Ikona 3

Transkrypt

Ikona 3
Ikona 3 to:
NDKP
Lew Bumażnikow
—
Specjalne podziękowania dla Jamesa Steranko
za natchnienie; to właśnie jego ubiegłowieczne
prace poruszyły dłońmi twórcy naszej okładki,
gdy traciliśmy już nadzieję, że jakakolwiek
powstanie...
—
Projekt okładki, rysunek oraz całokształt
geometryczno-merytoryczny: LB
—
Jest to wyjątkowo hermetyczna Ikona; tak się
niestety złożyło i nie było to naszym
zamierzeniem; tak niebezpiecznie niska
różnorodność już się nie powtórzy
—
Internet:
strona domowa – www.zyn.prv.pl
e-mail – [email protected]
—
Zapraszamy
1
Pulp preface
NDKP:
Witamy w trzecim numerze naszego podłego pisemka. Czym
różni się od dwóch pozostałych? Nie jesteśmy grubsi. Nie staliśmy
się także mądrzejsi. Ciągle piszemy rzeczy, które wyłącznie my, oraz
wąskie grono naszych 44 czytelników jesteśmy zdolni czytać. Ale jak
mawiał o ofiarach represji towariszcz Stalin, liczy się ilość, nie
jakość.
Zjechano nieprzyzwoicie naszą okładkę. Z racji jednak faktu,
że okładka ta miała być nieprzyzwoita, jak każdą krytykę,
przyjmujemy te opinie z dystansem. Co do Adama D., to
uspokajając jego zagorzałe fanki: Adam powróci wkrótce ze swoimi
grafikami, jak tylko odbijemy go z rąk partyzantów bizantyjskich.
Widzieliśmy filmy, na których odmawiano mu w ramach tortur
rysowania, więc wierzymy, że jak już dojdzie do uwolnienia, zabierze
się w końcu do pracy.
Co znaleźć można w numerze? Kolegę NDKP i Lwa otacza
nadal nimb tajemnicy (pomimo figlarnego zdjęcia Lwa z Netu).
Pewne jest natomiast to, co obaj od dawna o sobie podejrzewają.
Otóż nie żyją po raz pierwszy. Żyli już. Dawno Temu w
Ameryce. Stąd ta podejrzana okładka.
LB:
Ty diable! Pisemko wcale nie jest podłe. Zapominasz się.
Nawet bezduszny marketing nie zwróci złego słowa przeciwko swoim
najgorszym plastikowym mistyfikacjom. Nawet jeśli Ikona ma wady,
to lepiej byś dołożył starań w prace nad jej doskonaleniem zamiast
strzępić języka!
Moje zdjęcie jest figlarne? Starałem się dobrać takie, na
którym przedstawiam sobą jak najmniej zbędnych treści. Patrz
lepiej na siebie! Czort... Jedziemy z koksem dalej naszą skrzypiącą
furą, i już! A okładka jest dla zmyłki i „niestety” w środku numeru
nie ma temu podobnych obrazów.
We stare and see nothing... a wisp of reality.
2
Jedyny czytelny fragment zapisanych wspomnień czyjegoś przodka:
Pamiętnik z pieczary (LB)
(...) Skoro już czytasz, to opowiem Ci słowem na karcie
wyrytym, co w tym świecie dostrzegłem. Historia ta właściwie nie
dotyczy mojej osoby, jednakże podobną jest do wielkich wspomnień
człowieka, którego ponoć dobrze znam. Wspomnę od razu,
iż opowieść ta nie zostanie ukończona, gdyż jej bezkresny temat
nie oddał się jeszcze tej jedynej, pozaczasowej wieczności: ziemski
byt dzielnie znosi razy przez czas zadane. Gdy spoglądam w
niedaleką jeszcze przeszłość, odnajduję w sobie uczucie prostej
radości, albowiem dostrzegam wreszcie w owym z pozoru
chaotycznym, życiowym boju celowość. Odkąd świadomie się
znamy, był on istotą wrażliwą, skrytą, schowaną w skorupie
własnych wyobrażeń i interpretacji. Czasem tylko wysuwał się ze
swojej otchłani, by jako nagi włóczęga przecierpieć zaledwie kilka
dni. Tak też przywykł ukrywać się w smutku, w świątyni serca
swego. Pytacie: „Dlaczego?” Albowiem w pierwszych, jakże ludzkich
odruchach stadnych pragnął być taki jak wszyscy, a wykraczało to
poza granice jego zdolności. Zbyt dobry był, by pochylić się, ugiąć
do tego, co w nas dostrzegł. Trzeba wam wiedzieć, iż nieświadomie
dobrze robił! Jako dziecko nie mógł dostrzec zguby w otaczających
go uproszczeniach i zakłamaniu, tak też ta intuicyjna obrona była
darem, błogosławieństwem poprzednich żyć. Czas płynął, a chłopiec
wzrastał głęboko w swym istnieniu i uodparniał się, aż nadszedł
moment jego narodzin dla szyderczej prostoty świata. Skała,
w której się ukrywał, w pół pękła, a jemu pozostał jeno kaptur:
gruba szata, spode której nas obserwował. Mijały kolejne zimy, a on
splótł się w walce z wężem zwanym zwykle w świecie iluzji
mądrością. Ten gad, którego imię tak piękne i nęcące, zrzucił
młodzieńca w pieczarę szaleństwa i nędzy. Nie dane mu było o
świcie okiełznać smoka, lecz od początku w jego dłoni ogłowie lśniło
złotem wędzidła w mroku. Do ołtarza przytroczony, kroczył ku swej
doskonałości. Którędy wiedzie i jak długa jeszcze jest droga w bólu
tego Człeka, to dla mnie tajemnica. Wy: „Lecz przecie w wierze jego
czasu nie ma, nieprawdaż?” Tak, wiara ta od czasu swe dzieci
wybawia, ale boleść nie ścieżkami minut i godzin kroczy. (...)
Wielkie Duchy nie dopomagają wojownikowi dłonią przyjazną.
Nie! Zawsze kulą u nogi... Wiedzą, że ołów taki ku mogile ciągnący
3
lepszy jest niźli brat za plecami. Znowu pytacie: „A czemuż to,
panie?!” Jako że do cięższej walki to przymusza, potęgi wymaga:
kłów w paszczy duszy, pazurów dłoni ciała.
On nie umarł. Jeszcze na nas spogląda! Nie wiem skąd, nie
wiem gdzie bój ostatni z Ciemnością prowadzi. Bije się w żywym
mroku tnąc na oślep, i nie spocznie póki go wróg bluźnierczy twarzą
do ziemi mieczem podstępu nie przykuje. Płacz tu niewieści nie
pomoże. Bóg go w starciu nie wyręczy, skazując – i tak przegranego
– na piekło. Posoka zakrzepnie, wiatr pył rozwieje, wąż nas zwodzi, a
historia to prawdziwa. Uśmiech naciągnął się na ramy strachu, oczy
drżą w smutku odsłonięte: okręgi bez pozytywnej bieli krwią
toczone, twarz niczym płótno. To już koniec. Nie wypada nie uczcić
swoją osobą własnego pogrzebu, tych łez wylanych przez bliskich,
kwiatów w deszczu... Układam się na powrót w hebanie.
4
Awatar (NDKP)
Opowiadanie napisane przez obie moje jaźnie
Rozsądna część mnie pisze:
Pewne złożone okoliczności tchnęły mnie do odwiedzenia
biblioteki w tym małym, opróżnionym z miejsc pracy i dobrobytu
miasteczku. Leżące jakby poza granicami list polityków, ten
rozrastający się przez szereg lat moloch zasłabł nagle wpół drogi i
kiedy w końcu przyszedł do siebie odebrano mu wszelkie możliwości
rozwoju. Cegła po cegle, jeśli nie wyniesiona przez robotnika, który
wpadł wkrótce po swojej kradzieży do równi pochyłej, to
eksplodowała od ciśnienia powstałego w kominie węglowym lub
zwyczajnie stała się 0,001% ogólnej powierzchni jątrzącej,
przemysłowej rany miasta.
Większość budynków zmurszała, jak to się mówi w książkach,
gdy ma się na myśli zupełną ruinę. Tylko środowiska kościelne
miały się dobrze. Kawiarnie opustoszały, akademia kolejarska pękła
w szwach od młodych ludzi, pragnących wynieść się stąd tak
szybko, jak to możliwe. Większość z nich nie zdawała sobie sprawy,
że w obrębie czarnej dziury prędkość ucieczki jest wyższa od
prędkości światła. Niewiedzę należy im wybaczyć. Żadne wiadomości
nie docierają do czarnych dziur. Na tym polega ich specyfika.
No dobrze, ale nie wyjaśniłem, co mi do ich nad-przyrodzonego
nieszczęścia.
Bezdomni, zamieszkujący tunel, ożywiony terkotem kół pociągowych
tylko dwukrotnie w tygodniu, punktualnie o 18:30 zaczęli
alarmować miejscowe władzę i policję dziwnymi doniesieniami. Otóż
tunel ten, sklepiony pod koniec XIX wieku i przyparty do murku
starego zamczyska zabierał dziennie po dwóch z nich. Zamczysko
natomiast, dziwny, rozebrany niemal w całości przez Prusaków
obiekt, istniejący bardziej dzięki ledwie zarysowanym granicom
śladów po podmurówce, niż w rzeczywistości, pustoszało po zmroku
i bezdomni nie mogli się tam przenieść. Dochodziły stamtąd co noc
odgłosy,
które
określano
mianem
„dziwnych
misteriów”,
przywodzących na myśl w przeważającej swej części katolickie, lecz
w
pozostałych
przypadkach
zupełnie
nierozpoznawalnych,
odprawianych w obcym, przynajmniej dla załogi lumpów,
szwargoczącym inaczej niż niemiecki języku. Jedni z dziennikarzy,
5
którzy zamknęli się w tym zamczysku na noc rozpoznawali w
podłym bełkocie hebrajski, inni starocerkiewno-słowiański. Jeszcze
inni dostrzegli mężczyzn w dziwacznych mundurach, nabijanych
jakby szklanymi ćwiekami, w stalowych hełmach, przywodzących na
myśl pruskie. Jeden z nich myszkował pewnej nocy po murze i
zwoływał coś na stare, zburzone schody, wiodące dawniej pokrętną
wstęgą do jednej z wież zamczyska. Innym razem na drodze
wiodącej do zamku, którego nie było, dostrzeżono świecącą karocę,
otoczoną właśnie takimi diamentowymi żołnierzami, jak okrąża
szaniec ponad drogą. Podobno po okrążeniu przez nią zamku
widziano tę samą karocę jak z terkotem stoczyła się w stronę
kościoła w Burgel.
