salonik literacki na świebodzkim

Transkrypt

salonik literacki na świebodzkim
SALONIK LITERACKI
NA ŚWIEBODZKIM
Zeszyt nr 7
11 maj 2010 r.
Na majowym spotkaniu w „Saloniku” swoją twórczość zaprezentował Alf Soczyński. Życie i drogę artystyczną twórcy przedstawił zebranym Jan Stanisław Jeż, który jest autorem recenzji kilku książek Alfa.
Barbara Pawlak
Spotkanie autorskie ALFA SOCZYŃSKIEGO
Alfons Soczyński (Alf) urodził się 20 czerwca 1940 r. w Kamiennej
Górze na Wołyniu. Po spaleniu wsi przez ukraińskich nacjonalistów
szukanie miejsca na świecie zajęło mu wiele lat i rzuciło do wielu
miejscowości w lubelskim, na Pomorzu, Warmii i Mazurach oraz na Śląsku,
by w końcu pozwolić w 1971 roku osiąść na stałe we Wrocławiu.
Sześć klas szkoły podstawowej ukończył w roku 1952 w Wieldządzu na
Pomorzu, gdzie zamieszkał z rodzicami po wojnie. Siódmą klasę ukończył w
pobliskiej Nowej Wsi Królewskiej, powiat Wąbrzeźno. W Chełmży leżącej
w powiecie toruńskim ukończył w 1957 r. Liceum Ogólnokształcące, w
którym naukę rozpoczął w roku 1953.
Studiował filozofię w Toruniu w latach 1958 - 1961. W latach 1962 - 1964
odbywał zasadniczą służbę wojskową. W 1968 r. rozpoczął studia zaoczne
na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, a ukończył Wydział
Prawa na Uniwersytecie Wrocławskim w roku 1973. Następnie odbył Studia
Podyplomowe na Wrocławskiej Akademii Ekonomicznej.
Pracował w wielu zawodach, m. in. był górnikiem dołowym w kopalni węgla kamiennego, marynarzem
żeglugi śródlądowej, wychowawcą w zakładzie karnym, sekretarzem gminy, urzędnikiem powiatowym.
Pracował jako urzędnik w wielu zakładach i instytucjach, był też menadżerem zakładu produkcyjnego.
Debiutował trzema wierszami we wrocławskiej „Odrze” w roku 1976. Po dwudziestu latach milczenia
przystępuje do intensywnej twórczości. Publikuje swoje utwory na łamach „Akantu”, „Dekady Literackiej”,
„Promocji Pomorskich”, „Dzikiego Życia”, „Własnym Głosem”, „Głosu Milicza”, „Żołnierskiej Rzeczy”,
„Radostowej” oraz w kilku pismach w Australii, USA, Kanadzie i na Ukrainie.
W 2000 roku wydał tomik poezji „Od ściany do ściany”.
W 2001 zbiór prozy poetyckiej „Kwadryga z ojcem”, kojarzący się jednemu z uznanych krytyków, z
„Odyseją” Homera.
Rok 2003 - wydaje tomik poezji „Wołyńskie niezabudki”
2004 rok - kolejny tomik poetycki „Fazy księżyca”.
W roku 2005 ukazują się „Krośnickie zauroczenia”, zawierające poetyckie opisy przyrody Doliny Baryczy
oraz minipowieść „Okruchy krainy Soczi” oparta na wspomnieniach z rodzinnego Wołynia. W roku 2006
wydał I część z cyklu „Kresy - przywracanie pamięci”, a na Ukrainie ukazało się dwujęzyczne wydanie jego
książki „Szumszczyzna w jeden dzień”.
W roku 2007 ukazała się II część z cyklu „Kresy - przywracanie pamięci” poświęcona rodzinnemu
Wołyniowi.
W 2009 roku w wydawnictwie internetowym My book ukazała się „Krew i ogień”, nacechowana troską o
ojczyznę, ukazująca zbrodnie UPA na Polakach w latach II wojny światowej.
W marcu roku 2010, także w wydawnictwie My book ukazała się książka „SUAZI. Siedemdziesiąt obrotów
Alfa”, złożona w trzech częściach z tekstów prozatorskich, a w czwartej części zawierająca wiersze
najnowsze oraz kilka wierszy z poprzednich trzech tomików.
Jego twórczość porusza problemy egzystencjalne, tropi zagadki przeszłości, zwłaszcza związane z
Kresami Wschodnimi RP, poszukuje głębszego sensu ludzkiego życia i jego więzi z misterium kosmosu.
Książka „SUAZI. Siedemdziesiąt obrotów Alfa”
W nowy etap
Miłośnicy dobrej, obyczajowo - historycznej prozy oraz niezwykle refleksyjnej poezji mają niebywałą
okazję, by zaspokoić swoje intelektualne i estetyczne zainteresowania i aspiracje. Takie bowiem możliwości
stwarza im wydana w ostatnich dniach książka „Suazi. Siedemdziesiąt obrotów Alfa”, zmuszająca
czytelników do zadumy i głębokich przemyśleń. Kim jest jej autor, tajemniczy tytułowy Alf?
Przed siedemdziesięcioma laty, 20 czerwca 1940 roku, w nieistniejącej już dzisiaj Kamiennej Górze,
położonej w malowniczych Górach Krzemienieckich na Wołyniu, przyszedł na świat Alfons Soczyński.
Prawie trzy lata później, bo 7 czerwca 1943 roku, wieś ta została spalona przez miejscowy oddział
Ukraińskiej Powstańczej Armii, w znacznym stopniu składający się z sąsiadów i znajomych rodziny
Soczyńskich. Części zaskoczonym mieszkańcom Kamiennej Góry nie udało się zbiec przed napastnikami i
ci zostali bestialsko zamordowani. Jedną z pierwszych osób, którą dopadły zbrodnicze banderowskie kule,
był Adolf Soczyński, pierwowzór literacki dziadka Ado, rzeczywisty dziadek autora.
To traumatyczne przeżycie małego chłopca z konieczności musiało mieć odzwierciedlenie w
całokształcie twórczości dojrzałego Alfa, czyli w trzech tomach poetyckich i siedmiu książkach
prozatorskich. Właśnie Kresy Wschodnie z ich przebogatą i czasami tragiczną historią, losami sławnych
postaci, ale również prostych ludzi, z uroczymi krajobrazami i piękną przyrodą, stanowią podstawową
osnowę tematyczną jego twórczości. Uważni czytelnicy z pewnością dostrzegli, że wymienione wyżej
pasje w naturalny sposób uzupełniane są bardzo głęboką i jakże wszechstronną refleksją filozoficzną.
Takie były dotychczasowe publikacje literackie Alfa i z oczywistej konieczności taka też jest jego
najnowsza książka, rozpoczynająca drugą dziesiątkę jego dzieł. W zamyśle autora miała ona być swoistym
podsumowaniem prawie dwudziestopięciolecia prasowego debiutu literackiego („Odra” 1976 r.) i ponad
dziesięciolecia debiutu książkowego („Od ściany do ściany” 2000 r.). Zamysł ten w pełni uzasadnia
podział książki na część prozatorską i część poetycką.
Część prozatorska, nosząca tytuł „Suazi”, składa się z trzech odrębnych jednostek literackich. Pierwsza
z nich, „Drogi do bajki”, zawiera opis wyprawy pięciu kilkunastoletnich chłopców na wyobrażoną,
mityczną Wyspę Snów. Chłopcy wypływają skonstruowaną przez siebie tratwą z jeziora Wieldządz,
położonego u stóp wzgórza z ruinami krzyżackiego zamku, by rzeczką Bachą dopłynąć pod Toruniem do
Wisły, a nią w szeroki świat. Jednak nie płyną po skarby, jak to zazwyczaj bywało w opowieściach; ich
wyprawa wiedziona jest ciekawością, ma filozoficzno - poznawczy charakter. Podróż, mimo że jest
stylistycznym i warsztatowym zabiegiem, zawiera wątki rzeczywistych wspomnień Ola, czyli autora, o
dziadku Ado oraz wyobrażonych spotkań w najprzeróżniejszych sytuacjach. W opisie wyprawy pojawia się
też staruszka Weronika, mieszkanka Wieldządza, która często zaprząta myśli uczestników tej niesamowitej
wyprawy.
W opowieści tej pojawiają się również wątki groteskowe, by nie powiedzieć tragikomiczne. Wyprawa
zaczęła się wczesnym latem 1953 roku, a więc kilka miesięcy po śmierci Stalina. Mieszkańcy Wieldządza,
prawdopodobnie z nakazu władzy, nadal tak bardzo przeżywają tę stratę, że nawet rodziny nie tylko nie
zauważają przygotowań do wyprawy, ale również zniknięcia chłopców. Ponadto są zaszokowani
pojawieniem się na wieldządzkich polach stonki ziemniaczanej, która w ich przekonaniu jest zemstą
amerykańskich imperialistów za sojusz ze Związkiem Radzieckim. Zatroskani i otumanieni chłopi mówili,
że jak tylko zabrakło Stalina, to od razu pojawiła się stonka. Gdyby żył Stalin, na pewno by do tego nie
dopuścił.
Drugie opowiadanie pt. „Suazi” jest opisem wyprawy dojrzałego mężczyzny do Republiki Południowej
Afryki. Ale nie jest to jakaś mityczna wyprawa po niezidentyfikowany skarb, być może skarb dziadka Ado,
tak często przywoływany w twórczości Soczyńskiego, ale rzeczywista wyprawa biznesowa z całymi jej
perypetiami oraz chwilami grozy, zakończona, jak można się było spodziewać, fiaskiem. Kto był tym
współczesnym don Kichotem, autor nie ujawnia, można się tego tylko domyślać.
W „Próbie”, będącej ostatnim członem części prozatorskiej, która jest zbiorem kilku małych
opowiadań, autor przyjmuje różne, nieprzewidywane postaci. A to jest mieszkańcem nieznanej wyspy, być
może Wyspy Snów, a to niedookreślonej celi, głębi oceanu lub też tajemniczej pieczary pod lasem,
obserwującym różne dziwne zjawiska, w tym również coś, co do złudzenia przypomina wybuch jądrowy z
jego katastroficznymi skutkami. Postaci te w charakterystyczny dla siebie sposób snują filozoficzne
rozważania o bycie, sensie życia i tragicznej wizji termojądrowego konfliktu.
Część druga książki, zatytułowana „Siedemdziesiąt obrotów Alfa” to wybór wierszy powstałych w
latach 2008 - 2009 oraz kilka wierszy już publikowanych w poprzednich tomach poezji, zdaniem autora
najlepszych. Są to wiersze piękne, urokliwe, finezyjne i wysmakowane, wyzwalające silne emocje oraz
zmuszające do refleksji, a więc takie jak cała poetycka twórczość Alfa.
W mojej ocenie jest to książka niezwykle ważna dla autora, gdyż otwiera nowy etap jego literackiej
egzystencji, ale również wyjątkowo wartościowa dla potencjalnych czytelników. Pokazuje bowiem, jak
prostym i przystępnym językiem można wyrazić piękno, głębokie przemyślenia oraz troskę o to, co
powinno być dla każdego wartością najważniejszą, czyli rodzina, naród i ojczyzna. Dlatego książkę tę,
podobnie jak całą dotychczasową twórczość Alfa, polecam wszystkim czytelnikom, a szczególnie tym,
którzy interesują się problematyką polskich Kresów Wschodnich oraz losami ich mieszkańców na
przestrzeni dziejów. Czas przeznaczony na jej lekturę to nie tylko doskonały sposób na uzupełnienie wiedzy
z tej dziedziny, ale również, a może przede wszystkim, niebywała okazja do wzbogacenia i uwrażliwienia
ich osobowości. A we współczesnym świecie, targanym nieustannymi sprzecznościami i wątpliwościami,
jest to chyba najważniejsze.
Książkę można zamawiać w wydawnictwie internetowym My book.
Alf Soczyński, „Suazi. Siedemdziesiąt obrotów Alfa”, wydawnictwo My book, Szczecin 2010 s. 217,
cena książki drukowanej 25,- zł, cena ebooka 20,- zł.
Jan Stanisław Jeż
------------------------------------------------------------------------------------------------Fragmenty książki Alfonsa Soczyńskiego, „SUAZI. Siedemdziesiąt obrotów Alfa”, Wydawnictwo My book.
Dostępna jedynie na zamówienie na stronie internetowej wydawnictwa.
Pomiędzy Chełmżą, a Wąbrzeźnem zapisane…
Alf Soczyński
Godzina Święta
Pewnej wakacyjnej niedzieli, całą „piątką na piątkę” - jak o nich czasem z przekąsem wtedy mówiono,
Luluch, Olo, Geno, Rychu i Żozo, spotkali się w sadzie otaczającym dom Gena i skryci za krzakami
żywopłotu obserwowali ganek domu. Najpierw z domu wyszli dziadek z babcią, potem ojciec z matką,
porozglądali się wkoło, o coś przez chwilę się sprzeczali, najpierw jedna para, potem druga, i zgodnie
poszli drogą w kierunku kościoła. Kobiety drobnym truchtem, mężczyźni grubym krokiem, każde z nich
kołysząc się w swoim rytmie, zniknęli za wzgórzem. Na horyzoncie, w nieruchomej mgiełce i wśród lekko
kołyszących się chmur, została tylko wpatrzona w niebo wieża kościoła.
Gdy dom opuścili wszyscy dorośli, chłopcy wyprowadzili ze stajni konie. Klepali je łagodnie po
karkach i plecach, śmiejąc się, zagadywali. Podprowadzili do wozu. Ustawili konie po obydwu stronach
dyszla. Klacz Karą z prawej strony, Orlika z lewej.
- Potrzymaj Żozo lejce, a wy chodźcie ze mną do szajerka. Po chwili Luluch i Geno dźwigali w kierunku
wozu wyciągniętą z szopy drewnianą skrzynię, a Olo i Rychu nieśli wielki kłąb szarozielonkawej sieci.
Wrzucili sieć do skrzyni i załadowali z tyłu na wóz. Geno wziął lejce i lekko wskoczył na pojazd. Za nim
Luluch i Żozo. Olo i Rychu otworzyli dwuramienną bramę.
- Wio ! Konie ruszyły lekko, jakby radośnie wyjeżdżając z podwórza. Gdy wóz wyjechał za ogrodzenie,
Olo i Rychu zamknęli bramę i w biegu wskoczyli na tył pojazdu.
Chłopcy czuli radosne dreszcze na myśl o czekającej ich przygodzie. Jechali polami wśród złocących
się w słońcu pagórków. Im bliżej było do wijącej się pośród morenowych wzgórz rzeczki Bachy, wyboje i
koleiny na drodze były coraz głębsze, a skrzypienie i kołysanie wozu coraz większe. Czuli, jakby
znajdowali się coraz bardziej pod tajemniczym wpływem widocznej na horyzoncie góry, zwanej
Szlosbergiem. W wiekach średnich stał tam zamek krzyżacki, a o jego skarbach krążyły legendy. Wpatrzeni
w srebrzącą się połyskliwie rzeczkę, ulegali magii miejsca i rozkołysani nadzieją na wielki połów,
wsłuchiwali się w parskanie koni, upojonych biegiem.
Robili to zawsze w ten sam sposób. Zarzucali do wody wielką sieć o dwóch skrzydłach, z sakiem
pośrodku, i ciągnęli ją pod prąd po dwóch z każdej strony rzeki. Jeden, idąc przodem, uderzeniami kija
płoszył ryby, znajdujące się przy brzegu, aby nie wyślizgiwały się po bokach. Kiedy czuli, że matnia jest
ciężka, wyciągali sieć i wrzucali ryby do napełnionego wodą cebrzyka.
Dziś, gdy znaleźli się nad rzeką, posłyszeli dzwony kościoła, które oznajmiały samo południe.
- Przeczekajmy, aż przebrzmi i przeminie godzina święta! - któryś odezwał się. Przeżegnali się i w
milczeniu utkwili wzrok w wieży kościoła. Nagle ujrzeli, jak coś wielkiego, jakby jakiś srebrzysty olbrzym
ukazał się na chwilę ich oczom, błysnął w powietrzu i znikł, rozpływając się w nurtach rzeczki.
Poczuli, że rzeczy wkoło pod wpływem niepojętej siły - drzewa nad brzegiem, pola z wzgórzami,
rzeczka, nawet chmurki jasne i lekkie niczym pióra łabędzi, znaczące przyjazną dla zbioru pogodę - na tę
chwilę się zatrzymały i przemieniły. A wszystko, jakby okiem słońca na niebie, uważnie im się zaczęło
przyglądać. Ulotne chmurki stały się niebiańskimi aniołkami. Zaszumiały lekko pola żniwnym szeptem,
ciężkim od pełnych nowego życia kłosów.
Po drugiej stronie rzeki pole było już skoszone i pokrywały je równe rzędy ustawionych w jasnozłote
sztygi snopów zżętego żyta.
Nagle, w czasie gdy jeszcze nadal grzmiały dzwony, z środka jednego z mendli zboża wyszło
kilkuletnie dziecko o jasnych, równo przystrzyżonych, rozpuszczonych długich włosach. Ubrane było w
białą długą do kostek koszulę i głośno płakało. Jego płacz rozlewał się daleko dookoła jakimś wielkim
smutkiem. Widzieli jego oczy, wielkie, błyszczące w słońcu jak perły. Pełne były wyrazu jakiegoś
niewypowiedzianego żalu. Łzy, niczym mnożące się klejnoty, spadając z oczu, sypały się na ściernisko.
