Ikona 3
Transkrypt
Ikona 3
Ikona 3 to: NDKP Lew Bumażnikow — Specjalne podziękowania dla Jamesa Steranko za natchnienie; to właśnie jego ubiegłowieczne prace poruszyły dłońmi twórcy naszej okładki, gdy traciliśmy już nadzieję, że jakakolwiek powstanie... — Projekt okładki, rysunek oraz całokształt geometryczno-merytoryczny: LB — Jest to wyjątkowo hermetyczna Ikona; tak się niestety złożyło i nie było to naszym zamierzeniem; tak niebezpiecznie niska różnorodność już się nie powtórzy — Internet: strona domowa – www.zyn.prv.pl e-mail – [email protected] — Zapraszamy 1 Pulp preface NDKP: Witamy w trzecim numerze naszego podłego pisemka. Czym różni się od dwóch pozostałych? Nie jesteśmy grubsi. Nie staliśmy się także mądrzejsi. Ciągle piszemy rzeczy, które wyłącznie my, oraz wąskie grono naszych 44 czytelników jesteśmy zdolni czytać. Ale jak mawiał o ofiarach represji towariszcz Stalin, liczy się ilość, nie jakość. Zjechano nieprzyzwoicie naszą okładkę. Z racji jednak faktu, że okładka ta miała być nieprzyzwoita, jak każdą krytykę, przyjmujemy te opinie z dystansem. Co do Adama D., to uspokajając jego zagorzałe fanki: Adam powróci wkrótce ze swoimi grafikami, jak tylko odbijemy go z rąk partyzantów bizantyjskich. Widzieliśmy filmy, na których odmawiano mu w ramach tortur rysowania, więc wierzymy, że jak już dojdzie do uwolnienia, zabierze się w końcu do pracy. Co znaleźć można w numerze? Kolegę NDKP i Lwa otacza nadal nimb tajemnicy (pomimo figlarnego zdjęcia Lwa z Netu). Pewne jest natomiast to, co obaj od dawna o sobie podejrzewają. Otóż nie żyją po raz pierwszy. Żyli już. Dawno Temu w Ameryce. Stąd ta podejrzana okładka. LB: Ty diable! Pisemko wcale nie jest podłe. Zapominasz się. Nawet bezduszny marketing nie zwróci złego słowa przeciwko swoim najgorszym plastikowym mistyfikacjom. Nawet jeśli Ikona ma wady, to lepiej byś dołożył starań w prace nad jej doskonaleniem zamiast strzępić języka! Moje zdjęcie jest figlarne? Starałem się dobrać takie, na którym przedstawiam sobą jak najmniej zbędnych treści. Patrz lepiej na siebie! Czort... Jedziemy z koksem dalej naszą skrzypiącą furą, i już! A okładka jest dla zmyłki i „niestety” w środku numeru nie ma temu podobnych obrazów. We stare and see nothing... a wisp of reality. 2 Jedyny czytelny fragment zapisanych wspomnień czyjegoś przodka: Pamiętnik z pieczary (LB) (...) Skoro już czytasz, to opowiem Ci słowem na karcie wyrytym, co w tym świecie dostrzegłem. Historia ta właściwie nie dotyczy mojej osoby, jednakże podobną jest do wielkich wspomnień człowieka, którego ponoć dobrze znam. Wspomnę od razu, iż opowieść ta nie zostanie ukończona, gdyż jej bezkresny temat nie oddał się jeszcze tej jedynej, pozaczasowej wieczności: ziemski byt dzielnie znosi razy przez czas zadane. Gdy spoglądam w niedaleką jeszcze przeszłość, odnajduję w sobie uczucie prostej radości, albowiem dostrzegam wreszcie w owym z pozoru chaotycznym, życiowym boju celowość. Odkąd świadomie się znamy, był on istotą wrażliwą, skrytą, schowaną w skorupie własnych wyobrażeń i interpretacji. Czasem tylko wysuwał się ze swojej otchłani, by jako nagi włóczęga przecierpieć zaledwie kilka dni. Tak też przywykł ukrywać się w smutku, w świątyni serca swego. Pytacie: „Dlaczego?” Albowiem w pierwszych, jakże ludzkich odruchach stadnych pragnął być taki jak wszyscy, a wykraczało to poza granice jego zdolności. Zbyt dobry był, by pochylić się, ugiąć do tego, co w nas dostrzegł. Trzeba wam wiedzieć, iż nieświadomie dobrze robił! Jako dziecko nie mógł dostrzec zguby w otaczających go uproszczeniach i zakłamaniu, tak też ta intuicyjna obrona była darem, błogosławieństwem poprzednich żyć. Czas płynął, a chłopiec wzrastał głęboko w swym istnieniu i uodparniał się, aż nadszedł moment jego narodzin dla szyderczej prostoty świata. Skała, w której się ukrywał, w pół pękła, a jemu pozostał jeno kaptur: gruba szata, spode której nas obserwował. Mijały kolejne zimy, a on splótł się w walce z wężem zwanym zwykle w świecie iluzji mądrością. Ten gad, którego imię tak piękne i nęcące, zrzucił młodzieńca w pieczarę szaleństwa i nędzy. Nie dane mu było o świcie okiełznać smoka, lecz od początku w jego dłoni ogłowie lśniło złotem wędzidła w mroku. Do ołtarza przytroczony, kroczył ku swej doskonałości. Którędy wiedzie i jak długa jeszcze jest droga w bólu tego Człeka, to dla mnie tajemnica. Wy: „Lecz przecie w wierze jego czasu nie ma, nieprawdaż?” Tak, wiara ta od czasu swe dzieci wybawia, ale boleść nie ścieżkami minut i godzin kroczy. (...) Wielkie Duchy nie dopomagają wojownikowi dłonią przyjazną. Nie! Zawsze kulą u nogi... Wiedzą, że ołów taki ku mogile ciągnący 3 lepszy jest niźli brat za plecami. Znowu pytacie: „A czemuż to, panie?!” Jako że do cięższej walki to przymusza, potęgi wymaga: kłów w paszczy duszy, pazurów dłoni ciała. On nie umarł. Jeszcze na nas spogląda! Nie wiem skąd, nie wiem gdzie bój ostatni z Ciemnością prowadzi. Bije się w żywym mroku tnąc na oślep, i nie spocznie póki go wróg bluźnierczy twarzą do ziemi mieczem podstępu nie przykuje. Płacz tu niewieści nie pomoże. Bóg go w starciu nie wyręczy, skazując – i tak przegranego – na piekło. Posoka zakrzepnie, wiatr pył rozwieje, wąż nas zwodzi, a historia to prawdziwa. Uśmiech naciągnął się na ramy strachu, oczy drżą w smutku odsłonięte: okręgi bez pozytywnej bieli krwią toczone, twarz niczym płótno. To już koniec. Nie wypada nie uczcić swoją osobą własnego pogrzebu, tych łez wylanych przez bliskich, kwiatów w deszczu... Układam się na powrót w hebanie. 4 Awatar (NDKP) Opowiadanie napisane przez obie moje jaźnie Rozsądna część mnie pisze: Pewne złożone okoliczności tchnęły mnie do odwiedzenia biblioteki w tym małym, opróżnionym z miejsc pracy i dobrobytu miasteczku. Leżące jakby poza granicami list polityków, ten rozrastający się przez szereg lat moloch zasłabł nagle wpół drogi i kiedy w końcu przyszedł do siebie odebrano mu wszelkie możliwości rozwoju. Cegła po cegle, jeśli nie wyniesiona przez robotnika, który wpadł wkrótce po swojej kradzieży do równi pochyłej, to eksplodowała od ciśnienia powstałego w kominie węglowym lub zwyczajnie stała się 0,001% ogólnej powierzchni jątrzącej, przemysłowej rany miasta. Większość budynków zmurszała, jak to się mówi w książkach, gdy ma się na myśli zupełną ruinę. Tylko środowiska kościelne miały się dobrze. Kawiarnie opustoszały, akademia kolejarska pękła w szwach od młodych ludzi, pragnących wynieść się stąd tak szybko, jak to możliwe. Większość z nich nie zdawała sobie sprawy, że w obrębie czarnej dziury prędkość ucieczki jest wyższa od prędkości światła. Niewiedzę należy im wybaczyć. Żadne wiadomości nie docierają do czarnych dziur. Na tym polega ich specyfika. No dobrze, ale nie wyjaśniłem, co mi do ich nad-przyrodzonego nieszczęścia. Bezdomni, zamieszkujący tunel, ożywiony terkotem kół pociągowych tylko dwukrotnie w tygodniu, punktualnie o 18:30 zaczęli alarmować miejscowe władzę i policję dziwnymi doniesieniami. Otóż tunel ten, sklepiony pod koniec XIX wieku i przyparty do murku starego zamczyska zabierał dziennie po dwóch z nich. Zamczysko natomiast, dziwny, rozebrany niemal w całości przez Prusaków obiekt, istniejący bardziej dzięki ledwie zarysowanym granicom śladów po podmurówce, niż w rzeczywistości, pustoszało po zmroku i bezdomni nie mogli się tam przenieść. Dochodziły stamtąd co noc odgłosy, które określano mianem „dziwnych misteriów”, przywodzących na myśl w przeważającej swej części katolickie, lecz w pozostałych przypadkach zupełnie nierozpoznawalnych, odprawianych w obcym, przynajmniej dla załogi lumpów, szwargoczącym inaczej niż niemiecki języku. Jedni z dziennikarzy, 5 którzy zamknęli się w tym zamczysku na noc rozpoznawali w podłym bełkocie hebrajski, inni