Co do innych okoliczności, poprzedzających moje odwiedziny
w bibliotece, to poszukiwałem bezowocnie informacji na temat
jakiegoś tajemniczego sekciarskiego ruchu, zaobserwowanego przez
regionalistów przed II wojną światową we wsiach nad Menem. Jego
ośrodkiem miała być rzekomo jedna z wielu osad chłopskich i jakieś
widmo, zamieszkujące pobliskie pola. Kilka kilometrów dalej
fanatyzm niemiecki kondensował się w ideach faszystowskich, gdy
tymczasem wokół Frankfurtu szalała inna, poglądowa gorączka.
Nierozsądek przejmuje nade mną kontrolę:
Kilka miesięcy temu przypomniałem sobie o istnieniu pewnej
kobiety z zamierzchłej przeszłości nas wszystkich. Z tego, co wiem
ona pogrążyła się w mroku po naszej ostatniej rozmowie. Wtedy
niewiele dla mnie znaczyła. Owszem, była piękna, jak okładka
zeszytu pełnego sekretów, których odkrycie grozi nieludzkimi
torturami w stylu gestapo. Owszem, nie był to sztafaż. Owszem,
sypiałem z nią i wiem, że jej starannie ułożona blondkocia fryzura
jest nie bardziej realna od pierwszych snów erotycznych z jej
udziałem, ponieważ na pupie ma ciemne włoski i ogoloną
prawdopodobnie w obozie cipkę, oddychałem jej w ucho różne
słowa, zagłębiałem się w jej włosy, przybierające gorący odcień i
konsystencję czegoś tak kruchego, jak sama intymność. Ale do tej
pory wiele kobiet bywało takich.
Ale ona jeździła tramwajem z oczami pełnymi niepotrzebnych
łez i nigdy nie poprosiła nikogo o pomoc, choćby walizki wskazywały
na to, że wozi samą siebie, szukając następnego mieszkania, gdzie
jeszcze nie słyszano słowa „Żyd” Mieszkań takich nie było na
6
mapach tych dużych miast, które kochała. Była lepszą pisarką, niż
ja kiedykolwiek będę i lepiej by wam to opowiedziała. A tak muszę ją
zastępować ze swoją miernocizną. Tylko ją zastępuję. Ona wolała
powieści tramwajarskie, jak sama je ochrzciła. Nieważne, że to już
była fantastyka naukowa, jeśli powieść o pasażerach tramwaju
miała 500 stron. Jej to nie obchodziło. Pisała to, co sama chciałaby
przeczytać. Niestety do tej pory musiała się zadowalać rozkładami
jazdy. Może to doprowadziło ją na skraj obłędu.
Chcecie więcej? Będzie więcej, bo ja tam was nie słyszę.
Pewnie tu nikogo nie ma.
Nigdy nie spotkałem tak silnej osoby, która by tyle płakała. A
może nie były to łzy, tylko jakaś inna substancja, używana by
wyrazić zupełnie inna gamę uczuć? Raz dokładnie wydawało mi się,
że z oczu cieknie jej krew. To się już nigdy nie powtórzyło.
Początkowo myślałem, że powróciła jako chwilowy gość
jednego snu. Lecz był to początek całej serii randez-vous skojarzeń,
po których widywałem ją skąpo ubraną pod płaszczem na skąpo
oświetlonych ulicach, ukradkowo obserwującą mnie, jak miała
zwyczaj podglądać ludzi obcych i w jakiś sposób budzących dziwne
skojarzenia.
Podczas naszej ostatniej rozmowy w suterenie, która zamieszkiwała
powiedziała, że oddałaby za mnie życie, gdybyśmy byli teraz w
obozie. Potem przez kilka minut szukała odpowiedzi w moich
oczach, z malutką dłonią szukającą śladów cielesności w obrębie jej
małych, chłopięcych ust. Po odkryciu przez nią odpowiedzi więcej
się nie zobaczyliśmy.
Sen nr 6758:
Jej oczy. ODKRYŁY WŁAŚNIE ODPOWIEDŹ NA SWOJE
PYTANIE. Teraz są duże. Duże i ołowiane. Sprawiają, że ona jest
jeszcze mniejsza i piękniejsza. Następnie ona wstaje i odtąd nie
mogę już jej dogonić w żadnym śnie. Nosi ten swój męski, prochowy
płaszcz i krokami Japoneczki podąża, zawsze kilka kroków bliżej
horyzontu w kolorze oranżady.
Jej kroki nie są moimi.
Jej oddech... Nie dzieli go ze mną.
Jej spojrzenie nie jest dla mnie.
Jej słowa nie zwracają się do mnie.
Nie dla mnie strzyże się jak chłopiec zgubiony i na nowo odkryty.
7
Nie dla mnie nosi koronkową bieliznę (zresztą nigdy, choć ją nosiła,
nie nosiła jej dla nikogo)
Nie dla mnie była świętą z ogoloną brutalnie głową.
Sądzę, że prawdopodobnie jest teraz z jakimś Niemcem-inwalidą,
który cudem nie został osądzony w Norymberdze.
Byłaby dobrą faszystką, tak jak byłaby dobrą babcią. Na
drugie wskazują rysy jej twarzy. Po wygładzeniu przez wiek będą to
rysy najwspanialszej starszej pani.
Na pierwsze wskazuje jej urok osobisty, mający coś z obłędu.
I moja chęć, aby jej dopiec. Nazwać wariatką i odkochać się tak, jak
się zakochałem. Pod jej nieobecność.
Moja malutka fraulin...
Przemowa rozsądku powracającego:
Tak więc i zatem jak widzicie, muszę się odgrodzić od tego
wszystkiego pracą.
Niestety, nie znalazłem nic, co by świadczyło, że właśnie o tym
miejscu wspomina wielu autorów starszych nawet od kultu
nadreńskiego. Miano o nim mówić rzekomo jako o ośrodku jakiegoś
tajemniczego, bluźnierczego wyznawstwa.
– Tego pan szuka. – zagadnął mnie pełen pedanterii głos,
sprawiając, że mimowolnie zadrżałem. Głos ten, z naciskiem
kaligrafując każdą zgłoskę wydawał się w dusznej, szklarnianej
atmosferze czytelni krzykiem. Bibliotekarki, dwie młodziutkie
dziewczyny, całkiem pozbawione własnych twarzy przez zwały
pudru i krzykliwe kosmetyki, przyklejone do nich jak masło
kakaowe zaczęły się wiercić w obrotowych fotelach i niecierpliwie
oglądać sobie dwóch ostatnich gamoni, zamęczających rozświetloną
jak szpital czytelnie swoimi osobami. Ciekawe, czy któraś z nich
miała łysą głowę pod perukę, albo żydowskie pochodzenie, jak te
wszystkie zamaskowane inwigilatorki. Albo choćby ogolone łono.
– Skąd pan może to wiedzieć? – zapytałem, mimochodem
poruszając się po obrośniętych jak mchem grzbietach książek z
gatunku opracowań nad folklorem. On sam trzymał w
nieproporcjonalnie długich, przypominających białe, sztywne grabie
dłoniach jedną z nich, z tłoczoną, szara okładką, przywodzącą na
myśl zeszyt.
– Wiem, po co pan tu jest. – odparł, poruszając jak mi się
wydawało wyłącznie oczami. Jego twarz, jak i ręce były całkowicie
8
wyczyszczone z włosów i innych wytworów skóry, a nos jego
przypominał długi stożek.
– Widziałem pana w okolicy. Wiem, czego pan szuka. – jego
oczy uciekały na strony, jakby poszukiwał w swoim umyśle
wsparcia dla swoich słów, lub odpowiednich pokładów kłamstw.
– Co by pan powiedział, gdybyśmy zaczęli bardziej konwencjonalnie? Powiedzmy przedstawieniem? – zapytałem.
– Na to nie ma czasu. – odparł, przypatrując mi się z jakimś
wyrzutem – Wie pan, kto go jeszcze nie ma. Oni giną, tam w tunelu.
Coś wychodzi ze ściany i ich zabiera. Raz znaleziono rękę jednego z
nich, na wpół przepchniętą przez nienaruszone cegły. I wszędzie
zawsze jest pełno krwi.
– Sądziłem raczej... – zniżyłem głos do konspiracyjnego szeptu,
nachylając głowę, przez wzgląd na taksy bibliotekarek. –
...Sądziłem, że dwóch z nich wpadło pod pociąg i resztę sobie
wymyślili. Wie pan, taki szok...
– To nie szok, mój panie. Pytałem. – odparł, otwierając oczy,
jakby na zamazany obraz. – Oni widzieli tam różne rzeczy,
dochodzące z tego zamku. Tunel jest z nim połączony i widzieli też,
jak coś znika w tunelu i tym przeklętym, pochyłym graffiti na
ścianie. On zniknął tam, na zewnątrz.
– O czym pan mówi?