Dziecko, olbrzymiejąc na ich oczach, zaczęło iść w kierunku rzeki, roniąc za sobą istne żywe
gwiazdozbiory błyszczących w słońcu i wsiąkających szybko w wysuszoną ziemię łez, przypominających
spadające gwiazdy. Chłopcy przyglądając się tej scenie, najpierw bardzo się przestraszyli, ale potem także
poczuli, że może powinni się dzieckiem jak najszybciej zaopiekować i czymś ukoić jego łzy.
Zbliżywszy się do wody, dziecię popatrzyło w niebo, westchnęło, potem jeszcze raz, jeszcze głośniej,
donośnie westchnęło. W końcu zapłakało, i stając się nieoczekiwanie, tylko na niewielką chwilę, jakby
jakimś niepojętym olbrzymem, skoczyło do wody i znikło w nurtach rzeki. Plusk wody był donośny jak
wystrzał z działa, czy może raczej jak uderzenie grzmotu. Echo wybuchu obejmowało wszystko wkoło swą
grozą. Patrzyli, jak jego podmuch łamał krzewy i drzewa nad rzeką, nawet spore olchy i brzozy.
Konie spłoszyły się i w panice poniosły w pole. Geno zdołał w końcu pochwycić je za uzdy i na chwilę
uspokoić. Wskoczywszy na wóz, po jakimś czasie nieco uspokoili konie i popędzili w panice do domu. Gdy
jednak zbliżyli się do zakrętu, na którym stała wiekowa akacja, czy bardziej poprawnie, grochodrzew,
konie stanęły i nie chciały iść, nawet poganiane batem i krzykami. W tym drzewie, najstarszym w okolicy,
podobno od setek lat mieszkały duchy. Zwierzęta ruszyły dopiero wtedy, gdy jeden z chłopców podszedł z
przodu, przeżegnał się i batem zrobił przed końmi znak krzyża. Wyrwały z miejsca tak szybko, że nie
wszyscy zdołali ponownie wsiąść na wóz i musieli biec aż na samo podwórze, gdzie dopiero się zatrzymały.
Konie jeszcze przez wiele dni były niespokojne, a zwłaszcza trzeba było unikać jazdy z nimi tą samą
drogą w kierunku rzeki Bachy. Chłopcy stali się na jakiś czas jacyś zamyśleni i milczący i nie byli już tego
dnia, ani przez wiele dni następnych, zdolni do łapania ryb, ani do czegokolwiek innego.
Wiele razy, na rożne sposoby, próbowali sobie wytłumaczyć i zrozumieć coś z tego, co widzieli i czuli.
Lecz nikt im nie wierzył, gdy opowiadali to zdarzenie.
- Oni wszyscy powariowali! – taka rozniosła się opinia.
- Nie chce wam się uczyć, ani pomagać w polu, to wymyślacie niestworzone bzdury!
- Uczcie się! Wiedzy nie trzeba nosić na plecach, a przydaje się przez całe życie - usłyszeli.
Chłopcy w końcu uznali, że samym prostym ludzkim rozumem, czy nawet uzbrojonym w naukowe
mądrości, nie są w stanie do końca swojego życia zrozumieć tego, co się wtedy stało.
I z upływem lat, będą coraz bardziej zapominali o tamtym zdarzeniu, a także o sobie nawzajem i o
swojej pierwszej przyjaźni.
I przez ponad pół wieku, w odstępach kilku lub kilkunastu lat, niektórzy z nich, jeden po drugim będą
odchodzili ze świata. Najpierw, o wiele za wcześnie, odszedł Żozo. Ale on pierwszy nieszczęśliwie się
zakochał.
Farmazonki
Wracając do domu pociągiem z Liceum w Chełmży, po około godzinie jazdy, na budynku stacji widział
napis - PŁUŻNICA. Był to znak, że na następnej stacji trzeba wysiadać.
Od Płużnicy popularna bana zazwyczaj rwała przed siebie, niczym spłoszony czymś rumak. Musiała
bowiem na tym niewielkim odcinku pokonać magiczne tereny dawnych farmazonek, na których, jak
opowiadała stara Weronka, od niepamiętnych czasów nocami rozgrywały się, niekiedy zabawne, czasem
pouczające, ale najczęściej jednak straszne sceny, zwłaszcza w porze północy. Niektóre z tych podniebnych
przedstawień stanowiły jakby przedłużenie, albo raczej przeniesienie w inny wymiar, codziennych dziejów
ich bliższego i dalszego świata.
Gdy mieszkańcy okolicznych miejscowości pogrążeni byli w głębokim śnie, na ziemi i tuż nad ziemią
pojawiały się przylatujące z księżyca i gwiazd oraz ich okolic, liczne pojazdy - bryczki i karety, pełne
tajemniczych postaci; czasami byli to pojedynczy jeźdźcy na koniach albo innych zwierzętach. Jedne
postaci z czasem ginęły, a na ich miejsce pojawiały się inne, jak w kalejdoskopie.
Na niebie zaczynało się jakieś wielkie przedstawienie. Czasami przyjmowało ono postać straszliwej
bitwy, kiedy indziej, barwnego, niezwykle bogatego w swej różnorodności i dramatyzmie barwnego
pokazu. Niekiedy były to jakby konfrontacje różnych kultur, pochodzących z różnych czasów, od
starożytnego Babilonu po współczesny Nowy Jork, od Indii, Chin, Japonii, Syberii, Islandii czy Grenlandii,
po Australię czy Europę.
Obok ludzi występowały tam także zwierzęta. Nie tylko miejscowe, takie jak sarny, lisy, dzikie króliki,
zające, bociany czy kuropatwy, ale pojawiały się także nocami lwy, lamparty, niedźwiedzie, wielkie węże i
słonie, a także najrozmaitsze postaci dinozaurów. To właśnie w tych stronach, do których w wieku pięciu lat
Olo przybył po wojnie z Wołynia, w których ukończył szkołę podstawową, istniało wtedy coś w rodzaju
tajemniczego przejścia pomiędzy różnymi światami, w normalnych warunkach oddzielonymi od siebie
jakby nieprzebytym murem.
Powietrze na tym rozległym i tajemniczym odludziu było gęste od oparów okolicznych bagien. Pagórki
i wąwozy, porośnięte krzewami, wodorostami, bujnym zielem i wysokimi chwastami, kryły liczne
zwierzęta. Nad tymi polami leżącymi pomiędzy Płużnicą a Wieldządzem, pojawiały się także latające
skrzydlate węże i wielkie owady, podobne do ważek. Rozlegały się echa prowadzonych rozmów i okrzyki w
wielu językach świata, padały jakieś rozkazy, czasami zaklęcia, czy nawet straszne przekleństwa.
Tu, pomiędzy Płużnicą, a Wieldządzem, istniał jakby kosmiczny mur oddzielający różne i nie
mieszające się ze sobą w normalnych warunkach światy. Powstawały pęknięcia czy przerwy, przez które
postaci z różnych światów mogły się przenikać i spotykać. Było to w jego dzieciństwie jedyne miejsce,
gdzie spotykali się żywi i umarli, bogowie i ludzie, duchy i bezduszne istoty, ziemia i inne planety oraz
gwiazdy. Tu czas istniał inaczej, zjawiska, osoby i rzeczy przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, mogły tu istnieć
równocześnie, porozumiewać się, konfrontować ze sobą, zamieniać jedne w drugie, czyli przyjmować
różne, dynamiczne postaci.
Świat legend i baśni mieszał się tutaj ze światem zgrzebnej, pełnej codziennego trudu codzienności.
W uszach Alfa tamte zapomniane z czasem nazwy brzmią jak czarodziejskie zaklęcia - Bielczyny,
Skąpe, Dziemiony, Grzegorz, Bocień, Zelgno, Orłowo, Płużnica, Wieldządz, Mgowo. A są to miejscowości
na trasie jego dawnych przejazdów nieśpieszną, ale niezawodną ciuchcią z Chełmży do Mełna.
Gdy zabrakło wysłużonej bany, umęczonej i powolnej zwłaszcza podczas jesiennych przewozów
buraków cukrowych, nie ma już możliwości dokładnego powtórzenia tamtej barwnej i magicznej w jego
wspomnieniach trasy.
Alf wspominając minione czasy, chwilami myśli:
- Ludzie dzisiejsi nie mogą wziąć udziału w tamtych podniebnych seansach, gdyż wieczorami siedzą w
swoich domach przed szklanymi okienkami telewizorów, a nocami boją się spotkania z czarodziejską kulą
nieba, rozpostartą nad nimi. Dlatego bardzo się zmienili, stali się twardzi i coraz trudniej im wejść do bajki.
Jezioro Wieldządz
Orlik śmielej aniżeli w las, zagłębiał się w wody wielkiego jeziora, nad które najchętniej ciągnęło go
podczas upałów. Bez obaw, z Olem na grzbiecie, przepływał na jego drugą stronę, gdzie zaczynał się już
inny świat, nazywany Zajezierzem. Chłopiec, siedząc na Orliku, nie bał się końskich dołów, ani innych
przepastnych i tajemniczych głębin oraz podwodnych wirów i prądów, które pochłonęły już niejednego
śmiałka. Niekiedy tonęli w nich nawet doskonali pływacy. Po wyssaniu z topielca życia, wody jeziora
wyrzucały czasem na brzeg zwłoki jak zmięty i wymoczony papierek po cukierku. Po niektórych ludziach,
którzy zaginęli w jeziorze, nie zostawał czasami żaden ślad, tak jakby inne światy, zabierające całe okrągłe
życie niczym wielki banknot, nie chciały oddać z niego nawet niewielkiej, pozostałej reszty, jakim jest
ciało. Nieumiejący pływać mogli jednak pokonywać zdradliwą przestrzeń jeziora na końskich grzbietach.
Starsi chłopcy, którzy już samodzielnie pływali, w ciągu lata próbowali nauczyć się przepływać wpław
na drugą stronę jeziora. Dopłynięcie na drugi brzeg jeziora o własnych siłach, stanowiło jakby koniec
pierwszego etapu dorastania i dowodziło wejścia w okres męski. Każdego roku w noc świętojańską, ci
chłopcy którzy wchodzili w dorosłość, przypływali na Szlosberg i tam rozpalali ognisko. Chodziły słuchy,
że działy się tam rzeczy, których młodsi chłopcy mogli im tylko zazdrościć. W blasku ogniska i księżyca,
pili wino i piwo, szukali kwiatu paproci, patrzyli w gwiazdy i wróżyli z nich swoje losy oraz śpiewali raz
wesołe, raz smutne piosenki, aż do samego rana. Podobno odwiedzały ich Amazonki, przybywające na tę
jedną noc od morza na koniach i zapraszały do tańca. Kiedy byli już tak rozbawieni i rozkochani, że nie
wyobrażali sobie życia bez ich towarzystwa, rozlegał się nagle gdzieś wysoko w powietrzu przeraźliwy
trzask bicza, po którym Amazonki nagle jedna po drugiej wskakiwały na swoje wierzchowce i znikały na
horyzoncie, odprowadzane tęsknymi spojrzeniami chłopców, porażonych ich urokiem i przerażonych swoją
bezsilnością.
Na samym środku jeziora było podobno kiedyś wielkie uroczysko, miejsce święte, oznaczone
olbrzymimi głazami, po kilkadziesiąt metrów wysokości każdy. Zbierali się tutaj ludzie z całej okolicy na
modlitwy i obrzędy. Ludzie potrzebujący wróżby, przed ważnymi życiowymi decyzjami, udawali się tutaj
do świętych mężów, zwanych Wieszczami. Na środku uroczyska był głaz zasłaniający zejście do Niższych
Światów, którym osoby znający zaklęcie mogli schodzić w głąb ziemi, aby spotkać się z duszami swoich
zmarłych. Obok niego rosło Drzewo Świata, w którego wnętrzu mieszkał od tysięcy lat siwy Mały Pan. On
jeden podobno znał sposób na przenoszenie się do Wyższych Światów.
Krążyły pogłoski, że w czasie ostatniej wojny Niemcy zbudowali zamaskowane pod jeziorem całe
miasto, do którego jedno wejście było skryte w lesie na Szlosbergu, a drugie na płyciźnie pośrodku jeziora.
Siedzący na grzbiecie konia Olo nie bał się zakrętów i wirów kapryśnej Bachy ani jej grząskich zakoli,
gdzie widać było czasami na środku strzałę szczupaka w rzucie na płotkę, zaś w zagłębieniach pod
korzeniami olch, osik i topoli chowały się prawdopodobnie różne złowieszcze stwory, nie tylko znane mu
węgorze, sumy, miętusy i raki.
O wiele spokojniejsza droga do bajki, przerywana czasami przez dobrotliwie gderliwy realizm ojca,
prowadziła ich przez pola, gdy jechali wozem skrzypiącym na błotnistych albo wysuszonych przez słońce
nierównościach drogi do młyna czy na spęd albo targ, słuchając dzwonienia uprzęży, stukotu dyszla i
orczyka, parskania koni oraz pełnego poczucia sytości szmeru kół wozu naładowanego ciężkimi workami
zboża albo mąki. Zimą drogę do bajki pokonywało się ciągniętymi przez Orlika saniami. Spod jego nóg
odrywały się wyciśnięte kopytami, niczym foremkami do ciasta, krążki śniegu ifruwały w powietrzu jak
rzucane przez dzieci śnieżki. Wiatr porywał też z pobocza drogi i pola płatki śniegu, rozrzucał na boki i w
twarz, jak konfetti czy garście ziarna albo kaszy, aż trzeba było zasłaniać oczy i usta. Orlik wtedy zamieniał
się nagle we włochatego renifera z rozłożystymi rosochami rogów nad głową. Olo jechał teraz na daleką
Północ, do kraju Świętego Mikołaja, po drzewko szczęścia i wiecznego życia rosnące na Wyspie Wiecznych
Snów.
Krąg Puszczy
W Kręgu Puszczy panował Czas Drzewa. Płynęli najpierw przez rozciągające się wzdłuż wijących się
kręgów rzeki, nieprzebyte gęstwiny puszczy, odzywającej się czasami do nich, zwłaszcza w czasie długich
nocy, głosami zwierząt. Na samym brzegu, nie zostawiając miejsca na ewentualne wylądowanie, rosły gęsto
jedno obok drugiego wielkie, sięgające w dzień chmur rozpostartych w milczeniu nad nimi, a nocą
pogrążone w gęstwinie gwiazd, jakby gotujące się w gwiezdnej zupie, potężne nieme drzewa, nieruchomo
wpatrujące się w nich bezustannie swoimi żywicznymi i przenikliwymi, dębowymi, sosnowymi,
świerkowymi, lipowymi, bukowymi, jodłowymi, modrzewiowymi oczyma.
Drzewa rozpościerały nad nimi swoje liściaste i iglaste ręce, kiwały zamyślonymi nad jakąś tajemnicą
głowami, szumiały czasami w swoim języku tajemnicze i głęboko zapadające w serca chłopców, słodkie i
tęskne melodie. Pozwalały ptakom siadać na swoich szeroko rozpostartych gałęziach i gadać do nich
słowiczymi, czaplimi, żurawimi, sikorkowymi, drozdowymi, gęsimi i innymi ptasimi głosami. Chłopcy
wpadali wtedy w dziwnie przyjemne odrętwienie i nie chciało im się ani jeść, ani pić, tylko patrzeć,
podziwiać i słuchać.
Wieczorami tuż nad nimi, pojawiała się niespotykana dotąd na niebie, nowa gwiazda, która nie opuszczała
ich do samego rana. Wiedzieli, że jest to jakiś znak dany im przez duchy nieba, lecz długo nie potrafili go
odczytać.
Gdy wiały wiatry w kierunku, do którego podążali, rozciągali w górę na całą wysokość komina wielki,
prostokątny żagiel. Żagiel łapiąc wiatr nadymał się jak balon i porywał ich statek, czasami grożąc
porwaniem ich niebezpiecznie wysoko i ciągnął przed siebie z szybkością umykającego przed czymś
powietrza. Przy wiatrach bocznych do kierunku jazdy używali, odpowiednio ustawianych i zmienianych w
zależności od warunków żeglugi, żagli trójkątnych. Po drodze starali jak najmniej zatrzymywać, tylko w
sytuacjach, gdy było to niezbędne, zachowując przy tym wielką ostrożność i dbając przede wszystkim o
bezpieczeństwo.
Płynęli potem przez pogrążoną cały czas w wielce znaczącej ciszy, rozległą krainę kosmicznych świętych
drzew, poprzecinaną licznymi rzekami i kanałami, nad którymi odrodzeni po wiekach Prusowie, w
odbudowanych osadach zwanych lauksami, palili ogniska oraz śpiewali i tańczyli w ich blasku. Chłopcy
obserwowali ich rytuały poświęcone drzewom, ogniowi, wiatrowi, słońcu, wodzie i innym żywiołom.
Patrzyli, jak w wielkich kotłach Prusowie gotowali napar ze świętych korzeni i kwiatów, którym
wzmacniali swe siły. Wszystkie rzeki i strumienie dążyły wytrwale przez gęstwiny świętych lasów do
świętego jeziora Wieldządz, będącego jakby rozległym, rozgałęziającym się na wszystkie strony krainy
morzem, łączącym wszystkie tereny i zakamarki odwiecznej puszczy.