starocerkiewno-słowiański. Jeszcze inni dostrzegli mężczyzn w dziwacznych mundurach, nabijanych jakby szklanymi ćwiekami, w stalowych hełmach, przywodzących na myśl pruskie. Jeden z nich myszkował pewnej nocy po murze i zwoływał coś na stare, zburzone schody, wiodące dawniej pokrętną wstęgą do jednej z wież zamczyska. Innym razem na drodze wiodącej do zamku, którego nie było, dostrzeżono świecącą karocę, otoczoną właśnie takimi diamentowymi żołnierzami, jak okrąża szaniec ponad drogą. Podobno po okrążeniu przez nią zamku widziano tę samą karocę jak z terkotem stoczyła się w stronę kościoła w Burgel. Co do innych okoliczności, poprzedzających moje odwiedziny w bibliotece, to poszukiwałem bezowocnie informacji na temat jakiegoś tajemniczego sekciarskiego ruchu, zaobserwowanego przez regionalistów przed II wojną światową we wsiach nad Menem. Jego ośrodkiem miała być rzekomo jedna z wielu osad chłopskich i jakieś widmo, zamieszkujące pobliskie pola. Kilka kilometrów dalej fanatyzm niemiecki kondensował się w ideach faszystowskich, gdy tymczasem wokół Frankfurtu szalała inna, poglądowa gorączka. Nierozsądek przejmuje nade mną kontrolę: Kilka miesięcy temu przypomniałem sobie o istnieniu pewnej kobiety z zamierzchłej przeszłości nas wszystkich. Z tego, co wiem ona pogrążyła się w mroku po naszej ostatniej rozmowie. Wtedy niewiele dla mnie znaczyła. Owszem, była piękna, jak okładka zeszytu pełnego sekretów, których odkrycie grozi nieludzkimi torturami w stylu gestapo. Owszem, nie był to sztafaż. Owszem, sypiałem z nią i wiem, że jej starannie ułożona blondkocia fryzura jest nie bardziej realna od pierwszych snów erotycznych z jej udziałem, ponieważ na pupie ma ciemne włoski i ogoloną prawdopodobnie w obozie cipkę, oddychałem jej w ucho różne słowa, zagłębiałem się w jej włosy, przybierające gorący odcień i konsystencję czegoś tak kruchego, jak sama intymność. Ale do tej pory wiele kobiet bywało takich. Ale ona jeździła tramwajem z oczami pełnymi niepotrzebnych łez i nigdy nie poprosiła nikogo o pomoc, choćby walizki wskazywały na to, że wozi samą siebie, szukając następnego mieszkania, gdzie jeszcze nie słyszano słowa „Żyd” Mieszkań takich nie było na 6 mapach tych dużych miast, które kochała. Była lepszą pisarką, niż ja kiedykolwiek będę i lepiej by wam to opowiedziała. A tak muszę ją zastępować ze swoją miernocizną. Tylko ją zastępuję. Ona wolała powieści tramwajarskie, jak sama je ochrzciła. Nieważne, że to już była fantastyka naukowa, jeśli powieść o pasażerach tramwaju miała 500 stron. Jej to nie obchodziło. Pisała to, co sama chciałaby przeczytać. Niestety do tej pory musiała się zadowalać rozkładami jazdy. Może to doprowadziło ją na skraj obłędu. Chcecie więcej? Będzie więcej, bo ja tam was nie słyszę. Pewnie tu nikogo nie ma. Nigdy nie spotkałem tak silnej osoby, która by tyle płakała. A może nie były to łzy, tylko jakaś inna substancja, używana by wyrazić zupełnie inna gamę uczuć? Raz dokładnie wydawało mi się, że z oczu cieknie jej krew. To się już nigdy nie powtórzyło. Początkowo myślałem, że powróciła jako chwilowy gość jednego snu. Lecz był to początek całej serii randez-vous skojarzeń, po których widywałem ją skąpo ubraną pod płaszczem na skąpo oświetlonych ulicach, ukradkowo obserwującą mnie, jak miała zwyczaj podglądać ludzi obcych i w jakiś sposób budzących dziwne skojarzenia. Podczas naszej ostatniej rozmowy w suterenie, która zamieszkiwała powiedziała, że oddałaby za mnie życie, gdybyśmy byli teraz w obozie. Potem przez kilka minut szukała odpowiedzi w moich oczach, z malutką dłonią szukającą śladów cielesności w obrębie jej małych, chłopięcych ust. Po odkryciu przez nią odpowiedzi więcej się nie zobaczyliśmy. Sen nr 6758: Jej oczy. ODKRYŁY WŁAŚNIE ODPOWIEDŹ NA SWOJE PYTANIE. Teraz są duże. Duże i ołowiane. Sprawiają, że ona jest jeszcze mniejsza i piękniejsza. Następnie ona wstaje i odtąd nie mogę już jej dogonić w żadnym śnie. Nosi ten swój męski, prochowy płaszcz i krokami Japoneczki podąża, zawsze kilka kroków bliżej horyzontu w kolorze oranżady. Jej kroki nie są moimi. Jej oddech... Nie dzieli go ze mną. Jej spojrzenie nie jest dla mnie. Jej słowa nie zwracają się do mnie. Nie dla mnie strzyże się jak chłopiec zgubiony i na nowo odkryty. 7 Nie dla mnie nosi koronkową bieliznę (zresztą nigdy, choć ją nosiła, nie nosiła jej dla nikogo) Nie dla mnie była świętą z ogoloną brutalnie głową. Sądzę, że prawdopodobnie jest teraz z jakimś Niemcem-inwalidą, który cudem nie został osądzony w Norymberdze. Byłaby dobrą faszystką, tak jak byłaby dobrą babcią. Na drugie wskazują rysy jej twarzy. Po wygładzeniu przez wiek będą to rysy najwspanialszej starszej pani. Na pierwsze wskazuje jej urok osobisty, mający coś z obłędu. I moja chęć, aby jej dopiec. Nazwać wariatką i odkochać się tak, jak się zakochałem. Pod jej nieobecność. Moja malutka fraulin... Przemowa rozsądku powracającego: Tak więc i zatem jak widzicie, muszę się odgrodzić od tego wszystkiego pracą. Niestety, nie znalazłem nic, co by świadczyło, że właśnie o tym miejscu wspomina wielu autorów starszych nawet od kultu nadreńskiego. Miano o nim mówić rzekomo jako o ośrodku jakiegoś tajemniczego, bluźnierczego wyznawstwa. – Tego pan szuka. – zagadnął mnie pełen pedanterii głos, sprawiając, że mimowolnie zadrżałem. Głos ten, z naciskiem kaligrafując każdą zgłoskę wydawał się w dusznej, szklarnianej atmosferze czytelni krzykiem. Bibliotekarki, dwie młodziutkie dziewczyny, całkiem pozbawione własnych twarzy przez zwały pudru i krzykliwe kosmetyki, przyklejone do nich jak masło kakaowe zaczęły się wiercić w obrotowych fotelach i niecierpliwie oglądać sobie dwóch ostatnich gamoni, zamęczających rozświetloną jak szpital czytelnie swoimi osobami. Ciekawe, czy któraś z nich miała łysą głowę pod perukę, albo żydowskie pochodzenie, jak te wszystkie zamaskowane inwigilatorki. Albo choćby ogolone łono. – Skąd pan może to wiedzieć? – zapytałem, mimochodem poruszając się po obrośniętych jak mchem grzbietach książek z gatunku opracowań nad folklorem. On sam trzymał w nieproporcjonalnie długich, przypominających białe, sztywne grabie dłoniach jedną z nich, z tłoczoną, szara okładką, przywodzącą na myśl zeszyt. – Wiem, po co pan tu jest. – odparł, poruszając jak mi się wydawało wyłącznie oczami. Jego twarz, jak i ręce były całkowicie 8 wyczyszczone z włosów i innych wytworów skóry, a nos jego przypominał długi stożek. – Widziałem pana w okolicy. Wiem, czego pan szuka. – jego oczy uciekały na strony, jakby poszukiwał w swoim umyśle wsparcia dla swoich słów, lub odpowiednich pokładów kłamstw. – Co by pan powiedział, gdybyśmy zaczęli bardziej konwencjonalnie? Powiedzmy przedstawieniem? – zapytałem. – Na to nie ma czasu. – odparł, przypatrując mi się z jakimś wyrzutem – Wie pan, kto go jeszcze nie ma. Oni giną, tam w tunelu. Coś wychodzi ze ściany i ich zabiera. Raz znaleziono rękę jednego z nich, na wpół przepchniętą przez nienaruszone cegły. I wszędzie zawsze jest pełno krwi. – Sądziłem raczej... – zniżyłem głos do konspiracyjnego szeptu, nachylając głowę, przez wzgląd na taksy bibliotekarek. – ...Sądziłem, że dwóch z nich wpadło pod pociąg i resztę sobie wymyślili. Wie pan, taki szok... – To nie szok, mój panie. Pytałem. – odparł, otwierając oczy, jakby na zamazany obraz. – Oni widzieli tam różne rzeczy, dochodzące z tego zamku. Tunel jest z nim połączony i widzieli też, jak coś znika w tunelu i tym przeklętym, pochyłym graffiti na ścianie. On zniknął tam, na zewnątrz. – O czym pan mówi? – Byłem w szpitalu. Wie pan, szpitale pękały wtedy od ilości „gości”. – zarechotał, jakby spodobało mu się samo brzmienie ostatniego słowa. – Rozumiem, że nie był to szpital w konwencjonalnym sensie tego słowa – skomentowałem