– Byłem w szpitalu. Wie pan, szpitale pękały wtedy od ilości
„gości”. – zarechotał, jakby spodobało mu się samo brzmienie
ostatniego słowa.
– Rozumiem, że nie był to szpital w konwencjonalnym sensie
tego słowa – skomentowałem uszczypliwie.
– To przez szczury. Istna plaga. Prawie jak w 1284 roku w
Hamelin, w Westfalii. Zna pan tę legendę? To o tym fleciście —
szczurołapie... Mówię panu, szczury i karaluchy. A jak nie, to na
odwrót. Oni zamierzali wznieść w tym zamku minarety, wie pan, jak
te we wschodnim obrządku. Dobrze, że ich plany pokrzyżowała
wojna.
Ciekawe, jakie naprawdę mogła mieć włosy pod tą skórą... Sądzę, że
prawie na pewno kręcone.
– O czym pan opowiada?! – odpowiedział mi zwodniczym
uśmiechem, po czym zaczął się wolno wycofywać z sali. Na
korytarzu, w nałożonym płaszczu, mlaskając po wypastowanej
podłodze półbutami, tuż pod piętrem półbajkowych, secesyjnych
9
schodów, wyglądał dużo dostojniej. Jego jasne, kojarzące z rybim
skrzekiem oczy niestety dalej umykały wszelkim, posyłanym im
badawczym spojrzeniom.
– Pan wypożyczył tę książkę? – spytałem, zwracając jego uwagę
na sprawiający wrażenie samej oprawki wolumin, z którym może
mimowolnie wyszedł z biblioteki.
– Ukradłem. – odparł, wyważając w pozornej szczerości
słowa. – Oni nie powinni tego trzymać u siebie.
– Chce mi pan coś powiedzieć? – zarzuciłem płaszczem,
wdziewając go na siebie, po czym sięgnąłem klamki. Owiało nas
zdradliwe, podobnie jak słowa mężczyzny pozornie tylko szczere
powietrze.
– W tym szpitalu łóżka wywlekli już niemal na zewnątrz, nie
mówiąc o zasypanych nimi korytarzach. Sam nie jestem pewny, to
zdaje się była jakaś zaraza. Pewnej nocy przywieźli tą kobietę. Była
słodka, jasnowłosa i z tak słodką twarzyczką... Tylko bladą, jak te
chustki do nosa, z którymi się nie rozstawała.
Wyszliśmy na ulicę, wypełnioną zadymioną, czarną sadzą w stanie
półgazowostałym, od której wszystko, łącznie ze skórą i ubraniami
schło, mimo pozornej wilgotności w powietrzu. Dalej, wzdłuż tego
samego szpaleru zamarłych drzew, przyglądała się jej smutnymi,
pustymi oczami rudera, pomalowana pstrokatymi mandalami, przez
co przywodziła na myśl fosforyzującą, egipską mumię. Takiego
rodzaju niekryjące otyłości i ropiejących ran okien gmaszyska nie
były rzadkością w tym mieście. Obaj zatem zwróciliśmy raczej
uwagę na chory, cytrynowy zmrok ponad i między budynkami,
niczym osobliwą ironiczność, a także zdające się pochodzić z tego
samego źródła lampy-ulicznice. Rozpalała się z nich co trzecia. Kurz
jak cement osiadał na mnie. Przyczepiony tak do wszystkiego
podróżował w ten swobodny sposób po całym mieście.
– Skarżyła się na bóle w okolicy swojego małego,
przestraszonego serca i tej samej nocy zmarła.
– Kto znowu?
– Kobieta. Lekarze powiedzieli mi, że jej serce zatrzepotało jak
ptak i zamarło. Myśleli, że to żart. Ja zresztą podzielałem ich zdanie,
ponieważ na początku nocy ona przyszła do mnie. Od razu zdałem
sobie sprawę, że jest w niej coś... nienaturalnego. Gdy maszerowała
korytarzem gasły światła, a ludzie na łóżkach umierali ze strachu.
10
Nie zawsze było to alegoryczne umieranie, choć jak sądzę mogli też
po prostu ulec zasłabnięciu.
Zatrzymałem się, lecz jakimś sposobem on, idąc dalej zmusił
mnie do mechanicznego podążenia za sobą.
– Ta kobieta po odbyciu ze mną rozmowy (pokazała mi także
kilka zdjęć) wyszła na zewnątrz, po czym wsiadła na rower, ale nim
to zrobiła, chwyciła machinalnie coś, co podtrzymywało się
nawzajem z rowerem. Po tym wszystkim odjechała. Ponieważ to była
śmierć, wie pan? Tam, skąd pochodzę, w Polsce widywano czasem
kostuchę na rowerze. To taka śmierć zindustrializowana. Sądzę, że
po tym wszystkim, czego będziemy świadkami powinna szybko
przenieść się na motocykl.
– To dość absurdalne, co pan mówi.
Mam być zazdrosny? Kiedy śni ci się kobieta, z którą dawno się
rozstałeś, która jakby umarła dla ciebie, jest ci wstyd i chcesz się od
tych snów uwolnić. Ale poczekaj, aż te sny miną i poznasz kogoś,
kogo sny okupuje teraz.
– Mam jeszcze jeden dowód, że to była ona. Widzi pan,
następnego dnia zaraza ustąpiła.
– Pan opowiada bzdury...
– Bynajmniej, drogi panie. Bez skrupułów opowiedziała mi o
tym, jak jej rodzinę prześladował pewien człowiek i to on kupił ją od
rodziców w tych ciężkich czasach wojny. I to przez niego dotknął ją
najpierw obłęd, a potem choroba. A potem jeszcze wspomniała o
ucieczce przed tym typem całej rodziny. A ona ich prawie nie
rozpoznawała, tak strasznie wyglądali. Ojciec strzelał do tamtego,
ale on zaczął lewitować i w końcu odleciał, pozostawiając tatę
martwego w zaułku. To dopiero prawdziwy bełkot, prawda?
Nazywali tego mężczyznę „Lichwiarzem”.
– Co to za książka? I kim pan jest?
Kim on jest? Skąd to wszystko wie?
Jakby dotknęły go moje słowa. Ruszył znienacka ku jednej z ruder,
odbijając od wymyślonego przez siebie kąta.
– Dokąd pan idzie? – miałem wrażenie, że nagle urósł, co
najmniej tak, że jego kolana były na poziomie mojego paska od
spodni, jego pasek od spodni tam gdzie klatka piersiowa, a jego
klatka piersiowa tam gdzie głowa. Prześlizgnęły się po tej jego
niesamowitej, wysokiej jak drzewo sylwecie przewleczone przez
11
gałęzie drzew światła uliczne, przemieniając jego szare, niepozorne
ubranie brygadzisty z fabryki papieru w kwiecistą suknię.
– Ta książeczka to nie wszystko. – odparł, odwracając się na
pięcie, niemal z piskiem, jakby miał nabitą na obcas pogniecioną
puszkę.
– To jedynie coś w rodzaju instrukcji obsługi do przedmiotu,
znajdującego się wewnątrz domu. Idzie pan?
Kiwnąłem przecząco i w zdenerwowaniu głową, ponieważ jego głowa
wydała mi się aż nazbyt podobna do niektórych postaci Witkacego,
albo Muncha.
A ona nie znosiła Muncha. Przerażał ją. Za to Witkiewicz dobrze się
jej kojarzył. Uwielbiała meskalinę i opium. To znaczy, gdy
wszystkim nam jeszcze zależało na podróżach wewnątrz głowy.
Potem zabrudziła nasze majaki rzeczywistość, jej wymyślność, jej
makabra. Czy ja na Boga to wszystko sobie wymyśliłem?
Sprawiał wrażenie, jakby jakiś odkurzacz wysysał go przez jedno z
ramion.
Łysa kobieta skacząca przez groby... Tajemniczy, handlujący nią
przybysz.... Śmierć na rowerze... Zagmatwane historie... Ona była
Żydówką w czasach, gdy nie można było być Żydem. A on ją
zakatował, bo mu się podobała. Za późno zaczął wyobrażać sobie
ich wspólne życie, po tym całym szaleństwie. Ale to było
wystarczające... To było wystarczające... On miał zeszyt i tam
opisywał ich życie w świecie bez Żydów i nazistów. Tylko, że ona
była już martwa... A
– Pan sobie raczy ze mnie żartować. A teraz żegnam! Żegnam
ozięble! Po czym pomknąłem przed siebie, usilnie powstrzymując
przed
odwróceniem.
Wystarczająco
popamiętałem
jego
zakonserwowaną w grymasie niedowierzania twarz na iście
munchowskim tle...
Dobrze, że pod ręką miał zawsze 6 (słownie sześciu) esesmanów.
Zawsze mogli ją zgwałcić.
Była taką piękną, chudą dziewczyną... Wyglądała jak chłopiec w
kostiumie pływackim i czepku, które jej kupił w monachijskim
butiku dla Niemek, aby pływała w jego prywatnym basenie.
Kijanka... Umarła w samym tym czepku, bo kostium kazał z niej
ściągnąć 6 Niemcom. Umarła po wyjściu z basenu, jak kijanka po
wyjściu z wody... Jej kat nie uważał, że był okrutny. Jak większość
Niemców uważał, że to szczęście umrzeć, przestrzegając czystości...
12
Przez kolejne tygodnie docierałem powoli do sedna sprawy,
mimo że książeczka łysego była poza moim zasięgiem. Zagadkowość
powiązań pewnych następujących po sobie wypadków była tak
zdumiewająca, że w końcu skierowałem swoje kroki z powrotem do
rudery, która, jak później miałem możliwość się dowiedzieć, była
przed paru jeszcze laty pomieszczeniem na jedyne kino w mieście.
