Jack wykonał polecenie. Bez większego zaskoczenia odnalazł pod nią gruby zeszyt ze skórzaną okładką, zdziwił się jednak i to bardzo, gdy ujrzał tłoczone w skórze litery układające się w słowa "ANTIDOTUM: SNY JACKA BURNFIELDA". - Antidotum? Anna uśmiechnęła się krzywo. - Jeszcze zanim przyjechałeś, kazał introligatorowi przygotować taki zeszycik. Ma nadzieje, że będziesz skrupulatnie prowadził swój dzienniczek. - odrzekła, nie przestając zataczać kręgów w powietrzu. - On w ogóle pokłada w tobie wielkie nadzieje, Jack. - Co to znaczy? Ale ona obróciła się do niego plecami. - Pisz, Jack. Ja jeszcze trochę się prześpię. I zasnęła. Jack jeszcze przed dłuższą chwilę leżał na wznak na swoim łóżku. Czas po raz kolejny stracił dla niego znaczenie, a on dopiero teraz zrozumiał dlaczego w tym pomieszczeniu nigdy nie zawiśnie na ścianie żaden zegar. W miejscu takim jak to, czas, miałby wymiar jedynie orientacyjny. Tkwiąc w bezruchu w sterylnym boksie kliniki Adama Drzewieckiego dotarło do niego, że upływające sekundy i minuty, przekształcające się dziwnym zbiegiem okoliczności w godziny i dni, mogą być niczym innym jak tylko złudzeniem, jednostką przyjętą przez człowieka, ubraną w coś, co nazywamy upływającym czasem. Teraz wydawało mu się to kompletnie bez sensu. Wstał, jego bose stopy dotknęły lodowato zimnej posadzki na podłodze. W tej samej chwili Jack pomyślał, że najprawdopodobniej dopiero w tej chwili zaczął postrzegać wszystko to co go otacza za w pełni realne. Był jednak w błędzie, nic nie miało 328 być dla niego takie jak wcześniej, przed przybyciem do słynnego szpitala psychiatrycznego górującego nad dziwnym miejscem zwanym Golgotą. Jack Burnfield już do końca życia miał mieć problemy z odróżnianiem rzeczywistości od snu. I najgorsze w tym wszystkim było to, że nie przejmował się tym ani trochę. Otworzył drzwi wejściowe do szpitalnego boksu i wyszedł na korytarz. Elektroniczne urządzenie, zapewne alarm, zapiszczało trzykrotnie, ale on nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Poszedł do łazienki znajdującej się na końcu korytarza na piętrze. Wszedł do środka i omal nie krzyknął na widok nieznanego faceta, którego dostrzegł; aż dziesięć sekund zajęło mu doprowadzenie walącego jak młotem ze strachu serca do porządku i uświadomienie sobie, że oto przygląda się swojemu własnemu odbiciu. - Kim ty jesteś, sukinsynu? - pomyślał wpatrując się w swoją twarz, zlepione w grube strąki włosy, i wyraźnie uwydatnione kości policzkowe. Czy to tylko wymysł jego chorej wyobraźni, czy naprawdę oczy zapadły mu się głęboko w oczodoły? - Nie, to na pewno przez koks - pomyślał. - Typowe objawy odstawienia, nic więcej. Na pewno. Przez chwilę wpatrywał się jeszcze w swój pokryty zarostem "zawszony pysk przyjacielu", obawiając się, że za chwilę usłyszy głos pod czaszką. "Przybyłeś, ty mały ćpunku! Jak dobrze, że przybyłeś!". Albo "Nie myśl sobie, że to koniec, Burnfield, złożyłem ci oficerską obietnicę. Ja nie rzucam słów na wiatr, słyszysz?". Na szczęście nic takiego się nie stało. To była tylko jego wyobraźnia. Tylko wyobraźnia. Przez tydzień Jack na zmianę śpi, normalnym zdrowym snem i prowadzi dziennik snów. Początkowo bał się zasypiać, ale szybko okazało się, że gdy skupia się głównie na tym, żeby nie ćpać, i nie pożąda roztworu, wtedy demony w nazistowskich mundurach milknie. Tak więc Jack śpi w nocy, a w dzień pisze o swoim śnie w Auschwitz i w Nowym Jorku. Pisze o Mondoe. Pisze o swojej tragicznie zmarłej Cynthii. Dni mijały, a Jack wypełnił słowami dobrą połowę swojego dwustukartkowego dziennika. Nie rozmawiał z Anną, która albo go unikała, albo naprawdę zapadała w sen, za każdym razem kiedy próbował z nią porozmawiać. Szybko przeniósł się więc do boksu obok, tak aby nie przeszkadzali sobie nawzajem podczas nieobecności profesora Drzewieckiego. 329 2. Minął tydzień. Jack pamiętał z tego okresu stosunkowo niewiele. Na pewno dużo pisał: całą uwagę skupił na tym, aby jego dziennik snów stał się jak najdoskonalszy, jak najdokładniej odzwierciedlał wszystkie przeżycia, do jakich było mu dane dotrzeć dzięki przybyciu do kliniki profesora. Koncentracja, którą uzyskiwał podczas pisania dziennika była czymś niesamowitym. Być może przypominała trochę ten niesamowity trans, w który wpada dziennikarz, kiedy wreszcie po uzbieraniu wszystkich materiałów, skompletowaniu całej dokumentacji, przeprowadzeniu wywiadów z setkami osób i ubraniu swoich przeżyć w odpowiednie notatki, może wreszcie zasiąść do komputera i napisać Artykuł Życia. Ale tworzenie dziennika snów było czymś innym, o wiele potężniejszym w swojej wymowie. Jak gdyby znów przeżywał każdy sen od nowa i docierał do nowych, nieodkrytych elementów każdej przeżytej we śnie chwili. Zasadnicza różnica, pomiędzy tworzeniem artykułu, a pisaniem dziennika, była taka, że Jack, chyba po raz pierwszy w życiu nie korzystał z komputera, podczas pisania. Fakt, początkowo wydawało mu się to nienaturalne i potrzebował kilku dni, aby dotarły do niego wszystkie zalety spisywania swoich myśli bezpośrednio na papier, własną ręką. Z czasem zapomniał jednak o tym, że nie ma możliwości edycji napisanego tekstu (no, może poza skreśleniem słowa, albo kilku linijek tekstu, co zdarzało mu się rzadko). Było coś mistycznego w tym pisaniu, jak gdyby odkrywał wielką tajemnicę, czasem nawet miał to niesamowite wrażenie, że ręka oddziela się od umysłu i będąc jakby samoistnym tworem (myślokształtem?) pisała słowo za słowem na kolejnej, grubej kartce papieru wielostronicowego, oprawionego w skórę dziennika. Burnfield nie przypominał sobie za to, aby miał styczność z Anną Kamińską kobieta, która uratowała mu życie, najczęściej była albo pogrążona w głębokim śnie na roztworze, albo po prostu go unikała. Jedyne chwile, podczas których mieli ze sobą jako taki kontakt, to wtedy, gdy jeden jedyny raz zasiedli wspólnie do posiłku. Sparaliżowana Anna ani myślała opuszczać szpitalnego łóżka, dlatego mogli zapomnieć, o zjedzeniu wspólnej kolacji w wielkiej, reprezentacyjnej jadalnii, jaką dysponowała klinika Drzewieckiego na parterze. Zjedli posiłek w szpitalnym boksie, on trzymając talerz z jedzeniem w dłoni, a ona jedząc z talerza na przysuwanym do łóżka, niewielkich rozmiarów plastikowym stoliku. - Kiedy on wróci? - zapytał Jack, kiedy zjedli już cały garnek w miarę zjadliwego spaghetti, jakie dla nich przygotował. - Mój mąż? Jest zajęty, ma ważną pracę do wykonania dla Amerykanów. - Co to za praca? 330 Zawahała się. - Cóż, wiesz już, że Jednostka Centralna, wybudowana przez Polaków i amerykańskie służby bezpieczeństwa, stanęła w Golgocie właśnie z powodu mojego męża. - Tak, wiem o tym - zachęcał Burnfield. - Mój mąż prowadzi tam swego rodzaju... eksperymenty. - Eksperymenty? Czyli te teksty o Mengele… - Och, daj spokój – powiedziała, rolując porcję makaronu na widelcu, całkowicie skoncentrowana na posiłku. - Pacjenci, którzy się tam znajdują i tak nie są w stanie zaprotestować. To w większości warzywa, ludzie którzy... - urwała natychmiast, zakrywając usta dłonią. - Jezu Chryste, Jack. Nic nie słyszałeś rozumiesz? "Nic nie słyszałeś"? Rozmawiasz z dziennikarzem! - pomyślał natychmiast Burnfield, ale zamiast tego natychmiast zapytał: - Chyba się przesłyszałem. Twój mąż prowadzi eksperymenty na ludziach w stanie wegetatywnym? - Zrozum... - Odpowiedz! - I tak powiedziałam ci za dużo, Jack - powiedziała i choć Jack próbował pytać dalej, był to koniec rozmowy na ten temat. Pik, pik, pik! To odezwało się elektroniczne urządzenie przytwierdzone do ściany na korytarzu, dając im jasny sygnał, że ktoś właśnie otwiera kluczem drzwi do kliniki. - To on! - wykrzyknęła Anna. - Jesteś pewna? - Jack wcale nie był taki przekonany, wręcz przeciwnie - włoski na karku zjeżyły mu się, a on sam popadł w niepokój, uczucie z którym, jak stwierdził ze zdumieniem, zaznajomił się już całkiem dobrze. - Oczywiście! Kto inny miałby klucz do drzwi wejściowych? - zapytała Anna pobłażliwie machając ręką. - Cóż... mimo wszystko to sprawdzę - powiedział Jack wstając i wychodząc z boksu, nie zapominając o tym, żeby zamknąć za sobą drzwi. Dopiero wtedy, gdy miał pewność, że Anna go nie widzi, wziął do ręki jeden z kilku metalowych stojaków na kółkach do aplikacji kroplówek. Cóż... lepsza taka broń niż żadna prawda? Krok za krokiem, walcząc z paraliżującym lękiem dotarł do drzwi, za którymi znajdowały się schody na parter. Nie miał pojęcia, kto oprócz Drzewieckiego mógłby chcieć dostać się do kliniki, ale nauczył się już, że w takich miejscach jak Golgota, jego przypuszczenia i prognozy na niewiele się zdawały. Trzymając w ręku chromowany stojak pomyślał, że jego ciało walczące z kokainowym nałogiem i pragnieniem profesorowego 331 roztworu jest tak osłabione, że nie ma najmniejszych szans z jakimkolwiek przeciwnikiem, gdyby okazało się jednak, że to nie Adam Drzewiecki zawitał do budynku. - Otworzę te drzwi, a za nimi będzie stał Adam - powiedział do siebie cicho. - Na pewno Adam. Wstrzymał oddech, zamknął oczy i policzył do pięciu. Uniósł powieki i bardzo szybko otworzył drzwi. - Jack? Boże, wyglądasz jak gdybyś zobaczył śmierć - przywitał go profesor, bez ceregieli wchodząc na oddział. Burnfield odetchnął z ulgą. - Dobrze, że jesteś. Zaczynamy tu wariować... Drzewiecki uniósł brwi, ale uśmiechał się. - Poprawka, Jack: ty zaczynasz wariować - zaznaczył. - Mojej żonie nigdy nie przeszkadzały moje delegacje. Kiedyś bywałem w domu o wiele rzadziej niż teraz, a ona zawsze znosiła to z anielską cierpliwością, bez mrugnięcia okiem. - ...a przynajmniej lubisz myśleć o niej w ten sposób - dokończył w myślach dziennikarz. - Jak było Profesor szedł korytarzem prosto do boksu Anny. - Czuję po zapachu, że poradziliście sobie z jedzeniem - rzekł, wąchając powietrze. - Spaghetti? Myślałem, że Anna go nie cierpi... - A ja myślałem, przynajmniej przez chwilę, że wszystkie te teksty o doktorze śmierć na twój temat, to nieprawda - wypalił Jack. Nie pożałował swojej decyzji: profesor Drzewiecki po raz kolejny był mu winien wyjaśnienia. - Anna trochę się zapędziła, ale powiedziała mi o eksperymentach, które prowadzisz na ludziach w tej całej Jednostce Centralnej. Drzewiecki żachnął się. - To niemożliwe. Wykluczone! Przysięgała mi, że... - Cóż, coś jej się najwyraźniej pomieszało - kontynuoował Jack, przerywając mu w pół słowa. Zatrzymał się, z satysfakcją stwierdzając, że noblista uczynił to samo. - Adam, jeśli dowiem się, że to prawda, jeśli faktycznie prowadzisz jakieś chore eksperymenty na ludziach... cóż, bądź pewien, że dzięki mnie świat się o tym dowie, tak po prostu! - Naprawdę uważasz, po tym wszystkim co przeżyliśmy... - ...nie graj ze mną, Drzewiecki! - Znowu po nazwisku? - zapytał profesor, ale bez cienia kpiny w głosie. - A więc prawdopodobnie będę zmuszony udowodnić ci po raz kolejny, że mam czyste ręce. - "Po raz kolejny"? Nie udowodniłeś tego ani razu! 332 - Cóż, to ty tak sądzisz - rzekł profesor ze smutkiem, wchodząc do boksu zajmowanego przez swoją żonę. - Witaj kochanie! Czy Jack opiekował się tobą jak należy? Anna uśmiechnęła się promiennie na jego widok. - Adam! Jak dobrze, że jesteś! Po czym ucałowała go w policzek. Burnfield nie podzielał ich radości. Po słowach Anny, które usłyszał zaledwie przed chwilą, wszystkie jego wątpliwości związane z osobą profesora Adama Drzewieckiego powróciły. Ze zdwojoną siłą. Wszedł do sali i od razu powiedział. - Chcę wiedzieć, co robisz w Jednostce Centralnej. Drzewiecki spojrzał na niego ze zdumieniem. - Pracuję, Anna zdaje się, już ci tym wspomniała - odrzekł natychmiast. Małżonka spojrzała na niego przepraszającym wzrokiem. - Kochanie, przepraszam. Zdaje się, że coś przekręciłam, a Jack źle mnie zrozumiał. Noblista kiwnął głową. - Z pewnością, z pewnością... - Zrozumiałem wszystko bardzo dobrze, nie róbcie ze mnie idioty! - wykrzyknął Burnfield - Chce wiedzieć co dokładnie robisz w Jednostce Centralnej! Oczekuje konkretów, rozumiesz?! - wzburzył się Burnfield, czując nową falę nienawiści do profesora. - Uspokój się, Jack! Nie czujesz kto przejmuje kontrolę?! Nie widzisz, że stajesz się taki, jak mieszkańcy tego cholerego miasteczka? Jack przestał krzyczeć, a kiedy się odezwał był już spokojniejszy: - Nie rób ze mnie idioty, Adam. Nie musimy rozmawiać o tym teraz, jeśli nie chcesz, ale wiedz, że nie odpuszczę. Albo opowiesz mi o tym, co dzieje się w Jednostce Centralnej i dlaczego twoja żona wspomniała o eksperymentach na ludziach, albo zaprowadzisz mnie tam ze sobą, żebym mógł to zobaczyć na własne oczy... - ...albo skłamiesz na mój temat? - dokończył Drzewiecki. - Nie skłamię! - zaprzeczył Jack. - Opiszę prawdę i tylko prawdę. Ale miej świadomość, że inni dziennikarze najprawdopodobniej też opisywali tylko prawdę, tylko ty nigdy nie robiłeś nic, żeby przedstawić się w korzystnym świetle! Efekty masz jak na dłoni, rozejrzyj się! Pusta klinika wymalowana sprayem, pobicie na komisariacie, wrabianie w morderstwo... mam mówić dalej? - On ma rację, kochanie - rzekła Kamińska, chwytając jego pomarszczoną dłoń. Co jak co, ale Jack jest lepiej od ciebie obeznany z tematem public relations... w końcu to 333 on reprezentuje tutaj media, prawda? - po raz kolejny spojrzała na dziennikarza tym swoim niesamowitym wzrokiem. Nie dało się oderwać od tego wzroku oczu. Po prostu się nie dało. - W porządku - odezwał się profesor Drzewiecki. - Opowiem ci o Jednostce Centralnej i o tym, co tam robię, niestety i na szczęście. Ale qui pro quo, Jack. Ty opowiesz mi o swoich snach. To znaczy pokażesz mi swój dziennik. Jack kiwnął głową. - Zgadzam się. Przepraszam, że się uniosłem. Profesor uśmiechnął się tajemniczo i pogładził Annę po dłoni. - W tych stronach to normalne Jack... i to mnie cholernie przeraża. 3. Ogień w kominku trzaskał wesoło, jak gdyby szydząc z ich ponurych nastrojów. W powietrzu wisiała pełna powagi atmosfera. Wystrój gabinetu profesora tylko tę powagę potęgował. - Mhmm... Tak! Jasne! Tak, oczywiście... - mamrotał profesor przeglądajac karty grubego dziennika prowadzonego przez Jacka. Kiedy skończył czytać zatrzasnął księgę i klasnął w dłonie. - Gratulacje, Jack! To napisany w zasadzie w podręcznikowy sposób dziennik snów, taki z prawdziwego zdarzenia! - Miło mi to słyszeć - odparł Burnfield. Bo i co miał powiedzieć. - Ale jedna rzecz mnie w nim przeraża... - ciągnął profesor. - To znaczy? - Twój dziennik liczy jak widzę, około pięćdziesięciu stron. - Tak. Coś koło tego. - Czy wiesz, że użyłeś na jego łamach imienia Mondoe dokładnie siedemset dwadzieścia osiem razy? To oznacza, że na każdej stronie występuje średnio około czternastu zwrotów na imię bestii. - Imię bestii? - Mondoe, Mondoe, Mondoe, Mondoe, Mondoe! - wyliczał Drzewiecki, każdorazowo wskazując palcem każde z wymienionych słów. - Wszędzie nic tylko Mondoe! To przerażające, Jack, naprawdę straszne! Przedmiotem naszego eksperymentu z dziennikiem, miało być wskazanie słów-kluczy, które pozwoliłoby ci zdać sobie sprawę ze stanu śnienia! Tymczasem nie otrzymujemy tutaj nic, poza wymienianiem twoich obaw i lęków, związanych z tą senną kreaturą! Przez chwilę Jack w ciszy analizował jego słowa. 334 - Wiesz co to może oznaczać, prawda? - zapytał cicho Drzewiecki. - Mondoe nie został pokonany, co to to nie. Cały czas siedzi ci w głowie, tylko czeka, aż znów zapadniesz w mniej lub bardziej świadomy sen. Śnił ci się ostatnio? - Tak - przyznał Burnfield. - Widuję go w zasadzie w każdym śnie, odkąd opuściłeś klinikę. Przeważnie przypatruje mi się gdzieś w ciemnym kącie pokoju w którym jestem, albo goni mnie w milczeniu, kiedy ja uciekam, na przykład w jakimś lesie. - przypominał sobie Jack. - Staram się jak mogę, aby moje sny były świadome, ale nie zostawiłeś mi ani kropli roztworu, a bez niego świadome śnienie jest takie cholernie trudne... - Interesujące... - wymamrotał profesor. - Co takiego? - Nic. Przejdźmy do mojej obietnicy. Jestem ci winien wyjaśnienia, odnośnie mojej pracy w Jednostce Centralnej, prawda? - Prawda. - Warunek pierwszy: bez dyktafonu. Burnfield skinął głową. - Załatwione. - Warunek drugi: zachowujesz swój dziennikarski obiektywizm, Jack, wierzę, że masz go jeszcze trochę w zanadrzu. - noblista przypatrywał się Burnfieldowi z uwagą. - Jasna sprawa - zgodził się dziennikarz. - Czy możemy przejść do meritum? Profesor rozsiadł się wygodniej w swoim fotelu za biurkiem. - Cóż, Jednostkę wybudowano na obrzeżach Golgoty kilka lat temu. Było to tak: pewnego dnia do mojej kliniki przybyło kilkunastu facetów ubranych na czarno. To była taka multinarodowa delegacja wojskowo-naukowa, jakieś czternaście, piętnaście osób. Jakaś połowa z nich to Polacy, połowa - Amerykanie. Zaproponowali współpracę, bez zobowiązań. Niewiele myśląc zaprosiłem ich, do gabinetu, w którym własnie teraz jesteśmy, na rozmowę. I to był błąd. Powinienem ich spławić, jeszcze przy drzwiach wejściowych. - Dlaczego? - zapytał Burnfield, kolejny raz podczas rozmowy z profesorem czując, że nie musi pytać. Drzewiecki i tak mu powie. - Złożyli mi, jak to się mówi, propozycję nie do odrzucenia. Najpierw mnie skusili. "Wybudujemy tutaj wspaniałą jednostkę eksperymentalną, panie Drzewiecki". "Pracuj dla nas" mówili, "szansa rozwoju spektakularnej kariery" mówili. Kusili wspaniałymi wizualizacjami, obiecywali zdziesięciokrotnienie funduszy na moje badania... aż wreszcie podpisałem z nimi umowę na okres dziesięciu długich lat. - Dlaczego chcieli wybudować osobną Jednostkę? - pytał Jack. - Nie mogli prowadzić tych badań w twojej klinice? 335 - Chcieli mieć większy wpływ na to co będę robił - wyjaśnił profesor. - Zatrudnili mnie tam, podpisałem najzwyklejszą w świecie umowę o pracę. Od tej pory Jednostka Centralna przestała być miejscem służącym mi. To ja stałem się służącym Jednostki Centralnej. Dziś uważam, że to tak, jakbym podpisał własną krwią prawdziwy cyrograf... - Cyrograf? - powtórzył Burnfield. - Dlaczego? - Jeszcze nie rozumiesz? Muszę wykonywać działania, które są sprzeczne z moją wolą! To, co każą mi tam wyprawiać, a ja muszę się na to godzić, to przekracza pojęcie ludzkie! To nie ma nic wspólnego z nauką, Jack! - wzburzył się po czym zawołał: - Mój Boże, jak ja żałuje tej decyzji! - Spokojnie, Adamie - starał się opanować sytuację Burnfield. - Dlaczego żałujesz? Zaśmiał się bez cienia wesołości. - W tamtych czasach moja renoma była jeszcze nienadszarpnięta, no może nie całkiem, ale na pewno było o niebo lepiej niż teraz. Po rozpoczęciu z nimi współpracy... cóż, rozejrzyj się. Zostałem praktycznie bez niczego. - O jakich działaniach wbrew twojej woli mówiłeś? Drzewiecki spojrzał na niego przepraszająco. - Nie mogę, Jack. Tajemnica wojskowa, państwowa i jeszcze kilka innych... Burnfield uniósł brwi. Nie taka była umowa. - W porządku - poddał się profesor. - A jeśli powiem ci, że na terenie Jednostki Centralnej prowadzone są badania psychiatryczne nad wpływem snu na uzyskiwanie informacji? - Uzyskiwanie informacji? - powtórzył Jack, znów zaciekawiony do granic dziennikarskich możliwości. - Mówisz o przesłuchiwaniu ludzi tak? Pokiwał głową. - Tak, ale nie tylko. W Jednostce prowadzą... - poprawił się: - W Jednostce prowadzimy badania nad wpływem snu i jego braku na szeroko pojęty wywiad i kontrwywiad. To wszystko brzmi trochę ezoterycznie, nie sądzisz? - Wszystko co robisz w życiu zawodowym brzmi "trochę ezoterycznie", Adamie zwrócił uwagę Burnfield. - Nie zmieniaj tematu. Co dokładnie badacie w Jednostce Centralnej? - Wiele rzeczy. Niektóre z nich są niewinne. Wpływ snu człowieka na jego nastrój psychiczny i tym podobne. Ale jest też ta ciemniejsza strona. Badają... badamy jak długo człowiek jest w stanie wytrzymać bez snu i jak to wpływa na jego odporność psychiczną. Zadajemy pytania i udzielamy odpowiedzi. Nazywamy to wszystko Próbami. Jaki jest wpływ LSD i innych substancji psychoaktywnych na psychikę człowieka pogrążonego we śnie? Dlaczego opłaca się wpływać na psychikę przesłuchiwanego w taki sposób, żeby 336 miał koszmary senne? Jak najskuteczniej torturować człowieka we śnie i jakie wymierne korzyści możemy dzięki temu osiągnąć... - To brzmi naprawdę strasznie - skomentował dziennikarz, choć powinien się nie odzywać, to jednak nie wytrzymał. Po prostu musiał jakoś zareagować na słowa Drzewieckiego. - O tak, Jack, bo to w istocie jest naprawdę straszne - zgodził się noblista. - Ci wszyscy ludzie... oni zaczęli wariować, moim zdaniem to się wymyka spod kontroli. To nieetyczne Jack, nie wolno nam tak postępować. Mówię ci o tym tylko dlatego, że... że już wkrótce wszystko dobiegnie końca. - Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć? - Cierpliwości, Jack. Cierpliwości. - Wspominałeś coś o jakichś Próbach. Co to takiego? - Nie mogę powiedzieć. - Obiecałeś! - Nie! - wykrzyknął Drzewiecki. - Nie mogę, Jack! Nie mogę rozumiesz? Zabiją mnie! Jack milczał przez dłuższą chwilę. - W porządku - rzekł wreszcie dziennikarz. - Zostawmy to, na jakiś czas do tego nie wracajmy. Dobrze? - Dobrze... - westchnął Drzewiecki załamując ręce. Wtedy to, nagle i niespodziewanie Jack Burnfield rozpłakał się, po raz pierwszy, poza snem. To kompletnie zaskoczyło noblistę, który przez chwilę kompletnie nie wiedział co powiedzieć. Drzewiecki przypatrywał się jednak jego łzom w pełnym szacunku milczeniu. - Adamie... - chlipał Jack. - Chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie. Wtedy... wtedy zanim TO się zaczęło, zanim przybył Mondoe... wtedy, kiedy rozmawialiśmy z moimi rodzicami... z Glorią i Stanleyem... dlaczego nie traktowałeś ich jak myślokształty? Bo to były tylko myślokształty, prawda? - dodał z wątpliwością. - Moi rodzice naprawdę nie żyją, tak? - Jack, Jack... mój drogi, nie podejrzewałeś chyba, że będę traktować twoją matkę, jak jakiegoś palanta w białym podkoszulku, albo wrzeszczącą murzynkę z manekinem? Jack milczał, a profesor zrozumiał, że w istocie Burnfield był pełen takich właśnie obaw. - Przyjacielu, wytatuowany motocyklista, łysy nazista w policyjnym mundurze, albo czyszcząca manekina stara murzynka, to tylko myślokształty. Tłumaczyłem ci to wiele razy, to tylko zbitki naszych wspomnień, wrzucone do miksera zwanego 337 podświadomość. Ale twoi rodzice, Jack, twoja matka i ojciec... to zupełnie inna para kaloszy. Naprawdę wydawało ci się, że byłbym w stanie być taki bezwzględny wobec twoich rodziców? - Ale oni nie byli prawdziwi! Byli myślokształtami! - Nie, Jack. Nie byli. Załzawione oczy Jacka rozszerzyły się w zdumieniu. - W takim razie czym... kim byli? Adam Drzewiecki położył mu rękę na ramieniu. - Byli wspomnieniami, Jack. Pomimo całej złości, jaka między wami była, pomimo tego całego gniewu, który spowodował, że opuściłeś rodzinny dom, zachowałeś jednak w swoim umyśle żywe wspomnienie o nich. Właśnie to, nie pozwala mi na traktowanie ich inaczej, jak żywych ludzi. - Ale oni nie żyją! Adam Drzewiecki pokręcił głową. - Nie, Jack, nie mogę się zgodzić - zaprzeczył. - Twoi rodzice żyją, choć tylko we śnie. Nigdy, ale to nigdy nie postrzegaj ich jako martwych, bo to co martwe, jest skończone. Dopóki żyją w tobie wspomnienia, Gloria i Stanley są tak samo żywi jak ty i ja. Zdjął dłoń z ramienia łkającego Jacka Burnfielda, obrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. 3. Fragment dziennika snów Jacka Burnfielda. „Minęły dwa dni od czasu powrotu Drzewieckiego do kliniki. To był wieczór, kiedy Anna już spała. Byliśmy w jego gabinecie. Profesor zaczął swoją opowieść, a ja myślałem tylko o tym aby wrócić do łóżka. Nie słuchałem Drzewieckiego. Kozetka, na której siedziałem kusiła zaśnięciem, jednak zmusiłem się z niemałym trudem, aby utrzymać ciało w pozycji siedzącej. Powieki stały się ciężkie, a jakiś złośliwy impuls nerwowy wsypał mi pod powieki kilka łyżek piasku. Cholera życie bez snu na roztworze jest takie nudne. Dlaczego miałbym zawracać sobie głowę tym co dokładnie robi ze mną teraz ten cudowny środek? Nie miałem pojęcia w jaki sposób tajemniczy roztwór wpływał na moje euforyczne stany podczas snu. A jednak powodował, że z lękiem myślałem od dniu, kiedy będę zmuszony pożegnać profesora. 338 - Mój Boże! - szeptałem do siebie w myślach. Dalsze słowa niosły się w głowie jak krzyk. Opuszczenie kliniki było teraz najgorszym, co mogłoby mnie spotkać. Przeżywanie snów świadomych jest najbardziej szczęśliwą chwilą mojego życia. Opiszę to w reportażu. Mam dziennik! Powinienem za to natychmiast otrzymać Pulitzera! Tak właśnie myślałem, machając nogami nad kozetką. Na myśl o nagrodzie spojrzałem na noblistę. Profesor poruszał ustami, jednak nie docierało do mnie nawet jedno jego słowo. W chwili gdy przykuśtykałem z niemałym trudem do gabinetu profesora, a ten zaczął mówić mi o rzeczach, o których w żadnym razie nie chciałem mieć pojęcia, czułem się jakby poalkoholowy kac mógł stać się dla mnie upragnionym zbawieniem. Klimatyzator pracował miarowo, wspólnie z komputerem i niewielką lodówką generując jednostajny szum. Wydawało mi się jednak, że przelatuje nade mną średnich rozmiarów boeing. Usiadłem na stereotypowej, skórzanej kozetce a‟la Zygmunt Freud, w zasadzie potulnie przysiadując na jej brzegu, jakby starając się być jak najmniej rzeczywistym. Mięśnie zdawały się palić żywym ogniem, specyficzne uczucie krążenia w żyłach dopiero co zdjętej ze mnie zimnej kroplówki powodowało nieprzyjemne dreszcze. Choć elektroniczny termometr przytwierdzony do klimatyzacji wskazywał, że w gabinecie profesora panowało kojące trzydzieści stopni, wydawało mi się, że panuje tu arktyczny klimat. Szpitalna piżama na pewno nie pomagała mi w zmienieniu tej myśli. Miałem gęsią skórkę i czułem się tak, jak gdyby ktoś z uporem maniaka kłuł mnie po całym ciele setkami tysięcy malutkich igiełek. Jakbym dopiero co wyszedł z przerębla. Ciało odmawiało posłuszeństwa, a zmącony brakiem roztworu i kokainy umysł podsuwał wyrzuty sumienia. Świat rzeczywisty był ich pełen. I to bolało najbardziej. Chrzanić to, koniec z koksem – przysięgałem sobie w tej chwili. Naprawdę starałem się nie oszukiwać swojego obłąkanego ja. Nie byłem jednak gotowy na takie zobowiązania. Żyły nie chciały przestać płonąć, a głowa wysiadała z bólu. W gruncie rzeczy choć winiłem koks za mój stan, nie pragnąłem w tej chwili białego proszku. Potrzebowałem roztworu. Teraz. Natychmiast, jak niczego innego. Roztwór, roztwór, roztwór… Cudowne sny, własny świat… człowieku jesteś cholernym Michałem Aniołem rzeźbiącym swój pomnik. Koks jest Ci niepotrzebny! Po co brać kredyt, skoro ma się wszystkie pieniądze świata? 339 Myślałem w ten sposób, targany najwyraźniej objawami odstawienia. Z wysiłkiem nakierowałem moje myśli na przyjemniejszy tor mojego wspaniałego snu o Annie Kamińskiej, cudownej istocie o kruczoczarnych włosach, która powiedziała do mnie: „Co jeśli wszędzie chciałabym ciebie, Jack? Jesteś tu teraz, jestem też ja. A więc chciałabym ci to dać. Co jeśli tylko ty znaczysz cokolwiek? Chodź do mnie natychmiast Burnfield! Zróbmy to tu i teraz! „ Po czym okryła nas wolą niewidzialności i zaczęła całować, szyję, tors. Wreszcie usta. To nawet nie była prawda, były to urojone wspomnienia pozbawionego złudzeń wariata na głodzie. Ale takie były fakty: podczas snu, kiedy znalazłem się nagle w samym sercu Auschwitz, a wokół rozpętał się koszmar, wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że to ja jestem przyczyną tego wszystkiego. To ja spowodowałem, że Auchwitz płonęło jednym płomieniem, a potem targnęły nim wszystkie plagi egipskie w odwrotnej kolejności. Profesor powiedziałby pewnie, że dokonałem tego, pozbawiając myślokształty prawa do istnienia. Mówiąc ludzkim językiem zrzuciłem ludzi z planszy, przestali istnieć. Było to miłe i nowe dla mnie władcze uczucie. Jak gdybym dysponował boskim wiatrem i mógł jednym skinieniem ręki rzucać nimi na lewo i prawo, miotać nimi aż znikną lub nie, w zależności od mojej woli. To właśnie dzień po tym cudownym doświadczeniu stwierdziłem, że będę w stanie stworzyć swoje własne miasto, moje Nemezis, pracujące na moją korzyść wewnątrz mojej boskiej psychiki. Myślałem dalej jak niewzruszony życiem wariat, którym z pewnością wtedy byłem. Mówi się, że wariatów nie charakteryzują obłąkańcze myśli, tylko właśnie to, ze nie zdają sobie oni sprawy z własnego wariactwa. Zgadzam się w tym w stu procentach. Chociaż w zasadzie… bo przecież dlaczegóż by nie, uczynię tak aby dostać Pulitzera we śnie! „Kiedyś człowiek zlikwiduje wiedzę i potęgę, wyrzeknie się ich albo od nich umrze”, powiedział kiedyś Emil Ciuran. O tak, zdecydowanie muszę kontynuować dzieło. Śnić jak najlepszy z królestwa orienautów, stać się prawdziwym mistrzem sennej elity, i przeżyć wreszcie wymarzone życie w życiu. Moje marzenia, wszystkie moje marzenia zostały zrealizowane. Jeździłem każdym samochodem jaki tylko byłem sobie w stanie wyobrazić. Tworzyłem w myślach własne modele fordów i ferrari. Podobnie traktuję humanoidalne kobiety. Boże, ta piękna jak Penelope Cruz śniada brunetka, te wszystkie dziewczyny epoki pinup girl. Nie potrafiłbym przestać ich pieprzyć. 340 Przyznałem to w myślach z idiotycznym uśmieszkiem. A podobnych seksualnych maskotek mam całe stada. Do jasnej cholery, nie było takiej laski której nie mógłbym stukać codziennie, lepiej i lepiej, mocniej i ostrzej, w jednej spośród tysiąca luksusowych komnat mojego własnego pałacu. Pośrodku należącego do mnie miasta, które od podstaw wybudowałem sobie we śnie! Byłem jednak „skromny”, i nie było ono tak ogromne jak Paryż czy Nowy Jork. Było jednakże o wiele piękniejsze. Jak dostojnie i monumentalnie, po prostu idealnie wygląda moje doskonałe miasto, moje ukochane Nemezis! Perfekcyjne i ożywione gwarem podnieconych głosów centrum, pełne wspaniałych willi moich doradców, partnerów i przyjaciół. Stoi tam a jakże mój pałac, zajmujący całą powierzchnię wzniesienia, które ciągnie się aż do dwustumetrowego klifu. Złota rezydencja jest tak przepotężna, że spacer po niej zajmuje cholerne dziesiątki godzin. Myślałem i myślałem bez ustanku, aż doprowadziłem do całkowitego, nie mogącego się skończyć stanu przepocenia się. Była to prawda, coś mnie opętało. Wiele czasu zajęło mi zapamiętanie rozkładu wszystkich cudownych pomieszczeń, które umieściłem sobie za każdym spośród tysiąca dwustu czterech drzwi mojej posiadłości w sercu kraju o wyglądzie Sycylii, zawsze skąpanej w świetle zachodzącego słońca. Dostawałem dreszczy ze szczęścia, kiedy otwierałem ukochane dębowe drzwi Zachodniego Skrzydła mojej posiadłości. Jest to wyjście na taras, z widokiem na pierwszoplanowy piękny park pełen wspaniałych, wyselekcjonowanych podmiotów, których wypatruję przechadzając się po mieście i porywam do mojego pałacu na zawsze. Stadko humanoidów i humanoidek doskonałych. Nigdy nie opuszczą już mojego parku, jak banda flamingów ogrodowych. Flamingi była to grupa pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu ludzi. Stoją w moim parku zawsze, a kiedy tylko się tam pojawiam witają się ze mną czule, uśmiechnięci od ucha do ucha i zadowoleni ze swojego życia, które nawet nie istnieje. I oczywiście reagują z cholernie rozbrajającą szczerością na moje potrzeby szczęścia, żądzę rozmowy z drugim człowiekiem, czy pragnienie seksu. Ci pseudoludzie są moimi nadmuchiwanymi lalkami, ba! to żałosne kukiełki na linkach. Ale w czasie snu to właśnie pociąganie za sznurki sprawia ci tak wielką radość, więc zaangażuj się bardziej idioto! Myślałem już tylko swoimi żądzami. 341 Głód snu, połączony z głodem za roztworem był nie do zniesienia. Odczułem jednak lekkie uczucie wstydu. W mojej głowie odzywa się jednak również, choć rzadko głos sumienia: Będąc w pełni szczerym w twoim mieście zwanym Nemezis jest coś czego się wstydzisz Jack. Wiesz o czym mówię, kochany, nie udawaj. Dzielnica ludzi-drobin, twoi malutcy niewolnicy. Dolna Warstwa cudownej arkadii, wstydliwsza połowa miasta istniejącego w twojej głowie, mieszcząca się w dole dwustumetrowego kanionu. Dolna Warstwa, o której myślałem, była kłującą w oczy, choć konieczną dzielnicą mojego miasta. Dlatego umieściłem ją kilkaset metrów niżej od pałacowego raju w mojej głowie. Nemezis, jego architektura, estetyka i klimat to trudne w interpretacji miejsce mojej psychiki. Istniało tylko w mojej głowie, i dotychczas słowem nie zająknąłem się Drzewieckiemu, o jego istnieniu. O nie, moje miasto było zbyt cenne aby się nim dzielić. A dzielnica-fabryka w mojej psychice choć była miejscem wstydliwym… cóż, ten burdel był w istocie kuźnią mojego życia. Patrząc na harujących niewolniczo ludzi odczuwałem potęgę. Kopali rowy, aby później je zasypywać, przerzucali kamienie z jednej strony na drugą, w nieskończoność. Banda Syzyfów, których energią się karmiłem. Byli moją własnością. Istnieli jako wytwór mojej świadomości, więc traktowałem ich jak zasób, nie jako ludzi. „Podejście do myślokształtów jak do spraw to tylko kwestia porzucenia uosobień” – usłyszałem w głowie słowa Drzewieckiego. Realizując zamiar samospełnienia swoich egoistycznych potrzeb, przez uwięzienie moich pseudoludzi i nakłonienie ich do pracy powodowało, że od kilku nocy, zamiast kolejny raz rozkoszować się najbardziej luksusowym życiem jakim mogłem sobie wymarzyć, przylatywałem w sennych marzeniach do Dolnej Warstwy z oddziałem moich pomocnych, ochroniarzy i nadwornych. Na miejsce przybywaliśmy wielkimi, czerwonymi helikopterami ze śmigłami długimi na dwadzieścia metrów i z ogromnymi herbami mojego miasta na bokach. A gdy pilot ostrożnie zlatywał do Dolnej Warstwy Nemezis zbierałem się w sobie, starałem się być znów rzeczowy, chłodny i diabolicznie skuteczny. Działo się tak jednak tylko wtedy, kiedy odczuwałem silną potrzebę gardzenia podmiotami, która pomagała mi traktować pseudoludzi zgodnie z funkcją do której zostali przeze mnie stworzeni: do pracy. 342 - Pamiętam oczywiście przez cały czas, że humanoidy nie są ludźmi. – usprawiedliwiałem się, jednak sumienie gryzło mnie czasem boleśnie w świadomość. Gdybym myślał inaczej byłbym pieprzonym potworem! Niczego nie byłem pewien tak bardzo, jak tego, że nie byłem już pewien niczego. Przynajmniej poza snem. Dolna Warstwa. Moje miejsce wyklęte. Stworzona przeze mnie spodnia płaszczyzna Nemezis, pełna niewolniczej pracy wszystkich sztucznych kobiet i mężczyzn. Odzianych, oczywiście w pomarańczowe, więzienne uniformy. Miały one tylko jedną funkcję, miały przypominać mi, za każdym razem kiedy nachodził mnie choć cień współczucia, że nie mam do czynienia z ludźmi, lecz z wytworami. - Ci nibyludzie nie byli prawdziwi i nie mogę o tym zapomnieć nawet na chwilę. Nie wolno mi! – potarłem obolałe skronie czubkami lodowatych palców. Pomogło, ale tylko na sekundę. Ludzkie, to znaczy pseudoludzkie męty tkwią w mojej psychice, pracując bez wytchnienia nawet na sekundę nie przestając. A robią to wszystko na mój rozkaz, aby spełnić wszystkie moje cele, pragnienia, a nawet talenty! Jednak z czasem, co nie było w sumie zbyt trudne do przewidzenia, moja Dolna Warstwa stała się dzielnicą przeludnioną, na którą patrzałem mimo wszystko i z uporem maniaka jak na wyjątkowo sprawną jednostkę wojskową. - Z prawdziwym narcystycznym podziwem… i słusznie! – uśmiechnąłem się do siebie w duchu, jednak uśmiech ten przypominał bardziej dziurę w twarzy, niż cokolwiek innego. - Bo przecież moje terrarium pełne jest tych małych mrówek, tych ledwo widocznych gołym okiem pracujących drobinek, nazywanych przeze mnie pieszczotliwie mróweczkami entuzjazmu, radości i erotycznych odlotów. A mrówek się nie zabija, po prostu dociska się je palcem i zgniata na miazgę, nie pamiętając o nich w następnej sekundzie. Wydaje mi się, kurwa byłem pewien, że mój umysł został zmącony. Nie byłem już Jackiem Burnfieldem, który przybył do Drzewieckiego, dziennikarzem, którego jedynym problemem był brak pieniędzy, uzależnienie od kokainy i dziewczyna, która popełniła samobójstwo. W tym nowym Burnfieldzie panowała jakaś nieopisana wcześniej potęga, będąca jednak sztuczna i obca. Ale kiedy tylko wracałem do sennej rzeczywistości wszystko znów wydawało mi się takie oczywiste: Te ludzkie drobiny są moją energią, miliony humanoidów istniejących w mojej głowie harują ciężką pracą na moje nowe cudowne życie. Życie ich pana, królewski żywot boga własnych snów! 343 Myślałem tak, siedząc na kozetce naprzeciw profesora i drapiąc nerwowo lewą rękę. Przypominałem wtedy schizofrenika podczas napadu lęku. Coraz częściej miewałem takie właśnie myśli szaleńca opętanego głodem. Tak, byłem opętanym przez złą siłę wariatem, myślałem jak chory psychicznie. Był to jednak tylko efekt uboczny mojego myślenia podczas snu. Kończ swoją terapię profesorze, czas na sen… – pomyślałem, próbując się przeciągnąć. Nic z tego, mięśnie odmawiały posłuszeństwa domagając się odpoczynku po moich szalonych wyczynach. Znów pomyślałem o Kamińskiej stojącej przede mną nago, pod zasłoną niewidzialności. Nowy Jack Burnfield, władca snów, ma jeszcze wiele rzeczy do załatwienia po tamtej stronie… Tymczasem naukowiec pogrążył się w wywodzie, który najwyraźniej wydawał go bardzo podniecać. Mówił teraz, a w zasadzie wyrzucał z siebie słowa z ogromną szybkością. - Ayahuaska, czyli używany w dżungli przez południowoamerykańskich Indian napój! – wykrzyknął z dumą. Pokazywał mi jakiś skomplikowany diagram na ogromnym monitorze. - Nazywany przez niektórych pnączem duszy, jest w istocie jednym z najsilniejszych środków halucynogennych na świecie! Jeszcze do niedawna tylko najwyżsi guru plemienni mogli zażywać magiczny płyn, aby później w objęciach upalnej nocy móc poddawać się mistycznemu transowi – powiedział patrząc na mnie, jednak jak gdyby mnie nie dostrzegając. Starszy pan żywo gestykulował dłońmi i rękoma, pokazał mi już nimi pnącze, duszę, ziemię i cały czas machał palcem w moim kierunku. - Odbywany w całkowitych ciemnościach narkotyczny seans w samym sercu dżungli, jeszcze kilkadziesiąt lat temu owiany był aurą grozy i tajemniczości – mówił do mnie teraz stukając zaciekle w klawiaturę. Mój kompletnie nie zainteresowany tematem umysł nie był już najwyraźniej umysłem dziennikarza. Ledwo zwróciłem uwagę na zdjęcie Indianina, umalowanego jakimś błotem, które Drzewiecki pokazywał mi na komputerze. Kontynuował on jednak z pasją: - Wiązano ayahuaskę z rytualnymi mordami, a niejednoznaczne plotki o kanibalizmie w głębi peruwiańskich dżungli tylko pogłębiały wszystkie lęki i obawy przed nieznanym. Relacje świadków, przedstawicieli kultury zachodniej są jednak jednoznaczne: potężny narkotyk ma ogromną moc terapeutyczną, ma bowiem niezwykłe 344 możliwości zmiany postrzegania świata, i to nawet po jednokrotnym zażyciu, do końca życia. Co takiego widzieli ludzie, którzy zetknęli się z ambrozją? – spytał retorycznie. Nie odpowiedziałem. - Krótko mówiąc wystarczyło raz wypić z niewielkiego drewnianego naczyńka okropnie gorzką ciecz, aby po stosunkowo krótkim czasie zetknąć się oko w oko, ze wszystkimi swoimi lękami i pragnieniami. Aby rozmawiać z Bogiem, Jack! Profesor zaangażował się w opowieść tak bardzo, że nawet nie spostrzegł, że wstał z fotela i rozpoczął entuzjastyczną wędrówkę wokół niego, w jedną, a potem w drugą stronę. Cały czas nie przestawał gestykulować. - Część spośród nielicznych ludzi na świecie, którzy mieli sposobność zażyć ten tajemniczy środek, utrzymuje zgodnie, że ayahuaska wyzwoliła w nich, oprócz całej kaskady fraktali poruszających się rytmicznie jak w magicznym kalejdoskopie, postać widmowej kobiety. Interpretowano ducha na wiele sposobów, robili to głównie podróżnicy błądzący wewnątrz siebie pod wpływem eliksiru szaleństwa, goszczeni przez szamanów w peruwiańskich dżunglach. Co w zasadzie skłoniło tych ludzi do wielodniowej wędrówki przez upalne i wilgotne dżungle? Czy przywiodła ich moc ayahuaski? Prawdopodobnie powody były bardziej prozaiczne i w przeciwieństwie do tego co mówili wodzom plemiennym, chcieli doznać po prostu, jak by to pan określił potężnego tripu, na potrzeby reportaży telewizyjnych, albo artykułu w gazecie. Zapowiadało się na naprawdę konkretny wykład. Szkoda tylko, że nie byłem w stanie nic zapamiętać. Profesor mówił dalej: - Byli też oczywiście ci bardziej natchnieni, garstka osób próbujących narkotyku w ramach terapii. Ludzie przez wiele dni błądzili w dżungli wynajętymi autami terenowymi, aż docierali pod kilka skleconych z desek i odpadów chat, umownie nazywanych wioską. El bueno! Prowadzono ich w dżunglę, za dobre pieniądze, biali ludzie byli bowiem skłonni zapłacić ogromne sumy pesos, byleby tylko dostąpić zaszczytu poznania dostojnej ayahuaski. I jej kapłana, odprawiającego tajemne modły w umalowanej na biało twarzy, niewątpliwie stanowiącej walor turystyczny. Drzewiecki chyba nawet nie zorientował się, że krążył po gabinecie jak autobus po mieście. - Sam duch tego wywaru widzialny przez kilka chwil w samym środku narkotycznego haju, interpretowany był różnorako. Jedni mówili że to sama Shiwa, drudzy że to przecież Matka Boska. Ci z Australii, ludzie w długich włosach z dziwnym akcentem, byli raczej skłonni przyznać, że chodzi tu o uosobienie nirwany. Widziałem to 345 na własne oczy, byłem w dżungli pół roku temu. To, czym jest duch ayahuaski, jako człowiek nauki pozostawiam indywidualnemu światopoglądowi. – rozłożył ramiona Drzewiecki. - Wszyscy zażywający pnącze duszy i doznający wizji kobiety utrzymywali, że była ona silnie związana z naturą, utożsamiona ze wszystkimi żywiołami i szepcząca cicho na ucho tylko kilka słów: „jesteś bezpieczny. Jesteś całym wszechświatem”. Do tej pory nie zwracałem zbytniej uwagi na słowa profesora, tak jakby kazano mi zostać po lekcjach u dyrektora szkolnego. Moje myśli oprócz wizji mojej własnej niezmierzonej potęgi były związane, podobnie jak w przypadku objawów zatrucia alkoholem, z ciepłą pościelą i kilkunastoma godzinami leczniczego snu. Profesor gadał i gadał. Nie przerwałem mu ani słowem, gdy tak mówił bez przerwy. - W rzeczywistości terapeutyczne właściwości ayahuaski były podważane za każdym razem, kiedy tylko zjawiał się człowiek zachodu, utrzymujący, że choć nigdy w życiu nie był pod magicznym wpływem zawartych w płynie inhibitorów, będzie starał się wyplenić narkomanię z plemiennych rytuałów. Aha. - I choć pnącze duszy wpisane jest na dobre w kulturę życia tych ludzi, w dżungli znalazło się wielu takich, którzy chcieli zmieść wywar z mieszanki unikalnych roślin z powierzchni ziemi raz na zawsze. Czasy zmieniły się jednak, a ludzie, choć nigdy nie przyznają tego przed sobą nawzajem, uwielbiają narkotyki w każdej postaci. W czasach obecnych możemy mówić o odrodzeniu ayahuaski z całą jej unikalną mocą, i to nie tylko w szamańskich szałasach, gdzieś na polanach wśród peruwiańskich drzew, ale w zasadzie na całym zachodnim świecie. Duch ayahuaski przetrwał, Jack! Duch ayahuaski przetrwał. Te słowa docierają do mnie jako ostatnie, a z panującej w gabinecie ciszy zdałem sobie sprawę dopiero po dłuższej chwili. Podnoszę głowę: Drzewiecki krząta się po swoim gabinecie, otwierając kolejno szuflady w komodach, swoim sekretarzyku i przepastnym biurku. Wreszcie znajduje to czego szukał. Wyjmuje z kilku skrytek wyglądające jak ogromne porcje marihuany, potężnych rozmiarów pakunki próżniowe z zielonymi ziołami. Tajemną naturę substancji znajdujących się w foliowych opakowaniach oznajmiały już same nazwy, wypisane na podniszczonych etykietach: A-12-Quichua, A-00-Selk'nam, A-03-Pirahã. 