Lauksy Prusów zajmowały mniej lub bardziej rozległe tereny, porozrzucane po wielkim labiryncie puszczy,
utworzone przez kilka do kilkudziesięciu rodów, a każdy ród posiadał gospodarstwo, którego centrum była
zagroda utworzona przez różne budowle, otaczające koliście rozległy podwórzec. Był więc tam jeden lub
kilka domów mieszkalnych, pomieszczenia dla czeladzi, spichrze, magazyny, suszarnie zboża, siana i ziół,
pomieszczenia dla zwierząt, łaźnie i inne budowle. Część zabudowań stanowiła ziemianki lub półziemianki.
Każda zagroda była tak usytuowana, aby w razie niebezpieczeństwa stanowiła również pierwszą linię
obrony.
Na obrzeżach lauksu znajdował się święty gaj, gdzie palił się wieczny ogień, podtrzymywany dniem i nocą
przez kapłana i jego pomocników. Na obrzeżach jednego lub kilku lauksów znajdował się gród, gdzie
mieszkał dowódca i niewielka ilość zbrojnych. W razie zagrożenia chronili się tam wszyscy mieszkańcy
osiedla.
Obserwujący wyprawę chłopców Prusowie, widząc ich płynących tęczowym pojazdem uznali, że są oni
powracającymi na ziemię bogami, więc przywoływali ich każdego wieczora do siebie i otaczając przy
ognisku rozśpiewanym kręgiem, oddawali im pokłony i poili świętym naparem oraz karmili miodem,
owocami, jagodami, grzybami, serami, orzechami laskowymi, a także mleczno-miodowymi plackami z
pszenicznej i żytniej mąki, pieczonymi na rozgrzanych w ognisku kamiennych płytach.
W tabernach, gdzie Prusowie zbierali się po całodziennej pracy na rozrywkę i odpoczynek, jedne
dziewczęta w różnokolorowych wiankach z kwiatów na głowach, śpiewały im piosenki, inne podawały na
drewnianych tacach napoje i jedzenie. Mężczyźni zaś pokazywali rytuał przewracania starego drzewa
przeznaczonego na opał, podczas którego tańcząc wokół drzewa, na przemian śpiewali pieśni, modlili się i
wykrzykiwali zaklęcia. Najpierw trzeba było wyprosić przy pomocy odpowiednich modłów i śpiewów, aby
z drzewa wyszedł jego przyrodzony duch. Czasami, gdy nie pomagały normalne prośby, trzeba było użyć
podstępu. Prusowie nie karczowali nawet pozostałych po starym drzewie korzeni, gdyż mogły w nich zostać
stare uparte duchy, które potrafiły z zemsty przyjść nocą, aby udusić człowieka, który im się naraził.
Żywili przekonanie, że nie wolno używać do żadnych czynności ostrych narzędzi, nawet do ścinania drzew,
ani tym bardziej posługiwać się bronią, nawet do rozstrzygania sporów, pozyskiwania terytorium, czy
polowania. Uważali, że nawet dla uzyskania słusznego celu, nie wolno posługiwać się przemocą, lecz
łagodną prośbą, modlitwą, zaklęciami, podstępem, czy czarami. Nie zabijali zwierząt, lecz korzystali tylko z
tego, co mogli od nich uzyskać bez używania przemocy a więc z mleka, wełny, włosia czy też odpadającego
poroża.
W spróchniałych w środku, wielkich starych drzewach, rodziny pszczół zakładały barcie, w których
układały plastry z pachnącym wszystkimi zapachami puszczy, słodkim miodem. Już wczesną wiosną po
zimowym śnie roje pszczół, od których ożywała uśpiona zimą puszcza ruszały, aby zbierać najpierw
przywracające siły i wzmacniające pyłki z wierzbowych, leszczynowych, olchowych i topolowych bazi, a
potem zbierały aromatyczny nektar z kielichów kwiatów drzew i krzewów lipy, akacji, tarniny, dzikich
wiśni, jabłoni, czereśni, grusz i śliw oraz licznych ziół leśnych i łąkowych.
Z liści i gałązek drzew zbierały także ciemną, słodką spadź i pracowicie znosiły do uli. W środku każdej
barci pszczoły budowały z wosku, który wydzielały pocąc się podczas ciężkiej pracy, plastry z równymi
sześciobocznymi komórkami, do których zlewały przynoszony nektar i w których ich królowa składała jaja
na swoje potomstwo.
W środku lata bartnicy z pomocnikami i uczniami, po poddymieniu pszczół tlącymi się kawałkami próchna,
dzięki czemu owady stawały się mniej kąśliwe i na jakiś czas, jakby unieszkodliwione były ich żądła,
wybierali z barci plastry ociekające lepkim, aromatycznym miodem. Układali je w drewnianych nieckach,
do których wyciskali miód i oddzielali wosk. Pszczoły, którym wybrano ich zbiory, musiały do jesieni
mocno się natrudzić, aby nazbierać sobie miodu na zimowe zapasy.
Prusowie wiedzieli, że młoda pszczela matka, która wywabia z gniazda część trutni, wraz z tysiącami
pszczół zabierającymi na drogę nowej rodziny pokarm, zwabia trutnie na wysokość kilku kilometrów wysokość tak wielką, że jest tam w stanie dotrzeć tylko najsilniejszy z nich i dopiero, gdy zostaje z nią w
powietrzu ten jeden wybrany, podczas gdy pozostałe, słabsze odpadają, samica pszczela odbywa z tym
jedynym kulminacyjny rytuał zapłodnienia będący ostatnim aktem miłosnego tańca. Gdy jednak powraca
niżej, pozwala się niejeden raz pokochać jeszcze niektórym z przegranych o jej względy, jakby na otarcie
ich łez i dla zaspokojenia swojej, widocznie nawet przez najsilniejszego samca, niezaspokojonej potrzeby
miłosnych uciech.
Spiżarnie Prusów pełne były zebranych w ciągu lata i jesieni suszonych grzybów, owoców i jagód,
orzechów, buczyny, miodu, wosku na świece, serów, nasion zbóż, z których robiono mąkę na placki.
Zbierano też i suszono liście, łodygi, kwiaty i korzenie drzew, krzewów i ziół, z których robione były gorące
napoje i lecznicze napary. Chłopcy pomagali Prusom i uczyli się od nich życia w puszczy.
Nad jeziorem Wieldządz raz w roku, w środku lata, odbywały się wielkie wyścigi łodzi żaglowych i
wiosłowych o złoty trójząb władcy.
Na zakończenie swego pobytu w krainie Prusów chłopcy zostali zaproszeni przez księcia Jaćwięga na
wielką dębową wieżę, zwaną Wieżą Perkuna - boga piorunów, z której wraz z władcą obserwowali wyścigi.
Tym razem odbył się dodatkowy wyścig, o specjalną nagrodę, ufundowaną przez chłopców. Była to Grudka
Ekonadziei Gai, odnaleziona kiedyś przez Ola w Starej Hucie. Po zakończeniu zawodów chłopcy
postanowili opuścić krainę Prusów i popłynąć dalej. Łodzie Prusów odprowadziły ich aż do granic
królestwa, za którym porwał ich już inny krąg.
Helga
Po przejściu frontu dalej na zachód, objęli opuszczone przez bauera gospodarstwo na odległej kolonii w
Wieldządzu. Wszyscy w domu zastanawiali się, co za duch albo mara, albo inne stworzenie, plącze się po
obejściu nocą i wyjada resztki jedzenia. Wujek Adaś zaczął zastawiać wymyślne pułapki i przed Bożym
Narodzeniem w jedną z nich złapał borsuka, który nafaszerowany kaszą i skwarkami, stanowił ozdobę i
główne danie ich pierwszego stołu świątecznego na Pomorzu. Jednak po obejściu i podwórzu, nadal coś
nocami myszkowało i plądrowało, najwidoczniej w poszukiwaniu resztek jedzenia. Kiedy w wigilię Bożego
Narodzenia wujek Adaś o północy poszedł do stajni i obory, podzielić się opłatkiem z dobytkiem, zauważył
w pewnej chwili, jak od krów coś dużego uciekło drabiną na wyszki.
Ki diabeł? - pomyślał. - W taki wieczór musi być jakieś stworzenie Boże. Trochę za dużo spirytusiku się
wypiło, to i nie za dobrze w oczach widać. Trza zawołać Bronka, on niepijaty - zaśmiał się sam do siebie, że
tak nazwał szwagra.
- Bronek, bierz drugą latarkę i chodź. Coś dużego polazło na wyszki nad oborą.
Rozespany Bronek jakiś czas niechętnie się zbierał.
- Myślałem, że budzisz mnie na Pasterkę, chociaż mówiłem, że tutaj jeszcze nie tego roku pójdę... W
oborze? Dużego, mówisz? Ja od ciebie też czuję, że nie wypiłeś małego.
- Daj spokój, to musi być coś takiego, że nie można zostawić, ot tak.
Obaj razem skradali się po drabinie – szczebel po szczeblu. Mały Adaś pierwszy, Bronek wyższy, stąpał
szczebel tylko niżej i świecili naokoło latarkami. Po wychyleniu głów ponad powałę strychu i poświeceniu
wkoło, obydwaj w tym samym momencie zatrzymali latarki i popatrzyli w ten sam punkt.
- Ty, widzisz tam, skulony w kącie?
- Toż to mały człowiek. Spore dziecko.
- A jaka chudzina.
- No, chodź do Adasia.
- W starych spodniach i kufajce, a widać, że dziewczynka.
- Jaka ładna... Tylko mizerota... No, nie uciekaj od wujka...
- Nie ma co się z nią szarpać, trzeba oswoić.
- Ja popilnuję, a ty idź przynieś coś ciepłego do picia i jedzenia. No, czekaj. Nic złego ci nie zrobię. Zaraz
wujek przyniesie ci coś dobrego.
Olo całymi dniami uganiał się za nią. Uganiał się za nią nie dlatego, aby sam tak chciał, tylko dlatego,
że Helga znajdowała wciąż powody, albo takie rodzaje zabaw, którymi udawało się jej zwabiać go za sobą
w różne miejsca. Zwabiała go za sobą jakby do jakiegoś labiryntu, pełnego nieskończonej ilości
zakamarków - w obejściu gospodarstwa, w obszernym domu ze strychem, komórkami i piwnicami, w
ogrodzie, stodole, stajniach, oborach, świniarniach, drewutniach, kurnikach, w sadzie, na łące i w zaroślach
nad stawem.
Olo po jakimś czasie zauważył, że Helga oprócz odkrywania znanych w okolicy światów, odnajduje i
pokazuje mu czasami światy, których on dotąd nie dostrzegał. Były to światy pełne pełzających maleńkich
owadów i innych małych, ledwo dostrzegalnych gołym okiem stworzeń, lądowych i wodnych, mrugających
do nich kolorowymi oczkami kwiatów łąkowych i polnych, tajemniczych malowideł odkrywanych na
skałach zmarzniętych zimą okiennych szyb, odsłanianych wśród zarośli i traw misternych pajęczych
koronek, przypominających robótki ręczne cioci Klimci i inne obszary, do których chłopcy w swoich
nacechowanych dążeniem do męskości i siły zabawach, nie docierali.
Najbardziej jednak pociągało Ola w Heldze to, że wszystko na co wskazywał on albo ona, Helga
nazywała innymi, nieznanymi słowami i wydobywała z siebie dźwięki przypominające mu słowa i melodię
mowy lejtnanta Fritza, którego poznał na Wołyniu w czasie, gdy jeszcze istniała Kamienna Góra.
Na pytanie cioci Klimci, jedynej osoby w rodzinie, która nauczyła się podczas wojny kilku słów i zdań
po niemiecku (Wie heist du? Deine Name?), Helga nie potrafiła, albo nie chciała dać zrozumiałej
odpowiedzi i dlatego sami ją wreszcie nazwali, a ona jakby zaakceptowała nadane jej imię, gdyż kiedy
zwracali się do niej, czy wołali ją imieniem Helga, ona odwracała się i patrzyła, czekając co będzie dalej jak
pies, którego ktoś nagle woła po imieniu.
Wujek Adaś po kilku dniach stanowczo postanowił, że Helga będzie jego córką. Przedtem bezdzietny
wujek bardzo chciał, aby Olo został jego synem i wiele razy przywabiając go do drewutni, stajni, czy
stodoły, a więc w miejsca w miarę odosobnione i częstując zabronionymi przez rodziców rzeczami zapierającym dech ostrym i piekielnie cuchnącym samogonem, albo równie ostrym i cuchnącym - tylko
innymi rodzajami piekielnego ognia - skrętem z kawałka gazety i machorki, opowiadał, jakie ma plany i co
oni razem zrobią, jeśli zostanie jego synem. Dokupią ziemi, jeszcze ze dwadzieścia hektarów. Na górze
posadzą las - szkoda orać te skały, tylko męka dla ludzi i koni. Staw się powiększy i pogłębi, ureguluje rowy
z dopływem i odpływem wody oraz założy hodowlę ryb. Przy domu zasadzi się kilka hektarów sadu. W
sadzie ze sto pni pszczół. Dokupi się maszyn, powiększy oborę.
- Ach, jak rozpanoszymy się z robotą, to ludziom oczy wyjdą na wierzch! Będzie to kraina mlekiem i
miodem płynąca - próbował go przekupić i namówić na coś, co Olo odczuwał jak namawianie go do zdrady
i w dodatku kusił rzeczami podejrzanie pociągającymi, dozwolonymi tylko dla dorosłych, a dla niego
zakazanymi, gdyż takimi były niewątpliwie papierosy i bimber. Przyjmowanie ze spokojem i pokonywanie
bez zmrużenia oka ich ostrości i odoru, było oznaką siły i męskości, oznaką hartu ciała i ducha, tak
potrzebnych w trudnym i niebezpiecznym świecie, wszędzie pełnym śladów przechodzącej tędy jeszcze
niedawno Wielkiej Wojny.
Jednak Olo przez cały czas odczuwał jakąś olbrzymią niechęć, aby zostać synem wujka, chociaż
zdawało się, że u bogatszego i sprytnego wujka, byłoby mu może jako jedynakowi i lepiej. Dopiero kiedy
wujek zechciał, aby Helga została jego córką, Olo mocą jakiegoś naturalnego odruchu, zgodził się na to,
aby zostać wujka synem. Chciał być Helgi bratem i mieszkać z nią pod jednym dachem. Ale gdy Olo
oznajmił, że zgadza się już być jego synem, wujek mu odpowiedział - teraz bracie już za późno, żałuj, ale
nic z tego.
Mając Helgę, wujek już nie chciał go usynowić.
Pod koniec najbliższej wiosny, kiedy Helga potrafiła już trochę się z nimi porozumieć, przyjechali po
nią, z odpowiednimi papierami, jacyś obcy ludzie w towarzystwie urzędnika z powiatu. Helga sprzeciwiała
się krzycząc - ja nie chcę z wami, ja chcę tutaj! Olo! - a do wujka - Tata! - płakała, biła pięściami i gryzła
swoich odnalezionych krewnych. Pomimo rozpaczliwej obrony musiała skapitulować i na zawsze
wyjechała do Niemiec. O wszystkim przesądziło kategoryczne - Du musst fahren mit uns nach Deutchland!
Olo i wujek Adaś mieli łzy w oczach.
- Nic nie zrobisz przeciw takim papierom, które oni przywieźli - wzdychał wujek.
- Ja wrócę! - wołała Helga na chwilę przed tym, zanim zatrzasnęły się za nią drzwi odjeżdżającego
samochodu. Przyjechała dopiero po pięćdziesięciu latach. Zdziwiła się, że kraina ze starej bajki, która śniła
się jej przez wszystkie minione lata, a z której zabrali ją pół wieku temu siłą, to teraz kilka ruder,
otoczonych chaszczami. Zastała kilku snujących się, niczym po pobojowisku, jakby pół dzikich obcych
ludzi, wśród których nie rozpoznawała nikogo z tych, których tak dobrze, do końca życia, jak to się mówi,
zapamiętała. Dowiedziała się, że teraz tutaj nie mieszka nikt z tych, którzy przybyli zaraz po wojnie, a
wujek Adaś zmarł dwa lata temu. W pewnej chwili, rozglądając się wkoło, zapytała.
- A gdzie jest teraz Olo?
- Olo? Wyjechał stąd dawno i nigdzie nie może na stałe zagrzać miejsca. Nikt nie wie, dokąd pojechał
ostatnio, ale podobno gdzieś bardzo daleko. Chyba do Afryki, a może na koniec świata.
Odlot Żoza
Po pożegnaniu z dziadkiem Ado wpłynęli w panujący na świecie Czas Ptaka, a wydostawszy się z
ciemnego tunelu spostrzegli, że okolica w której się teraz znaleźli jest pełna surowego piękna. Znaleźli się
w tajemnym Kręgu Gór. Uświadomili sobie, że przepływają przez najwyższe piętra Góry Świata.