Działo się tak aż do dnia, gdy wyświetlono w nim w ramach
festiwalu pewien film dokumentalny, a może cała ich serię,
pokazujący sceny wyjątkowego sadyzmu. Zmusiło to władze miasta
najpierw do obstawienia kina policją, a wkrótce do zamknięcia go
na cztery spusty.
Dowiedziałem się ponadto kolejno w trzech różnych szpitalach,
co do przypadku kobiety. Dopiero za trzecim razem zadzwoniło.
Opis kobiety pasował, a dolegliwościami był rozległy krwotok
wewnętrzny, który wystąpił po dokonaniu obustronnej penetracji,
wbrew jej woli, jak twierdziła podczas obdukcji poszkodowana.
Została do niego zmuszona wielokrotnie przez tajemniczego
opiekuna, który „kupił” ją od rodziny. Stało się to po odkryciu, że
nie jest ona dziewicą, co ułatwiłoby początki zarabiania w ten sam
sposób na ulicy, gdyż wśród żołnierzy, tak polskich, jak rosyjskich
były w cenie dziewice, tym bardziej w tak dziecięcej postaci, jak
poszkodowana. Brat, próbując ratować jej podupadającą karierę
przyprowadził ją do kolegi z gimnazjum, pomagającego obecnie w
miejscowym szpitalu. Pierwszy rok studiów chłopca przerwała
wojna. Obecnie był czas wyłącznie na praktyki. Zakwalifikowano po
dokładnym badaniu pacjentkę jako ofiarę anemii, do której
doprowadziło głodzenie jej przez pragnących zaoszczędzić w ten
sposób w ciężkich czasach rodziców. W trosce o jej zdrowie uczeń
pozostawił ją w swoim urządzonym w tunelu brudnego szpitala
pokoju na dalsze obserwacje. Tej nocy została zgwałcona przez
ucznia po podaniu jej na chusteczce eteru. Działo się to we
wspólnym pokoju, który ze względu na ewentualne miny,
pozostawione przez Niemców dzieliło z uczniem inne dwanaście
osób. To rozpoczęło długi ciąg napastowań i gwałtów. Nie zabiły jej
jednak nie tyle kolejne penetracje, co zastosowanie chloroformu,
który wyzwolił w niej reakcje alergiczne i ostatecznie udusił.
Nieprawda, jak możesz tak kłamać, okropny szwabie! Zabił ją młody
student medycyny, członek Hitlerjugent, który najpierw ukrył ją w
13
pokoju pod schodami wielkiego brzydkiego domu swojego ojca, aby
potem gwałcić ją w sposób opisany wyżej, a na końcu, w związku z
początkiem semestru wydać ojcu. Student palił dużo papierosów,
jak rasowy Niemiec i czuł się przy tym taki męski. Co ojciec z nią
zrobił, już powiedziałeś.
To nie była miłość. W przypadku syna to nie była nawet letnia
miłostka. To było wyuzdanie i wyrachowanie w najohydniejszej
formie.
Jednocześnie wraz z tym odkryciem dotarłem do źródła,
pozwalającego przypuszczać, że dawniej to miasto było ośrodkiem
działania pewnego odłamu sekty frankistów, wierzących w istnienie
tajemniczego „Das”, którego istnienie miała poświadczać pełna
fantasmagorycznego mistycyzmu biblia bałamutna, w której co i
rusz wspominano o świecie przedziwnych zwierząt i skarbach,
ukrytych w tajemniczych grotach na całym obszarze Niziny
Niemieckiej. Sekta ta, mimo że jej członkowie przyjęli chrzest, w
wielu przypadkach odpowiadała tej, której poszukiwałem. Ona do
niej należała...
Szczególnie odpowiadał temu nagłówek, traktujący o ostatnich
dniach ich mistrza, Żyda polskiego pochodzenia, który jako baron
Frank, Prinz von Polen osiadł u kresu swego życia w jakimś
podfrankfurdzkim zamku, gdzie popadł w ostateczne szaleństwo.
Podobno praktykował alchemię i otaczał się sporym gronem
szpiegów, przynoszących mu wieści z wszystkich stron Europy. W
obawie kazał ryglować wszystkie drzwi, jak jakiś bajkowy baron. Co
do nagłej zmiany wyznania jego frankistów, to nie stanowiło ono
bynajmniej rzadkości dla samego Jakuba Franka. Czynił to
niejednokrotnie w obronie własnej skóry. Urodzony w pierwszej
połowie XVIII wieku gdzieś na Podolu jako Jankiel Wybowicz, wraz z
innymi uchodźcami żydowskiego pochodzenia wyniósł się do Turcji,
gdzie stał się szybko kaznodzieją lub kupcem, w zależności której
roli wymagała sytuacja. Kiedy tylko było to choć w umiarkowanym
stopniu bezpieczne, podawał się za Sabbateistę. Około roku 1754
owe poczucie zagrożenia podyktowało mu przejście na islam, przy
której to wierze pozostał aż do momentu powrotu w ojczyźniane
strony, gdzie szybko zorganizował rekrutowanych w gettach
pierwszych uczniów w regularną sektę. Przez następny rok lub dwa
wprowadził miejscowych rabinów swoimi praktykami kolejno w
zdziwienie, zaskoczenie, a w 1756 roku w oburzenie. Ich wdarcie się
14
na zebranie modlitewne nowicjatu Franka zakończyło się kolejną
odsłoną w dziejach frankistów. Tym razem wybór padł na
katolicyzm. Pod wpływem religijnych rozruchów, szeroko
rozdmuchanych historiach na temat wydarzeń w Toruniu i
Gdańsku Frank i jego uczniowie zaczęli wykazywać poparcie idei
Świętej Trójcy, wkrótce niemal całkowicie odcinając się od
przeszłości. Sam Frank zbiegł wkrótce za granicę, a jego uczniowie
tuż po sensacyjnym nawróceniu, doprowadzili biskupa do
zarządzenia, podłóg którego kat miał spalić publiczne wszystkie
księgi tulmudyczne, dostępne w diecezji. Wszystkie księgi
metodyczne i teologiczne, na których opierała swe istnienie sekta
pożarł ogień. Nie powstrzymało to jednak prześladowań i napadów
na frankistów. Doszło do tego, że golono im do połowy brody, na
znak, że uznani są za pariasów i schizmatyków.
Pod koniec lat pięćdziesiątych, wraz ze swoimi 12 apostołami, Frank
powrócił tryumfalnie do kraju, mianując mesjaszem i żądając chrztu
dla siebie i reszty wyznających jego doktrynę. Sam król elektor
wystąpił w roli jego chrzestnego ojca, z innych rodziców warto
wspomnieć arcybiskupów, hrabiów i magnatów. Po drugim akcie
chrztu, do którego doszło w Warszawie wyszły na jaw kolejne
machinacje Franka, za które został osadzony w więzieniu, a później
poddany przez benedyktynów wymyślnym torturom. Tam przyznał
się nie tylko do defraudacji i odgrywania mesjasza, ale i wyznawania
bluźnierczych, pogańskich bóstw, których imion jednak, mimo prób
zeń nie wydobyto. Poza ogólnym politeizmem w akcie jego winy
wspomniano również o alchemii i krystalomancji, do których to
zabiegów używał kubicznego kształtu kryształu, dzięki któremu
widział miejsca ukryte w dziwnych realiach, przemierzane
bezustannie przez kościstych podróżników, którzy pobudowali te
miejsca dla siebie. Dostrzegł w nim, jak w zakurzonym oknie
cyklopiczne miasta wzniesione z czarnego obsydianu i nawet
silniejszego bazaltu i zburzone jako złe wyobrażenie swych
stwórców. Były tam wielkie aleje, gdzie mogą podążać na wietrze
osobliwe potwory, nieprzeliczone filary i wieże rosnące w niebo, jak
brudne paznokcie, błyszczące dziedziny i kryształowe okna,
obsypane po deszczu czymś jakby złotym brokatem od dziwacznych
plam z wielu przynoszących słaby poblask słońc, a może po prostu
dużych, ulicznych lamp...
15
Osadzony ostatecznie w Częstochowie, zabawił tam do
feralnego 1767 roku, gdy po jego obietnicy przejścia na prawosławie
uwolnił go rosyjski dowódca Suworow, okupujący wraz z wojskiem
miasto. W roku dokonania pierwszego rozbioru Frank uciekł do
Austrii, gdzie nieomal doprowadził do uwiedzenia Józefa II przez
swoją córkę i następczynię, Ewę.
Tak mniej więcej przedstawiała się historia Żyda Franka. Mnie
siłą rzeczy zajęła większość popołudnia, tak że zanim się
spostrzegłem, mrok zalazł za skórę pokrytemu łuszczącą się tapetą
pokojowi, który wynająłem. Nawet nie wiedziałem, jakim ponurym
cudem zapaliłem lampkę. W jej świetle nieomal nie dostrzegłem
postępującego wyprania barw. Po dworze przechadzał się powolny,
zatapiający w sobie wszelkie kształty mrok. Zdawałem sobie sprawę,
że cisza wokół mnie jakby czymś zarosła, gdy zdałem sobie sprawę,
że słyszę grzechot, a potem terkot, poprzedzany szczęknięciem
metalu, zupełnie, jakby ktoś z rozmysłem wypuścił trzymany przez
siebie rower.
W tej samej niemal chwili zadzwonił telefon. Muszę przyznać,
że była to najdziwniejsza, najbardziej szokująca rozmowa, jaką
kiedykolwiek
odbyłem.
Najpierw
usłyszałem
jednak
głos
recepcjonisty,
flegmatyczny,
półprzytomny
bełkot,
którego
słownictwa w znacznym jak sądzę stopniu ograniczały audycje
radiowe pewnej neonazistowskiej rozgłośni, o której inaczej niż z
radiem „Wolna Europa” nie miały pojęcia władze, a której sekret
także był czymś w rodzaju sekty, do której, niestety, muszę
przyznać krótko po wojnie należałem. W każdym razie głos ten
oświadczył, że jest do mnie telefon.