346 Spoglądając na tajemniczo nazwane susze ziołowe pomyślałem o marihuanie wypalonej w ciągu całego mojego życia. Byłoby miło znów zapalić skręta, za dzieciaka spaliłem tego pewnie z kilogram, jeśli nie więcej. Jeżeli chodzi o moją przygodę z tetrahydroksenobinolem można powiedzieć, że zielsko wpisało się w moje życie, na podobnej zasadzie jak palenie tytoniu przez innych. Stało się po prostu jednym z urozmaiceń kulawej codzienności. Jointy były dobre, a świat wspaniały. Ziela miały wspaniałe właściwości regenerujące poprzez głębokie odprężenie. Kto nie lubi usiąść sobie na fotelu i przypalić skręta, rozmyślając może nieco zbyt intensywnie, jednak z pełną satysfakcją, o sprawach tego świata? A jednak siedząc teraz w ogromnym skórzanym fotelu znajdującym się naprzeciw biurka profesora Drzewieckiego i patrząc jak gotuje on pod niewielkim ogniem wodę, nie potrafiłem się zrelaksować. Używając mniej dyplomatycznych określeń byłem zesrany aż do nudności jak małe dziecko. Mam wypić jakiś wywar? – pomyślałem i natychmiast wybuchła we mnie panika. Uwierzcie w takim stanie od narkotyzowania się jeszcze jedną szaloną substancją narkotyczną profesora Drzewieckiego wolelibyście pikować w stronę ziemi najszybszym, pieprzonym F-16 świata. Pomimo wszystko trudno było mi nie przyznać że skurwysyn ma efekty. Cholera, on mówił przed chwilą o zażyciu najpotężniejszej na świecie substancji. To nie brzmi dobrze. To na pewno nie brzmi kurwa zachęcająco - myślałem, patrząc z niepokojem na drewniane i bardzo sfatygowane naczynie oraz podobnego stanu tłuczek, które profesor wystawił z namaszczeniem na biurko swojego gabinetu. Laureat nagrody Nobla rozpoczął rozbijanie zielonych łodyg na miazgę, a robił to bez większej ceremonii uderzając tłuczkiem o biurko. Łeb pulsował mi od hałasu jak podczas imprezy techno. Rzygać chciało mi się nawet gdy patrzałem przez chwilę na wygaszacz ekranu, na monitorze komputera profesora, który animuje trójwymiarową bryłę, wyginając ją we wszystkich możliwych kierunkach. Po chwili hałas tłuczenia łodyg ustaje, ale ulga nie nadchodzi, łepetyna boli dalej. Kiedy profesor przygotowuje wywar rozglądam się z niepokojem po gabinecie. Nowoczesny sprzęt Drzewieckiego kontrastował z antycznymi meblami i wystrojem pomieszczenia, w którym się znaleźliśmy, a już na pewno wydał mi się absurdem w zestawieniu z wyobrażeniem o szamańskich szałasach, rozmowach z duchami przodków i mentalnej podróży, podczas której zrozumiem według 347 Drzewieckiego, że LSD nie jest wcale najpotężniejszą substancją psychoaktywną na świecie. Co, jeśli postradam zmysły? Czy ufam temu człowiekowi na tyle, aby kolejny raz oddać mu w posiadanie własną psychikę? – przyznam, że rozważałem możliwość ucieczki, w myślach obliczałem ile w takim stanie zajęłoby mi dotarcie do drzwi. No i czy nie zrzygałbym się po drodze? - W pełni rozumiem, jeśli ma pan wątpliwości, jednak proszę się nie bać, terapia ayahuaską wyleczy pana z uzależnienia i wyprowadzi z objawów odstawienia – profesor podszedł do mnie, i położył mi rękę na ramieniu. - Przejdziemy wtedy do pracy na roztworze, i wkrótce osiągniemy wielki sukces, wieńczący moją pracę, nad świadomym śnieniem. Pan odstawi kokainę i rozpocznie pracę nad reportażem. Qui pro quo. Będzie pan znał prawdę, będzie pan mógł ją opisać. Wtedy wycofam się ze wszystkiego… powiedział w zamyśleniu. Nie wzbudziło u mnie większych emocji wyznanie profesora. Wtedy zdenerwowany przed psychodeliczną wizytą w krainie czarów Alicji nie wiedziałem, że noblista mówiąc o wycofaniu się ma na myśli nie tylko swoją karierę naukową. - Całość potrwa trochę czasu, ale po wszystkim dostanie pan roztwór – wypowiedział magiczne słowa. - Mój Boże, wygląda pan na wykończonego. Wszystkie moje wątpliwości ustają. Stary człowiek patrzy na mnie wzbudzając sympatię ufnym spojrzeniem. W ręku trzyma już drewniany kubek z parującym wywarem”. 3. Kilka słów prawdy należy się Burnfieldowi właśnie w tej chwili, o tak. Zażywając ayahuaskę, najpierw łyk za łykiem, a potem jednym szybkim haustem, Jack poczuł się, jak gdyby po raz kolejny tracił dziewictwo. Kobiety, a ściślej młode i niezwykle śliczne dziewczyny w życiu Burnfielda to pasjonująca historia. Przedzierał się on bowiem w prędkością torpedy, przez niedostępne przeciętnym mężczyznom ścieżki błędnego romansu, rozpalającej mu krocze namiętności i uwielbienia. Swoje własne dziewictwo stracił w wieku piętnastu lat, i choć do dziś nie mógł sobie za nic przypomnieć imienia tej dziewczyny (wiedział jednak, że brzmiało jak... Daisy? Debbie? Dorris?) doskonale pamiętał za to okoliczności tego pamiętnego wydarzenia. 348 Było to w roku 1997, konkretniej w czerwcu, kiedy rok szkolny miał się ku końcowi. Lato uderzyło już wszystkim do głów i to mocniej niż najmocniejszy z alkoholi, które pili w tamtych czasach, każdego popołudnia, gdzieś na ławkach w parku, albo w zrujnowanych pustostanach na obrzeżach dzielnicy. Burnfield jeszcze nie jako wykładowca, a jako kudłaty i obwieszony ćwiekami uczeń amerykańskiej szkoły, próbował przez cały tydzień namówić swoją długonogą partnerkę taneczną, do radosnej kopulacji najlepiej jeszcze przed, lub co najmniej w trakcie balu. Od początku wiedział, że żadna dziewczyna nigdy nie zdejmie majtek sama z siebie i nie zajmie się jego dojrzewającą męskością z odpowiednim zaangażowaniem ot tak. Dziewczyny nie będą do niego lgnęły tabunami tylko dlatego, że ma bogatych staruszków, słucha Gunsów i gra trochę na gitarze. O nie, jeśli chce uprawiać seks z tańczącą z nim na balu maturalnym Daisy-Debbie-Dorris, Jack musi zająć się tą kwestią osobiście, najlepiej jak potrafi. Co oczywiste nie miał zamiaru wzorem swoich żałosnych kolegów wtykać nic swojego w grube i brzydkie dziewczyny, które potrafiły rozłożyć nogi niemalże w sekundę po magicznych słowach "bzykasz się?", tak samo jak wybił sobie z głowy korzystać z usług prostytutek, które w latach dziewięćdziesiątych stały na co drugim rogu. Interesowała go tylko pierwsza liga kobiecej społeczności: piękne, opalone i mocno pomalowane, starsze od niego o kilka lat dziewczyny na widok których jego kumple z klasy mogli chcieć się co najwyżej masturbować, gdzieś w szkolnej łazience. Kobiece krągłości starszych od niego koleżanek ze szkolnej drużyny cheerleaderek doprowadzały go do gorącej pasji. Zamierzał udowodnić sobie i nikomu innemu, że jest w stanie to zrobić z Daisy-Debbie-Dorris już za parę dni. To dopiero byłoby coś! Wiedział to na sto procent, był pewien, że jest w stanie przespać się z piękną piersiastą tancerką już w ciągu nadchodzącego tygodnia. Pić z nią. Palić papierosy. I uprawiać ostry, jak na jego nastoletni rozum seks z żywą doskonałością, którą jakimś cudem udało mu się zaprosić na bal i to w ostatniej chwili zanim zrobił to jego kolega Mick, szkolny bzykacz wszystkiego co miało tętno. Zdjąłby jej majtki i zobaczył wreszcie jej śliczny nagi tyłeczek, a potem... och, to było takie przyjemne myśleć o tym, zająłby się nim jak prawdziwy facet, a nie sztucznie i mechanicznie, jak wszystkie te męskie gwiazdy porno które widywał na filmach pornograficznych na kasetach od Micka. 349 Cholera, zająłby się tym pięknym orzeszkiem odpowiednio. Wtedy młody Jack byłby już na zawsze przekonany, że jego życie może być długim pasmem niekończących się erotycznych przygód, na które przecież zasługuje. Nie wiedział wtedy jak bardzo pomylił się w swoich przekonaniach. Na razie jednak pozwólmy zaznać młodemu Jackowi kilku chwil szczęścia. Zbuntowany, choć nadzwyczaj inteligentny nastolatek Jack Burnfield miał w głowie swoją dokładną mapę do majtek dziewczyny, bezbłędny plan, który ułożył sobie w głowę w niedzielę wieczorem: - Daisy? Daisy! - przyjmijmy, że tak miała na imię, choć Burnfield jeszcze długie lata był zdania, że z całą pewnością nie była to Daisy. Coś bardziej jakby... jak Derris? Albo Debbie?... - Daisy!!! - krzyknął trzeci i ostatni raz, przebijając głos przez dźwięki jakiegoś wyjątkowo patetycznego kawałka. Dziewczyna nie przestawała obracać się szybciej i szybciej. Nastoletni Jack znalazł ją wreszcie po długich poszukiwaniach na terenie całej szkoły, samotną obracającą swe pierwszorzędne ciało w tańcu pełnym podskoków i piruetów. Jej piersi chciały przy tym wyskoczyć z obcisłego do granic możliwości podkoszulka, wystrzeliwując przy tym wszystkie guziki dekoltu w kosmos. - Czy mogłabyś przestać ćwiczyć swój taniec i posłuchać mnie przez chwilę? zapytał Jack dziewczynę, podchodząc do staroświeckiego magnetofonu, którego widok doprowadziłby większość współczesnych dzieciaków do spazmów śmiechu. Zero reakcji z jej strony. Niewiele myśląc wyjął taśmę z przegródki w magnetofonie i przez chwilę bawił się nią w ręku. Zauważył, że choć przerwał dziewczynie trening w dość brutalny sposób, ta nadal nie okazywała jakichkolwiek oznak gniewu czy złości. To dobrze. Jej anielską twarz rozświetlały promienie słońca, płynące z dziesiątek, małych okratowanych okienek, powyżej trybun okalających duże boisko, na którym teraz stali. Chłopak podziwiał przez chwilę wspaniały świetlny spektakl na jej twarzy w niemym zachwycie. Czas stanął na chwilę w miejscu. Burnfield musiał przyznać, że choć nie zamienili jeszcze ani jednego słowa, to już bardzo się podniecił. - Jack? Czy coś się stało? - zapytała ze szczerym zainteresowaniem Daisy. Przypatrywała mu się ze stoickim spokojem, a po chwili zaczęła obracać w palcach kosmyk włosów. 350 - Tak. To znaczy... chciałbym wiedzieć czy chcesz pić ze mną Jaggermaistera przed balem - wypalił Jack. - Mickey mówił mi dzisiaj, że wykombinował jak wnieść na salę alkohol... ponoć wystarczyło tylko parę kaset ze starym, dobrym country nagranym dla woźnego Tibbitsa. Dziewczyna roześmiała się, a jej półokrągłe piersi nie przestawały jej się trząść. Tu-dum, tu-dum, tu-dum… Opanuj się, Jack! - Mój drogi, nie uważasz, że Jagger na terenie szkoły może się skończyć surowymi konsekwencjami? - zapytała kokieteryjnie Daisy, doskonale markując ton Freda Wozniaka, surowego do granic możliwości dyrektora ich szkoły. "Mój drogi"… o Boże proszę, powtórz to raz jeszcze! - pomyślał wtedy nastolatek, czując że coś niezwykle przyjemnego rozkwita mu pod sercem. Odparł jednak niemal od razu: - Jeżeli Mick nie zacznie wymiotować już przy pierwszym tańcu to nic nam nie grozi. Pomyślałem nawet o gumach - dodał Burnfield bezczelnym tonem, radując się przez chwilę zmieszaniem na jej twarzy i... wyciągając z kieszeni wypłowiałych jeansów paczkę miętowych winterfreshów. Uśmiechnęła się do niego. I nie przestała bawić się ani na sekundę tymi cudnymi blond włosami. - No nie wiem... - zastanawiała się na głos nastolatka. - Nie chciałabym żeby Wozniak... Na to Burnfield był już przygotowany: - Bal jest już po otrzymaniu świadectw, Daisy. Formalnie nie będziesz już uczennicą tej szkoły... - Ale ty będziesz uczniem tej szkoły jeszcze rok, Jack! - zawołała z troską. - Co jeśli stary Fred zauważy, że bawimy się podejrzanie dobrze, pójdzie do kibla i zastanie tam pustą flaszkę po likierze albo Jaggerze? A potem podejdzie do nas, zobaczy nasze czerwone pyszczki, aż trybik wreszcie zaskoczy w jego głowie i po minucie wywali cię na zbity pysk, zanim zdążysz powiedzieć "alkohol"? - Nie przejmowałbym się tym. - Jak to? - zapytała. - Daisy nawet wywalenie ze stu tysięcy szkół na całym świecie jest warte tańczenia z tobą na balu po pijaku - odparł Burnfield, robiąc do niej minę. Zarumieniła się uroczo, nie roześmiała się jednak. - Dzieciaku - mruknęła, podchodząc do niego. Jej piersi były już tylko jakieś dwa cale od torsu diablo podjaranego nastolatka. - Zdajesz sobie sprawę jaki jesteś... słodki? 351 Erekcja w spodniach Burnfielda niemal rozszarpała mu jeansy na strzępy. A jeśli zwariował i cały ten flirt istnieje tylko w jego wyobraźni? A jeśli Daisy zauważy twardość w jego majtkach, uderzy go w pysk i wybiegnie z płaczem z sali gimnastycznej? Walić to. - Nie - odparł szybko. - Zdaję sobie sprawę, że mam teraz ochotę... to znaczy my moglibyśmy może... - Jack? - przerwała mu. - Słucham? - Chcesz się ze mną pieprzyć, prawda? Świat zawirował, kiedy spłynęła na niego kropla nowej miłości. Ognistej jak trzysta butelek Mickowych, cóż… Jaggerów. Objęła go z taką siłą, że stracił dech. W ciągu tej samej sekundy wsunęła swój słodki języczek pomiędzy jego wargi. Nigdy nie poszli na bal. Podczas gdy cały rocznik absolwentów tańczył walca, oni w tym czasie zajęci byli przerabianiem wszystkich znanych im pozycji seksualnych przy wszystkich znanych im utworach Aerosmith, w domu rodziców Daisy. „Amazing”. 4. Jack wrócił na kilka sekund do rzeczywistości, zanim miał pogrążyć się w odmętach własnej podświadomości. Ayahuaska już dawała o sobie znać. Rozejrzał się po gabinecie noblisty. Profesor przyglądał mu się w z uwagą, a on pomyślał po raz setny w życiu, że każdy dzień przynosi nowe uczucia i nie ma czegoś takiego jak magazyn szczęścia. Chciał powiedzieć profesorowi o tym, że wywar chyba zaczął już działać. Nie był jednak w stanie wydusić z siebie słowa. Poczuł, że znów traci dziewictwo, wraz z pięknym duchem szamańskiego wywaru, kiedy zaczął odpływać. O ile po wejściu w pierwszy świadomy sen o nazistowskim obozie zagłady na Jacka czekały przede wszystkim bardzo złe wizje ptaków z powykręcanymi dziobami i odgłosy płaczących dziewczynek, o tyle wejście w stan halucynacji pod wpływem ayahuaski odbył się w jego przypadku bardzo spokojnie i... naturalnie. 352 Wspomnienie wejścia w męski etap życia (poprzez wejście w piękną Daisy) stało się pod wpływem pnącza duszy tak żywe, jak gdyby miało miejsce dosłownie przed minutą. Jack, choć jeszcze na tyle trzeźwy aby rozróżnić wspomnienie sprzed lat od rzeczywistości, widział oczami wyobraźni każdy szczegół ślicznego ciała blond tancerki z taką dokładnością, że jego odczucia nie różniły się od tych, jak gdyby faktycznie pieścił swoją wybrankę, znów rozgrzewając się niemal do czerwoności. Jack zamruczał z przyjemności, co zdarzyło mu się w towarzystwie innego mężczyzny pierwszy i jedyny raz w życiu. Obrzydliwe! Potem przypomniał sobie wszystkie inne swoje dziewczyny. Burnfield posiadł już jako dorosły mężczyzna dziesiątki kobiet. Najcieplej spośród wszystkich pięknych i mniej pięknych przedstawicielek płci przeciwnej wspominał piętnastoletnią dziewczynę z Queensbridge, Cynthię Jones (tak się przynajmniej przedstawiała) - nieletnią prostytutkę, z którą wszedł w iluzję jako takiego związku, opierającego się głównie na wymianie płynów ustrojowych i napędzanego koksem seksu. Jack Burnfield z niekłamaną przyjemnością oddawał się czynowi lubieżnemu, nie nauczył się jednak, że przechwałki tego typu faktami kończą się najczęściej bójką. Choć to słowo zbyt delikatne na określenie skopania Burnfiela niemalże do nieprzytomności, gdzieś na zapleczu baru na Queens, w najciemniejszym zaułku Nowego Jorku, przez bandę wściekłego alfonsa tej dziewczyny. Było to tak… 5. Jack znajdował się w jedynym barze w Queens, który mu odpowiadał. Idealne miejsce dla kogoś takiego jak on, porzucający swoich rodziców młody wykładowca, samotny gryzipiórek-amator, nie licząc swojej prostytuującej się dziewczyny, sam jak palec w Wielkim Jabłku. Idealny bar? Oznaczało to mniej więcej tyle, że nie dało rady znaleźć brudniejszych szklanek, tańszych drinków i bardziej szemranego towarzystwa w całych Stanach Zjednoczonych. Dochodziła północ, a w barze znajdował się jakiś tuzin osób, nie licząc właściciela i barmana w jednej osobie, obleśnego typa ze szklanym okiem, cierpiącego na zespół Tourette‟a. 353 W jego przypadku choroba objawiała się tym, że grubas nie był wstanie wypowiedzieć dwóch zdań, nie rzucając przy tym swojego rozmówcę pięciofuntowym stekiem przekleństw. Co w takich miejscach jak to, kończyło się zadymą co drugi dzień. O dziwo jednak w spelunie panował dziś względny spokój. Kłęby dymu tytoniowego spowijały brudną i ledwo oświetloną salę. Dwóch kompletnie pijanych mężczyzn w rogu usiłowało grać w bilard, nie przeszkadzało już im nawet to, że biała bila zaginęła w tajemniczych okolicznościach kilka lat temu. Z dogorywającej szafy grającej po lewej stronie od jedynego okna płynęły dźwięki piosenki Kid Rocka: Break out the whiskey, And a bottle of wine. Take your shirt off bitch, And chop me out a line. - Ej koleś! – usłyszał za sobą tubalny głos, kiedy kończył kolejnego „ostatniego już dzisiaj” drinka z polską wódką. Jack odwrócił się i zamarł. Za jego plecami zgromadziła się wataha wilków. I choć oczywiście to tylko metafora gangsterzy których ujrzał w istocie przypominali bardziej stado wściekłych zwierząt. Czworo czarnoskórych gangsterów, odzianych w bluzy z kapturem i szerokie spodnie, patrzyło na niego z nienawiścią. I choć trójkę z nich widział po raz pierwszy w życiu, ostatniego spośród bandy, najwyraźniej ich przywódcą poznał od razu. Paulie Davies, obwieszony złotem gangster zdjął okulary przeciwsłoneczne z twarzy i spojrzał na Jacka, siedzącego na obrotowym taborecie przy zadymionym barze. - Wychodzisz na zewnątrz, czy mamy ci pomóc? - warknął. - Nie skończyłem drinka - odparł Jack, gasząc papierosa w popielniczce. Wiedział doskonale, że właśnie znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Trzask rozbijanej szklanki Burnfielda spowodował obrócenie się kilku głów. Po podłodze popłynął Sobieski z colą. - Zapytam raz jeszcze, śmieciu - powiedział gangster, tonem nie znoszącym dyskusji. - Wstajesz i wychodzimy załatwić sprawę na zewnątrz, czy mam zabić cię przy wszystkich? Burnfield wstał. Nie był przecież idiotą. 354 Wiedział, że w żadnym wypadku jego kości szczęki i nadgarstków nie miały już szans zachować swojej struktury. Dosłownie po piętnastu sekundach leżał już na brudnym betonie za barowymi kontenerami na śmieci zastanawiając się czy to możliwe, aby ze złamanego nosa wylewało się aż tyle krwi. - Za obciąganko u Cynthii się płaci, przyjemniaczku - usłyszał. - Masz szczęście, że was znalazłem w tym waszym pierdolonym gniazdku miłości. Mieszkasz na Queensbridge nie od dziś, widać. Wiedz jedno. To jest ulicznica koleś, a ulicznice powinny być na ulicy. Za romansik z moją dziwką wisisz mi już jakieś pięć patoli - cedzi potężnych rozmiarów muskularny murzyn z całą masą kolczyków i absurdalnych rozmiarów złotym łańcuchem na szyi. Osobiście nie dotknął nawet Burnfielda, dysponował bowiem kilkoma prostakami na jego usługach: odzianymi w skóry czarnoskórymi gangsterami, sprawiającymi takie wrażenie, jakby zabicie własnej matki za kolejkę whisky było dla nich ciekawym wydarzeniem, ubarwiającym miły dzień. - Gdzieś ty się uchował do kurwy nędzy? - pyta jeden z nich, przypominający, o ile to w ogóle możliwe, otyłego Snoop Dogga. - Dawaj kasę koleś, albo po prostu rozkurwimy ci głowę. - Morda! - rzucił w jego stronę obwieszony złotem Paulie. Po czym zwrócił się do Burnfielda, patrząc na niego groźnie: - Wybacz Trevisowi, to taki prostak, że dziwie się, że potrafi mówić po angielsku. Płacisz i jesteśmy kwita, odprowadzimy cię nawet pod dom. - Pierdol się! - roześmiał się Burnfield, bo cóż mu pozostało. Nie miał nawet jednej dziesiątej wymienionej przez czarnego sumy. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. - Paulie, może jednak... - zawahał się zaskoczony Trevis chwytając się pod boki - Co „może jednak‟? Kurwa ile razy ci mówiłem, żebyś nie mówił do mnie po imieniu? Chcesz oberwać w ryj? Jack uświadomił sobie, że właśnie znalazł drogę wyjścia z całej tej nieciekawej sytuacji. Zdał sobie bowiem sprawę, że ma do czynienia z ćwierćinteligentami. Wiedział też, kim jest przywódca bandy debili. - Paulie? Znam cię! - wykrzyknął, cały czas leżąc na ziemi i wskazując palcem na alfonsa. "Właściciel” prostytutek uśmiechnął się groźnie, jednak w jego oczach dało się wyczytać nutę niepewności. 355 - Nie wydaje mi się - odpowiedział. - Pozwoliłem ci w ogóle się odzywać kurwa?! dodał po chwili podniesionym głosem. - Ależ tak znam cię. Pisałem o tobie artykuł do NY News. Travis zarechotał. - Jesteś sławny Pau... Big P? - śmiał się patrząc na swoich koleżków. - Ten lamus pisał o tobie w gazecie? Ho, ho chyba mamy tutaj prawdziwą gwiazdę! Paulie Davies, vel Big P. kopnął go w twarz. Z najbardziej idiotycznym wyrazem obitej twarzy jaki Burnfield widział w życiu, Travis osunął się na ziemię bez przytomności - Zrobię z tobą to samo, jeśli za pół minuty nie zobaczę tu mojej kasy, amatorze moich małolat - zagroził Paulie, celując palcem wskazującym w kierunku Jacka. - Nie stanie się tak, panie Paulie Davies - odparł Burnfield, dotykając koniuszkami palców złamanego nosa. Na palce ściekała mu krew. - Po prostu nie. - Bo? - Bo wiem kim jesteś. I co robiłeś w przeszłości - odparł Burnfield próbując wstać. Nie udało mu się to jednak od razu, okopane ciało pulsowało tępym bólem, szczególnie nerki krzyczały mu o pomoc. Usiadł więc na ziemi, nie zważając na to, że zrobił to w samym środku kałuży. - Co zrobiłem... - ...w przeszłości. Jesteś Paulie Davies i doskonale wiem co jest najmroczniejszą z twoich tajemnic. - W takim razie cię rozwalę! - ryknął Paulie, wyciągając zza poły kurtki ogromny pistolet maszynowy. Tego typu maszyna potrafi wystrzelić nawet setkę pocisków w ciągu minuty, a muskularny Afroamerykanin miał teraz taką minę, jakby zamierzał strzelać do Burnfielda co najmniej trzy godziny. - Nie zrobisz tego - odparł Jack na tyle spokojnie na ile mógł sobie pozwolić w tej chwili. Starał się, aby głos nie drżał mu zbytnio, nie mógł sobie bowiem pozwolić na okazanie jakichkolwiek oznak słabości. - Niby dlaczego? - zapytał Paulie. Lufa pistoletu znalazła się nagle już tylko kilkanaście centymetrów od czoła dziennikarza. - Powiem ci, jeśli odwołasz swoje pieski - rzekł Jack. Paulie zaczął wrzeszczeć: - Żarty sobie robisz, śmieciu? Rozwalę cię za pół sekundy, parszywa gnido! Chcesz tego?! Chcesz? - Nie. Odeślij tych facetów do diabła, porozmawiamy. Jeśli cię nie przekonam, zastrzelisz mnie. Rozumiesz? 356 Trybiki w głowie Pauliego Daviesa obracały się powoli, aż wreszcie ząbek zahaczył o ząbek i czarnoskóry rzekł tylko dwa słowa. - Dobrze. Wypierdalać - to drugie było skierowane do członków jego bandy. Wskazał ręką na nieprzytomnego Travisa, który wyglądał jak zmaltretowane zwłoki. - I weźcie tego debila. No już! Do auta pajace! Groteskowy widok gangsterów niosących swojego kompana jak worek ziemniaków, w stronę barowego parkingu przyprawił Burnfielda o stłumiany z wysiłkiem śmiech, ale również o gęsią skórkę. Postanowił jednak ciągnąć tę farsę do końca, nawet gdyby okazało się że alfons Paulie Davies okaże się większym tłumokiem niż w tej chwili uważał. Tak czy siak Burnfield miał tylko jedno wyjście: blefować. Już po chwili zostali sami. Lampa jarzeniowa zawieszona nad blaszanymi drzwiami na tyłach baru gasła i zapalała się w sobie tylko znanej częstotliwości. Gdzieś daleko na wschodzie zaczęły ujadać dwa albo trzy psy. - Masz minutę, później cię rozwalę. I lepiej żeby to co powiesz miało kurwa jakieś znaczenie - zagroził przestępca. Burnfield krzywiąc się z bólu wstał na nogi. Uwalane błotem spodnie ciążyły mu jak gdyby były częścią osobliwej zbroi z brudu. - Jesteś Paulie Davies, stręczyciel zajmujący się pośredniczeniem w płatnym seksie, handlu żywym towarem i sprzedażą cracku - wyrecytował z pamięci Burnfield. Była to pierwsza linijka artykułu, który w istocie napisał kilka miesięcy wcześniej i za który Frank Hopkins wręczył mu łaskawie trzysta dolarów premii. - Mów dalej - rzucił alfons. - Jesteś ścigany przez policję, krążyły też plotki, że zaczynają interesować się tobą federalni. Miałeś swój nieźle prosperujący burdel w Kalifornii, a gdy tam zrobiło się zbyt gorąco przeniosłeś się tutaj, w zasadzie w ostatniej chwili. Ucieczka autostradą pod prąd... nieźle, tym bardziej, że ścigano cię przez kilkanaście stanów całej Ameryki. - trzeba wiedzieć, że pamięć Burnfielda była naprawdę imponująca i nawet tak prosty człowiek jak Paulie Davies odnotował ten fakt w swojej świadomości. Tymczasem Burnfield kontynuował swój wywód, modląc się w myślach aby jego plan wypalił. - W ciągu kilku dni po przybyciu do Nowego Jorku, jakiś rok temu, znalazłeś sobie przydupasów, kumpli poznanych podczas ośmioletniej odsiadki w San Quentin. Od razu zaczęliście kombinować, jak w krótkim czasie zdobyć szybkie pieniądze. Duże pieniądze kiedy Burnfield wypowiadał te słowa Paulie nawet nie zdał sobie sprawy, że od jakiegoś czasu mimowolnie kiwa głową. 357 Burnfield mówił dalej: - I te właśnie duże pieniądze postanowiliście zdobyć przez dziewczyny, łatwowierne cizie, im młodsze tym lepsze. Były wśród nich naiwne studentki przyjeżdżające do Wielkiego Jabłka w poszukiwaniu sławy na Brodwayu, były też śliczne dziennikareczki, którym wydawało się że po tygodniu dostaną etat w CNN. Ty miałeś wobec nich inne plany. A jeśli jestem dobrze zorientowany, w stanie Nowy Jork nie wolno przetrzymywać dziewczyn wbrew ich woli, a już szczególnie jeśli są zmuszane do seksu zbiorowego. - ...i są nieletnie - dodał Davies, drapiąc się po uchu. Złote kolczyki tańczyły w powietrzu, wydając z siebie ciche dzwonienie. - Nie pierdol, mów dalej. - Wiem o twoim sekrecie, Paulie. Wiem co stało się z tobą w więzieniu San Quentin. Tamtejsi chłopcy działają konkretnie jeśli chodzi o swoje, nomen omen, cele. Wiesz co mam na myśli, prawda? Alfons zbladł, przybierając jeszcze głupszy wyraz twarzy niż przed chwilą. Burnfield zdał sobie sprawę, że trafił właśnie los za milion dolarów. - O czym ty... - Słuchasz czasem Eltona Johna, Paulie? Ma kilka niezłych kawałków, zdobył nawet nagrodę Królewskiej Akademii Muzycznej. Jako jedyny wykonawca muzyki rozrywkowej w całej jej długoletniej historii, wiesz? Z tego co rozumiał Jack, który atakował alfonsa coraz skuteczniej, jego cel zaczął właśnie wpadać w panikę. Może się uda! - pomyślał Burnfield, czując rosnącą nadzieję na przeżycie. Chryste, to ma prawo wypalić! Zadał więc cios: - Powinieneś zostać w Kalifornii, Paulie. Tam dużo lepiej traktują takich jak ty, no może pomijając samo San Quentin. Tam takich jak ty traktują jak... gejdziwki. Spanikowany Paulie zareagował na ostatnie słowo Burnfielda jak ranne zwierzę. Z rykiem rzucił się w kierunku dziennikarza i zanim ten zdążył pomyśleć choćby "Ojcze nasz" przystawił mu cholerne uzi do głowy. - Rozkurwię ci ten pierdolony łeb rozumiesz? Rozwalę ci go! - ryczał kryminalista. - Odłóż to. Gwarantuje ci, że wszyscy dowiedzą się o twoim gejostwie, gdy tylko pociągniesz za spust. - Nie wierzę ci! - No to strzelaj! - krzyknął Burnfield, przygotowany na najgorsze. - Naciśnij spust i rozwal mi łeb, jak sam obiecywałeś! 358 Paulie nie wyglądał na zdecydowanego, mimo że zabił w swoim życiu kilkanaście osób bez mrugnięcia okiem. I był gotów zabić kolejne kilkanaście, albo nawet kilkadziesiąt, zanim zamkną go znów na długie lata odsiadki w jednym z pośród wielu czekających na niego więzień Stanów Zjednoczonych Ameryki. - Zabiję cię i nikt się nie dowie – szeptał, a lufa pistoletu drżała coraz mocniej. - Nie pracuję samodzielnie - skłamał Burnfield. - Istnieje jeszcze jedna osoba, która wie o twoim zamiłowaniu do wielkich penisów. Alfons wyglądał jakby miał za chwilę zwymiotować. - A wiesz co jest najlepsze, Paulie? – kąsał dalej Jack. - Ta osoba ma na to dowody. Nie myśl sobie że chodzi o kilka fotek z tobą w roli kobiety, o nie! Mówimy tutaj o nagraniu kamerą z więziennego monitoringu, w jakości tak dobrej, że nawet na małym telewizorze będzie widać każdy włos na twoim tyłku. - kontynuował swój łgarski atak Burnfield, po czym dodał: - Możesz mnie zabić pewnie, że tak. Być może przez jakiś czas nikt nie powiąże mojej śmierci z twoją osobą, a być może ktoś rozpozna cię na zdjęciach policyjnych kartotek, gdy już znajdą mojego trupa leżącego w tej kałuży. - Kto. To. Jest - słowa wypowiedziane zostały przez alfonsa z taką wściekłością, że aż straciły wymowę zdania pytającego. - Powiesz mi kim jest druga osoba. - Oczywiście, że tego nie zrobię, Paulie. Nie jestem idiotą, a ty jeśli również nim nie jesteś po prostu zostawisz mnie w spokoju i pójdziesz w cholerę. - Pieprzony dziennikarzyno! Wisisz mi za kurwę! - wściekał się Paulie, miotając ramionami jak małe dziecko. - A ty mi za rozbity nos i nieprzyjemny wieczór. Drugi warunek brzmi: zostawisz Cynthię Jones w spokoju, rozumiesz? Pozwolisz jej odejść z interesu. Zniknie stąd razem ze mną. Paulie ucichł na krótką chwilę, a trybiki pod kopułą zaczęły znów się poruszać. Sekundy ciszy przekształciły się w minuty, a Paulie myślał i myślał, a nie było to jego najmocniejszą stroną. To fakt, przewodnictwo nad zorganizowaną grupą przestępczą przychodziło mu z łatwością i doskonale orientował się jak wymusić haracz, jak sprzedać dwieście działek heroiny w tydzień, albo zmusić młodą dziewczynę do sprzedawania się na ulicach jego dzielnicy. Nie męczył jednak swojego umysłu zbyt często i po prostu przeżywał swoje życie. - Ona nie będzie chciała odejść - rzekł wreszcie. - Dzień w dzień chodzi naszprycowana towarem, mówi że to pomaga jej zapomnieć o problemach. Dostaje go ode mnie za darmo. - dodał z dumą. 359 - Wiem o tym doskonale - odparł Burnfield natychmiast i była to prawda. Sam był zszokowany ilością kokainy jaką jest w stanie wciągnąć jedna mała lolitka, w dodatku piętnastoletnia i ponoć przed ucieczką z domu pochodząca z całkiem dobrego domu Żydowskiego małżeństwa lekarskiego. Mała prostytutka zamieszkała u Burnfielda dwa tygodnie temu, kiedy z podbitym okiem przybyła do jego mieszkania, jak domyślał się Jack, w poszukiwaniu sprawiedliwości. - Opisz moje krzywdy, Jack. Odegrajmy się na tych idiotach - zwróciła się do Burnfielda, podciągając znacząco bezczelnie krótką spódniczkę i patrząc na okolice jego rozporka, a on patrząc na jej doskonałe nogi pomyślał wtedy, że odnalazł swoje Eldorado. I choć z artykułu o biednej, małej Jones nigdy nie wyszło nic więcej poza pomysłem, Cynthia zamieszkała w klitce Jacka odpłacając mu swoją połowę czynszu najlepszym seksem jaki był sobie w stanie wyobrazić. Dni mijały szybko, a szczyty perwersji zostały osiągnięte. Codziennie zanim Cynthia opuszczała dom Burnfielda około godziny szóstej, potrafiła przyjąć na dzień dobry nawet pięć konkretnych, wściekle białych kresek ułożonych równiutko na blacie kuchennym. W bardzo zrozumiały dla Jacka sposób uzależniła swoje życie od substancji, która jak sama mówiła daje jej poczucie, że całe to gówno w jakie się wpakowała skończy się lada chwila. Była jeszcze za młoda, żeby zrozumieć, że wciągany przez nią koks stanowi w zasadzie jedyne źródło jej problemów. Jack rozumiał to doskonale, i choć wykorzystywał jej problem w bezczelny sposób, wkrótce zrozumiał, że łączy go z tą dziewczyną coś więcej niż tylko doskonałe orgazmy. I postanowił jej pomóc. Należy zaznaczyć, że nie choć Burnfield obiecał sobie, pod wpływem nieznanego wcześniej impulsu empatii, że zrobi wszystko, aby wyciągnąć dziewczynę z bagna, zapomniał o tym, że sam jest uzależniony od tej samej substancji co ona. Kokaina stanowiła w jego życiu podstawę egzystencji i tak miało pozostać, niezależnie od tego jakich argumentów użyje wobec Cynthii aby ta przestała ćpać. Paulie wytrącił Burnfielda z zamyślenia: - Co ty w ogóle widzisz w tej dziwce? Takich jak ona jest w Nowym Jorku kilkanaście tysięcy… - De gustibus non disputandum est3 – rzekł Burnfield. - Co? - Nieważne. 3 “De gustibus non disputandum est” – z łac. “o gustach się nie dyskutuje”. 360 Murzyn wyciągnął z kieszeni jointa i przez chwilę bawił się nim w dłoniach. Wreszcie rzekł z niechęcią: - Nie chcę więcej widzieć was na Queens. Po prostu zniknijcie z dzielnicy, to wszystko. - powiedział. Dziennikarz kiwnął głową. - Masz to jak w banku, Paulie. - rzekł. - Nikt nie dowie się o twojej małej tajemnicy, jeśli pozwolisz nam odejść. - A więc idź - to były ostatnie słowa jakie usłyszał Jack ze strony Pauliego. Alfons miał odegrać jeszcze znaczącą rolę w historii życia Jacka Burnfielda, lecz co zrozumiałe wtedy na brudnym zapleczu obaj nie mieli pojęcia o tym, że wkrótce zaczną potrzebować siebie nawzajem tysiące mil stąd. Jack obrócił się do murzyna plecami i poszedł do domu. Alfons zapalił jointa i zaciągnął się głęboko marihuanowym dymem. Odprowadził Burnfielda wzrokiem aż do wyłomu zaułka. Pieprzony gryzipiórek. Czy układ był korzystny dla obu stron? Być może tak właśnie myślał Jack, kiedy szedł pieszo do domu, przemoknięty do suchej nitki i z krwią cieknącą ze złamanego nosa. Życie Burnfielda kolejny raz zmieniło ścieżkę, w momencie kiedy dotarł do domu, ujrzał otwarte na oścież drzwi do mieszkania i zastał swoje maleńkie królestwo doszczętnie zdewastowane. Nie mając pojęcia co było tego przyczyną wbiegł do sypialni i nagle wszystko stało się jasne. Jego maleńka lolita leżała na ziemi w kałuży krwi, a na otwartej dłoni leżała zakrwawiona brzytwa. Jego własna, cholerna brzytwa. Z głębokich sznyt na obu jej ślicznych przedramionach wyciekł już cały życiodajny płyn. Cynthia Jones odeszła tak jak żyła - na skróty. Jack nie wezwał policji, nie sprawdził tętna swojej kochance, ani nawet się nie spakował. Wyszedł z domu po trzydziestu sekundach od wejścia, myśląc o polskiej wódce krążącej w jego żyłach. Kroki milowe. Kamienie. Szesnaście godzin później był już w Polsce. 6. Trach! Ostatni przebłysk jako takiej świadomości wdarł się do mózgu Burnfielda z taką siłą, że odczuł chwilowe wyjście z magicznego transu dosłownie w fizyczny sposób. Silny wstrząs targnął całym jego ciałem, jak gdyby zbuntowany impuls nerwowy, wbrew 361 jego woli przejął kontrolę nad jego odruchami. Zupełnie jak gdyby był żywą istotą. Zupełnie jak gdyby... Stop! To dzieje się tylko w twojej głowie! Jesteś w gabinecie Adama Drzewieckiego! To światowy ekspert w dziedzinie snu, psychiatra i największy autorytet w dziejach! Przecież nie stanie ci się nic złego, do cholery mieliście wspólnie oczyszczać twój umysł! tak właśnie myślał Jack Burnfield, przyglądając się otaczającej go rzeczywistości jak gdyby przez zniekształcające obraz okulary. Wszystko falowało. Wszystko. - Opanuj umysł Jack! Jest twój i niczyj więcej! - usłyszał głos Drzewieckiego. Ze zdumieniem stwierdził, że słowa, które właśnie usłyszał dotarły do niego, mimo, że profesor wcale nie otworzył ust, tylko przyglądał mu się z zaciekawieniem. Powiedział to naprawdę? Powiedział, prawda? - Adamie... - to było jedyne, na co było stać naćpanego pnączem duszy dziennikarza, a i w tym przypadku nie miał całkowitej pewności, że imię profesora faktycznie wypłynęło z jego ust. Granica między snem a rzeczywistością znów zatarła się na dobre, mimo że wcale nie pogrążył się we śnie. Święty Jezu, czy to właśnie nazywają schizofrenią? A co jeśli już nigdy nie wyjdzie z szaleństwa, w którym się pogrążył? - Trzymaj się, Burnfield - usłyszał swój własny głos. Chyba faktycznie powiedział to sam do siebie. Jak jakiś wariat. Jak psychol! Ta ostatnia myśl rozbawiła go na tyle, że w ciągu kilkunastu sekund cichuteńki chichot przeszedł w rosły rechot szaleńca pozbawionego zmysłów. Śmiał się i śmiał i miał już w dupie to co istnieje naprawdę, a co tylko w jego głowie. W końcu gdyby się głębiej zastanowić, to nie było żadnej różnicy prawda? Istnieją dwa światy, obiektywny i subiektywny co nie? Wszyscy żyjemy w pierwszym, ale ten drugi to już tylko nasza samotna droga przez życie. Droga... - ...z którą nie będę mógł się podzielić z nikim! Nikt oprócz mnie nie będzie świadkiem mojego własnego życia - rechotał Burnfield, nie zdając sobie sprawy, że profesor Drzewiecki słyszy każde jego słowo. - Trzymaj się, Jack. Oczyść swój umysł z Mondoe! – powiedział naukowiec, ale był pewien, że osuwający się na stereotypową kozetkę Jack już go nie słyszy. Dziennikarz Jack Burnfield dotarł już do swojej podświadomości. 362 Rozdział XV Inferimum „Powołanie do wolności łączy się z obowiązkiem zrozumienia, że wolność to nie samowola, ale jest to zadanie stojące przed każdym człowiekiem, wymagające przemyśleń, rozwagi, umiejętności wyboru, decydowania” ~ ks. Jerzy Popiełuszko Podświadomość Jacka 1. P rzyjmując przez chwilę, że istnieje możliwość opisania zakamarków podświadomości Jacka Burnfielda w takiej formie, aby nadać im formę krótkiej opowieści, osiągnęlibyśmy efekt, który zmroziłby z przerażenia każdą komórkę ciała. Tym niemniej możemy jednak przyjąć, że opisana poniżej historia jest tak samo prawdziwa jak każdy ze snów. Znajdujemy się w czeluściach skąpanego w ciemności zrujnowanego budynku w samym sercu Manhattanu. Choć naziści opuścili miasto, były takie osoby ani myślały opuścić właśnie opuszczonego przez Jacka Burnfielda sennego Nowego Jorku opanowanego przez nazistowskie potwory. 363 Wystarczyło pozostać niezauważonym, a oboje byli przecież mistrzami kamuflażu, doświadczonymi w boju żołnierzami, dzielącymi linię frontu na dobre i na złe. Byli żołnierzami podświadomości. A było ich tylko dwóch. Pierwszy z nich, Matthew, znany nam już młody oficer puka w ciężkie metalowe drzwi. Nienawidzi tego momentu, jego bezpośredni przełożony napawa go takim lękiem, że za każdym razem kiedy musi z nim porozmawiać, czuje się dokładnie tak jak w najgorszym dniu swojego życia. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, Joseph, jego kolega ze szkolnej ławy przybiegł do niego pewnego letniego poranka podczas przerwy na boisku szkolnym. Był tak zasapany, że dłuższą chwilę zajęło mu doprowadzenie swojego oddechu do stanu jako takiej normalności. Kiedy rozszalałe po długim biegu serce przestało tłuc mu jak młotem, a oddech uspokoił się nieco, dziesięcioletni Joseph wydusił z siebie wreszcie: - Musisz to zobaczyć. Po prostu musisz! - wykrzyknął wreszcie w ogromnym podnieceniem. Zaciekawiony chłopiec, który po kilkunastu latach nudnego, podświadomego życia miał stać się oficerem, pobiegł za przyjacielem. Szybko pokonali całą kilkusetmetrową drogę, prowadzącą przez dziurę w płocie, aż do zagajnika za miedzą, przy samym skraju lasu. Chłopiec biegnąc z całych sił przez całą drogę, ledwo dotrzymując kroku swojemu przyjacielowi nie miał pojęcia co wzbudziło tak ogromną ekscytację Josepha, który odkąd pamiętał był najbardziej znudzonym dzieciakiem w całej szkole. Zaaferowanie przyjaciela wzbudziło tylko jego ciekawość. I oto kiedy chłopcy dobiegają do wcześniej wspomnianego zagajnika, a serca dudnią im jak kościelne dzwony, ich oczom ukazuje się to, co miało zmienić już na zawsze życie bezimiennego chłopaka i jego przyjaciela Josepha. Oto najlepsi koledzy chłopaków, zebrani w kilkuosobowy wianek rozstępują się, aby zrobić im miejsce, a największy z nich pokazuje z dumą szarego kota, zwykłego dachowca, któremu wbili w oczy dwa zaostrzone patyki. Kot miauczał żałośnie, a ze zmasakrowanych oczodołów płynęły mu po pyszczku dwie stróżki gęstej czerwonej krwi. - Patrzcie! - krzyczy największy chłopak, którego imienia Matt nie pamiętał. - Ślepy Jim! Nazwę go ślepy Jim! Wszyscy śmieją się do rozpuku, wszyscy oprócz głównego bohatera tej krótkiej opowieści. Rechot młodych chłopców rozbrzmiewał w uszach młodzieńca na długo po tym jak skończył wymiotować. 364 - Co jest cipko? Boisz się ślepego Jima? - krzyczał duży chłopiec, machając trzymanym za ogon zdychającym z bólu kotkiem. - Patrzcie jaka z niego pipa! Muszę to opowiedzieć kuzynowi, zesra się ze śmiechu! Chłopcy rechoczą, a przyszły oficer patrzy ze łzami w oczach na swojego przyjaciela Josepha. Ten nie śmieje się razem z nimi. Patrzy mu prosto w oczy. Minęło naprawdę wiele lat od tego przykrego wydarzenia, a oficer nadal wspominał to wydarzenie z trwogą w sercu. Musiał jednak zmierzyć się z demonami złośliwie zmieniającymi bieg jego własnej rzeczywistości. Teraz kiedy stojąc w mroku, pukał do drzwi generała, czuł że najwyższy czas coś zmienić w swoim życiu. I zamknąć wszystkie bolesne rozdziały, na co w rzeczywistości nie miał odwagi się zdecydować nigdy już do końca życia. Wszystkie te myśli wydały mu się, po raz kolejny, żałośnie nic nie warte, kiedy po trzykrotnym zapukaniu w drzwi usłyszał suche "wejść!". Uchylił drzwi, a w ciągu tej krótkiej chwili jego umysł wypełnił głęboki smutek, związany nie tylko ze wspomnieniem małego kotka, ale z wieloma innymi przykrościami, które spotkały go w ciągu życia. Kiedy zamknął za sobą drzwi wbijając oczy w podłogę poczuł zapach tanich papierosów. Generał wypalał ich trzy paczki dziennie, i nie miał zamiaru słuchać żadnych rad, odnośnie zdrowia i cholernego raka. Wszak, podobnie jak młody oficer, był tylko wytworem podświadomości. Nie był jednak też ani humanoidem, ani pseudoczłowiekiem, wytworem, czy jakimkolwiek innym tworem znanym profesorowi Drzewieckiemu. Ewoluował. I był kimś o wiele potężniejszym niż poprzedni, o wiele słabszy i niedoskonały generał Mondoe znany ze snów Kamińskiej i Burnfielda. Generał nigdy nie był człowiekiem. Kim więc był teraz, po przejściu na wyższy poziom? Był ciemnością, był więdnącym entuzjazmem, samobójczą myślą. Albo lękiem przed śmiercią, smutkiem po zdechłym zwierzątku, czy roztrzęsioną myślą kobiety okładanej pięściami przez pijanego męża. Generał Mondoe przekształcił się w istotę jeszcze potężniejszą niż zaledwie kilka godzin temu, a już wtedy był najsilniejszą postacią występującą we wszystkich snach świata. - Zamknij za sobą drzwi – rzekł generał głosem małej dziewczynki, a młody oficer nie mógł nie powstrzymać się od spojrzenia na jego okropną twarz. Była to twarz trupa. 365 Morda okropnego tworu odzianego w nazistowski mundur gniła coraz bardziej. Miał też skrzydła, czarne i umięśnione. Okropny smród bijący z ropiejącej twarzy bił w nozdrza przyprawiając o mdłości. Jednak to nie zapach był najgorszy. Teraz jego oczy zagnieżdżone w ogromnych, zakrwawionych oczodołach były niemal w całości białe. Nieokreślonego koloru źrenice tonęły za białą mgłą, tak więc oficer nigdy nie był do końca pewien, czy okropne białe oczy patrzą na niego, czy błądzą gdzieś, pozwalając na chwilę wytchnienia. Nienawidził tej twarzy całej sercem. Był jednak zbyt słaby, aby nienawidzić samego generała. - Generale Mondoe… - Siadaj. Matthew usiadł. - Czy nie uważasz, że powinniśmy to zrobić dzisiejszej nocy, oficerze? – zapytał generał Mondoe. Można by powiedzieć, że prawie nie ruszał ustami, a jednak z prostej przyczyny każde jego słowo było bardzo wyraźne. Mondoe po prostu nie posiadał ust. Posiadał za to coś w rodzaju jamy na gnijącej twarzy. Oficer chcąc nie chcąc musiał więc przyglądać się zarobaczonym, czarnym zębom swojego dowódcy przez dziurę w jego twarzy. Raz po raz dostrzegał równie poczerniały język generała. Przypominał psie gówno. Młody oficer z trudem powstrzymał odruch wymiotny. - Zadałem ci pytanie. Co o tym sądzisz? - Więc… jest jeszcze za wcześnie – bąknął oficer nie patrząc na szpetną twarz Mondoe. - Dlaczego? - Ja… cóż, wydaje mi się, że powinniśmy poczekać. Nasz śniący, Jack Burnfield ma wkrótce kompletnie uzależnić się od roztworu. Powinniśmy jednak poczekać, aż zdąży pokochać substancję i wejdzie całkowicie w uzależnienie. Mondoe pokiwał gnijącą głową. Jego kręgosłup wydał z siebie suchy trzask. - Nie jesteś głupi – w namiastce ust Mondoe miało zabrzmieć to jak komplement, mający zapewne połechtać próżność oficera i skłonić go do mówienia. Oficer był jednak dobry, a dobrzy ludzie i wytwory podświadomości wykazują, przynajmniej z początku, odporność na prostą manipulację. Mondoe doskonale o tym wiedział, dlatego dodał po chwili: - Możesz mówić swobodnie, oficerze. Dlaczego się mnie obawiasz? 