W pewnej chwili dostrzegli, jak na brzegu rzeki pojawili się, sądząc po pełnych dostojeństwa postaciach
i strojach, czterej mnisi, ubrani w białe szaty sięgające do kostek, zwieńczone sterczącymi sztywno na ich
głowach wysokimi szpiczastymi kapturami. Mnisi wyciągnęli z rzeki przepływające ludzkie ciało, białe i
sztywne, jakby z marmuru oraz ułożyli je na przybrzeżnym piasku, na noszach zrobionych z kości jakichś
olbrzymich zwierząt. Gdy głowa nieboszczyka ułożyła się bokiem w stronę płynących, w płomieniach
słońca zbliżającego się do ściany zachodu rozpoznali twarz swojego przyjaciela Żoza, który pewnej nocy
potajemnie opuścił pokład ich arki, gdy znajdowali się w okolicach wyspy Eleyny.
Z zapartym tchem i uczuciem grozy, bez słowa, przyglądali się ostatnim scenom, jakie zgotował los ich
zaginionemu koledze, mając świadomość, że każdego z nich kiedyś czeka to samo.
Obserwowali przez chwilę, jak mnisi podnieśli ciało w górę, udając się w milczącej procesji w kierunku
półki skalnej, na której znajdowała się niewielka okrągła kamienna stupa. Owal jej wysokiego dachu
zwieńczony był postacią olbrzymiego białego ptaka. W pewnej chwili chłopcy zdali sobie sprawę z tego, że
stali się mimowolnymi świadkami pogrzebu Żoza. Kapłani zaczęli śpiewać, sądząc po ich uroczystym
brzmieniu, nabożne pieśni, w których było słychać przejmujące dreszczem głosy zadumy, ale i radości, i
zarazem siekierami odrąbywali kończyny nieboszczyka, które potem pocięli na mniejsze kawałki. Potem
odrąbali od tułowia głowę, którą podzielili na cztery części jak jabłko. Wyjęli z przekrojonego wzdłuż całej
długości brzucha wnętrzności i odłożyli je na bok. Pozostałą część tułowia pocięli najpierw wzdłuż
kręgosłupa na cztery długie tusze, które następnie podzielili na mniejsze kawałki. Trzask rozłupywanych
siekierami kości mieszał się w lodowatym górskim powietrzu z dźwiękami nabożnych pieśni w jakąś
niesamowitą, ziemsko - niebiańską, okrutną, ale i podniosłą symfonię.
Następnie z powrotem złożyli na noszach zwłoki Żoza w jedną, jakże teraz niedoskonałą, z trudem
tworzącą całość postać, ze schowanymi do środka wnętrznościami, z wyjątkiem serca. Na końcu,
pozostawione osobno serce położyli na samym wierzchu posiekanego ciała, w okolicach mostka. Gdy już
złożyli porąbane części nieboszczyka na kamiennym stole, zaczęli dąć z całej siły na wszystkie strony
świata w cztery rogi, których echa, jakby nawołując duchy świata, rozniosło się daleko wśród rozległego
pustkowia gór. Na ten sygnał, jakby z jakichś tajemniczych otchłani, z wszystkich niewidzialnych miejsc
nadleciały białe ptaki, znacznie większe od znanych im łabędzi. Był jednak wśród nich jeden ptak z
czarnymi skrzydłami, w którym rozpoznali swego boćka z Wieldządza.
Teraz rozegrał się na ich oczach ostatni akt, do jakiego doszło na ziemskich drogach ich kolegi.
Najpierw rozgorzała pomiędzy ptakami pełna okrucieństwa i bezdusznego sprytu walka o serce zmarłego.
Ptaki podczas tej krwawej walki, niczym wrogie rozjuszone bestie, wydziobywały sobie oczy,
wyszarpywały z kawałkami ciała pióra, a nawet przegryzały sobie nawzajem szyje. Niektóre z nich padały i
zostawały na skałach otaczających stupę, nurzając się w krwi i jakby tonęły w mroku, w przedśmiertnych
konwulsjach.
Wreszcie, gdy unurzany we krwi braci zwycięzca walki o serce, którym okazał się ich znajmy bociek,
pomknął z sercem Żoza w górę i zniknął w niebiańskich ciemnościach, pozostałe ptaki już bez walki
porywały dziobami po jednym kawałku ciała Żoza i niemal bezgłośnie, rozpływały się jakby bez śladu w
czekającym na nie, wciąż otwartym szeroko, coraz bardziej ciemniejącym fiolecie nieba.
Całe ciało Żoza, kawałek po kawałku, za sprawą ptaków znalazło się niebie, na ziemi tymczasem
zapadła noc. Kapłani w blasku zapalonych pochodni zebrali pozostałe po walce martwe ciała podniebnych
grabarzy, posypali aromatycznymi ziołami i oblepili całe czerwono-brunatną gliną. Tak przygotowane piekli
na ognisku, i teraz już bardziej pomrukując, niż śpiewając nabożne pieśni, starannie zrywali otaczające je
gliniane kokony i spożywali do późna w nocy.
Otępieni sytością, próbowali w zadumie czytać z niemej a wymownej księgi gwiazd, zapisanej nad ich
głowami.
Rudy Zyguch
Weronika wspominała, że nie tylko pojawienie się bany i rozdwojenie kościołów, a potem zrzucenie
pierwszej bomby zdawało się, zdaniem niektórych, zapowiadać rychły koniec świata. Zaczęły przybywać i
mnożyć się jeszcze inne oznaki zbliżającej się Apokalipsy. Pojawiły się pierwsze diabelskie wozy, do
których ciągnięcia nie potrzeba było koni, wołów ani osłów. Smrodząc w powietrzu zapachem nafty i siarki,
mrucząc coś niewyraźnie, przemykały drogą przez sam środek wsi i rozsiewały za sobą, rozpływające się do
tyłu i po bokach, niespokojne obłoczki trucizny.
Kiedy po licznych zawiązywanych i zrywanych szalbierskich sojuszach, kłótniach i krętactwach
polityków, wybuchła pierwsza wielka wojna, wszyscy w niej również widzieli zapowiedź początku końca
świata. Oprócz bany, z wagonami pełnymi teraz wojska i towarów, pojawiał się na torach ziejący grozą i
żołdacką butą, pociąg pancerny ciągnący wagon z wielkim działem.
W groźnej atmosferze końca świata, przyszła pewnego dnia z południa wiadomość, że powstała armia
naczelnika Piłsudskiego, która na wzór powstańców spod znaku Kościuszki sprzed ponad stu lat, będzie bić
się o odrodzenie Polski. Już Piłsudski idzie na Warszawę! Koniec świata i odrodzenie Polski! Cóż za
dramatyczne, a zarazem boskie połączenie! Za jakiś czas już legiony biją się na Wołyniu pod Kostiuchówką
z wojskami cara Rosji! Jakby tego było mało, na zachodzie dalej wojna, a w Rosji, na coraz większych
obszarach, rewolucja. Najpierw wszędzie wielka wojna, jeszcze nie ma oznak jej końca, a tu już niektórzy
mówią, że Lenin po obaleniu cara chce teraz zrzucać z tronów, również w innych krajach, cesarzy i królów,
zabierać majątki bogatym i dzielić pomiędzy biednych, chce światowej rewolucji i ma wielu na to chętnych
biedaków, gotowych pójść za nim, ale także, o dziwo, ma po swojej stronie również arystokratów, nawet w
Niemczech. Dla biedaków ma być wreszcie na świecie raj, dla burżujów żebracza laska, a nawet szubienica.
Czyż to nie koniec świata?
Wtedy, podczas pierwszego karnawału w rodzącej się dopiero na nowo Polsce, kiedy czekała jeszcze z
nadzieją na powrót z dalekiej wyprawy Olgierda, swojego pierwszego narzeczonego, Weronika poznała na
zabawie w Wieldządzu rudego Zygucha. Gdy z koleżanką usłyszały rozlegającą się nieopodal muzykę,
weszły na salę znajdującą się po sąsiedzku, aby tylko popatrzeć. Wpuszczający na salę znajomi młodzieńcy
- Janek Wiśniewski i Heniek Przybysz z biało - czerwonymi opaskami na rękach pozwolili im wejść nie
żądając wykupienia biletów - po znajomości i dlatego, że na sali było mało kobiet. Przy samym wejściu,
jeszcze nie zdążyła się rozejrzeć po sali, a już ktoś poprosił ją, prawie od progu, do tańca. Onieśmielona
próbowała tłumaczyć się - nie jestem sama, tylko z koleżanką - ale już Ulkę porywał do tańca drugi chłopak
i odpadła wymyślona na poczekaniu wymówka, którą próbowała zbyć partnera. Dopiero w czasie przerwy
przyjrzała mu się dyskretnie, gdyż w tańcu czuła się tak zagubiona, że nie śmiała mu się przyjrzeć.
- To kowal, rudy Zyguch z Nowej Wsi, szeptała jej do ucha Ulka, on tylko wydaje się trochę straszny, ale
nie jest groźny. Podobno po ojcu pochodzi od Wikingów, dlatego jest taki wielki, silny i rudy.
Rudy Zyguch brał ją, nieco onieśmieloną, przez cały czas trwania zabawy do tańca w ręce twarde od
kowalskiego młota, a jej wydawało się chwilami, jakby była cieniutkim kawałkiem drutu, który wielki
kowal zawłaszczył i owijał wokół siebie podczas oberków i polek. Z początku nie odzywał się wcale, tylko
po wysiłku jaki wkładał w taniec, sapał podobnie jak jego kowalski miech i przepraszająco uśmiechał się
dwoma szeregami złotych zębów. Po kilku tańcach, kilkakrotnie próbował w sposób nieco nieśmiały,
umówić się z nią na następną zabawę, ale ona z początku udawała, że nie rozumie, potem wymawiała się
czymkolwiek, wreszcie pod koniec zabawy, po prostu uciekła do domu.
Potem kilka razy ich wzrok spotkał się, podczas najbliższego niedzielnego nabożeństwa w kościele w
Nowej Wsi. Nie zdawała sobie z tego najpierw sprawy, gdy obejrzała się w kościele do tyłu, gdzie
zazwyczaj na końcu tłoczyli się mężczyźni, że próbowała w tłumie głów rozpoznać jego twarz. Spostrzegła,
że jego oczy były cały czas wpatrzone w nią, a nawet od tej pory zdawało się jej, że czuje, jak jego
spojrzenie dotyka ledwo widocznego w tłumie wiernych, czubka jej głowy. Gdy ich spojrzenia na chwilę się
spotykały, za każdym razem wykwitał na jego twarzy ten przepraszający za coś, złoty uśmiech. Kiedy
którejś kolejnej niedzieli wychodziła jak zwykle z kościoła, czekał na nią tuż przy furtce za kościelnym
ogrodzeniem, na niewielkim wzniesieniu, środkiem którego prowadziła szeroka piaszczysta ścieżka,
prowadząca od brukowanej drogi.
- Przepraszam, ale nie znalazłem innej okazji, ażeby z panią się znów spotkać. Zapraszam dziś wieczorem
na zabawę do Płużnicy - odezwał się do niej, uśmiechając się i jakby prosząc o wybaczenie za odwagę, na
którą się zdobył.
Potem, po kilku spotkaniach, coraz bardziej zaczęła interesować ją jego odmienność i jakaś
tajemniczość. Wreszcie polubiła przychodzić do kuźni i patrzeć, jak pracował.
Po roku byli już małżeństwem, a po dwóch mieli syna Mieczucha.
Chwilami myślała, że było wiele czegoś z krainy czarów i tajemnych rytuałów w tym, co każdego dnia
robił w kuźni. Czasami zdawało się jej, jakby Rudy Zyguch miał jakieś tajemne powiązania z gwiazdami.
Poranną modlitwę odmawiał o brzasku, wpatrzony w niebo. Udając się do kuźni, po drodze w pewnej
chwili znikał. Nie przemierzał prostej drogi prowadzącej na drugą stronę wsi do kuźni idąc, tylko unosząc
się, pokonywał ten dystans z głową wśród gwiazd, jakby górą nad domami, wysoko nad wsią, aby wstąpić
na kilka chwil pomiędzy ostatnie gwiazdy i księżyc, i aby się z nimi naradzić przed pracowitym dniem oraz
naładować ich światłem i siłą. Na powrót do domu, też często wybierał porę, gdy na niebie były już
gwiazdy. Był w czasie powrotu bardziej wśród gwiazd, niż na ciemnej drodze prowadzącej przez wieś.
Wieczorami i nocą, lubił wychodzić na ganek przed dom. Słyszała, jak czasami z kimś z góry rozmawiał - z
jakaś gwiazdą, księżycem albo planetą. Wieczorami i nocami, wiele czasu spędzał zapatrzony w niebo,
błądząc wśród gwiazd. Całe dni przebywał w kuźni, też wśród ognia. W dni słotne, pochmurne i
bezgwiezdne, tracił siły i ledwo powłócząc nogami, nie był w stanie pracować. Wiedząc o tym, rolnicy w
takie dni starali się nie przychodzić do kuźni z robotą.
Rudy Zyguch każdego dnia z wyjątkiem niedziel, podkuwał wozy i konie, klepał lemiesze do pługów,
robił metalowe okucia, bramy i furtki, a wcześniej, jego poprzednik Mieczuch, podkuwał nawet
metalowymi obręczami traktory, mające na początku podobnie jak wozy konne, drewniane koła. Jego twarz
była z roku na rok coraz bardziej czerwona od ciągłego patrzenia w ogień. Był podobny do rudego
Mieczucha, chociaż nie byli bliżej spokrewnieni, poza tym tylko, że chodziły wieści, iż obaj są zagubionymi
w tych stronach potomkami Wikingów. Rudy Mieczuch nauczył Zygucha tajemnic kowalskich. Na pamięć
o nim, Zyguch nadał później swemu synowi jego imię. Przyjeżdżali do niego prawie wszyscy z okolicy, z
Wieldzadza, Czapel, Mgowa, Uciąża, Wiewiorek, Płużnicy, Kotnowa, a nawet z odległych Pluskowęs i
Zapluskowęs, Pływaczewa czy Czystochlebia, gdyż był najlepszym w tamtych stronach kowalem.
Gdy rudy Zyguch pracował w kuźni, Weronika w przerwach na oporządzenie domu i opiekę nad
dzieckiem oraz przygotowanie posiłków, miała wiele czasu na to, aby czytać książki i rozmyślać.
Suazi
Po kilkudziesięciu minutach lotu znad Morza Śródziemnego do Frankfurtu i następnych kilkudziesięciu
minutach dalszego lotu nad Niemcami, znalazł się w Monachium. Okazało się, że ma całą dobę czekania na
samolot do Wrocławia. Po prostu trafił na jedyny taki dzień w tygodniu, kiedy nie latał samolot ze stolicy
Bawarii do stolicy Dolnego Śląska. Mógł więc rzucić okiem na miasto, w którym odbywały się złowrogie
kiedyś dla jego plemienia sabaty, skupiające i potęgujące niszczycielskie siły, docierające ongiś aż nad
brzegi jego świętego Dniepru. Krążył po deptaku Starego Miasta, przygotowującym się do hałaśliwego i
butnego, dorocznego Święta Piwa, w labiryncie uliczek pomiędzy Dworcem Głównym a Ratuszem.
Wymijali go co jakiś czas młodzi ludzie w kapeluszach z bydlęcymi rogami. W panującym pośród ścian
budynków, chwilami nieznośnym zaduchu i upale, przypomniało mu się w pewnej chwili, jak oglądał z
Miriam, pasące się na pastwiskach należących do jej plemienia, stada afrykańskiego bydła nguni,
odpornego na upały.
Po zatoczeniu kilku większych i mniejszych kręgów wokół średniowiecznego rynku, zatrzymał się na
kufel zimnego piwa. Popatrzył na talerz zupy, podanej jakiemuś gościowi obok i przypomniał sobie smak
czerniny robionej na Pomorzu, z tryskającej na talerz, mieszanej z octem krwi, wypływającej z gardła
zarzynanej nożem bardzo powoli, kaczki. Przeniósł się na chwilę na sąsiadujący z Pomorzem, odległy od
Bawarii o ponad tysiąc kilometrów kraj Prusów, jako że sposób przyrządzania czerniny przypominał mu
składane przez Prusów ofiary ze zwierząt i ich rytuały ofiarne. Potem poczuł w ustach smak pitej niedawno
krwi byka i wtedy przeniósł się znowu z powrotem o magiczne dziesięć tysięcy kilometrów od Monachium,
w dolinę Ezulwini, i znalazł się wśród afrykańskiego ludu Suazi.
Pojechał tam niedawno z wioski Miriam, aby naradzić się z dostojnymi Bemanti, co ma dalej czynić czy ulec namowom Miriam i jej matki, królowej, i starać się o koronę po królu Mepha, czy też mimo całej
wzajemnej życzliwości, nie ulegać pokusom niedawno poznanych kobiet, nęcących go od jakiegoś czasu
perspektywą wspaniałej, czekającej go u ich boku, przyszłości.