– Czy mogę do pana wejść? – wdarł się w moją rozmowę z
recepcjonistą znajomy dźwięk. Tembr, którego mimo wytężonej woli
nie potrafiłem umiejscowić w pamięci.
– A kim pan jest, jeśli wolno spytać?
– Daj pan spokój. Ja tu marznę... Strasznie siąpi. – odparł,
dysząc jak rura wydechowa trabanta.
– Pan jest na dole?
Milczenie. Dopiero po chwili, w tle z arytmicznego oddechu
usłyszałem porykiwania recepcjonisty, niemogącego widocznie
przeboleć, że ktoś pominął go w rozmowie ze mną. A swoją drogą, to
nie potrafił sobie wyobrazić, jak to było możliwe, skoro rozmawiał ze
mną na innej linii. Musiał to dostrzegać na swoim pulpicie w
16
sterowni z czerwonozielonych światełek małego statku kosmicznego,
jakim była recepcja.
– Mam ze sobą książeczkę – stwierdził po dłuższej przerwie
głos. Nie mógł on jednak należeć do tajemniczego łysielca, tym
większe więc naszło mnie zdziwienie. – Mogę już panu powiedzieć,
że to modlitewnik.
– I co ja mam zrobić z tą wiedzą? – spytałem sarkastycznie.
Odpowiedź wtargnęła między głoski ostatniego słowa.
– Przeczytać. Leży na pańskim biurku.
– To niemoż... – nim wymówiłem „liwe”, odnalazłem
zagrzebany między okładkami tomik.
– Proszę nie pytać. – uprzedził ostrzegawczo głos. – Ma pan na
imię Vlad, prawda? Tak się składa, że modlitewnik został
sporządzony dla kogoś o bardzo podobnie brzmiącym imieniu...
– Nie rozumiem... – odparłem, wolną ręką obracając kartki,
pełne miniatur, przedstawiających młodzieńca z garbatym nosem,
koroną na głowie, berłem w ręku i tarczą przy boku, na której
widniał srebrny orzeł w koronie na karminowym polu. Na innym
dostrzegłem wizerunek Matki Boskiej.
– Napisano go dla króla. – stwierdził już nie tak zziębnięty jak
poprzednio głos. – Mimo pozornej niedbałości liter i rażących błędów
w łacinie średniowiecznej, pełnej niemieckich naleciałości. Król
Władysław również używał kostki, podobnie jak pan.
– Ja?
– Proszę nie grać przede mną idioty. Wiem o kinie. – odparł nie
znoszący protestu głos. – Na jednej z miniatur widnieje rysunek
kryształu. To ta rozwinięta koniczyna. Na sześcianie wyryte są
święte imiona Boga: Agla, Sabbaoth, Tetragammaton, Emmanuel i
Messias. Czy rozpoznaje pan kryształ?
– Jakie... Kino?... Co to za imiona? – potrafiłem tylko tyle z
siebie wydusić – Gdzie pan jest?
– Czy mogę wejść? Rower pozostawię na dole. – odparł
natarczywie, całkowicie ignorując moje słowa. W oddali zaokiennej
różnobarwne światła, różnego kształtu i wielkości odsłaniały zarysy
miasta, z jego nagimi ścianami, ulicami i rozpiętymi jak wieszaki
liniami tramwajowymi.
– Nawet anioły, ukazując się krystalomancie takiemu jak
Władysław, mogły go przerazić, pokazując w postaci tak brzydkiej,
jak ich własna. Oczywiście mam na myśli ludzkie kategorie piękna.
17
Ludzie lubią się chwalić z poczucia estetyki, którego nie mają za
grosz.
– O czym pan mówi? Żądam, aby się pan pokazał w oknie.
– Już tu jestem. – odparł prosto w moje ucho. Odskoczyłem,
dostrzegając dwie ukośne linie, wykwitające zza uchylonych drzwi
jak zapalone jarzeniówki. Był tam też i on, zdający się tkwić w
krześle, do którego go przybito. Na jego głowie, zassana z twarzą
tkwiła gumowa maska gazowa z wielkim, okrągłym nabojem
destylacyjnym z przodu i okrągłymi, wypukłymi szybkami szkła.
Poza tym jego ubranie stanowiła biała, wykrochmalona w mroku
zgaszonej lampki koszula, krawat przeznaczony do duszenia
przechodniów, granatowe spodnie na kant i wypastowane, włoskie
buty. Założył nogę na nogę, jak czterdziestopięcioletnia kobieta z
papierosem, zupełnie jakby jego noga nie była przybita. I
najwyraźniej pod ta maską się odprężył.
– Jak pan tu wszedł? – zapytałem, wpadając na okno plecami.
– Krótko przed panem. – odparł, jak przez mikrofon z całkiem
wyciszonymi wysokimi dźwiękami. – Musimy porozmawiać o
modlitewniku. Krystalomancja była niezwykle rozpowszechniona
wśród średniowiecznych Żydów.
– Ma pan zamiar pomóc mi w odnalezieniu żony?
– To nie była pana żona, obaj o tym wiemy. – wymamrotał, jak
brzuchomówca, potem jednakowoż skręcił głowę w proteście. – Nie,
chcę tylko, żeby pan sam sobie pomógł. Proszę się nie mieszać. Agla
i Sabbaoth to imiona pojawiające się w wielu żydowskich
talizmanach. Podobnie sześcian, tworzący wraz z modlitewnikiem
całość jest tu symbolem imion Boga. Rozumie pan — J-H-W-H.
Składa się z czterech liter, każda odpowiada innemu aniołowi,
wszystkie są częścią tego samego rytuału magicznego.
– A jak to się odnosi do mnie?
– Pan wie, co się zdarzyło w kinie, ale nie zdaje sobie sprawy,
że pokazano tam nie film, a to, co zawierał kryształ. Mag-kabalistyk
odmawiał cała serię modlitw i spowiadał się przed dokonaniem
rzeczywistych zabiegów. Pan tego nie zrobił.
– Prawdę mówiąc, nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. –
odparłem nerwowo. – Ani nie spoglądałem w żadną magiczną kulę.
Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, jakby wnętrze jego
nogawki więziło coś więcej, niż jego nogę. Przez całą jej długość coś
18
zdawało się gmatwać, trząść i wyrastać, niczym lekko fałdująca
spodnie macka.
– Na cóż panu ta maska? – zapytałem nieufnie.
– Nie zamierzam pana zagazować – odparł głosem gruźlika. –
Pan jest strasznym niedowiarkiem.
– Nie, po prostu nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy, którą mi
pan zarzuca.
– Podobnie jak nie wszedł pan ze mną do tego domu? –
zapytał.
– Ma pan na myśli... – nagle poczułem chłód na karku.
W oknie tkwił wbity jak gorset karton i potargana, zawiewająca
zasłona z pocerowanego koca. Nie było w nim za to szyby. Wszystko
pachniało uryną, cementem i ekskrementami, a ściany wydawały
się nagie i jakby odległe od siebie. Tylko meble pozostały. I mnóstwo
lśniących od latarni wdzierającej się ze swym światłem do środka
odłamków szkła.
– Modlitewnik króla... – zastanowiłem się. – Doprawdy, cóż ja
mogę mieć z tym wspólnego?
– Chciał pan zobaczyć kryształ i zerknął pan w niego. – odparł
dziwnym, dochodzącym jakby spod niego głosem.
– Co tam ujrzałem? – zakpiłem sobie z niego, z tego majaka,
szaleńca, z tego obrazu w mojej głowie. Ale on nie znikał.
Najwyraźniej uszło to jego uwadze.
– To, co zawsze będzie teraz pan dostrzegał, gdy tylko wyjrzy z
jakiegokolwiek wnętrza w jakiekolwiek zewnątrz. – odparł pełnym
opanowania głosem, niemal nie poruszając głową.
I wtedy to się stało. Mimo, że starałem się przemóc, oczy same
powędrowały w okno. Odnalazły tam zamarznięte pustkowie w
mroku podwójnie zapomnianego miasta, lśniącego od płonących,
złych ogni dogasających fabryk. Dziwne ptaki zajeżdżały cuchnące,
obleśne powietrze, właściwie palny gaz swymi skrzydłami, poniżej
pomiot szorstkowłosych istot bez oczu przemierzał wydrążone pod
miastem tunele, poszukując snów ludzkości, którą kiedyś wraz z
tymi na górze tworzyli. Sny te, uwięziona między korytarzami
zyskały nowe życie, gdyż od ludzi oddzieliło się to, co było w nich
duszą. Teraz ścigano je, aby tchnąć w nie obłęd. Ponad miastem, w
swoim nieprzyzwoitym meczecie-bibliotece wielki księgarz w
czerwonej, żyjącej masce zapisywał ostatnie strony ostatniej księgi
19
dziejów. Gwiazdy układały sobie sny, zamierały, ginęły, a on
zapisywał wszystko, co działo się z gwiazdami i pod nimi.
Gdzieś indziej, kiedyś indziej wieże wyrosły wysoko, połykając
przestwór, przemieniając go w pustą przestrzeń. Miasto to,
pomalowane jak pustynia, opętane przez dżina kryło niejeden
sekret. A w innym mieście, skąd przychodziły karawany wielkich,
opancerzonych stworzeń wielkie, obleśne cielska kobiet spały na
pałacowej posadzce. Miasto to na szczęście pogrążyły głębiny
piasku.
– Sam widzisz.
– Więc przyszedłem tu z tobą? – zapytałem głosem, który
zdałem sobie sprawę przemieścił się, mimo, że ciało tego w masce
siedziało w krześle. Nagle biała twarz zawisła nade mną. To był
mężczyzna z biblioteki. Twarz nie nosiła maski, choć wydawała się
tak kanciasta i nieruchoma, jakby sama nią była. Długa macka
ciągnęła się, wciśnięta w jej usta i znikała pod ubraniem.