366 Oficer stojący naprzeciw monstrum z białymi oczami natychmiast pomyślał o kotku z wbitymi w ślepia ostrymi patykami. - Wydaje mi się… to znaczy jestem przekonany, że Burnfield nosi jeszcze w sobie pokłady silnej woli – odparł po dłuższej chwili. - W gruncie rzeczy nie jest złym człowiekiem, panie generale. Mondoe z głośnym mlaskiem połknął ślinę. Był to okropny dźwięk, a ślina generała była z pewnością tak samo czarna jak jego język i zęby. Wyrażał pogardę. - Więc wierzysz w tak zwane dobro, oficerze? – zaśmiał się szyderczo. - Silna wola, powiadasz… Oficer zwlekał z odpowiedzią. Generałowi to jednak nie przeszkadzało: - Wydaje ci się, że ten słaby człowiek jest w stanie nam zagrozić? – naciskał. – Naprawdę? To uzależnione od prochów dziennikarskie ścierwo? Odpowiedz! - Na razie tak, panie generale – odparł wreszcie Matt. - Dlaczego tak sądzisz, bezimienny? Mundurowy westchnął. - Burnfield jest skołotany. Przybył do kliniki Drzewieckiego i od razu wszedł w świadomy sen. Nie ma pojęcia czego tak naprawdę oczekuje wobec swoich snów. Na razie dostał po prostu nowy świat i coś co w jego przekonaniu jest boską władzą – rzekł szybko młody oficer. - Typowe dla ludzi, którym wydaje się, że chwycili Boga za nogi. Bawi się w trening z profesorem Drzewieckim i walczy ze swoim kokainowym nałogiem. Wydaje mu się, że jest silny. Nie ma jednak pojęcia o potędze, jaką niesie ze sobą świadomy sen. Mondoe milczał. Nie odezwał się słowem do chwili kiedy cisza stała się dla oficera nieznośna i ten ostatni został zmuszony do jej przerwania: - Chcę powiedzieć, że Burnfield nie odkrył jeszcze, że jego sny urzeczywistniają się w życiu. Nie ma pojęcia o tym, że myśl generuje działanie, a działanie rzeczywistość. Że to sny tworzą jego życie! Umundurowany potwór pomyślał przez moment o słowach Monteskiusza: „sny rodzą rzeczywistość”. - A słowo stało się ciałem. Kiedy o tym pomyślałem – dokończył swą myśl generał, po krótkiej chwili. Myśl tą słyszał w głowie Burnfielda od dłuższego czasu, trudno było się więc nie zgodzić z rozumowaniem młodego oficera. - Dajmy mu jeszcze trochę czasu, a uzależni się od roztworu, tak jak uzależnił się od kokainy – rzekł twór nazywany generałem Mondoe. - Substancja nie jest istotna. 367 - Tak. Tak! Zdecydowanie. Poczekajmy generale Mondoe… – nieśmiało zgodził młody żołnierz. W głębi serca kochał Burnfielda całym sercem i podczas rozmowy z Mondoe myślał tylko o tym jak ochronić swojego pana przed mroczną, gnijącą postacią swojego przełożonego. Jednak potwór w mundurze doskonale zdawał sobie z tego sprawę. - Nie, oficerze. Będziemy działać – rzekł Mondoe z parszywym uśmiechem. – Spójrz na to z perspektywy osoby postronnej. Dotychczas monstrum w nazistowskim mundurze tkwiło w mroku, pozostało niedostrzegane. A jednak objawiło się Jackowi Burnfieldowi na kilka chwil w Nowym Jorku. I co najciekawsze objawi się swojemu właścicielowi już wkrótce, kolejny raz. Wiesz co wtedy się stanie? Wiedział. - To pan stanie się jego właścicielem… generale. - Nie jesteś taki głupi! – rzekł Mondoe. Senny demon nie chciał objawiać się Burnfieldowi za każdym razem, kiedy tylko zechce podjąć próbę zaatakowania jego psychiki. Generał wiedział bowiem doskonale, że za każdym razem kiedy Burnfield staje oko w oko ze swoimi największymi lękami, jego moc do pokonywania takich mrocznych postaci jak on rośnie. - Ja to zrobię, oficerze. Osobiście – wydał werdykt Mondoe. - Jutrzejszej nocy gdy Burnfield zaśnie, zaatakuję sen mieszkańców Golgoty. Zasieję ziarno, które eksploduje z całą mocą, gdy tylko dziennikarz pogrąży się we śnie. Ma pogrążyć się w szaleństwie, rozumiesz? Oczekuję od ciebie pomocy i efektów. - Tak jest, generale Mondoe. Zrozumiałem. - Jeszcze jedno! - chlasnął jęzorem potwór. - Uratowałem cię, nie zapominaj o tym. Gdyby nie ja, pozostałbyś przyszpilony żelaznym prętem do podłogi. - To prawda - odparł niepewnie oficer. Miał nadzieję, że monstrum nie poruszy tego tematu. - Burnfield nadał ci nawet imię. Matthew, zgadza się? Skąd on to wiedział, do cholery? Skąd? - Owszem – potwierdził Matt. Mondoe kontynuoował: - Zaufał ci. A ty sprawiasz pozory, że ufasz jemu. Mam nadzieję, że to faktycznie tylko pozory, oficerze - słowa Mondoe stały się znów maksymalnie jadowite i pełne niejasności. - Naturalnie, generale. Mondoe machnął ręką. Zbutwiałe kości przedramienia chrupnęły, jak gdyby ktoś łamał mu rękę. 368 - Zapytam w ten sposób, "Matthew" - zadrwił generał. - Czy uważasz, że jesteś mi coś winien? Czy uważasz, że jesteś mi winien lojalność? - Myślę... - zawahał się Matt, ale nie było czasu na rozważania. - Tak, tak oczywiście! - Mam dla ciebie propozycję - Mondoe wydawał się być szczerze ubawiony całą sytuacją. - Może i nie wierzę w tak zwane dobro, ale wiem, co oznacza bezgraniczne oddanie swojemu przełożonemu. Jesteś zainteresowany, oficerze Matthew? - Jestem. - Siedem dni wykonywania moich rozkazów. Oczekuję od ciebie siedmiu dni pełnej, bezdyskusyjnej lojalności. Jeśli po upływie tego czasu stwierdzę, że wykonywałeś moje rozkazy bez żadnego "ale", zyskujesz wolność. - Wolność? - powtórzył Matthew. Dziura w ramieniu zaczynała się już goić, a jednak w momencie, kiedy senny oficer usłyszał te słowa, ból rozchodzący się promieniście od jego rany powrócił z całą mocą. Bolało jak cholera, ale Matt nie dawał tego po sobie poznać. To chyba z entuzjazmu. - Jaką mam... - zaczął, ale nie dokończył. - Żadnych gwarancji. Żadnych, rozumiesz? - skrzydła Mondoe wykonały pojedyncze machnięcie w powietrzu, a do nozdrzy Matta dotarł smród gnijących jabłek i czegoś... czegoś co zostało wydalone już dawno temu. - Odpowiesz mi w tej chwili. - A jeśli odmówię? - TO CIĘ ZNISZCZĘ! - ryknął Mondoe w pół sekundy podlatując do niego i zbliżając się na odległość kilku centymetrów od twarzy przerażonego oficera. Minęło kolejne pół sekundy, a potwór już wbijał swój kościsty, przeraźliwie chrupiący palec w zakrwawiony bandaż, stanowiący opatrunek na jego ranie. - MASZ MI ODPOWIEDZIEĆ W TEJ CHWILI, ŻAŁOSNY PODWÓJNY AGENCIE, ALBO ZMIAŻDŻĘ CIĘ JAK KARALUCHA! MOŻESZ SOBIE ZAMYKAĆ OCZY, ALE JA TU BĘDĘ, BĘDĘ ROZUMIESZ? - Zgadzam się! - wrzasnął Matthew, po czym się rozpłakał. Wszystko byleby tylko przerwać ten potężny ból, wszystko byleby tylko szkarada oddaliła swój śmierdzący pysk z dala od jego twarzy. - Dobrze. Bardzo dobrze - Mondoe odsunął się od Matthew po czym znów wykrzywił dziurę w twarzy na znak głębokiego zadowolenia. - Jestem z ciebie dumny. A teraz uciekaj. Nie chcę cię widzieć, dopóki nie wezwę cię z powrotem, rozumiesz? - Tak jest - powiedział Matthew trzymając dłoń zdrowej ręki na krwawiącej ranie i natychmiast wychodząc z pomieszczenia. 369 Matthew zamknął za sobą drzwi. Gdy tylko to zrobił usłyszał podekscytowany głos Josepha. „Musisz to zobaczyć, po prostu musisz!”. A potem oczami duszy ujrzał największego z kolegów, trzymających za ogon nieszczęsnego kotka targanego spazmami bólu: „Co jest cipko? Boisz się ślepego Jima?”. - Chryste, Jack, miej się na baczności. Niech Bog ma nas wszystkich w opiece, albo czeka nas śmierć – wyszeptał myślokształt, ale nie był już niczego pewien. Podczas najbliższej nocy niczego nieświadomy Jack miał przekonać się, że od śmierci istnieją rzeczy o wiele gorsze i ciemniejsze. 370 Rozdział XVI Generał Mondoe „Myśli, których się nie zdradza, ciążą nam, zagnieżdżają się, paraliżują nas, nie dopuszczają nowych i w końcu zaczynają gnić. Staniesz się składem śmierdzących myśli, jeśli ich nie wypowiesz” ~ Éric-Emmanuel Schmitt Golgota 1. N ieprzenikniony mrok opanował Golgotę, kiedy ciężkie, krwistoczerwone słońce wreszcie zniknęło za horyzontem, a na niebo wystąpiły ospałe, burzowe chmurzyska. Pomarańczowa poświata towarzysząca spektakularnym zachodom słońca, była w tym miejscu tak popularna, jak amerykańscy żołnierze: jakimś cudem tolerowani, a jednak budzący jawną frustrację i niechęć, taką za którą można oberwać butelką w głowę, gdy akurat nie ma świadków. W takich miejscach jak Sarbinowe Doły zachód słońca nie kojarzył się z czymś wyjątkowo romantycznym: żaden z męskiej części mieszkańców miasteczka nie objął dziś swojej ukochanej, w milczeniu przypatrując się, jak Wielka Gwiazda majestatycznie opada za linię polskich, posępnych gór. Nikt też nie wytłumaczył swoim dzieciom, że zachodzące słoneczko wcale nie idzie spać, bo słoneczko nie śpi nigdy, tylko po prostu zagląda na chwilę do ludzi po drugiej stronie ziemi. 371 Nie było na to czasu. Wszyscy dorośli mężczyźni i wszystkie dorosłe kobiety byli zajęci przygotowywaniem się do nadchodzącej nocy. - Dziś kładziemy się wcześniej, kochanie - mówi żona komendanta, do swojego syna Juniora, który zajęty był pochłanianiem kolejnych porcji przygotowanych przez nią kanapek, i to do tego stopnia, że zareagowanie na słowa matki zajęło mu kilkanaście sekund: - Co? Westchnęła, ale z cierpliwością. - Powiedziałam, że dziś powinniśmy się położyć wcześniej, synku - odparła kobieta. - Masz jutro służbę na komisariacie, pamiętaj, że wyjeżdżasz do pracy, jak tylko w domu pojawi się twój ojciec. "Jak tylko w domu pojawi się twój ojciec". Kurwa! Czy nadejdzie taki dzień, że własna matka przestanie go traktować jak srającego w pieluchy obszczajmurka? - Nie. Chyba oszalałaś - powiedział wreszcie, gdy kęs ostatniej kanapki z łososiem wylądował w jego żołądku. - Nie będziesz mi mówić kiedy mam się spać, coś ci się chyba pomyliło. To, że z wami mieszkam, nie znaczy, że masz prawo rozkazywać pełnoletniemu. Jestem dorosły i jestem policjantem, zapomniałaś?! Spokojnie. Tylko spokojnie. - Nie mówię ci co masz robić, kochanie. Po prostu uważam... - ...to uważaj mniej! - wybuchnął Junior. - Kobieto! O co ci w ogóle chodzi? Spokój. Spokój! - Od jakiegoś czasu widzę, że masz jakiś problem - rzekła matka, najłagodniejszym tonem, na jaki mogła sobie pozwolić, starając się za wszelką cenę, aby głos jej nie drżał. Była to prawda. Junior chodził na dziwki, chlał chyba jeszcze więcej od ojca, a ostatnio chyba nawet wciągał przez nos jakieś proszki. Matka straciła autorytet u syna już dawno temu, wiedziała o tym... ale to, że jej własny syn woli pójść w ślady ojca, twardego komendanta Hauptmanna, to jeszcze nie powód, aby odzywał się do niej, jak do służącej! Tylko spokój. Tą rozmowę może uratować tylko twój spokój. - Ja mam problem? - wyłowił znienawidzone słowo Junior. - Problem? Jaki ja kurwa mogę mieć problem? - Nie przeklinaj - zwróciła mu uwagę. - W tym domu nigdy nie klniemy. Myślę... - "W tym domu nigdy nie klniemy"! - przedrzeźnił matkę Junior. - Trzymajcie mnie bo jebnę! Nie klniemy, jasne! Chyba, że ojciec znowu przyjdzie do domu nakurwiony jak bela, zbluzga wszystko na czym świat stoi, potem każdego na swojej drodze i znowu obrzyga całą łazienkę! - wykrzyknął młodzieniec. - Kurwa! Kurwa, kurwa, kurwa! Zdajesz sobie w ogóle sprawę co się dzieje w tym domu?! 372 - Junior, odzywaj się do mnie z szacunkiem - cichutko rzekła matka. - Co? - warknął. - Pozwalasz własnemu mężowi okładać się po twarzy, gdy tylko kolejny raz najdzie go ochota na gorzałę, a mi mówisz, że mam odzywać się do ciebie z szacunkiem? Łza popłynęła już po policzku kobiety. Nie zauważył jej. - Junior, zamknij się! - chlipnęła. - Jesteś na haju? Znowu coś brałeś prawda? Przyznaj się. Kupiłeś znowu amfetaminę. Kupił. Szkliste, szybko poruszające się, rozszerzone do rozmiarów pięciozłotówki oczy potwierdzały to za niego. Ale on wcale nie zamierzał przepraszać. - Kurwa, mamo! Kurwa! Jesteś taką hipokrytką! Prawisz dorosłym ludziom morały, a sama żyjesz w kłamstwie! Wiesz o tym, nie?! - młody mężczyzna był tak wzburzony, że chyba nawet nie zauważył, że wstał od stołu i teraz krzyczał na własną matkę, celując w nią uniesionym wysoko do góry palcem wskazującym. - Synu, natychmiast... - Cała ta twoja idea dobrego domu, dobrego wychowania, dobrego słownictwa... nic nie warte gówno! - wrzasnął, po czym wyszedł z kuchni, kierując się do wyjścia. - Dokąd?! - woła za nim matka. - Niech ci się nie wydaje, że wypuszczę cię z domu w takim stanie! Odpowiedział jej dźwięk brzdękających o drzwiczki metalowej kasetki kluczy. - Spróbuj tylko wziąć quada! Jeśli znowu pojedziesz do swoich koleżków... - Zadzwoń na policję! - słyszy krzyk syna. A potem trzask drzwi. Można by powiedzieć, że mieszkańcy miasteczka wyczuwali coś w powietrzu. Niepokój panujący tego wieczora w duszach golgotan był widoczny na pierwszy rzut oka i wystarczyło dosłownie kilkadziesiąt minut, aby w Sarbinowych Dołach nie pozostał już ani jeden żywy człowiek, który nie czuł by podświadomie, że tej nocy stanie się coś złego. Pogrążeni w niespokojnym wyczekiwaniu ludzie mieli rację. Z miasteczkiem było coś nie tak, to oczywiste, wszyscy to wiedzieli. Ale było coś więcej, coś się zmieniło, jak gdyby pogrążona w letargu mroczna siła, panująca od wielu lat nad tym chorym miejscem, przebudziła się właśnie dzisiejszego wieczoru. I choć żaden z mieszkańców nie potrafił sprecyzować, co tak naprawdę czuje, albo czym jest uzasadniony ten dziwny niepokój, który nie dawał im spokoju, mniej więcej od czasu kolacji, znalazło się w Golgocie kilka osób, które przeczuwały, co być może, właśnie dzieje się w tym miejscu. 373 2. Szosy okalające całe miasteczko opustoszały niemal całkowicie już kilka minut po dziewiętnastej. Nie było to często spotykane zjawisko w Golgocie. Fakt, w takich miejscach jak Sarbinowe Doły ludzie nie mieli wiele możliwości spędzenia wolnego czasu po pracy... ale tylko dlatego, że nigdy nie potrafili wyobrazić sobie, co dokładnie można by zrobić, aby to zmienić. Mieszkańcy Golgoty szybko zapomnieli, że w nieco większych miastach, nie będących znowu tak daleko, bo w odległości czterdziestu minut jazdy samochodem, mają do dyspozycji kina, bezpłatne biblioteki z szybkim Internetem, przyzwoitą filharmonię, teatr i dwie opery, a w tych naprawdę sporych, choć odległych o półtorej godziny jazdy miastach, liczących sobie więcej niż dwieście tysięcy mieszkańców, istnieją ogromne, lśniące nowością futurystyczne multipleksy, pełne pokus i promocji, stanowiące miłą odmianę po robieniu zakupów wyłącznie u Vincenta van Hogena. Cóż, każdy ma prawo robić to co uzna w życiu za stosowne, prawda? Ostatnie samochody, należące do ludzi wykonujących swoją robotę w okolicznych wsiach i pobliskich miasteczkach, zostały zaparkowane na podjazdach przed domami i w garażach. Ich właściciele, nie potrafiąc dokładnie sprecyzować swoich obaw, a jednak dobrze wiedząc, że dzisiejszej nocy wydarzy się coś, czego nie będą mieli ochoty oglądać, nawet przez grube szyby swoich zaryglowanych na cztery spusty domów, zajęli się przygotowywaniem się do snu. Matki słały łóżka swoim dzieciom, a ojcowie starali się przekonać swoje rozwydrzone dzieciaki, że dzisiaj kategorycznie i bezwarunkowo zostają na wieczór w domach. - Nie interesuje mnie za jak dorosłą się masz, Sabino! Słyszysz? - głos Vincenta był podniesiony, w końcu ile czasu można marnować, na bezskuteczne przekazanie córce, że dziś nie spotka się ze swoim chłopakiem (którego notabene Vincent van Hogen nie znosił). Holenderski przedsiębiorca był pewien, że jak tak dalej pójdzie, ten napalony sukinsyn z toną żelu na włosach i swoją czapką policyjną, którą kochał niemal tak samo, jak jego ojciec Andrzej Hauptmann, w końcu dopnie swego i wsadzi swoją policyjną łapę w majtki jego siedemnastoletniej córki... o ile już tego nie zrobił. Aż wzdrygnął się na tę myśl. - Słyszysz? - powtórzył. - Nie spotkasz się z Juniorem, dzisiaj na pewno nie. Zostajesz w domu, rozumiesz? Nigdzie nie wyjdziesz! Tapirująca włosy córka zdawała się nie słyszeć jego słów. - Umówiłam się z Juniorem więc wierz mi, wyjdę. - to były jedyne słowa, na jakie było ją stać. Nawet na niego nie spojrzała, przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, najwyraźniej oceniając w myślach stopień swojej atrakcyjności seksualnej. 374 - Powiedziałem ci raz, drugi i więcej nie będę powtarzał. - ojciec Sabiny zdał się na swój ojcowski ton głosu, a potem dodał: - Zostajesz w domu, kochana! Skarcił się za to w myślach już po chwili. - Czemu mnie nienawidzisz? - zapytała odrywając wzrok od lustra i patrząc Vincentowi prosto w oczy. A on poczuł się jak pułkownik, który musi poradzić sobie z niesubordynacją. - Ja cię kocham, córeczko - odrzekł van Hogen. - I dlatego zostaniesz. Iskry w jej oczach były niemal identyczne jak te, które należały do jego zmarłej żony. Sabina van Hogen bez wątpienia miała spojrzenie swojej matki. - Spróbuj mnie zmusić - rzuciła wyzywająco. - Proszę bardzo - powiedział Vincent, po czym zamknął drzwi jej pokoju na klucz. Schodząc po schodach do salonu i starając się ignorować krzyki i uderzenia siedemnastoletnich kobiecych piąstek w zamknięte od zewnątrz drzwi pomyślał, że samotny ojciec, to rola, która zasługuje na co najmniej cztery Oskary. 3. Była godzina dziewiętnasta trzydzieści. Niektórzy z mieszkańców Golgoty sięgnęli już po różnego rodzaju wspomagacze i otumaniacze, na przykład zmęczony ciężką pracą papierkową Urban Waren, który dzisiejszego wieczoru zdecydował się nocować na kanapie w ratuszu, gdy tylko zamknął ostatnią teczkę z dokumentami, doszedł do wniosku, że najbardziej na świecie ma ochotę napić się dobrego bourbona, najlepiej w towarzystwie cycatych panienek obściskujących się bez ustanku na kanale dwunastym. O tak, to był całkiem dobry pomysł na spędzenie wieczoru, zanim zapadnie w sen. Minęło trzydzieści sekund od podjęcia tej decyzji. Gruby burmistrz wylądował na wielkich rozmiarów skórzanej sofie, starając się nie wyglądać na miasteczko zbyt często przez ciągnące się od podłogi do sufitu okno. Tak bardzo chciał dać tym ludziom to na co zasługują. Tak bardzo chciał aby to zawszone miasto na zawsze wyrwało się z bezczynności i marazmu. To on tego dokona, jeśli tylko obywatele przestaną rzucać mu kłody pod nogi. Jego Sarbinowe Doły może i nie staną się drugim Nowym Jorkiem, ale podczas drugiej kadencji (bo przecież będzie druga kadencja, na pewno, na pewno!) Urbana Warena z całą pewnością będą w stanie zmienić się z nudnej, zabitej dechami wiochy, w rozwijającą się strukturę. Na poziomie europejskim oczywiście! - Co dokładnie miałoby się zmienić w Golgocie? - pomyślał, wpatrując się przez chwilę w kręcącą jędrnym tyłeczkiem mocno umalowaną, ledwie dziewiętnastoletnią brunetkę, na ekranie plazmowego telewizora. Na pewno nie będzie tracił czasu na Drzewieckiego i jego żonkę. Jeżeli wszystko co zaplanował dojdzie do skutku choćby w 375 osiemdziesięciu procentach, to ten zdziwaczały noblista i prowokująca go seksualnie Kamińska przestaną stanowić dla niego problem. To kwestia miesiąca, jeśli nie trzech tygodni. Tylko dlaczego nie mógł przestać myśleć o tym cholernym rowku między piersiami? - Koniec pracy - mruknął do siebie Waren przez chwilę skacząc między kanałami. Czas na odpoczynek, zasłużyłeś sobie, oddany ludziom za wszelką cenę człowieku! Robisz dobrą robotę, naprawdę dobrą. Czego się nie robi dla dobra miasta. Wyciągnął białą koszulę ze spodni, rozpiął kołnierzyk jednocześnie poluzowując swój błękitny krawat, a potem zaczął się masturbować. 4. Pokój zamieszkiwany przez Filipa Maussa był w zasadzie tak daleki od ideałów, jakie młody dziennikarz wypracował sobie w swojej głowie, że gdy tylko wracał on po dniu ciężkiej pracy do internatu dla robotników, wtedy od razu czuł, że jedyne na co ma ochotę to zjeść szybką kolację, popić te kilka kęsów bułki z szynką gorącą herbatą, a potem położyć się na skrzypiącym sprężynowym materacu, służącym za łóżko, nałożyć na uszy wielkie słuchawki, a potem zamknąć oczy i słuchać swojej muzyki zanim zwyczajnie nie zaśnie, a bateria jego odtwarzacza mp3 wyczerpie się, gdy dojdzie do mniej więcej trzydziestej piosenki. Mysza poświęcił się w całości pracy prezentera radiowego, a było tak tylko dlatego, ponieważ naprawdę wierzył w to, że pewnego dnia do mikroskopijnej siedziby GRR 1 zawita ktoś, kto odmieni jego życie i zaproponuje mu prawdziwą karierę. Spędzał całe dni w studio, starając się ze wszystkich sił przeprowadzać kolejne wywiady, z pasją odczytywać przygotowywane przez siebie bloki informacyjne, a potem racząc swój tysiąc słuchaczy najlepszą muzyką, jaką tylko znał. Pewnego dnia usłyszy mnie ktoś, kto naprawdę coś znaczy, jakaś dziennikarska szycha i powie: "Mauss, ty cholero, gdzieś ty był, kiedy cię potrzebowaliśmy! Rzuć tą podrzędną stacyjkę i ruszaj ze mną w wielki świat! Czeka cię kariera gwiazdy radiowej!". O tak, wierzył w to, choć w takie dni jak dzisiaj trochę mniej niż zwykle. Urszula Waren, Urszula Waren, ta cholerna Urszula Waren... Dzisiejszego wieczoru, kiedy Mysza nareszcie pokonał swoim rowerem sześciokilometrową trasę do budynku, w którym wynajmował pokój, czuł nadchodzącą chwałę o wiele słabiej. Styrany Filip Mauss odstawił rower do szopy, przylegającej do niszczejącego, parterowego baraku, z grzeczności nazywanym hotelem pracowniczym, lub internatem, a potem przetarł czoło z potu, westchnął ciężko i wszedł do środka. 376 - Witaj, Myszko - powitał go Matt Kowalsky, barman z karczmy "Pod Barłogiem", który wynajmował przylegający pokój 13 i w wolnym od pracy czasie całymi godzinami przesiadywał w hallu, gdzie znajdował się jedyny w budynku telewizor. Mysza uśmiechnął się krzywo, ale zrobiło mu się trochę lepiej. W budynku było ciepło, nie było jeszcze wcale tak późno, no i miał tu przyjaciela. Może nareszcie odpocząć. I choć przez chwilę nie myśleć o Urszuli Waren. - Mówiłem ci, Matt, jeszcze raz odezwiesz się do mnie per "Myszka"... Barman roześmiał się. - Co, może nie mówi tak na ciebie całe miasto? - zapytał. - Siadaj, za chwilę będą wiadomości. Mówili, że premier... Mysza nawet nie spojrzał na mieniący się niebieskim światłem telewizor. - Mam dość wiadomości, jak na jeden dzień. Idę spać - odparł, ruszając w kierunku swojego pokoju. Nie pokonał nawet kroku a już usłyszał głos przyjaciela. - No co ty, Filip! Myślałem, że napijemy się piwa! Premier... - Beze mnie. Szybko pokonał dystans dzielący go od drzwi do pokoju numer 12 i modląc się, aby dzisiejszego wieczoru Matt dał mu święty spokój wszedł do środka. Kiedy tylko znalazł się w miejscu, które tylko z braku lepszego określenia nazywał swoim mieszkaniem, natychmiast dopadły go wszystkie dołujące myśli. Musi sobie poradzić z Warenową. Musi się wynieść z tej nory. I przestać udawać, że spektakularna kariera przyjdzie do niego sama, tylko dlatego, że on tego chce. Ale co jeśli radna miejska będzie tak dobrze przygotowana do rozmowy, że... - Koniec - rzucił w stronę nakrytego pościelą materaca. - Jedzenie. Materac. Sen. Zastanowił się jeszcze chwilę, otworzył miniaturową lodówkę pamiętającą czasy głębokiego PRL-u, a potem zrezygnował z posiłku, trzasnął ze złością drzwiczkami i w ciągu ułamków sekund wylądował na materacu. Nie wyciągnął nawet odtwarzacza z kieszeni. Sen nadszedł natychmiast. Studio radiowe było niesamowite. Szklane ściany, metalowa konstrukcja i piękna posadzka na podłodze. Korytarze ciągnące się w nieskończoność, wypełnione naturalnym dziennym światłem i kojąca muzyka sącząca się z ledwie dostrzegalnych głośników, dyskretnie zamontowanych w podwieszanym suficie. Chryste, jak tu pięknie! Najpierw wszedł do reżyserki. Ilość pokręteł na ogromnym panelu sterującym przyprawiła Myszę o zawrót głowy. W jego śmierdzącej starością klitce należącej do GRR 377 1 miał tylko komputer z dostępem do internetu i mikrofon, który musiał kupić za własne pieniądze. Nie było nawet porządnego odtwarzacza muzycznego, a o jakimkolwiek mikserze dźwięku mógł po prostu zapomnieć, zresztą i tak nie miałby czasu go obsługiwać, zajęty prowadzeniem audycji na żywo. Tutaj było inaczej, zupełnie jak w raju. Pomieszczenie reżyserskie było zachwycające, naszpikowane najnowocześniejszym sprzętem i mrugającymi na zielono diodami. Mauss nie miał pojęcia do czego dokładnie służą urządzenia wypełniające wnękę w ścianie reżyserki w zasadzie od sufitu do podłogi, ale natychmiast przypomniał sobie zdjęcia, na których piloci ogromnych boeingów z łatwością obsługują przepełniony technologią kokpit samolotu, wzbijając ogromną maszynę w powietrze i przemierzając świat. Miał ochotę skakać z radości, kiedy do pokoju wszedł człowiek w czarnym swetrze, a dostrzegając stojącego przy szklanej ścianie Maussa uśmiecha się promiennie, wyciąga ręce przed siebie i mówi: - Mauss! Nareszcie jesteś! Wchodź do środka, czas poprowadzić najlepszą audycję, jakie to radio, kurwa, słyszało! Po czym wskazuje najszczęśliwszemu człowiekowi na świecie niemal niedostrzegalne szklane drzwi w ścianie i skinieniem dłoni zaprasza go, aby usiadł na wielkim, skórzanym krześle. Mysza sięga ręką po mikrofon przypięty do sufitu, przykłada go do ust i poprawia osłonkę, korygującą dźwięk. Następnie zakłada na głowę audiofilskie słuchawki, wpina je do odpowiedniej wtyczki i czeka, aż zaprogramowany wcześniej utwór zespołu Dave Matthew's Band na widocznej na monitorze komputera playliście dobiegnie końca. - O czym mam mówić? - pyta szybko, naciskając przycisk służący do połączenia dźwiękowego z reżyserką. Nie jestem przygotowany! Człowiek w czarnym swetrze zdaje się tym nie przejmować. - Co tylko przyjdzie ci do głowy, przyjacielu! Wiem, że dasz sobie radę! Dziś mamy jakieś siedem milionów słuchaczy przy wszystkich odbiornikach w kraju. Wszyscy nie mogą się doczekać na to, co chciałbyś im przekazać. Mysza nie może uwierzyć we własne szczęście, ale cały czas nie wie, co miałby mówić. - Może telefony od słuchaczy, taka mała debata? - proponuje wreszcie, gdy sekundy dzielą go od wejścia na antenę. Uniesiony wysoko w górę kciuk zza szklanej szyby uświadamia go, że to niezły pomysł. Utwór "Some devil" dobiega końca. Rozlega się dżingiel, patetyczna melodia oznajmiająca słuchaczom, że teraz mają do czynienia z najważniejszym wydarzeniem w całej dziennej ramówce Największego Radia w Kraju. 378 Mysza bierze głęboki oddech. Ma już pomysł na swoją debiutancką audycję. Jeszcze chwila. Jeszcze moment i... Teraz. - Witam państwa, przy mikrofonie Filip Mauss. Jest godzina dwudziesta pierwsza. Czy kiedykolwiek zastanawiali się państwo nad istotą grzechu w naszym życiu? Duchowni mówią nam, że to przekroczenie boskich norm, każdy czyn który oddala nas od Boga. Niektórzy politycy utrzymują, że istnieje pojecie grzechu uzasadnionego wyższą koniecznością. Mamy więc możliwą do obronienia chciwość, kradzież, a czasami także fałszywe świadectwo, niestałość i hipokryzję. Czy istnieje jakakolwiek okoliczność łagodząca dla tych czynów? Czy wytłumaczony sobie grzech nadal jest grzechem? I wreszcie jaka jest rola czynienia zła w naszym życiu? Zapraszam państwa do dyskusji, numer telefonu do studia... Po czym w głośnikach zabrzmiewa utwór Michael Penna. Filip odłącza mikrofon. Ma jeszcze kilka chwil zanim rozdzwoni się telefon w reżyserce, a człowiek w czarnym swetrze połączy go z wybranym przez siebie słuchaczem. - Mamy pierwszego dzwoniącego, Myszo - słyszy po chwili dziennikarz. Wchodzisz na antenę za trzy, dwa, jeden... Mauss bierze głęboki oddech. - Witamy pierwszego słuchacza, zapraszam do rozpoczęcia dyskusji i przypominam, że dziś rozmawiamy o roli grzechu. Proszę się przedstawić i rozpoczynamy dyskusję. Trzask. - Witam, tu Richard Leonard Kuklinski, dzwonię z więzienia stanowego w Trenton. Mysza wstrzymuje oddech. - Dobry wieczór, jest pan na antenie - mówi radiowiec. - Czy dobrze zrozumiałem? Jest pan pracownikiem więzienia w Stanach Zjednoczonych? Zniekształcony śmiech w słuchawkach mrozi mu serce. - Pracownikiem? Nie sądzę. Siedzę w tej dziurze już jakiś czas, ale nie płacą mi za to ani centa. O mój Boże. - Jest pan więc więźniem, czy tak? - pyta Filip. Znowu ten śmiech. Jest przerażający, jak gdyby to nie człowiek a coś... coś bardzo mrocznego rozmawiało ze wstrząśniętym Myszą na antenie. - O tak, jestem więźniem jak jasna cholera. Pozwolili mi zadzwonić do waszego radia, żebym mógł powiedzieć kilka słów na temat grzechu. Myślę, że mam w tym temacie coś do powiedzenia. 379 - To znaczy? - "Którym odpuścicie grzechy, będą im odpuszczone, a którym zatrzymacie, będą im zatrzymane" - rzekł Kuklinski. - To nie moje słowa. Zna je pan, prawda? - Tak. To werset z Biblii, prawda? - Dokładnie. Panie Mauss, mówią, że jestem złym człowiekiem i chyba mają rację. Zabijałem małe zwierzątka gdy byłem dzieckiem. Nie wiem czy sprawiało mi to radość, ale czułem coś w rodzaju podniecenia. Potem przyszedł czas na ludzi. Nie miałem wyrzutów sumienia, kiedy gołymi rękoma udusiłem skurwysyna, który mnie obraził. Zacisnąłem dłonie na jego szyi kiedy sikał za barem. Kilka chwil i leżał na chodniku martwy. Głos Richarda Kuklinskiego był tak beztroski, jak gdyby wspominał ostatnie przyjęcie urodzinowe swojego dziecka. - Panie Kuklinski... - Och, mów mi Richard - odparł głos w słuchawkach Myszy. - Nazywają mnie Iceman, człowiek z lodu, ale ja uważam, że to przezwisko nie wywodzi się z mojego lodowatego charakteru. To chyba dlatego, że chowałem poćwiartowane członki moich ofiar w zamrażarce. - W zamrażarce? - Mauss chwycił się za szyję. Ma już duszności. Co to za potwór, z którym przyszło mu rozmawiać? - Tak, w zamrażarce, kiedy już uporałem się z nimi. Z moimi "klientami". Wie pan, ludzie mówią, że ćwiartowałem zwłoki piłą łańcuchową. To mit. Fakt, użyłem jej raz czy dwa i faktycznie jest mniej roboty niż zwykle. Ale wie pan co? Robi się cholerny burdel. Brudziła mi się koszula, kiedy flaki ludzi których zabiłem latały w powietrzu. Dlatego zacząłem używać zwykłej piły. Robota staje się wtedy o wiele czystsza. No i można używać tylko jednej ręki. - Jednej ręki? - powtórzył Filip, czując, że zaraz osunie się na fotel bez przytomności. - Dlaczego to takie ważne? Iceman roześmiał się kolejny raz. Sucho i metalicznie, jak prawdziwy seryjny morderca. Coś bardzo złego nękało psychikę tego człowieka. Coś niesamowicie czarnego opanowało jego głos. - To proste. Wtedy w drugiej ręce można coś trzymać, na przykład kawałek pizzy. To cholernie męcząca robota, wie pan? Człowiek musi czasem coś zjeść. Mauss poczuł, że zbiera mu się na wymioty. - Czy istnieje... czy istnieje szansa na to, że wypowie się pan na temat grzechu, panie Kuklinski? - Mówiłem, po prostu Richard. 380 - Oczywiście - potwierdził Mauss, nie zdając sobie sprawy, że kiwa głową, jak gdyby jego rozmówca był tuż obok niego. - Grzechy się dzielą, Filipie. Możemy je klasyfikować według różnych kryteriów, ale one zawsze będą się dzielić - oznajmia zabójca. - Ja grzeszyłem po to, aby coś poczuć, cokolwiek, tak jak inni ludzie. Zwykle nie czuję nic. Ale wie pan co jest w tym wszystkim najgorsze? - Słuchamy. - Że ludzie tacy jak ja, bez sumienia, nie potrafią odrożnić, który z popełnianych grzechów jest gorszy, a który lepszy. One, grzechy, po prostu są i tyle. Pojawiają się i znikają. Jak moje ofiary. To jest w tym wszystkim najniebezpieczniejsze. Do wiedzenia pożegnał się nagle i natychmiast rozłączył. Filip nie zdążył zareagować. Głos następnego słuchacza nie był zapowiedziany, po prostu rozległ się w słuchawkach, przyprawiając Myszę o stan przedzawałowy. Czy reżyser w czarnym swetrze oszalał? - Dzień dobry, panie Filipie! - słyszy Mauss, którego zdumione usta zamierają w bezruchu. Słyszy głos dziecka. Chociaż nie, może to po prostu ten facet ma taki dziwny, dziecięcy głos... - Witam serdecznie - odpowiada Mysza starając się za wszelką cenę zachować profesjonalizm. To jego jedyna szansa. - Na pewno słyszał pan wypowiedź poprzedniego słuchacza. To trudne, po wysłuchaniu czegoś tak wstrząsającego, ale czy może się pan odnieść do jego słów? - Już? - pyta dziecko - Już mogę mówić? - Jest pan na antenie, prosimy o krótkie przedstawienie się - mówi dziennikarz po ciągnącej się w nieskończoność chwili. Czuje, pierwszy raz od wielu lat, że zżera go trema. Normalnie cieszyłby się, że udało mu się porozmawiać na żywo z kimś takim, jak seryjny morderca z USA. Ale nie dzisiaj. Coś zdecydowanie dzieje się nie tak, jak powinno. Cóż, show must go on. - Jestem Mondoe - mówi chłopiec, a potem dyszy nosem w słuchawkę, jak gdyby tłumiąc śmiech. - Nie jestem żadnym panem. Mam kilka lat, to chyba nie tak dużo prawda? Kilkuletni chłopiec? Mysza spogląda przerażony w stronę reżyserki, chcąc zabić wzrokiem mężczyznę w czarnym swetrze. Najpierw dopuszcza na antenę seryjnego mordercę, a potem kilkuletniego chłopca. Czy on oszalał, do ciężkiej cholery? Chciał obrzucić reżysera stekiem wyzwisk, zrównać go z ziemią, ale nie zrobił tego już nigdy w życiu. Mężczyzna zniknął. 381 - Panie Mauss dzwonię bo mam dla pana pewną propozycję - mówi chłopczyk Poprzedni słuchacz wspomniał, że grzech jest jedyną możliwością na to, by mógł przeżyć jakiekolwiek ludzkie uczucia. Pieprzony potwór, prawda? - Proszę pamiętać, że jest pan na antenie. Jeśli mogę spytać... jesteś w ogóle pełnoletni? Ile masz lat, kochanie? - Taaak... - głos chłopca brzmiał dziecinnie, ale słowa, które wypowiadał z wielką ironią nie brzmiały dziecięco. Chyba nie usłyszał pytania Filipa. - Zdarzy mi się czasem powiedzieć słowo za dużo, ale to wcale nie jest mój największy grzech. - Proponuję, żebyś się rozłączył, mój drogi. Rozmawiamy tutaj o poważnych... - Jestem poważny! - krzyczy chłopiec - Mam coś do powiedzenia, chyba mogę się wypowiedzieć, skoro już się dodzwoniłem? Mysza dotknął dłonią swojego czoła. Było zimne i mokre od potu. - Słuchamy - odpowiedział wreszcie. - Chciałbym zaproponować panu sławę. Uczynić pana najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Czy przymie pan moją propozycję? - O nie, mój mały - odpowiada natychmiast Mauss. - Dziękuję uprzejmie, ale jestem w tej chwili w miejscu, które stanowi spełnienie wszystkich moich marzeń. - To sen - odpowiada chłopiec. - Jesteś we śnie, Myszko, jeszcze to do ciebie nie dotarło? Sen? Jak to sen? - Co? - odpowiada jedynie. To jedyne na co stać go w tej chwili. - Nadal jesteś w Golgocie, leżysz na swoim zarobaczonym materacyku w hotelu pracowniczym najbardziej parszywego miasteczka jakie zna twój kraj - ciągnie chłopiec. - Ja... - Milcz - przerywa chłopczyk, a jego głos staje się nagle głosem kogoś o wiele starszego. - Milcz, teraz ja mówię. Jesteś we śnie, nikt cię nie słyszy, jesteśmy tylko my dwaj. Moje pytanie brzmi: czy naprawdę pragniesz sławy? Czy naprawdę pożądasz bycia podziwianym, znanym na całym świecie dziennikarzem radiowym? Moge spełnić twoje wielkie marzenia... - kusi coś po drugiej stronie linii telefonicznej. - Mogę sprawić, że będziesz kimkolwiek chcesz. Dokonamy tego razem, ale musisz mnie o to poprosić. - To... - Czy jesteś gotowy, Filipie Mauss? - pyta głos, teraz już całkiem nieludzki. - Czy jesteś gotów przyjąć mnie do swojej świadomości? W głowie Filipa natychmiast wybucha kaskada wizualizacji. To były wielkie marzenia, naprawdę piękne. Marzył o karierze od wielu lat. Chciał być kimś, osiągnąć coś 382 wspaniałego. Być sławnym, być poważanym. Prowadzić audycje z najlepszymi i o najlepszych. Zarabiać. Być kochanym. Kochanym... Przez chwilę Mysza rozgląda się bo błyszczącym, do granic możliwości naszpikowanym technologią studio radiowym. - Nie - odpowiada wreszcie. - Nie. Odejdź precz, przepadnij i nigdy nie wracaj. Oby Bóg wybaczył ci to, co robisz. Do widzenia. - TY NIC NIE WARTY ŚMIECIU! - słyszy i aż zrywa słuchawki z uszu, tak głośny jest ryk potwora w malutkich głośniczkach. Mimo tego, że słuchawki leżą już na podłodze nieludzki skrzek generała Mondoe dudni Maussowi w uszach jak kościelny dzwon. PRZEKONASZ SIĘ JUZ WKRÓTCE, ŻE CAŁA WIOSKA BĘDZIE NALEŻAŁA DO MNIE, DO MNIE ROZUMIESZ? BĘDZIESZ BŁAGAĆ O LITOŚĆ, BĘDZIESZ SKAMLAŁ JAK SUKA, BĘDZIESZ... Mysza wybiegł ze studia, potykając się o własne nogi i płacząc jak małe dziecko. 5. Urban Waren skończył już swój onanistyczny seans. Teraz spał w najlepsze na ratuszowej kanapie, przed monstrualnych rozmiarów telewizorem plazmowym, cały czas ustawionym na kanał pornograficzny i chrapał tak głośno, że cudem był już sam fakt iż nie obudził się od odgłosów własnej przepony. Cycate rosjanki zniknęły, na rzecz czarnowłosej francuzki z mocnym makijażem odzianej w lateksowy mundur. - Maire, ne pas l'éviter! Il vient est déjà là! 4 - rzekła dziewczyna, kręcąc zalotnie swoim okrągłym tyłkiem i oblizując wargi. Pokręciła się jeszcze trochę wokół chromowanej rury do striptizu, pobawiła się trochę kabaretką na lewej nodze, a potem spojrzała wprost na leżącego na kanapie polityka i powiedziała przepełnione mrokiem słowa: - Aller mourir, aller mourir, lentement ici!5 – zanuciła i roześmiała się. Gdyby tylko burmistrz Golgoty się obudził i usłyszał słowa francuskiej gwiazdy porno, oczywiście przyjmując, że zrozumiał by choć jedno słowo z przepełnionej jękami gadaniny, wtedy z pewnością by się przeraził. Żadna aktorka w żadnym, nawet najbardziej popieprzonym pocieraczu nie wypowiadała takich słów, jak dziewczyna, która spoglądała na niego w tej chwili z ciekłokrystalicznego ekranu. 