Gdy przybył do kraju Suazi, cała dolina, zalana promieniami popołudniowego słońca, była wypełniona
wszystkim żyjącym ludem, oczekującym dorocznego cudu narodzin nowego życia. W domach pozostali
tylko otoczeni szacunkiem i opieką starcy, niezdolni już do tego, aby się podnieść z posłań, ale i z nich
niektórzy zostali wyniesieni w bambusowych lektykach na powietrze, przesiąkające coraz większą magią
dokonującego się właśnie w ich czujnej obecności, ostatniego aktu dojrzewania. Na strażach, gdzieś na
krańcach kraju oraz przed pałacem króla Ngweyamy - Największego Lwa i królowej matki Ndlovukazi Wielkiej Słonicy, czuwali uzbrojeni żołnierze. Lud miał w tym momencie zwielokrotnioną siłę,
powiększoną o wspomnienia postaci przodków, noszonych przed oczyma i w duszach, a teraz podczas
obrzędu, wszyscy głośno wymawiali imiona swoich nieobecnych już pradziadów i ojców, którzy dzięki
temu stawali się znów na tę chwilę, obecni wśród żyjących. Ciała ich przodków, schronione po śmierci w
górskich pieczarach i przykryte głazami z widniejącymi na nich wyrytymi magicznymi napisami, miały
zapewnioną bezpieczną drogę, poprzez krainę ciemności, na drugą stronę gór, na zbocza schodzące do
świateł i wody największego oceanu. Wszyscy czuli, że ich krewni odeszli do krainy wiecznego życia, ale
żywym pozostawili rozproszoną wszędzie w dolinie całą swoją moc, tak potrzebną na tej ziemi, aby dawała
wciąż nowe życie.
Właśnie kilka dni temu, kiedy Święty Księżyc znalazł się w przedostatniej fazie, poprzedzającej fazę
pełnej dojrzałości, na wszystkie strony świata rozbiegli się Bemanti - uczeni mężowie i kapłani zarazem,
aby przynieść na zbliżającą się uroczystość, zwaną Incwala, magiczne pierwiastki wszelkiego życia
Aleksander musiał więc na zasięgnięcie rady, czekać do ich powrotu. Czuł się nieco nieswojo, jak intruz
zakłócający swoją obecnością powagę dziejącego się cudu, gdyż zwracał na siebie niemal powszechną
uwagę swoją odmiennością. Z tego, co zdążyła mu opowiedzieć przed wyjazdem tutaj Miriam i od jej braci,
wiedział, że w tym czasie, gdy na nich wszyscy tu czekali, Bemanti na zboczach gór Lebombo, zbierali
korzenie, łodygi, liście, kwiaty i nasiona świętych ziół. W wartkich nurtach wszystkich rzek, nad których
czystością czuwali przez cały rok, nabierali po naczyniu świętej wody. Na wybrzeżu oceanu, od którego
kiedyś oddzielili ich wrogowie, przybyli z przeciwnego brzegu oceanu, mieszkali kiedyś członkowie
największego ich klanu, Dlamini, czekający wciąż na cud powrotu. Teraz, na tym wybrzeżu, Bemanti
zbierali z jeżących się złowrogo grzbietów fal, potrzebną na tę największą uroczystość, słoną morską pianę,
w której najpełniej objawiał się łączący się z duchami powietrza i ziemi, duch oceanu. Oceanu, który był ich
kiedyś, przez wieki - Matką, braną w objęcia Ciemności. A ojca? Ojca też – gdyż ojciec to była ta ciemność,
która brała Matkę - Ocean w objęcia. Z tych to rodziców w bólach, w zamierzchłych czasach oni, Suazi, się
zrodzili.
W tym czasie, gdy Bemanti udali się po nowe pierwiastki życia, król Ngweyama niepostrzeżenie dla
nikogo, zniknął na odludnym miejscu, aby w samotności i zachowując post, zebrać w siebie w ciągu dnia ze
słońca, a ciągu nocy z gwiazd, jak najwięcej sił, potrzebnych do odrodzenia jemu i całemu narodowi.
Odmawiał w tym czasie, pełne tajemnych zaklęć, sięgających najdawniejszych czasów początków
stworzenia, modlitwy do Boga Mkhulumnchanti.
Odosobnionego miejsca, dokąd udał się król, strzegły przed intruzami regimenty chłopców, których
czekało podczas uroczystości przejście do wyższych stopni wtajemniczenia, a każdego chłopca
najwyższego i najstarszego regimentu, czekało upragnione, uroczyste wejście w czekające go u boku
wybranki, liczne rozkosze oraz jeszcze liczniejsze obowiązki, męża i dorosłego obywatela Suazi.
Rozstawione wokół miejsca odosobnienia króla straże, nie pozwoliły Aleksandrowi podejść na
odległość, umożliwiającą mu dokładnie obserwować zachowanie króla w miejscu odosobnienia, na co miał
z jakiegoś niejasnego wewnętrznego powodu, nie tylko przez zwykłą ciekawość, wielką ochotę. Czuł, że
jest coś bardzo ważnego, co powoduje, iż właśnie on powinien zobaczyć najbardziej tajemnicze, ściśle
strzeżone, nawet przed własnymi współplemieńcami, zachowanie króla w najbardziej ważnym w każdym
roku, dniu z życia wspólnoty. Po jakimś czasie, ponieważ pomimo przeszkód i dużego niebezpieczeństwa,
jakie go prawdopodobnie czekało, gdyby wydał się jego zamiar, jednak z niego nie zrezygnował, jego
pragnienie chociaż częściowo się spełniło. Po dłuższym błądzeniu w ciemnościach, wokół zaklętego,
niedostępnego kręgu królewskiej tajemnicy, kluczeniu i poszukiwaniach, znalazł dogodne miejsce w
koronie drzewa, z którego mógł pomimo znacznej odległości, przez jakiś czas, wprawdzie tylko przez
lunetę, zaobserwować część wykonywanych przez króla rytuałów. Ze zdziwieniem, ale i satysfakcją
stwierdził, że większość z nich on już dawno poznał, gdyż są to w znacznej większości kosmiczne rytuały,
przekazane jemu jeszcze w dzieciństwie, przez dziadka Ado.
Obserwował potem, jak młodzi chłopcy z całego królestwa, mający dostąpić wejścia w świat dorosłych,
aby przygotować się do obowiązków dojrzałych obywateli, w świetle księżyca zrywali gałęzie niewielkiego
drzewa lusekwane i wyruszyli z nimi w trwającą całą noc długą wędrówkę do Lobamby, serca królewskiej
doliny Ezulwini. Dziewczęta, które czekało wejście w związki z chłopcami, zrywały w tym samym czasie
trzcinę. Po całonocnej wędrówce, o świcie, chłopcy i dziewczęta zbudowali w Royal Kraal, śpiewając przy
tym uroczyste pieśni, wioskę chat, zwaną kraal. To w tych chatach, zbudowanych podczas pełnej cudów
nocy, dojdzie jeszcze w czasie trwania tej nocy i następnych, do pierwszych miłosnych związków pomiędzy
nowożeńcami.
W samą porę pojawili się Bemanti, ze świętymi roślinami, wodą i pianą z oceanu, aby pośrodku kraalu,
poświęcić na ofiarę byka. Dwóch potężnie zbudowanych wojowników, w jaskrawo kolorowych strojach,
wyprowadziło uwiązanego sznurami za rogi byka i powaliło go na ziemię. Podczas gdy jeden
przytrzymywał zwierzę leżące bokiem na ziemi, drugi nożem błyskawicznie przeciął mu tętnicę szyjną i
podstawił płaskie naczynie, do którego spływała tryskająca krew. Rozległy się donośne błagania ludu o
powrót króla. W odpowiedzi na te błagania, odmieniony i odnowiony tajemnymi praktykami król, opuścił
wreszcie miejsce odosobnienia. Pojawił się znów przed ludem, wypił puchar byczej krwi, posmarował
twarz, nogi i ręce palcem umoczonym w posoce, która rozlała się po ziemi i zaczął taniec, przy uderzeniach
wielkich bębnów. Poruszał się najpierw powoli, miarowo, majestatycznie i dostojnie. Potem tańczył coraz
szybciej, w takt coraz szybszych uderzeń, odzywających się coraz bardziej jakby natarczywie, coraz
mniejszych bębnów. Wtórowały mu do tańca dziewczęta, wykonujące taniec trzciny – Umhalanga. W czasie
tańca, nad dziewczętami zaczęły unosić się, trzęsące się w powietrzu w takt tanecznego rytmu, setki
trzcinowych witek. Aleksander domyślił się, albo sobie przypomniał z jakichś zasłyszanych opowieści, że
dziewczęta z czerwonymi piórami we włosach, to księżniczki. Król obserwując ich taniec, mógł którąś z
nich wybrać na jedną ze swoich żon.
Aleksander widział potem, jak w towarzystwie wszystkich żon, król Ngwenyama zjadał święte rośliny,
pił świętą wodę i namaszczał ciało morską pianą. Wreszcie zjadł całą dynię na znak, że odtąd mieszkańcy
Suazi mogą spożywać tegoroczne zbiory. Wszyscy starali się wypić, chociaż po maleńkim łyku byczej krwi
i kreślili na swoich ciałach znaki, palcami umoczonymi w krwi zmieszanej z ziemią. Aleksander nie śmiał
odmówić, kiedy i jemu podano do wypicia łyk byczej krwi. Po jej wypiciu, również i on posmarował sobie
twarz i łydki krwią zmieszaną z ziemią. Potem patrzył, jak mężczyźni podskoczyli ochoczo, unosząc w górę
ręce, wydając z siebie bojowe okrzyki, a kobiety podniosły się ze swoich miejsc i wszyscy razem tańczyli z
radością następny taniec, zwany żyuralanga, czyli labirynt, albo taniec żurawi. Ruszył w końcu do tańca
również Aleksander. Zrazu nieśmiało i niezdarnie, jednak z upływem czasu, z coraz większym wyczuciem
ruchu i rytmu, wtapiał się w rytualny krąg. Od tej pory, gdy wraz z innymi znalazł się w tajemnym kręgu
tańca, już nie dawano mu odczuć, że jest obcy, a on poczuł się zjednoczony z ludem Suazi i pokonując
coraz to nowe figury tańca – labiryntu, czuł się wewnętrznie coraz silniejszy. A gdy wszyscy zmęczeni, ale
radośni, a wśród nich Aleksander, udali się na odpoczynek po tańcu, rozpoczęła się ogólna uczta.
W czasie uczty, jeden spośród uczonych Bemanti, do których przysiadł się Aleksander, opowiedział mu
o pochodzeniu tańca żurawi.
- Nie wiem, czy istnieje na świecie starszy taniec, aniżeli tańczony przez ludzi już tylko z naszego
plemienia, taniec żyuralanga - zaczął.
- A narodził się ten taniec w czasach, gdy nie było jeszcze na świecie człowieka. Żyło we wnętrznościach
nadoceanicznej góry na naszym pradawnym kontynencie Lemurii, z którego pochodzili nasi przodkowie,
stado żurawi. Te żurawie przez cały czas słyszały plusk morskich fal, mówiący im, że istnieje poza ścianą
góry inny, nieznany im świat, którego odgłos dobywał się do ich uszu zza ścian góry i przez to poczuły
tęsknotę za innymi obszarami. Ponadto, pomimo tego, że bardzo się kochały, nie mogły siebie zobaczyć, z
powodu ciągłych ciemności, panujących wewnątrz góry. Chciały więc dostać się w inne rejony, których
istnienie przeczuwały, a w których było światło. Uchwyciły się więc nawzajem za skrzydła i zaczęły jeden
za drugim iść przed siebie, wijąc się na wszystkie strony w poszukiwaniu wyjścia z labiryntu ciemności,
gdzie były uwięzione. Bardzo długo tak zakreślały różne zygzaki tanecznych figur, dopóki nie ominąwszy i
nie pokonawszy wielu przeszkód, zobaczyły wreszcie po raz pierwszy smugę światła. Jednakże okazało się,
że droga do tej smugi światła nie wiodła na wprost, lecz nadal trzeba było idąc ku niej, kreślić po drodze
zawiłe figury labiryntu. Jeszcze siedem razy ogarniała je podczas wędrówki ciemność i pojawiał się promyk
światła. Jednak podjęty trud doprowadził je wreszcie po długiej wędrówce na brzeg morza, skąpany w
cudownych promieniach słońca. Od tej pory, każdej wiosny żurawie poszukując w okresie godowym
partnerów do wędrówki, tańczą, a tym tańcem każdego roku przypominają i powtarzają przebytą kiedyś
drogę z ciemności do światła. Człowiek podpatrzył ten taniec żurawi, gdy zaczął poszukiwać dróg w
labiryntach kosmosu i swojego życia.
Po uczcie, dziewczęta ofiarowały się pomagać królowej Ndlovukazi naprawiać dom w Lobambie,
uszkodzony niedawno przez huragan, na co nie było dotąd czasu, z powodu przygotowań do dorocznego
święta.
Kiedy Aleksander udał się po zakończeniu uroczystości pod olbrzymie drzewo, gdzie Bemanti mieli
rozpocząć swoje wróżby, dostrzegł, że znajdują się już tam wszyscy czterej bracia Miriam.
- Będziemy ciągnąć losy, które przygotują Bemanti. Niech duchy, które najlepiej wiedzą co dobre,
zadecydują kto ma być królem, powiedział najstarszy z braci, Khojo. Stawaj z nami do wróżby, niech los,
który jest w rękach bogów, rozstrzyga, kto z nas ma zostać królem.
- Zawrzyjmy układ - zaproponował Aleksander. - Pociągnijcie losy beze mnie. Ale nie powiedzcie, ani
swojej matce, ani siostrze Miriam o tym, że nie brałem udziału w losowaniu. Mnie zaś pomóżcie
bezpiecznie odlecieć do mojego kraju.
- Ale one ciebie nie puszczą, nawet jeśli nie zostaniesz królem.
- Dlatego właśnie, potrzebna mi jest wasza pomoc.
- Niech o tym decyduje nasz nowy król - zgodzili się wszyscy.
Najmłodszy z braci, imieniem Nhoi, który w wyniku losowania miał być nowym królem, rzekł:
Skoro Aleksandrze byłeś dla nas tak łaskawy i pomogłeś nam uniknąć hańby przed naszym ludem, należy
się tobie pomoc i ją otrzymasz. Po uroczystościach u naszych przyjaciół Suazi, odwieziemy cię na lotnisko
w Johannesburgu, dopilnujemy, aby tym razem nie schwytali ciebie przed odlotem Tamci, a matce i siostrze
powiemy, że po niepomyślnym dla ciebie losowaniu, ty nam uciekłeś.
------------------------------------------------------------------------------------------------Kochankowie nad jeziorem Wieldządz
Marysi
Kochankowie zda się płoną w gęstej samotności
W dolinie jezioro Wieldządz
Tyle tu wygasłych i nowych namiętności
Wiele żądz czasu dinozaurów
Był tu w Pomezanii Święty Gaj deptany przez Wikingów
Na grobach Prusów wyrósł gród krzyżacki
Zburzyli go Piastowie
Pozostał kopiec Schlosbergu
Z kamieni zamku stanął kościół w Nowej Wsi Królewskiej
Szczęśliwi kochankowie biorą śluby przed ołtarzem
Nieszczęśliwi nad jeziorem po przeciwnej stronie
Z grząskich bagien farmazonek
Słychać namiętne szepty topielców
Które z kochanków zamieniły się w demonów
Dołączają do procesji wciąż nowe postaci
Gasnące o świcie wracające nocą
W nocy nie odróżnisz dzisiejszych kochanków
Od topielców sprzed wieków
Fala
Halince
Tylko wiatr i woda
Jesteś jedną z tych fal
Czujesz chłodny wiatr
co cię stworzył i porwał
Kłębi się w tobie żywioł
niesie przez ocean czasu
Do brzegu
Opływasz czyjąś stopę
przypadkiem postawioną
Wsiąkasz
W nieskończoność
ziaren piasku
Z zamyślenia
Na inny brzeg
Wyciąga cię tu
Ciepły dotyk ręki
Ostrowo nad Bałtykiem, wrzesień 2008
Gaja
Piękność na gwiaździstej plaży
Szybuje na karuzeli
Beztrosko opalając się w słońcu
To pozorna idylla Przecież
Ona stworzyła potwora Człowieka
I ma poważne problemy kosmiczne
Przyjrzyj się jej uważnie
Ponabijane przez zazdrośnice
Guzy to Góry
Zmarszczki rzek na jej twarzy
od trosk o los dzieci
Szarpane na wszystkie strony świata
przez zabójcze kosmiczne wiatry
kłębią się jej włosy
Szaleją burzą się chmurzą
Oceany
Pełne jej i naszych łez
Trzy na trzy
Trzy są
niczym symbole
wehikuły unoszące
człowieka
każdy inny
na trzy różne
wcielenia
kołyska
żaglowiec
trumna
Wrocław, 20 luty 2009
Muzyka Chopina
Lekkimi dotknięciami
palców łagodne dźwięki
wspinają się pod górę
Każdy ton dotyka
jakiejś głębi
zagubionej struny
zaoranego miejsca
ukrytej rany
Przed chwilą byłeś
jak szklana góra
Teraz zaczynasz tęsknić
za przyjaciółmi z dzieciństwa
psem kotem łąką polem lasem
Szklana góra ożywa
staje się człowiekiem
Od stóp w błocie
Po czubek głowy w chmurach
Ptak
Zwinięty na gałązce
Kłębek piosenki
Nagle rozwinięty
jak wachlarz
szybuje melodyjnie
skacząc beztrosko
po nutach chmur
Niczym smyczek
wirtuoza skrzypiec
Gdy siada
gałązka ciszy drży
z ciekawości
jaką melodię
za chwilę posłyszy
Nić
Czasem widzę
srebrną nić mocną jak duch
pomiędzy Tobą a mną rozpostartą
Czuję jak przebija skorupę
szarych komórek
Odrywa się od mojej głowy
zaplątanej w pajęczynę
okruchów codzienności
Delikatnie srebrząc się
mknie w przestrzeni kosmicznej jak strzała
Jakby instynktem
a może zdalnie sterowana
ku gwiazdom
Nie widzę jak nić
przebija pancerz
za którym schroniła się Wieczność
Niekiedy czuję jak zatrzymuje się u Twych stóp
gdzieś tam po drugiej stronie
Często gubi się gdzieś
Wystrzelam wtedy nową srebrną nić
Czekam
Fizycy mówią że to złudzenie
Żaden aparat jej nie rejestruje
To tylko i aż
Wiara
------------------------------------------------------------------------------------------------Taniec żurawi
Są ptaki, które uruchamiają moją wyobraźnię, nie tylko z przyczyn przyrodniczych, ale czasami
bardziej raczej z symbolicznych, magicznych wręcz powodów. Do takich naszych ptaków należą nieco
większe od bocianów i unikające pobliża siedzib ludzkich, żurawie, żyjące zazwyczaj na rozległych,
otwartych bagnistych terenach. Aby zobaczyć na niebie gwiezdną konstelację żurawia, trzeba udać się do
Afryki, czy Ameryki południowej, czyli na drugą stronę naszego kurczącego się świata, gdyż gwiazdozbiór
żurawia należy do gwiazdozbiorów nieba południowego i tylko jego niewielki fragment można czasami
zobaczyć na naszym niebie, patrząc na południe, tuż nad horyzontem. Cały gwiazdozbiór rzeczywiście
przypomina swoim kształtem żurawia w locie.