– Wyjaśniłem ci już wszystko. – odparła twarz, przyglądając mi
się badawczo.
– Nic mi nie wyjaśniłeś.
– Wyjaśniłem tobie tyle, ile powinienem. – odparł, rozmieniając
na drobne szkło pod swoim obcasem.
– W takim razie, kim jest on? – wskazałem na siedzącego.
– A jak myślisz? – zapytał, szurając butami po wylanym
cemencie. Zdarł maskę, po czym zrzucił siedzącego z powrotem na
oparcie krzesła. Dostrzegłem oczy, nienawistnym wzrokiem
taksujące sufit z pourywanym kablem, wetkniętym w kostkę na
centralną lampę, usta rozwarte jak u karpia i wychudłe, pokryte
trzema dniami noszenia poliki, schodzące się w trójkątną szczękę.
Dostrzegłem ranę, z wbitym w nią jeszcze odłamkiem pękniętego
szkła. Lecz przede wszystkim dostrzegłem... Kiwnięcie głową.
Odłożenie maski gazowej na ziemię.
– Tak. To jesteś ty. – odparł łysy, powoli obchodząc krzesło,
tak aby nie uronić ani chwili napawania się okropnym widokiem
mojego okaleczonego ciała. Położył błazeńsko dłonie na ramionach
trupa. Dostrzegłem gwoździe, którymi przybito mu prawa dłoń i
stopy tak, aby przewrócił się razem z krzesłem. Najbardziej jednak
makabrycznie wyglądały stopy, wyłamane ze stawów i złożone na
nogach krzesła cała szerokością. Niemal poza granicą wzroku
20
spoczywał na ziemi niemy propagator tego siedzącego ukrzyżowania,
z odbijakiem z drugiej strony.
– Ale to jest... To... nie może być...
– Czyżby? – zapytał. – Pewnie korci cię, aby wyciągnąć
odbijakiem gwoździe. Uspokoję cię, jak zawsze to robiłem. To nic nie
da. Zastanówmy się teraz, co do tej pory mówiłem i co mówiłeś ty.
Próbowałem odwieźć cię od spoglądania w kryształ, lecz ty się
uparłeś. Zależało mi, abyś użył modlitewnika, stwierdzeniem faktu,
że te cudaczne miasta po drugiej stronie miasta nie są puste, ty
nalegałeś, aby spojrzeć czym prędzej. Zobaczyłeś mnogość tych
miast, znajdujących się w galaktycznych wprost odległościach od
ciebie, a nawet od siebie.
– Nie zrobiłeś nic. – odparłem zrezygnowany. Nagle coś mnie
oprzytomniało.
– Ale to musiałeś być ty... Ty go... ty go zabiłeś!
– Nie ja. – odparł, wznosząc jedno ze szkieł. Wyciągnął po mnie
rękę. Zawahałem się.
– To jakieś szaleństwo...
– Ty już nie żyjesz. – odparł oschle, jakby rzeczywiście
rozmawiał z trupem. Przyciągnął mnie do siebie, jakbym już był
bezwładny. Potem przyłożył kawałek szkła sobie do oczu, jak maskę.
Na jego powierzchni odbił się blask od ulicy... i moje oczy. Nie było
to bowiem stricte szkło, lecz wypolerowane do granic możliwości,
choć trochę odpryśnięte przy krawędziach lustro. I wtedy naszła
mnie ta obca, wyczekująca mnie tu groza.
– Nie ja to zrobiłem. – stwierdził. Nie dostrzegłem żadnej
groteski, przebijającej przez moje oczy, odbijające w lustrze tak,
jakby to były oczy mojego rozmówcy. Nie dostrzegłem ich w tej
twarzy. Ponieważ była to moja twarz.
– Ten wypadek w kinie nigdy nie wyszedłby na jaw, gdyby ktoś
gdzieś nie próbował przedostać się w kryształ, wejść w obce światy,
zrozumiawszy, że są nie tylko wyobrażeniem, ale i wolą. Wtedy szkło
pękło, a jego odłamki nie pozwoliły nikomu opuścić kina żywym. To
był
prawdziwy
finał.
Ale
to
nie
wszystko.
Musiałem
zainterweniować, wiesz? Ponieważ ty także, mimo moich nalegań
próbowałeś wejść w przeszłość, aby odkryć prawdę o Franku, do
którego swoją drogą także należał modlitewnik, nim trafił do
biblioteki Bodlejańskiej, Bóg wie jakim cudem. Ściągnąłem cię tu,
wiedząc, że wcześniej czy później odnajdziesz kostkę i pozwoliłem
21
wejść w kryształ. Uprzednio dałem do zrozumienia, co zaszło w
kinie. I że to twoja wina. Wyruszyłeś więc, aby powstrzymać siebie
samego, lecz wcześniej ożywiłeś drzemiące gdzieś między światami
zło. To ono... ono to zrobiło. Ja po prostu pomogłem ci w
nieuniknionym, choć nie sądziłem, że postąpią z tobą tak okrutnie.
– Muszę... Powstrzymam to...
– Nie uda ci się – zaprzeczył. – Już tego próbowałeś w
przeszłości, o czym pewnie także nie pamiętasz. Dotarłeś do małej,
żydowskiej dziewczyny. Twoja wizyta doprowadziła do jej śmierci z
rąk tego Niemca, i do zemsty, która nas zaślepiła, do zamachu w
kinie, gdzie byli ci dwaj Niemcy. Potem już tylko dowiedziałeś się,
czy raczej moja wersja się dowiedziała, że to ja byłem tym chłopcem,
czy może starym... Tak samo moje działanie pogrzebało twoją
przyszłość. Przeżyłeś tylko dlatego, ponieważ w pewnych
warunkach, na przykład w tym domu nie jesteśmy ciągiem naszych
pierwotnych nas, lecz wersją skończonej rzeczywistości. Można
powiedzieć, że sprowadzając cię tutaj uratowałem ci życie w tej
trochę zmienionej formie, czy raczej powinienem powiedzieć, że
uczyniłem to twojemu awatarowi. W bajkach, gdy pękają lustra,
świat staje na głowie. Przynajmniej powinno tak być. Po tym, gdy
pękł pryzmat, wszystko się zlało. Wszyscy wyszliśmy stamtąd jako
jedna osoba, dzieląc wszystko i nic... Można wpaść w obłęd, gdy to
samo obserwujesz z dwóch perspektyw, prawda? Sam byłeś
świadkiem...
– Gdzie moja kostka? Gdzie kryształ?
– Modlitwa. – odparł surowo. – Najpierw modlitwa.
– Nie mam na to czasu! – szarpnąłem nim, wywołując tylko
jego rozbawienie. – Analizując to, któryś z nas już JEST mordercą.
Nie zawaham się... Lepiej mi pomóż...
– Masz ją przed sobą. – odparł, jakby już było po wszystkim.
Rzeczywiście, cały stolik zajmowała połyskująca, jasna kostka z
nieznanego kryształu, żyłkowanego jak marmur i dziwnie
tętniącego, jakby żył. Jego ubranie także ożyło, jakby miał tuż pod
nim grube, przepuszczające hektolitry krwi żyły. Lub macki...
– Kostka otacza cię. To świat, w którym mieszkasz, za którym
znajduje się następny i następny. – jego słowa zgubiły się w gąszczu
oślizgłych macek, jaki wylał się z jego rękawów, nogawek i oplótł
szyję.
22
– Nie mam na to czasu. – odparłem, bez związku i przerażenia,
jakie ten obraz winien nieść. Bardziej czułem obrzydzenie, że to
dzieje się z moim ciałem. Czułem się pusty... Wdarłem się w
opuszczone miasto, gdzie bogowie śpią ze śmiertelnikami jednym
natchnionym marzeniem. Kątem oka dostrzegłem jeszcze
przypadkowy
snop
światła,
dochodzący
z
tak
rzadko
przejeżdżających obok rudery aut. Światło to wpadło i zlustrowało
postać mojego rozmówcy, ukazując z okrucieństwem odpęknięcia na
jego twarzy i owalne ramy wokół niedokończonej sylwetki.
Przez cały ten czas rozmawiałem więc z lustrem. Kryształ
rozbił mi się w twarz, rozrywając całą skórę na nie. Szkło obrało
mnie, jak jabłko ze skórki, a jeden z kawałków wbił się pod gardło.
Rozpoznałem ten fragment. Chwilę potem kryształ wypchnął mnie z
siebie...
Siedzę i czekam. W mroku coś skrada się do mnie. Wcześniej
zastanawiałem się, dlaczego jedną dłoń mam wolną. I ten młotek z
odbijakiem poza moim zasięgiem...
...Zupełnie, jak moja kryształowa skrzynka i modlitewnik. Jeśli
tylko nie dosięgnę któregoś w przypływie słabości, wkrótce powinno
być po najgorszym bólu.