uszczypliwie. – To przez szczury. Istna plaga. Prawie jak w 1284 roku w Hamelin, w Westfalii. Zna pan tę legendę? To o tym fleciście — szczurołapie... Mówię panu, szczury i karaluchy. A jak nie, to na odwrót. Oni zamierzali wznieść w tym zamku minarety, wie pan, jak te we wschodnim obrządku. Dobrze, że ich plany pokrzyżowała wojna. Ciekawe, jakie naprawdę mogła mieć włosy pod tą skórą... Sądzę, że prawie na pewno kręcone. – O czym pan opowiada?! – odpowiedział mi zwodniczym uśmiechem, po czym zaczął się wolno wycofywać z sali. Na korytarzu, w nałożonym płaszczu, mlaskając po wypastowanej podłodze półbutami, tuż pod piętrem półbajkowych, secesyjnych 9 schodów, wyglądał dużo dostojniej. Jego jasne, kojarzące z rybim skrzekiem oczy niestety dalej umykały wszelkim, posyłanym im badawczym spojrzeniom. – Pan wypożyczył tę książkę? – spytałem, zwracając jego uwagę na sprawiający wrażenie samej oprawki wolumin, z którym może mimowolnie wyszedł z biblioteki. – Ukradłem. – odparł, wyważając w pozornej szczerości słowa. – Oni nie powinni tego trzymać u siebie. – Chce mi pan coś powiedzieć? – zarzuciłem płaszczem, wdziewając go na siebie, po czym sięgnąłem klamki. Owiało nas zdradliwe, podobnie jak słowa mężczyzny pozornie tylko szczere powietrze. – W tym szpitalu łóżka wywlekli już niemal na zewnątrz, nie mówiąc o zasypanych nimi korytarzach. Sam nie jestem pewny, to zdaje się była jakaś zaraza. Pewnej nocy przywieźli tą kobietę. Była słodka, jasnowłosa i z tak słodką twarzyczką... Tylko bladą, jak te chustki do nosa, z którymi się nie rozstawała. Wyszliśmy na ulicę, wypełnioną zadymioną, czarną sadzą w stanie półgazowostałym, od której wszystko, łącznie ze skórą i ubraniami schło, mimo pozornej wilgotności w powietrzu. Dalej, wzdłuż tego samego szpaleru zamarłych drzew, przyglądała się jej smutnymi, pustymi oczami rudera, pomalowana pstrokatymi mandalami, przez co przywodziła na myśl fosforyzującą, egipską mumię. Takiego rodzaju niekryjące otyłości i ropiejących ran okien gmaszyska nie były rzadkością w tym mieście. Obaj zatem zwróciliśmy raczej uwagę na chory, cytrynowy zmrok ponad i między budynkami, niczym osobliwą ironiczność, a także zdające się pochodzić z tego samego źródła lampy-ulicznice. Rozpalała się z nich co trzecia. Kurz jak cement osiadał na mnie. Przyczepiony tak do wszystkiego podróżował w ten swobodny sposób po całym mieście. – Skarżyła się na bóle w okolicy swojego małego, przestraszonego serca i tej samej nocy zmarła. – Kto znowu? – Kobieta. Lekarze powiedzieli mi, że jej serce zatrzepotało jak ptak i zamarło. Myśleli, że to żart. Ja zresztą podzielałem ich zdanie, ponieważ na początku nocy ona przyszła do mnie. Od razu zdałem sobie sprawę, że jest w niej coś... nienaturalnego. Gdy maszerowała korytarzem gasły światła, a ludzie na łóżkach umierali ze strachu. 10 Nie zawsze było to alegoryczne umieranie, choć jak sądzę mogli też po prostu ulec zasłabnięciu. Zatrzymałem się, lecz jakimś sposobem on, idąc dalej zmusił mnie do mechanicznego podążenia za sobą. – Ta kobieta po odbyciu ze mną rozmowy (pokazała mi także kilka zdjęć) wyszła na zewnątrz, po czym wsiadła na rower, ale nim to zrobiła, chwyciła machinalnie coś, co podtrzymywało się nawzajem z rowerem. Po tym wszystkim odjechała. Ponieważ to była śmierć, wie pan? Tam, skąd pochodzę, w Polsce widywano czasem kostuchę na rowerze. To taka śmierć zindustrializowana. Sądzę, że po tym wszystkim, czego będziemy świadkami powinna szybko przenieść się na motocykl. – To dość absurdalne, co pan mówi. Mam być zazdrosny? Kiedy śni ci się kobieta, z którą dawno się rozstałeś, która jakby umarła dla ciebie, jest ci wstyd i chcesz się od tych snów uwolnić. Ale poczekaj, aż te sny miną i poznasz kogoś, kogo sny okupuje teraz. – Mam jeszcze jeden dowód, że to była ona. Widzi pan, następnego dnia zaraza ustąpiła. – Pan opowiada bzdury... – Bynajmniej, drogi panie. Bez skrupułów opowiedziała mi o tym, jak jej rodzinę prześladował pewien człowiek i to on kupił ją od rodziców w tych ciężkich czasach wojny. I to przez niego dotknął ją najpierw obłęd, a potem choroba. A potem jeszcze wspomniała o ucieczce przed tym typem całej rodziny. A ona ich prawie nie rozpoznawała, tak strasznie wyglądali. Ojciec strzelał do tamtego, ale on zaczął lewitować i w końcu odleciał, pozostawiając tatę martwego w zaułku. To dopiero prawdziwy bełkot, prawda? Nazywali tego mężczyznę „Lichwiarzem”. – Co to za książka? I kim pan jest? Kim on jest? Skąd to wszystko wie? Jakby dotknęły go moje słowa. Ruszył znienacka ku jednej z ruder, odbijając od wymyślonego przez siebie kąta. – Dokąd pan idzie? – miałem wrażenie, że nagle urósł, co najmniej tak, że jego kolana były na poziomie mojego paska od spodni, jego pasek od spodni tam gdzie klatka piersiowa, a jego klatka piersiowa tam gdzie głowa. Prześlizgnęły się po tej jego niesamowitej, wysokiej jak drzewo sylwecie przewleczone przez 11 gałęzie drzew światła uliczne, przemieniając jego szare, niepozorne ubranie brygadzisty z fabryki papieru w kwiecistą suknię. – Ta książeczka to nie wszystko. – odparł, odwracając się na pięcie, niemal z piskiem, jakby miał nabitą na obcas pogniecioną puszkę. – To jedynie coś w rodzaju instrukcji obsługi do przedmiotu, znajdującego się wewnątrz domu. Idzie pan? Kiwnąłem przecząco i w zdenerwowaniu głową, ponieważ jego głowa wydała mi się aż nazbyt podobna do niektórych postaci Witkacego, albo Muncha. A ona nie znosiła Muncha. Przerażał ją. Za to Witkiewicz dobrze się jej kojarzył. Uwielbiała meskalinę i opium. To znaczy, gdy wszystkim nam jeszcze zależało na podróżach wewnątrz głowy. Potem zabrudziła nasze majaki rzeczywistość, jej wymyślność, jej makabra. Czy ja na Boga to wszystko sobie wymyśliłem? Sprawiał wrażenie, jakby jakiś odkurzacz wysysał go przez jedno z ramion. Łysa kobieta skacząca przez groby... Tajemniczy, handlujący nią przybysz.... Śmierć na rowerze... Zagmatwane historie... Ona była Żydówką w czasach, gdy nie można było być Żydem. A on ją zakatował, bo mu się podobała. Za późno zaczął wyobrażać sobie ich wspólne życie, po tym całym szaleństwie. Ale to było wystarczające... To było wystarczające... On miał zeszyt i tam opisywał ich życie w świecie bez Żydów i nazistów. Tylko, że ona była już martwa... A – Pan sobie raczy ze mnie żartować. A teraz żegnam! Żegnam ozięble! Po czym pomknąłem przed siebie, usilnie powstrzymując przed odwróceniem. Wystarczająco popamiętałem jego zakonserwowaną w grymasie niedowierzania twarz na iście munchowskim tle... Dobrze, że pod ręką miał zawsze 6 (słownie sześciu) esesmanów. Zawsze mogli ją zgwałcić. Była taką piękną, chudą dziewczyną... Wyglądała jak chłopiec w kostiumie pływackim i czepku, które jej kupił w monachijskim butiku dla Niemek, aby pływała w jego prywatnym basenie. Kijanka... Umarła w samym tym czepku, bo kostium kazał z niej ściągnąć 6 Niemcom. Umarła po wyjściu z basenu, jak kijanka po wyjściu z wody... Jej kat nie uważał, że był okrutny. Jak większość Niemców uważał, że to szczęście umrzeć, przestrzegając czystości... 