Pierwszą rzeczą, jaką zaskoczyły mnie na początku wyjazdów do Starej Huty przylatujące wiosną w
dolinę Baryczy żurawie, były triumfalne ale i alarmujące fanfary, z jakimi tuż po przylocie, o wschodzie
słońca, jakby grając na trąbkach, oznajmiały one czasami już w końcu lutego o zbliżaniu się do nas
najpiękniejszej po zimowym zmęczeniu Pani Nowego Świata, czyli Wiosny. Te przeraźliwie donośne i
barwne głosy, były pierwszymi głosami wiosny, które budziły nas o świcie w Starej Hucie i swoją mocą
oraz niezwykłością barwy, za każdym razem od nowa, zastanawiały, jakby tkwiło w nich jakieś głębsze
przesłanie budzącej się do nowego życia przyrody. Jest coś tajemniczego, triumfalnego, a zarazem
tragicznego w głosach żurawi, jest w nich jakaś zaskakująca i zastanawiająca sprzeczność, oznajmienie o
zwycięstwie i porażce zarazem, przy pomocy których jakby, niezbadana głębia natury, stara się dotrzeć do
naszych również niezbadanych, najczulszych pokładów naszej duszy, odradzając się każdej wiosny nie
tylko wokół nas, ale również przecież i w nas.
Gdy klucząc po pustkowiu wśród szuwarów i krzewów, udaje się podejść bliżej do pary żurawi, co nie
jest łatwe, gdyż są one bardzo płochliwe, można zaobserwować, że muzyce żurawi, towarzyszy także
taniec. Samiec wydając donośne głosy, rozpościera swoje skrzydła na szerokość dwóch i pół metra,
wykonuje susy na wysokość do trzech metrów i chwyta dziobem metrowej długości kije, którymi groźnie
potrząsa i rzuca przed siebie, jakby chciał swoją na tych kilka sposobów demonstrowaną siłą, zaimponować
partnerce, a jednocześnie przestraszyć rywali. W pewnym momencie do tańca, trąbiąc do taktu, dołącza
wreszcie partnerka. Przy pomocy tańca, partnerzy jakby sprawdzają i demonstrują, istnienie łączącego ich
wspólnego rytmu; taniec jest jakby testem łączącej parę, wzajemnej harmonii uczuć. Rzeczą, która
zadziwia przyrodników jest to, że wśród związanych ze sobą przez całe lata tych samych par żurawi, co
roku dochodzić musi do ponownego potwierdzenia ich związku, poprzez wiosenny, godowy taniec.
Jeśli chodzi o osobniki młode, nie połączone jeszcze w pary, to zaczynają wspólny taniec grupki
samców, których taneczne poczynania z boku obserwują samiczki. Gdy którejś z obserwujących samiczek,
spodoba się melodyjna gra oraz taniec któregoś z samców, dołącza do niego tańcząc i trąbiąc do taktu. W
ten sposób, właśnie w tańcu, tworzy się jakby zalążek przyszłej pary żurawi. Taniec żurawi stanowi więc
jakby próbę ustanowienia i ciągłego potwierdzania harmonii wzajemnych uczuć. Bywa, że raz powiązane w
tańcu pary, łączą się od tej pory na całe życie, chociaż, jak wcześniej wspomniałem, muszą ten związek co
roku jakby na nowo potwierdzać wspólnym tańcem, tak, jakby taniec każdorazowo sprawdzał i zarazem
odradzał ich związek. Ich sylwetka, zarówno w tańcu jak i podczas chodzenia, odznacza się niespotykaną
gracją i elegancją.
Według starożytnych Greków, taniec żurawi zwał się geranos. Tak samo zwał się grecki rytualny
zbiorowy taniec ludzi, powiązanych sznurem, wykonujących skomplikowane, pełne zawiłości figury,
obrazujące jakby wychodzenie z labiryntu. Geranos zwały się także zawiłości mitycznego labiryntu, z
którego wydostał się Tezeusz dzięki kłębkowi nici Ariadny, i zdołał uwolnić Kretę od śmiertelnego potwora
Minotaura. Jest więc jakiś magiczny, nie do końca może jasny związek, pomiędzy tańcem żurawi, wiosną,
miłością, a także naszym, trwającym już wiele wieków błądzeniem w labiryncie, jakim jest ludzkie życie i
nasz świat. Dla starożytnych kapłanów Egipcjan, żurawie z racji wysokiego lotu (ptaki te latają na
wysokości 2 - 3 km nad ziemią i posiadają instynkt umożliwiający przewidywanie kształtowania się w
czasie kilku, czy kilkunastu dni, prądów powietrznych) były symbolem astronomów. Dla wielu starożytnych
ludów, żurawie symbolizowały kosmicznych łączników pomiędzy różnymi światami, czy też tak bardzo
światu potrzebne, nadające mu głębszy sens, a pozrywane przez jednowymiarowe, płaskie widzenie
rzeczywistości, szczególnie w dzisiejszych czasach, więzi pomiędzy Niebem i Ziemią.
Taniec żurawi wywierał wielki wpływ na ludy żyjące na ziemi, na różnych kontynentach i
szerokościach geograficznych. Poza wspomnianymi już Grekami, bardzo ważną rolę odgrywały żurawie w
wierzeniach i mitologii Celtów, żyjących przed nami na rozległej przestrzeni od Wysp Brytyjskich po
Turcję, bardzo silnie powiązanych swoim życiem i wierzeniami z rytmem przyrody. Podobno figury
godowego tańca żurawi, powtarzają w swoich rytualnych korowodach poprzednicy dzisiejszych
Japończyków, Ajnowie, jak też wschodnioafrykański, chamicki lud Watussi, żyjący w Rwandzie.
Wiele opowieści o żurawiach słyszałem we wczesnym dzieciństwie na Wołyniu od swojego dziadka
Ado, ale ich szczegółów nie zapamiętałem. Mity dotyczące żurawi, odżyły we mnie po niedawnym, krótkim
pobycie w Afryce Południowej, gdzie znalazłem również duchowe ślady mojego dziadka. Wciąż mam przed
oczyma starego murzyna, podobnego już bardziej do ducha aniżeli do człowieka, który siedząc na pniaku
drzewa w zaroślach nad jakimś kanałem, czy rzeką, jakby śnił i zarazem opowiadał... „Jednym z tańców
naszego ludu jest żyuralanga, czyli taniec żurawi. Narodził się on w czasach, kiedy nie było jeszcze na
świecie człowieka. Żyło we wnętrznościach nadoceanicznej góry na naszym pradawnym kontynencie
Lemurii, z którego pochodzili nasi przodkowie, jakby zagubione czy uwięzione w macicy ziemi, stado
żurawi. Te żurawie przez cały czas słyszały plusk morskich fal, mówiący im, że istnieje poza ścianą góry
inny, nieznany świat, którego odgłosy dobywały się do ich uszu zza ścian góry i przez to poczuły tęsknotę
za innym światem. Ponadto, pomimo tego, że bardzo się kochały, nie mogły siebie zobaczyć z powodu
ciągłych ciemności, panujących wewnątrz góry. Chciały więc wydostać się na inny świat, którego istnienie
przeczuwały, świat, w którym byłoby światło. Uchwyciły się więc nawzajem za skrzydła i tak utworzonym
sznurem zaczęły jeden za drugim posuwać się przed siebie, wijąc się na wszystkie strony w poszukiwaniu
wyjścia z labiryntu ciemności, w którym czuły się uwięzione. Bardzo długo i cierpliwie zakreślając zygzaki
tanecznych figur, pokonywały po drodze wiele przeszkód i uparcie dążyły ku upragnionemu celowi.
Wreszcie ujrzały pierwszą smugę światła. Okazało się jednak, że droga do niej nie była łatwa i prosta.
Jeszcze siedem razy opanowywały je po drodze ciemności i ponownie pokazywał się promyk światła, a idąc
ku światłu trzeba było kreślić zawiłe figury labiryntu i pokonywać liczne przeszkody. Jednak podjęty trud
po długiej wędrówce, doprowadził je wreszcie nad brzeg morza, skąpany w świetle słońca. Od tej pory
każdej wiosny żurawie poszukując w okresie godowym partnerów do wędrówki tańczą, a tym tańcem
każdego roku przypominają i powtarzają przebytą kiedyś drogę, prowadzącą z ciemności do światła.
Człowiek podpatrzył ten taniec żurawi, gdy zaczął poszukiwać dróg ku światłu w labiryncie świata i
swojego życia i dzięki żurawiom nauczył się tańczyć. Taniec stał się dla człowieka jedną z wielu dróg do
wtajemniczenia w nieodgadnione głębie kosmosu własnej duszy i duszy świata ...”
Jeszcze do niedawna żurawie zamieszkiwały całą Europę. Jednakże zostały wyparte przez ludzi i
opuściły wiele terenów po ich osuszeniu i obecnie zamieszkują tylko niektóre, północne części Europy.
Największe skupisko, około trzydziestu tysięcy żurawi, przelatuje każdej wiosny z zimowisk w Afryce
północno - zachodniej, trasą zachodnioeuropejską nad Hiszpanią, Portugalią, Francją i Niemcami, do
Skandynawii.
Żurawie składają najczęściej dwa, rzadziej jedno lub trzy jaja. Gniazdo na ziemi skąpo wysłane jest
źdźbłami i mchem, a czasami jest to gołe, płytkie zagłębienie w ziemi. Młode wylęgają się w odstępie
zazwyczaj dwóch dni i natychmiast opuszczają gniazdo. Aby ochronić je od drapieżników i nauczyć
przetrwania w najtrudniejszym okresie tuż po przyjściu na świat, szybciej wyklutym małym opiekuje się
samiec, a młodym później wyklutym, opiekuje się samica. Żurawie odżywiają się różnymi częściami roślin
wodnych, polnych i łąkowych, bezkręgowcami takimi jak owady, mięczaki i pierścienice, a także drobnymi
kręgowcami - gryzoniami, kretami, jaszczurkami, żabami.
Są to ptaki wędrowne, przemieszczające się na wielkich przestrzeniach wiosną i jesienią, pomiędzy
miejscami gniazdowania i zimowiskami. Istnieją cztery główne trasy wędrówek żurawi europejskich i
zachodniosyberyjskich, wybierane w zależności od miejsca gniazdowania i miejsca zimowania tych ptaków.
Poza wymienioną już trasą zachodnioeuropejską, którą przelatują żurawie zimujące nad północno zachodnią Afryką, istnieje trasa środkowoeuropejska, obierana przez część żurawi ze Skandynawii i
Północnej oraz Środkowej Europy, wiodąca przez Jugosławię i Włochy, na zimowiska do Tunezji. Trzecia
trasa wiedzie żurawie z zachodniej Syberii przez tajgę rosyjską i stepy ukraińskie, zachodnim brzegiem
Morza Czarnego, nad Cyprem, do zimowisk w Egipcie i Etiopii,. Czwarta trasa prowadzi przez zachodnią
Rosję, Kaukaz, na zimowiska do Iraku i Iranu. W marcu i kwietniu,. żurawie przylatują z zimowisk do
miejsca gniazdowania, zaś w okresie od września do listopada, wracają do miejsc zimowania, ciągnących
się od północno - zachodniej Afryki, poprzez Tunezję Egipt, Etiopię, do Iraku i Iranu.
W odróżnieniu od bocianów, które podczas lotu unikają otwartego morza i pasm górskich, żurawie nie
przelatują wyłącznie przez cieśniny morskie, lecz szybują nad pełnym morzem, oraz nie unikają lotów nad
wysokimi górami, przelatując na przykład nad Kaukazem i innymi pasmami górskimi, również omijanymi
przez bociany.
Oprócz znanych nam żurawi żyjących w Europie, istnieje jeszcze występujący dość rzadko na Syberii
żuraw biały, który zimuje w Indiach i Chinach, żuraw krzykliwy występujący w Ameryce Północnej na
terenie Kanady, a zimujący nad Zatoką Meksykańską, oraz najbardziej barwny żuraw koroniasty,
występujący w Afryce, na południe od Sahary.
Lot w kluczu tworzącym w powietrzu kształt litery V, lub w kształcie ukośnej linii i zmiany podczas
lotu prowadzącego grupę, pozwalają ptakom na bardziej ekonomiczne pod względem ilości wydatkowanej
energii i sprawniejsze pokonywanie olbrzymich przestrzeni. Kto wie, czy patrząc w czasie lotu z góry,
żurawie nie widzą lepiej od nas wielu spraw otaczającego nas świata? Może żurawie nauczyć by nas mogły
nie tylko tańca?
Wracają bociany
Od końca lutego, czekamy już na bociany. Wiemy, że gdzieś w końcu stycznia, lub z początkiem lutego,
zakończyły w Południowej Afryce polowania na szarańczę i inne owady, których dziennie zjadają po ponad
półtorej setki sztuk na jednego ptaka, i z szybkością dochodzącą do dwustu pięćdziesięciu kilometrów
dziennie, śpieszą do nas, aby na swoich rozpiętych do szerokości dwóch metrów skrzydłach, przywieźć nam
z ciepłych krajów, może nie tylko wiosnę i lato, ale także więcej radości w nasze poszarzałe już za bardzo
jesienią i zimą, życie. Któż to z moich rówieśników, nie pamięta tego sakramentalnego pytania, z czasów
dzieciństwa - powiedz, co chciałbyś aby przyniósł ci bocian z ciepłych krajów - siostrzyczkę, czy braciszka?
Od dawna też, żaden inny ptak nie roztaczał wokół siebie takiej magii i aury tajemniczości, nie tylko z tego
powodu, że stał się u nas symbolem płodności i jakże upragnionego często, potomstwa. Także z powodu
swej wielkiej godności i dostojeństwa, pogrążonej w zagadkowym milczeniu postaci oraz odbywanych
corocznie dalekich podróży, do nieosiągalnych i pełnych różnych dziwów, krain. Bocian na dachu stodoły i
niewyobrażalnie daleka Afryka - chociaż dzisiaj dzięki telewizji, jakby nieco bliższa - czyż to nie
fascynujące połączenie, uruchamiające wyobraźnię człowieka, już od samego dzieciństwa? Przylot
bocianów, kojarzy się także z bliskimi już świętami wielkanocnymi i radosną tajemnicą zmartwychwstania,
na których przywitanie, przyroda przywdziewa świeże, wiosenne szaty.