23
Jest Drzewem (LB)
Widzę
monumentalne
piękno
jednej
z
komnat
ponadprzestrzennej otchłani urzekających Sfer Niebios ponad
mętnym Oceanem Światów; widzę niemożliwe do ogarnięcia
mnóstwo płonących aniołów, którzy niesieni wiatrem, tchnieniem
Boga nie mogą wznieść się w ostateczne Kresy gwiazdami obsiane,
gdyż – świetliste dusze te zrodzone z jednego łona – przytroczone
mają łańcuchy ciągnące się w głąb odmętów naszego wymiaru i
ciężką kotwicę w mule Dna utkwioną: ludzkie ciało. Jeden oderwał
się właśnie i trzepocząc radośnie wielkimi orła skrzydłami uleciał w
głęboko czarną dal błyszczącą ornamentami wiekuistości, do Tronu
Pana. Prawdziwe to szczęście... Cóż to?! Widzę innego anioła i słyszę
jak śpiewa niepewnie, bez siły w głosie, jakby w powątpiewaniu:
„Jestem Drzewem, jestem Drzewem, jestem Drzewem...” Biedak! Już
bez kajdanu ziemskiego bytowania, a płacząc spada przez chmurne
pogranicze i pochłania go sztorm! Wichura okrutnie ciska ulotnym
jego duchem tuż nad rozszalałą powierzchnią dudniącej wilgoci i
rzuca nim – niby nieświadomie, ale plan boży wypełniając – na
cichą oazę wśród tej pieni dzielonej niepoliczalną mnogością splotów
ciężkich, pętających ogniw. Tu, gdzie dumnie płynie wielki Galeon
Czas, który trwa w milczącym swym rejsie po wodach
rzeczywistości, zawsze panuje senny spokój, a kapitan tej łajby
gładzi tylko brodę i mruży oczy patrząc w dal; słucha tylko Boga.
Głuchy on jest na zastygający w nieśmiałej skardze chór płomieni
wygasających osi Światów, które zapadną się za Chwilę same w
swym przegranym istnieniu nieosiągniętego na Czas celu, głuchy
jest na, obracający się w zrozpaczoną prośbę, słaby szept łkającej
matki tulącej niewinne niemowlę, które za Chwilę umrze, głuchy...
Trzyma niewzruszenie kurs. Powoli kładzie wzrok na pokład
własnego Statku, a na deski te opada przyniesiona orkanem istota
jakaś do marności podobna. Słyszę pierwsze od Zarania słowa
kapitana Okrętu: „Pieśń rzeką jest, która poi wygnane od swej Matki
– Doskonałości dzieci, błogosławi ich sny, rozpala świętą tęsknotę.
Dzięki Ci, Panie, za Proroka; on jest synem Twym najmilszym, on
jest Drzewem, jednym z Tych wielkich jakie wyrosły w wieczności
przy Tobie, w których konary i liście wplotła się Pieśń, i które
szumią Nią, gdy Ty, Boże, wiatrem dmuchasz. Część ścięto i
zbudowano z Nich ten oto Okręt. Te Drzewa, co się ostały, powołane
24
były w Światy, aby Tam szumiały, a ty – Proroku? Czegóż Tu
pragniesz?” Podobny do marności Prorok klęczący w kałuży łez:
„Zawróć, panie! Nie. W imię szczęścia i wolności ludu sam chwycę
za ster!” Kapitan: „Głupiś. Choćbyś i mi był równy, śmierci
pragniesz, jako że nikt władzy tej mieć nie może, nawet ja; jestem
tylko pomnikiem samotności”. Widzę to i słyszę wszystko! W
Proroka uderza wielki grom, ale nie spala Go w pył, a echem
powtarzany grzmot zmienia się w Głos z zewsząd: „Pomnij Proroku,
że nie odnalazłeś Doskonałości na mapie Świata! Odnajdziesz tą
Matkę swą na dnie serc tych, którzy do Niej w ciszy należą, a lud
ten sponiewierany w ciemnym lochu nieświadomości leży jeszcze.
Zrozum, że pomóc synom Swym nie mogę! Nie dlatego, iż Mi władzy
braknie... Pomocą jakąkolwiek na Piekło bym was wszystkich
skazał! Silni być musicie, silniejsi niźli zło wokół i w was; inaczej
przy Sobie takiego pomiotu widzieć nie chcę. Ty! mówisz o wolności i
szczęściu?! Ty!, który będąc świadkiem śmierci ostatnich
wojowników, obrońców honoru Matki, nie stałeś nawet za ich
plecami w drugim rzędzie trupów!” Uderzony ogniem pada krzyżem,
wszystko sobie przypomniał. On: „Zginąłem tragicznie we śnie, a
zagubiony zapomniałem Pieśni... Wybacz mi, Boże! Błagam:
przywróć to ścierwo moje do życia w Świecie, wciśnij całego mnie
Tam”. Kapitan: „Płacz! A ja z tobą się w akcie tym złączę. Teraz
napisz! Napisz im – sługom twoim niepodłym; oddaj tak Pieśń, jak
żeś życie oddał!” Widzę jak z Oceanu wynurzają się straszliwe
potwory, których, dojrzałe w niedotkniętych światłem głębiach,
oślizłe cielska wpełzają po burtach na deski pokładu Galeonu
Czasu, chwytają nieznanej natury zjawę Proroka i zabierają ją na
Dno. Anioł Tam? Jakkolwiek!, czy powróci do swego ludu? Kto wie...
Widzę Coś innego! Odnajduję siebie jako malutkie oczko
stojące w świątyni? Nie, w Lesie; ogromne pnie jawią mi się
kolumnami, korony Drzew jako ozdobne sklepienie, widzę i posępny
chór mnisi: rozmodleni drwale niesamowici, wielkie istoty niczym
uschnięte, olbrzymie krzaki róż i pnącza winogron, które poruszają
się z trzaskiem łamanych gałęzi, wymachują gorejącymi toporami
tnąc łukami iskier mgłę i w święte Żywe Słupy biją. A One:
„Doommm, doommm, doommm...”
25
Geometria przestworzy (NDKP)
Nazywam się Benjamin Stacey i jestem pilotem. Widziałem
wszelkie możliwe sfery i gazy, wznoszące się ponad ziemią. Byłem
jednym z ludzi, których pokolenie Wielkiej Wojny nazwało Asami
Przestworzy, dając nam świadectwo panowania, jakie tam
zaprowadził człowiek. Jakże mylne potrafi być ludzkie mniemanie,
dowiedziałem się o godzinie 3:32, 12 grudnia 1934 roku, podczas
rutynowego przelotu z pocztą, z Bostonu do Filadelfii. Pogoda była
marna i gdyby nie lekkomyślny zakład, nigdy bym się tej trasy nie
podjął. Do tego gdy wyleciałem, oprócz prószącego lekko śniegu
warunki atmosferyczne były niezłe w porównaniu z wiszącymi wyżej
bałwanami. Nie jestem marynarzem i właściwie morze powoduje we
mnie jakąś odziedziczoną po przodkach obawę, ale wisząc tam w
górze i poddając dobrowolnie muzyce dobiegającej z nerwowego
silnika mojego dwupłatowca, nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu,
że topi mnie jakieś pierwotne, przedbiblijne morze, pełne
odpychających barw i urzekających w swym egzotycznym
pochodzeniu kształtów, wobec których technologiczny wygląd
samolotu też stawał się płynny. Podróży w mgle towarzyszył ciągły
niepokój, jakby świat poniżej zawrócił w swym biegu, wszystko co
istnieje ulegało zatraceniu w pierwotnym eterze, który jako
ostatniego pogrąży i mnie — niemego świadka tych zmian. W takim
zawieszeniu czułem, że bardziej spaceruję niż odbywam lot przez
długie godziny, wbrew prawu długości i mapom nawigacyjnym. Nie
dochodziło do żadnych turbulencji, co przy takiej pogodzie
zakrawało na cud.
Lecz to wszystko mogłem poczytywać sobie za majaki
ogarniętego pustką umysłu panikarza, który nie pamiętał już
dziwnym zrządzeniem losu, czy oglądał w ogóle plany, które tuż
przed wylotem znał rzekomo na pamięć. Tam w górze o wszystkim
zapomniałem, wbrew doświadczeniu. Podobnie jak wyodrębnienie
pewnych osobliwych dźwięków z radia, przywodzących mi na myśl
włoskie arie operowe, spomiędzy pozornie jednostajnego szumu
dobiegającego z fal tam, gdzie spodziewałem się usłyszeć sygnały
z wieży lotów w Filadelfii. Jednocześnie po raz pierwszy mą uwagę
przykuł dziwaczny punkt, który początkowo wziąłem za wieżę
lotniska, pomimo że znajdowała się trochę za wysoko, i po lewej
stronie. Punkt ten przebijał się i rósł bardziej ogniskując mą uwagę,
26
niż wzrastając w istocie. Był jasny i przypominał blask gwiazdy.
Jednocześnie odkryłem, że pode mną wyraźnie chmury rozeszły się,
co w osobliwy sposób wiązałem ze lśniącym obiektem. Postanowiłem
zejść niżej, a tam zamarłem. Najpierw słońce pozbawiło mnie niemal
widoczności, zlewając z odblaskiem, który musiał być jakimś
refleksem, lecz następnie otworzył się przede mną nowy przestwór,
dużo bardziej groźny w swej jednoznaczności i określoności. Oto
bowiem frunąłem w towarzystwie kilku mew nad Atlantykiem,
zaróżowionym przez słońce, powoli szukające sobie drogi wśród
ciężkich, jeszcze nocnych fal i rosnące każdą chwilą. Jak okiem
sięgnąć, otaczała mnie morska łąka, błyszcząca lśnieniem
dobiegającym jakby spod wody, gdzie wynurzało się słońce.
Jednocześnie następny refleks sprawił, że zwęziłem powieki niemal
do minimum. Wtedy też muzyka wybuchła ze zdwojoną siłą. Później
długie lata spędziłem na szukaniu podobnego tematu. Obecnie
przypuszczam, że to mogła być Carmina Burana. Dźwięki przebijały
się na nieznanej długości i szerokości geograficznej, zagłuszając ryk
silnika. Myślę, że cokolwiek wydarzyło się później, te długie chwile
najpierw w ciszy, a potem wśród nagłego śpiewu wagantów były
wybuchem największego, niezrozumiałego horroru. Co chwila
potęgujący się głos, z wtórującymi mu cichymi uderzeniami
nieznanych mi, acz przywodzących na myśl granie egzotycznych
kijków na wietrze, czy może trójkątów, wieńczył chór męskich
głosów, także potęgujący, aż do zlania z uderzeniem werbli, które
biły nagle, a w końcu jakby wzlatywały, ponownie przechodząc w
owy osobliwy klekot. I tak w kółko. To wszystko, choć tak znajome,
było odbiciem czegoś nieskończenie obcego, choćby dlatego, że
miałem jakąś niezbitą pewność, że dobiega z jakiegoś
efemerycznego, obcego świata i nie ma nic wspólnego ze
średniowieczem. W mojej sytuacji nie było nic poetyckiego, a
przypomnienie pieśni średniowiecznej nadal przejmuje mnie lękiem.