12 Przez kolejne tygodnie docierałem powoli do sedna sprawy, mimo że książeczka łysego była poza moim zasięgiem. Zagadkowość powiązań pewnych następujących po sobie wypadków była tak zdumiewająca, że w końcu skierowałem swoje kroki z powrotem do rudery, która, jak później miałem możliwość się dowiedzieć, była przed paru jeszcze laty pomieszczeniem na jedyne kino w mieście. Działo się tak aż do dnia, gdy wyświetlono w nim w ramach festiwalu pewien film dokumentalny, a może cała ich serię, pokazujący sceny wyjątkowego sadyzmu. Zmusiło to władze miasta najpierw do obstawienia kina policją, a wkrótce do zamknięcia go na cztery spusty. Dowiedziałem się ponadto kolejno w trzech różnych szpitalach, co do przypadku kobiety. Dopiero za trzecim razem zadzwoniło. Opis kobiety pasował, a dolegliwościami był rozległy krwotok wewnętrzny, który wystąpił po dokonaniu obustronnej penetracji, wbrew jej woli, jak twierdziła podczas obdukcji poszkodowana. Została do niego zmuszona wielokrotnie przez tajemniczego opiekuna, który „kupił” ją od rodziny. Stało się to po odkryciu, że nie jest ona dziewicą, co ułatwiłoby początki zarabiania w ten sam sposób na ulicy, gdyż wśród żołnierzy, tak polskich, jak rosyjskich były w cenie dziewice, tym bardziej w tak dziecięcej postaci, jak poszkodowana. Brat, próbując ratować jej podupadającą karierę przyprowadził ją do kolegi z gimnazjum, pomagającego obecnie w miejscowym szpitalu. Pierwszy rok studiów chłopca przerwała wojna. Obecnie był czas wyłącznie na praktyki. Zakwalifikowano po dokładnym badaniu pacjentkę jako ofiarę anemii, do której doprowadziło głodzenie jej przez pragnących zaoszczędzić w ten sposób w ciężkich czasach rodziców. W trosce o jej zdrowie uczeń pozostawił ją w swoim urządzonym w tunelu brudnego szpitala pokoju na dalsze obserwacje. Tej nocy została zgwałcona przez ucznia po podaniu jej na chusteczce eteru. Działo się to we wspólnym pokoju, który ze względu na ewentualne miny, pozostawione przez Niemców dzieliło z uczniem inne dwanaście osób. To rozpoczęło długi ciąg napastowań i gwałtów. Nie zabiły jej jednak nie tyle kolejne penetracje, co zastosowanie chloroformu, który wyzwolił w niej reakcje alergiczne i ostatecznie udusił. Nieprawda, jak możesz tak kłamać, okropny szwabie! Zabił ją młody student medycyny, członek Hitlerjugent, który najpierw ukrył ją w 13 pokoju pod schodami wielkiego brzydkiego domu swojego ojca, aby potem gwałcić ją w sposób opisany wyżej, a na końcu, w związku z początkiem semestru wydać ojcu. Student palił dużo papierosów, jak rasowy Niemiec i czuł się przy tym taki męski. Co ojciec z nią zrobił, już powiedziałeś. To nie była miłość. W przypadku syna to nie była nawet letnia miłostka. To było wyuzdanie i wyrachowanie w najohydniejszej formie. Jednocześnie wraz z tym odkryciem dotarłem do źródła, pozwalającego przypuszczać, że dawniej to miasto było ośrodkiem działania pewnego odłamu sekty frankistów, wierzących w istnienie tajemniczego „Das”, którego istnienie miała poświadczać pełna fantasmagorycznego mistycyzmu biblia bałamutna, w której co i rusz wspominano o świecie przedziwnych zwierząt i skarbach, ukrytych w tajemniczych grotach na całym obszarze Niziny Niemieckiej. Sekta ta, mimo że jej członkowie przyjęli chrzest, w wielu przypadkach odpowiadała tej, której poszukiwałem. Ona do niej należała... Szczególnie odpowiadał temu nagłówek, traktujący o ostatnich dniach ich mistrza, Żyda polskiego pochodzenia, który jako baron Frank, Prinz von Polen osiadł u kresu swego życia w jakimś podfrankfurdzkim zamku, gdzie popadł w ostateczne szaleństwo. Podobno praktykował alchemię i otaczał się sporym gronem szpiegów, przynoszących mu wieści z wszystkich stron Europy. W obawie kazał ryglować wszystkie drzwi, jak jakiś bajkowy baron. Co do nagłej zmiany wyznania jego frankistów, to nie stanowiło ono bynajmniej rzadkości dla samego Jakuba Franka. Czynił to niejednokrotnie w obronie własnej skóry. Urodzony w pierwszej połowie XVIII wieku gdzieś na Podolu jako Jankiel Wybowicz, wraz z innymi uchodźcami żydowskiego pochodzenia wyniósł się do Turcji, gdzie stał się szybko kaznodzieją lub kupcem, w zależności której roli wymagała sytuacja. Kiedy tylko było to choć w umiarkowanym stopniu bezpieczne, podawał się za Sabbateistę. Około roku 1754 owe poczucie zagrożenia podyktowało mu przejście na islam, przy której to wierze pozostał aż do momentu powrotu w ojczyźniane strony, gdzie szybko zorganizował rekrutowanych w gettach pierwszych uczniów w regularną sektę. Przez następny rok lub dwa wprowadził miejscowych rabinów swoimi praktykami kolejno w zdziwienie, zaskoczenie, a w 1756 roku w oburzenie. Ich wdarcie się 14 na zebranie modlitewne nowicjatu Franka zakończyło się kolejną odsłoną w dziejach frankistów. Tym razem wybór padł na katolicyzm. Pod wpływem religijnych rozruchów, szeroko rozdmuchanych historiach na temat wydarzeń w Toruniu i Gdańsku Frank i jego uczniowie zaczęli wykazywać poparcie idei Świętej Trójcy, wkrótce niemal całkowicie odcinając się od przeszłości. Sam Frank zbiegł wkrótce za granicę, a jego uczniowie tuż po sensacyjnym nawróceniu, doprowadzili biskupa do zarządzenia, podłóg którego kat miał spalić publiczne wszystkie księgi tulmudyczne, dostępne w diecezji. Wszystkie księgi metodyczne i teologiczne, na których opierała swe istnienie sekta pożarł ogień. Nie powstrzymało to jednak prześladowań i napadów na frankistów. Doszło do tego, że golono im do połowy brody, na znak, że uznani są za pariasów i schizmatyków. Pod koniec lat pięćdziesiątych, wraz ze swoimi 12 apostołami, Frank powrócił tryumfalnie do kraju, mianując mesjaszem i żądając chrztu dla siebie i reszty wyznających jego doktrynę. Sam król elektor wystąpił w roli jego chrzestnego ojca, z innych rodziców warto wspomnieć arcybiskupów, hrabiów i magnatów. Po drugim akcie chrztu, do którego doszło w Warszawie wyszły na jaw kolejne machinacje Franka, za które został osadzony w więzieniu, a później poddany przez benedyktynów wymyślnym torturom. Tam przyznał się nie tylko do defraudacji i odgrywania mesjasza, ale i wyznawania bluźnierczych, pogańskich bóstw, których imion jednak, mimo prób zeń nie wydobyto. Poza ogólnym politeizmem w akcie jego winy wspomniano również o alchemii i krystalomancji, do których to zabiegów używał kubicznego kształtu kryształu, dzięki któremu widział miejsca ukryte w dziwnych realiach, przemierzane bezustannie przez kościstych podróżników, którzy pobudowali te miejsca dla siebie. Dostrzegł w nim, jak w zakurzonym oknie cyklopiczne miasta wzniesione z czarnego obsydianu i nawet silniejszego bazaltu i zburzone jako złe wyobrażenie swych stwórców. Były tam wielkie aleje, gdzie mogą podążać na wietrze osobliwe potwory, nieprzeliczone filary i wieże rosnące w niebo, jak brudne paznokcie, błyszczące dziedziny i kryształowe okna, obsypane po deszczu czymś jakby złotym brokatem od dziwacznych plam z wielu przynoszących słaby poblask słońc, a może po prostu dużych, ulicznych lamp... 15 Osadzony ostatecznie w Częstochowie, zabawił tam do feralnego 1767 roku, gdy po jego obietnicy przejścia na prawosławie uwolnił go rosyjski dowódca Suworow, okupujący wraz z wojskiem miasto. W roku dokonania pierwszego rozbioru Frank uciekł do Austrii, gdzie nieomal doprowadził do uwiedzenia Józefa II przez swoją córkę i następczynię, Ewę. Tak mniej więcej przedstawiała się historia Żyda Franka. Mnie siłą rzeczy zajęła większość popołudnia, tak że zanim się spostrzegłem, mrok zalazł za skórę pokrytemu łuszczącą się tapetą pokojowi, który wynająłem. Nawet nie wiedziałem, jakim ponurym cudem zapaliłem lampkę. W jej świetle nieomal nie dostrzegłem postępującego wyprania barw. Po dworze przechadzał się powolny, zatapiający w sobie wszelkie kształty mrok. Zdawałem sobie sprawę, że cisza wokół mnie jakby czymś zarosła, gdy zdałem sobie sprawę, że słyszę grzechot, a potem terkot, poprzedzany szczęknięciem metalu, zupełnie, jakby ktoś z rozmysłem wypuścił trzymany przez siebie rower. W tej samej niemal chwili zadzwonił telefon. Muszę przyznać, że była to najdziwniejsza, najbardziej szokująca rozmowa, jaką kiedykolwiek odbyłem. Najpierw usłyszałem jednak głos recepcjonisty, flegmatyczny, półprzytomny bełkot, którego słownictwa w znacznym jak sądzę stopniu ograniczały audycje radiowe pewnej neonazistowskiej rozgłośni, o której inaczej niż z radiem „Wolna Europa” nie miały pojęcia władze, a której sekret także był czymś w