4 "Maire, ne pas l'éviter! Il vient est déjà là" - z franc. "Burmistrzu, nie unikniesz tego! On już idzie, już tu jest..." 5 "Aller mourir, aller mourir, lentement ici!" - z franc. "Idzie śmierć, idzie śmierć, pomalutku już tu jest!" 383 Tak się jednak nie stało, burmistrz nadal spał, nieświadomy siły, którą przyciągnął do swojego życia myślami pełnymi bluzgów i czynami przeciwko samemu Bogu. Teraz nie było już drogi ucieczki. Wszystkie mosty zostały spalone, a Mondoe sunął ku niemu bezdźwięcznie, niedostrzegany przez nikogo. Urban Waren śnił o gwałcie na Kamińskiej, pierwszy raz odkąd popełnił ten straszliwy czyn. Dotychczas starał się za wszelką cenę utrzymać swoje myśli w ryzach i nie dopuścić do tego, aby jeden dzień z jego życia wziął górę nad całą resztą. To byłoby niedorzeczne! Robił to wszystko nie po to, aby chronić swój tyłek, ale po to, aby móc zmienić to cholerne miasto na lepsze podczas drugiej kadencji. A nie wygrałby przecież cholernej drugiej kadencji, gdyby wyszło na jaw, że gwałci żonę swojego śmiertelnego wroga, potem dokonuje morderstwa na dwóch świadkach tego "jednorazowego występku", prawda? Spokój Urbanie, może cię ocalić tylko spokój. A jednak, podświadomość rządzi się swoimi prawami. Urban Waren znów znajduje się w pokoju kominkowym rezydencji Adama Drzewieckiego i rozmawia z żoną popieprzonego noblisty. Wie, że już tu kiedyś był, odbiera wszystko wokół siebie za lekko nierealne i niewiele brakuje, a całkowicie zdałby sobie sprawę z tego, że śni. Mglista otoczka wokół wszystkiego co widzi i poczucie lekkiego unoszenia się nad ziemią były oczywistymi sygnałami, że coś jest nie tak, że najprawdopodobniej znajduje się we śnie. Gdyby tylko zdał sobie sprawę z własnego śnienia, wtedy mógłby zrobić z Kamińską wszystko co tylko zapragnie, może to więc lepiej, że śniący Urban Waren zrzucił poczucie odrealnienia od rzeczywistości na karb swojego zmęczenia. Tak czy siak był tutaj, był z podniecającą go jak jasna cholera żoną ostatniego polskiego noblisty w pokoju z kominkiem, a ona znów miała ten diabelnie pociągający rowek między piersiami. Anna Kamińska wpatrywała się w niego. Przyglądała mu się badawczym wzrokiem i, mój Boże, bawiła się kosmykiem włosów. - Panie burmistrzu... - mówi Kamińska wpatrując się prosto w jego oczy. - Jak to jest, że w Golgocie dzieje się tyle niedobrego? Urban Waren odrywa wzrok od jej piersi i przez ułamek sekundy odwzajemnia spojrzenie, aby po chwili przenieść je w stronę kominka. Wbrew pozorom był bardzo nieśmiały w stosunku do kobiet, można powiedzieć, że im bardziej pragnął jakiejś kobiety tym więcej przeszkód stawiał sobie na drodze ku niej. Czy to właśnie dlatego ożenił się z najbardziej nieatrakcyjną kobietą w całej galaktyce? Czy to właśnie dlatego urządzał seksprzyjęcia w salach konferencyjnych ratusza, pełne wódki i pożądliwych spojrzeń? Oczywiście, że tak. 384 - Droga pani, to co dzieje się w mieście jest niezależne ode mnie - odpowiada Waren, znów myśląc o kolorze jej majtek. - Istnieją takie rzeczy, na które nawet burmistrz nie ma wpływu. - Nawet burmistrz? - Anna Kamińska robi smutną minę. - Chce mi pan powiedzieć, że jest... że jest taka rzecz, której nie potrafi pan dla mnie zrobić? - Pani Aniu, dla pani mógłbym nawet przenieść Golgotę nad morze - wykrzywia wargi polityk ujawniając paletę przeżółkniętych zębów. Używał tego tekstu już parę razy, w jego przekonaniu był całkiem niezły. - Nad morze? - roześmiewa się żona noblisty. - Och, ależ góry bardzo mi odpowiadają! Latem na plaży robi się strasznie gorąco! Wtedy potrzebuję kogoś, kto zgodzi się co pięć minut wetrzeć mi olejek w plecy... To był już jawny sygnał dla burmistrza Warena. Ponadto trzeba wiedzieć, że pomimo swojej nałogowej erotomanii burmistrz Sarbinowych Dołów miał duże problemy z potencją, które ta kobieta zdawała się rozwiązywać bez żadnego problemu, nawet go nie dotykając. Burmistrz Sarbinowych Dołów Urban Waren miał już erekcję. Nie tylko we śnie. Koc, którym burmistrz Golgoty okrył się, gdy skończył masturbować się nad porno wyświetlanym na ogromnym ratuszowym telewizorze, uniósł się do już wysoko góry. - Myślę, że nie nie ma pani problemów z odnalezieniem kolejki mężczyzn, która zechciałaby pani w tym pomóc - odpowiada, pocierając kolana w nerwowym przypływie podniecenia. - Proszę usiąść koło mnie, panie burmistrzu - rzecze Kamińska klepiąc dłonią w puste miejsce na skórzanej sofie obok siebie. - Sądzę, że istnieje jeszcze kilka rzeczy, które powinnam z panem... zrobić. Waren jest w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdyby tylko obudził się w tej chwili, zapewne zakląłby siarczyście, może nawet uderzając pięścią w stół. Po przebudzeniu znów byłby tylko brzydkim, grubym erotomanem ze stuprocentową łysiną na głowie. Ale teraz, we śnie? W tej chwili mógłby przysiąc, że niczego na świecie nie pragnie bardziej, niż wejść w prześliczną żonę Adama Drzewieckiego i pogrążyć się w rozkoszy po same uszy. Tym razem dokonałby tego za jej zgodą, co podniecało go jeszcze bardziej. Kiedy usiadł koło Anny czuł, że jeszcze chwila a po prostu eksploduje. Był już tak blisko! - Chciałby pan się odprężyć prawda? - te słowa padają spomiędzy krwistoczerwonych, umalowanych szminką warg Anny Kamińskiej. - Widzę to w pańskim spojrzeniu, jest pan zmęczonym służbą na rzecz miasta biednym człowiekiem. Tak bardzo 385 chciałabym jakoś panu pomóc, zrobić coś, żeby poczuł się pan nagrodzony za wszystkie te wysiłki... - O tak, kochana pani. Proszę mi wierzyć, że niczego w tej chwili tak nie pragnę jak chwili prawdziwego docenienia - lewa ręka burmistrza nonszalancko ląduje na oparciu kanapy, niemalże obejmując doskonałe ciało pięknej Anny. Choć Anna jest tylko fantazją, Waren nadal nie zdaje sobie z tego sprawy. W jego przekonaniu stał się w tej chwili najprzystojniejszym, najmężniejszym i w ogóle najlepszym spośród wszystkich mężczyzn na całym świecie. Przez tą krótką chwilę czuł, że może wszystko. Cóż za obłuda! - Proszę się nie krępować - Kamińska też jest podniecona, Urban widzi to wyraźnie. - Co mogłabym zrobić dla kogoś takiego jak pan, aby poczuł się pan prawdziwym facetem? - Przejdźmy na ty - podniecony Waren już obejmuje Kamińską, dotykając ręką jej pleców, a dłonią jej lewego ramienia. Jest przyjemnie chłodne i pokryte gęsią skórką. Myśle, że doskonale wiesz czego chciałby w tej chwili ktoś taki jak ja. Ich twarze są już jakieś dziesięć centymetrów od siebie. Wzrok Anny ucieka co chwila z oczu burmistrza, podążając w kierunku grubych mięsistych ust na szpetnej twarzy starego burmistrza. - Wiem. I zamierzam ci to dać, wiesz? Boże, ona naprawdę mnie pragnie - myśli Waren i nie tracąc chwili delikatnie, ale stanowczo popycha jej śliczną głowę w kierunku swojej twarzy. Kiedy ma dojść do pocałunku facet musi być facetem. Z krwi i kości. Ale Urban Waren nigdy nie pocałował ślicznej Anny Kamińskiej, nie doszło do tego nawet w jego sennej fantazji. W tej samej chwili kiedy ich usta są już niemalże zetknięte ze sobą drzwi pokoju kominkowego otwierają się z hukiem. - Kim jesteś do cholery?! - krzyczy Urban Waren, przez krótką chwilę przeżywając deja vu. Do burmistrza dociera, że już był tym pokoju, na dodatek z Anną Kamińską. Był wtedy równie podniecony co w tej chwili. Pamięta, że podłoga przed kominkiem była miejscem, w którym doszło do stosunku z kobietą, która budziła jego ogromne pożądanie. Już w niej był. To już się stało. Wtedy do pokoju też wszedł jakiś mężczyzna, niemalże przyprawiając Warena o zawał umęczonej cholesterolem pikawy. Urban zabił go z zimną krwią, był wszak świadkiem gwałtu. Tyle, że tym razem to nie był pijany Cygan. Nie miał prawa nim być. Burmistrz Waren zdaje sobie sprawę, że człowiek, który wleciał jak burza do miejsca, które jeszcze przed chwilą uznawał za pieprzone gniazdko miłości jest wyraźnie 386 spanikowany. W jego spojrzeniu nie daje się wyczytać niczego konkretnego i może własnie to przeraża burmistrza najbardziej. Zszokowany spogląda na Annę Kamińską, która uśmiecha się szeroko, aby po chwili zanieść się szyderczym śmiechem. Wszystko to dzieje się w ciągu jednej dziesiątej sekundy. - Odpowiadaj natychmiast! - krzyczy Waren. - Mów... mów... mów mi Leszek P - jąka się człowiek o obłędnym wzroku. Nazwisko nie ma znaczenia. Je-je-jestem nazywany inaczej od wielu lat... mówią mi Wampir z Bytowa. - Powtarzam, kim jesteś?! - krzyczy Urban Waren, chwytając się za pierś i oddychając ciężko - Co tu robisz, do ciężkiej cholery?! Anna! - krzyczy, mimo, że jest naprawdę bardzo, bardzo blisko kobiety, która teraz śmieje mu się w twarz. - Kobieto, mów, znasz tego człowieka?! Wampir z Bytowa? Postradałeś zmysły człowieku?! - T-t-tak mówią, właśnie tak. Że oszalałem - mamrocze Leszek P. - P-p-pierwsza, którą zabiłem to była ta skle-skle-sklepowa co dała mi chleba. Zapytałem ją, czy-czy-czy nie zostałaby moją żoną. Powiedziała, że nie - kiedy to mówił jego wzrok szukał punktu zaczepienia na czymkolwiek co znajdowało się w pokoju, na kominku, dywanie, kanapie, byleby nie na Annie i Urbanie. - No to-to-to ja się zdenerowowałem, uderzyłem ją że-żelazem. I ona upadła. Urban Waren poczuł, że właśnie spełnia się najgorszy koszmar w jego życiu. Zdał sobie sprawę z własnego śnienia dopiero w tej chwili. Nie przyniosło mu to ulgi, o nie, ani trochę. Tymczasem Wampir kontynuował wyznania, na przemian splatając palce w koszyczek i rozplatając je. - Mu-mu-muszę w końcu komuś to powiedzieć, teraz kiedy już-już-już wyszedłem z więzienia. Onanizowałem się na nią. Ja... ja... ja czułem, że mam dziewczynę wtedy... taką, z którą, z którą mógłbym odbyć seksualny... intymny stosunek znaczy. Anna Kamińska uśmiecha się i już po chwili śmieje się na całe gardło. Ryczy ze śmiechu wpatrując się w przerażoną i kompletnie ogłupiałą twarz burmistrza Warena. Wampir również spogląda na Annę, jak gdyby w obawie, że śliczna czterdziestolatka śmieje się z jego. Ale nie, ona śmiała się z ogłupiałego wyrazu twarzy burmistrza Urbana Warena. - Ty żałosny grubasie - mówi w końcu, pomiędzy jednym a drugim wybuchem śmiechu. - Naprawdę sądzisz, że uda ci się zrobić to ze mną drugi raz, na dodatek za moją zgodą? - Co ty... 387 - Zgwałciłeś mnie, śmieciu, tak jak on zgwałcił swoją pierwszą ofiarę! - krzyknęła Kamińska wskazując na Leszka P. - Niczym nie różnisz się od Wampira z Bytowa, jesteś takim samym potworem jak on! - Nie jestem potworem, proszę pani. Ja... ja... ja wycofałem zeznania, po tym jak-jak-jak się przyznałem już - wyznał Leszek P. - Oni... milicja wtedy... oni na mnie krzyczeli, kazali się przyznać. To się przyznałem - wzruszył ramionami. W tej samej chwili były ubek przypomniał sobie świętą zasadę: dajcie mi człowieka, a paragraf znajdziemy na niego później. - To nie ma w tej chwili znaczenia. Nie jesteś tu po to, żeby się spowiadać, Leszku powiedziała Kamińska takim samym, łagodnym głosem, jakiego przed chwilą używała w stosunku do podnieconego jak diabli Warena. - Odbyłeś swoją karę, jesteś wolny. Możesz mi pomóc. Chcesz tego? - T... t... tak proszę pani. Bardzo - oblizał wargi Leszek P. Do Urbana Warena dotarło w tej samej chwili, że człowiek, któremu się przygląda jest upośledzony. - W takim razie zwiąż tego grubasa - Anna wskazuje ręką na burmistrza Golgoty. „Zemsta to suka, a tak się składało, że ja również". Wiesz czyje to słowa, Waren? - Ja... natychmiast przestań... proszę, nie... - burmistrz odruchowo wstaje z kanapy, trzęsąc się ze strachu. - Zostaw mnie, zboczeńcu! - krzyczy, gdy wątłe z wyglądu, ale bardzo silne ręce Wampira zaciskają wokół jego pasa gruby sznur. Leszek P. dyszy przy tym z wysiłku, ale i z podniecenia. Kimkolwiek był i jakiekolwiek grzechy popełnił, w tej chwili nie miało to dla niego znaczenia. Liczyło się tylko to co za chwilę zrobi z Urbanem Warenem dla pięknej kobiety, która chciała z nim rozmawiać. - To cytat z Jeaniene Frost, dzieło "Jedną nogą w grobie"! - śmieje się Anna, gdy Urban Waren jest przywiązywany do krzesła przed kominkiem. - Bardzo adekwatny tytuł, nie sądzisz? - Nie jesteś zły! – krzyczy Waren w rozpaczliwej próbie ratunku samego siebie. – Leszku, nie jesteś złym człowiekiem! - Pięćdziesiąt osób – mamrocze Wampir. – Do tylu się przyznałem na po-po-początku. Ale potem o-o-oskarżyli mnie tylko o siedemnaście. Dobry Boże. - Co wy... powiedzcie mi tylko... Anno, człowieku... co próbujecie osiągnąć?! - Nie. Okaleczymy cię. Pozbawimy cię narzędzia gwałtu. Leszku, czyń swoją powinność. To mówiąc wyciągnęła zza poduszki na kanapie ogromny nóż rzeźnicki. To niemożliwe. - ODSTAW TO! NA BOGA NIE RÓB TEGO, POZWÓL SOBIE… 388 - Za-za-zamknij ryj - wyjąkał Leszek, chwytając w wątłą dłoń lśniące narzędzie niedoszłej zbrodni. - Dobry Jezu, błagam, nie pozwól im na to! Niech stanie się coś, co mnie uratuje, błagam, BŁAGAM! - płakał burmistrz Sarbinowych Dołów. I wtedy do pokoju wszedł sam Mondoe. - CO TO JEST?! - ryknął Waren, nigdy w ciągu całego życia nie czując się bardziej przerażony niż teraz. Ujrzał diabła, jego ropiejącą twarz, gnijący język i mnóstwo robaków, glizd pełzających po twarzy stwora w czarnym smokingu. Odszedł od zmysłów, z całą pewnością. To kara za grzechy, za wszystkie złe rzeczy, które zrobił mieszkańcom Golgoty, w tym oczywiście Annie Kamińskiej i biednej Alice Davies. - Mogę cię uratować, przerwę ten koszmar w mgnieniu oka - syknęło monstrum, machając skrzydłami i poprawiając czarną muszkę. - Urbanie Waren, czy chcesz wyjść z tego cało? - TAK! Proszę, klnę się na wszystko i błagam, zostawcie mnie w spoko... - Sam powiedziałeś: to tylko sen. Przyznajesz, że jestem od ciebie silniejszy? Przyznajesz się do tego, że jestes moim sługą? - Tak! Mój Boże, oczywiście, że tak! - Powiedz to. - Jeżeli istnieje szansa na to, że wyjdę z tego cało, to przysięgam, że do końca życia będę służył tylko tobie! Dziura w twarzy potwora rozszerzyła się. - Należysz więc do mnie - rzekł, po czym dotknął nienaturalnie długim, kościstym palcem twarz polityka. - Niech się stanie. 6. Junior Hauptmann zredukował bieg i pokonał ostatni odcinek drogi prowadzącej do domu van Hogenów. Zaparkował sportową yamahę za samochodem dostawczym opatrzonym napisem "WIKWINT - CZY PRÓBOWALEŚ JUŻ NASZYCH PODROBÓW?" i wyłączył silnik. Chociaż był nabuzowany krążącą w żyłach amfetaminą zdecydował się dotrzymać słowa, jakie dał swojej dziewczynie i spotkać się z nią dzisiejszego wieczoru. Niezależnie od tego, czy w mieście działo się coś dziwnego, czy to tylko wymysł chorej wyobraźni jego mieszkańców, kiedy chodzi o spotkanie ze śliczną Sabiną van Hogen trzeba zrobić wszystko, aby była zadowolona. W końcu potrafiła się wtedy odpowiednio odpłacić - pomyślał drapiąc się w krocze i wyciągając kluczyki ze stacyjki quada. W kilka chwil pokonał płot chroniący posesję 389 Hauptmannów, wziął pierwszy lepszy kamyk, jaki znalazł pod krzewami tui i rzucił nim w okno pokoju na piętrze. Po chwili światło zapaliło się, a w oknie stanęła jego ukochana, prześliczna, blondwłosa nastolatka - Sabina Co Rzadko Sama Zaczyna. - Junior! - ucieszyła się, ale pamiętała o tym, żeby mówić szeptem. - Myślałam, że nie przyjedziesz! Odebrałeś mojego SMS-a? - Cześć piękna! - młody Hauptmann pomachał do niej ręką i wysłał jej buziaka. Jasne, ale chyba nie sądzisz, że powstrzyma mnie jakiś tam twój stary? Uśmiechnęła się lekko. Podobał jej się ten bunt. - Szczerze mówiąc myślałam, że zrezygnujesz - odparła - Ale... co teraz? Będziesz tam stał na dole całą noc? O nie, na pewno nie. Nie da się uprawiać seksu, kiedy dziewczyna stoi w oknie dobre trzy i pół metra nad tobą - pomyślał młody policjant. Dał Sabinie znak pod tytułem "czekaj, zaraz wracam" i zniknął za domem. Po chwili wrócił, trzymając w rękach metalową drabinę i oparł ją o fasadę domu Hogenów. - Postaraj się być cicho - nakazał dziewczynie. - To cholerstwo wygląda na hałaśliwe. Rozchichotała się, ale przekroczyła parapet i zaczęła schodzić po stopniach drabiny. W tej samej chwili ktoś drzwi wejściowe do jej pokoju. - Sabina, zmieniłem zdanie. Możesz... - usłyszała nastolatka, ale nigdy nie dowiedziała się jakie miało być zakończenie zdania, które wypowiedział jej skruszony ojciec. Przeraźliwy wrzask ogarnął cały pokój, posesję i w ogóle całą okolicę. - WRACAJ TU, NIE POZWOLĘ CI NA TO, O NIE! Junior wzdrygnął się. Myśl o tym, że za chwilę dostanie solidny wpierdol od znienawidzonego ojca swojej małej Sabiny spowodowała wystrzelenie adrenaliny, którą poczuł niemal fizycznie na skroniach. - Szybko, mała! Przebieraj nogami! - Staram się, nie widzisz?! - zirytowała się schodząca po drabinie dziewczyna, ale sznurowadło adidasów wplątało jej się w szczebel. - Kurwa mać... - zaklął Junior i zaczął wspinać się do góry. Minęło dziesięć, może piętnaście sekund zanim uporali się z tym cholernym sznureczkiem i wreszcie zeszli z tej przeklętej drabiny. Zdążymy! - pomyślał Junior Hauptmann - Stary van Hogen będzie potrzebował dobre pół minuty zanim przytoczy tu swoje grube dupsko. Potrzebował mniej. - Wydaje ci się, że co robisz, ty cholerny skurwysynu? - usłyszeli za plecami, kiedy byli już na ziemi. Sabina aż podskoczyła ze strachu, ale Junior nie dał sobie w kaszę 390 dmuchać, był w końcu oficerem policji. Wziął głęboki oddech i odwrócił się w stronę van Hogena. - Jedziemy na wycieczkę - odparł bezczelnie, gotów w każdej chwili uchylić się od mknącej w jego kierunku pięści starego przedsiębiorcy. - Żartujesz, prawda?! - ryknął Vincent van Hogen. - Dzwonię do twojego przełożonego! Ty mały gnojku, dzisiejszy dzień był twoim ostatnim w roli policjanta! Może i tak, ale dzisiejszy dzień jeszcze się nie skończył - pomyślał Junior i niewiele myśląc z impetem wbiegł w wyciągającego telefon komórkowy ojca Sabiny, popychając go tak, aby wleciał w krzaki. - Zachowaj milczenie - zawołał do niego - Mała, spadamy! - krzyknął w stronę swojej dziewczyny, wskakując na quada i zakładając kask. Ale ona nie wyglądała już na taką, która chciałaby gdziekolwiek z nim jechać. W tej chwili, mimo ciemności, Junior zauważył, że jej twarz przybrała barwę nieprzeniknionej czerwieni. Wyglądała, jakby miała ochotę go zabić. - Ty żałosny frajerze! - krzyknęła i momentalnie się rozpłakała. - Coś ty zrobił mojemu tatulkowi! Tatusiu! Tatusiu, nic ci nie jest? To mówiąc podbiega to leżącego na ziemi i krztuszącego się Vincenta, który za wszelką cenę próbował wstać z ziemi i to jak najszybciej, żeby zdążyć zlać Juniora na kwaśne jabłko, zanim ten ucieknie na swojej zabaweczce. Junior Hauptmann nie mógł mu na to pozwolić. Wygląda na to, że związek z piękną Sabiną van Hogen dobiegł końca. Lekko drżącą dłonią przekręcił stacyjkę, wrzucił wsteczny, a potem zawrócił i szybko osiągając maksymalną prędkość pognał w ciemność. Co za psychol z tego van Hogena! - myślał Junior Hauptmann, kiedy oddalił się już na bezpieczną odległość od domu Vincenta. - Odzywać się w ten sposob do funkcjonariusza policji? Grozić mu zatelefonowaniem do własnego ojca? Przecież jestem już dorosły, odpowiadam za siebie i mój stary-komendant, nie ma tu nic do rzeczy! Nie odważy się zadzwonić do ojca. Za bardzo obawia się o swoją córeczkę pomyślał młody policjant przekręcając manetkę gazu do maksimum i wjeżdżając w zakręt. 391 Fragment II – Wilk w lesie Spojrzenie wściekłych, lśniących czerwienią ślepiów ogromnego wilka przeszywa duszę wędrowcy na wskroś. To trochę tak, jak gdyby w samym środku leśnej gęstwiny nagle spojrzeć śmierci prosto w twarz. Lasy wokół Golgoty nie są bezpiecznym miejscem, szczególnie jeśli nie ma pewności, czy istnieją w rzeczywistości… Podpowiedzi: pełna wolność! 392 W tej samej chwili wydarzyły się trzy rzeczy. Junior skoncentrowany na walce z ojcem Sabiny van Hogen i nadal naćpany amfetaminą z dość dużym opóźnieniem zdaje sobie sprawę, że na jego drodze, środkiem szosy idzie jakiś zataczający się człowiek. Natychmiast naciska hamulce, niestety na skutek odruchu, który nabył podczas szaleństw na rowerze górskim większą siłę przykłada do rączki hamulca przedniego. To powoduje, że gdy tylko quad zwalnia z osiemdziesięciu do pięciu kilometrów na godzinę ciało Juniora bezwolnie wzbija się w powietrze i wykonując spektakularne salto nad kierownicą ląduje twarzą w kierunku ziemi, a nieokryte rękawiczkami dłonie zalewają się krwią. Pieprzony Gerard Keppler, ten zawszony żul - jest to jego pierwsza myśl po tym jak mija szok spowodowany wypadkiem, jeszcze zanim zdąży pozbierać tyłek z zimnego jak cholera asfaltu. Druga myśl brzmi: rozpierdolę go gołymi rękoma i nic mnie to nie obchodzi, że są całe poranione. - Ty pijacka gnido! - cedzi przez zaciśnięte zęby, upewniając się, że nie przygryzł sobie języka. Chyba ukruszył sobie ząb podczas upadku na ziemi. Jeśli tak, to Bóg mu świadkiem, zastosuje się do Biblii, oczywiście po swojemu, i własnoręcznie pozbawi tą pijaną mendę conajmniej czterech siekaczy. - Idziesz sobie ulicą jak pan nieba i ziemi, nieoświetlony i najebany jak świnia! Co ty sobie wyobrażasz, wydaje ci się, że możesz tak sobie łazić w ciemnościach?! O kurwa, stary, jesteś aresztowany jak jasna cholera! Wtedy dotarło do niego, że osoba, która stoi nad nim i przygląda mu się wzrokiem szaleńca nie jest pijanym Gerardem Kepplerem. W pierwszej chwili Junior pomyślał nawet, że nie ma do czynienia z człowiekiem. - To jakieś pierdolone zombie! - myśli spanikowany, a serce wali mu jak młotem. To był mężczyzna. A raczej kiedyś nim był. Poszarpana marynarka, zakrwawiona koszula i smród jakby zgniłych jaj - oto co odnotował młody Hauptmann w pierwszej kolejności. Ale to nie ubiór był najgorszy, o nie. Najgorza była twarz. - Urban? Urban Waren? - wydukał wreszcie zszokowany Junior przyglądając się obliczu zmasakrowanej postaci. - Co się panu stało, do jasnej cholery? Kto panu to zrobił? Urban Waren nigdy nie był specjalnie przystojnym człowiekiem, to fakt, za każdym razem kiedy Junior widział burmistrza Golgoty, zawsze przyrównywał go w myślach do wyjątkowo obrzydliwego prosiaka. Miał świński mały nosek, uszy i był łysy. W dodatku to chytre spojrzenie i kłamliwy uśmiech... o tak, tego było już zbyt wiele jak na jedną osobę. Teraz, gdy Junior w osłupieniu przyglądał się zmasakrowanej twarzy burmistrza, pomyślał natomiast, że do tej pory nie było z Warenem wcale tak źle. Twarz polityka gniła. 393 Płaty skóry, zwisające luźno z policzków przypominały w swojej barwie rozkładające się jabłka. Ropa, wylewająca się z oczu powodowała smród, który przyprawiał Hauptmanna o mdłosci. Była też krew, całe mnóstwo krwi - wyglądało to tak, jakby ktoś, a raczej coś, jakieś wyjątkowo drapieżne zwierze zaatakowało Warena w środku lasu. To nie przeraziło jednak Juniora najbardziej, całokształtu szokującego wizerunku burmistrza dopełniał... brak ust. Dziura w twarzy, po prostu cholerna dziura nic więcej, a za nią żółte zęby, wyraźnie przerzedzone. - Ja cię pierdolę... - wymamrotał Junior powstrzymując odruchy żołądka i nieśmiało podchodząc do polityka. Wydawał z siebie odgłos jak gdyby bulgotania i w pierwszej chwili młody policjant pomyślał, że Urban zaraz będzie rzygał, pewnie od własnego smrodu. Ale nie, to nie było to, o czym myślał. Urban Waren na niego warczał. - Co pan, panie Waren! Nie poznaje mnie pan? - Junior odnotował, że drży mu głos. Dorosły mężczyzna był bliski płaczu. - To ja, Junior Hauptmann, syn komendanta Andrzeja! Panie burmistrzu... Zero reakcji - Halo? - Junior pomachał mu ręką przed twarzą. W tej samej chwili dziura w twarzy polityka rozszerzyła się, jak gdyby paszcza lwa gotowego do ataku, a spod języka Urbana wypełzły czarne robaki. Oczy zaświeciły białym blaskiem. - Chodź do Mondoe, chodź do Mondoe mały ćpunie... wiesz, że to czego tak się obawiasz cały czas się zbliża, idzie tu… - Co tu idzie? Panie burmistrzu co… - Idzie śmierć, idzie śmierć, pomalutku już tu jest! - coś co kiedyś było burmistrzem wydobyło z siebie gardłowy dźwięk. Poszarpane ręce zabrudzone krwią i błotem wyprostowały się w kierunku przerażonego młodzieńca. Drugi raz w ciągu kwadransa Junior Hauptmann został zmuszony do salwowania się ucieczką. Jego quad nigdy nie wydawał mu się tak żałośnie wolny, kiedy po nieskończenie długich chwilach wreszcze udało mu się odpalić silnik i z całej siły pociągnąć manetkę gazu. Koła zabuksowały na poboczu, maszyną niebezpiecznie zarzuciło, ale Junior miał to gdzieś. O tym, że na miejscu spotkania został jego kask miał się przekonać dopiero kiedy znalazł się osiem kilometrów stąd. Nie wrócił do domu. Płacząc z ulgi, strachu i szoku zatrzymał się dopiero na stacji benzynowej w miejscowości Antonia. 394 - To się nigdy nie stało - powiedział sobie młody policjant, siedząc na siodełku yamahy i trzęsacymi się, zabrudzonymi od krwi, diablo pieczącymi dłońmi odpalając papierosa. - To nie miało miejsca. Koniec z fetą, Junior. Przestajesz ćpać. Może wtedy pieprzone halucynacje się od ciebie odpierdolą. Biedny młody człowiek nie wiedział, że to co go spotkało to dopiero początek wszystkich jego problemów. 395 396 397 Część III Gnicie A więc jesteś tu, słońce, choć boli cię brzuch Pozwól go dotknąć... jest miękki jak puch! (A wszystko to sen... jesteśmy wśród much!) Wszystko to jeno bieszczadzką marą, Chodź, bądź prawdziwa, niech stanie się samo! 398 Rozdział XVII Julia Hauptmann „All is running around, Well, it’s getting me down, Just give me a pain that I’m used to” ~ Utwór Depeche Mode 15 września, Golgota. Dom komendanta policji i jego żony 1. J esteś szmatą! – krzyczał mój mąż, stojąc obok rozwalonych na części drzwiczek od lodówki. Leżałam na podłodze, zbyt upokorzona by płakać. Przepraszam Andrzejku, tak bardzo cię przepraszam. Dostałam z pięści w twarz, upadając niechcący na jego ukochany barek. Butelka szkockiej rozbiła się z trzaskiem. Hałas rozbijanego szkła zabolał mnie bardziej, niż pokopana później twarz. Ale, niech będzie – zacznijmy od początku. Przygotowując ulubione foundeu dla mojego Andrzeja przyłapałam się na dziwnej, zapomnianej nadziei. „Dzisiaj mnie nie tknie”. Potrafił uderzyć naprawdę mocno, sześćdziesiątki. 399 coraz mocniej, mimo dochodzącej Myślę, że alkohol dodawał mu wigoru, na trzeźwo był bowiem potulny jak baranek. Choć i tak nie do zniesienia, to przynajmniej nie bił mnie na trzeźwo. Na przykład skórzanym pasem. Raz za razem, raz i dwa, raz i dwa, aż do momentu gdy wielkie płaty skóry odchodziły już z moich pleców. Pił coraz więcej i coraz częściej, aż nie wiedzieć kiedy stało się to naturą ciemnej codzienności mojej i mojego męża. Szczerze mówiąc nie przypominam sobie dnia, w którym nie bolała mnie przynajmniej połowa wszystkich skopanych mięśni, obitych i powykręcanych nadgarstków i co najgorsze, twarzy, której spuchnięte mięśnie miały już pozostać bolące do końca mojego życia. Dziś mogłoby być inaczej – myślałam - Może coś w nim pęknie, chociaż dziś! Tylko w rocznicę! - powtarzałam to sobie w myślach co roku, odkąd wyszłam za damskiego boksera ze skłonnością do whiskey. I tak, jakby moje obawy stały się, nie wiedzieć kiedy, niewypowiedzianym życzeniem, tak jak co dzień, gdy kochający mężowie wracają do swoich pięknych żon, tak do mnie wrócił dziś do domu mój kochany Andrzej. Życzenie spełnione. Miłego wieczoru, Julio. Nauczyłam się, że gdy jest pijany w gruncie rzeczy nie wie co robi: bijąc mnie wpada w amok, a rano przysięga mi na wszystkie świętości, że nic nie pamięta. Swego czasu było to na swój sposób kojące, kiedy rano przepraszał mnie, albo przychodził z wielkim bukietem kwiatów. Szkoda tylko, że ostatni bukiet i ostatnie przeprosiny dostałam od Andrzeja Hauptmanna dwadzieścia dwa lata temu. Dzisiaj Andrzej wpadł do domu jak burza, parę minut po pierwszej, nawalony jak siedem nieszczęść. Zrzucając na ziemię służbowy płaszcz i bełkocząc coś niewyraźnie rzucił w moim kierunku przeszywające szybkie spojrzenie. Nie patrzyłam na niego. Ale on patrzył na mnie, a mnie chyba jak nigdy w życiu pochłonęło czyszczenie kociołka do sera. Cisza pełna napięcia i odgłosy cichego szorowania mojego kociołka trwały tylko cztery sekundy. - Co! Julia, do kurwy nędzy, nie myśl tak o mnie! – ryknął wreszcie. – Skończ z tym wreszcie, ty jebana dziwko! Ostatecznie Andrzej kopie wściekle w otwarte drzwiczki lodówki, o których wspominałam, a te wypadają z zawiasów i z całą zawartością półek lądują z hukiem na kuchennej podłodze. Panie i panowie, poznajcie sierżanta Andrzeja Hauptmanna. Proszę was. Niech potworny hałas, gdy drzwiczki lodówki lecą na płytki kuchenne, a wraz z nimi cała 400 zawartość czterech półek jedzenia, nie będzie dźwiękiem który skojarzycie sobie z jego osobą. Ten dźwięk mógłby wam się skojarzyć z uderzeniem. Na przykład w twarz. A to wszystko moja wina, wiem, że rzeczywiście tak jest. Tak, w zasadzie rozumiem jego złość. Bałagan, panujący w domu często wyprowadzał mojego pijanego Andrzeja z równowagi. Ale jeszcze mnie nie uderzył! - Pieprzona czarna małpa! Przysięgam na Boga, pewnego dnia chyba zajebię gnoja gołymi rękoma! Mój biedny, pijany mąż właśnie przypomniał sobie o codziennej tradycji wyklinania jedynego pastora w całej Golgocie, czarnoskórego Charlesa Davisa, od najgorszych na całej golgockiej ziemi. Nigdy się do tego nie przyzwyczaiłam. W rzeczywistości pastor Charles był bardzo miłym, skromnym człowiekiem. Wielebny Davies kochający rodzinę i Stwórcę całym swoim sercem, nieraz spoglądał na mnie ze współczuciem, jakby słowa nie były konieczne. Nigdy nie miałam posiniaczonych ramion, czy dłoni, nigdy nie miałam choćby worków pod oczami. A jednak wielebny dobrze wiedział co się dzieje, zauważył to, czego inni nie mogli lub nie chcieli dostrzec. Moja spuchniętą z bólu i płaczu twarz. Jak choćby ostatniej niedzieli, w naszym kościele, przy modlitwie, kiedy nagle pastor Charles odwrócił się, patrząc prosto na mnie. W samo serce duszy. Albo tak jak podczas wystąpień mojego męża, kiedy to jako prawowity obywatel i komisarz gminnego posterunku przekazywał wiernym wieści i odczytywał ogłoszenia policyjne. Trzech ludzi zatrzymano za jazdę pod wpływem, niech Bóg ma ich w opiece. Dwóch ludzi zostało obezwładnionych i unieszkodliwionych, gdy naćpani awanturowali się pod kościołem. Miej dla nich litość, panie Jezu, bo te chore ćpuny nie wiedzą co czynią. A kiedy mówił, a mówił tak przez kilka minut w podobnym tonie, pastor Charles… on zawsze spoglądał z taką samą litością, z takim samym żalem. Patrzał na mnie i płakał w duszy. Potrącona łokciem butelka przeleciała przez nasz salon. Ulubioną rozrywką mojego męża, bo wyrzuceniu z siebie tony jadowitych słów na temat biednego Charlesa Davisa, było panoszenie się po domu z flaszką w ręku i wykrzykiwanie coraz ciekawszych tekstów pod jego adresem. Z czasem, najczęściej po jakichś piętnastu minutach „pies jerychoński”, „kłamliwy faryzeusz” i inne określenia, których Andrzej nie przekombinował jeszcze na Biblię, 401 przekształcały się w dziecinnie wulgarne, chamskie tekściki sfrustrowanego buntownika przeciw wszystkiemu. Nienawidziłam w takich chwilach słów mojego biednego męża. Choć bardziej nienawidziłam siebie, wszak nie potrafiłam mu pomóc. Głęboka nienawiść narodziła się, bo Andrzej dążył, oczywiście bez względu na środki do promowania swojego nowego, natchnionego iskrą Boga przedsięwzięcia. Mowa tu naturalnie o tym, czym nasz patologiczny dom żył od kilku miesięcy: rewolucji na terenie Golgoty i całkowitym przejęciu władzy przez komendanta Hauptmanna. Nie chciałam poruszać tego tematu, a jednak wystarczyło tylko jedno moje słowo, żebym wiedziała co mnie czeka: - Kochanie… - Zamknij się kurwa, ZAM-KNIJ! – ryknął Andrzej, robiąc się cały czerwony. - Nie przerywaj mi! Temat pastora Charlesa był tematem numer jeden, w naszym domu, choć w zasadzie nie wypowiedziałam się w jego kwestii ani razu w życiu. Według mojego ogarniętego paranoją męża, czarny pastor spiskował przeciwko niemu od rana do nocy, a czasem nawet częściej. Z czasem zaczynało to się robić śmieszne, a pijackie wywody męża szybko traciły sens: – Kurwa… to jest skandal! Skandal! Ten… ten czarny pies mnie zabija! – łyk z butelki, szybko poprawiony drugim. - Uwiesssz mi… nie spotkałem nigdy takiego diabła! Śmieśś ma jakąś manię na punkcie oskarssszania mnie o wszystko! Milczałam z szacunku. Postanowiłam pozwolić mu się wykrzyczeć. Taki sposób rozmowy ze mną Andrzej preferował najbardziej. - Abssolutnie, kurrrwa, wszyssszhho! – uderzył pięścią w stół. Zapalniczka spadła na podłogę. - Uwierz mi, zabiłbym gnoja. A wieszcz sz-eeemu? Zrobiłbym to, kurwa, dla cie-ee! Nie powiedziałam ani słowa, przysięgam. Nawet nie patrzałam na niego, bałam się skupić na nim wzrok. - Gdzie jest Junior? – zapytał Andrzej. Przełknęłam ślinę. - Pojechał. - Quadem? - Tak. - Pozwoliłaś mu?! Przecież wiesz, że wieczorami bywa naćpany jakimś gównem! Czy tobie się wydaje, że cię nie kocham, Juu-io? – wycedził przez zaciśnięte zęby. 402 - Boże, Andrzej… - Tak czy nie, kurrrwo jebana?! – ryknął na całe gardło, a twarz przybrała groźną barwę czerwieni. - Nie, kochanie, nie… - szepnęłam cicho, naprawdę bardzo cichutko. To była prawda. Przysięgam, wszak kocham Cię nad życie, mój Andrzejku. Oczywiście nie powiedziałam tego na głos. - Nigdy nic nie mówisz. Mam cię cholernie dośśść, ty kurwo! - Przepraszam, mój mężu, przepraszam – skamlałam kolejny raz, gdy wstał z fotela, nie bez problemu. Zataczał się bowiem, jakby w domu nagle rozpętał się prawdziwy tajfun. Uderzył dłonią w butelkę. Nie wylał ani kropli. Gdy dźwignął się z fotela, wiedziałam, że zamierzał mnie uderzyć, plus-minus w ciągu jakichś dwudziestu sekund. Mimo wszystko cała dzisiejsza nienawiść komendanta Hauptmanna nie została jeszcze przelana na wielebnego Davisa, o nie! Dzisiejszej nienawiści komendant Andrzej Hauptmann miał jeszcze w zanadrzu, oczywiście domyśliłam się więc, że chce przelać resztę tego ogromnego zapasu na mnie. Kołnierz jego rozpiętej do połowy, brudnej jak cholera koszuli, upstrzony był jakąś czerwoną plamką. Przysięgam, że spojrzałam na tę dziwną, czerwoną plamkę tylko jeden raz. Nawet nie zdążyło przyjść mi do głowy, że może to być szminka. - Nic nie warte zero… –cedzi Andrzej przez zęby, patrząc na plamkę wściekle. Mimo, że dzielą nas jeszcze dwa bezpieczne metry, od razu czuję, że wieczór spędził głównie w towarzystwie Johnny‟ego Walkera. – Ja na dziwki, z Warenem w ratuszu, tak? Nawet mi, kurwa, nie ufaszzz… Boże, uchowaj, przed tahhą kurwą, nawet najwięchszych wrochhów! Andrzej spojrzał mi w oczy tylko raz, a wszystkie moje nadzieje tego dnia prysnęły. Wiedziałam już doskonale, że stłucze mnie dziś, może nawet mocniej niż zawsze. Uderzył mnie w twarz z pięści, jak zawodowy bokser, a ja padłam na podłogę, obracając się wokół własnej osi. - Wiesz za co?! Wiesz?! – krzyczy Andrzej. Nie zdążyłam nawet podnieść się z podłogi, nie pomyślałam nawet o tym by spróbować uciec. Szczerze mówiąc, ucieczka nie przyszła mi do głowy ani razu, podczas mojej męczarni z człowiekiem, którego ciągle kochałam. Kopnął mnie z wściekłością w nogi, wszak doskonale wiedział, że nie może sobie pozwolić na to by kopnąć mnie w żebra. Zostałby ślad. - Bo mnie kurrwa nie kochasz! – ryknął wściekle. - Nikt mnie, kurwa, nigdy nie kochał! 403 Być może tego dnia oberwałam właśnie za widoczny na mej twarzy ogromny lęk przed kochanym Andrzejem, który tylko czekał na sposobność, by skopać mnie jak psa po powrocie do domu, i bić mnie przez dwie, albo trzy godziny. Skopana i poniżona za przestraszoną twarz. W zasadzie nie miało znaczenia czy robiłam cokolwiek, wystarczył dosłownie jeden włos w jedzeniu, albo zwinięta pajęczyna pod komodą, by spowodować tradycyjne zwieńczenie kolejnego dnia: poczucie totalnego upokorzenia oraz rozerwana zębami dolna warga, złamany nos, rozerwany łuk brwiowy, a czasem choć na szczęście coraz rzadziej, bóle w dole po pijackich gwałtach mojego męża, które z przyzwoitości nazywaliśmy jeszcze seksem. Nauczyłam się nie płakać w takich chwilach. To go denerwuje. W noce po takich gwałtach śni mi się zawsze jeden, ten sam sen. Mój mąż jest wtedy moim więźniem, jesteśmy w garażu, on przywiązany do krzesła. Radości którą wtedy odczuwam, kiedy widzę, jak zakneblowany patrzy na mnie, a ja zaciskam nóż na swojej posiniaczonej dłoni, nie zamieniłabym na żadne inne uczucie, swojego nędznego życia. 2. Dzisiejszej nocy księżyc bardzo jasno oświetlał posesję Hauptmannów. Stary radiowóz sierżanta, wysłużony volkswagen, stał w połowie na podjeździe, w połowie na trawniku. Drzwi kierowcy były otwarte, a światła zapalone, i tak zostało już do samego rana. Jetta Andrzeja Hauptmanna miała naprawdę dobry akumulator. Julia Hauptmann mieszkająca w samym sercu Golgoty, w domu tuż przy rynku nie zmrużyła oka nawet na sekundę. Sen o krześle w garażu i zakneblowanym mężu nie przyszedł do niej, nie tym razem, choć błagała o niego w myślach. Słowa męża choć te same od wielu lat sprawiały ból trudny do zniesienia. Żona znanego w całej okolicy gliny-pijaka, leżała na monstrualnych rozmiarów łożu małżeńskim, oddychając cicho, by broń Boże nie budzić swojego zasypiającego oprawcy. Julia Hauptmann usłyszała swoje myśli: Mój mąż Andrzej nie jest złym człowiekiem. Popatrz na swój dom, zobacz, brakuje ci czegoś? Masz wszystko czego może chcieć żona: dobrze zarabiającego męża policjanta, wspaniałego syna, twojego ukochanego, przystojnego dwudziestoletniego Juniora, który poszedł w ślady ojca i jest teraz policjantem, stabilną przyszłość finansową, szacunek, wysoko postawionych znajomych... prawdopodobnie to wszystko twoja wina, Julio. Musiałaś źle wybrać, coś zrobić źle w pewnym momencie waszego małżeństwa. 404 Po czym docierała do niej myśl, dziwnie nierealna, jak gdyby fałszywy prorok z kart Apokalipsy wkroczył do jej świadomości, obiecując że wszystko będzie dobrze. Na pewno. W zasadzie trudno się dziwić, że twój mąż-komendant z dwudziestoletnim stażem, najwyższy rangą policjant w okolicy, może w gorszych momentach swojej choroby alkoholowej wpaść w amok i uderzyć cię przypadkiem w kilku miejscach. Tak właśnie brzmiała ta pierwsza obca myśl, jak podmuch cudzej świadomości we własnych nieco mętnych rozważaniach. To oczywiste czyj oddech czuje już na plecach Julia Hauptmann. Robaki, gnijące karaluchy i amoniak. O tak, czuła to wszystko bardzo wyraźnie. Władający strachem na włościach golgockich niewidzialny generał Mondoe wyczuł jej obecność, jak gdyby parszywe miasto Golgota od wieków było już jego własnością. Chora na tysiąc różnych chorób wioska wskazała mu osłabioną duszę Julii, a nieistniejące ciało generała już frunęło wprost do udręczonej kobiety z prędkością światła. Mondoe był bowiem głodny, coraz głodniejszy. Potwór wiedział dobrze, że się rozwinął, z każdym dniem i z każdą nocą rosnąc w siłę kilkukrotnie. Potrzebował jednak coraz więcej umysłów do opętania, aby móc przetrwać. Tej nocy jego głód osiągnął apogeum, aż poczuł wreszcie upragniony zapach. Generał nie czuł wprawdzie ukochanego fetoru śmierci, czuł za to inny, dużo bardziej pikantniejszy i świdrujący jego zarobaczone nozdrza. Była to jedna z jego ulubionych woni, od niego było wszak już tak niedaleko do zapachu świeżej krwi, który tak kochał. Opary przemocy. O tak, kusząca woń unosiła się nad domem Hauptmannów szczególnie wyraźnie. Julia nienawidziła swojego męża tylko w nocy. A Mondoe miał zamiar to wykorzystać. 3. Julia Hauptmann, kobieta która większość swojego dorosłego życia spędziła na obwinianiu siebie za małżeństwo z jednym spośród dwóch największych skurwysynów w mieście, obmyślała plan. Oczywiście jej myśli zostały już zainfekowane przez demona w mundurze. Jesteś dumną istotą Julio – usłyszała w swojej głowie dziewczęcy głos, który mylnie wzięła za swój własny - Czas, w którym dawałaś się bezkarnie poniżać dobiega końca. Idzie kres, idzie kres, pomalutku już tu jest. Kobieta początkowo nie zrozumiała tej myśli, tak jak życzyłby sobie tego Mondoe. Nie chciała zabić swojego męża, kochała go z całego serca. Chciała jednak pokazać mu raz 405 na zawsze, że istnieje, jest pełnowartościową istotą ludzką, która zasługuje na miłość, wsparcie i szacunek. To nie są dobre wiadomości, jeśli w realizacji tego pomysłu weźmie udział także senny demon. Szczerze powiedziawszy oznacza to, że w mieście Golgota już ani jedna dusza nie może czuć się bezpiecznie. Kobieta zapada w niespokojny sen, będący w istocie pierwszym świadomym snem w jej życiu. 4. Sen był krótki, lecz bardzo wymowny. Karetka pędziła z ogromną prędkością. Silnik wył przeciągle rozkręcony do maksymalnych obrotów. Szybciej, szybciej! Zwykle zakorkowane drogi Rzymu wiodące w stronę Stato della Città del Vaticano dziś nie były tak zatłoczone jak zwykle. Dzięki Bogu! Zespół najlepszych, dostępnych w chwili wezwania ratowników medycznych gnał ogromnym ambulansem mercedesa na złamanie karku. - A sinistra! W lewo! - krzyczy ratownik przez małą szybkę. - Vedi c'è spazzatura maledetto! Auto rozświetlone niebieskimi światłami przemknęło przez wielopasmowe skrzyżowanie z przeciągłym wyciem syreny. Samochody hamują z piskiem opon. Na granicy przyczepności auto wpada w poślizg, skręcając pod kątem prostym w boczną uliczkę. Niewzruszony niczym na co dzień kierowca Marco Biaggoni redukuje bieg, aby wyprzedzić zielonego smarta - kierowca mikroskopijnych rozmiarów autka był najwyraźniej głuchym ślepcem. - Cazzo, andiamo! – klnie, wyprzedzając zawalidrogę. Nie wiedzieli co dolega człowiekowi, do którego musieli jak najszybciej dotrzeć. Konkretny powód diabelskiego pośpiechu był kompletnie nieznany zespołowi medycznemu z kliniki Agostino Gemelli, wszyscy wiedzieli już, że czeka ich najbardziej spektakularny transport pacjenta w ich karierze. Zaledwie trzy minuty temu, niecałe trzy kilometry od miejsca w którym teraz się znajdowali dyspozytor centrali ratownictwa medycznego odebrał tajemniczy telefon: - Pogotowie, słucham? 406 - Tu mówi papież. Proszę… proszę… o karetkę do Watykanu, nie mogę… - seria stłumionych kaszlnięć i parsknięć. – …nie mogę… oddychać! Dyspozytor miał ochotę wyrwać kabel od telefonu i iść za nim wyrywając go spod ścian, aż dotrze do kolejnego małego skurwiela, który zawraca mu głowę takimi bzdurami. Głupie żarty były w jego zawodzie na porządku dziennym, to już czwarty tego typu telefon dzisiejszego dnia. Oj tak, często dzwoniły do niego dzieciaki podające się za Baracka Obamę, albo spaleni marihuaną idioci oznajmiający mu niemal płacząc, że nie wytrzymają dłużej ze śmiechu. Bywały też jeszcze bardziej „kreatywne” rodzaje telefonicznych wybryków, jak na przykład wtedy, kiedy rozmówca dzwoniący na numer alarmowy próbował zamówić pizzę, albo poskarżyć się na głośno szczekającego psa sąsiadów. Żart kretyna, który podawał się za Ojca Świętego nie śmieszył Giuseppe Massuvio, dyspozytora ratunkowego z dwudziestoośmioletnim stażem i głęboko wierzącego katolika ani trochę. - Czy bawią cię takie głupie teksty, smarkaczu? – zapytał dyspozytor, chcąc odłożyć słuchawkę. - Ja… ja naprawdę nie… Kimkolwiek był jego rozmówca, nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa więcej. Sekundę później rozległ się głuchy odgłos upadającego na podłogę człowieka. Mężczyzna spojrzał na wyświetlacz. Kierunkowy z Watykanu. Dyspozytor Giuseppe Massuvio właśnie zdał sobie sprawę, że ewidentnie dusząca się starsza osoba, na ucho po sześćdziesiątce, jest w istocie tym za kogo się podaje. - Gesù Cristo! - wyszeptał do słuchawki, po czym wywołał w centrali prawdziwą burzę - Ludzie, do jasnej cholery! Szybko karetkę do Watykanu! Papież ma duszności! Byłą to prawda, w istocie Ojciec Święty od dobrych dwudziestu minut cierpiał na poważne problemy z oddychaniem, które zagrażały jego życiu. Zwierzchnik kościoła, biskup Rzymu oraz głowa Watykanu w jednej osobie naprawdę nie mógł dłużej czekać. Połączenie z centralą zostało nagle zerwane. Papież umierał. Teraz, kiedy jechali karetką, obrotomierz nowiutkiego ambulansu wskazywał sześć tysięcy obrotów na minutę, w momencie kiedy Marco Biaggoni kolejny raz musiał rozpędzić auto na piekielnie krótkim odcinku rzymskiej alei do maksymalnej możliwej prędkości. To znaczy do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. 407 - Szybciej, szybciej! - ponaglał jeden z dwóch ratowników medycznych na pokładzie, trzydziestosiedmioletni lekarz Vito Varticielli. Choć starał się opanować nerwy, stwierdził u siebie objaw niezwykłego podenerwowania, w postaci lekko drżących dłoni. Ostatni raz przydarzyło mu się to dobre osiem lat temu, kiedy jechali do wypadku szkolnego autokaru na autostradzie. Masakra na dwupasmowym odcinku była tak ogromna, że państwo przydzieliło każdemu z ratowników bezpłatnego psychoterapeutę. Od swojego, niezbyt przyjemnie pachnącego psychologopodobnego świeżaka w szarym sweterku i ledwo po studiach, usłyszał, że należy dziękować Bogu za każdy przeżyty na ziemi dzień, a najlepiej, żeby w ogóle żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim. Co za bzdury. Jego dni od kilkunastu lat pracy były ostatnie - przynajmniej dla części jego pacjentów. W jaki sposób utarte teksty zalatującego kocim moczem psychologa miały pomóc mu uporać się z widokiem rozerwanych na pół ludzkich głów i dziecięcych ramion odnajdywanych po dwadzieścia metrów od wraku rozbitego autokaru? Nie miał pojęcia. Zbliżali się do Watykanu. Wreszcie wjechali na ostatni odcinek trasy, upragnioną via della Conciliazione. Na wprost ich, w odległości około czterystu metrów mogli nareszcie dojrzeć plac świetego Piotra i przylegający doń monumentalny budynek bazyliki. Już niedaleko! Karetka pędziła tak szybko jak tylko mogła. Skrzynia biegów szalała, a silnik pobudzony do pracy wciśniętym do samej podłogi gazem, zdawał się błagać o litość swoim donośnym rykiem. Wzmożony ruch uliczny o tej porze dnia nie był niczym wyjątkowym. Gdy mieszkańcy Rzymu kończyli pracę między godziną szesnastą a siedemnastą, szczególnie jeśli było to piątkowe popołudnie, tak jak dzisiaj, wtedy w centrum miasta dochodziło do dantejskich scen drogowych. Stłuczki i kraksy, zbite reflektory i przednie szyby wybite głowami pasażerów... kierowca karetki Marco Biaggoni znał to wszystko aż za dobrze. Chciał uniknąć tego typu sytuacji za wszelką cenę, ale było to trudne, piekielnie trudne. Gdy pędzi się na ratunek najwyższemu zwierzchnikowi kościoła katolickiego na świecie nie ma czasu na przejmowanie się własnym bezpieczeństwem - tak właśnie myślał lekarz, podobnie jak dyspozytor Giuseppe Massuvio również będący przykładnym i głęboko wierzącym katolikiem. Dopiero teraz lekarz Vito Varticelli pomyślał o tym, aby złożyć krótką modlitwę. Ale nie było mu dane wypowiedzieć tych kilku słów do Jedynego. - Przygotujcie się, za chwilę będziemy wysiadać! - słyszy lekarz od kierowcy, kiedy karetka zbliża się do najsłynniejszego placu religijnego na świecie. Czy on oszalał? 408 Naprawdę chce zaparkować rozświetloną niebieskimi światłami karetkę na środku placu świętego Piotra i nosić w pośpiechu cały możliwy sprzęt przez pół Watykanu? Zresztą gdzie dokładnie jest umierający papież i jak się do niego dostać, do ciężkiej cholery?! Apartamenty papieskie, bazylika, pomieszczenia Banku Watykańskiego, magazyny, toalety, muzea... Przecież ojciec święty mógł być dosłownie wszędzie, wszędzie! Maleńkie państewko zwane Stato della Citta del Vaticano jeszcze nigdy nie wydawało się Vito Varticelliemu tak ogromne jak teraz. Rozświetlony niebieskim światłem ambulans mercedesa zatrzymał się z piskiem opon. Byli już oficjalnie na terenie najmniejszego państwa na świecie. Zaledwie pół sekundy po tym, jak koła samochodu z przeraźliwie głośnym piszczeniem gumy trącej o asfalt przestały się obracać, drzwi z boku karetki rozsunęły się. Co ciekawe Vito Varticielli nie był jedyną osobą, która wysiadła w pośpiechu z ambulansu. Fakt, spocony i bez cienia wątpliwości zdenerwowany jak jasna cholera ratownik medyczny, sprawiał takie wrażenie, jak gdyby naprawdę czuł się jedyną istniejącą osobą we wszechświecie, która byłaby w stanie uratować dogasające życie Ojca Świętego. Ale był tam też ktoś jeszcze i Varticielli przypomniał sobie o tym dopiero, gdy usłyszał za plecami głos: - Ruszajmy się, Vito, nie mamy całego dnia! Do wejścia, kierujemy się do wejścia! O tak, Julia Hauptmann, kobieta śniąca o umierającym papieżu, teraz stojąca przy włoskim lekarzu, niemalże dokładnie w samym sercu placu świętego Piotra i odziana w krwistoczerwony uniform ratownika medycznego, wprawiłaby w osłupienie każdego domorosłego psychoanalityka, włączając w to samego Zygmunta Freuda. Nie miała pojęcia co robi w tym miejscu, prawdę powiedziawszy z medycyną miała mniej więcej tyle wspólnego, co każda gospodyni domowa w Golgocie, czyli absolutnie nic. A jednak napis "PARAMEDICO" na jej plecach, czarny stetoskop zawieszony na jej bladej szyi, torba lekarska z przyborami wisząca na jej ramieniu, a także nosze, które zabrali ze sobą na wszelki wypadek, biegnąc ze wszystkich sił w stronę ogromnej bramy wejściowej do bazyliki, utwierdziły ją w przekonaniu, że to na pewno jeden z tych snów, w których odgrywa rolę prawdziwej bohaterki. Bo owszem, zdawała sobie sprawę, ze stanu własnego śnienia. Pamiętała dokładnie, co stało się zanim zasnęła. Drzwiczki od lodówki. Te cholerne drzwiczki od ich pieprzonej, dwuskrzydłowej lodówki. - To wszystko teraz nieistotne, Julio! - zawołał za nią Vito, w zasadzie słysząc jej myśli. Nawet jej to nie zaskoczyło. We śnie takie rzeczy zdarzały jej się często - Lepiej powiedz mi, którędy dostać się do papieża! 