W jej bowiem tle dostrzegłem to, co początkowo brałem za odblask
świtu, a co w rzeczywistości było ostatnim, wieńczącym dzień
mrugnięciem. Teraz zamiast męskich, odezwały się zlewające z nimi
kobiece głosy, na początku napływające falami i na chwilę milknące,
aż przerodziły się w kakafonię. Ten śpiew wyjęty z sabatu czarownic
towarzyszy niebu w ostatnich podrygach, czerwonemu jak płomienie
ogarniające ciała tych śpiewających swe bezbożne arie wiedźm. Lecz
ów świecący przedmiot nadal był widoczny, jak cały ten czas, gdy
27
brałem go za budzące się słońce. Teraz dopiero zrozumiałem, że to
przez świecenie z lewej strony niebo wokół było obce i ostre w coraz
bledszym świetle. Jednocześnie blask zaczął przybierać wyraźny
kształt trójkąta równobocznego. W chwili gdy go określiłem, muzyka
ustała, pozostawiając mnie osamotnionego wobec tego odległego
kształtu, który nagle zaczął rosnąć bardzo powoli. Choć może tu się
mylę, może rósł od początku, choć nie od razu było to zauważalne.
Jednocześnie światło zaczęło być pulsacyjne, lecz przy każdym
impulsie rosło. Wszelkie próby odsunięcia od tego źródła nie
powiodły się, zupełnie jakbym miał do czynienia z jeszcze jednym
ciałem niebieskim, albo w każdym razie czymś niewyobrażalnie
dużym.
Mijały godziny, a ów refleks zajął w tym czasie większość mojej
lewej strony, zupełnie jak księżyc koło zwrotnika. Próbowałem to
sobie zresztą o dziwo tłumaczyć w ten sposób, lecz niewielkim to
było pocieszeniem. Trójkąt zaś rósł już w ciszy i ogarniał blaskiem
nocne niebo, pozbawione gwiazd, którymi mógłbym określić swoje
położenie. Jednocześnie mimo ciągłego zbliżania się do mnie
obiektu, które zaobserwowałem w drugiej godzinie, nie czułem
strachu o siebie, lecz raczej płynące z szaleństwa odrętwienie. W
końcu usłyszałem dobiegające z radia, a może z mojej głowy
rozmowy w obcych językach. Nie toczyli ich ludzie.
Około godziny 3:30 byłem świadkiem tego, co cywilizacja stara
się od stuleci podważyć, a przynajmniej co bagatelizuje jako relikt
pogańskich czasów. Ja ze swojej strony przypuszczam, że
twierdzenia Bacona na temat powiązań światła z ideą łaski bożej,
jeśli obrać je z całego dogmatu dają nam wyobrażenie o czymś, co
przerasta nasz tok widzenia, czy rozumowania. Stąd właśnie
ucieczka Bacona w Boga jako sprawcę każdego objawienia, stąd jego
próby przekonania współczesnych mu o tym, że to naturę Boga
zgłębiał za pomocą swych badań nad optyką. Sądzę, że on wiedział,
a przynajmniej przypuszczał z czym się zetknął w toku swoich
doświadczeń. Jego fałszywy empiryzm nie mógł być odebrany
inaczej, jak szarlataneria najniższego rzędu. Ale sądzę, że on także
zetknął się z „nimi”, co z kolei rodzi obawę, do czego doprowadzą
nowe odkrycia w dziedzinie optyki.
To
ze
średniowiecza
pochodzi
przedstawienie
łaski
uświęcającej w postaci snopu światła. To wtedy też zaczęto
przedstawiać oko opatrzności wpisane w trójkąt równoboczny. Może
28
za pomocą snów, może telepatycznie, a może namacalnie ci wielebni
mistycy i scholastycy zetknęli się z czymś tak niewyobrażalnym, że
musiało w ich mniemaniu pochodzić od stwórcy? Ja ze swej strony,
pozbawiony ich bogobojności i zakłamania mogę z całą pewnością
powiedzieć, że jeśli to, co dotknęła moja percepcja było zbyt
plugawe, aby mogło pochodzić od Niego. A jeśli się mylę, naprawdę
dla dobra ludzkości życzę, abyśmy już nie mięli z nim do czynienia.
Odrętwieniu, w jakie zapadałem powoli towarzyszyło owe
zwielokrotnienie percepcji, przez co wszystko wydawało się
nacechowane niesamowitą wręcz ostrością, jakbym oglądał nie trzy,
a więcej wymiarów. Jednocześnie w dole dostrzegłem coś, co nie
mogło się tam znajdować. Po wszystkim z uwagą bowiem
przestudiowałem mapy i choć nadal wydawało mi się to
niedorzeczne, oceniałem mój błąd w granicach rachuby. Innymi
słowy, to było możliwe, że zbłądziłem. Ale w takim razie urągała
temu ta dziwna wyspa, którą ujrzałem, wzniesioną jakby dopiero
nad wodą w pierwszym dniu wypiętrzania kontynentów. Zegary
zaczęły biegać wokół swoich tarcz. Nawet te, które wcześniej
świadczyły za tym, że nie straciłem całkiem głowy wirowały w
zawrotnym ruchu wskazówek.
Owa skalista, zamulona ziemia opalizowała, lecz nie jak
początkowo podejrzewałem od soli, pokrywającej ją całą. Muliste
wgłębienia zbiorników wewnętrznych lśniły tęczowo jak kałuże
benzenu, a nad całą powierzchnią wznosiła się poświata tak ostra,
że raniła oczy. Najbardziej jaskrawe zaś były przylądki tej czarnej,
jakby wzniesionej z metalu wysepki. Miały one postać
monolitycznych obelisków ogromnej wręcz wielkości i obcej
geometrii, sugerującej wielką myśl architektoniczną cyklopowego
rzeźbiarza, który nie znając form choćby zbliżonych do koła,
kształtował wszystko na zasadzie brył graniastych. Ich ogrom i obcy
materiał sugerował coś niejasno. Z wnętrza wyspy dobiegło mnie
początkowo ciche, a potem coraz wyraźniejsze, złowrogie mruczenie.
Ja zaś zdałem sobie sprawę z pewnych niedomówionych kształtów,
że owe ostrosłupy to zaledwie wierzchołki ogromnych gmachów,
będących prawie w całości pod wodą. Czułem, jakbym odkrył
lewiatana, albo miejsce cumowania Nautiliusa. Tymczasem wyspa
bardzo powoli, prawie niezauważalnie powstawała ze swego grobu.
Jednocześnie wraz z tym spostrzeżeniem zauważyłem, że zegary
oszalały, a ja tracę całkiem panowanie nad maszyną. Ściągało mnie
29
powoli, ale nieuchronnie w dół. Tam zaś, w tej chwili horroru, gdy
pojąłem, że nieuchronnie to ja zbliżam się w swojej maszynie do
nich, a nie odwrotnie, dostrzegłem ślady pisma pokrywające
niektóre formy, poza obeliskami.
Rosnącą grozę trudno oddać, lecz wrażenie obcości po raz kolejny
spotęgowało coś nieporównywalnie bardziej znajomego niż to
wszystko. To było wezwanie z wieży w Filadelfii, z dźwiękami z
gramofonu i „Amerykaninem w Paryżu” Gershwina w tle. Lecz obraz
i dwa świetliste kształty zbliżające się z dołu po uwolnieniu od
swych metalicznych skorup, stanowiących ich materialne ciała
przeczył tym dźwiękom.
Skąd to wiem? To proste. One zanurzyły się we mnie i
oślepiwszy mnie powiedziały wszystko. A ja, aby świat nie doznał
tym większego uszczerbku od wiedzy tego, co go czeka powiem tylko
lakonicznie:
PIERWOTNIE NIE BYŁO MIEJSCA NA ŚWIATŁO W NASZYM
ŚWIECIE, A CZŁOWIEK BRODZIŁ W CIEMNOŚCIACH. I BYŁO MU
PRZEZ TO DANE WIELKIE SZCZĘŚCIE.
Co warto jeszcze dodać w sprawie kapitana Staceya? Ten weteran
wiele przeszedł w trakcie wojny, a pewien wypadek, który miał
miejsce podczas wojny przekreślił go jako pilota. Późniejsze
posługiwanie się fałszywą licencją i wypadek, jaki spowodował ten
niezrównoważony człowiek powinny moim zdaniem postawić go
przed sądem. Zamiast tego przedstawiono jego majaki w prasie.
Nawet brukowiec w rodzaju Enigma Magazine, powołując się na
długą służbę Staceya dla sztabu lotnictwa już po wypadku podczas
wojny z tzw. „trójkątami bermudzkimi”, może wyrządzić krzywdę
reputacji naszemu lotnictwu. Dlatego sugeruję załatwienie sprawy
Staceya w trybie bezzwłocznym. Inaczej nawet osadzony w
przytułku dla weteranów wyrządzi kolejną szkodę. Stacey jest zbyt
ruchliwy w swych działaniach i Bóg jeden wie, kiedy i używając
jakich krętactw znów zdobędzie następny samolot do swoich
podniebnych badań.
podpisano: major Sinclaire
Sztab Bezpieczeństwa Lotnictwa Stanów Zjednoczonych Ameryki
30

Podobne dokumenty