rodzaju sekty, do której, niestety, muszę przyznać krótko po wojnie należałem. W każdym razie głos ten oświadczył, że jest do mnie telefon. – Czy mogę do pana wejść? – wdarł się w moją rozmowę z recepcjonistą znajomy dźwięk. Tembr, którego mimo wytężonej woli nie potrafiłem umiejscowić w pamięci. – A kim pan jest, jeśli wolno spytać? – Daj pan spokój. Ja tu marznę... Strasznie siąpi. – odparł, dysząc jak rura wydechowa trabanta. – Pan jest na dole? Milczenie. Dopiero po chwili, w tle z arytmicznego oddechu usłyszałem porykiwania recepcjonisty, niemogącego widocznie przeboleć, że ktoś pominął go w rozmowie ze mną. A swoją drogą, to nie potrafił sobie wyobrazić, jak to było możliwe, skoro rozmawiał ze mną na innej linii. Musiał to dostrzegać na swoim pulpicie w 16 sterowni z czerwonozielonych światełek małego statku kosmicznego, jakim była recepcja. – Mam ze sobą książeczkę – stwierdził po dłuższej przerwie głos. Nie mógł on jednak należeć do tajemniczego łysielca, tym większe więc naszło mnie zdziwienie. – Mogę już panu powiedzieć, że to modlitewnik. – I co ja mam zrobić z tą wiedzą? – spytałem sarkastycznie. Odpowiedź wtargnęła między głoski ostatniego słowa. – Przeczytać. Leży na pańskim biurku. – To niemoż... – nim wymówiłem „liwe”, odnalazłem zagrzebany między okładkami tomik. – Proszę nie pytać. – uprzedził ostrzegawczo głos. – Ma pan na imię Vlad, prawda? Tak się składa, że modlitewnik został sporządzony dla kogoś o bardzo podobnie brzmiącym imieniu... – Nie rozumiem... – odparłem, wolną ręką obracając kartki, pełne miniatur, przedstawiających młodzieńca z garbatym nosem, koroną na głowie, berłem w ręku i tarczą przy boku, na której widniał srebrny orzeł w koronie na karminowym polu. Na innym dostrzegłem wizerunek Matki Boskiej. – Napisano go dla króla. – stwierdził już nie tak zziębnięty jak poprzednio głos. – Mimo pozornej niedbałości liter i rażących błędów w łacinie średniowiecznej, pełnej niemieckich naleciałości. Król Władysław również używał kostki, podobnie jak pan. – Ja? – Proszę nie grać przede mną idioty. Wiem o kinie. – odparł nie znoszący protestu głos. – Na jednej z miniatur widnieje rysunek kryształu. To ta rozwinięta koniczyna. Na sześcianie wyryte są święte imiona Boga: Agla, Sabbaoth, Tetragammaton, Emmanuel i Messias. Czy rozpoznaje pan kryształ? – Jakie... Kino?... Co to za imiona? – potrafiłem tylko tyle z siebie wydusić – Gdzie pan jest? – Czy mogę wejść? Rower pozostawię na dole. – odparł natarczywie, całkowicie ignorując moje słowa. W oddali zaokiennej różnobarwne światła, różnego kształtu i wielkości odsłaniały zarysy miasta, z jego nagimi ścianami, ulicami i rozpiętymi jak wieszaki liniami tramwajowymi. – Nawet anioły, ukazując się krystalomancie takiemu jak Władysław, mogły go przerazić, pokazując w postaci tak brzydkiej, jak ich własna. Oczywiście mam na myśli ludzkie kategorie piękna. 17 Ludzie lubią się chwalić z poczucia estetyki, którego nie mają za grosz. – O czym pan mówi? Żądam, aby się pan pokazał w oknie. – Już tu jestem. – odparł prosto w moje ucho. Odskoczyłem, dostrzegając dwie ukośne linie, wykwitające zza uchylonych drzwi jak zapalone jarzeniówki. Był tam też i on, zdający się tkwić w krześle, do którego go przybito. Na jego głowie, zassana z twarzą tkwiła gumowa maska gazowa z wielkim, okrągłym nabojem destylacyjnym z przodu i okrągłymi, wypukłymi szybkami szkła. Poza tym jego ubranie stanowiła biała, wykrochmalona w mroku zgaszonej lampki koszula, krawat przeznaczony do duszenia przechodniów, granatowe spodnie na kant i wypastowane, włoskie buty. Założył nogę na nogę, jak czterdziestopięcioletnia kobieta z papierosem, zupełnie jakby jego noga nie była przybita. I najwyraźniej pod ta maską się odprężył. – Jak pan tu wszedł? – zapytałem, wpadając na okno plecami. – Krótko przed panem. – odparł, jak przez mikrofon z całkiem wyciszonymi wysokimi dźwiękami. – Musimy porozmawiać o modlitewniku. Krystalomancja była niezwykle rozpowszechniona wśród średniowiecznych Żydów. – Ma pan zamiar pomóc mi w odnalezieniu żony? – To nie była pana żona, obaj o tym wiemy. – wymamrotał, jak brzuchomówca, potem jednakowoż skręcił głowę w proteście. – Nie, chcę tylko, żeby pan sam sobie pomógł. Proszę się nie mieszać. Agla i Sabbaoth to imiona pojawiające się w wielu żydowskich talizmanach. Podobnie sześcian, tworzący wraz z modlitewnikiem całość jest tu symbolem imion Boga. Rozumie pan — J-H-W-H. Składa się z czterech liter, każda odpowiada innemu aniołowi, wszystkie są częścią tego samego rytuału magicznego. – A jak to się odnosi do mnie? – Pan wie, co się zdarzyło w kinie, ale nie zdaje sobie sprawy, że pokazano tam nie film, a to, co zawierał kryształ. Mag-kabalistyk odmawiał cała serię modlitw i spowiadał się przed dokonaniem rzeczywistych zabiegów. Pan tego nie zrobił. – Prawdę mówiąc, nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. – odparłem nerwowo. – Ani nie spoglądałem w żadną magiczną kulę. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, jakby wnętrze jego nogawki więziło coś więcej, niż jego nogę. Przez całą jej długość coś 18 zdawało się gmatwać, trząść i wyrastać, niczym lekko fałdująca spodnie macka. – Na cóż panu ta maska? – zapytałem nieufnie. – Nie zamierzam pana zagazować – odparł głosem gruźlika. – Pan jest strasznym niedowiarkiem. – Nie, po prostu nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy, którą mi pan zarzuca. – Podobnie jak nie wszedł pan ze mną do tego domu? – zapytał. – Ma pan na myśli... – nagle poczułem chłód na karku. W oknie tkwił wbity jak gorset karton i potargana, zawiewająca zasłona z pocerowanego koca. Nie było w nim za to szyby. Wszystko pachniało uryną, cementem i ekskrementami, a ściany wydawały się nagie i jakby odległe od siebie. Tylko meble pozostały. I mnóstwo lśniących od latarni wdzierającej się ze swym światłem do środka odłamków szkła. – Modlitewnik króla... – zastanowiłem się. – Doprawdy, cóż ja mogę mieć z tym wspólnego? – Chciał pan zobaczyć kryształ i zerknął pan w niego. – odparł dziwnym, dochodzącym jakby spod niego głosem. – Co tam ujrzałem? – zakpiłem sobie z niego, z tego majaka, szaleńca, z tego obrazu w mojej głowie. Ale on nie znikał. Najwyraźniej uszło to jego uwadze. – To, co zawsze będzie teraz pan dostrzegał, gdy tylko wyjrzy z jakiegokolwiek wnętrza w jakiekolwiek zewnątrz. – odparł pełnym opanowania głosem, niemal nie poruszając głową. I wtedy to się stało. Mimo, że starałem się przemóc, oczy same powędrowały w okno. Odnalazły tam zamarznięte pustkowie w mroku podwójnie zapomnianego miasta, lśniącego od płonących, złych ogni dogasających fabryk. Dziwne ptaki zajeżdżały cuchnące, obleśne powietrze, właściwie palny gaz swymi skrzydłami, poniżej pomiot szorstkowłosych istot bez oczu przemierzał wydrążone pod miastem tunele, poszukując snów ludzkości, którą kiedyś wraz z tymi na górze tworzyli. Sny te, uwięziona między korytarzami zyskały nowe życie, gdyż od ludzi oddzieliło się to, co było w nich duszą. Teraz ścigano je, aby tchnąć w nie obłęd. Ponad miastem, w swoim nieprzyzwoitym meczecie-bibliotece wielki księgarz w czerwonej, żyjącej masce zapisywał ostatnie strony ostatniej księgi 19 dziejów. Gwiazdy układały sobie sny, zamierały, ginęły, a on zapisywał wszystko, co działo się z gwiazdami i pod nimi. Gdzieś indziej, kiedyś indziej wieże wyrosły wysoko, połykając przestwór, przemieniając go w pustą przestrzeń. Miasto to, pomalowane jak pustynia, opętane przez dżina kryło niejeden sekret. A w innym mieście, skąd przychodziły karawany wielkich, opancerzonych stworzeń wielkie, obleśne cielska kobiet spały na pałacowej posadzce. Miasto to na szczęście pogrążyły głębiny piasku. – Sam widzisz. – Więc przyszedłem tu z tobą? – zapytałem głosem, który