409 - Spytajmy! - odparła Julia, dysząc z wysiłku. Torba wżynała jej się w ciało, mogła by przysiąc, że czuje jej ciężar na ramieniu. - Hej, ty! - zawołała w stronę odzianego w egzotyczny strój strażnika z Gwardii Szwajcarskiej, który już kroczył w ich stronę Musimy się dostać do Ojca Świętego! W tej chwili, rozumiesz?! Strażnik uśmiechnął się szyderczo, wykrzywiając prawą połowę twarzy w niewesołym grymasie. Nie przywykł do tego, aby ktokolwiek, poza jego bezpośrednim przełożonym wydawał mu rozkazy. Jakiekolwiek. Członek elitarnej grupy "Cohors pedestris Helvetiorum a sacra custodia Pontificis", stanowiącej osobistą ochronę głowy kościoła, przerzucił swoją halabardę z jednej dłoni do drugiej, a następnie uniósł brwi: - Do papieża? Wydaje się pani, że Ojciec Święty nie jest pod stałą opieką lekarską? - zapytał ironicznie wojskowy. Julia już otworzyła usta, żeby odpowiedzieć mu coś niezwykle niemiłego i dosadnego, wszak liczyła się każda sekunda. Nie zdążyła jednak powiedzieć ani słowa, bo usłyszała: - Pani raczy wybaczyć, ale ktoś tam u was w centrali chyba oszalał! - rzekł gwardzista - Nie sądzi pani, że mamy na miejscu każdego lekarza, jakiego tylko zechcemy mieć? Naprawdę uwierzyliście, że wezwalibyśmy kogoś z zewnątrz do samego papieża? Vito Varticielli wyglądał w chwili wypowiadania tych słów, jak gdyby dostał czymś bardzo ciężkim w głowę. On również próbował odpowiedzieć. Tyle, że tym razem uprzedziła go sama Julia Hauptmann: - Nikt z was nie posłałby po kogokolwiek z zewnątrz, nawet do papieża, którego macie ochraniać - oceniła, a szwajcar znów niewesoło się uśmiechnął, tym razem na znak "tak, tym razem masz absolutną rację". - Tylko, że to sam papież do nas zadzwonił, rozumiesz?! - Signora... - Weź krótkofalówkę! Poproś, żeby ktoś to potwierdził! - to już nie była prośba, tylko rozkaz wydany przez profesjonalistkę. Tak właśnie czuła się Julia Hauptmann podczas tego snu: jak profesjonalistka. - Naprawdę uważa pani, że zrobię... - Szybciej do cholery! Człowieku, czy twoja Gwardia Szwajcarska jest w ogóle cokolwiek warta? Starzec, którego ochraniasz jest bliski śmierci, naprawdę tego nie rozumiesz?! Twój szef umiera! "Twój szef umiera". 410 To chyba właśnie te proste słowa spowodowały, że cały sen zmienił bieg wydarzeń właśnie w tej chwili. Oto gwardzista sięga dłonią po krótkofalówkę, i już po chwili kontaktuje się z kimś po drugiej stronie. - Sprawdźcie, czy wszystko z nim w porządku - mówi po chwili, puszczając przycisk nadawania a potem kierując swój palec wskazujący w stronę Julii - Bóg już wie, szanowna pani. Pracuję tutaj od ośmiu lat. Nie było łatwo się tu dostać. Jeśli to wszystko okaże się jakimś głupim dowcipem... - On nie oddycha! - usłyszał trzeszczący głos z własnej dłoni - Komunikat otwarty, wezwijcie tu natychmiast jakiegoś lekarza! Powtarzam... - ...lekarze już są! - mówi natychmiast gwardzista, nie bacząc na dalsze słowa swojego rozmówcy - Będziemy tam za dwie minuty! "Dwie minuty mogą nie wystarczyć!" - chciała zawołać Julia, ale nie zrobiła tego. Nie było na to czasu. Biegli korytarzem ze wszystkich sił. Julia Hauptmann nie pamiętała całej drogi do niedostępnych dla zwiedzających apartamentów papieskich, którą pokonali w trójkę w najwyższym możliwym pośpiechu. Jedyne co udało się jej odnotować, to moment, w którym zderzyła się z jakąś niemiecką turystką. Biegli, szwajcarski gwardzista, ona i Vito Varticielli, ostatni dwoje obładowani sprzętem do granic wytrzymałości i właśnie dotarli do zakrętu na końcu korytarza, kiedy Julia mogłaby przysiąc, że to się stało w mniej niż milisekundę - jak spod ziemi wyrosła ta mała, dosłownie stuczterdziestocentymetrowa kobieta, nieumyślnie tarasując jej drogę. Śliska posadzka i dziki sprint to niezbyt udane połączenie. Zderzenie było bolesne, ale Julia Hauptmann prawie tego nie poczuła, podobnie jak nie było jej dane odnotować choćby jednego z całej kanonady krzyków i wyzwisk, jakimi została obrzucona, już po wylądowaniu na chłodnej, marmurowej posadzce. A jednak następną sceną, jaką zapisała w swojej świadomości nie były przeprosiny, ani konfrontacja z rozhisteryzowaną Niemką, płaczącą na ziemi i łkającą coś o bezczelnych babach, lecz ciężkie, dębowe drzwi wejściowe do części rezydencyjnej, w której mieszkał zwierzchnik Kościoła. Umierający zwierzchnik. - Kiedy tam wejdziemy, będą musieli państwo przejść przez wszystkie procedury bezpieczeństwa. Lekarze, czy nie lekarze, przepisy są... - Otwórz drzwi! Umilkł, wyciągając pęk kluczy na złotym łańcuszku i wkładając kluczyk w dziurkę. Przekręcił klamkę, a potem uchylił drzwi, pakując swoją głowę, odzianą w czarny beret do środka: 411 - Eminencjo, przepraszam, że przeszkadzam. Otrzymaliśmy fałszywą informację, jakoby... Jezu Chryste przenajświętszy! On chyba nie oddycha! - wykrzyknął wreszcie wbiegając do środka, a drzwi otworzyły się na oścież. Vito Varticielli spogląda na Julię Hauptmann. Choć łysy doktor jest tylko wytworem jej podświadomości, jego przerażone, zmęczone spojrzenie zdaje się mowić wszystko: "dziewczyno, to najbardziej niesamowity dzień naszego życia". - Owszem, masz rację – mówi Julia, wiedząc, że senny lekarz zrozumie o co jej chodzi. W chwili, w której oboje przekraczają próg, Julia przypomina sobie skąd zna Varticiellego. Jego twarz, ta jego zmęczona, spocona po długim biegu twarz... to był jej kolega z czasow studenckich, facet, który zrezygnował z nauki ekonomii w Warszawie, po tym, gdy stwierdził, że jego prawdziwą pasją jest ratownictwo medyczne. Wyjechał do Rzymu wiele lat temu, to się zgadzało. Tyle, że nie był żadnym Vitem, był zwykłym Jakubem, i choć Julia nie mogła sobie za nic przypomnieć jego prawdziwego nazwiska, wiedziała już wszystko. Była pewna, że osoba na którą teraz patrzy jest sumą wszystkich jej myśli związanych z prawdziwym Jakubem. Jakubem który pewnie nawet już jej nie pamiętał. - Jaku... Jezu Chryste! - wyszeptała, widząc gwardzistę klęczącego przed odzianym w biel starcem, leżącym bezwładnie na podłodze, przy biurku. To był gabinet, prawdziwy gabinet Ojca Świętego, miejsce z którego zwierzchnik katolików porozumiewał się z głowami państw, politykami światowego kalibru, a nawet z samym Bogiem. - Nie oddycha! - wykrzyknął strażnik, przybliżając policzek do wyraźnie zsiniałych ust biskupa Rzymu. - Ratujcie go, na życie mojej matki, on nie może teraz umrzeć! To nie ty o tym zadecydujesz - pomyślała Julia, myśląc o imieniu Stwórcy i ze zdumieniem stwierdzając, że już ma na swoich dłoniach białe, lateksowe rękawiczki. - Vito! - wykrzyknęła włoskie imię przyjaciela, który nigdy się tak nie nazywał Resuscytacja! Zziajany lekarz już trzyma w dłoniach lśniący metalicznym blaskiem przyrząd do udrażniania dróg oddechowych. Nie mija pięć sekund, a już klęczy nad papieżem z narzędziem w dłoni i modląc się o to aby przestały mu drżeć dłonie, wprowadza metalowy jęzor do niedrożnego gardła Ojca Świętego. - Boże, proszę... - mamrocze przy tym niezbyt przytomnie, jednak Julia wie, że jest w tej chwili skoncentrowany jak nigdy w życiu. W końcu on też był prawdziwym profesjonalistą. - To trwa za długo! - ryknął gwardzista oskarżycielskim wzrokiem spoglądając to na leżącego na ziemi człowieka w białej sutannie, to na przerażoną Julię i Vita Varticielliego - Przybyliście po czasie! On umarł! 412 - Zamknij się! - słyszy Julia. To Vito Varticielli właśnie wyciągnął przyrząd resuscytacyjny. Jeżeli teraz się nie uda, to nie uda się w ogóle. Jeżeli... Nigdy w życiu żadna spośród trzech osób klęczących nad najwyższym zwierzchnikiem kościoła katolickiego na całym świecie, nie ucieszyła się tak ogromnie na dźwięk krztuszącego się człowieka. Choć brzmiało to tak, jak gdyby mężczyzna w siwych włosach miał za chwilę wypluć własne płuca, Julia poczuła, że choć nigdy nie była specjalnie religijna, w tej chwili miała ochotę skakać z radości i dziękować Bogu, że dzisiejszego dnia mogli uratować życie kogoś takiego jak papież. - Proszę nic nie mówić, eminencjo! - głośny szept strażnika niesie się po ścianach gabinetu papieskiego. - Zdarzył się wypadek, straszny wypadek! To cud, że Wasza Świątobliwość żyje, cud, prawdziwy boski cud... Ale papież nigdy nie był osobą, która pozwala sobie na milczenie. Biskup rzymski otwiera oczy i przez chwilę przygląda się załzawionym oczom gwardzisty - człowieka, który poświęcił całe swoje życie, aby dostać się do najbardziej elitarnej gwardii ochronnej na świecie, a potem wiernie służyć swojemu przełożonemu, do końca swoich dni, lub do końca dni swojej służby, nawet jeśli jedno z drugim okazałoby się równoważne. - Co... co się stało? W tej samej chwili Vito Varticielli i gwardzista, dwoje dorosłych mężczyzn, rozpłakało się jak dzieci. Łkali i smarkali nosami, a ich twarze przybrały odcienie najgłębszej czerwieni. - Pan... to znaczy Jego Świątobliwość przestała oddychać! Odebraliśmy od Jego Świątobliwości telefon i natychmiast przybyliśmy na ratunek! - płakał Vito, wyraźnie zawstydzony swoim wybuchem emocji i ocierając dłonią mokre od łez policzki. Papież wyglądał, jak gdyby nie mógł uwierzyć w słowa lekarza. - Czy to prawda, Dario? Gwardzista wyglądał na wzruszonego, że papież pamięta imię kogoś takiego jak on. Nie pozwolił sobie jednak na to, żeby rozkleić się ponownie - a raczej to jego wojskowa natura mu na to nie pozwoliła. - Tak, eminencjo, co do joty! - potwierdził gwardzista - Wezwę posiłki! Potrzebna jest fachowa opieka! Natychmiast jedziemy do Gemelli! - Nie... - odrzekł natychmiast papież, próbując podnieść się z ziemi z niemałym wysiłkiem, jednak bezskutecznie. Gwardzista Dario natychmiast splata dłonie w koszyk i podpiera głowę leżącego papieża. Cały czas wygląda tak, jak gdyby walczył, żeby nie rozpłakać się na dobre. - Dario, mój drogi Dario... kocham cię jak brata, ale musisz zrozumieć, że ci państwo nie przybyli tutaj przypadkowo! 413 To mówiąc papież spojrzał kątem oka na łkającego z ulgi Vita Varticielliego, oraz na Julię Hauptmann, która jako jedyna osoba w tym śnie istniejąca w rzeczywistości, zatoczyła się ze zdumienia. - Eminencjo! Stanowczo nalegam! - gwardzista wyglądał na jeszcze bardziej zszokowanego, niż jeszcze przed pięcioma sekundami. - Utrata oddechu na kilka minut... to cud, że eminencja żyje! - Prawdziwy cud - potwierdził papież, próbując lekko się uśmiechnąć. - Ale... - "Cokolwiek byście związali na ziemi, będzie związane i w niebie; i cokolwiek byście rozwiązali na ziemi, będzie rozwiązane i w niebie" - zacytował papież i to był koniec dyskusji na ten temat - Będę się za ciebie modlić, dziecko - te słowa papieża były skierowanę w stronę Julii. - Wykazałaś wielką odwagę przybywając tutaj. Chciałbym ci za to podziękować. Julia Hauptmann zaniemówiła, ale Ojciec Święty kontynuował: - Czy wiesz, że to wszystko sen? Czy wiesz, że nie jesteś tutaj przez przypadek? - Wiem - odrzekła Julia i była to prawda. - Czy wiesz dlaczego tu jesteś? - zapytał papież, którego głowa cały czas spoczywała w niewygodnej pozycji, w dłoniach zatroskanego gwardzisty Dario. - Ja... nie. Nie mam pojęcia. - Szukasz czegoś naprawdę ważnego. Wiesz o czym mówię, prawda, moje dziecko? - spojrzenie Ojca Świętego przeszywało Julię na wskroś. Nie odpowiedziała. - Poszukujesz ukojenia, czegoś co da ci nadzieję i siłę do życia z dwójką agresywnych mężczyzn pod jednym dachem, czyż nie? - Jego Świątobliwość ma na myśli Boga? Papież spróbował się roześmiać, ale zaniósł się tylko kaszlem, co oczywiście spotkało się z gwałtownym protestem strażnika i morderczym spojrzeniem, które wysłał w stronę Julii. - Nie Boga moje dziecko, on nie ma tu nic do rzeczy - rzekł wreszcie. - Mam na myśli... profesora Drzewieckiego! - Profesora Drzewieckiego? - powtórzyła, zdumiona jak małe dziecko. - Profesora Drzewieckiego. To czego szukasz znajduje się blisko ciebie, w miejscu, w którym mieszkasz. - Sarbinowe Doły... - wypowiedziała nazwę znienawidzonej miejscowości, jak imię Adolfa Hitlera - Eminencjo, nie rozumiem. Co ma profesor Drzewiecki do mojego szczęścia? 414 - Wszystko! - zawołał papież tak głośno, że wszyscy aż podskoczyli - Przybądź do Drzewieckiego, a wszystkie twoje wątpliwości ustaną! Skieruj swoje myśli na profesora zamieszkującego twoją wioskę, a Bóg odpowie na twoje wołanie przez niego! Oto jest człowiek, który ma zdolność, aby uleczyć twoje zbolałe serce! Oto jest człowiek, który będzie w stanie przeprowadzić cię przez ciernistą ścieżkę życia, na której znalazłaś się przez męża i syna! - Ja... - Przybądź do Drzewieckiego moje dziecko! Mówię to, jako twoja podświadomość. Przybądź do Drzewieckiego i... Julio? - Tak? - Będę się za ciebie modlił - powiedział papież przyglądając jej się dobrotliwym wzrokiem. Wtedy sen się skończył. 5. Otwarte oczy są jak portret duszy wystawiony przed dom. "Spójrzcie, tylko spójrzcie kim jestem!" - zdają się krzyczeć. Czy to właśnie oczy pomagają odróznić rzeczywistość od sennej mary? Julia Hauptmann nie była tego wcale taka pewna, kiedy zdała sobie sprawę, że znów leży w ogromnym łożu małżeńskim, na którego przeciwległym krańcu pochrapywał jej mąż-alkoholik. Jak to dobrze, że mieli osobne kołdry, wszak ta należąca do Andrzeja Hauptmanna całkowicie pogrążonego w pijackim śnie, była już tak wymięta i przepocona, że Julia wolałaby spać na ziemi, niż pod czymś tak obrzydliwym, na dodatek w objęciach swojego oprawcy. Jesteś dumną istotą Julio. Tak właśnie pomyślała zasypiając. I ta myśl znów przyszła do niej, tym razem, po przebudzeniu, była jednak bogatsza o wspomnienie. Żywy obraz odzyskującego stracony oddech Ojca Świętego, a także zapłakanego gwardzisty Dario klęczącego nad nieruchomym ciałem odzianym w białą sutannę nadszedł do niej z taką siłą, że aż cicho wypuściła powietrze z ust, oczywiście jak najciszej, aby nie obudzić swojego mamroczącego przez sen męża. Jesteś dumną istotą, Julio. Jesteś dumną istotą, więc przybywaj. Julia przypomniała sobie własnie słowa sennego papieża. Biskup rzymski, którego wargi były wtedy nienaturalnie sine, spojrzał na nią dobrotliwym wzrokiem i powiedział, że będzie się za nią modlić. A potem powiedział, że powinna przybyć do profesora Adama Drzewieckiego, aby znaleźć ukojenie dla wszystkich swoich trosk. 415 Przybywaj. Przybywaj do Drzewieckiego. Co ja w zasadzie wiem o profesorze Drzewieckim? - pomyślała Julia Hauptmann obracając się na bok, plecami do męża - Wiem, że ma klinikę psychiatryczną i ogromną, zabytkową willę na wzgórzu. Jest noblistą, otrzymał nagrodę za badania nad snem. Wiem, że jest zamieszany w podwójne morderstwo, pisały o tym wszystkie gazety, nie tylko "Pascha". Ci biedni ludzie... kochana Alice Davies, żona pastora i pracownik Drzewieckiego, Harim, którego nazwiska za nic sobie teraz nie przypomnę, ale chyba był Rumunem... albo Romem. Julia westchnęła cicho. Dlaczego miałabym rzucić to wszystko i odejść, na dodatek do człowieka, który najprawdopodobniej jest mordercą? Tylko dlatego, że mi się to przyśniło? W porządku, sen pozostaje snem, to specjalność Drzewieckiego, a jednak... człowiek, który poradził mi takie rozwiązanie istniał tylko w moim śnie! No i był papieżem. To chyba o czymś świadczy, Freud miałby coś na ten temat do powiedzenia, ale... Drzewiecki także! To ostatnie przeważyło szalę. Julia Hauptmann wstała z łóżka i wyszła z sypialni, cicho stawiając kroki po diabelnie skrzypiących deskach podłogowych i modląc się, aby Bóg, w którego nie wierzyła zbyt mocno, pomógł jej w ucieczce z własnego domu. Wątpiła, aby profesor Drzewiecki udzielił jej wyczerpujących odpowiedzi na każde nurtujące ją pytanie, z czego to najważniejsze brzmiało "dlaczego akurat papież? dlaczego przyśnił mi się akurat Ojciec Święty?". Ale nie miała nic do stracenia, a ciekawość tylko spotęgowała jej determinację. Nie masz tu czego szukać, Julio. Twoje życie u boku lejącego cię męża i agresywnego syna dobiegło końca - tak właśnie myślała biorąc w ręce niewielkich rozmiarów torbę podróżną i pakując doń ubrania. Nie zastanawiała się specjalnie co ze sobą zabiera - liczyło się tylko to, że podjęła decyzję, pierwszy raz od wielu lat dokonała w pełni samodzielnego wyboru. I zamierzała się tego trzymać, choćby miała wziąć rozwód z komendantem Andrzejem Hauptmannem. Zeszła na dół nawet nie zapalając światła. Nie było jej potrzebne, mieszkała w tym domu od piętnastu lat. Wszystko dotarło do końca. Do końca, rozumiesz? - Nie, to nieprawda! To nie była moja myśl! - pomyślała spanikowana, wpatrując się w drzwi wejściowe, jej bramę do wolności - Ale jeśli nie moja... to czyja? Jezu, chyba naprawdę potrzebuję pomocy psychiatry! Julia Hauptmann wyszła z domu nie oglądając się za siebie. Nigdy nie wróciła. 416 6. Energiczny krok dodawał Julii skrzydeł tylko przez pierwsze dziesięć sekund. Gdy wyszła na chodnik przy drodze wiodącej do sąsiedniej wioski, a w bliższej perspektywie do szosy dojazdowej należącej do kliniki Adama Drzewieckiego, uświadomiła sobie, że myśli właśnie o ciągnącej się w nieskończoność asfaltowej serpentynie, co normalne w tych stronach stromej i niebezpiecznej, jak jasna cholera. Natychmiast przypomniała sobie o obozowisku Cyganów, przed którym ostrzegał ją mąż. Oczywiście Andrzej Hauptmann nie zapomniał o dodaniu kilku obraźliwych epitetów, wspomnieniu o ich zapachu i "tych gównianych ziół, ktore palą w tych swoich fajkach". Ale Julia bała się Cyganów z innego powodu. Bała się ich ze względu na męża. Andrzej Hauptmann był w tych stronach uważany za żelazną rękę władzy, którą w mieście sprawuje burmistrz i rada miejska. Do tej pory Julia Hauptmann uważała, że to dobrze. "Poza tym Junior mógłby nauczyć się wiele w policji", słyszała od męża po wielokroć. Sama nie mogła uwierzyć jak łatwo się na to zgodziła. - A teraz mam za swoje - pomyślała Julia natychmiast, wychodząc poza obręb światła najbliższej świecącej latarnii i zagłębiając się w mrok. Oczy dopiero po chwili przyzwyczaiły się do ciemności, podobnie jej psychika, która w tym momencie była niczym innym jak więdnącym entuzjazmem. Raz. Dwa. Krok za krokiem, krok za krokiem... Szła i szła, zastanawiając się kiedy ostatnio wychodziła z domu o tej porze. Przez moment poczuła się tak, jak gdyby wyszła z domu po godzinie policyjnej, w czasach kiedy mieszkała jeszcze na dalekiej północy Polski, wiele lat temu. Oczywiście natychmiast uznała tę myśl za absurdalną, skwitowała ją nawet leciutkim drgnieniem wargi, ale nic poza tym. Nadal szła przed siebie świadoma sporego czasu, jakiego będzie potrzebować do pieszego dotarcia do kliniki. Próbowała myśleć o celu, tym samym zachęcając swoje ciało do dalszego marszu, ale miała z tym dość duży problem. - Co ja w zasadzie mu powiem? - myślala myśląc o widoku potężnej willi profesora Drzewieckiego - "Dobry wieczór, jestem Julia Hauptmann, owszem, żona komendanta Hauptmanna, który prowadzi przeciwko panu śledztwo w sprawie podwójnego zabójstwa... mam prośbę, czy mógłby pan rozwiązać wszystkie moje problemy? Jest pan doskonałym psychiatrą i..." Pomyślała o tym, czy będzie musiała przyznać się Drzewieckiemu do tego, że jej mąż ją tłukł. Nonsens, przecież nie robił tego celowo - pomyślała automatycznie. Robił! - Nie! - pomyślała. Robił, robił! 417 - Nie robił! - myśli Julii stały się już rozmową. Skoro nie robił, to co robisz w drodze do Drzewieckiego... - Ja... - powiedziała Julia na głos. Wtedy rozległ się ryk: W DRODZE DO DRZEWIECKIEGO, SAMA JAK PALEC, Z ŻAŁOSNĄ TORBĄ NA RAMIENIU, PO UCIECZCE Z WŁASNEGO DOMU... Krzyknęła i natychmiast przycisneła sobie obie dłonie do ust. Co się z nią dzieje, do cholery?! Narastająca panika, bez żadnej wyraźnej przyczyny, tak mogło to wyglądać z zewnątrz. W głowie Julii Hauptmann zaczęło dziać się coś obrzydliwego. Najpierw zaczęła słyszeć tylko jeden głos. Ale już po chwili zdała sobie sprawę, że całe dziesiątki, setki, miliony głosów rozbrzmiewają jej pod czaszką, kłócąc się, krzycząc, płacząc i wrzeszcząc na siebie nawzajem. Nie potrafiła tego nie słyszeć, choć już klęczała na ziemi i waliła pięściami w asflat. Nagle wszystko to, czego obawiała się Julia Hauptmann, samotna uciekinierka na środku szosy w samym sercu lasu, cała ciemność, wszystkie dzikie zwierzęta, Cyganie w obozowisku, stali się nic nie wartymi błachostkami, w porównaniu z tym, co kobieta zobaczyła oczami wyobraźni. Widok był przerażający, gdyż Mondoe objawił się Julii w całej okazałości, od razu, bez wahania. Oczywiście nie stał się nazistowskim generałem stanowiącym sumę lęków Jacka Burnfielda, nie był też demonem odzianym w smoking, jak w przypadku burmistrza Warena, ale... Garderoba papieży jest dziełem słynnej w Rzymie firmy krawieckiej "Casa Gammarelli", specjalizującej się w strojach dla kleru. Mieści się ona przy via Santa Chiara pod numerem 34 i jest prowadzona przez pana Gammareliiego, oraz jego siostrzeńca Massimiliano. Oni rownież obserwują konklawe, wyczekując z zapartym tchem na nowego papieża. Muszą wiedzieć, jaki będzie nowy klient: wysoki i bezczelnie szczupły? A może wcale nie, może będzie trzeba nieco "odchudzić" papieża krojem stoju? Jeżeli chodzi o strój Mondoe, to biała sutanna z wycięciem na czerniejące, rozłożyste skrzydła i fałszywy, błyszczący czerwienią pastorał trzymany w pazurach nie były tym co przerażało najbardziej. Oczywiście najgorsza była twarz. Im bardziej Mondoe stawał się potężniejszy, tym szpetniejszy wygląd przybierał. Jakakolwiek myśl na jego temat objawiała się w umysłach wszystkich mieszkańców Sarbinowych Dołów, tym on bardziej i szybciej rósł w siłę, potrzebując coraz więcej ludzkiego lęku na pokarm. Twarz Mondoe, o ile kiedykolwiek nią była w pełnym znaczeniu tego słowa, przestała być twarzą, w momencie w którym fałszywy papież zaczął płonąć. 418 Mondoe nie płonął jednak na zewnątrz, wręcz odwrotnie, jakaś niewypowiedziana siła buchała w jego wnętrzu, rozżarzona do czerwoności, gotowa w każdej chwili rozsadzić ciało swojego posiadacza w mgnieniu oka. A jednak z jakiejś dziwnej przyczyny nie działo się tak, Mondoe dalej stał z grymasem wściekłości na twarzy, zgrzytając zębami z bólu. Przestał się uśmiechać już jakiś czas temu. Szydercze przyśpiewki, wisielczy humor i gierki ze swoimi podmiotami zniknęły bez śladu, podobnie jak oczy, które wyglądały tak, jak gdyby w każdej chwili były gotowe wyskoczyć z oczodołów. - Kim jesteś? - zapytała po prostu Julia, bo nie było sensu uciekać przed własną myślą. - Zamknij ryj - odrzekł Mondoe nawet na nią nie patrząć. Przestało mieć znaczenie czyją duszą się karmi, ważne żeby były ich setki, jeśli nie miliardy - Posłuchasz ze mną radia. - Potworze... kim jesteś? - dopytywała Julia. Musiała wiedzieć, choć podejrzewała, że to sam szatan rozmawia z nią w jej umyśle na samym środku asflatowej szosy, w środku leśnej gęstwiny. - Nie widzisz? Śnisz o mnie, uratowałaś mi życie, ty i ten twój Vit... Jakub! wystękało monstum chwytając się za żebra z bólu, gdy drgawka targnęła jego rozżarzonym ciałem. - Byłeś... papieżem w moim śnie? - Nadal nim jestem - odrzekł Mondoe i splunął, po czym dodał, żeby zamknęła ryj i oznajmił: - Posłuchamy GRR! - Gminnej Rozgłośni Radiowej? Dlaczego? - MILCZ! - potwór rozłożył ręce w jej kierunku, rozległ się trzask łamanych kości a potem jego ponowny ryk: - ZAMILCZ, ZAMILCZ, ZAMILKNIJ TY KURWO! LEŻ NA ZIEMI I SŁUCHAJ! Julia upadła na asfalt, modląc się o to, aby nie przejeżdżał tędy żaden samochód. Nie zdążyła pomyśleć o niczym innym, bo uderzyła głową w nawierzchnię i padła bez przytomności. Przed upadkiem miała nadzieję, że to, co pękło w tym obrzydliwym papieżu mogło być kręgosłupem, ale nie była to prawda. To żebra, które potwór jeszcze przed chwilą sobie pocierał, wyskoczyły spod białej sutanny, w towarzystwie strzępów czarnej zwęglonej skóry, którą przebiły na wylot. Mondoe nadal był w stanie miotać ludźmi i opętywać ich, ale widać było od razu jak wielki ból sam sobie przy tym sprawiał. Nowe zdolności Mondoe, których potwór nabywał z każdą kolejną godziną budziły prawdziwą grozę. W niewytłumaczalny sposób w świadomości Julii Hauptmann rozlega się hałas, coś jakby krzyk, a potem jej mózg zaczyna przestrajać się, i wydając z siebie 419 głośne trzaski w jej wyobraźni i już po chwili... odbiera Gminną Rozgłośnię Radiową. Głos prowadzącego nie pozostawia wątpliwości, za chwilę dojdzie do niezwykle podniosłego wydarzenia. Julia słyszy to wszystko wyraźnie, jak gdyby miała słuchawki na uszach: - ...ponownie przypominam, że już za chwilę przeprowadzimy długo zapowiadaną rozmowę z radną miejską Urszulą Waren... - tutaj Filip Mauss zrobił znaczącą przerwę, tak aby każdy spośród słuchaczy mógł dokonać jakiejś kąśliwej uwagi w swojej głowie ...która pojawi się w GRR 1 po raz pierwszy, od czasu skandalu opisywanego na łamach "Paschy", który miał miejsce właśnie w naszym studio. Prowadzący audycję rudy dziennikarz przejechał sobie dłonią po czole i starł zeń kropelki potu. A ona? Julia wydała z siebie krzyk, kiedy zdała sobie sprawę, że widzi to wszystko tak wyraźnie, jak gdyby stała tuż za plecami Myszy. Ale to nie było jeszcze takie najgorsze. Widok świdrujący jej psychikę, ociekający absurdem i groteską miał zapaść w jej świadomość już do końca jej życia. Oto w mikroskopijnych rozmiarów studio, tuż obok niej, na wyciągnięcie ręki stoi już fałszywy papież-Mondoe. Gdyby tylko chciał, mógłby zabić Maussa gołymi rękoma. Mysza nie wyczuwał niczyjej obecności za plecami, ale gdyby choć na chwilę przyjrzał się odbiciu swojego monitora, wtedy ujrzałby w nich coś... coś jeszcze gorszego, od koszmaru o Richardzie Kuklinskim i dzwoniących do studia demonicznych dzieciach. Julia chciała ostrzec jakoś młodego dziennikarza, ale nie była w stanie wydobyć z siebie słowa, tak bardzo przerażał ją szpetny twór odziany w sutannę i płonący od wewnątrz. - Może to państwa zdziwić, ale radnej Waren nie ma jeszcze z nami - ciągnie Filip Mauss gdy tylko dźwięki kolejnego wyniosłego w swojej wymowie dżingla ustają - Czy Urszula Waren pojawi się dziś w naszym studio? Pani Waren, jeżeli słyszy pani te słowa, powiedzmy, że w samochodzie, w drodze do naszej radiostacji... zapraszamy serdecznie, ma pani jeszcze trochę czasu - Mysza nie mógł się nie uśmiechnąć, z przekąsem myśląc o tym, że kolejny raz lekko dopiekł swojej rozmówczyni. - W tak zwanym międzyczasie wracamy do naszej listy przebojów, aby... Huk otwieranych drzwi był słyszalny tak wyraźnie, że z całą pewnością więcej niż połowa radiosłuchaczy, w tym ogłuszona dudniącym w głowie dźwiękiem niewidzialna Julia Hauptmann krzyknęła z przerażeniem. To się nazywa wejście! - Jestem na miejscu! - oznajmił damski, gruby głos, początkowo cicho bo w większej odległości od mikrofonu, a potem po kolejnej serii tupotu, trzasków i stęknięć, a także w akompaniamencie fatalnie brzmiącego dźwięku sprzężenia zwrotnego, już całkiem głośno, wprost do mikrofonu dla gości. Filip Mauss był tylko odrobinę zaskoczony. 420 - Proszę państwa, pragnąłbym zapowiedzieć długo oczekiwaną radną miejską, Urszulę Waren, która właśnie dotarła do naszego studia. Przerywamy audycję muzyczną, aby rozpocząć wywiad. Przypominam, że mogą państwo dzwonić do naszego studia w trakcie trwania programu - nasza automatyczna sekretarka bezlitośnie nagrywa każdy, nawet najbardziej kąśliwy komentarz - zaznaczył Mysza. - Pani Waren... czy jest pani gotowa? - Oczywiście - rzekła Urszula, pokazując Maussowi środkowy palec. Chcesz grać w ten sposób? - pomyślał natychmiast Mysza, ale nie odwzajemnił obraźliwego gestu. - Pierwsze pytanie jest wręcz oczywiste...- zaczął Filip - Jak odniesie się pani do obraźliwych słów pod adresem mojej osoby, mojej niepełnosprawnej matki, a także społeczności golgockiej, której nie spodobały się pani słowa? - Przede wszystkim pierwsza sprawa: dobrze pan wie, że był to zmontowany, niepełny i nieprawdziwy przekaz, który dzięki swoim komputerowym sztuczkom przekształcił pan w obrzydliwe słowa, których nigdy nie powiedziałam - Urszula Waren wypowiedziała zdanie przygotowywane w myślach od samego rana. Było to tak bezczelne kłamstwo, że Mysza omal nie zakrztusił się własnym językiem. - Twierdzi pani więc, że audycja na żywo z pani udziałem nie miała miejsca? - Na żywo? Naprawdę uważa pan, że radnej miejskiej przystoi takie zachowanie, jakie rzekomo zaprezentowałam w tym pana audiomontażu? - oburzyła się na niby Urszula waren, szczerząc grubą twarz w kierunku rudego dziennikarza. - Cóz... - odparł Filip - Ja tak nie uważam, ja to wiem, byłem tego świadkiem, podobnie jak wszyscy słuchacze stacji Gminna Rozgłośnia Radiowa Numer Jeden! - Roztrzygnie to sąd - oznajmiła gruba orka, przybliżając mięsiste wargi do mikrofonu. Mysza wydział wyraźnie kropelki śliny, którymi radna miejska zraszała jego ukochany mikrofon i poczuł, że to może być ostatni z wywiadów jakie przeprowadzi, jeżeli nie opanuje swojej niewypowiedzianej nienawiści do tej przeraźliwie grubej baby. - Sąd? - Pragnę pana z tego miejsca poinformować, że przygotowujemy z mężem pozew przeciwko pana oburzającym praktykom. Spotykamy się w sądzie - dodała Waren triumfalnym tonem. - Może i tak - odrzekł Mysza beztroskim tonem, mimo że w gardle urosła mu nagle ogromna gula - Kolejne pytanie jest jeszcze prostsze: co łączy panią i pani męża, burmistrza urbana Warena, z profesorem Drzewieckim? 421 Wzrok Urszuli Waren zatrzymał się na oczach Myszy tylko na ułamek sekundy. Gdyby spojrzenie mogło zabić Mysza leżałby już na ziemi, targany agonalnymi drgawkami. - Z tym MORDERDCĄ? - Urszula Waren ożywia się jeszcze bardziej, jest wyraźnie nakręcona. - Twierdzi pan, że mam cokolwiek wspólnego z człowiekiem, przez którego amerykanie najechali na nasze miasto jak hitlerowska banda i okupują je niczym Kraków? - Twierdzę, że... Ale sto pięćdziesiąt kilo nienawiści nie pozwoliło Maussowi na dokończenie zdania. - Mój mąż, burmistrz Urban Waren, prowadzi otwartą walkę polityczną z tym człowiekiem! To przez niego w mieście stacjonują amerykańscy żołnierze! To przez Adama Drzewieckiego nad miastem góruje nawiedzona przez diabła klinika psychiatryczna, a mieszkańcy nie mogą spać spokojnie, bo boją się żołnierzy z Jednostki Centralnej! - oskarżenia łatwo wydobywały się z tłustych ust Urszuli Waren. A Mysza? Nie zdążył nawet otworzyć warg, bo seria ciosów radnej trwała nieprzerwanie: - Adam Drzewiecki jest może profesorem i noblistą, ma jakieśtam zasługi dla nauki, ale wiem jedno: ten człowiek jest zamieszany w morderstwo Alice Davies, żony tutejszego pastora Charlesa Daviesa. Tego samego dnia, w którym dokonane zostało morderstwo na tej kobiecie, a jej zwłoki odnaleziono pod płotem Drzewieckiego. I co? I okazało się, że mamy nie jedną a dwie ofiary! Ale przecież pan o tym wie, prawda? - Drugi z nich nazywał się Harim Oraczko, był zaufanym pracownikiem profesora Drzewieckiego, miał pełen dostęp do wszystkich pomieszczeń w jego rezydencji i na terenie kliniki - wszedł jej w słowo Mysza, spoglądając do notatek i ze zdumieniem stwierdzając, ze stał się dzięki Urszuli Waren bardziej agresywnym dziennikarzem. To dobrze. - Dokładnie. Gratuluję notatek. Oto druga, obok naszej drogiej Alice, panie świeć nad jej duszą, ofiara człowieka, który przez swoje eksperymenty z ludzką psychiką, samemu nabawił się problemów z własną poczytalnością - przyklasnęła Urszula Waren i korzystając z tego, że zaskoczony Mysza nie powiedział ani słowa, w ciągu tych kilkunastu milisekund, kiedy miała czas się zastanowić, dodała: - Chcę także z tego miejsca rozwiązać jeszcze jedną kłamliwą tezę, za którą również odpowie pan redaktor przed sądem. Mój mąż nigdy nie korzystał, nie korzysta, ani nie będzie korzystać z usług prostytutek. Pańskie oskarżenia... 422 - Nie wysnułem żadnych oskarżeń, wobec pani męża, proszę pani. Z miejsca przepraszam za wulgaryzm, ale sama pani powiedziała, że "wszystkie te kurewki na zawsze opuściły pani Sarbinowe-kurwa-Doły". To pani słowa, nie moje. - To kłamstwo! - wykrzyknęła wzburzona Waren. - Pani Waren, może pani tego nie wiedzieć, ale mamy stenogramy. Każdy dźwiękowiec na swiecie w trzy, może cztery godziny bezapelacyjnie zaprzeczy, że dokonałem manipulacji na materiale audio z pani udziałem. Poza tym setki świadkow słuchających naszej rozgłosni mogły potwierdzić, że wparowała pani do studia podczas audycji na żywo. - Ja... - Prawda jest taka, że to pani mąż Urban Waren, a nie profesor Adam Drzewiecki wydaje mi się postacią godniejszą mojej dziennikarskiej uwagi. Nie zaryzykuję tezy, że profesor Drzewiecki jest niewinnym doktorem, leczącym zbolałe duszyczki w swoim malowniczym szpitalu na wzgórzu, bo prawdopodobnie tak nie jest, ale nie jestem w stanie uwierzyć w bzdury, które wypisuje "Pascha" na temat włamania do Apteki Rynkowej, należącej po pani męża. Twierdzi pani, że Adam Drzewiecki włamał się do apteki? Urszula potrzebowała sekundy, żeby przypomnieć sobie rozmowę z mężem w ratuszu. W kłamaniu była niezła, może dlatego wyszła za polityka. - Zapytam pana o to wprost, ponieważ polityka moja i mojego męża zawsze kieruje się w stronę pełnej otwartości, jawności i demokracji w pełnym znaczeniu tego słowa - to zadziwiające, jak łgarstwa płynnie i ubrane w elokwencję opuszczały świadomość Urszuli Waren w sekundy przekształcając się w wypowiedź - Czy uważa pan, że moj mąż, Urban Waren, burmistrz Golgoty, szanowany w mieście polityk, jest odpowiedzialny za śmierć którejś z tych osób? Czy uważa pan, że sam włamał się do własnej apteki, aby ukraść leki... należące do niego? - Tak, pani Waren. Dokładnie tak uważam - odparował Mauss. - Powtórzę to w sądzie, bo właśnie tak uważam. Jestem w trakcie śledztwa dziennikarskiego przeciwko pani i pani mężowi. Proszę mi wierzyć, że zdobędę odpowiednie dowody w tej sprawie zapewnił - Szanowna pani, jestem zdania, że Adam Drzewiecki od początku jest sukcesywnie wrabiany w waszą brudną politykę, politykę pełną kłamstw, obłudy, brudnej forsy i całej masy przelanej niewinnie krwi. - To skandal! - wykrzyknęła Urszula Waren - Mam nadzieję, że to się nagrało, Filipie Mauss! Wierz mi, że ani jedno słowo przeciwko mnie nie ujdzie ci płazem! Ale Mysza już kontratakował: 423 - Nie jesteśmy na ty, proszę pani. Mówiłem to już wcześniej i tego się trzymajmy. Jak się pani czuje, jako żona takiego człowieka jak Urban Waren? Co czuje kobieta, którą własny mąż zmusza do kłamania i krycia go w sprawie o podwójne zabojstwo? - Ty... - PAN. Nie będę tolerował jawnego okłamywania moich słuchaczy, pani Waren. Pani mąż korzystał z usług wszystkich prostytutek w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów, maczał palce w zabójstwie Alice Davies i Harima Oraczko, podejrzewam go także o zlecenie włamania się do jego własnej Apteki Rynkowej celem wyłudzenia odszkodowania! Czy ma pani coś do powiedzenia w tej sprawie? - Nie. - W takim razie czas na odrobinę muzyki, zaraz po reklamach. Wracamy po przerwie - to mówiąc Mysza zdjął słuchawki, upewnił się, że kontrolka "MÓW" jest wyłączona i spojrzał prosto w rozwścieczone oblicze Urszuli Waren. - Nie myśl sobie, że uda ci się zrobić cokolwiek przeciwko nam - wycedziła radna, bogatsza o wiedzę na temat świecących kontrolek - Jesteśmy w tym mieście nietykalni. Nie-ty-kal-ni, rozumiesz? - Rozumiem... - Mauss odwrócił się plecami do Urszuli Waren i to był pierwszy z trzech jego błędów, jakie popełnił tego wieczoru. Drugi polegał na tym, że nie zauważył malutkiej buteleczki z narkotykiem, jaki radna miejska już trzymała w swoich pulchnych dłoniach. Trzeci i ostatni, brzemienny w skutkach polegał na tym, że po zaparzeniu kawopodobnego proszku z saszetki, Mauss obrócił się bezczelnie w stronę Waren, a potem powiedział po prostu: - Idę do łazienki. Wchodzimy za pięć minut. To mówiąc wyszedł z pomieszczenia nadawczego. Kiedy dziennikarz wrócił, miał już ułożoną w głowie strategię ataku. Nie przypuszczał, że Urszula Waren posunie się tak daleko w politycznej walce o byt, ale zdał sobie sprawę z własnego rozpaczliwego położenia, w momencie w którym zaczęły mu drżeć ręce. Po chwili kubek z gorącym napojem wypadł mu z ręki, a on sam chwycił się za głowę w nieprzytomnym grymasie. - Ty... co mi zrobiłaś? - wskazał palcem oskarżycielsko, a obraz przed oczami miotał mu się na wszystkie strony. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, panie Mauss - roześmiała się Urszula Waren, pukając tłustym palcem w mikrofon dla gości – Ale radzę się pozbierać. Mamy mało czasu. Wchodzimy na antenę, czyż nie? 424 Rzeczywiście, dżingiel znowu rozbrzmiał w głośnikach, a gdy dobiegł końca Filip Mauss zmusił się do podniesienia głowy, kolejnego spojrzenia rozmówcy-trucicielowi prosto w oczy, a potem do powiedzenia: - Przy mikrofonie Filip Mauss, wracamy po przerwie. Podczas bloku muzycznego raczyliśmy się z panią Waren doskonałym napojem... - zawiesił głos - ...ale jestesmy już z powrotem, na żywo i z kolejną rewelacją na temat skandalicznej polityki małżeństwa Urszuli i Urbana Warenów. Pani Waren, mam tutaj zeznanie świadka, ktory utrzymuje, że widział Cyganów z obozowiska przy szosie włamujących się do Apteki Rynkowej. Widziano też pani męża w ich obozowisku. - Bzdury! - roześmiała się Urszula, chociaż zamarła na moment, gdy tylko dotarło do niej znaczenie słów rudego dziennikarza - Nie ma pan żadnych dowodów! - Czy nie czuje się pani zdradzona przez swojego męża? Pytanie ugodziło ją boleśnie i niespodziewanie. Może dlatego, że było tak bezczelnie... trafne? Czy radna miejska Urszula Waren czuła się zdradzana przez swojego męża? Mój Boże, właściwie postawione pytanie brzmi: kiedy Urszula Waren NIE czuła się zdradzana? Owszem, nieprzyjemne obrazy śmigały teraz przed oczami wyobraźni grubej Warenowej. Były wszystkie te dziwki: wszystkie te małoletnie kurwiszony, blondynki, brunetki, kilka rudych, a kilka egzotycznej urody. Była też Julita McPay, która dziś przyznała się Urszuli do seksu z jej mężem, na dodatek pięć minut po tym jak opuściła ona ratuszowy gabinet swojego męża. Ile razy Urban Waren ją poniżył, ile razy okazał jej brak szacunku? Ile razy wystawił jej i tak już zszarganą reputację na pośmiewisko? I, tak rozmawiając ze sobą tylko w wyobraźni... czego tak naprawdę Urszula Waren potrzebowała od krzywdzącego ją, wstrzemięźliwego seksualnie i chłodnego jak lód męża, którego przestała kochać już dawno temu? Niewidzialny Mondoe nie uśmiechał się, odczuwał zbyt wielki ból, który wypełniał go wraz z płonącą potęgą w jego wnętrzu. A jednak odziany w papieskie szaty skrzydlaty potwór spoglądał na Urszulę Waren i jej myśli z nieskrywanym wyrazem satysfakcji. Może i przerosła go władza do której dotarł, może i rozsadza go od środka poczucie niewypowiedzianej potęgi, w jakie się wprowadził... a jednak ból tej biednej, otyłej kobiety wprowadzał go w stan lekkości i narkotycznej euforii, za którym tak tęsknił. Zamierzał to wykorzystać, zanim zniszczy to całe miasto, tak że nie zostanie na nim kamień na kamieniu. Zamierzał to zrobić właśnie teraz. I udało mu się. Bo przecież to była prawda i to dotarło do Urszuli Waren właśnie w tej chwili, w mikroskopijnym studyjku Gminnej Rozgłośni Radiowej, kiedy siedziała naprzeciw Filipa 425 Maussa, człowieka, którego uważała za jednego ze swoich najzagorzalszych wrogów i odtwarzała w myślach jak sukcesywnie Urban Waren okazywał jej brak szacunku i jakiegokolwiek zainteresowania. Było tak od wielu, wielu lat, choć Urszula Waren nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała. Mój Boże, kryzys Warenów naprawdę trwa już tyle czasu? Twój mąż cię nie kocha. Nigdy tego nie robił. Nie, to stanowczo jej zestresowany umysł podsuwa jej takie przepełnione paniką myśli. Urszula Waren nigdy nie czuła się tak bezradna jak w tej chwili, kiedy niedostrzegany przez nią Mondoe szeptał jej do ucha bluźniercze słowa. Nawet nie otwierał przy tym swoich płonących ust. Czemu miała byś bronić człowieka, którego nie kochasz? Pomyślała o zamordowanym Cyganie. To było szaleństwo zabijać tego człowieka. Podobnie jak szaleństwem było morderstwo na Alice Davies. Gruba kobieta wierzgnęła pulchnym ciałem cały czas nie odrywając siedzenia z wygodnego fotela biurowego, będącego na wyposażeniu GRR. Twój mąż ich zabił. I to w jakich okolicznościach! Po gwałcie na żonie noblisty, ON JĄ ZGWAŁCIŁ, rozumiesz? - Jaki jest sens bronienia kogoś... - szepnęła Urszula Waren - Słucham? - zapytał Mauss. - ...kogoś, kogo się nawet nie zna - dokończyła myśl, po czym przysunęła sobie mikrofon bliżej pucowatej twarzy, położyła pulchne ręce na blacie, odchrząknęła dwa, trzy razy i powiedziała na głos: - Mój mąż jest zabójcą Alice Davies i Harima Oraczko. Zabił cygańskiego pracownika Adama Drzewieckiego, po tym jak ten przyłapał go na gwałcie na żonie naukowca, to znaczy aktorce, pani Annie Kamińskiej. Tak jest, mój mąż jest winny gwałtu na Annie Kamińskiej, która nigdy nie zgłosiła tego faktu policji, ani w ogóle komukolwiek, ponieważ padła ofiarą szantażu. Filip Mauss poczuł się tak, jak gdyby zdobył właśnie swój dziennikarski Everest. Dla takich chwil warto siedzieć w tej norze i brnąć w gąszczu informacji, przedzierać się przez tony e-maili, newsów i telefonów. Takie przełomy jak ten oznaczały dla Filipa "Myszy" Maussa, że jego dziennikarskie życie ma jednak sens. Prawdę powiedziawszy był w tej chwili podniecony jak jasna cholera. Nie powiedział jednak ani słowa. - Co więcej, jestem w stanie udowodnić, że mój mąż, burmistrz Urban Waren sfingował włamanie do własnej apteki przy rynku, a pracę tę zlecił Cyganom zamieszkującym obozowisko przy szosie. Nie dość, że macza palce w oszustwie 426 ubezpieczeniowym, to jeszcze bezczelnie insynuuje, że to profesor Adam Drzewiecki jest winien całej afery z "Rynkową". Słowa wylewały się z jej ust, powodując zdjęcie tak wielkiego ciężaru z serca, że z ulgi i wdzięczności na grubej twarzy Urszuli Waren pojawiły się pierwsze łzy. Rumienieć wypłynął na świecące policzki tłustej kobiety, która ocierając powieki z łez mówiła dalej: - Mój mąż nigdy nie robił nic poza gadaniem, jeżeli chodzi o amerykanów w Golgocie - ciągnęła radna Waren. - Mówił, że wspólny wróg, jakim są "te zasrane amerykańce" to dobry pretekst, do zjednoczenia elektoratu. Co więcej potwierdzam informacje o tym, że na terenie ratusza były urządzanie libacje alkoholowe z udziałem prostytutek i nieletnich. - Pani Waren... - szepnął Mauss kompletnie zszokowany. Świat nadal wirował w szaleńczym tempie, a dziennikarz nie miał pojęcia co powiedzieć. Ale Urszula Waren wiedziała. Tego wieczoru nie tylko od Mondoe bił wewnętrzny żar. Prawdę mówiąc wszyscy obecni w studio byli dzisiejszego wieczoru rozżarzeni do granic wytrzymałości. - Cała rada miejska to pic na wodę, konstrukcja władzy została zaplanowana i wdrożona przez mojego męża. Urban Waren całkowicie podporządkował sobie policję, oraz kreuje się na mówcę tłumu, który walczy jak lew o dobro Sarbinowych Dołow. To bzdura. Liczy się tylko zysk, proszę państwa, a jeżeli chodzi o wasze podatki, to rozejrzyjcie się wokół siebie i przejrzyjcie na oczy. Widzicie jakiekolwiek zmiany, widzicie aby cokolwiek zmieniło się w tym zasranym miasteczku od dekady? Mieszkańcy Golgoty wiedzcie, że wszystko to mowiła do was kobieta, która spędziła w kłamstwie tego człowieka dobre dwadzieścia lat. To mowiąc wstała z fotela, jednym ruchem ręki zrzuciła z głowy słuchawki, spojrzała na Maussa i powiedziała: - Chyba jest pan zadowolony, prawda? I wyszła, kolejny raz opuszczając studio w totalnie zaskakujący sposób. Naćpany narkotykiem Filip Mauss długo nie wiedział co powiedzieć. Wiedział jedynie, że gdzieś tam, dwa, trzy kilometry w stronę centrum, w ratuszu, znajduje się pewien człowiek, który uderza pięściami w meble i klnie najzwyrodnialszymi przekleństwami na swoją grubą żonę. 427 Rozdział XVIII Sacrum profanum „Dwaj najwięksi mędrcy kończącej się starożytności: Epiktet i Marek Aureliusz, niewolnik i cesarz” ~ Emil Cioran Kilka minut póxniej. Szosa dojazdowa do kliniki psychiatrycznej 1. G erard Keppler jako jeden z nielicznych mieszkańców posępnego miasteczka Golgota urodził się w tym miejscu czterdzieści cztery lata temu, w chłodną grudniową niedzielę. Przywykł już do tego, że zły nastrój w który wprawiało go to cholerne miejsce potrafi wyplenić ze swojego umysłu tylko w jeden sposób: gorzałą. Szedł sobie więc obydwoma poboczami szosy dojazdowej naraz i miał wszystko gdzieś. Obalił już swoją przedpołudniową porcję alkoholu, to jest ściślej rzecz ujmując około litra ukochanej wódeczki, stwierdził jednak, że nie zaszkodziłoby wypić jeszcze trochę. Jego celem stała się więc pobliska karczma "Pod Barłogiem" wybudowana przy hotelu o takiej samej nazwie, a dokładniej zaplecze od strony zachodniej. 