Od północy Egiptu, nad którym lecące do nas bociany, przelatują wzdłuż całej długości doliny Nilu,
potrzebują już tylko dwóch tygodni sprzyjającej pogody, aby znaleźć się znów w tych samych, co przed
rokiem, gniazdach, w pobliżu siedzib ludzi, do których trafiają, pomimo dzielących je od gniazd wielu
tysięcy kilometrów, bezbłędnie, jeśli nie spotka je po drodze katastrofa. Dysponują więc wzrokową,
doskonałą pamięcią sytuacyjną, pozwalającą na odszukanie i rozpoznanie swojego terenu lęgowego i
własnego gniazda. Podobnie jak ludzie, poczciwe boćki przywiązują się do miejsc swojego pochodzenia,
dzieciństwa i młodości. Zakładają związki partnerskie na całe życie. Młode zakładają gniazda, najczęściej w
pobliżu terenów, gdzie się narodziły. Jednakże, zjawiskiem jeszcze bardziej zadziwiającym, jest ich system
orientacji w przestrzeni na dalszych odległościach, podczas corocznych wypraw, w czasie których odbywają
wędrówki na trasie liczącej powyżej dziesięciu tysięcy kilometrów. Człowiek, mieszkający na północy
naszego globu, widzi tylko północną część nocnego nieba, obejmującego tak zwane umownie,
gwiazdozbiory nieba północnego. Ludzie mieszkający na południu naszej planety, dostrzegają tylko drugą
ich część, gwiazdozbiory nieba południowego. Niewiele tylko z nich, ma nazwy powiązane z mitologią
grecką, z wyjątkiem może gwiazdozbioru Argo, poświęconego mitycznym Argonautom, w przeciwieństwie
do gwiazdozbiorów nieba północnego, aż rojącego się od mitycznych bohaterów. Nie ruszając się ze swego
miejsca na ziemi, widzi więc człowiek niewiele więcej, jak tylko połowę tego, co dzieje się daleko w
kosmosie. Bociany natomiast, można by rzec, mają coroczny wgląd w całość spraw gwiezdnych,
dostrzegalnych z ziemi. Gdy wyruszają na początku roku z południa Afryki na północ, muszą zostawić za
sobą widoczne, kiedy patrzą na południe, gwiazdozbiory Pawia, Oktanta, Muchy, Feniksa i Krzyż Południa,
których my ze swego miejsca na ziemi, nie zobaczymy nigdy. Lecąc na północ, mają widoczny przed sobą
tuż nad horyzontem, wzdłuż linii prowadzącej w nasze strony, gwiazdozbiór Woźnicy, który z półkuli
północnej, dostrzegany jest w tym czasie w zenicie... Dalej, w linii prostej, prowadzącej na północ aż do
zenitu, widzą Oriona, a niemal w zenicie nieba, mają gwiazdozbiór Zająca i tuż przy nim, gwiazdozbiór
Gołębia. Dopiero gdy znajdą się na północy Afryki, dostrzegają gwiazdozbiory nieba północnego, a
szczególnie wskazującą północny kierunek ich lotowi, gwiazdę polarną, wokół której niczym stylizowane
wskazówki zegara, obracają się w ciągu roku, w pozornym swym ruchu po niebie, gwiazdozbiory Małej i
Wielkiej Niedźwiedzicy. Podobnie jak dawni żeglarze, bociany nocą orientują się w przestrzeni, może
dzięki układom gwiazd, zaś w dzień, chyba słońce jest ich drogowskazem, na dalekich trasach. Możliwe
też, że kierują się nie znanym nam rodzajem fal, jakich wiele w przyrodzie. Przyrodnicy mówią czasami, że
mają genetycznie wmontowaną w organizm, jakby busolę, ale nie wiemy o niej niczego konkretnego,
zauważamy tylko doskonałe rezultaty jej funkcjonowania.
Bociany narażone są po drodze, nie tylko na przykre czasem kaprysy pogody, katastrofy powietrzne i
choroby, ale także na skierowane przeciwko nim strzały i pułapki, gdyż w niektórych krajach nad którymi
przelatują, uważane są za ptaki łowne. U nas też dawno temu na nie polowano, aby zdobyć sadło, leczące
ponoć kołtuna. Ulubionym ich lotem, jest wymagające znacznie mniejszego wysiłku, szybowanie w
przestrzeni dzięki ciepłym, wznoszącym je na wysokość do trzech tysięcy metrów nad ziemią, kominom
powietrznym. To przede wszystkim od nich, uczyli się sztuki latania pierwsi szybownicy. Nasze bociany
pokonują w wielkich stadach, liczących nawet po kilka tysięcy sztuk, morze dzielące Europę od Afryki, w
najwęższym miejscu, czyli nad cieśniną Bosfor i niechętnie wybierają drogę przez Włochy. Nad morzem
bowiem, nie ma wznoszących kominów powietrznych i bociany pokonują przestrzeń niskim lotem
koszącym, który wymaga znacznie więcej wysiłku. Ptaki z Europy zachodniej, znacznie mniej liczne,
aniżeli w Europie środkowej i wschodniej, wytępione całkowicie i nie gniazdujące w najbardziej
cywilizowanych krajach, takich jak Wielka Brytania i Francja, dokąd tylko sporadycznie zalatują,
zachowane liczniej tylko w południowo - wschodniej Hiszpanii, wybierają drogę do Afryki, przez Gibraltar.
Możliwe, że dotąd tylko raz w życiu, udało mi się zaimponować gościom z Francji, właśnie przede
wszystkim dzięki bocianom. Był to pierwszy nasz, zaimprowizowany i z powodu nieoczekiwanej
obecności Francuzów, trochę ryzykowny piknik w Starej Hucie, do którego doszło w sposób zupełnie
przypadkowy. Zadzwonił do mnie mój dobry znajomy, Zbigniew Wajer ze Żmigrodu z informacją, że
Francuzi zwiedzający jego zakład, chcieliby przed wyjazdem z Polski, spotkać się jeszcze raz ze mną, aby
omówić sprawy związane z ewentualną współpracą. Były to pierwsze dni maja, osiem lat temu, sobota, na
którą wcześniej zostało zaplanowane, ustawienie gotowej już altanki ogrodowej, na łące w Starej Hucie.
Wszystko było już uzgodnione i nie dało się tego odwołać, ponadto musiałem z wielu względów, osobiście
w tym uczestniczyć. Zapytałem więc, czy możemy się spotkać, dosłownie pod niebem, na łące w Starej
Hucie, gdzie będę na nich czekał i dokąd ich zapraszam. Francuzi podobno na tę wiadomość, aż
podskoczyli z radości, wykrzykując co chwilę - ach, piknik, piknik! Powiedziałem Wajerowi, jak mają
dojechać na umówioną godzinę, około południa. Następnego dnia, rozpoczął się brzemienny w
nieprzewidywalne wtedy przeze mnie, niektóre skutki na wiele lat, szczególny i niepowtarzalny zjazd
gwiaździsty. Na moją pustą wtedy, stojącą do dziś zresztą ugorem i przez to dziewiczo uroczą, że nie
noszącą śladów ludzkiej działalności, łąkę pod Starą Hutą, ciągnęły tego dnia z różnych stron,
skoordynowane przeze mnie w sposób w miarę racjonalny, pojazdy z ludźmi, którzy mieli urządzić miejsce
i warunki, nie tylko na tamto mające się odbyć, najważniejsze, gdyż pierwsze i w dodatku poprzez
przypadek, wręcz międzynarodowe spotkanie. Ze Żmigrodu, na przyczepie ciągniętej traktorem, wyjechała
z rana w kierunku Starej Huty, altanka. Z Milicza, miał za nią podążyć dźwig z ludźmi, którzy mieli altankę
przenieść na miejsce i ustawić na betonowych podkładach. Z Krośnic jechali Helena Karbowska - jako
pomoc do spraw organizacyjno - gastronomicznych i Władysław Karbowski, jako miejscowy swój chłop,
rozweselacz towarzystwa i harmonista. Z Wrocławia, jechaliśmy my z Wiesią, w aucie załadowanym
turystycznym stolikiem, krzesełkami, kolorowym parasolem i prowiantem, oraz z nadzieją, że wszystkie
elementy naszego planu, mimo naturalnego w sytuacji sporej improwizacji ryzyka, jednak się udadzą. Na
podwórzu swego domu w Starej Hucie, obok którego wszyscy musieli przejeżdżać, czuwał i włączał się w
razie potrzeby w akcję, nasz odtąd najbliższy sąsiad, Bolesław Łaskawy. Ze Żmigrodu, z gośćmi z Francji,
miał na przygotowane już wszystko, przyjechać Zbigniew Wajer. Tak też, niemal dokładnie jak
zaplanowaliśmy, wszystko się odbyło. Tylko dach altanki, dotarł z postrzępioną w czasie drogi papą, którą
trzeba było przycisnąć w wielu miejscach kawałkami cegieł i kamieni, co przy obdrapanych z farby bokach,
dodawało jej jeszcze szczególnego uroku. Bolek nawet przyprowadził, popaść na łące dwie swoje krowy, w
towarzystwie psa Murzyna, pilnującego godnego zachowania krów i poszczekującego na nie, nie tyle z
powodu jakichś niewłaściwości w ich postępowaniu, co raczej profilaktycznie. Gdy już w promieniach
popołudniowego słońca, będąc w komplecie, w zaciszu altanki, cieszyliśmy się swoją pełną wzajemnej
życzliwości i humoru obecnością, powietrzem, zapachami, widokami i głosami przyrody, dobrymi polskimi
potrawami i napojami, od strony gniazda w samym środku wsi, nadleciały w naszą stronę, i wylądowały
niedaleko krów, dwa bociany. Dwaj Francuzi i tłumaczka Sylwia, poderwali się ze swoich krzesełek, zaczęli
wymieniać jakieś uwagi, pokazując ptaki i żywo gestykulując, a na ich twarzach widniał zachwyt i
zaskoczenie. Od tej chwili, bociany stały się do samego końca spotkania, które zamiast planowanych dwóch
godzin popołudnia, potrwało do wieczora, głównym przedmiotem zainteresowania całego towarzystwa,
przysłowiowym, chociaż nie planowanym, gwoździem programu. Od tego też dnia, jakby mimochodem,
naszą drogę z Wrocławia do Starej Huty, można by nazwać trasą wzdłuż bocianich gniazd, pod naszym
szczególnym nadzorem. W każdej miejscowości przez którą przejeżdżamy, znajduje się przynajmniej jedno
gniazdo, dobrze widoczne z drogi, ukazujące aktualny stan bocianiej rodziny .
Przed odjazdem gości, po obowiązkowych śpiewach i tańcach na trawie, Stasia, żona Bolka, dała na
drogę Francuzom, ku ich jeszcze większej radości, kilkadziesiąt kurzych jajek, śmietanę i własnego
wypieku ciasto - z uśmiechem na twarzy i słowami - takich w Paryżu na pewno nie kupicie, są na pewno
zdrowe, gdyż bez dodatków z chemii, naturalne.
Stara Huta, znana jest więc i wspominana może dzięki bocianom, nawet w Paryżu.
Pierwszy do gniazda przybywa zazwyczaj samiec i zaczyna szykować je na przyjęcie przylatującej za
kilka dni partnerki, oraz powiększającej się rodziny, w ciągu nieco krócej niż pięć tygodni trwającego,
wysiadywania jaj. Siedzą cierpliwie na jajach, solidarnie po połowie czasu, zazwyczaj obydwoje z
rodziców. Z jednego, do siedmiu , najczęściej do czterech zniesionych jaj, rodzi się od jednego do czterech
młodych. Bywa czasami tak, że gdy brakuje pokarmu, najmłodsze młode jest wyrzucane z gniazda, gdzie
grozi mu śmierć, a nawet zdarza się, że jest rozszarpywane na karmę dla pozostałego rodzeństwa. Bociany
przylatują do nas od połowy do końca marca, według ludowych wierzeń, na dzień świętego Józefa.
Najczęściej wtedy, drobne żyjątka łąk i pól, zaczynają już pełzać i skakać wśród traw, po okresie zimowego
odrętwienia. Najliczniej zjadanym przez nich pokarmem, są duże owady, takie jak koniki polne, świerszcze,
rozmaite żuki i chrabąszcze, a także gryzonie, jaszczurki, żaby, padalce i zaskrońce, a nawet podobno żmije.
Kilka lat temu, ich niepewny zaraz po przylocie z powodu kaprysu pogody los, przysporzył nam niemałych
zmartwień. Oto w kilka dni po ich przylocie w marcu, po kilku słonecznych dniach, spadła spora warstwa
śniegu i zrobiło się bardzo chłodno, wręcz mroźno. Sytuacja ta trwała przez okres około dwóch tygodni, ale
ptaki, nie wiemy w jaki sposób, we wszystkich naszych gniazdach, przeżyły. W następnym roku jednak,
bociany nie przyleciały do jednego z mijanych przez nas gniazd, w okolicach Drożdżęcina i od trzech już
lat, patrzymy jak puste gniazdo zamienia się w przekrzywioną, martwą, niknącą coraz bardziej z upływem
czasu, kupkę chrustu na wierzchołku słupa linii elektrycznej. Wciąż jednak liczymy, że którejś wiosny,
powróci do niego życie.
Patrząc na roczny rytm życia bocianów widzimy, jak potrafiły przystosować się do różnych warunków
bytowania, zmieniających się w czasie, na olbrzymich, zróżnicowanych przestrzeniach. Najwięcej czasu w
ciągu roku, spędzają u nas – około pięciu miesięcy, i ten czas musi im wystarczyć na budowę gniazda,
zniesienie jaj, wyklucie się potomstwa, wychowanie i nabranie przez potomstwo sił i umiejętności podjęcia
trudów pierwszej w ich życiu, niewyobrażalnie dalekiej wyprawy. Tylko w czasie pobytu u nas, na
gniazdowisku, widać łączące je w codziennym życiu, więzi rodzinne. Z chwilą podejmowania wędrówki,
więzi rodzinne jakby przestają mieć znaczenie, gdyż każdy z ptaków wędruje osobno, w oddzielnych,
trudno powiedzieć, na jakiej zasadzie, poza trzymającą się zazwyczaj razem młodzieżą, organizowanych
grupach. W powiększających się, im dalej na południe, wielkich stadach, przelatują w milczeniu, nad
wielkimi obszarami.
Pary dzikich gęsi natomiast, które przylatują do nas wcześniej, gdyż w bieżącym roku już w początkach
lutego - w czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, najzimniejszego miesiąca roku - lecą w
składzie wielkich stad razem, adorując się jakby i gawędząc z sobą podczas lotu. Już w lutym tego roku,
przybyły także w okolice Starej Huty, pierwsze pary żurawi i słychać czasami, zwłaszcza z rana, rozlegające
się daleko, ich głośne klaksony ...Jakże ocieplił się w ciągu jednego życia człowieka, nasz klimat. Jakby
wypadła z rocznego rachunku, jedna pora roku, zima.
Po odlocie od nas, reszta roku upływa bocianom na wędrówce do południowej Afryki, trwającej ponad
dwa miesiące w jedną stronę, w czasie której muszą pokonać przestrzenie nad morzem i pustynią. Dwa
etapy tej wędrówki, to - wrzesień, październik - czas odlotu na południe , oraz połowa stycznia, połowa
marca, czas powrotu na północ, do nas. W listopadzie, grudniu i przez część stycznia, odpoczywają po
długim przelocie, i nabierają sił do powrotnej drogi, żerując przez czas nieco dłuższy, aniżeli dwa miesiące,
podczas zimowiska, na najdalszych krańcach swojej wędrówki.
Gdy bociany, poczynając od drugiej połowy sierpnia odlatują od nas, mają przed sobą nocą na niebie,
prowadzące w linii prostej w kierunku południowym, bliską zenitu Lutnię, niżej gwiazdozbiór Orła, a tuż
nad horyzontem, Koziorożca. Gdy znajdą się nad Egiptem, prowadzi je na południe gwiazdozbiór Muchy,
Oktanta, Tukana, Żurawia i znów Koziorożca, lecz znajdującego się w pobliżu zenitu nieba. A nasze pola i
łąki, wtedy coraz bardziej szarzeją i smutnieją, jakby czuły, że zostały osierocone. Na długo, zostaje w nas
po ich odlocie, jakaś pustka. Nie ma też nigdzie na niebie, choćby na pociechę, gwiazdozbioru bociana.
Bociany dożywają do 26 lat, rzadko dłużej. Młode bociany są zdolne do rozrodu po ukończeniu
trzeciego roku życia, czasami o rok wcześniej. Dzieje i roczny rytm ich życia, zwyczaje, zmieniały się na
przestrzeni milionów lat, wraz ze zmieniającymi się warunkami i uzależniały od dziejów ziemi,
wzajemnych zmian układów kontynentów, zmian klimatu i innych. Gdy u nas panował klimat tropikalny,
bociany nie musiały odlatywać na zimę, może przylatywały do nas wtedy, jak dzisiaj przylatują do Afryki,
na zimowisko z innych okolic ziemi, o klimacie wtedy zbliżonym do panującego obecnie u nas, może z
Grenlandii? A może na Grenlandię odlatywały od nas, gdy w Afryce panował klimat polarny?. Gdy na
Saharze były wielkie przestrzenie lasów i mokrych łąk, bociany najprawdopodobniej nie przelatywały nad
nią jednym ciągiem, jak dzisiaj nad pustynią, ale na pewno zatrzymywały się na żerowisko, a może nawet
tam właśnie gniazdowały. Gdzie bowiem gniazdowały, kiedy na naszych terenach następowały kolejne
zlodowacenia? Na Saharze, czy na Grenlandii? Trudno odpowiedzieć na te pytania, jednakże jasnym jest, że
musiały dostosowywać się do zmian klimatu na poszczególnych obszarach ziemi, aby przetrwać. Gdyby się
nie dostosowały, należałyby dziś do tak zwanych ptaków kopalnych, odkrywanych wśród najstarszych skał
przez paleontologów. Za ciekawostkę można uznać, że z punktu widzenia biologii, bociany są
spokrewnione najbliżej, z jastrzębiami.
Niektóre ptaki pozostają u nas na zimę. Jedne giną, inne trafiają pod opiekę osób prywatnych, lub
ogrodów zoologicznych. W czasie bocianich zgromadzeń przed odlotem, zwanych po staropolsku
sejmikami, słabe ptaki podobno zmuszane są przez ogół, do pozostania na miejscu. Opowiadał mi
niedawno o takim pozostawionym u nas bocianie, Wacław Ratyński, pszczelarz, rzeźbiący z wielkich
kloców drewna ule, przedstawiające postaci ludzi, człowiek - ukryty skarb tych okolic. Pomimo tego, że nie
wynalazł jeszcze pszczół bez żądeł, Wacek, jak go nazywamy, zdobywa coraz więcej uznania i przyjaciół,
więc często aż roi się w jego zagrodzie od gości, których przyjmuje, czym pasieka bogata. Okazuje się, że w
tym roku pozostał w naszych stronach bocian w okolicach niedalekich Gądkowic. Z powodu łagodnej zimy
i dzięki dokarmianiu przez jednego z Wacka kolegów i kilku miejscowych rodzin, ma szansę przeżyć do
wiosny, a wtedy chyba już sobie poradzi.