zdałem sobie sprawę przemieścił się, mimo, że ciało tego w masce siedziało w krześle. Nagle biała twarz zawisła nade mną. To był mężczyzna z biblioteki. Twarz nie nosiła maski, choć wydawała się tak kanciasta i nieruchoma, jakby sama nią była. Długa macka ciągnęła się, wciśnięta w jej usta i znikała pod ubraniem. – Wyjaśniłem ci już wszystko. – odparła twarz, przyglądając mi się badawczo. – Nic mi nie wyjaśniłeś. – Wyjaśniłem tobie tyle, ile powinienem. – odparł, rozmieniając na drobne szkło pod swoim obcasem. – W takim razie, kim jest on? – wskazałem na siedzącego. – A jak myślisz? – zapytał, szurając butami po wylanym cemencie. Zdarł maskę, po czym zrzucił siedzącego z powrotem na oparcie krzesła. Dostrzegłem oczy, nienawistnym wzrokiem taksujące sufit z pourywanym kablem, wetkniętym w kostkę na centralną lampę, usta rozwarte jak u karpia i wychudłe, pokryte trzema dniami noszenia poliki, schodzące się w trójkątną szczękę. Dostrzegłem ranę, z wbitym w nią jeszcze odłamkiem pękniętego szkła. Lecz przede wszystkim dostrzegłem... Kiwnięcie głową. Odłożenie maski gazowej na ziemię. – Tak. To jesteś ty. – odparł łysy, powoli obchodząc krzesło, tak aby nie uronić ani chwili napawania się okropnym widokiem mojego okaleczonego ciała. Położył błazeńsko dłonie na ramionach trupa. Dostrzegłem gwoździe, którymi przybito mu prawa dłoń i stopy tak, aby przewrócił się razem z krzesłem. Najbardziej jednak makabrycznie wyglądały stopy, wyłamane ze stawów i złożone na nogach krzesła cała szerokością. Niemal poza granicą wzroku 20 spoczywał na ziemi niemy propagator tego siedzącego ukrzyżowania, z odbijakiem z drugiej strony. – Ale to jest... To... nie może być... – Czyżby? – zapytał. – Pewnie korci cię, aby wyciągnąć odbijakiem gwoździe. Uspokoję cię, jak zawsze to robiłem. To nic nie da. Zastanówmy się teraz, co do tej pory mówiłem i co mówiłeś ty. Próbowałem odwieźć cię od spoglądania w kryształ, lecz ty się uparłeś. Zależało mi, abyś użył modlitewnika, stwierdzeniem faktu, że te cudaczne miasta po drugiej stronie miasta nie są puste, ty nalegałeś, aby spojrzeć czym prędzej. Zobaczyłeś mnogość tych miast, znajdujących się w galaktycznych wprost odległościach od ciebie, a nawet od siebie. – Nie zrobiłeś nic. – odparłem zrezygnowany. Nagle coś mnie oprzytomniało. – Ale to musiałeś być ty... Ty go... ty go zabiłeś! – Nie ja. – odparł, wznosząc jedno ze szkieł. Wyciągnął po mnie rękę. Zawahałem się. – To jakieś szaleństwo... – Ty już nie żyjesz. – odparł oschle, jakby rzeczywiście rozmawiał z trupem. Przyciągnął mnie do siebie, jakbym już był bezwładny. Potem przyłożył kawałek szkła sobie do oczu, jak maskę. Na jego powierzchni odbił się blask od ulicy... i moje oczy. Nie było to bowiem stricte szkło, lecz wypolerowane do granic możliwości, choć trochę odpryśnięte przy krawędziach lustro. I wtedy naszła mnie ta obca, wyczekująca mnie tu groza. – Nie ja to zrobiłem. – stwierdził. Nie dostrzegłem żadnej groteski, przebijającej przez moje oczy, odbijające w lustrze tak, jakby to były oczy mojego rozmówcy. Nie dostrzegłem ich w tej twarzy. Ponieważ była to moja twarz. – Ten wypadek w kinie nigdy nie wyszedłby na jaw, gdyby ktoś gdzieś nie próbował przedostać się w kryształ, wejść w obce światy, zrozumiawszy, że są nie tylko wyobrażeniem, ale i wolą. Wtedy szkło pękło, a jego odłamki nie pozwoliły nikomu opuścić kina żywym. To był prawdziwy finał. Ale to nie wszystko. Musiałem zainterweniować, wiesz? Ponieważ ty także, mimo moich nalegań próbowałeś wejść w przeszłość, aby odkryć prawdę o Franku, do którego swoją drogą także należał modlitewnik, nim trafił do biblioteki Bodlejańskiej, Bóg wie jakim cudem. Ściągnąłem cię tu, wiedząc, że wcześniej czy później odnajdziesz kostkę i pozwoliłem 21 wejść w kryształ. Uprzednio dałem do zrozumienia, co zaszło w kinie. I że to twoja wina. Wyruszyłeś więc, aby powstrzymać siebie samego, lecz wcześniej ożywiłeś drzemiące gdzieś między światami zło. To ono... ono to zrobiło. Ja po prostu pomogłem ci w nieuniknionym, choć nie sądziłem, że postąpią z tobą tak okrutnie. – Muszę... Powstrzymam to... – Nie uda ci się – zaprzeczył. – Już tego próbowałeś w przeszłości, o czym pewnie także nie pamiętasz. Dotarłeś do małej, żydowskiej dziewczyny. Twoja wizyta doprowadziła do jej śmierci z rąk tego Niemca, i do zemsty, która nas zaślepiła, do zamachu w kinie, gdzie byli ci dwaj Niemcy. Potem już tylko dowiedziałeś się, czy raczej moja wersja się dowiedziała, że to ja byłem tym chłopcem, czy może starym... Tak samo moje działanie pogrzebało twoją przyszłość. Przeżyłeś tylko dlatego, ponieważ w pewnych warunkach, na przykład w tym domu nie jesteśmy ciągiem naszych pierwotnych nas, lecz wersją skończonej rzeczywistości. Można powiedzieć, że sprowadzając cię tutaj uratowałem ci życie w tej trochę zmienionej formie, czy raczej powinienem powiedzieć, że uczyniłem to twojemu awatarowi. W bajkach, gdy pękają lustra, świat staje na głowie. Przynajmniej powinno tak być. Po tym, gdy pękł pryzmat, wszystko się zlało. Wszyscy wyszliśmy stamtąd jako jedna osoba, dzieląc wszystko i nic... Można wpaść w obłęd, gdy to samo obserwujesz z dwóch perspektyw, prawda? Sam byłeś świadkiem... – Gdzie moja kostka? Gdzie kryształ? – Modlitwa. – odparł surowo. – Najpierw modlitwa. – Nie mam na to czasu! – szarpnąłem nim, wywołując tylko jego rozbawienie. – Analizując to, któryś z nas już JEST mordercą. Nie zawaham się... Lepiej mi pomóż... – Masz ją przed sobą. – odparł, jakby już było po wszystkim. Rzeczywiście, cały stolik zajmowała połyskująca, jasna kostka z nieznanego kryształu, żyłkowanego jak marmur i dziwnie tętniącego, jakby żył. Jego ubranie także ożyło, jakby miał tuż pod nim grube, przepuszczające hektolitry krwi żyły. Lub macki... – Kostka otacza cię. To świat, w którym mieszkasz, za którym znajduje się następny i następny. – jego słowa zgubiły się w gąszczu oślizgłych macek, jaki wylał się z jego rękawów, nogawek i oplótł szyję. 22 – Nie mam na to czasu. – odparłem, bez związku i przerażenia, jakie ten obraz winien nieść. Bardziej czułem obrzydzenie, że to dzieje się z moim ciałem. Czułem się pusty... Wdarłem się w opuszczone miasto, gdzie bogowie śpią ze śmiertelnikami jednym natchnionym marzeniem. Kątem oka dostrzegłem jeszcze przypadkowy snop światła, dochodzący z tak rzadko przejeżdżających obok rudery aut. Światło to wpadło i zlustrowało postać mojego rozmówcy, ukazując z okrucieństwem odpęknięcia na jego twarzy i owalne ramy wokół niedokończonej sylwetki. Przez cały ten czas rozmawiałem więc z lustrem. Kryształ rozbił mi się w twarz, rozrywając całą skórę na nie. Szkło obrało mnie, jak jabłko ze skórki, a jeden z kawałków wbił się pod gardło. Rozpoznałem ten fragment. Chwilę potem kryształ wypchnął mnie z siebie... Siedzę i czekam. W mroku coś skrada się do mnie. Wcześniej zastanawiałem się, dlaczego jedną dłoń mam wolną. I ten młotek z odbijakiem poza moim zasięgiem... ...Zupełnie, jak moja kryształowa skrzynka i modlitewnik. Jeśli tylko nie dosięgnę któregoś w przypływie słabości, wkrótce powinno być po najgorszym bólu. 23 Jest Drzewem (LB) Widzę monumentalne piękno jednej z komnat ponadprzestrzennej otchłani urzekających Sfer Niebios ponad mętnym Oceanem Światów; widzę niemożliwe do ogarnięcia mnóstwo płonących aniołów, którzy niesieni wiatrem, tchnieniem Boga nie mogą wznieść się w ostateczne Kresy gwiazdami obsiane, gdyż – świetliste dusze te zrodzone z jednego łona – przytroczone mają łańcuchy ciągnące się w głąb odmętów naszego wymiaru i ciężką kotwicę w mule Dna utkwioną: ludzkie ciało. Jeden oderwał się właśnie i trzepocząc radośnie wielkimi orła skrzydłami uleciał w głęboko czarną dal błyszczącą ornamentami wiekuistości, do Tronu Pana. Prawdziwe to