428 Trzeba wiedzieć, że kierownik gospody wydał już w jego sprawie kategoryczne zarządzenie "nie wpuszczania tego zarzyganego niedojdy na posesję". Gerardowi udało się jednak "zagrajgulić" jednego z dwóch barmanów, młodego Matta Kowalsky z którym nawiązał nić porozumienia, odsprzedając mu złoty zegarek za parę groszy. Od tej pory nie miał już problemów z dostępem do ukochanej flaszki: Matt po prostu wychodził pod pretekstem przerwy na papierosa tylnymi drzwiami na zaplecze budynku i transakcja kupna nielegalnie wynoszonej butelczyny odbywała się w całkowitej dyskrecji. Dziś miało być tak samo, a Gerard poczuł się nagle nieco lepiej. Już po chwili, z charakterystycznym pijackim entuzjazmem zaczął śpiewać: Gorzka wódka, gorzka wódka, Trzeba ją osłodzić, Młody młodą pocałuje, Nie będzie im szkodzić Była to przyśpiewka weselna, którą Gerard nazywany "Smuciem" poznał dwadzieścia lat temu na własnym weselu. Przez bezczelnie krótki przebłysk świadomości, kiedy Gerard szedł tak sobie szosą i poczuł się trzeźwiejszy niż zwykle, wspomniał zmarłą zaledwie dwa miesiące po ślubie żonę. Pamiętał dobrze jej śliczną twarzyczkę okrytą białym welonem, pamiętał moment kiedy nałożył jej na palec złotą obrączkę, a ona spojrzała na niego z radością, a potem nie czekając na pozwolenie ze strony księdza, zaczęła całować go przy wszystkich przybyłych gościach. Rak trzustki na który chorowała, zmienił szczęśliwego pana młodego w młodego wdowca, który na zawsze utracił swoją radość, topiąc ją po dzień w dzień w morzu gorzały. I tak Gerard, któremu sąsiedzi zazdrościli najpiękniejszej kobiety w promieniu dwudziestu kilometrów, z dnia na dzień stał się samotnym, spuchniętym na twarzy pijakiem. Miało tak zostać aż do jego samotnej śmierci, której Gerard wyczekiwał z niecierpliwością każdego dnia. O tak… pani kostucha powinna go odwiedzić już dawno temu. Może wtedy nie męczyłby się jak topiący się w beczce wina szczur. Gerard skręcił w pierwszą drogę w lewo. Była to dłuższa droga w kierunku karczmy, lecz co było dla Gerarda ważniejsze biegła w taki sposób, aby ominąć budynek szkoły. Z tego co zdążył się zorientować, a 429 nigdy zbyt dobrze nie potrafił odczytywać godziny z zegarka po pijaku, było około dwunastej trzydzieści. Była to pora końca lekcji dla większości dzieciaków z całej Golgoty. A Gerard Keppler bardzo nie ich nie lubił. - To Smuciu! Smuciu idzie, patrzcie jaki natrzaskany! - krzyczały dzieciaki wychodzące ze szkoły, a Gerard, choć sprawiał wrażenie jakby nic go to nie obchodziło, opierał się o betonowy murek przy szkole i czekał aż małe potwory zostawią go w spokoju. - Liluniu, chroń mnie, chroń… - szeptał wtedy do siebie, w zasadzie nie poruszając sinymi ustami, lecz wypowiadając imię zmarłej żony - Nie pozwól, aby znów mi dokuczali, kochanie. Zdawał sobie sprawę, że po dwudziestoletnim romansie z wódą nie będzie w stanie obronić się nawet przed narwanym dwunastolatkiem. A dzieciaki w tych okolicach potrafiły być naprawdę przykre. Asfalt szosy był gorący i dziurawy. - Cholera, jak gorąco… – mruknął do siebie, w zasadzie nie słysząc własnego głosu. Pomyślał o tym, że najwyższy czas udać się na grób kochanej Lileczki, która, niech jej ziemia lekką będzie, spoczywała na Cmentarzu Różanym jakieś siedemset metrów naprzeciw karczmy, po drugiej stronie rzeki Gichon. Nie był u ukochanej małżonki już dobry tydzień, a kwiaty które zerwał wtedy na polance, koło willi tego świra Drzewieckiego, pewnie już dawno zwiędły. Najpierw jednak odwiedzi Matta i odbierze swoją flaszkę na zapleczu. Będzie mógł ją wypić siedząc na malutkiej ławeczce przy grobie małżonki i nie myśleć o niczym, tkwiąc tak sobie w całkowitym spokoju. Na Cmentarzu Różanym, który był różany tylko z nazwy, nigdy nikogo nie było. Mieszkańcy chowali swoich bliskich na położonych dalej cmentarzach, tak jakby podświadomie bali się że atmosfera Golgoty nie pozwoli zmarłym zaznać spokoju. Na Cmentarzu Różanym cisza przerywana raz po raz posępnym kraczeniem wron była dosłownie grobowa. Gerard pomyślał, że mógłby nawet zachlać pałę na śmierć i umrzeć zasypiając na marmurowym pomniku małżonki. To byłoby coś. Umarłbym niczym sam Tristan! - dodał w myślach z sarkazmem, wbrew temu co o nim sądzono, nie był bowiem debilem i wiedział co nieco o literaturze i legendach celtyckich. Wypełniony po brzegi pęcherz rozkazał mu ewakuację w stronę przydrożnego rowu. Kiedy tak sikał sobie na trawę, próbując napisać strumieniem własne imię na piasku, w jego stronę nadjechał niespodziewanie czarny mercedes. Mknące w kierunku 430 Golgoty auto zatrzymało się przy jego skromnej osobie, oddającej się czynności fizjologicznej z niekłamaną przyjemnością. Gerard obrócił się w kierunku drogiej limuzyny, nieskrępowany faktem, iż nie schował nawet swojego "interesu" w brudne spodnie. Przyciemniana szyba przednich drzwi pasażera opadła w dół. Oczom Gerarda ukazało się dwóch mężczyzn, ubranych w czarne garnitury i okulary przeciwsłoneczne. Ich krótko ostrzyżone włosy, wydatne szczęki i zakrzywione, wielokrotnie łamane nosy świadczyły o tym, że ma on do czynienia z ludźmi z Jednostki Centralnej. Pieprzeni Amerykanie. Przez chwilę patrzeli tak na siebie w trójkę: oni w samochodzie, on w rowie przy poboczu, z ptakiem w dłoni. Gerard zakaszlał znacząco, schował co miał schować (nie zapominając oczywiście o strząśnięciu ostatnich kropli w trawę) i odwrócił się całkowicie w stronę tajemniczych przybyszów. Choć stali tu już z dobrą minutę, nie odezwali się do niego ani słowem. Co do diabła? - pomyślał Gerard, kompletnie zdezorientowany. Nie pytali go o drogę, nie chcieli opieprzyć go za sikanie, nie wypisywali mu nawet mandatu, choć gdyby tak było uznałby to oczywiście za absurd, i wykłócałby się z nimi przez najbliższą godzinę. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. - Czym mogę służyć? - zapytał grzecznie Gerard, i choć brzmiało to bardziej jak "Szymm-mooche-suuszyć?" było to na swój sposób rozczulające. Twarze facetów w garniturach pozostały jednak niewzruszone. - What's your name, sir? - odezwał się bezimienny Amerykanin, odróżniający się od kierowcy chyba jedynie małym pieprzykiem na policzku. - Nie mam pojęcia o czym pan do mnie mówisz, sir. Jeśli szukasz drogi, z chęcią Ci pomogę… - wybełkotał Gerard, zdając sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu ktoś odzywa się do niego po angielsku. Fakt, słyszał już rozmowy stacjonujących w wiosce Amerykanów, nigdy jednak nie miał sposobności do jakiejkolwiek konwersacji z jankesami odzianymi w marynarki, lub mundury. - Jaki jest… pan imię? - powiedział łamaną polszczyzną elegant siedzący na fotelu pasażera. Gerard nie ufał ludziom w okularach przeciwsłonecznych i dokładnie w tej samej chwili poczuł, że chyba będą kłopoty. - Nazywam się Gregory - skłamał nie patrząc rozmówcy w oczy. Nawet gdyby chciał byłoby to niemożliwe: szkła cyngli elegancika były tak ciemne, że Gerard pomyślał, że to chyba niemożliwe, żeby mógł nosić je człowiek widomy. 431 Elegant widział go jednak dokładnie i przyglądał mu się z uwagą, podobnie jak kierowca. - Well, mister Gregory. Why don't you... – zaczął mówić pasażer merca, jednak kierowca przerwał mu skinieniem dłoni. - Proszę do samochód – rzucił. Gerard Keppler pomimo pięknej pogody poczuł na karku zimne kropelki potu. - Dziękuję kierownikowi, tu mi dobrze. Do widz... - postawił już jeden krok w stronę karczmy, a krążący w jego krwioobiegu alkohol dodał mu nieco pewności siebie. Amerykaniec czy nie, Gerard wiedział, że faceci w marynarkach nie mają nad nim żadnej władzy. Nie mogli mu nawet wystawić mandatu za jego wybryk z sikaniem. Mężczyzna w aucie otworzył drzwi, ale nie wysiadł jeszcze z samochodu. Spanikowany Gerard odszedł jeszcze kilka sporych kroków i odwrócił się z trwogą. Człowiek w garniturze już do niego szedł. - We just wanna talk, Gregory! - zawołał w jego kierunku, a Gerard poczuł, że za chwilę stanie się jedna z trzech rzeczy: albo zaczną się naparzać, a sądząc po posturze i ilości jego przeciwników skończy się to zrównaniem jego biednej osoby z ziemią, albo zacznie uciekać w tej chwili, a oni nieco zdziwieni zrezygnują z rozmowy pozwalając mu na ucieczkę w leśną gęstwinę, albo facet w garniturze po prostu wyciągnie gnata tak na filmach, które oglądał wieczorem na swoim przenośnym telewizorku w swojej szopie. I zastrzeli go na miejscu, aby potem ktoś znalazł jego zwłoki gdzieś pod mostem, nad rzeką Gichon. Nagle odechciało mu się śmierci i pochówku przy boku jego kochanej Lilianny. Jedynym problemem stały się nogi, na które ze strachu podziałał paraliż. Choć bardzo chciał, Gerard nie mógł ruszyć się z miejsca. A to spowodowało, że facet kroczący w jego stronę uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. Niezależnie od jego intencji nie oznaczało to na pewno nic dobrego. Wbrew temu co myślał teraz przerażony Gerard, ani kroczący pewnym krokiem pasażer, ani kierowca czarnego mercedesa siedzący cały czas za kierownicą, nie byli uzbrojeni (a przynajmniej nie w tej chwili). Mogliby na mocy porozumienia z rządem legalnie posiadać broń, nawet nie będąc na terenie swoich ojczystych Stanów Zjednoczonych, o tak. Nawet gdyby były z tym jakieś nieprzewidziane problemy Jednostka dysponowała sobie tylko znanymi źródłami pozyskiwania w zasadzie dowolnej broni palnej w kilka godzin. Agenci nie nosili jednak broni z bardziej prozaicznych powodów - ich dowódcy z głównej bazy CIA mieszczącej się w Langley, uznali, że w takiej wiosce jak Golgota nie będzie potrzeby afiszowania się uzbrojonymi facetami w garniturach. Tym bardziej, że ich 432 Jednostka Centralna mieściła się na terytorium kraju, który miał dość konserwatywne podejście do swobodnego posiadania pukawek. Nie przeszkodziło to jednak Gerardowi ujrzeć oczami wyobraźni, jak barczysty elegant odsłania połę marynarki, ukazując ogromny czarny pistolet włożony za pasek spodni. Czy była to jednak chwilowa niepoczytalność, czy też faktycznie agent w garniaku postanowił zagrozić Gerardowi bronią - tego biedny pijaczyna miał się nigdy nie dowiedzieć. - Sir, proszę się zatrzymać - odezwał się agent. Gerard wolałby w tej chwili stoczyć walkę na pięści z Tysonem, niż wykonać polecenie tego sprawiającego groźne wrażenie faceta. - Zatrzymaj się człowieku! Pójdziesz z nami do samochodu, porozmawiamy, a potem wypuścimy - tłumaczył agent, a Gerard słusznie domyślał się że była to wierutna bzdura. - Zostawcie mnie! Gadajcie z kimś innym, panowie ja nic nie wiem! - krzyczał Gerard, przerażony jak nigdy w życiu. Przez całe swoje pijackie życie kierował się intuicją, i choć zawodziła go ona częściej niż można by przypuszczać, tym razem ufał jej w stu procentach. Ostatni zbitek trzeźwo myślącego umysłu, kłębek szarych komórek odpowiadających za zdrowy rozsądek krzyczał i uderzał w ogromne bębny: Uważaj Gerardzie! Kiedy wejdziesz do tego samochodu, nigdy już z niego nie wyjdziesz! Oczywiście miał rację. W tym właśnie momencie usłyszeli warkot starego silnika dieslowskiego. Już po chwili zza zakrętu wyłonił się rozklekotany volkswagen policyjny. Auto zaczęło hamować z głośnym piskiem przetartych klocków hamulcowych i po paru chwilach zatrzymało się za czarną limuzyną. Z auta wysiadł komendant Andrzej Hauptmann, odziany w mundur i kaburę z pistoletem przypiętą do białego, skórzanego pasa. Jego twarz przybrała barwę dojrzałego barszczu. - Co tu się dzieje? - zapytał, pomijając jakiekolwiek formalności. Gerard odetchnął z ulgą. - Panie władzo! - krzyknął. - Ci mężczyźni właśnie... - Zamknij się, pijaczyno - wycedził mundurowy. Z tej wypowiedzi możemy wyciągnąć w zasadzie wszystkie cechy charakteru komendanta Hauptmanna. O ile stanowczość można było wziąć za zaletę, o tyle chamstwo w tonie jego głosu i prawdziwy zachwyt nad sztucznym autorytetem, który wokół siebie kreował - już nie. Zrozpaczonemu Gerardowi odjęło dech w piersiach. 433 Nie było w okolicy innego policjanta pokroju Andrzeja Hauptmanna: był to otyły facet po pięćdziesiątce z burzliwą głową, pełną zaczesanych do tyłu długich, siwych włosów. Policyjną czapkę mundurową nosił z taką dumą, jak gdyby istnienie ludzkie i losy narodów świata zależały od tego czy założy ją patrolując ulice gminy Golgota, czy też zrezygnuje z tego, a bryła wszechświata ruszy się z posad. Na posterunku policji o Andrzeju Hauptmannie krążył żart, że prędzej Serafin Burke (prywatnie przyjaciel Gerarda od flaszki) zdobędzie mistrzostwo świata w pływaniu synchronicznym, niż władczy komendant pozbędzie się swojej czapki. Dodajmy, że Serafin od urodzenia nie posiadał prawej ręki. Czapka nie świadczy jednak o niczym, jeśli mamy do czynienia z kompletnym bucem. Gerard Keppler nie uważał, żeby ktokolwiek, nawet prezydent mógł nazywać go pijaczyną za każdym razem kiedy tylko wypije sobie troszkę dla poprawy humoru. Bąknął tylko jednak: - Proszę się wyrażać, panie Hauptmann. Myślę, że powinniśmy traktować się z szacunkiem. Hauptmann roześmiał się, trzymając dłonie na ogromnym brzuszysku. Rechotał i rechotał, a brzuch trząsł mu się jak worek galarety. - Z szacunkiem? Ty śmierdzący menelu, masz szczęście, że nie każę obić ci pyska za to, że zawracasz dupę panom amerykanom! - warknął po chamsku, po czym skierował pełne uniżenia i poddańczego szacunku w stronę stojącego przed samochodem agenta: - Mister... eee... eee... mister amerikanin. Please... - dukał Hauptmann, patrząc w niebo i myśląc intensywnie, co chwila nerwowo oblizując wargi. - Please kurwa do not looking at this. It's called żulicho, and we're not... Samuel, pomóż mi do jasnej cholery! Do akcji wkroczył młody policjant, posterunkowy Samuel. Był to człowiek wykształcony, po studiach i szkole oficerskiej. Szkoda, że na przeklętej ziemi Golgoty nie mógł stać się nikim więcej niż tylko sługą schamiałego Hauptmanna: - And we're not proud of that type of such behavior6- dokończył posterunkowy, patrząc na Amerykanina. Ten jednak tylko skinął głową. Choć Amerykanie pojawili się w Golgocie już jakiś czas temu, nie zostali oni uznani za swoich po dziś dzień. Na palcach jednej ręki policzyć można zwolenników wybudowania Jednostki Centralnej na jednym ze wzgórz górujących nad miastem. Niewidoczne dzięki naturalnej osłonie leśnej budynki kompleksu Jednostki otoczone były 6 „And we're not proud of that type of such behavior” – z ang. “I nie jesteśmy dumni z tego typu zachowania”. 434 tak wielką tajemnicą, że co zrozumiałe, wśród podejrzliwych mieszkańców przeklętego miasteczka zaczęły krążyć plotki. Amerykańska baza wojskowa stała się więc drugim znienawidzonym przybytkiem Golgoty zaraz po niesławnej klinice psychiatrycznej profesora Drzewieckiego. Apogeum nienawiści zostało osiągnięte stosunkowo niedawno, kiedy to na jaw wyszła długo skrywana prawda. Cała ta ogromna, licząca grubo ponad pięćset wojskowych i naukowców jednostka powstała w Golgocie właśnie z powodu Drzewieckiego. Każdy amerykański dolar i każda polska złotówka wpakowana w Jednostkę Centralną uzasadnione były współpracą naukową z noblistą, który osiedlił się tu i założył swój szpital psychiatryczny. - Panie młodszy, pan na to pozwala? – zwrócił się Gerard w stronę posterunkowego Samuela. Nie miał pojęcia o tym, że jedyny racjonalnie myślący policjant, prywatnie człowiek ogromnego serca, dobrotliwy i troskliwy utrzymywany był w ryzach za pomocą podłego szantażu. Komendant Hauptmann zagroził, że w momencie kiedy zorientuje się, że Samuel zaczyna wykorzystywać, jak to określił „swoje inteligenckie naleciałości”, w tej samej chwili wyrzuci go na zbity pysk i zadba o to, żeby kwit który wręczy mu z uśmiechem nie pozwolił mu na zdobycie pracy w zawodzie mundurowego przez najbliższe siedemset lat. - Powiedziałem zamknij ten głupi pysk, Smutasie – warknął Hauptmann z pogardą, jednak tonem na tyle „miłym” aby nie zwróciło to uwagę przyglądających się całej tej komicznej scenie Amerykanów w drogich garniakach. - Protestuję! – wykrzyknął Keppler. - Ja też! Kurwa mać, ja też! – nie wytrzymał Hauptmann podchodząc do pijaczka i w zaledwie dwóch ruchach, kopnięciem nogą w piszczel, oraz wykręceniu lewego ramienia powodując, że biedny Smuciu ląduje na masce czarnego mercedesa. - Sorry za car – rzuca komendant w stronę jankesów, poprawiając czapkę. Gerard jest w szoku. Policzek piekł siarczyście, powstrzymał się jednak od odruchowego przyłożenia doń ręki. Gdyby nie alkohol, hamujący w znacznym stopniu jego porywczość Keppler z całą pewnością by mu oddał - w przeciwieństwie do stereotypowych pijaczków Smuciu pod wpływem ukochanej gorzałki raczej stronił od przemocy, woląc nie kalać sobie rąk zbędną robotą. Tak więc powstrzymał się od jakiegokolwiek kontrataku, a jedyną jego reakcją było zamknięcie oczu, pogodzenie się ze swoim losem, odnotowaniu, że maska czarnego auta jest cholernie gorąca i wymamrotanie: 435 - To cholerna niesprawiedliwość, panie Hauptmann - po czym wyszeptał tak cicho, że nikt tego nie usłyszał - Jest pan złym człowiekiem... Wspomniany przez niego stary Hauptmann zaśmiał się jedynie, po czym kopnął go wściekle w zadek. - Grzeczniej! Robisz nam wstyd przed panami Amerykanami, Smutasie! Posterunkowy Samuel nie wyglądał na dumnego z szefa. Od samego początku całego zajścia wyglądał jakby miał ochotę sam kopnąć swojego przełożonego w dupę, po czym wsiąść do auta trzasnąć drzwiami i ominąć całe przedstawienie, które nie zapowiadało przecież nic dobrego. Miało stać się jednak inaczej. Oto dwójka Amerykanów, jak gdyby tknięta nagłym, niewidzialnym impulsem, wysiada z samochodu. Nawet kiedy siedzieli w aucie, nie rozumiejąc w zasadzie ani jednego słowa z całego tego folklorystycznego bełkotu wiejskich policjantów z zabawnym pijaczyną, z ich postawy bił ogromny autorytet. Teraz kiedy stali vis a vis czarnej limuzyny stanowiącej część budżetu projektu Jednostka Centralna, do posterunkowego Samuela, komendanta posterunku Sarbinowe Doły, Andrzeja Hauptmanna, a nawet do Gerarda Smucia Kepplera (na wpół stojącego, a wpół leżącego na rozgrzanej masce samochodu) dociera prosty fakt: mieli do czynienia z facetami tak ogromnej postury, że z trudem mieściła się ona w ludzkich kategoriach. Dwójka dotychczas bezimiennych komandosów odzianych w czarne, idealne skrojone garnitury, nosząca imiona Bart Jackson i James Marquee, była tak ogromna, że w momencie w którym wysiedli z samochodu nawet sam Andrzej Hauptmann poczuł się przez jeden ulotny moment żałośnie niewiele mogącym pionkiem w wielkiej grze politycznej, w jaką uwikłana została ich udręczona niewypowiedzianym koszmarem miejscowość Golgota. Dwaj komandosi w garniakach byli ogromni. - Sir, we would like to take that guy to our place and talk, just a little bit! – rzekł profesjonalnym tonem James Marquee, pochodzący z St. Paul, dwudziestosiedmioletni oficer Delta Force. Nie był w żadnej mierze pewien, czy Andrzej Hauptmann, prostak noszący mundur komendanta tutejszej policji i z nieznanych mu powodów obnoszący się tym faktem niczym modelka na wybiegu, zrozumie choćby jedno słowo z najprostszej angielszczyzny na jaką było stać rodowitego Amerykanina. Miał jednak nadzieję, że ten którego stary policjant nazywał biblijnym imieniem Samuel i który wyróżniał się znajomością jakichkolwiek języków obcych, przetłumaczy temu kretynowi jego proste słowa. 436 I tak się faktycznie stało: - Panie komendancie, ten pan mówi, że mają zamiar zabrać Sm… Gerarda do ichniejszej bazy – rzekł Samuel, zastanawiając się w myślach, dlaczego nie przeprowadził się do jakiegoś większego miasta. Wszak w takiej, dajmy na to, Warszawie odniósł by już z pewnością może nie spektakularną, ale na pewno przebojową karierę. - Po moim, kurwa, tru… to znaczy… eee… of course, of course! – rzucił Hauptmann w stronę pary elegancko odzianych mężczyzn – Smuciu, zabieraj swoją zapijaczoną dupę z auta panów Amerykanów! Natychmiast! Gerard Keppler chcąc nie chcąc rusza swoje litery, a ściślej rzecz biorąc swoją twarz z czarnego mercedesa. Na masce auta pozostawia wyraźnie odciśnięty ślad jego przepoconej twarzy i przez moment zastanawia się, czy nie wypadałoby wytrzeć niechlujnego odcisku. Daje jednak za wygraną. - I think that's it - rzekł drugi z Amerykanów, Bart Jackson, od niechcenia machając dłonią w stronę policjantów. - We just wanna talk to that man, and we're promise to get him back to... this place - rozejrzał się po okolicy. Dziurawa droga i chaszcze bliżej nie określonych krzaków: oto co ujrzał, rozglądając się od niechcenia. To co powiedział było oczywiście kłamstwem, Gerard Keppler w założeniu anglojęzycznych agentów nigdy więcej nie miał ujrzeć światła dziennego, jednak autorytet jaki wzbudzali swoim pochodzeniem, wyglądem, samochodem i Bóg jeden wie czym jeszcze, wzbudzały w polskich funkcjonariuszach niekłamany podziw, tak więc Jackson nie silił się więcej na dyplomację. Być może gdyby Andrzej Hauptmann nie żywił do Gerarda Kepplera tak otwartej nienawiści, a posterunkowy Samuel nie dał się stłamsić wątpliwej władzy swojego przełożonego, być może wtedy nie doszło by do uprowadzenia Smucia w biały dzień, jawnie i całkowicie legalnie. Być może. Wszystko gdybanie, szanowny panie. Gerard nie próbował nawet zrozumieć w jaki sposób w ciągu kolejnych dwudziestu sekund znalazł się na tylnym siedzeniu limuzyny należącej do tajemniczych i śmiertelnie niebezpiecznych Amerykanów. Był jednak całkowicie przekonany, że właśnie dopadła go jego prywatna strzyga i już wkrótce dołączy do swojej ukochanej Lileczki. Dlaczego Gerard nie protestował, cholera, życie mu niemiłe? Och, ależ protestował i to bardzo wylewnie! 437 - Panowie! Kurwa, tak nie wolno! - krzyczał coraz bardziej spanikowany, a alkohol dodawał mu werwy w jego, przyznajmy, bardzo ekspresywnych protestach. Biedaczyna nie zdawał sobie nawet sprawy, że w momencie, w którym zatrzasnęły się za nim drzwi luksusowego samochodu, stał się kompletnie niesłyszalny dla wszystkich znajdujących się na zewnątrz. O czym dyskutowali Andrzej Hauptmann i posterunkowy Samuel, z Bartem Jacksonem i Jamesem Marquee (o ile w ogóle Amerykanie nosili takie nazwiska naprawdę, co według Samuela było wyjątkowo wątpliwe)? Oddajmy temu młodszemu i inteligentniejszemu z dwojga naszych dzielnych polskich oficerów, że próbował wstawić się za przerażonym Gerardem. Posterunkowy Samuel zachował się, jak na dwudziestokilkulatka wyjątkowo profesjonalnie: przepraszając na chwilę z wielką kulturą dwójkę tajemniczych facetów w czerni odprowadził swojego przełożonego kilka kroków w stronę ich rozklekotanego volkswagena i gdy wreszcie znaleźli się w miejscu, które Samuel uznał za stosowne do dalszej rozmowy, zadał komendantowi pytanie: - Panie komendancie, co oni chcą zrobić ze Sm... z Gerardem? Oczy Andrzeja Hauptmanna zwęziły się w dwie szparki. - Chuj mnie to obchodzi - odparł. - Ciesz się, że tym razem nie musimy wieźć tego zarzyganego niedojdy na dołek. - Ale panie komendancie! Nie może tak być, że Amerykanie przyjeżdżają sobie do naszego miasta bo jakiś naukowiec-noblista urządza sobie tutaj szpital, a potem budują sobie w naszym lesie jakąś jednostkę eksperymentalną i panoszą się po naszym miasteczku, zaczepiając naszych obywateli! Hauptmann zaśmiał się tylko, z pewnością zbyt głośno jak na dyskretną rozmowę. Widać było, że miał legalnie gdzieś co stanie się z tym przerażonym na śmierć człowiekiem, który teraz uderzał otwartą dłonią w szybę, zapominając najwyraźniej że jest ona tak mocno przyciemniana, że jego przekaz stanowił wyłącznie głuchy dźwięk w momencie uderzenia. - Posłuchaj mnie Samuel... pracujesz tu od…? - zapytał retorycznie. Samuel wiedział już w jakim kierunku zmierzy ta rozmowa. - Od czterech miesięcy. Panie komendancie, tak nie wolno! Aresztujmy Kepplera, zawieźmy go na dołek, weźmy go na cztery-osiem, nie wiem, wyrzućmy go przy jego szopie, ale na rany Chrystusa, nie pozwólmy, żeby jacyś kolesie w garniturach porywali nam obywateli! - Nazywasz TO - Andrzej Hauptmann wskazał z pogardą na czarną S-klasę, a w domyśle siedzącego w niej Gerarda - obywatelem?! 438 - Pijak nie pijak, jest swój, panie komendancie. To czy stanowi dla nas problem czy nie, to już inna kwestia - odparł wzburzony Samuel. Czuł, że przegrywa tę rozmowę, mimo że bardzo się starał. - Posłuchaj mnie, kochany - Andrzej Hauptmann poprawił sobie czapkę, a wszechświat znalazł się znowu tylko po jego stronie. - Jedno wielkie gówno obchodzi mnie co stanie się z tym śmierdzielem, rozumiesz? - A gdyby tam siedziała pańska żona, a nie Gerard Keppler?! - ryknął oburzony Samuel. Nie mógł uwierzyć w słowa skurwysyna, który nie wiedzieć za jakie grzechy był jego bezpośrednim przełożonym. - Spróbuj jeszcze raz wmieszać do tego Julię, a oberwiesz w ryj i gówno mnie obchodzi co pomyślą o tym ci faceci! - syknął Hauptmann ściszonym głosem - Kurwa mać, przysięgam ci, że nie będę miał żadnych oporów, jeśli jeszcze raz poruszysz temat mojej żony, rozumiesz? Posterunkowy milczał. - Rozumiesz?! - Tak. Przepraszam - odparł zrezygnowany Samuel. Pomyślał o wielkim siniaku, który zauważył wczoraj po południu na pięknej, choć bardzo zmęczonej klatce piersiowej Julii Hauptmann. Czy skurwiel w czapce komendanta ją lał? Bardzo możliwe biorąc pod uwagę, że jego wieczorna dawka wlewanego w siebie alkoholu była porównywalna z przedpołudniową dawką Gerarda Kepplera. Teraz jednak posterunkowy Samuel musiał odpuścić: za przeciwstawienie się szefowi tutejszej policji mogło go spotkać o wiele więcej przykrości, niż tylko zwolnienie ze służby policjanta, którą kochał z całego serca. W takich miejscach jak Golgota mogło skończyć się dużo, dużo gorzej. Dlatego dał za wygraną, przysięgając sobie w duchu, że tylko dzisiaj, tylko teraz. Oboje podeszli do cierpliwie czekających, ogromnych komandosów. - Tłumacz, Samuel - rzucił komendant Hauptmann w stronę swojego podwładnego, uśmiechając się jak przerośnięta żaba w mundurze w stronę agentów. Panowie! - wykrzyknął z takim patosem, jak gdyby chciał rzec wręcz "Szanowny Marszałku, Wysoka Izbo". Zmierzwił sobie włosy palcami i rozpoczął przemowę: - Nie widzimy przeciwskazań, przeprowadźcie rozmowę z panem Gerardem… - te słowa ledwo przeszły mu przez gardło - …a potem wysadźcie go tam, gdzie wam się podoba. Jestem pewien, że nie będzie mu to przeszkadzać. Nie mam pojęcia do czego wam potrzebny ten człowiek, ale to nie nasz biznes. Jeżeli to wszystko, to życzę 439 wszystkiego dobrego i obyśmy następnym razem spotkali się w przyjemniejszych okolicznościach! Czyli mniej więcej zabierajcie sobie pijaczka w pizdu i rozjeżdżamy się w spokoju. Peace and love - pomyślał Samuel, jednak na głos tłumacząc najlepiej jak potrafił słowa Hauptmanna. Cholerne wiejskie posterunki... Nie mógł przypuszczać, zapisując się do szkoły oficerskiej, że przyjdzie mu służyć w najbardziej pokręconym miejscu na świecie, o nie. Para Amerykanów, choć z oczywistych względów nie dawała tego po sobie poznać na pierwszy rzut oka, w duchu bawiła się setnie. Jackson i Marquee nie musieli znać polskiego, aby zrozumieć bez najmniejszego problemu, że policjanci nie mają pojęcia, że w rzeczywistości dochodzi tu właśnie do porwania człowieka w biały dzień. Przez jakiś czas po przybyciu do Polski byli zdania, że kraj Jagiellonów jest zdrowo pojebany. Dopiero po czasie dotarł do nich fakt, że kraj jest w porządku - to miasto Golgota było chore. - Po co wam Gerard? - zapytał Hauptmann. - Samuel przetłumacz! Przetłumaczył. A potem usłyszał i przetłumaczył odpowiedź. - Sir, widzę że jako jedyny włada pan tu angielskim - rzekł Marquee w stronę posterunkowego Samuela, z jako takim szacunkiem. - Czy mógłby pan wyjaśnić temu... temu panu… - wskazał na Hauptmanna z kąśliwym uśmieszkiem - …jakie są nasze przywileje na terenie okalającym Jednostkę Centralną? Mamy prawo rozmawiać z obywatelami waszego kraju, to chyba zrozumiałe, prawda? Samuel przytaknął. Nie zdążył jednak odezwać się słowem, a już odzywał się Hauptmann. - Co on mówi, Samuel? - zapytał zaniepokojony, poprawiając czapkę po raz kolejny - Są niezadowoleni? Jezu, ten facet to kukła wypełniona wazeliną - pomyślał posterunkowy spoglądając na fałszywy uśmiech komendanta Andrzeja Hauptmanna, skierowany w stronę Marquee i Jacksona, oczywiście nie obejmujący niczego oprócz ust. - Brakuje tylko, żeby uniósł oba kciuki i śpiewał Gwieździsty Sztandar, podskakując wokół nich jak pieprzony pajacyk. - Pan zwrócił mi uwagę, że mają prawo rozmawiać z kim im się podoba. Fałszywy uśmiech Andrzeja Hauptmanna zgasł szybciej niż światło w pokoju. - Dobrze, ale chciałbym kurwa wiedzieć po co! - Amerykanie nie musieli zrozumieć nawet słowa, żeby zrozumieć prosty przekaz: "będę robił problemy". Ale byli do tego doskonale przygotowani, tak więc taki pionek, jak komendant tutejszej policji nie stanowił dla nich żadnej przeszkody. 440 Takich ludzi, jak ten pijak nikt nie będzie szukał. Nikt, a już na pewno nie taki człowiek, jak ten wieśniak w czapce komendanta - pomyślał Marquee, oczywiście nie wypowiadając swoich spostrzeżeń na głos. Z kolei komendant Andrzej Hauptman pomyślał tylko: „Po co?” Ledwo zdążył to pomyśleć, a już słyszał pytanie Samuela, pełne autentycznego zainteresowania o los przerażonego alkoholika: - Why, sir? Why do you want to talkwith this guy?7 - zadał pytanie posterunkowy. - O co pytasz, posterunkowy? - O czym chcą z nim gadać, panie komendancie. Agent Jackson zmarszczył brwi i odparł natychmiast za swojego kompana, widząc, że ten nie potrafi udzielić bez problemów żadnej sensownej, nie przesiąkniętej dyplomatyzmem odpowiedzi. Po chwili Samuel przetłumaczył pytającemu wzrokiem z całych sił Hauptmannowi, wcale nie bez złośliwej satysfakcji złośliwe słowa agenta: - Nie wasz interes, panowie. Proszę trzymać się swoich spraw, zapewne gdzieś w mieście kolejni pijacy wymagają nadzwyczajnej interwencji. Radziłbym już wsiąść do swojego cop car… - wskazał, w zasadzie już szydząc otwarcie z dogorywającego volkswagena - …a potem włączyć syreny i w te pędy oddalić się w stronę miasta. Po drodze widziałem, jeśli się nie mylę, jednego nastolatka z piwem. Samuel wiedział, że słowa te zostały skierowane w zasadzie tylko do Hauptmanna. Mimo to uwaga zabolała także jego osobę. Po przetłumaczeniu wszystkich złośliwości komendant Hauptmann już się nie uśmiechał. Szczerze mówiąc wyglądał, jakby za chwilę miał rzucić swoją pierdoloną czapką w wielkiego Amerykanina, a potem zwyczajnie i po polsku wykurwić mu na środku szosy i okładać go pięściami, aż przestanie być takim cholernym dupkiem. Oczywiście tego nie zrobił. - Samuel, jedziemy. Panowie mają ważne sprawy do obgadania z naszym obywatelem numer jeden. - Tak jest – odparł niechętnie posterunkowy. Trzaskając drzwiami starego volkswagena i po kilku nieudanych próbach wreszcie odpalając silnik posterunkowy Samuel pomyślał, że przy najbliższej okazji zapyta Smucia czego chcieli od niego ci cholerni jankesi. Czy mógł przypuszczać, że nie zobaczy go już nigdy w życiu? Mógł, ale tego nie zrobił 7 “Why, sir? Why do you want to talk with this guy?” – z ang. “Dlaczego, proszę pana? Dlaczego chcecie rozmawiać z tym facetem?” 441 2. „Kiedy wypowiadam słowo cisza niszczę ją” – rzekła Wisława Szymborska, świeć panie nad jej duszą i duszą ukochanej małżonki Gerarda Kepplera. Liluniu chroń mnie, na Boga – myślał Gerard. – Czegokolwiek chcą ode mnie ci ludzie, nie pozwól aby stała mi się krzywda. Pomimo cichutko brzęczącego radia ustawionego na minimalny poziom głośności w samochodzie panowała tak gęsta głusza, że Gerard mógłby ją pokroić nożem. Klimatyzacja samochodu pracowała miarowo, i były to w zasadzie jedyne dźwięki, które odbierał. Kilka ulotnych decybeli, zapowiadających tarapaty. Z głośników samochodowego radia nie płynęła muzyka, o tej porze GRR 1 przybierało rolę radia mówionego. Spiker zapowiedział basowym głosem, że już za chwilę będzie dzwonił do ratusza w sprawie, jak to określił "bardzo wygodnego nieopublikowania wydatków miasta w tym roku, co jest ewenementem na skalę kraju". Chłop miał jaja, to trzeba przyznać. Wtedy agent Jackson wyłączył dźwięk. - Panowie ja wiem, ja naprawdę wiem, że nie jestem święty... – zaczął nieśmiało Gerard. Zero reakcji. Może nie zrozumieli. - Swoje za uszami mam, nie powiem. Ale cholera, czego ode mnie chcecie, to jest dla mnie, kurwa, nicht verstehen. Weźcie mnie wypuśćcie, a zagadam do Matta Kowalsky, on też sprechen english... gwarantuję pyszną wódeczkę, a jak się dorzucicie to i może na tego waszego johnny'ego starczy. - rozpaczliwie skamlał Gerard, zdając sobie sprawę, że się pogrąża. - Panowie, please. Z tej mąki może jeszcze być jakiś chleb. Jasna kurwa… – nie wytrzymał. - Powiedzcie coś, bo zwariuję! Wojskowi w garniturach milczeli jak zaklęci. Agent Bart Jackson nie odpalił jeszcze silnika ogromnej limuzyny, na co dzień wykorzystywanej do przewożenia do Jednostki Centralnej ważnych osobistości. Czekali, aż policyjny volkswagen oddali się na stosowną odległość, musieli mieć absolutną pewność, że nie będą śledzeni. Nie mogli sobie pozwolić na to, aby ktokolwiek odkrył, że Gerard Keppler właśnie znika na zawsze z miasteczka Golgota. Ile czasu upłynęło tak w absolutnej ciszy, przerywanej raz po raz skamleniem Smucia Kepplera? Tego poczciwy pijaczyna nie mógł określić, wydawało mu się że co najmniej dwadzieścia lat. 442 Wreszcie, samochodowych gdy brak dmuchaw jakiegokolwiek przeciągnął się dźwięku do poza granic jednostajną ludzkiej pracą wytrzymałości (przynajmniej dla Gerarda) kierowca odezwał się: - Jedziemy do Jednostki, dzwoń po Drzewieckiego. Powiedz mu, że mamy następnego do badań - rzekł Jackson podając drugiemu telefon. Przekręcił kluczyk, a czterolitrowy dieslowski silnik zawarczał ochoczo. Po chwili mknęli już szosą w kierunku ukrytego w gęstwinie lasu kompleksu Jednostki Centralnej, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Gerard nie pamiętał drogi do wojskowego kompleksu: kiedy jechali drogą z coraz większą prędkością, zdążył jedynie pomyśleć, że jeśli tylko będzie mu dane wykaraskać się z opałów, w które się wpakował, pierwszą rzeczą jaką zrobi po wyjściu na wolność będzie wizyta na Cmentarzu Różanym. Chociaż… możliwe, że wyląduje tam jeszcze dzisiaj, martwy. Nie wiedział, że aby spełnić ogromne marzenie, którym nagle stała się ławeczka przy grobie Lilii, będzie musiał przejść przez prawdziwe piekło, trwające o wiele dłużej niż godzinę. 3. - Pieprzone garniaki! - cedził przez zęby Hauptmann. Stara jetta jechała po bezczelnie dziurawym odcinku szosy prowadzącej w kierunku golgockiego rynku, a siedemnastoletnie zawieszenie pamiętające czasy, kiedy prezydentem był pewien wąsaty elektryk, stukało każdym kolejnym wstrząsem, przyprawiając komendanta Andrzeja Hauptmanna o mdłości. - Niech im się nie wydaje, że na tym koniec, o nie! - Aż tak panu zależy? - dziwił mu się Samuel, choć musiał przyznać, że sprawa Gerarda w istocie była najbardziej tajemniczym wydarzeniem ostatnich dni służby w tym parszywym miasteczku. - To przecież tylko Gerard, sam pan mówił, że jedyna rzecz jaka może się wydarzyć, to że Smuciu wpakuje swój pijany tyłek w problemy, aż będzie za późno, żebyśmy mogli coś z tym zrobić. Posterunkowy niepotrzebnie zredukował na czwórkę. Volkswagen zawył rozpaczliwie, wchodząc w ostry zakręt. - Ten pijak coś kombinuje! - Nie powiedziałbym - odrzekł automatycznie Samuel. Trzymający się uchwytu Andrzej Hauptmann był wściekły, choć na razie jeszcze nie krzyczał. Jeszcze nie. - Co chcesz przez to powiedzieć, posterunkowy? 443 - Widać było że jest przerażony na śmierć. Wydaje mi się, że oni po prostu zaczepili go kiedy szedł sobie szosą po kolejną butelczynę… - wyjaśnił. - Bzdura! - żachnął się Hauptmann. Czapka na jego głowie nagle zaczęła go uwierać w skronie, a to zapowiedź migreny w którą zaraz wpakuje się jego zestresowany życiem łeb. Wszystko na jego głowie, wszystko! Samuel wzruszył ramionami, co tylko rozgniewało komendanta jeszcze bardziej. - A niby co takiego mogli chcieć tacy ludzie jak oni, od kogoś takiego jak ten śmierdzący pijak? - kontynuował komendant, prowokując dyskusję. - Nie mam pojęcia. Ale na pewno właśnie to tak go przeraziło - zamyślił się posterunkowy, przyśpieszając po wyjściu z łagodnego łuku na szosie. - Miał coś przy sobie? Narkotyki, albo broń? - Z tego co wiem to nie. A nawet jeśli, to nie powinno interesować Amerykanów. - Przecież mają zapewniać bezpieczeństwo w Golgocie... - drążył Hauptmann, pocierając skronie palcami. Zapowiadał się konkretny, naprawdę potężny ból głowy. - Ale dla nich to czy Smuciu łazi sobie nawalony czy nie, to jak splunąć na ziemię. Nic ich to nie obchodzi. Przecież CIA nie przysłało ich tu, żeby profilaktycznie sprawdzali czy golgockie pijaczki nie ożeniły komuś kosy. - Profilaktycznie... - powtórzył Hauptmann, nie bardzo rozumiejąc znaczenie tego słowa. Stwierdził jednak, że nie będzie sobie zaprzątał głowy trudnymi wyrazami. Tak, to był parszywy dzień, nie ma dwóch zdań - pomyślał Andrzej Hauptmann, który zaledwie trzy godziny wcześniej odkrył, że Julia, jego żona najzwyczajniej w świecie uciekła z domu, jak jakaś cholerna nastolatka. Komendant po odkryciu prawy zdenerwował się tak bardzo, że cisnął "swoją pierdoloną czapką" w szybę, co ciekawe z taką siłą, że rozbił szkło na wielkie płaty, które z przeraźliwym hałasem wylądowały na podłodze kuchni. Nie było żadnej informacji, żadnego pieprzonego liściku, zero wyjaśnień, bez pożegnania. Po prostu, kurwa, nic. Siedzący na fotelu pasażera rozklekotanej jetty komendant golgockiej policji Andrzej Hauptmann zaczął zastanawiać się, czy powinien wziąć rozwód ze swoją żoną, którą w trzydzieści sekund po odkryciu ucieczki uznał za romansującą na prawo i lewo latawicę. Nie potrzeba tu dobrego prawnika, żeby usadzić sukę z jej winy, bez żadnych alimentów - pomyślał Andrzej Hauptmann i nawet nie zawstydził się tej myśli. Poza tym nigdy nie odkryła moich romansów… - dodał w myślach zadowolony. W tej samej chwili rozległ się dzwonek jego telefonu. Spojrzał na wyświetlacz. URBAN WAREN. To nie zwiastowało nic dobrego, ale Andrzejowi Hauptmannowi nawet przez myśl nie przyszło, żeby nie odebrać. - Hauptmann, słucham? - zapytał do słuchawki, odbierając połączenie. 444 - Waren - zawsze było to jedyne powitanie ze strony burmistrza Golgoty. Posłuchaj Andrzeju, będziesz musiał coś dla mnie zrobić. - Gdzie się pan podziewa? - zapytał komendant Hauptmann. - Słuchał pan żony w radio? Niezła historia, rozwód pewnie już tuż tu... - Zamknij się - głos Warena był oschły i całkowicie pozbawiony emocji zupełnie, jak gdyby Andrzej Hauptmann nie rozmawiał już z człowiekiem. - Nie mów o mojej żonie. Ja wiem o twojej. Komendant zamilkł. - Co mam zrobić, panie Urbanie? - zapytał policjant wreszcie, po dłuższej chwili. - To musi stać się dzisiaj. Dzisiejszej nocy, rozumiesz? - zapytał głos Warena. Komendant policji mógł mieć jakieś przypuszczenia, na przykład mógł sądzić, że dziwny głos burmistrza Warena wziął się z jego choroby. Na pewno nie mógł jednak przypuszczać, że prowadzi rozmowę telefoniczną z na wpół żywym człowiekiem, którego płaty skóry odpadają z twarzy od dłuższego czasu, i który większość czasu poświęca na rozpaczliwe sklejenie plastrami ran, które nie zagoją się już nigdy. Oczywiście komendant Hauptmann nie mógł tego wiedzieć, ale Urban Waren dopiero po wielu godzinach walki z wielkimi dziurami ropiejącego mięsa na policzkach, poddał się, upadł na podgłosę i załkał żałośnie, przysięgając, że skoro jest skończony w Golgocie, to ostatnią rzeczą jaką zrobi będzie rozpierdolenie kliniki Drzewieckiego w drobny mak. - Szpital Mengelego? - zapytał Andrzej Hauptmann konspiracyjnie ściszając głos. - Weź ostrą broń, latarki i tylu ludzi ile uda ci się zgromadzić - polecił zombie-Urban Waren suchym głosem. - Dzisiejszej nocy rozprawimy się z człowiekiem, który jest odpowiedzialny za cały ten burdel. - Panie Urbanie... - zaczął nieśmiało Hauptmann. Zawsze w takich chwilach czuł się jak dzieciak. - Nie sądzę, żeby atak na klinikę Drzewieckiego był najlepszym pomysłem. Myślę... - Nie myśl! Odetniemy miasto od świata, rozumiesz? - zapytał zombie-Waren. - Odetniemy? - powtórzył Andrzej Hauptmann - Amerykanie - odparł tamten, tak jakby to wyjaśniało sprawę. - Może i jestem totalnie skompromitowany, ale nadal jestem burmistrzem. Zgodnie z przysługującym mi prawem mam prawo wprowadzić stan klęski żywiołowej. I właśnie to robię, wprowadzam pieprzony stan kurewskiej klęski żywiołowej, rozumiesz? - zapytał gnijący Urban Waren. - Amerykanie? Panie burmistrzu, nienawidzę skurwysynów! Pałetają się po mieście, wszczynają awantury i nic sobie nie robią z naszych chłopców! A wszystko tak jak pan mówi przez tego pieprzonego mordercę Drzewieckiego! - Andrzej? 445 - Tak, panie Urbanie? - Mówiłem ci kiedyś, że jesteś idiotą? - Nie, panie Urbanie. - Nie wszystko musisz rozumieć - orzekł zombie-Waren. - Wiesz co masz zrobić? - Tak jest! Przekażę wiadomość o klęsce żywiołowej. Odezwę się przez radio do tej ich Jednostki Centralnej - odrzekł natychmiast komendant. - Tylko, że... jest taka sprawa... przecież u nas nie ma żadnej klęski żywiołowej, panie Urbanie. - Ale będzie - odparł głos w słuchawce - Możesz mi, kurwa, wierzyć, że będzie. 