Fragmenty jesieni w cieniu Ben Ladena
W ostatnią wrześniową sobotę, od rana miałem kilka razy szczęście zauważyć coś nowego w naszym
otoczeniu. Tuż po moim wyjściu na dwór z domku, po wielogodzinnej nocnej wędrówce po pełnych
bajkowych obrazów i wydarzeń zaświatach, zdominowanych przez legendarną krainę Soczyń, przeniosłem
się jakby „z marszu” w nową bajkę. Najpierw w kierunku stawu pofrunęła z głośnym furkotem, wypłoszona
przeze mnie z kryjówki w snopku trzcin tuż za płotem, kuropatwa. Po chwili w drodze nad staw, gdzie przy
sprzyjającej pogodzie zazwyczaj zaczynam dzień od obserwacji wschodzącego słońca, zmieniających się
układów chmur na niebie, znaków przelatujących ptaków, sygnałów różnych zjawisk dochodzących z
dalekiego horyzontu, śladów na polu i łące, a kończę pobyt nad stawem chwilą medytacji, wypłoszyłem
sarnę, która zrobiła sobie legowisko wśród sitowia i krzewów, w odległości zaledwie dwudziestu metrów od
płotu. Do tej pory, a minęło już dziesięć lat od początków naszej tutejszej epopei, - przepraszam za wzniosły
ton tej części zdania - sarny ani kuropatwy tak blisko do nas nie podchodziły, a zwłaszcza nie zakładały tuż
w pobliżu naszego siedliska swoich legowisk. Gdy po zakończeniu rytuałów nad stawem wróciłem na
podwórze, na moich oczach zaczęła dawać popisy sikorka.
Wielokrotnie siadała na lusterku samochodu i z wielką determinacją dziobała swoją, ukazującą się w
zwierciadle podobiznę. Popisy te przerywała dziobaniem skórki ze słoniną, którą zawiesiliśmy jej pod
daszkiem altanki. Następnie, nad wyraz śmiało, wleciała kilka razy poprzez otwarte drzwi do kuchennego
baraczku i wydziobywała z patelni tłuszcz oraz resztki skwarek, po czym znów wracała do akrobacji przy
bocznym lusterku samochodu. Od tej pory mieliśmy tej jesieni dla siebie i naszych gości nową atrakcję –
cyrk sikorek.
W południe zaś nadjechał Ben Laden. (Tak miejscowi przezwali mojego kolegę - oryginała i artystę malarza
z Wrocławia). W kapeluszu, dżinsowym uniformie i w długich skórzanych butach, z przewieszoną u pasa
podwójną pochwą, zawierającą dwie sztuki broni białej w postaci małego sztyletu i nietypowej szabli a
raczej maczety, zajechał pod bramę naszego leśnego ustronia, powożąc piękną bryczką w dwa konie maści
kasztanowej, zbliżone urodą do czystej rasy arabskiej. Pojazd lśnił od mosiężnych okuć, którymi ozdobiona
była również uprząż. Drapieżnie uwodzicielski z powodu lekko złowrogiego błysku zębów, triumfalny
uśmiech zajaśniał na jego orientalnie śniadej twarzy i harmonizował z błyskami metalowych rekwizytów.
Na tylnym siedzeniu siedzieli gospodarze i właściciele pojazdu oraz zaprzęgu - Ala i Henryk Mansfeldowie,
zaproszeni wraz z nim na ognisko.
Przed czekającymi nas licznymi obrzędami przy ogniu, na życzenie naszych gości, dołączyliśmy z Wiesią
do nich na pokład pojazdu i wszyscy razem ruszyliśmy w las na dwuipółgodzinną przejażdżkę. Po drodze
zdradzaliśmy gościom sekrety geografii najbliższych okolic, owianej naszymi osobistymi przygodami i
legendami i wystrzeliliśmy na wiwat jedną butelkę szampana. Zatoczyliśmy razem cały nasz magiczny
krąg, w którym przebywanie łączy nas z duchem tego miejsca i może unosić nieraz aż w pobliże tajemnic
Kosmosu. Krąg przebiega koło Górki Bolka, Dzikich Rowów, Stawu Zajęczego na którym jest Zajęcza
Wyspa, Żmijowej Drogi, Górki Zaskrońców, Sarniego Rowu, Psich i Króliczych Nor, Wariackich Ruin,
wokół Wielkiego Lasu Podgrzybków, Alei Dębowej i Dębu Jana, Prawdziwkowej Alei, Drogi Czerwonych
Kozaków, oraz coraz bardziej niszczejących wśród wiekowej dębowiny, pozostałości cmentarza z XIX
wieku, w pobliżu Wielgich Milickich, gdzie aktualnie można zidentyfikować już tylko jeden nagrobek.
Jedyny czytelny napis na płycie nagrobnej, informuje nas - Hier ruht in Gott Liebe Mutter Johanna Neldner
geb. Kluge * 9.10.1848 + 6.09.1915. Przez chwilę przystanęliśmy i przeżegnawszy się, każdy z nas zmówił
nad grobem modlitwę za duszę zidentyfikowanej nieznajomej i dusze Jej bezimiennych dla nas, leżących tu
pod kamiennymi strzępami zniszczonych nagrobków Jej sąsiadów, po których pamięci nie pozostał nawet
ślad w postaci identyfikującego napisu.
Przypomniał mi się mój dziadek Ado, leżący na Wołyniu, w zboczu porośniętej lasem, niegdyś swojej góry,
nadanej mu przez cara Rosji. Jego bezimienny grób, także pokrywa już wieloletni las i cisza, niosąca
zapomnienie nie tylko Jego obecności w tym miejscu, ale nawet o istnieniu w tym miejscu kiedyś polskiej
wsi, o nazwie Kamienna Góra, gdzie żyło kilka rodzin noszących Jego i moje nazwisko. Na Jego pamiątkę,
górkę we Wrocławiu u zbiegu ulic Nowowiejskiej i Wyszyńskiego, w okolicach kościoła imienia Michała
Archanioła, nazywam w swoich myślach górką dziadka Ado i często tam spacerując, przywołuję Go w to
miejsce, a czasami próbuję z Nim rozmawiać, ponad wciąż rosnącymi górami czasu.
Pod koniec tej przejażdżki, doznałem nagle olśnienia i poczułem, że nasz dotąd bezimienny staw, będzie
nosił nazwę związaną z moim najnowszym, trzynastym imieniem, stanowiącym wyraz mojego kolejnego
duchowego wcielenia i będzie się nazywał Oko Alfeusza. Przypomniało mi się także, że brat mojego
dziadka, owiany wieloma legendami stryjaszek Marian, hodował w okolicach Kamiennej Góry konie
Achałtekińskie - najstarszą i jedną z najbardziej eleganckich ras koni wierzchowych, pochodzącą z
Mongolii i Kaukazu, wyhodowaną na pustynnych obszarach Turkmenistanu, o lśniącej metalicznie maści
gniadej i bułanej, w różowo - złotych, urzekających odcieniach.
Po drodze w lesie znaleźliśmy niewielkie ilości podgrzybków, koźlarzy i maślaków, nieco borówek i resztki
czernic oraz kilka interesujących okazów korzeni drzew, które wzbogaciły naszą powiększającą się z roku
na rok, kolekcję leśnych osobliwości. Stwierdziliśmy także, że rodzina bezpańskich psów, typowych
wiejskich czy może nawet miejskich kundli, które zamieszkały w lesie w skarpie pełnej króliczych nor,
zaobserwowana przez nas po raz pierwszy pod koniec wiosny tego roku, powiększyła się. Wtedy
widzieliśmy tylko dwa psy, teraz było ich już cztery. Obserwowały nas czujnie, wystawiwszy z nor łby, a
gdy próbowaliśmy zbliżyć się do nich, zaczynały groźnie warczeć, wreszcie szczekaniem odganiały nas na
bezpieczny dystans. Zastanawialiśmy się, czy są to psy, które same wybrały wolność i uciekły od swoich,
może złych gospodarzy, czy też są to zwierzęta wywiezione i porzucone w lesie przez właścicieli, a może
nawet jest tam też już ich potomstwo. Wydawało mi się, że rozpoznawałem wśród nich nawet „Łatkę”nieco zdziczałą suczkę, która kilka lat temu na jakiś czas przyplątała się w pobliże nas, jednak po jednym
sezonie wiosenno-letnim i wydaniu potomstwa, gdy jesienią przestaliśmy przyjeżdżać do Starej Huty, w
końcu gdzieś uciekła i już więcej nie pojawiła się w pobliżu naszego domku.
Przy ognisku, które stanowiło okazję do ciągnących się do późna w noc opowieści, mających także za
zadanie wzajemne, bliższe poznanie się, Henryk opowiedział nam historię pewnego miejscowego oryginała
z czasów tuż po drugiej wojnie światowej. Człowiek ten nie miał po co wracać do swojej ojczyzny za
Bugiem, gdy zajęli ją bolszewicy. Został więc tutaj, owiany sławą bohatera i nie rozstawał się ze zdobytymi
w boju medalami, lecz nosił je na piersiach przy każdej okazji, co stawało się, zwłaszcza przy wódce od
której nie stronił, powodem wielu zaczepek i konfliktów. Swoje liczne wojenne przygody, zaczynał
opowiadać niejednokrotnie dopiero wtedy, gdy ktoś postawił mu butelkę. Po jakimś czasie, nasz
pomysłowy bohater wymyślił sporo sposobów, prowadzących do wypicia na koszt innych, a także do
wzbudzania wokół siebie klimatu sensacji oraz wyróżnienia się spośród tłumu. Dość szybko jego wojenna
legenda zaczęła obrastać nową legendą, zataczającą coraz szersze kręgi. Zakochało się w nim sporo
miejscowych dziewcząt. Każdą jakby prowokowała chęć ujarzmienia młodzieńca, nieposkromionego dotąd,
niczym dziki koń. Przez jakiś czas zdawało się, że trafił na swoją dziewczynę, gdyż jak mówiono, zaczął
prowadzać się tylko z Hanką i trwało to dość długo. Po jakimś czasie jednak, gdy nawet rozeszła się
wiadomość o ich rychłym ślubie, zaczęło się coś psuć w ich związku i jakkolwiek nadal najczęściej
widywano go z nią, to jednak czasami także w dwuznacznych okolicznościach z innymi dziewczynami, co
stawało się powodem licznych scen zazdrości, wywoływanych przez Hankę.
Jego popisowym niemal numerem, wnoszącym do zabaw przy alkoholu pewien klimat grozy i
niesamowitości, bliski atmosferze opowieści Edgara Alana Poe, był nieomal ceremoniał, podczas którego
nasz bohater pozwalał się jakby pogrzebać. Sceny te gromadziły największą liczbę gapiów, zwłaszcza przed
zabawami. Nasz bohater, ubrany w wojskowy mundur z medalami na piersi, wypijał sam litr wódki i
wpadał jakby w głęboki sen. W tym czasie jego podchmieleni koledzy wykopywali na polu lub w ogrodzie,
gdzie miała miejsce libacja, podłużny dół o rozmiarach dwa na pół metra i głębokości metra lub niewiele
ponad metr. Następnie układali go w drewnianej skrzynce wielkości trumny, zabijali gwoździami wieko i
spuszczali skrzynię na dno dołu, po czym przysypywali ziemią i wracali do alkoholowej uczty. Kiedy po
kilkudziesięciu minutach zakopany zaczynał stukać w wieko skrzyni, był to znak, że się obudził i należy
delikwenta odkopać i dać mu się znowu napić. Wielu przypuszcza, że w scenariusz ostatniego seansu, który
miał miejsce w dniu corocznego odpustu w kościele parafialnym w czerwcową niedzielę, najbliższą dniu
Świętego Jana, został wpleciony jakiś spisek lub zemsta Hanki, od której ostatecznie nasz bohater wtedy
podobno odszedł. Podobno spiła ona wszystkich uczestników imprezy, sama poszła do domu, zaś oni nie
usłyszeli dobijania się zakopanego. Gdy go wreszcie odkopali, nie żył. Po prostu się udusił.
Wielomiesięczne dochodzenie nie doprowadziło do ustalenia winnych.
Tego lata i jesieni Ben Laden pracował przy artystycznej aranżacji ogrodu otaczającego niemal już gotowy
pałacyk rodziny Mansfeldów. Wraz z pomocnikami, pracował przy obudowywaniu kamieniami koryta
przyszłej strugi czy strumyka, wodotrysku, mostku, wodospadu i oczka wodnego, oraz sadzeniu krzewów,
które będą stanowić wodno - przyrodnicze tło i otoczenie siedziby. Niemal klasycznie piękna,
wkomponowana w tutejszą przyrodę, nowa siedziba rodziny Mensfeldów, wznoszona w odległości
kilometra od Starej Huty po prawej stronie drogi do Janisławic, którą opisywałem w odcinku „Droga z
Sośni”, powstaje prawie naprzeciwko starej siedziby rodziny, leżącej po lewej stronie drogi, którą po kilku
latach prowadzenia i rozwijania firmy transportowej i produkcyjnej, otoczyły i zdominowały hale
produkcyjne oraz wielkie auta, wożące przede wszystkim drewno. Przez to miejsce i dom, gdzie od wieku a
nawet dłużej żyje rodzina Mensfeldów, stały się niemal niewidoczne. Nowa budowla i jej otoczenie, jest
jakby wyrazem podjętej próby oddechu od kieratu przyziemnych zajęć i artystycznej odskoczni na jakże
piękną chwilę, a może na dłużej, od produkcyjnych i handlowych, często trudnych, a nawet brutalnych
realiów, zdominowanych przez prozaiczne problemy i zajęcia, stanowiące materialne podstawy bytu
rodziny. Stanowi widomy wyraz chęci oderwania się rodziny w inny niż codzienność, piękniejszy świat,
wyraz ambicji oraz podkreślenia wyższych ponad przeciętne, nie tylko materialnych aspiracji. Pan Henryk i
Ben Laden, planują uczynić to miejsce azylem dla spotkań artystów malarzy, poetów i pisarzy.
Pani Fryda Mansfeld, nieco, a może nawet mocno speszona tym, że syn Henryk ją trochę strofuje i pogania,
a mający nie najlepszą pamięć „pan pisarz” chce na gorąco notować jej słowa, podczas spotkania
następnego dnia w jej starym domu przy kawie, wydobywa z trudem z pamięci niektóre epizody ze swego
bogatego życia, którego bogactwo i powikłania, zawdzięcza materii i duchowi tego miejsca, rozrywanego
wręcz przez wiele lat przez dwa języki, dwie kultury, dwa państwa, dwa światy, odmienne nie tyle
duchowo ile raczej instrumentalnie i interesownie szarpane przez wieki historii, a poprzez procesy integracji
i dezintegracji, w końcu tak kiedyś porozrywane, jakby leżały nie w jednej chrześcijańskiej Europie, ale na
dwóch różnych kontynentach. Tereny te przez stulecia były miejscem rywalizacji i mieszania się, zwłaszcza
dwóch narodów i kultur.
Tuż za starą siedzibą Mensfeldów, w odległości pięciu metrów od ogrodzenia, stały do końca drugiej wojny
światowej, słupy graniczne pomiędzy Polską a Niemcami, wbite po odzyskaniu przez Polskę niepodległości
po pierwszej wojnie światowej. Rodzina i jej dom, znalazły się nagle po pierwszej wojnie na terenie Polski,
gdyż tak wytyczona została granica, a krewni i przyjaciele znaleźli się po obydwu stronach granicy,
większość z nich jednak po stronie Niemiec. Wielu mieszkańców tych okolic żyło niemal tak, jakby granica
państwowa była tylko linią umowną, a w ich życiu w istocie niewiele się zmieniło. W spokojnych czasach,
kto czuł się bliższy korzeni niemieckich, wiele spraw załatwiał po stronie niemieckiej, a zwłaszcza bez
przeszkód odwiedzał swoich krewnych. Podobnie było z rodzinami polskimi, rozdzielonymi granicą. Po
stronie polskiej, w Sośniach, był kościół ewangelicki. Z kolei po stronie niemieckiej, w Kuźnicy
Czeszyckiej, był kościół rzymsko - katolicki. Nie musiała więc Pani Fryda przechodzić do kościoła
ewangelickiego za granicę na stronę niemiecką, jednak chodząc do szkoły, niemal codziennie przekraczała
granicę państwową. Mieszkając w Polsce, w Janisławicach, Pani Fryda chodziła do szkoły niemieckiej,
znajdującej się w Starej Hucie po drugiej stronę granicy i tam bawiła się ze swoimi koleżankami z
ówczesnych Niemiec, a dzisiaj jest jednym z najstarszych świadków ostatnich kilkudziesięciu, zarówno
tamtych ongiś burzliwych, jak i dzisiejszych, bardziej spokojnych lat w tych stronach.
Zeszyt ten można też przeczytać
na stronie Forum Stowarzyszenia Krzewienia Sportu, Turystyki i Kultury "KOLEJARZ
adres: www.forum.kolejarz.org w części INNE w dziale SALONIK LITERACKI