szczęście... Cóż to?! Widzę innego anioła i słyszę jak śpiewa niepewnie, bez siły w głosie, jakby w powątpiewaniu: „Jestem Drzewem, jestem Drzewem, jestem Drzewem...” Biedak! Już bez kajdanu ziemskiego bytowania, a płacząc spada przez chmurne pogranicze i pochłania go sztorm! Wichura okrutnie ciska ulotnym jego duchem tuż nad rozszalałą powierzchnią dudniącej wilgoci i rzuca nim – niby nieświadomie, ale plan boży wypełniając – na cichą oazę wśród tej pieni dzielonej niepoliczalną mnogością splotów ciężkich, pętających ogniw. Tu, gdzie dumnie płynie wielki Galeon Czas, który trwa w milczącym swym rejsie po wodach rzeczywistości, zawsze panuje senny spokój, a kapitan tej łajby gładzi tylko brodę i mruży oczy patrząc w dal; słucha tylko Boga. Głuchy on jest na zastygający w nieśmiałej skardze chór płomieni wygasających osi Światów, które zapadną się za Chwilę same w swym przegranym istnieniu nieosiągniętego na Czas celu, głuchy jest na, obracający się w zrozpaczoną prośbę, słaby szept łkającej matki tulącej niewinne niemowlę, które za Chwilę umrze, głuchy... Trzyma niewzruszenie kurs. Powoli kładzie wzrok na pokład własnego Statku, a na deski te opada przyniesiona orkanem istota jakaś do marności podobna. Słyszę pierwsze od Zarania słowa kapitana Okrętu: „Pieśń rzeką jest, która poi wygnane od swej Matki – Doskonałości dzieci, błogosławi ich sny, rozpala świętą tęsknotę. Dzięki Ci, Panie, za Proroka; on jest synem Twym najmilszym, on jest Drzewem, jednym z Tych wielkich jakie wyrosły w wieczności przy Tobie, w których konary i liście wplotła się Pieśń, i które szumią Nią, gdy Ty, Boże, wiatrem dmuchasz. Część ścięto i zbudowano z Nich ten oto Okręt. Te Drzewa, co się ostały, powołane 24 były w Światy, aby Tam szumiały, a ty – Proroku? Czegóż Tu pragniesz?” Podobny do marności Prorok klęczący w kałuży łez: „Zawróć, panie! Nie. W imię szczęścia i wolności ludu sam chwycę za ster!” Kapitan: „Głupiś. Choćbyś i mi był równy, śmierci pragniesz, jako że nikt władzy tej mieć nie może, nawet ja; jestem tylko pomnikiem samotności”. Widzę to i słyszę wszystko! W Proroka uderza wielki grom, ale nie spala Go w pył, a echem powtarzany grzmot zmienia się w Głos z zewsząd: „Pomnij Proroku, że nie odnalazłeś Doskonałości na mapie Świata! Odnajdziesz tą Matkę swą na dnie serc tych, którzy do Niej w ciszy należą, a lud ten sponiewierany w ciemnym lochu nieświadomości leży jeszcze. Zrozum, że pomóc synom Swym nie mogę! Nie dlatego, iż Mi władzy braknie... Pomocą jakąkolwiek na Piekło bym was wszystkich skazał! Silni być musicie, silniejsi niźli zło wokół i w was; inaczej przy Sobie takiego pomiotu widzieć nie chcę. Ty! mówisz o wolności i szczęściu?! Ty!, który będąc świadkiem śmierci ostatnich wojowników, obrońców honoru Matki, nie stałeś nawet za ich plecami w drugim rzędzie trupów!” Uderzony ogniem pada krzyżem, wszystko sobie przypomniał. On: „Zginąłem tragicznie we śnie, a zagubiony zapomniałem Pieśni... Wybacz mi, Boże! Błagam: przywróć to ścierwo moje do życia w Świecie, wciśnij całego mnie Tam”. Kapitan: „Płacz! A ja z tobą się w akcie tym złączę. Teraz napisz! Napisz im – sługom twoim niepodłym; oddaj tak Pieśń, jak żeś życie oddał!” Widzę jak z Oceanu wynurzają się straszliwe potwory, których, dojrzałe w niedotkniętych światłem głębiach, oślizłe cielska wpełzają po burtach na deski pokładu Galeonu Czasu, chwytają nieznanej natury zjawę Proroka i zabierają ją na Dno. Anioł Tam? Jakkolwiek!, czy powróci do swego ludu? Kto wie... Widzę Coś innego! Odnajduję siebie jako malutkie oczko stojące w świątyni? Nie, w Lesie; ogromne pnie jawią mi się kolumnami, korony Drzew jako ozdobne sklepienie, widzę i posępny chór mnisi: rozmodleni drwale niesamowici, wielkie istoty niczym uschnięte, olbrzymie krzaki róż i pnącza winogron, które poruszają się z trzaskiem łamanych gałęzi, wymachują gorejącymi toporami tnąc łukami iskier mgłę i w święte Żywe Słupy biją. A One: „Doommm, doommm, doommm...” 25 Geometria przestworzy (NDKP) Nazywam się Benjamin Stacey i jestem pilotem. Widziałem wszelkie możliwe sfery i gazy, wznoszące się ponad ziemią. Byłem jednym z ludzi, których pokolenie Wielkiej Wojny nazwało Asami Przestworzy, dając nam świadectwo panowania, jakie tam zaprowadził człowiek. Jakże mylne potrafi być ludzkie mniemanie, dowiedziałem się o godzinie 3:32, 12 grudnia 1934 roku, podczas rutynowego przelotu z pocztą, z Bostonu do Filadelfii. Pogoda była marna i gdyby nie lekkomyślny zakład, nigdy bym się tej trasy nie podjął. Do tego gdy wyleciałem, oprócz prószącego lekko śniegu warunki atmosferyczne były niezłe w porównaniu z wiszącymi wyżej bałwanami. Nie jestem marynarzem i właściwie morze powoduje we mnie jakąś odziedziczoną po przodkach obawę, ale wisząc tam w górze i poddając dobrowolnie muzyce dobiegającej z nerwowego silnika mojego dwupłatowca, nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu, że topi mnie jakieś pierwotne, przedbiblijne morze, pełne odpychających barw i urzekających w swym egzotycznym pochodzeniu kształtów, wobec których technologiczny wygląd samolotu też stawał się płynny. Podróży w mgle towarzyszył ciągły niepokój, jakby świat poniżej zawrócił w swym biegu, wszystko co istnieje ulegało zatraceniu w pierwotnym eterze, który jako ostatniego pogrąży i mnie — niemego świadka tych zmian. W takim zawieszeniu czułem, że bardziej spaceruję niż odbywam lot przez długie godziny, wbrew prawu długości i mapom nawigacyjnym. Nie dochodziło do żadnych turbulencji, co przy takiej pogodzie zakrawało na cud. Lecz to wszystko mogłem poczytywać sobie za majaki ogarniętego pustką umysłu panikarza, który nie pamiętał już dziwnym zrządzeniem losu, czy oglądał w ogóle plany, które tuż przed wylotem znał rzekomo na pamięć. Tam w górze o wszystkim zapomniałem, wbrew doświadczeniu. Podobnie jak wyodrębnienie pewnych osobliwych dźwięków z radia, przywodzących mi na myśl włoskie arie operowe, spomiędzy pozornie jednostajnego szumu dobiegającego z fal tam, gdzie spodziewałem się usłyszeć sygnały z wieży lotów w Filadelfii. Jednocześnie po raz pierwszy mą uwagę przykuł dziwaczny punkt, który początkowo wziąłem za wieżę lotniska, pomimo że znajdowała się trochę za wysoko, i po lewej stronie. Punkt ten przebijał się i rósł bardziej ogniskując mą uwagę, 26 niż wzrastając w istocie. Był jasny i przypominał blask gwiazdy. Jednocześnie odkryłem, że pode mną wyraźnie chmury rozeszły się, co w osobliwy sposób wiązałem ze lśniącym obiektem. Postanowiłem zejść niżej, a tam zamarłem. Najpierw słońce pozbawiło mnie niemal widoczności, zlewając z odblaskiem, który musiał być jakimś refleksem, lecz następnie otworzył się przede mną nowy przestwór, dużo bardziej groźny w swej jednoznaczności i określoności. Oto bowiem frunąłem w towarzystwie kilku mew nad Atlantykiem, zaróżowionym przez słońce, powoli szukające sobie drogi wśród ciężkich, jeszcze nocnych fal i rosnące każdą chwilą. Jak okiem sięgnąć, otaczała mnie morska łąka, błyszcząca lśnieniem dobiegającym jakby spod wody, gdzie wynurzało się słońce. Jednocześnie następny refleks sprawił, że zwęziłem powieki niemal do minimum. Wtedy też muzyka wybuchła ze zdwojoną siłą. Później długie lata spędziłem na szukaniu podobnego tematu. Obecnie przypuszczam, że to mogła być Carmina Burana. Dźwięki przebijały się na nieznanej długości i szerokości geograficznej, zagłuszając ryk silnika. Myślę, że cokolwiek wydarzyło się później, te długie chwile najpierw w ciszy, a potem wśród nagłego śpiewu wagantów były wybuchem największego, niezrozumiałego horroru. Co chwila potęgujący się głos, z wtórującymi mu cichymi uderzeniami nieznanych mi, acz przywodzących na myśl granie egzotycznych kijków na wietrze, czy może trójkątów, wieńczył chór męskich głosów, także