4. Czarna limuzyna mercedesa była niemalże dokładnym przeciwieństwem amerykańskiego chryslera, który we śnie Anny Kamińskiej zajechał do bram osławionej Jednostki Centralnej. A jednak wszystko inne zgadzało się co do joty - znów spotkali strażnika przy bramie, znowu po okazaniu dokumentów wjechali na posesję, a potem pokonując podjazd,dotarli do rozsuwanej rolety. Czarnoskóry strażnik B.J. Smith wyszedł ze swojej budki i ciągnącym się w nieskończoność badawczym spojrzeniem omiótł całe wnętrze ogromnej s-klasy, oczywiście największą uwagę przykuwając do śmiertelnie wystraszonego Gerarda Kepplera, którego promile zdały się bezpowrotnie opuszczać jego ciało, wraz z każdą kolejną kroplą potu spływającą na jego pomarszczonym czole. - Legitymacja, proszę pana. Gerard wytrzeszczył oczy. - Legitymacja? Jaka legitymacja? Strażnik uniósł brew. - Panowie, kto to jest? Przywozicie mi niezidentyfikowanych? Ale James Marquee już wkroczył do akcji. - Mamy dostarczyć tego pana bezpośrednio do profesora Drzewieckiego. Smith pokiwał głową, ale nie dał temu wiary. - Sprawdzę przez radio - zakomunikował, przykładając usta do krótkofalówki zawieszonej na lewym ramieniu - Zero-jeden od posterunku drugiego, mam tutaj w upoważnionym aucie niezidentyfikowanego mężczyznę, lat około pięćdziesiąt, bez legitymacji. Proszę o instrukcje. - Przepuszczaj natychmiast - trzeszczący głos odpowiedział bez sekundy zwłoki. Ten człowiek musi jak najszybciej dotrzeć do sektora eksperymentalnego. "Bezpośrednio do profesora Drzewieckiego"? - Gerard Keppler przeżegnał się ze strachu - "Do sektora eksperymentalnego?" 446 - Panowie, to już chyba zaszło za daleko - wypalił niespodziewanie pijak Wypuśćcie mnie, kurwa, w tej chwili. Mam do tego konstytucyjne... - Zapomnij o swoich prawach - odrzekł Bart Jackson, nawet nie odwracając się w stronę subiekta. - Wierz mi, stary. Najlepiej zrobisz, jeśli po prostu przestaniesz się rzucać. - Ja się nie rzucam, do cholery! - wykrzyknął Gerard uderzając pięścia w obity skórą fotel kierowcy. Reakcja dwóch agentów specjalnych i jednego strażnika była szybsza, niż trwa wymówienie słowa "obezwładnienie". Auto zatrzymało się w tej samej sekundzie. Równie dobrze piorun mógł gruchnąć przez szyberdach prosto w potylicę Gerarda Kepplera, który całkowicie zaskoczony natychmiastową reakcją mundurowych już po chwili leżał na żwirze przed autem, wrzeszcząc z bólu i kląc na czym świat stoi. - Panowie, kurwa! - krzyczał Gerard, próbując bezskutecznie miotać się na wszystkie strony. - Nie macie za grosz szacunku! Protestuje, sukinsyny, słyszycie mnie! Policja! POLICJA! - Do bagażnika - orzekł Marquee, kiwając palcem w stronę Barta Jacksona. Barczysty Amerykanin już otwiera klapę ogromnego bagażnika. - Ładuj się do środka, zrozumiałeś? - warczy Jackson, kiedy Marquee podnosi Kepplera z ziemi. - I spróbuj choćby mruknąć, a obiecuje ci, że nie wyjdziesz z tego żywy. - Polic... - wymamrotał Gerard, po czym skapitulował, przestał się miotać i dał się poprowadzić w stronę mercedesowego bagażnika, po czym bez zbędnych ceregieli władował się do środka. Marquee zatrzasnął klapę, po czym obaj agenci wsiedli do auta. Dopiero wtedy B.J. Smith kiwnął głową jak gdyby nigdy nic, a potem machnął ręką i nacisnął przycisk. Ogromne, rozsuwane drzwi z hartowanej stali zaczęły się rozsuwać. Po trzech, może czterech sekundach czarny mercedes wjechał nieśpiesznie do ogromnej towarowej windy. Jarzeniowe światło odbijające się od pokrytych gołą blachą ścian windy przyprawiło Gerarda o ból głowy, miał więc kolejne wspólne przeżycie z żoną Adama Drzewieckiego. Ale kiedy winda zjechała w dół oczom biednego Kepplera nie ukazało się podziemne miasto, o nie. Było to coś o wiele bardziej przerażającego. Drzwi rozsunęły się natychmiast po tym, jak winda zatrzymała się, informując mruganiem pomarańczowej lampy, że osiągneli poziom ujemny. Po drugiej stronie ujrzeli nie kończący się, tonący w mroku korytarz, rozświetlony mrugającymi jarzeniówkami, szerokości przeciętnej szosy. - Pan się nie boi, panie Keppler. Jest pan w najbezpieczniejszym miejscu świata rzekł Bart Jackson, a Gerard przez krótką chwilę miał poczucie deja vu. Już gdzieś słyszał 447 od kogoś te słowa, jakby we śnie. Co więcej, miał też poczucie, że już kiedyś przeżył to wszystko, ale szybko przestał zajmowac tym swoje myśli, całkowicie koncentrując się na uczuciu wszechobezwładniająćego strachu i rosnącej paniki. - Dokąd mnie wieziecie? Możecie mi już powiedzieć... - wystękał przerażony alkoholik, starając się przywieść na myśl obraz ukochanej Lileczki. Nie potrafił jednak myśleć o ukochanej, zmarłej żonie w inny sposób, niż po prostu wizualizując siebie klęczącego nad jej grobem na Cmentarzu Różanym. Daremnie próbował przekonać się, że wcale niekoniecznie umrze już dzisiaj, co więcej, z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że wcale nie jest mu tak śpieszno do tego, aby spocząć w ziemi, obok szczątek doczesnych ukochanej żonki. Bart Jackson spojrzał znacząco na Jamesa Marquee. Ten kiwnął głową. - Został pan wytypowany przez naszą agencję i profesora Drzewieckiego. - Wybrany? Do czego? - Przeprowadzimy na panu kilka eksperymentów. - Eksperymentów?! - wykrzyknął Gerard - Nie! Nie! Nie zgadzam się słyszycie?! - Zgoda nie jest konieczna - przyznał Marquee z rozbrajającą szczerością. Samochód jechał podziemnym korytarzem z prędkością nieprzekraczajacą pięciu kilometrów na godzinę. Koła limuzyny toczyły się nieśpiesznie, wystawiając cierpliwość i nerwy Gerarda na jedną z najpoważniejszych prób w całym jego życiu. - Co będziecie mi robić?! - zapytał Gerard, po czym... rozpłakał się - Co wy mi chcecie zrobić, skurwysyny? - Nic bolesnego, zapewniam - wyjaśnił Bart Jackson, ale nie patrzył na niego, wypowiadając te słowa. - To tylko kilka psychologicznych eksperymentów, które profesor Drzewiecki nazywa Próbami. Zapewniam, że nie grozi panu fizyczne niebezpieczeństwo. Czasy, w których bolesne eksperymenty na żywych ludziach odbywały się na terenie tego kraju, minęły wraz z kapitulacją III Rzeszy. Auto zatrzymało się niespodziewanie, w samym środku długości korytarza. Gerard próbował dojrzeć jego koniec, wychylając się lekko do przodu i mrużąc oczy, ale na próżno. Dalszy ciąg podziemnego tunelu tonął w ciemnościach. Biedne serce Gerarda omal nie wyskoczyło mu z piersi, kiedy ktoś zastukał w szybę auta po jego stronie. Keppler wrzasnął przerażony, wierzgnięciem odsuwając się jak najdalej od źródła przerażającego dźwięku. Omal nie popuścił w spodnie, kiedy zrozumiał, że człowiekiem, który stoi po drugiej stronie przyciemnianej szyby auta jest profesor Adam Drzewiecki. - Doktor Śmierć! - krzyczał Keppler! - Mengele! Zostaw mnie w spokoju, ty chory świrze! Nie pozwolę ci zrobić mi sieczki z mózgu, rozumiesz?! NIE POZWOLĘ! 448 A Adam Drzewiecki? Zaczął się śmiać. Gerard najpierw to zobaczył, a dopiero potem usłyszał. Najpierw zszokowany do granic możliwości ujrzał, jak noblista trzęsie się ze śmiechu i przytyka dłonie do twarzy. Dopiero potem, gdy Bart Jackson uchyla przednią szybę, Gerard słyszy jego szczery i perlisty śmiech. - Ty... - cedzi Gerard przez zaciśnięte zęby. Nie wie o Adamie Drzewieckim wiele, ale przyglądając się starszemu od siebie człowiekowi, odzianemu w drogi płaszcz i pełen trójrzędowy garnitur, widzi tylko czyste zło. Słyszał wszak o wszystkich okropnościach, jakich dopuścił się ten człowiek w Golgocie. Ludzie gadają, zawsze gadają, i choć Gerard nie wierzył we wszystko co usłyszał, przyjął za zasadę dzielić przez trzy wszystkie zasłyszane plotki. To i tak wystarczyło, by mało nie posikał się w spodnie ze strachu. Miał wrażenie, że widzi w osobie profesora Drzewieckiego samą śmierć, tak bardzo podziałał na niego widok, który utożsamiał z najczystszym złem. - Panie... jak on w się w zasadzie nazywa? - zapytał Drzewiecki kierowcę mercedesa. - Gregory - odparł Bart Jackson - Twierdzi, że nazywa się Gregory. - A nazwisko? - Nie podał. - Uchylcie jego szybę, ale nie za bardzo. Jackson spełnił polecenie Drzewieckiego. - Jak się pan nazywa? - zapytał łagodnie Adam Drzewiecki. - Pierdol się! - warknął Gerard - Nie pozwolę ci mnie skrzywdzić, fagasie! Możesz sobie próbować, ale to ci się nie uda, NIE UDA ROZUMIESZ? Adam Drzewiecki zacmokał ustami. - Jest przerażony – ocenił, choć nie potrzeba było do tego żadnego eksperta Zabieramy go do sali prób. Panowie, czyńcie swoją powinność. Nie minęło pięć sekund, a rzucający się i wierzgający Gerard Keppler został przywrócony do pionu i na siłę poprowadzony do drzwi wychodzących z prawej ściany niekończącego się korytarza. Ani jeden z trzech prowadzących go mężczyzn nie odezwał się ani słowem przez całą drogę. Wyobraźnia Gerarda pracowała na najwyższych obrotach: tortury cielesne, chińskie techniki przesłuchiwania kroplą wody spadającą na czoło... czego oni od niego chcą, do ciężkiej cholery?! - Proszę pana, wejdzie pan teraz do tego pomieszczenia i położy się pan spać - rzekł Adam Drzewiecki wskazując Gerardowi na szeroko otwarte drzwi obitę w miękką skórę i co zauważył Gerard - bez klamki po stronie wewnętrznej. 449 - Spać?! Żartujesz?! Ty potworze, uprowadziłeś mnie wbrew mojej woli i wierz mi, że Strasburg... Trzask! Ciężkie dni zamknęły się za nim z hukiem, kiedy Marquee po prostu wepchnął zczerwieniałego ze strachu i upokorzenia Gerarda do pomieszczenia za drzwiami. Jackson, Marquee i sam Drzewiecki przybliżyli twarze do szklanego wizjera z hartowanego szkła. Widzieli go przez szybę, miotającego się, walącego pięściami w ściany, kopiącego wściekle podłogę, słowem zachowującego się jak zwierzę, które stanowczo zbyt wiele czasu spędziło w klatce. Mimo, że Gerard znajdował się w więzieniu dopiero od kilku sekund profesor Adam Drzewiecki ze zdumieniem stwierdził, że nowy przybysz przechodzi w ekspresowym tempie przez wszystkie fazy smutku, co ciekawe, typowego dla ludzi śmiertelnie chorych. Najpierw było zaprzeczenie: - Kurwa mać, nie wolno pakować ludzi do samochodów i cel wbrew ich woli! wrzeszczał Gerard, cały czas mając w sobie niewykorzystane połacie energii, którą zamierzał wykorzystać w całości na rozładowanie agresji - Jeżeli kiedykolwiek stąd wyjdę obiecuję, że każdy z was, skurwysyny, nie wypłaci się do końca życia! Bóg mi świadkiem, żałosne śmiecie, tu nie potrzeba prawnika! Wygram każdy proces, każdy, rozumiecie?! Potem przyszła czysta złość: - Wy jebane śmietniki! - ryczał, nakręcając sam siebie Gerard - Skurwiały profesorzyno, który sprzedał swój kraj za garść dolarów, jeżeli mnie słyszysz, to wiedz, że nie puszczę ci tego płazem! Wiem, że zabiłeś Alice i wiem, że zabiłeś Harima Oraczko tego samego dnia! To przez ciebie powstało to popierdolone miejsce, pełne tych amerykańskich pedałów! - To niesamowite... - szeptał Adam Drzewiecki, w zasadzie nie analizując epitetów Kepplera skierowanych bezpośrednio do jego osoby, a jedynie utwierdzając się w przekonaniu, że człowiek za szklanym wizjerem w istocie dowodzi, że teoria o pięciu fazach smutku jest prawdą. Trzecia w kolejności faza przybyła pod postacią targowania się. - Panowie... widzę was przez to śmieszne okienko... nie złoście się na mnie, wkurwiłem się, bo mam dzisiejszego dnia jeszcze kilka rzeczy do zrobienia... zrozumcie nie wolno porywać tak człowieka w biały dzień! - Gerard mówił wprost do wizjera, mimo że nie zbliżył się doń tak blisko, jak po drugiej stronie zrobili to Drzewiecki i dwoje agentów specjalnych. - Proponuję układ! Wy mnie odwozicie do chaty, a ja zapominam o całej sprawie. No dobra... - dodał natychmiast - Nie musicie mnie nawet odwozić. Wypuśćcie mnie, a będę miał całą tą aferę głęboko w dupie, rozumiecie? 450 Rozumieli. Ale nie odpowiedzieli, bo zbliżało się już to, na co czekali. Nie przyszła od razu, musiało minąć jeszcze piętnaście, może dwadzieścia minut, podczas których wszystkie poprzednie fazy wymieszały się ze sobą, tworząc wybuchowy koktail zaprzeczenia i złości, wymieszanych z targowaniem się - ot, czysty przepis na najzwyklejszą w świecie depresję. A kiedy Gerard za szybą skończył już płakać, tupać, wrzeszczeć, grozić i błagać, wtedy przyszło to, na co oczekiwali. Akceptacja. - Wtłoczyć gaz - mówi Drzewiecki, denerwując się nagle, gdy dochodzi do jego świadomości informacja, że tym razem to on staje się oprawcą, esesmanem, który stoi za wizjerem do komory i przygląda się agonii zgromadzonych wewnątrz ludzi. Czy to nie tego obawiał się jego najważniejszy pacjent, Jack Burnfield? Czyż nie mówił dziennikarzowi, że lęk przed sumą wszystkich nazistowskich zwyrodnialczych czynów, jaki reprezentuje w jego snach KL Auschwitz, może pokonać tylko za pomocą swojego myślenia? Czyż on sam, profesor i noblista Adam Drzewiecki nie był bliski łez, gdy zrozumiał jak wielką żałość nosi ten człowiek w swoim sercu i jak wielką cenę przyjdzie im wszystkim za to zapłacić? Takie właśnie myśli opanowały umysl najgenialszego umysłu w dziejach, jeżeli chodzi o senne marzenia i ich wpływ na ludzkie życie. Kiedy bezbarwny i bezwonny gaz spowił całą komorę w której znajdował sie Gerard Keppler, Adam Drzewiecki nie myślał już o niczym innym, jak o własnej śmierci. Nie chciał przyglądać się cierpieniu tego człowieka. Został do tego zmuszony, podpisał cyrograf i teraz musiał wywiązać się ze wszystkich swoich obowiązków, także tych, przez które ludzie uważali go za potwora. A teraz jest już za późno na protesty, czy rozważania. Ostatnią rzeczą jaką zrobi Adam Drzewiecki przed śmiercią, będzie najwyraźniej zatrucie człowieka po drugiej stronie szyby. - Co... wy... mi robicie... - szeptał Gerard, osuwając się na podłogę, gdy gaz dotarł już do jego płuc, kłując w gardło i powodując swędzenie na całej skórze. Biedny pijaczyna próbował się drapać, bo uczucie było naprawdę nieznośne, ale szybko przestał. Gaz obezwładnił już jego ośrodek nerwowy. - Profesorze... - zaczął Bart Jackson, ale nie skończył. Przyglądał się widokowi gazowanego człowieka i nie mógł sobie przypomnieć, co w zasadzie próbował powiedzieć, albo o co zapytać profesora jeszcze przed chwilą. Nie dało się nie patrzeć na dramat rozgrywajacy się po drugiej stronie drzwi. - Wygląda okropnie, prawda? - Drzewiecki zdawał się słyszeć pełne wątpliwości i obaw myśli Barta Jacksona i to wyraźniej, niż wszystkie krzyki Gerarda Kepplera razem wzięte. - Ale w rzeczywistości to nic takiego. Zapadnie teraz w sen, a ściślej rzecz biorąc 451 wejdzie najzwyczajniej w świecie w zwykłą narkozę. Nie wiem czy powinienem wam o tym mówić panowie... - zawiesił głos noblista - ...ale w końcu i tak jedziemy na jednym wózku, więc pieprzyć to. Wiecie co jest celem tego eksperymentu? Przedstawiono wam założenia naszych działań? Zaprzeczyli kręcąc głowami, a Adam Drzewiecki poczuł, że ma do czynienia z prawdziwymi profesjonalistami. To przerażało go bardziej niż cokolwiek innego. Ludzie, z którymi rozmawiał nie zadawali pytań. Byli od wykonywania rozkazów i niczego innego. - Wymieszamy mu rzeczywistość ze snem - wyjaśnił Drzewiecki. - Innymi słowy odwrócimy jego świadomość. Będzie myślał, że to co dzieje się w realnym świecie jest tylko zwykłym snem, i odwrotnie. - Interesujące - odrzekł Marquee i to był koniec dyskusji na ten temat. - Skurwy... skurwysyny... - to było ostatnie słowo Gerarda Kepplera, zanim zapadł w sztuczny sen. Kiedy się obudzi, będzie miał jajecznicę zamiast mózgu - pomyślał Marquee, ale z oczywistych przyczyn nie wypowiedział swoich myśli na głos. Jeszcze przez dobre pięć minut przyglądali się leżącemu na ziemi Kepplerowi, który kuląc się do pozycji embrionalnej przypominał teraz wyjątkowo brzydkie dziecko. - Chodźmy, panowie - rzekł Drzewiecki, nagle wyrywając swój umysł z okowy zamyślenia. - Mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia. Mężczyźni nie skomentowali słow przełożonego ani słowem. Odwrócili się plecami do drzwi i poszli z profesorem. - Nie wydaje się panu, że powinniśmy po kogoś posłać? - zapytał Marquee, kiedy szli w trójkę, z powrotem w stronę czarnego samochodu. Dźwięki odbijane od kafelkowych ścian niosły się daleko, aż do najdalszych zakątków podziemnej części Jednostki Centralnej. Każdy krok brzmiał jakby szła cała armia, a każdy oddech, jak gdyby to wiał wiatr, niesiony kłamstwem i niespełnionymi obietnicami. Profesor Drzewiecki otulił się szczelniej płaszczem. Czy to w ogóle możliwe, żeby panował tu przeciąg? - Co masz na myśli? - zapytał wreszcie noblista. - Ten Gregory, czy jak mu tam... leży na podłodze. Nie wydaje się panu... Adam Drzewiecki zebrał całą odwagę jaką dysponował, wziął głęboki oddech, a potem powiedział: - Nie, nie wydaje mi się. I nie poślę po pielęgniarkę, ani po łożko. - Dlaczego? - Kwestionujesz mój rozkaz? - zapytał ostro profesor. 452 - Nie będę udostępniał łóżka człowiekowi, który wyjdzie stąd jeszcze dzisiaj oznajmił naukowiec. - Ależ, panie profesorze! Grego... ten pijaczek... on miał tu zostać! Aż do... - ...końca eksperymentu? Końca wyznaczanego przez co, Marquee? Przez śmierć tego biednego człowieka? - wybuchnął Drzewiecki, przystając w pół kroku. Agenci natychmiast poszli w ślady noblisty - Nie będę brał w tym dłużej udziału, co to, to nie. Przeprowadzę na tym człowieku eksperyment, ale jeśli stwierdzę, że zagraża jego świadomości, wtedy zerwę z wami współpracę, rozumiecie? Nie pozwolę dłużej krzywdzić ludzi kosztem jakiegoś zafajdanego papierka, który kiedyś podpisałem. Golgota ujrzała już dość cierpień i to nie tylko z mojej winy, agencie. Jeżeli masz problem, żeby to zrozumieć, napisz skargę. Marquee i Jackson wyglądali na wstrząśniętych. - Sir, muszę potraktować to jako zagrożenie powodzenia misji - rzekł ten drugi, chwytając powoli do wnętrza swojej marynarki, i wyciągając zeń czarny paralizator - Nie mogę pozwolić, na zakłócenie porządku i bezpieczeństwa, panie profesorze. Proszę nie stawiać oporu i nie ryzykować. W uzasadnionym przypadku użyję tasera. - Jackson, naprawdę mi grozisz, czy tylko się zgrywasz? - zadrwił profesor. Myślisz, że możesz zagrozić człowiekowi i to zawsze rozwiąże wszystkie problemy? Mój drogi, nie wziąłeś pod uwagę, że spełnisz wszystkie pragnienia człowieka, do którego celujesz, jeśli tylko naciśniesz na ten cholerny guziczek! - Marquee, wracaj do tego pijaczyny. Naciśnij guzik alarmowy, a kiedy nadejdzie pielęgniarka, albo lekarz, poślij po łóżko - rozkazał agent Jackson. - I poproś o spotkanie z panią dyrektor. Mamy do wyjaśnienia kwestię niesubordynacji pana profesora. Agent James Marquee zasalutował energicznie i pośpieszył bezzwłocznie z powrotem w stronę komory gazowej. - Popełniasz wielki błąd, Jackson - odezwał się Drzewiecki, gdy tylko Marquee zniknął z pola widzenia. - Cała ta szopka z eksperymentalnymi technikami przesłuchań... w ogóle, cała ta popieprzona Jednostka Centralna... oto spoglądasz na esensję całego zła, jakie panuje w tym zawszonym miasteczku - mówił profesor, w zasadzie nie kontrolując tego, czy mierzący do niego agent spogląda na niego, czy nie. Nie odpowiedział, ale lekko drżała mu ręka, z palcem przyłożonym do spustu. - Nie powinienem ci tego mowić, ale dzisiaj wieczorem, najdalej jutro, będzie już po mnie - oznajmił beztrosko profesor - Co chce pan zrobić? - zapytał Jackson, ale w głowie pomyślał zupełnie co innego: "Jezu, ten człowiek, to jakiś świr nie dbający o własne życie! Trzymaj go na bezpieczną odległość, Bart, trzymaj skurwysyna i nie odpuszczaj!". 453 - Och, nic takiego. Po prostu... Ale Adam Drzewiecki nie dokończył. Przerwał mu odległy, lecz donośny ryk wściekłości, a potem szaleńczy tupot, a wreszcie, w ostatniej kolejności, pojawienie się agenta Marquee. - ZWIAŁ, ROZUMIESZ?! - ryknął agent w stronę Drzewieckiego, nie bacząc na formalności ani kulturę osobistą. - Skurwysynu, ten pijaczek jakimś cudem spierdolił z komory! - Kod czerwony na poziomie zero i na powierzchni! - krzyknął spanikowany Jackson w stronę swojej krótkofalówki. - Przyjąłem - odparł wyprany z emocji, zniekształcony elektronicznie głos, a potem spytał - Ktoś się tam śmieje, do cholery? Co w tym takiego zabawnego? - To Drzewiecki - wyjaśnił Jackson i była to prawda. Profesor Adam Drzewiecki trzymał się za brzuch i śmiał się za wszystkie czasy. Czy zdawał sobie sprawę, że śmieje się ostatni raz w ciągu całego życia? Oczywiście, że tak. To śmieszyło go najbardziej. 454 Rozdział XIX Limuzyny i pickupy „Różnica między dużym a małym miastem polega na tym, że w dużym mieście można więcej zobaczyć, a w małym więcej usłyszeć” ~ Jean Cocteau 3 października, dziesięć po piątej rano. Szosa dojazdowa do kliniki psychiatrycznej 1. Ż adne tragiczne wydarzenie w dziejach świata, ani tym bardziej żadna katastrofa nie jest przypadkowa. Żadna powódź, wybuch reaktora jądrowego, rozbicie samolotu podchodzącego do lądowania, ani żadne trzęsienie ziemi, pożar wielkohektarowych połaci lasu, ani nawet tsunami, nigdy nie dzieje się jako losowe zdarzenie. To raczej reakcja na bodźce, suma wszystkich poprzedzających mroczny efekt zdarzeń, łańcuchowy związek przyczynowo skutkowy, który w konsekwencji powoduje to, czego ludzie obawiają się najbardziej. Czy można wyszczególnić jakiekolwiek czynniki wpływające na katastrofę w willi profesora Drzewieckiego? Naturalnie, że tak. Pierwszym elementem całej układanki będzie telefon Adama Drzewieckiego do Jacka Burnfielda. Zaskoczony Jack wychodzący właśnie z kolejnego na wpół świadomego 455 snu o mroczym nazistowskim demonie budzi się nagle i stwierdza, że jego komórka obraca się na stoliku i wibruje jak wściekła, nie pozwalając mu na chwilę wytchnienia. Tylko przez chwilę Jack waha się, czy aby nie zignorować połączenia od Adama Drzewieckiego. Trwa to najwyżej pół sekundy, a kciuk Burnfielda już ląduje na przycisku opatrzonym zieloną słuchawką, a usta dziennikarza samoistnie i bez jego wiedzy układają się w proste słowa: - Tak, słucham? - Mówi Adam - rzekł profesor na powitanie - Jack, posłuchaj mnie, bo sprawa nie cierpi zwłoki. Nie dzwoniłbym do ciebie, gdybym nie potrzebował twojej pomocy w naprawdę istotnym przedsięwzięciu. Jack milczał. Wiedział, że nadchodzą kłopoty. - Weźmiesz Annę do twojego auta i pojedziecie prosto do mojego domu. Nie będziesz zatrzymywał się po drodze, rozmawiał z nikim, choćby to nawet była ścigająca cię policja. Nie możesz sobie na to pozwolić. - Adamie, dlaczego... - Mam problemy w Jednostce. Grozili mi śmiercią. W mojej klinice nie jest już bezpiecznie, rozumiesz? - Tak. - Jack? - Tak? - Czy jest coś o czym nie wiem? - Owszem – przyznał Burnfield - Do twojej kliniki przybyła żona komendanta Hauptmanna. Siedzi tu koło nas, z tego co udało mi się zrozumieć, zemdlała na środku szosy, cudem unikając śmierci. Przywiózł ją tutaj jeden z Cyganów, wrzeszcząc na mnie i plując mi twarz. Możesz mi wyjaśnić... - Jack chciał dokończyć ostatnie zdanie, ale zdał sobie sprawę z czegoś niezwykle istotnego. Cisza w słuchawce była nieprzenikniona, a słyszalny przez Jacka oddech profesora nagle ustał. - Jack - usłyszał wreszcie Burnfield i prawie podskoczył z zaskoczenia - Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie. Dowiedziałem się czegoś. Prawdopodobnie w tej chwili w waszą stronę zmierzają Waren, Hautpmannowie i Bóg jeden wie kto jeszcze. Burmistrz Waren jest skończony w Golgocie i nie ma już nic do stracenia. Dlatego jest dla nas tak śmiertelnie niebezpieczny, rozumiesz? - Rozumiem. - Za jaki czas jesteś w stanie dotrzeć do mojego domu? - Maksimum za pół godziny. - Bądź za kwadrans. To sprawa życia i śmierci, Jack, rozumiesz? 456 - Rozumiem, Adamie. Będę na czas - odrzekł dziennikarz i to był koniec rozmowy z profesorem. Biegnąc do sali ze śpiącą Anną Kamińską Jack Burnfield zastanawiał się, czy będzie im dane przeżyć tę noc, oczywiście jeśli wierzyć słowom profesora Drzewieckiego. Czy miał jakieś podstawy, żeby mu nie wierzyć? Żadnych. Czy obawiał się o życie Anny, Julii Hauptmann i swoje? O Boże, tak. - Anna! - wykrzyknął, wyrywając piękną, choć zmęczoną i spraliżowaną kobietę ze snu - Natychmiast uciekamy z kliniki! Grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo! Kamińska otworzyła oczy, jak gdyby wcale nie spała, tylko wyczekiwała na jego nadejście. - Urban Waren? - zapytała tylko, a on kiwnął głową. - W takim razie spadajmy stąd jak najszybciej, Jack. Musisz mnie wziąć na ręce. - Mogę jakoś pomóc? - zapytała Julia Hauptmann, bo owszem dotarła tutaj, do kliniki profesora, ku swojemu wielkiemu zdumieniu. Z całą pewnością odbyła najbardziej szaloną wyprawę swojego życia, pełną psychozy i wypaczonych prawd. A teraz stała tutaj, naprzeciw Jacka i Anny, gotowa do ucieczki ze swoimi nowymi przyjaciółmi. Czyste szaleństwo. - Nie sądzę - odrzekł Jack. Nie wiedział zbyt wiele o żonie komendanta Hauptmanna i szczerze mówiąc wolałby nigdy nie oglądać oblicza pani Hauptmann, ale to nie był jego szpital i nie on podejmował tutaj decyzje - Weź więcej kocy dobrze? Są w sali obok. A Julia tylko kiwnęła głową. Cały czas nie mogła uwierzyć w to co zrobiła. Przybyła do kliniki Drzewieckiego, aby odnaleźć prawdę. Jest tutaj dlatego, bo... przyśnił jej się papież, który jej to nakazał. Czy w całej historii świata, pełnej ludzkich poczynań, nietrafionych decyzji, porażek i zapomnienia istnieje mniej racjonalny powód do ucieczki z własnego domu? Nikłe szanse… Burnfield bez wahania dźwignął bezwładne ciało kobiety, w której zakochał się przez sen, a potem stawiając pierwsze niezdarne kroki i czując ciężar Anny na swoich bicepsach dotarł bez zamykania drzwi wejściowych do swojego range rovera. Nie była to najdłuższa droga jaką pokonał, trzymając kobietę w ramionach. A jednak, kiedy dotarł do srebrnej terenówki i usadowił ubraną w samą tylko piżamę Annę Kamińską na fotelu pasażera z przodu, był tak zmęczony, że musiał oprzeć się o maskę auta i odsapnąć. "Odsapnąć"? To nie było dobre słowo. Burnfield był wyczerpany i bliski omdlenia, a przecież przebył tylko pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów. - Julia przyniesie ci za chwilę coś do okrycia - oznajmił, po chwili, kiedy był już w stanie mówić. Kiedy, do cholery, stracił całą swoją kondycję fizyczną? Czy stało się to 457 jeszcze przed przybyciem do kliniki profesora, kiedy każda kolejna wciągnięta kreska kokainy dawała mu szczęście, w zamian za utratę muskulatury i siły fizycznej? A może to tajemniczy roztwór profesora był odpowiedzialny za jego wyczerpanie? Nie miał pojęcia. - Nie ma czasu na powrót do środka, Jack - zawołała za nim Anna Kamińska uchylając szybę auta, kiedy pokonał już jedną trzecią drogi z powrotem do budynku kliniki psychiatrycznej - Po prostu zawieź nas do kliniki najszybciej jak potrafisz. Czuję, że będą problemy. Rozmawiałam z Adamem. - Do ciebie też dzwonił? - zapytał Jack, nawet nie zdajac sobie sprawy z ulewnego deszczu i wichury, jaka rozpętała się w zasadzie natychmiast po opuszczeniu ciepłych pomieszczeń szpitala. Anna roześmiała się, co w tej sytuacji, zmroziło dziennikarzowi krew w żyłach. - Dzwonił? Nie, Jack, nie dzwonił do mnie. Śnił mi się. Rozmawialiśmy przez sen. Adam ostrzegł mnie przed Urbanem Warenem i Hauptmannami, zmierzającymi w naszą stronę. A teraz pakujcie się do auta i spadajmy stąd, zanim przyjadą nas zlikwidować! SZYBKO, ROZUMIESZ? - ryknęła. Podziałało. Jack w ciągu kilku sekund znalazł się w samochodzie i już uruchamiał silnik, aby po chwili po przybyciu Julii i w akompaniamencie ryczącej czterolitrowej jednostki pomknąć w dół szosy dojazdowej. Co ciekawe do willi profesora Drzewieckiego dotarli bez większych problemów. Fakt, wiązało się to z pokonaniem całkiem sporego kawałka drogi, z czego pierwsza jej połowa polegała na zjechaniu do miasteczka, a druga na wjechaniu na górę z powrotem, inną szosą, ale ku zaskoczeniu Anny i Jacka obyło się bez komplikacji. Nie spotkali ani jednego radiowozu, nie minęli się też z czarnym audi należącym do Urbana Warena. Zupełnie nic. Kiedy range rover Jacka Burnfielda stanął naprzeciw wielkiej bramy z kutego żelaza, chroniącej dostępu do zabytkowej rezydencji Adama Drzewieckiego, Anna Kamińska zaskoczyła dziennikarza kolejny raz, wyciągając z kieszeni piżamy niewielkich rozmiarów pilota. Gdy tylko nacisnęła przycisk, ogromne skrzydła bramy zaczęły rozsuwać się, a Jack znowu nie mógł oprzeć się wrażeniu, że mówią do niego, szepczą mu coś na ucho i witają w królestwie snów wielkiego noblisty. Przejechali kilkanaście metrów żwirowym podjazdem, a Jack z prawdziwą ulgą przyjrzał się w lusterku wstecznym zamykającymi się za nimi wrotami. Nie czuł się jeszcze w pełni bezpieczny, ale świadomość kilkumetrowego płotu otaczającego cały ogromny teren posesji Adama Drzewieckiego dodawał mu otuchy. Anna użyła tego samego pilota, którym otworzyła bramę wjazdową, do otworzenia zamka w drzwiach wejściowych. Było to dość karkołomne zadanie, bowiem Burnfield 458 znów niosąc Kamińską na rękach, musiał pomóc jej wyciągnąć z kieszeni elektroniczne urządzenie, aby po chwili pomóc jej w rozbrojeniu alarmu i uchyleniu drzwi wolną ręką. - Jesteśmy bezpieczni - oznajmiła Anna, kiedy zatrzaskowy zamek w ciężkich, dębowych drzwiach wejściowych zaryglował się automatycznie po ich wejściu do willi. Biedna kobieta nie miała pojęcia jak bardzo się myli. Miała się o tym przekonać w ciągu nadchodzącej godziny. Jack zapytał, gdzie powinni się usadowić, a gdy usłyszał odpowiedź, że w salonie, przeniósł tam Annę i ułożył ją na wygodnej kanapie. Zapytał, czy nie wolałaby, by przeniósł ją do pokoju kominkowego, ale gdy tylko aktorka usłyszała te słowa, momentalnie wpadła w rozdrażnienie i smutek: - Może jestem sparaliżowana, ale wiem gdzie chcę być we własnym domu, Jack warknęła ostrzegawczo. Burnfield poczuł wtedy podskórnie, że nie mówi mu wszystkiego, ale nie miał odwagi, aby spytać ją, co było powodem tak wielkiej zmiany nastroju. - Anno, chciałbym cię zapytać... - Nie, Jack. Sielanka dziennikarska dobiegła końca. Nie zadawaj za dużo pytań, wierz mi, tak będzie lepiej - ucięła temat Kamińska. Ale on już jej nie słuchał. Wskazał palcem w stronę okna, a konkretniej w stronę ogromnej, żelaznej bramy wjazdowej, przez którą sami przejeżdżali dosłownie chwilę temu. Stał tam samotny samochód, młócąc wściekle wycieraczkami i świecąc reflektorami, rzucając kratkowany cień prosto na ich twarze. - Ktoś przyjechał - szepnęła Anna instynktownie, choć stwierdziła oczywistość. Nikt poza Jackiem nie mógł słyszeć tego szeptu, a jednak mimo wszystko oboje poczuli jak włosy jeżą im się na karkach. - Przyjechali... nas zabić? - wyszeptał Jack, spoglądając na Annę. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek był równie przerażony co teraz, w ustach poczuł smak miedzi, a potężne zawroty głowy zaczęły targać jego ciałem. Wtedy Anna Kamińska nacisnęła przycisk otwierania bramy. - NIE! - ryknął Jack. Zrobiła to. Zrobiła to, zdradziła go, zdradziła Drzewieckiego, za chwilę tu będą, przyjechali po to, aby z nami skończyć, nie mają nic do stracenia, nie mogą sobie pozwolić na... - Nie krzycz - skarciła go Anna, ucinając ostro jego panikę - Nie ma potrzeby się bać. Poznaję samochód własnego męża, rozumiesz? Dziennikarz zamarł, przyglądając się samochodowi Adama Drzewieckiego, który w szybkim tempie pokonał całą długość podjazdu, wyrzucając za sobą w powietrze dziesiątki małych, białoszarych kamyczków. Nie minęło dosłownie dziesięć sekund, a 459 profesor Adam Drzewiecki już wysiadał z samochodu i biegł, jak na swój wiek nad wyraz szybko, w stronę drzwi wejściowych do domu. - Zdążyliśmy! - wykrzyknął naukowiec, wpadając do środka, gdy tylko Anna otworzyła mu drzwi pilotem trzymanym kurczowo w dłoni. Jack zdążył tylko pomyśleć, że jak na sparaliżowaną kobietę, Anna Kamińska posiada zdumiewająco silne ręce. Był w stanie uwierzyć w to, że kobieta Adama Drzewieckiego jest w stanie zmiażdżyć plastikowy pilocik i to jedną dłonią. - Witaj, kochany… - Anna objęła go na powitanie i pocałowała w policzek Dziekuję za ostrzeżenie, uratowałeś nam życie! - Nie przypisuj mi zasług Jacka, kochanie - Adam Drzewiecki uśmiechnął się blado w stronę Burnfielda, jednak jego wzrok był pusty, niewesoły i taki już pozostał do samego końca. - To nasz dziennikarz przywiózł cię tutaj i to w ostatniej chwili! Wyobraź sobie, że widziałem radiowozy i auto Urbana Warena wyjeżdżające z miasta na szosę wprost do naszej kliniki! - Jak udało ci się... opuścić Jednostkę Centralną? - Zagroziłem wszystkim bronią! - zaśmiał się Adam, w tej samej chwili udowadniając im, że nie żartuje i wyciągając zza pazuchy płaszcza lśniący rewolwer. - Nie mam większych wątpliwości, Jack, to był mój ostatni dzień pracy w Jednostce! - Widzę, że jesteś przygotowany na najgorsze - ocenił Jack niewesoło. - Czy będziesz równie zdeterminowany, kiedy... - ...kiedy po nas przyjadą? - dokończył jego myśl profesor. - Wierz mi, nigdy nie czułem się równie gotowy, co teraz. Ale jeśli mogę cię prosić przygotuj mi coś do jedzenia w kuchni. Chciałbym porozmawiać o czymś z moją żoną... - Oczywiście - odparł Jack i wyszedł z pokoju. Gdy wrócił po kwadransie, Anna i Adam płakali. - Przysięgnij mi, że to nieprawda! - łzy kapały po pięknej twarzy Anny Kamińskiej dwoma smutnymi strumyczkami - Przysięgnij mi, że się do tego nie posuniesz! - Przysięgam - odparł Drzewiecki, jeszcze nie zdając sobie sprawy, że Burnfield jest świadkiem ostatnich zdań ich rozmowy. - Jack! - odwrócił się nagle, dostrzegając odbicie dziennikarza w szybie okiennej. - Dziękuję za obiad, jesteś nieoceniony! Umieram z głodu. Ten sam blady uśmiech znów pojawił się na jego twarzy, a kiedy jadł, Jack dostrzegł w jego oczach coś... coś jakby... ostatni rozdział. Nie potrafił tego wytłumaczyć i nawet niespecjalnie próbował, ale wiedział z czym będą musieli zmierzyć się już niedługo. Wróg przybywa pod mury miasta, generale. Jest uzbrojony po zęby, śmiertelnie niebezpieczny, zdeterminowany i nie ma nic do stracenia. 460 Mówi się, że jeśli nikt nie planuje nas zabić, to nie mamy żadnego problemu pomyślał Burnfield, wiedząc, że mają cholerny problem, bez wątpienia. Słońce chyliło się ku zachodowi, a wzgórza golgockie tonęły w czerwieni, która z czasem zaczęła przekształcać się w czysty, niezmącony niczym mrok. Cisza, która zapadła zaraz po zjedzeniu przez profesora przygotowanego przez Burnfielda posiłku, była absolutna i ciągnęła się w nieskończoność. Było w tym milczącym zachodzie słońca jakieś tajemnicze piękno, jak gdyby Sarbinowe Doły odwiedził dzisiaj Ostatni Dzień Świata. Wyglądali przez okno, starając się nie patrzeć w stronę bramy wjazdowej zbyt często - bo jaki miało to mieć sens? Apokaliptyczne wizje zaczęły dopadać Jacka Burnfielda niemalże dokładnie w godzinę po obiedzie: kiedy nadejdzie wróg? W jakiej ilości? Czy przejdą przez bramę i zaatakują od frontu, czy też postawią na pełne zaskoczenie? A może zaatakują w środku nocy? Co będzie, jeśli nie zdołają się obronić? Trzeba będzie ustawić warty! - myślał Jack, nerwowo pocierając o siebie wszystkie palce obu dłoni i stwierdzając, że od jakiegoś czasu są stuprocentowo mokre od jego własnego potu. Trwali tak w milczeniu, bo i o czym mieli rozmawiać. Gołym okiem było widać, jak wielka solidarność narodziła się wśród trójki ludzi, którzy nie tak dawno temu odbywali w klinice psychiatrycznej podróże wgłąb własnych umysłów. To nie była zwykła przyjaźń. W jakiś niewytłumaczalny sposób, tego wieczoru, kiedy wyczekiwali - Jack, Drzewiecki i Kamińska - na najgorszą z możliwych opcji, wtedy właśnie spłynęła na nich najprawdziwsza, ludzka miłość. Jack nie mógł sobie przypomnieć momentu, w którym zasnął siedząc przy stole i opierając głowę na dłoniach, ale wiedział jedno: kiedy się obudził, spełniły się wszystkie jego obawy. Były tym groźniejsze, że w tym świecie, rzeczywistym, doczesnym i pełnym odcieni szarości, profesor Drzewiecki miał bardzo ograniczone pole manewru, innymi słowy nie miał tak potężnej władzy, jaką imponował Burnfieldowi każdego razu, gdy wspólnie wchodzili w Opus Aditus. Tutaj, w Sarbinowych Dołach profesor Drzewiecki był tylko bardzo, bardzo bogatym, znienawidzonym przez wszystkich człowiekiem, doktorem Śmierć, który był podwójnym mordercą, złodziejem i szarlatanem. I oni o tym wiedzieli. Kiedy czarne audi Urbana Warena, biały van volkswagena i pickup cyganów zajechał przed bramę, Jack pomyślał, że nie zrobił jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy i to odkąd pamiętał. Widząc stojące przed bramą auta swoich nowych śmiertelnych wrogów Jack Burnfield zdał sobie bowiem sprawę z tego, że się nie pomodlił. - Panie Jezu wszechmogący, dopomóż mi, bo nie mam pojęcia co robić - szepnął Jack, znów ukrywając twarz w dłoniach. Wyglądało to z zewnątrz jakby płakał, i nie było 461 to wcale fałszywe założenie. Łzy, będace produktem niewypowiedzianie silnych emocji, jakie targały amerykańskim dziennikarzem, który wbrew woli znalazł się w miejscu, które lada chwila stanie się polem najprawdziwszej w świecie bitwy, pociekły nagle, w zasadzie nie zaskakując Burnfielda. - Jack... - profesor położył mu pomarszoną dłoń na ramieniu, ale nie powiedział już nic więcej. Wpatrywał się w milczeniu przez okno i ze wszystkich sił starał się znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie z kryzysowej sytuacji, w którą zamieszał nie tylko swojego pacjenta, ale także swoją ukochaną żonę. - Panie Boże, powierzam moje życie tobie, bo nie mam pojęcia, czy przeżyje najbliższą godzinę - szeptał Burnfield. - Wpakowałem się w całą tą historię na własne życzenie. Wiem, że nie rozmawiamy ze sobą zbyt często... - przerwał, bo prawie powiedział "wszak ty też nie odzywasz się do mnie codziennie, prawda?", ale te słowa nie popłynęły z jego ust - Jeżeli twoją wolą jest, abym umarł, proszę cię tylko o to, żeby to się stało szybko. Reszta w twoich rękach. Amen. To mówiąc podniósł głowę, aby już po chwili profesor Drzewiecki i jego żona ujrzeli, po raz pierwszy w życiu, jak płacze. - Już są - powiedział profesor i to było wszystko co miał na ten temat do powiedzenia. Co jeszcze miałby powiedzieć? "Chwytajcie za topory i włócznie"? "Jack, kochanie, karabiny czekają na was w kuchni"? Nie, jedyne co zrobił Adam Drzewiecki, gdy ujrzał samochody stojące pod bramą, to bezceremonialne przeładowanie swojej broni. Choć nie, było przecież coś jeszcze... - Anno... - rzekł cicho Drzewiecki, z wielką miłością wpatrując się w podbite czarnymi workami oczy swojej sparaliżowanej żony. W tym spojrzeniu była jednak nie tylko miłość. Kamińska zrozumiała męża w lot. I już przystąpiła do działania. - Co ty robisz?! - wrzasnął Jack, widząc jak Anna uśmiechając się naciska pilot od bramy wjazdowej. Czy oni do reszty powariowali?! Wpuszczają wroga do zamku, tak po prostu, bez walki?! Przecież zabiją ich w kilkanaście sekund! Kamińska tylko spojrzała na Jacka obłędnym wzrokiem i zaczęła się śmiać, tym swoim szaleńczym śmiechem, śmiechem, który przeraził go tak bardzo, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, leżącą we własnych wymiotach w klinice profesora. Był to ten sam śmiech, który usłyszał spadając z mostu Queensboro w wody zatoki Wallabout Bay - irracjonalny, pusty i bez cienia wesołości. Jack pomyślał, że zaraz puści pawia. Tymczasem czarne audi Urbana Warena w towarzystwie tajemniczego białego vana, oraz pickupa Cyganów wjechało już na posesję. Koła wszystkich aut toczyły się cicho 462 po żwirowym podjeździe. Jack dostrzegł dwóch, albo trzech śniadych mężczyzn stojących na pace kolorowej półciężarówki. Wprawdzie nie trzymali w rękach broni, ale Jack był pewien, że po prostu położyli ją sobie poza obrębem jego wzroku. - Jezu Chryste, Jack... - wyszeptał profesor, widząc burmistrza Warena, który po zatrzymaniu auta i zgaszeniu silnika wyszedł z auta zataczając się jak pijak - Widziałeś twarz burmistrza? Burnfield dostrzegł, ale dopiero teraz. I omal nie przewrócił się na ziemię pod wpływem obrzydliwego widoku gnijącej, poharatanej i ropiejącej twarzy Urbana Warena. Płaty skóry odeszły już z policzków i dwie wielkie dziury zionęły pustką w twarzy polityka, którego zachowanie autentycznie przeczyło wyglądowi. Burmistrz Golgoty w dalszym ciągu, pomimo straszliwego trądu, jaki męczył jego ciało, wydawał podwładnym polecenia, co więcej nadal ubierał się jak człowiek władzy. Jack ze zdumieniem stwierdził, że oto łysy grubas z gnijącą twarzą ma na sobie najprawdziwszy smoking, taki z jedwabnym pasem, białą koszulą z wysokim kołnierzykiem, i - o zgrozo - czarną muszką. Nie przywiodło to dziennikarzowi żadnych pozytywnych skojarzeń, a jakże. W gruncie rzeczy wyglądało to tak, jakby Urban Waren przywdział elegancki strój, zamierzając dziś zginąć na polu bitwy, w walce ze swoim największym wrogiem. - ADAMIE DRZEWIECKI! - ryknął na całe gardło burmistrz i natychmiast zaniósł się kaszlem, tak trudnym do opanowania, że Jack pomyślał aż, że prawdopodobnie nie tylko twarz polityka, ale także całe wnętrzności burmistrza gniją w przerażającym tempie. Cóż to za przerażająca choroba dopadła tego szalonego człowieka?! - ADAMIE DRZEWIECKI, JESTEM TU PO TO, ABY WYRÓWNAĆ NASZE RACHUNKI! - To ciekawe... - profesor, cały czas przyglądający się tej scenie zza szyby zdobył się na kąśliwą uwagę - On, Urban Waren i jego żona Urszula wrabiają mnie w morderstwo, odcinają mi prąd w klinice, potem sugerują, że włamałem się do ich apteki na rynku, a teraz Urban Waren mówi mi o wyrównaniu jakichś rachunków? Polityka to naprawdę dziwna gra... I wtedy to nastąpiło. Niespodziewanie, wpatrując się w mroczny kąt przemówiła Anna Kamińska, a to co powiedziała, całkowicie zmieniło bieg całej historii o Sarbinowych Dołach. - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć, kochanie... Kiedy Cyganie wyskakiwali z pickupa, a Jack przyglądał się z ponurą satysfakcją, jak jeden po drugim wyjmują z paki potężnych rozmiarów karabiny maszynowe, Anna Kamińska wreszcie przerwała milczenie i opowiedziała swojemu własnemu mężowi, jak to Urban Waren zgwałcił ją we własnym domu, potem pozbawił władzy w nogach, a następnie zabił Harima Oraczko i Alice Davies. 463 Wszystko to trwało jakieś pół minuty, a profesorowi Drzewieckemu nawet nie drgnęła powieka. - Gwałt... - powiedział wreszcie, suchym i niepodobnym do siebie głosem - Gwałt na mojej żonie. Morderstwo Harima. A potem zabójstwo żony Charlesa... To mówiąc wziął pistolet do ręki i przystawił go sobie do skroni. - Adamie, co ty robisz!? - wrzasnęli równocześnie Anna i Jack, oboje przerażeni reakcją Drzewieckiego. Profesor nawet na nich nie spojrzał. - To jedyne wyjście... - wymamrotał, przyglądając się zza szyby gnijącemu obliczu Urbana Warena, który właśnie otwierał tylnie drzwi białego vana i wydawał instrukcje trzem postaciom, siedzącym na tylniej kanapie i własnie gramolącym się na zewnątrz. Jack nie wiedział, kim jest dwójka mężczyzn, którą dostrzegł, przypuszczał jednak, że to dziennikarze tutejszej rozgłośni radiowej, całkowicie oddani pracy dla burmistrza, był jednak pewien, że osobą która wysiadła jako ostatnia był nie kto inny, a... Urszula Waren. - Adamie, proszę, nie podejmuj żadnych pochopnych kroków - Jack wreszcie zdobył się na to, żeby przekłnąć ślinę, a potem przemówić - Zróbmy to razem, zabijmy ich wszystkich, ale proszę cię, nie oddawaj Warenowi przysługi, nie pozwól mu na to, aby kompletnie rozbił twoją rodzinę od wewnątrz! - Zabić się? - odparł profesor szeptem, cały czas trzymając lufę pistoletu przytkniętą do swojej skroni - O nie, Jack... w tej chwili to dopiero druga rzecz, na jaką mam ochotę. To mówiąc obrócił się na pięcie i wyszedł przed dom. - WYŁAŹ DRZEWIECKI, TY TCHÓRZLIWY KITLU, PRZYSZEDŁ CZAS NA TO, ABYŚMY WSPÓLNIE ROZSTRZYGNĘLI NASZ ODWIECZNY KONFLIKT! - ryczał Urban Waren, trzymając w ręku naładowaną broń - SŁYSZYSZ CZY NIE?! WYŁAŹ, CZAS NA TO... - ...