potęgujący, aż do zlania z uderzeniem werbli, które biły nagle, a w końcu jakby wzlatywały, ponownie przechodząc w owy osobliwy klekot. I tak w kółko. To wszystko, choć tak znajome, było odbiciem czegoś nieskończenie obcego, choćby dlatego, że miałem jakąś niezbitą pewność, że dobiega z jakiegoś efemerycznego, obcego świata i nie ma nic wspólnego ze średniowieczem. W mojej sytuacji nie było nic poetyckiego, a przypomnienie pieśni średniowiecznej nadal przejmuje mnie lękiem. W jej bowiem tle dostrzegłem to, co początkowo brałem za odblask świtu, a co w rzeczywistości było ostatnim, wieńczącym dzień mrugnięciem. Teraz zamiast męskich, odezwały się zlewające z nimi kobiece głosy, na początku napływające falami i na chwilę milknące, aż przerodziły się w kakafonię. Ten śpiew wyjęty z sabatu czarownic towarzyszy niebu w ostatnich podrygach, czerwonemu jak płomienie ogarniające ciała tych śpiewających swe bezbożne arie wiedźm. Lecz ów świecący przedmiot nadal był widoczny, jak cały ten czas, gdy 27 brałem go za budzące się słońce. Teraz dopiero zrozumiałem, że to przez świecenie z lewej strony niebo wokół było obce i ostre w coraz bledszym świetle. Jednocześnie blask zaczął przybierać wyraźny kształt trójkąta równobocznego. W chwili gdy go określiłem, muzyka ustała, pozostawiając mnie osamotnionego wobec tego odległego kształtu, który nagle zaczął rosnąć bardzo powoli. Choć może tu się mylę, może rósł od początku, choć nie od razu było to zauważalne. Jednocześnie światło zaczęło być pulsacyjne, lecz przy każdym impulsie rosło. Wszelkie próby odsunięcia od tego źródła nie powiodły się, zupełnie jakbym miał do czynienia z jeszcze jednym ciałem niebieskim, albo w każdym razie czymś niewyobrażalnie dużym. Mijały godziny, a ów refleks zajął w tym czasie większość mojej lewej strony, zupełnie jak księżyc koło zwrotnika. Próbowałem to sobie zresztą o dziwo tłumaczyć w ten sposób, lecz niewielkim to było pocieszeniem. Trójkąt zaś rósł już w ciszy i ogarniał blaskiem nocne niebo, pozbawione gwiazd, którymi mógłbym określić swoje położenie. Jednocześnie mimo ciągłego zbliżania się do mnie obiektu, które zaobserwowałem w drugiej godzinie, nie czułem strachu o siebie, lecz raczej płynące z szaleństwa odrętwienie. W końcu usłyszałem dobiegające z radia, a może z mojej głowy rozmowy w obcych językach. Nie toczyli ich ludzie. Około godziny 3:30 byłem świadkiem tego, co cywilizacja stara się od stuleci podważyć, a przynajmniej co bagatelizuje jako relikt pogańskich czasów. Ja ze swojej strony przypuszczam, że twierdzenia Bacona na temat powiązań światła z ideą łaski bożej, jeśli obrać je z całego dogmatu dają nam wyobrażenie o czymś, co przerasta nasz tok widzenia, czy rozumowania. Stąd właśnie ucieczka Bacona w Boga jako sprawcę każdego objawienia, stąd jego próby przekonania współczesnych mu o tym, że to naturę Boga zgłębiał za pomocą swych badań nad optyką. Sądzę, że on wiedział, a przynajmniej przypuszczał z czym się zetknął w toku swoich doświadczeń. Jego fałszywy empiryzm nie mógł być odebrany inaczej, jak szarlataneria najniższego rzędu. Ale sądzę, że on także zetknął się z „nimi”, co z kolei rodzi obawę, do czego doprowadzą nowe odkrycia w dziedzinie optyki. To ze średniowiecza pochodzi przedstawienie łaski uświęcającej w postaci snopu światła. To wtedy też zaczęto przedstawiać oko opatrzności wpisane w trójkąt równoboczny. Może 28 za pomocą snów, może telepatycznie, a może namacalnie ci wielebni mistycy i scholastycy zetknęli się z czymś tak niewyobrażalnym, że musiało w ich mniemaniu pochodzić od stwórcy? Ja ze swej strony, pozbawiony ich bogobojności i zakłamania mogę z całą pewnością powiedzieć, że jeśli to, co dotknęła moja percepcja było zbyt plugawe, aby mogło pochodzić od Niego. A jeśli się mylę, naprawdę dla dobra ludzkości życzę, abyśmy już nie mięli z nim do czynienia. Odrętwieniu, w jakie zapadałem powoli towarzyszyło owe zwielokrotnienie percepcji, przez co wszystko wydawało się nacechowane niesamowitą wręcz ostrością, jakbym oglądał nie trzy, a więcej wymiarów. Jednocześnie w dole dostrzegłem coś, co nie mogło się tam znajdować. Po wszystkim z uwagą bowiem przestudiowałem mapy i choć nadal wydawało mi się to niedorzeczne, oceniałem mój błąd w granicach rachuby. Innymi słowy, to było możliwe, że zbłądziłem. Ale w takim razie urągała temu ta dziwna wyspa, którą ujrzałem, wzniesioną jakby dopiero nad wodą w pierwszym dniu wypiętrzania kontynentów. Zegary zaczęły biegać wokół swoich tarcz. Nawet te, które wcześniej świadczyły za tym, że nie straciłem całkiem głowy wirowały w zawrotnym ruchu wskazówek. Owa skalista, zamulona ziemia opalizowała, lecz nie jak początkowo podejrzewałem od soli, pokrywającej ją całą. Muliste wgłębienia zbiorników wewnętrznych lśniły tęczowo jak kałuże benzenu, a nad całą powierzchnią wznosiła się poświata tak ostra, że raniła oczy. Najbardziej jaskrawe zaś były przylądki tej czarnej, jakby wzniesionej z metalu wysepki. Miały one postać monolitycznych obelisków ogromnej wręcz wielkości i obcej geometrii, sugerującej wielką myśl architektoniczną cyklopowego rzeźbiarza, który nie znając form choćby zbliżonych do koła, kształtował wszystko na zasadzie brył graniastych. Ich ogrom i obcy materiał sugerował coś niejasno. Z wnętrza wyspy dobiegło mnie początkowo ciche, a potem coraz wyraźniejsze, złowrogie mruczenie. Ja zaś zdałem sobie sprawę z pewnych niedomówionych kształtów, że owe ostrosłupy to zaledwie wierzchołki ogromnych gmachów, będących prawie w całości pod wodą. Czułem, jakbym odkrył lewiatana, albo miejsce cumowania Nautiliusa. Tymczasem wyspa bardzo powoli, prawie niezauważalnie powstawała ze swego grobu. Jednocześnie wraz z tym spostrzeżeniem zauważyłem, że zegary oszalały, a ja tracę całkiem panowanie nad maszyną. Ściągało mnie 29 powoli, ale nieuchronnie w dół. Tam zaś, w tej chwili horroru, gdy pojąłem, że nieuchronnie to ja zbliżam się w swojej maszynie do nich, a nie odwrotnie, dostrzegłem ślady pisma pokrywające niektóre formy, poza obeliskami. Rosnącą grozę trudno oddać, lecz wrażenie obcości po raz kolejny spotęgowało coś nieporównywalnie bardziej znajomego niż to wszystko. To było wezwanie z wieży w Filadelfii, z dźwiękami z gramofonu i „Amerykaninem w Paryżu” Gershwina w tle. Lecz obraz i dwa świetliste kształty zbliżające się z dołu po uwolnieniu od swych metalicznych skorup, stanowiących ich materialne ciała przeczył tym dźwiękom. Skąd to wiem? To proste. One zanurzyły się we mnie i oślepiwszy mnie powiedziały wszystko. A ja, aby świat nie doznał tym większego uszczerbku od wiedzy tego, co go czeka powiem tylko lakonicznie: PIERWOTNIE NIE BYŁO MIEJSCA NA ŚWIATŁO W NASZYM ŚWIECIE, A CZŁOWIEK BRODZIŁ W CIEMNOŚCIACH. I BYŁO MU PRZEZ TO DANE WIELKIE SZCZĘŚCIE. Co warto jeszcze dodać w sprawie kapitana Staceya? Ten weteran wiele przeszedł w trakcie wojny, a pewien wypadek, który miał miejsce podczas wojny przekreślił go jako pilota. Późniejsze posługiwanie się fałszywą licencją i wypadek, jaki spowodował ten niezrównoważony człowiek powinny moim zdaniem postawić go przed sądem. Zamiast tego przedstawiono jego majaki w prasie. Nawet brukowiec w rodzaju Enigma Magazine, powołując się na długą służbę Staceya dla sztabu lotnictwa już po wypadku podczas wojny z tzw. „trójkątami bermudzkimi”, może wyrządzić krzywdę reputacji naszemu lotnictwu. Dlatego sugeruję załatwienie sprawy Staceya w trybie bezzwłocznym. Inaczej nawet osadzony w przytułku dla weteranów wyrządzi kolejną szkodę. Stacey jest zbyt ruchliwy w swych działaniach i Bóg jeden wie, kiedy i używając jakich krętactw znów zdobędzie następny samolot do swoich podniebnych badań. podpisano: major Sinclaire Sztab Bezpieczeństwa Lotnictwa Stanów Zjednoczonych Ameryki 30