żebyś, mógł znowu zatruć mi życie? - zapytał Drzewiecki, a Urban Waren aż wciągnął ze świstem powietrze. Profesor stał już w otwartych drzwiach wejściowych do willi i cały czas przykładał sobie pistolet do czoła. W jego oczach gnijący burmistrz dostrzegł tak wielką determinację, że oddałby wszystko, aby choć na chwilę móc poczuć moc, jaka biła w tej chwili od siwowłosego noblisty. To chyba nie pistolet przy czole, ale właśnie to spojrzenie Drzewieckiego przeraziło go najbardziej. Burmistrz z gnijącą twarzą natychmiast wymierzył w stronę naukowca i odbezpieczył broń. Wystarczył jeden ruch palca wskazującego, aby wysłać noblistę do 464 wieczności... a jednak, z tytułu tej niewypowiedzianej aury spokoju i opanowania swojego wroga, Urban Waren nie zdecydował się jeszcze na zabicie Drzewieckiego. - Opuścić broń - rzucił polityk w stronę swoich towarzyszy broni. Cyganie i dwójka dziennikarzy z GRR natychmiast opuścili lufy swoich pistoletów i karabinów. - Zadałem ci pytanie, Waren - rzekł Drzewiecki - Czy przyszedł czas na to, abyś znów próbował zatruć mi życie? - Kurwa, nie mam pojęcia dlaczego miałbym ci odpowiedzieć - parsknął śmiechem Waren. - Widzisz co mi się stało w twarz? Wyobraź to sobie... budzisz się rano w lesie i nie pamiętasz jak się tu znalazłeś. Następnie dochodzisz z powrotem do własnego miasta i widzisz, jak na twój widok dzieci uciekają z krzykiem. Drzewiecki pozostał niewzruszony. Nie zadrżała mu nawet dłoń, w której cały czas spoczywał chłodny pistolet. - A potem... - ciągnął Waren - …a potem idziesz do domu i przyglądasz się swojej twarzy. A raczej temu co z niej zostało. I jedyne co pamiętasz... to te pojebane sny, które śniłes w ciągu nocy. Sny i nic więcej. Powiedz mi, Drzewiecki... potrafisz mi to wyjaśnić? Podobno jesteś ekspertem od snów... - Zastanówmy się przez moment, Waren. Śniłeś, że znów pieprzysz moją żonę? zapytał cicho Drzewiecki. - Co? - Zapytałem, czy śniłeś o tym, że znów zgwałciłeś moją żonę. Polityk zawahał się ale tylko przez chwilę. - Tak - odparł. - Tak, śniłem o tym. Miała ten cholerny rowek między piersiami. Kusiła mnie... była uwodzicielską małą dziwką - roześmiał się, jakby z wielkiej ulgi, że wreszcie komuś powiedział, o dręczących go erotycznych snach, nawet jeśli miałby to być jego śmiertelny wróg, Adam Drzewiecki. Profesor nie skomentował wyznania. Zapytał jedynie: - A ty? - Co ja? - Zgwałciłeś ją, Waren? Dziurawa morda polityka wykrzywiła się w rubasznym uśmiechu. - Waliłem ją aż hurczało, spociłem się cały jak świnia! - zarechotał Urban Waren, na chwilę zapominając o wszystkich problemach. - Mój Boże, los nagrodził cię naprawdę piękną żonką, nie ma co... ta jej fantastyczna dupeczka... Profesor wyglądał jakby ostatkiem sił hamowal wszystkie swoje emocje. - Zabiłeś Alice Davies? - zapytał jedynie, starając się oddychać głęboko. 465 - Nie przyszedłeś tu na rozpytki, Drzewiecki. Ale skoro i tak jeden z nas ma dzisiaj zginąć, a drugi prędzej czy później i tak niedługo umrze... - przyjrzał się badawczym wzrokiem całej swojej bandzie żołnierzy-amatorów - Tak. Zabiłem Alice Davies, a wcześniej pieprzyłem twoją piękną żonę. I to w twoim własnym domu, rozumiesz? Kilku mężczyzn spośród bandy Warena parsknęło stłumionym śmiechem. Za to Urszula Waren wyglądała na taką, która miała za chwilę zapaść się pod ziemię z poniżenia. - Apteka - odparł suchym głosem Drzewiecki. - Powiedz mi o aptece. - Też moja robota - wzruszył ramionami Waren - A ściślej rzecz biorąc robota panów, z którymi od jakiegoś czasu bardzo dobrze mi się współpracuje - otoczył skinieniem ręki wszystkich zgromadzonych Cyganów. - Dobrze ci się współpracuje z Cyganami? - zapytał profesor - Na tyle dobrze, że zabiłeś jednego z nich? Urban Waren rozszerzył wargi w milczeniu. - Co on powiedział? - zapytał jeden z Cyganów, mierzący z lufy karabinu w żwir. - Właśnie... - odezwał się drugi, stojący przy toyocie. - Polityku, czy to prawda? - Co prawda? - Urban Waren jeszcze przez chwilę próbował zgrywać idiotę. - Ten człowiek zabił waszego brata, Harima! - wykrzyknął Adam Drzewiecki. Gdyby nie okoliczności, z całą pewnością lekko by się uśmiechnął. Noblista nadal celuje do siebie z broni. To co stało się później, tylko pozornie i z perspektywy osoby trzeciej mogło wyglądać na totalny chaos. Kto wie, może z początku faktycznie tak było. Oto rozwścieczeni starzy Cyganie, Bogur i jego brat Mahurb już celują bronią swojego szefa w... swojego szefa, czyli Urbana Warena. - Zabiłeś Harima, synu kurwy?! - wrzeszczy studwudziestoletni Bogur, wymachując bronią - Odpowiadaj natychmiast, zabiłeś Harima, tak czy nie?! W konsekwencji, już po kilku, może kilkunastu milisekundach dziennikarze Borysewicz i Bilderberg mierzą już w stronę starych Cyganów, a młodzi Cyganie, to znaczy Farim i nastoletni Ramon kierują broń dokładnie w kierunku... dziennikarzy. - Niech mi ani jeden, kurwa, nie mruknie! - wreszczy Borysewicz, barczysty Rosjanin, którego burmistrz Waren poznał wiele lat temu, podczas pracy w Służbie Bezpieczeństwa - Ktokolwiek z was się ruszy, brudne skurwysyny... - znacząco zamachał lufą karabinu. Całego obrazu absurdalnej parady broni pod domem Drzewieckiego dopełniła już po chwili... Urszula Waren, która wyciągając zza pazuchy płaszcza niewielkich rozmiarów damksą berettę kieruję ją, bez zbędnych ceregieli, we własnego męża. - Ty żałosny skurwysynu! - wydziera się w niebogłosy gruba orka. 466 - Zgwałciłeś moją żonę i zabiłeś mojego najlepszego pracownika, Harima Oraczko... - Adam Drzewiecki mówił głosem, który być może mógł być traktowany jako "opanowany", ale już na pewno nie "spokojny". - ZABIŁEŚ HARIMA, SKURWIELU! – wrzeszczał Bogur. - Wrobiłeś mnie we włamanie do własnej apteki... - ciągnął dalej Drzewiecki. Cały czas miał władzę nad Urbanem Warenem i to właśnie pozwalało mu mówić swobodnie. Pistolet, który przystawił sobie do czoła, odbierał Warenowi możliwość zastrzelenia go osobiście, tak więc popełniający hipotetyczne samobójstwo Drzewiecki, stał się w pewien pokręcony sposób nietykalny. - ZABIŁEŚ NASZEGO BRATA! ZABIŁEŚ NASZEGO BRATA! - Dlaczego mielibyście mu wierzyć?! - wrzasnął Urban Waren czując, że z sekundy na sekundę traci kontrolę. - NIKT JUŻ CI NIE WIERZY, TY ŻAŁOSNY SKURWYSYNU! - ryczała czerwona z wściekłości Urszula Waren. Na miejsce prywatnej bitwy Urbana i Drzewieckiego została przywiezona siłą. Gdy tylko Urban Waren zorientował się, że jego gruba żona Cóż, może wyrównam dziś więcej niż jeden rachunek - pomyślał Waren, kątem oka przyglądając się w szybie okiennej odbiciu swojej gnijącej twarzy. - Co teraz zrobisz? - zapytał burmistrza nastoletni Ramon. On też miał w ręku broń. I był wściekły jak każdy inny. - Rozegram partię poza konkursem. Panowie, proszę o chwilę spokoju, to moja prywatna sprawa... - odrzekł burmistrz i zrobił wreszcie to, o czym marzył odkąd tylko poślubił tłustą Urszulę Waren. Pociągnął za spust, ale nie w stronę Drzewieckiego. Kula rozszarpała mózg grubej żony burmistrza w ciągu ułamków sekund. Wystrzał, zagłuszony odgłos rozłupującej się czaszki, a potem eksplodująca, tłusta głowa - oto co udało się zarejestrować większości spośród zgromadzonych, w tym także Jackowi i Annie, których krzyk przerażenia został zagłuszony przez grube szyby okienne z hartowanego szkła. To zdumiewające w jak krótkim czasie może rozpętać się w dowolnych okolicznościach prawdziwe piekło. Wystarczy tylko trochę broni, kilka wrogich sobie osób i mnóstwo nerwów, aby już po chwili posesja profesora Drzewieckiego zamieniła się w obraz prawdziwej rozpaczy. Oto stary Bogur i jego niewiele młodszy brat Mahurb strzelają bez opamiętania w stronę Urbana Warena. Bez chwili zawahania wykorzystuje to profesor Drzewiecki, który cudem unikając jednej a potem drugiej kuli, świszczącej mu nad głową i cudem omijającej jego własną, cholerną aortę, wbiega z powrotem do willi i rygluje za sobą drzwi. Burnfield, Julia i Anna Kamińska obserwują jednak wszystko to, co dzieje się potem. A był to najprawdziwszy armageddon. 467 Strzelają już wszyscy, odgłosy wystrzałów zlewają się w jedną, przepotężną serię, raz po raz przerywaną krzykami i tupotem nóg. Kule Bogura i jego cygańskiego brata omijają jakimś cudem burmistrza Warena, który zdaje się tego nie zauważać, całkowicie pochłonięty zniknięciem swojego śmiertelnego wroga. - WYŁAŹ TY CHOLERNY TCHÓRZU, WYPIERDALAJ Z TEGO SWOJEGO DOMKU, ŻEBYM MÓGŁ DOKOŃCZYĆ TO, CO TY... Następuje seria pocisków wystrzeliwanych w stronę cygańskich starców. - STRZELAJ DO TEGO STAREGO CYGANA, BILDERBERG, STRZELAJ, ZANIM ZABIJE NASZEGO SZE... - pierwszy dziennikarz GRR 1 w całej krótkiej historii golgockiej rozgłośni radiowej, redaktor Borysewicz nie kończy ostatniego zdania w życiu. Kula wystrzelona z pistoletu nastoletniego Ramona przeszywa jego głowę na wylot. Kiedy dziennikarz pada martwy na żwirowy podjazd, Ramon zaczyna krzyczeć: - ZABIŁEM GO! ZABIŁEM GO! ZABIŁEM! To za Harima! To za naszego Harima! - ODCIĄGNIJ STĄD RAMONA, TY STARY PIERDOLCU! - wrzeszczy Bogur do brata, tylko na moment przestając strzelać w stronę Urbana Warena, który odruchowo zasłaniając gnijącą głowę rękoma, rzuca się w krzaki ozdobne przy fasadzie budynku. Młodszy o dwadzieścia lat Mahurb walcząc sam ze sobą wreszcie opuszcza lufę karabinu i biegnie w stronę śmiertelnie bladego Ramona, który w ich oczach stał się prawdziwym mężczyzną, a we własnych mordercą. Ramon był jednak w błędzie krzycząc o Harimie, zemsta nie została jeszcze dokonana i stary Bogur o tym wiedział. Dlatego nie przestawał strzelać w stronę krzaczastej kryjówki burmistrza Warena, który w tym samym czasie czołgał się po ziemi, rozdzierając swój smoking w kilku miejscach na raz i modląc się o to, aby przed śmiercią zdołał dorwać w swoje miejsce profesora Drzewieckiego, który w jego przekonaniu zniszczył mu życie. Ciało Urszuli Waren zalewa krwią żwirowy podjazd Adama Drzewieckiego. To naprawdę niesamowite jak wiele krwi jest w stanie wytrysnąć na ziemię z jej ogromnego, martwego ciała. W przeciwieństwie do niej, ciało Borysewicza nie wylewa z siebie ani kropli krwi, nie zmienia to jednak faktu, że na terenie należącym do Drzewieckiego rozegrały się już kolejne dwa morderstwa. „Zabiję cię, cholerny skurwysynu!” - pomyśleli jednocześnie Urban Waren, myśląc o Drzewieckim, Bogur myśląc o Warenie, podobnie jak Adam Drzewiecki w środku willi, a nawet zasłaniający Ramona własnym ciałem Mahurb, kierujący swoje myśli w stronę Bilderberga, który miał wobec niego... dokładnie takie same intencje. Oto jest obraz prawdziwej ludzkiej nienawiści, takiej w której prawie wszyscy strzelają do wszystkich, a nie wynika z tego nic, z wyjątkiem dwóch trupów leżących na podjeździe. 468 Kto wpadł na jednoczących wszystkich pomysł, aby podłożyć ogień pod wielki dom Adama Drzewieckiego? Na pewno nie był to Urban Waren, który docierając na czworaka do końca krzaczastego skwerku pod samymi oknami willi, stwierdził, że oddalił się od strzelaniny na bezpieczną odległość, a potem podniósł nieśmiało gnijącą głowę i... znalazł się twarzą w twarz z Anną Kamińską. Mówi się, że uśmiech rozjaśnia. I choć kobieta była za szybą, to uśmiech ropiejącej mordy Urbana Warena w żadnym wypadku nie był rozjaśniający. Był pełen mroku i czarnej satysfakcji gwałciciela. - Cześć, suko - powiedział tylko, a potem przyłożył lufę pistoletu do okna i wystrzelił, a Anna Kamińska znalazła się w piekle. Na szczęście trwało to tylko chwilę, to niewątpliwa zasługa grubych kuloodpornych szyb, które noblista kazał wymienić w całej willi, gdy tylko ataki na jego osobę nasiliły się w Golgocie. Anna Kamińska uważała ten pomysł za niedorzeczny, tłumacząc mężowi, że nigdy, ale to nigdy nie mogą pozwolić sobie na zastraszenie. Teraz, choć była niewierząca, dziękowała Bogu, że znalazł dla niej tak mądrego męża, jak Adam Drzewiecki. Ten ostatni już po sekundzie od wystrzału znalazł się koło wrzeszczącej ze strachu i płaczącej Kamińskiej. Całkowicie zdezorientowany i ogłuszony wystrzałem z własnego pistoletu Urban Waren przygląda się swojemu śmiertelnemu wrogowi tylko przez sekundę. Nie marnuje kolejnych nabojów, widzi przecież siateczkę skruszonego, ale nie dziurawego, kuloodpornego szkła, które zdaje się szydzić z jego wystrzałów. - Ty - pokazuje palcem na Drzewieckiego. - I ja! - wskazuje na siebie - To nie koniec, Drzewiecki! Po czym znika z pola widzenia. Dokładnie w tej samej chwili Adam Drzewiecki, gospodarz atakowanego domu zdaje sobie sprawę, że jego domostwo płonie. 2. - Wschodnia część domu płonie! Musimy załóżyć maski przeciwgazowe! - krzyczy Drzewiecki, a Anna musi przyznać, że pierwszy raz od bardzo dawna, widzi w oczach swojego męża determinację, w której zakochała się wiele lat temu. Nie ma pojęcia o co chodzi mężowi i nawet nie pamięta, czy sama podjęła tę decyzję, czy też automatycznie powiedziała: - Jack! Idź do piwnicy i przynieś cztery maski! Są na półce, w samym kącie pomieszczenia pod wschodnim skrzydłem! 469 Zszokowany całą sytuacją Jack wstaje i zaczyna iść, jak przez sen, w stronę wskazywaną przez rękę Anny. - Biegiem, Jack! Jak zaprogramowana na komendę maszyna, Jack zaczyna biec, aby po chwili zniknąć z pola widzenia. Po minucie, może dwóch, wraca, trzymając w ręku cztery czarne maski przeciwgazowe. - Pozostałość po służbie wojskowej... - mówi Drzewiecki. - Byłeś w wojsku? - Nie, dlaczego? Jack postanawia nie drążyć tematu, zresztą i tak nie ma na to czasu. W czasie, kiedy on zajęty był gorączkowym poszukiwaniem masek ochronnych, Adam Drzewiecki rozpracowywał niewielkich rozmiarów puszkę, stojącą na stolę. - Załóżcie je. Pani też, pani Hauptmann - rzecze z ogromnym szacunkiem w stronę Julii Hauptmann - Obiecuję, że porozmawiamy na każdy temat, jaki tylko się pani wymarzy, kiedy tylko cały ten bałagan dobiegnie końca. Oczywiście, zakładając, że przeżyję. Julia Hauptmann przeszła przez prawdziwe piekło dla duszy, ale nie mogła się lekko nie uśmiechnąć. - Dziękuję, panie profesorze. Noblista nie odwzajemnił uśmiechu. - Rozsiejemy tu halucynogenne opary! - oznajmił, rozwiewając wszelkie wątpliwości - Ktokolwiek wejdzie do domu, po minucie pogrąży się w prawdziwym szaleństwie! Burnfield nie był wcale pewien, czy to dobrze czy źle. - No dobrze i co potem? - zapytał, pełen wątpliwości dziennikarz. - Będziemy czekać w nieskończoność? - Zbiegniemy stąd, kiedy tylko będzie się dało - odrzekł profesor, wyglądając ostrożnie przez okno. Samochody oprawców stały jak gdyby nigdy nic, podobnie jak martwe ciała grubej Urszuli Waren i jednego z dziennikarzy GRR 1. Co robi martwy dziennikarz w takim miejscu jak to? - zapytał się w myślach Drzewiecki, z niedowierzaniem myśląc o tym, jak wielki wpływ na tych wszystkich ludzi zdobył burmistrz miasteczka, który teraz, gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli, ucieka na piechotę jak najdalej stąd, na dodatek bezczelnie poprzysięgając zemstę. Pytanie nie miało jednak sensu. Co ktokolwiek z nich, ludzi którzy przecież mają swoje życia, swoje cele i obowiązki, priorytety i godność, robi w tym miejscu? 470 Czy po prostu wszyscy skręciliśmy w niewłaściwą stronę dzisiejszego poranka? zapytał się profesor, ale kolejny raz nie otrzymał odpowiedzi. Atakujący klinikę zniknęli, a przynajmniej nie byli widoczni z okien tej strony wielkiej willi. Willi, której cała wschodnia część była pochłonięta przez ogień. - Mamy jeszcze trochę czasu, zanim budynek spłonie - powiedział Drzewiecki, w zasadzie niewzruszony idącym z dymem, własnym dobytkiem - Mam nadzieję, że uda nam się przemknąć niezauważonym, kiedy zapadnie zmrok. Burnfield pomyślał, ze jeśli mają zamiar czekać tyle czasu, to nie będzie mowy o żadnym zmroku - płonący w całości wielki dom profesora i jego żony będzie służył jako najlepsze źródło światła w promieniu stu kilometrów. Nie powiedział tego na głos. Jack nie pamiętał jak długi czas spędzili siedząc w milczeniu i pełnym niepokoju wyczekiwaniu. Skrzydło domu cały czas płonęło. Wybiła północ, a wiedzieli o tym tylko dlatego, ze w pewnej chwili odezwały się wszystkie zegary w domu... a przynajmniej wszystkie, których jeszcze nie strawił ogień. Halucynogenne opary wydobywajace się z puszki profesora spowiły już pół domu. Szara poświata przypominała trochę mgłę... chociaż być może to para, która osadziła się na masce Burnfielda powodowała, że nie widział on własnego wyciągniętego na wprost ramienia. Na razie byli tu względnie bezpieczni, ale stało się jasne, że to kwestia minut, nie godzin, zanim będą musieli się stąd ewakuować. Dom Drzewieckiego płonął już w zasadzie jednym wielkim płomieniem. Profesor wyglądał jednak na niewzruszonego i Burnfield długo nie mógł zrozumieć skąd w naukowcu tak wielki spokój - w końcu z dymem idzie dorobek całego życia noblisty, a on nie robi nic, aby tą sytuację opanować. Przypomniało to dziennikarzowi dlaczego zainteresował się profesorem Adamem Drzewieckim: właśnie z powodu jego kompletnego odcięcia się od rzeczywistości, puszczania płazem wszystkich oszczerstw, jakimi go obrzucano, a także dużo z prostszej przyczyny, najzwyklejszego w świecie ignorowania wszystkich mrocznych plotek na temat jego osoby. Zobacz dokąd go zaprowadziło takie myślenie - odezwał się głos w głowie Burnfielda, jednak tym razem miał on pewność, że należy on wyłącznie do jego. Mondoe był w tej chwili gdzieś daleko, być może nawet postanowił odczekać trochę czasu przed kolejnym atakiem. Albo miał nadzieję na to, że w jego wielkim dziele zniszczenia wyręczy go Urban Waren ze swoją bandą. Być może tak było, kto wie. Kolejnym rzeczywistym wspomnieniem był moment, w którym profesor wyszedł na chwilę z pokoju, a kiedy wrócił oznajmił w kilku prostych, pozbawionych emocji słowach, że dom jest już nie do odratowania, skrzydło domu 471 przestało istnieć, i że należy rozpocząć ewakuację. Za oknami było już zupełnie ciemno, ale wszyscy zgromadzeni wewnątrz widzieli pomarańczową łunę ognia rozświetlającą podjazd i samochody należące do wroga. Julia Hauptmann i Anna Kamińska przyglądały się ognistej poświacie w solidarnym milczeniu. Jack nerwowo poprawiał zapięcie swojej maski, kiedy usłyszał stłumiony głos Drzewieckiego: - Będziemy musieli stąd zniknąć, i to w przeciągu dziesięciu minut. - Wiesz jak to zrobimy, kochanie? - zapytała Anna, przerywając swoje wielogodzinne milczenie. - Nie całkiem, ale wiem jak wydostać się z domu - odparł naukowiec, przyglądając się ciemnym oczom swojej pięknej małżonki. - Przejdziemy przez piwnicę i wyjdziemy z drugiej strony budynku, wejściem kuchennym dla służby. - Adamie, nie wydaje ci się, że oni tylko na to czekają? - zapytał zaniepokojony Burnfield. Ostatnią rzeczą na jaką miał ochotę była wymiana otwartego ognia podczas pośpiesznego opuszczania płonącego budynku. - O tak... - odparł bez wahania profesor. - Tyle, że nikogo z nich nie ma już na mojej posesji. - Jak to? - zdumiał się Burnfield. - System monitoringu milczy i pozwól, że z góry uciszę twoje obawy... - rozłożył ręce Drzewiecki. Maska przeciwgazowa w niczym nie ujmowała mu autorytetu i władczej postawy, prawdziwej i odważnej, a nie obłudnej i kłamliwej jak w przypadku burmistrza Warena, który Bóg jeden wie gdzie jest w tej chwili. - Kiedy przyjechali tu swoimi samochodami, brzęczyk przy monitorach oszalał i mrugał jak opętany przez kilka godzin... no cóż, zgasł kilkanaście minut temu. - Jesteśmy sami? - zapytała Julia. - Och, nie sądzę - odparł szczerze noblista. - Wydaje mi się, że czają się tuż za płotem. - Czy masz więcej niż jeden pistolet? - Nie. I nie wiem też dokąd dokładnie idziemy. Stało się jasne, że o ile byli względnie bezpieczni wewnątrz budynku, nawet płonącego, to z chwilą jego opuszczenia stają się zwierzyną, prawdopodobnie otoczoną przez łowczych. Julia Hauptmann przełknęła ślinę - na pewno nie tak wyobrażała sobie rozwiązanie wszystkich jej problemów, której naobiecywał jej, Boże dopomóż, senny papież. Jack zbladł, przyglądając się Adamowi Drzewieckiemu, który właśnie rozpoczął ostatnie sześć godzin swojego życia. Anna Kamińska wyglądała na szczerze ubawioną absurdem tej sytuacji. Taką ją zapamiętał Burnfield: przepełnioną absurdalną radością, która dawała o sobie znać niepokojącym, głośnym śmiechem. 472 - Adamie... - Ruszajmy - odparł jedynie profesor, nie patrząc Jackowi w oczy. Jego myśli były już pochłonięte czymś innym... i chyba właśnie wtedy pomyślał pierwszy raz o krokach i kamieniach milowych. - Ktoś będzie musiał wziąć mnie na ręce - rzekła Anna, ale Drzewiecki natychmiast zaprotestował. - Weźmiemy nosze - oznajmił. - Jack byłbyś łaskaw mi pomóc? - Oczywiście - rzekł Burnfield idąc za Drzewieckim w stronę piwnicy. Drzwi dla służby otworzyli trzy i pół minuty później, nieśmiało i jakby w zwolnionym tempie, wypatrując poruszających się cieni i śladów stóp dosłownie wszędzie, tylko nie tam, gdzie faktycznie były. Halucynogenne opary wydostawały się teraz z budynku kolejną drogą ujścia, jaką sami stworzyli. Wychodząca jako pierwsza Julia Hauptmann poczuła, że drżą jej ręce - oto dzierżyła w dłoniach najprawdziwszy pistolet, który z niezrozumiałych dla niej przyczyn przypadł właśnie jej. Choć była żoną policjanta, a broń w jej domu nie była niczym egzotycznym, to jednak nie potrafiła dobrze strzelać, a jedynym uzasadnieniem jakie usłyszała, były słowa Drzewieckiego: - Jack i ja będziemy nieść moją żonę na noszach. Ani on, ani ja nie mieliśmy nigdy bezpośredniej styczności z bronią. Jeżeli umie pani nacisnąć ten spust... - wskazał nań swym palcem - ...to równie dobrze to właśnie pani może nas ubezpieczać. A ona tylko kiwnęła głową, myśląc o szwajcarskich gwardzistach i ambulansach mercedesa. Pierwszym odcinkiem ich trasy ucieczki było dotarcie do tylniej bramy, która była nazywana bramą w zasadzie bez wyraźnej przyczyny. Kiedy potykając i ślizgając się po mokrej trawie pokonali truchtem całą długość trawnika przeoranego przez krety, Jack pomyślał, że prawdopodobnie suną teraz prosto na uzbrojonych Cyganów, albo na Urbana Warena, czającego się gdzieś w krzakach, za niewielkich rozmiarów furtką. Nigdzie nie dostrzegł jednak żadnych śladów obecności wroga - choćby strzępka ubrania, naboju, albo czekokolwiek innego. Może to własnie ten fakt dodał mu otuchy. - Adamie... - rzekł Burnfield, kiedy jakimś cudem dotarli do małej furtki przy płocie - Powiedz, czy masz jakiś pomysł na to... gdzie w zasadzie idziemy? Profesor Drzewiecki nie odpowiedział od razu, w milczeniu przyglądając się swojej płonącej willi. Wielki płomień ogarnął już całe golgockie domostwo noblisty, a dach zaczął się kruszyć, jak gdyby był zrobiony z tektury, i już po chwili zapadł się całkowicie do wewnątrz rezydencji. Domostwo profesora oficjalnie przestało istnieć. - Mam pewien pomysł... - odrzekł naukowiec. Przez chwilę Jack pomyślał, że jak na bezdomnego Adam Drzewiecki zachowuje się nad wyraz racjonalnie, oczywiście nie 473 powiedział tego jednak na głos - Obejdziemy lasem moją posesję, a potem przejdziemy wzdłuż drogi do miasteczka. Nie uprzedzałem mojego przyjaciela o naszej wizycie, ale dam głowę, że cała Golgota o niczym innym nie mówi, jak tylko o moim płonącym domu na wzgórzu... W tej samej chwili coś poruszyło się w krzakach, coś co było zaledwie metr, może osiemdziesiąt centymetrów od lewej ręki Jacka Burnfielda. Dziennikarz wrzasnął przerażony i w tej samej chwili wydarzyły się dwie rzeczy: Julia Hauptmann wystrzeliła z pistoletu, a spomiędzy zarośli jak oparzony wybiegł nie kto inny, a... Gerard Keppler. - Ja cię żesz pierdolę! - zaklął, wyskakując zza krzaków jak oparzony i nic dziwnego, w końcu strzelano do niego z ostrej broni. - Czy wyście w tym miasteczku, wszyscy się z chujami na głowy pozamieniali?! Kurwa, ludzie... I tak dalej, i tak dalej, w charakterystycznym dla Gerarda wulgarno-patetycznym stylu, całkowicie niedorzecznym, biorąc pod uwagę wyjątkowe okoliczności, w jakich się wszyscy znaleźli. - Kim jesteś?! - warknęła Julia Hauptmann, nie przestając mierzyć do biednego Gerarda z pistoletu Adama Drzewieckiego - Powiedz kim jesteś! I chcę widzieć cały czas twoje ręce! Ta kobieta ma całe tony policyjnych genów we krwi - pomyślał wtedy Jack, przyglądając się całej scenie z łomoczącym w piersi sercem. - Spokojnie, paniusiu, tylko spokojnie! - Gerard wyciągnął obie dłonie w pojednawczym geście. - Powoli z łapami! - krzyknęła Julia, wymachując bronią. Burnfield miał nadzieję, ze obejdzie się bez wystrzału i modlił się o to widząc, że obie dłonie kobiety drżą, jak od zimna i lada chwila dojdzie do prawdziwego nieszczęścia. - To Gregory, człowiek, który uciekł z Jednostki Centralnej - wyjaśnił Drzewiecki, skinięciem głowy nakazując Jackowi, aby jego wzorem delikatnie posadził nosze z jego żoną na ziemi. W tej samej chwili spojrzenia Gerarda i Drzewieckiego spotkały się. - TY! - ryknął Gerard, a oczy prawie wyszły mu z orbit, tak bardzo przeraził go widok noblisty. - To TY! Ty kazałeś mnie badać w tej swojej popieprzonej Jednostce! Doktor Śmierć, nie kto inny! Co ja ci zrobiłem, ty cholerny skurwysynie?! No co?! - To nie żaden Gregory, Adamie. A ty się uspokój, Gerardzie! - wykrzyknęła leżąca na noszach Anna Kamińska, a Julia natychmiast pomyślała o Vito Varticiellim, z którym biegła, trzymając w dłoniach podobne nosze, przez pół Watykanu, aż do apartamentów Ojca Świętego. Słowa Kamińskiej podziałały jak machnięcie różdżką: kiedy tylko 474 pijak-uciekinier zdał sobie sprawę, że własne oczy go nie oszukują, i że faktycznie widzi przed sobą nie kogo innego, a żonę noblisty, momentalnie się uspokoił. - Anna! - ucieszył się Keppler. - O mój Boże, Anna Kamińska! Co ty tu robisz, kochanie? Jack wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Drzewieckim. - Wy się znacie? - zapytał wreszcie profesor. - Też pytanie! - żachnęła się Anna. - Oczywiście, że sie znamy, Adamie! Gerard niejednokrotnie odwiedzał mnie w klinice, kiedy ty zwoziłeś nagrody z całego świata! - Poznaliśmy się, kiedy poszedłem do tej waszej kliniki z uprzejmym zapytaniem o jakąś flaszencję... - zaczął wyjaśniać Gerard. - Anna otworzyła mi drzwi, mimo, że nigdy wcześniej nie widziała mnie na oczy. Anioł nie kobieta, panie Śmierć, anioł prawdziwy powiadam... Adam Drzewiecki miałby zszokowany wyraz twarzy, gdyby nie to, że był zszokowany od dłuższego czasu, więc nic się nie zmieniło. - Anno, kochanie... czemu mi nie powiedziałaś? - zapytał wreszcie. - Nie wiesz o mnie wszystkiego kochanie... - odparła Anna i to był koniec rozmowy, przynajmniej jeśli chodzi temat jej znajomości z Gerardem Kepplerem. - Powiedz mi za to… czy Gerard stał się pacjentem w Jednostce? Nie było sensu ukrywać prawdy. - Tak, kochanie. Panie Gerardzie, może pan mi wierzyć, albo nie, ale nie miałem wpływu na to, kto pojawi się jako pacjent w mo... w Jednostce. To Amerykanie zwozili mi pacjentów... - ...a pan żeś nie pytał skąd są, no pewnie, bo co by to wielkiego naukowca obchodziło, nie? - żachnął się Keppler, przyglądając się czubkom swoich butów. - Musi pan wiedzieć, panie Gerardzie, że to ja dziś pana uwolniłem z komory ciągnął Drzewiecki - Nic mnie nie usprawiedliwia, ale proszę tylko, aby miał to pan na swojej uwadze. - Na mojej uwadze... - Gerard wyglądał na mile połechtanego słowami profesora Panowie i panie, skoro już się spotkaliśmy... nie ma ktoś z was jakiejś flaszeczki? Oto cały Gerard, człowiek, który nie zmieni się nigdy - pomyślała Kamińska. - Musimy się zbierać! - ocenił Drzewiecki, ignorując pytanie Kepplera - Cholera, nie mam pojęcia w którą stronę... - Zaprowadzić was? - zapytał natychmiast Keppler. - Nonsens, nawet nie wie pan dokąd... - Znam te cholerne lasy jak własną kieszeń, panie noblisto - zaperzył się pijaczyna. - Nie wiem dokąd chcesz pan sobie łazić, ja na pana miejscu gasiłbym własną chatę, no ale 475 co ja tam wiem, głupi pijak... tak więc mów pan prędko, dokąd chcecie się udać, a ja wam pomogę, oczywiście za drobną opłatą... - to mówiąc kilkakrotnie przytknął dwa palce do szyi, na znak międzynarodowego gestu alkoholizowania się do upadłego. - Załatwione - usłyszeli głos Anny płynący prawie z samej ziemi. - Gerardzie, proszę nam pomóc w dostaniu się do miasteczka. Idziemy do domu nauczyciela. - Do Feliksa? - uradował się Keppler, a szczery, niemalże dziecinny uśmiech rozświetlił mu twarz, na samą myśl o poczciwym Psorze. - Do Feliksa Pata? - Do tego samego. On również jest moim przyjacielem. - To wspaniale! Chodźcie, ekipa! Lecimy w dół, do miasteczka! To mówiąc obrócił się natychmiast i powędrował w ciemność. Zdumiewające, że dalsza część wyczerpującej półtoragodzinnej drogi przez ciemny las minęła w tak szybkim czasie. To chyba adrenalina dodawała im wszystkim skrzydeł, bo kiedy kroczyli po urwistym, zalesionym zboczu, niezmiennie kierując się w dół, w stronę Łęgów, Jack mógłby przysiąc, że cała droga zleciała jak z bicza strzelił, w ciągu paru minut. Tak czy siak, Burnfield nie mógł nie być pod wrażeniem, gdy wreszcie, niedostrzeżeni przez nikogo i mijając newralgiczne punkty na mapie miasta, takie jak ratusz, GRR 1, czy komisariat policji, dotarli przed dom Psora. - Pozwólcie, że zapukam! - ukłonił się Gerard i zamaszystym krokiem wszedł na werandę. Trzy ciche stuknięcia w drzwi wystarczyły, aby po kilku sekundach drzwi małego domku wolnostojącego otworzyły się nieśmiało. Zza niewielkiej szpary spoglądaly na nich dobrotliwe oczy nauczyciela. - Gerardzie! - powitał przyjaciela Feliks Pat - Co cię... przepraszam, co was sprowadza o tak późnej porze? Mogę wam jakoś pomóc? - Feliksie, kochany Feliksie... - uśmiechał się Gerard. - Pamiętasz, jak mówiłeś mi, że chciałbyś jeszcze w swoim życiu dokonać czegoś niezapomnianego. - Pamiętam. - No to masz okazję! - rozradował się Keppler - Tych państwa szuka całe cholerne miasteczko. Z tego co zdążyłem się zorientować, to cała ta banda ma na pieńku z policją, naszym łysym burmistrzem, jego żoną, Cyganami, Amerykanami i chyba tylko Bóg wie z kim jeszcze! - Nie mogłeś zachęcić mnie bardziej... - uśmiechnął się krzywo Feliks, przyglądając się przybyszom. - Witam, panie profesorze. Widzę, że przybył pan do mnie z małżonką? Adam Drzewiecki jako bezdzietny naukowiec nigdy nie poznał nauczyciela z tutejszej szkoły i szczerze mówiąc, miał głębokie obawy, czy Feliks Pat nie zatrzaśnie im drzwi przed nosem. Tak się jednak nie stało. 476 3. - Mówcie, mówcie, proszę państwa, byle nie wszyscy na raz, lecz po kolei powiedział Feliks Pat, gdy już wszyscy trzymali w dłoniach po kubku gorącej herbaty z mlekiem - Czy ktoś może mi wyjaśnić, co sprowadza panią profesorową z mężem... ukłonił się z szacunkiem w stronę Kamińskiej i Drzewieckiego - ...oraz amerykańskiego dziennikarza, panią Hauptmann i ciebie Gerardzie, w samym środku nocy, do mojego domu? - Kłopoty, Feliksie - oparła natychmiast Anna Kamińska, będąca w półleżącej pozycji na kanapie w salonie. Siedziała tam z Julią Hauptmann, która podtrzymywała głowę aktorki z każdym kolejnym łykiem ciepłego napoju. - Nasz dom płonie właśnie w tej chwili, podpalony przez Warena i Cyganów. Byli tam także Bilderberg i Borysewicz z GRR… - To straszne! - Owszem. - Dlatego nigdy nie słucham tej popieprzonej stacji, ani nie głosuję na Warena... odparł Feliks, jednak bardziej do siebie, niż do niej - Filip Mauss jest jeszcze do zniesienia, ale to co oni wszyscy wyprawiają z tym miasteczkiem, gdy już dorwą się do głosu... panie Burnfield, czy mógłby pan z łaski swojej zgasić światło i zasunąć firany? - Oczywiście - to mówiąc Jack wstał i natychmiast spełnił prośbę Psora. Nauczyciel nie był głupi, wiedział, jak wielkie kłopoty może przyciągnąć jedyne palące się światło w okolicy, w miejscu tak gorliwie przeszukiwanym, jak Golgota w tej chwili. - Szukają nas wszyscy, ludzie Warena, on sam, Amerykanie, z którymi zerwałem współpracę, a także Cyganie, choć do nich nie mam absolutnej pewności - rzekł Drzewiecki po dłuższej chwili milczenia - Panie Pat, wybaczy pan moją bezczelność, ale nerwy mam już w strzępach... czy mógłbym tu zapalić? - Oczywiście, panie profesorze - odparł nauczyciel. - Popielniczka stoi na kredensie. I jeśli to nie problem, proszę mi mówić po imieniu. - Naturalnie, Feliksie. Mam na imię Adam - ukłonił się noblista. - Cała przyjemność, et cetera, et cetera. Ja też poproszę fajkę, Adamie - rzekł Feliks, natychmiast schodząc z oficjalnego tonu - Nie paliłem od pięciu lat, ale Bóg mi świadkiem, to co wyprawia się w tym cholernym miasteczku przekracza wszelkie normy. Nikt spoza miasta jeszcze się nie zainteresował, co tu się, kurwa, wyprawia? Panie wybaczą moją wulgarność... - Nie przejmuj się, Psorze. 477 Feliks uśmiechnął się dobrotliwie. - Nikt nie zainteresuje się tym, co dzieje się w Sarbinowych Dołach, bo Urban Waren odciął miasteczko od świata - wyjaśnił Burnfield - Osobiście jestem przekonany, że jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Tym bardziej dziękujemy za udzielenie schronienia. Ratuje nam pan życie... - Mam na imię Feliks. - Ratujesz nam życie, Feliksie - poprawił się Burnfield, ale ten tylko machnął ręką. - Nonsens. Każdy na moim miejscu zrobiłby dokładnie to samo. A teraz powiedzcie... Waren naprawdę ma aż taką władzę, żeby odciąć Golgotę od świata? - UWAGA! KTOKOLWIEK WIDZIAŁ MORDERCĘ ADAMA DRZEWIECKIEGO, JEGO ŻONĘ ANNĘ KAMIŃSKĄ LUB DZIENNIKARZA AMERYKAŃSKIEGO SIŁĄ PRZETRZYMUJĄCYCH JULIĘ HAUPTMANN ZOBOWIĄZANY JEST DO NATYCHMIASTOWEGO WYJAWIENIA ICH LOKALIZACJI! - Jezu drogi, co to? - zapytała Julia Hauptmann, totalnie zaskoczona rozlegającym się przez megafon donośnym głosem. - Poszukuje nas całe miasto - wyjaśniła Anna Kamińska i znów zaniosła się tym swoim szaleńczym śmiechem - Adamie, jak sądzisz, jak wiele czasu minie zanim... Dalszy ciąg wypowiadanego przezeń zdania utonął w decybelach emitowanych z megafonu na dachu starej jetty. To Andrzej i Junior Hauptmannowie wszczęli poszukiwania, słusznie zakładajac że grupa profesora Drzewieckiego będzie się kierować w dół zbocza, do Golgoty. - POWTARZAM, PORWANO ŻONĘ KOMENDANTA TUTEJSZEJ POLICJI, POSZUKUJEMY SPRAWCÓW, PROFESORA DRZEWIECKIEGO, JEGO ŻONY, ORAZ AMERYKAŃSKIEGO DZIENNIKARZA O NIEUSTALONEJ TOŻSAMOŚCI! - Nazywam się Jack Burnfield, do cholery - mruknął cicho "amerykański dziennikarz o nieustalonej tożsamości", ale nikt go nie usłyszał. - Mój Boże, kochani, jest gorzej niż myślałem! - wykrzyknął Feliks, obawiając się, że lada chwila ktoś załomocze do drzwi, a on sam będzie musiał chować swoich gości, niczym Żydów przed gestapowskim patrolem. - Starajcie się zachowywać jak najciszej, błagam, może po prostu przejadą bokiem... - PORWANO ŻONĘ KOMENDANTA ANDRZEJA HAUPTMANNA, NAZYWA SIE JULIA HAUPTMANN, MA METR SIEDEMDZIESIĄT DWA WZROSTU... Ku wielkiej uldze wszystkich zgromadzonych, głos zaczął się oddalać. - Dobry Boże, co tu się dzieje? Adamie, musiałes naprawdę zajść tym wszystkim ludziom za skórę... - wysapał wreszcie Feliks, ocierając pot z czoła i nadając swojemu 478 głosowi w miarę normalny ton - Co takiego zrobiłes, że wszyscy w miasteczku aż tak bardzo cię nienawidzą? - Nic - odparł noblista jak dziecko. - Prowadzisz terapię na swoich pacjentach! - wykrzyknął Jack. - Opracowałeś senny roztwór, mieszankę farmaceutyczną, to chyba poprawna odpowiedź, czyż nie? Anna Kamińska znów zaczęła się śmiać. Kompletnie zdezorientowany Burnfield przygląda jej się przez kilka sekund w milczeniu. Nie ma pojęcia o co jej znowu chodzi. W tym samym momencie Adam Drzewiecki postanowił, że skoro zostało mu tylko kilka godzin życia, to jest winien swoim przyjaciołom parę słów prawdy. - Kochani, Jack... kolejny raz jestem wam winien dwa słowa wyjaśnienia - Znowu?! - nie wytrzymał Jack, uderzając pięścią w stół - Na miłość boską, człowieku, kiedy odkryjesz na stół wszystkie swoje karty i przyznasz się, że sekrety to najgorsza rzecz, na jaką możesz sobie pozwolic w takim miejscu jak to?! - Uspokój się, Jack, to nie pora na wybuchy złości... - starał się opanować sytuację Gerard, ale dziennikarz nawet na niego nie spojrzał. - Jestem zbiegiem, ściga mnie policja, chce mnie zabić pół tego cholernego miasteczka, mimo że nigdy w życiu nie widziałem żadnego Urbana Warena, ani komendanta Hauptmanna na oczy! - krzyczał Burnfield. - Nie mam nic wspólnego z Jednostką Centralną, cholernymi Cyganami, Amerykanami, Polakami i cholera wie kim jeszcze! - Jack, proszę cię o... - Co ukrywasz? - zapytał po prostu dziennikarz. Wpatrywał się w Drzewieckiego z taką siłą, że profesor musiał spuścić wzrok. - Mój roztwór... to znaczy... ty nie jesteś od niczego uzależniony, Jack. Cały czas nosisz w sobie objawy syndromu odstawienia kokainowego, ale w gruncie rzeczy już z tego wychodzisz. I dzięki Bogu... - Nie jestem uzależniony? - powtórzył Burnfield i tym razem to on miał zamiar się zaśmiać. Jakoś nie przeszło mu to przez gardło, więc dodał po prostu: - Człowieku, ręce mi się trzęsą na myśl o tym, że mógłbyś odciąć mnie od tego swojego roztworu! Nie potrafię skupić się na niczym innym, niż tylko na tej twojej diabelskiej substancji, a ty mi mówisz, że nie jestem od niej uzależniony?! - To glukoza - odparł po prostu Drzewiecki i te właśnie dwa słowa spowodowały, że Burnfield prawie spadł z krzesła, na którym siedział - Mój roztwór nigdy nie był i nie będzie niczym innym, niż tylko roztworem glukozy. To najzwyklejsze w świecie placebo, rozumiesz, Jack? 479 - Placebo? - powtórzył Burnfield - Chcesz mi powiedzieć, że uzależniłem się od czegoś... co nie istnieje? Oszukał cię. Nie, nie oszukał, po prostu kolejny raz zataił fragment rzeczywistości, nie pokazał ci całej prawdy, po prostu... Zrobił cię w chuja. Po prostu cię oszukał. Nie! Na pewno nie, na pewno miał jakiś ważny powód, dla którego nie wyjawił mi prawdy o swoim "narkotycznym" roztworze! Pragnąłem go, nie pytałem o nic więcej, tylko go pragnąłem, bo chciałem znaleźć się w świecie marzeń, bez żadnych ograniczeń... przecież mu zaufałem, zaufałem Drzewieckiemu, do cholery! To błąd. Nie powinieneś. On cię oszukał. W takim razie co tu robię?! Czego jeszcze szukam wśród ludzi, którzy za chwilę zostaną postawieni przed sądem, za morderstwa, porwania, podpalenie i Bóg jeden wie co jeszcze? Nie lepiej będzie wstać, pożegnać się, a potem, pomyślmy... UŁOŻYĆ SOBIE SWOJE WŁASNE PIEPRZONE ŻYCIE? - Jack... - Nie. - Jack... - NIE! - Proszę... - Roztwór nie istnieje? - Istnieje, ale nie ma żadnych właściwości medycznych - odrzekł Drzewiecki - Jack, posłuchaj... to było niezbędne dla dobra terapii. Nie pozwoliłbym na narkotyzowanie moich pacjentów, a wszystko czego pragnąłeś w momencie przybycia do mnie, to po prostu kolejny magiczny proszek, który w niezrozumiały dla ciebie sposób odmieni twoje życie na lepsze. To całkiem oczywiste, Jack, zważywszy na to, co stało się przed twoim przyjazdem do Polski... - Cynthia... - szepnął Burnfield, nieświadom tego, że przypatrują mu się wszyscy zgromadzeni w domu Feliksa. - Jack, nie czuj się oszukany - rzekła łagodnym głosem Kamińska - To nie zła wola zaprowadziła mojego męża ku temu, aby zatajać przed tobą, że roztwór to tak naprawdę woda z cukrem. To niesamowite, jak odmienną barwę głosu potrafi mieć ta kobieta, gdy akurat nie rechocze tym swoim przerażającym śmiechem - pomyślał wtedy Burnfield. 480 - Nikt w tym pomieszczeniu nie jest przeciwko tobie, Jack - powiedział Psor i łagodnie położył Burnfieldowi dłoń na ramieniu - Ręczę za tych ludzi, choć osobiście znam tylko panią profesorową i Gerarda. - Nie możesz wiedzieć przez co przeszedłem! - wybuchnął Burnfield, a potem ukrył twarz w dłoniach, bo przecież nie chciał, aby kolejny raz oglądali go jak płacze. - Nie masz prawa mówić mi, co zasługuję na moją wiedzę, a co nie, Drzewiecki! - Nie, Jack. Nie mam - potwierdził noblista. - Wszystko to kłamstwo? - zapytał wreszcie Burnfield, gdy pozwolił sobie na odkrycie dłoni z zaczerwienionej twarzy - Wszystko co przeżyliśmy, Auschwitz, Nowy Jork... wszystko to nigdy nie istniało? - Ależ oczywiście, że istniało, Jack - odparła Kamińska, na powrót zmieniając podejście Burnfielda do świadomego snu. W końcu uprawiali razem seks, to już coś znaczy - Mówiłam ci, rozmawialiśmy o tym. To, że pewne rzeczy istnieją tylko w twojej głowie w żadnej mierze nie znaczy, że nie są prawdziwe. - W takim razie jak odróżnić sen od rzeczywistości? - zapytał Jack. - Wszystko mi się pierdoli. Wszystko. Profesor westchnął ciężko. Znał ból Burnfielda aż za dobrze. - Kolejny raz przepraszam, że cię w to wszystko wplątałem, Jack. Naprawdę, z całego serca cię przepraszam. Po czym zamilkł i pozwolił aby cisza spowiła cały salonik Feliksa Pata na długie minuty. Ciszę przerwało rozpaczliwe ujadanie psa. Brzmiało to tak, jak gdyby zwierzę broniło swojego terenu za wszelką cenę, z całych sił i najgłośniej jak potrafi obszczekując kogoś... lub coś, co przybyło bardzo niedaleko domu Feliksa. Pies ujadał i ujadał, pieniąc się i pewnie skacząc na wszystkie strony, szczerząc ogromne kły - przynajmniej tak wyobrazili to sobie wszyscy zgromadzeni w małym salonie Psora. W tej samej chwili rozległ się dźwięk wystrzału. Julia Hauptmann odruchowo wbija wzrok w pistolet Drzewieckiego, który położyła na kredensie Feliksa. Oczy kobiety są już wielkości dwóch monet. "To nie ja!" - zdaje się mówić jej przerażony wzrok. Rozlega się cichy, nieludzki pisk, a potem... cisza. - Co to by... Ciii! Palec Drzewieckiego przy jego ustach jasno dał do zrozumienia Jackowi, że owszem, spełniają się właśnie ich najgorsze obawy. "Zachowajcie ciszę, a być może uda nam się jeszcze wyjść z tego wszystkiego obronną ręką" - to właśnie wyczytał Burnfield w jedynych oczach, które dostrzegł w ciemności, w oczach noblisty. 481 W jaki sposób Jack Burnfield uświadomił sobie, że to co stoi za drzwiami na pewno nie jest człowiekiem? Cóż, przede wszystkim należy wiedzieć, w jaki upiór za drzwiami wkroczył do ich kryjówki. Jack Burnfield zobaczył tylko cień, a jednak wiedział już w jakiś irracjonalny sposób, że to cień nazistowskiego potwora skrzypiącego teraz swoimi długimi pazurami w drzwi. Sekundę później usłyszał w swojej głowie głos: Otwórz mi drzwi. NIGDY! Otwórz drzwi. - NIE! - krzyknął na głos Jack, czując już, że bestia za drzwiami dobiera mu się do głowy. Z całych sił skupił się na widoku swoich nóg, twardo stojących na ziemi. Jestem u Feliksa Pata, jestem u nauczyciela, u nauczyciela, z Drzewieckim.... - OTWÓRZ DRZWI, JACK! Jack nie usłyszał tego tylko w swojej głowie, chociaż w chwili kiedy niespodziewanie zerwał się na równe nogi, podbiegł do drzwi i chwycił za klamkę był przekonany, że tak jest. Usłyszeli to jednak wszyscy i właśnie wtedy zorientowali się, że z Jackiem dzieje się coś niedobrego. Cholerna racja, z Burnfieldem było już bardzo, źle. Spocony i walczący z własnymi myślami Jack trzymał rękę na klamce, a dłoń drżała mu pod wpływem jakiejś nieznanej mu dotąd sił