Bylem troche dziennikarzem
Transkrypt
Bylem troche dziennikarzem
Byłem trochę dziennikarzem Piotr Maciej Małachowski Wybór tekstów i prób dziennikarskich opublikowanych w serwisie: Dziennikarstwo Obywatelskie www.doorg.info w latach 2009-2010 Darmowy ebook autora bloga „Operuję w Peru” www.operujewperu.bloog.pl Tytuł: Byłem trochę dziennikarzem Teksty: Piotr Maciej Małachowski Okładka: Markus Rödder http://www.flickr.com/photos/subcess/3723699858/ Sierpień 2010 Wszystkie artykuły z tego ebooka dostępne są na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 2.5 Polska. Kontakt z autorem: [email protected] Wielkanoc: A jeśli to wszystko nieprawda? Czasami człowiek myśli, że jak w coś uwierzy, to zostanie frajerem. Ale w Wielkanoc daleko do takiego wrażenia. W Wielkanoc, zamiast frajerem, można poczuć się po prostu idiotą. Jeśli to wszystko – śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa – jest nieprawdą, można poczuć się nawet skończonym idiotą. Bezpieczniej jest więc nie wierzyć, albo wierzyć troszeczkę, żeby ewentualnie wyjść z tego z twarzą. No bo jak uwierzyć w śmierć Syna Bożego? Jak w ogóle uwierzyć w Jego narodzenie się z kobiety? W Jego życie na Ziemi w ludzkim ciele? Ukrzyżowanie sobie jeszcze można jakoś wyobrazić. Świat lubił, lubi i będzie lubił patrzeć na takie wydarzenia. Zatem i śmierć na krzyżu Syna Bożego można jakoś zrozumieć. Ale jak wyobrazić sobie, że ten Bóg z krwi i kości musiał przedtem jeść i pić, żeby przeżyć normalny dzień? Jak można zaakceptować, że bał się cierpienia, zadawanych razów i opuszczenia? Pocił się. Musiał się myć. Bywał zmęczony. Głowa go bolała. Kichał. Kaszlał. Walczył z popędami. Czasami miał złe chwile. Jak można wyobrazić sobie Boga, który – jak każdy z nas – wstawał z łóżka lewą nogą? I w końcu, jak wytłumaczyć, że w chwilę potem szedł do toalety? To wszystko nie trzyma się kupy. Bóg, który daje ludziom to, co ma najcenniejszego – własnego Syna. Bóg, który wie, co Go spotka, bo nawysyłał się już wcześniej proroków, których po prostu zabito. Miał więc rozeznanie sytuacji. Powinien machnąć na to wszystko ręką, ale nie. Uparł się i jedynego Syna wysłał. Na pewną śmierć Go wysłał. Ten też nie lepszy. Wiedział, jak skończy. Jak szubrawiec. Gorzej niż morderca. Wodę w wino zamieniał, chleb rozmnażał, zmarłych wskrzeszał, więc mógł to jakoś inaczej rozegrać. Ale nie. Uparł się, że o życiu będzie mówić. Spokojnie mówić. Mądrze mówić. Z sensem, którego się zawsze szuka, ale rzadko się go znajduje. Uparł się, że o człowieku będzie mówić. Nie tym na zewnątrz, ale tym w środku. Zawziął się jak osioł, że o zagubionej godności i sercu pełnym miłości będzie mówić. Tylko wrogów tym sobie narobił. A gdy przyszło co do czego, rozłożył ręce. I skonał. Potem zniknął z grobu, czym jeszcze bardziej zagmatwał sprawę, bo niby udowodnił, że o życie w naszym życiu chodzi. Nie o śmierć. Ale przecież o śmierć w naszym życiu chodzi, o czym w każdej chwili może zaświadczyć najbliższy cmentarz. Racjonalnie to nie ma sensu. Jak uwierzyć w coś, co nie ma sensu? I to po upływie dwóch tysięcy lat. Ten Bóg, ten Chrystus, ta Śmierć i to Zmartwychwstanie – jakim idiotą zostanie człowiek, gdy to wszystko okaże się nieprawdą! Czasami, jak w Wielkanoc, można, a może i trzeba zapytać inaczej. Co będzie, gdy to wszystko okaże się prawdą? Świńska gra o miliony „Świńska grypa zabije miliony” – głoszą dziś pierwsze strony tabloidów. „Polska jest przygotowana na epidemię” – uspokajają poważne dzienniki. Ale zarówno w jednych, jak i drugich gazetach, trudno doszukać się prawdy. Być może świńska grypa zabije miliony ludzi na świecie. Może się nawet okazać, że nie do końca będzie to przypadkowe, bo kto wie, czy nie jakaś świnia w ludzkiej skórze tę świnię podłożyła, bawiąc się wcześniej wirusami. Wszystko to może okazać się prawdą, ale teraz jest zupełnie nieważne. Co jest teraz ważne? Fakty. Fakty są teraz i zawsze ważne. Jednak po raz kolejny po prostu ich brakuje. Na świńską grypę umarło w Meksyku ponad sto osób. Mniej więcej tyle samo ginie na meksykańskich drogach w ciągu kilku dni, ale tym razem kraj ten nie schodzi z czołówek mediów całego świata. Bo to nie meksykańskie auta, ale meksykański wirus może mu zagrozić. Ręka w górę, kto wie, co znaczy pandemia? Dziś to chyba najczęściej wypowiadane słowo na naszej planecie, bo choć nieznane, łatwo się sprzedaje. Czy jednak na pewno jest aż tak źle, jak słychać dookoła? Nie mam zielonego pojęcia o wirusach, ale potrafię słuchać. To najlepsze, co można zrobić, gdy się na czymś nie zna – słuchać, co inni mają do powiedzenia. Zwłaszcza fachowcy. Urodzony w Peru Elmer Huerta ekspertem niewątpliwie jest. Zainteresowanych odsyłam do jego kompetencji i osiągnięć zamieszczonych w internecie, a leniwym wyjaśniam, że E. Huerta to amerykański i latynoamerykański guru w dziedzinie zdrowia. Podczas gdy polskie media ścigają się, kto mocniej uderzy na alarm, doktor Huerta spokojnym głosem wyjaśnia, jak zmniejszyć ryzyko zarażenia się świńską grypą. Choroba ta roznosi się tak samo, jak w przypadku zwykłej grypy – przez kichanie, kaszel i ręce, na których zbierają się mikroby. Dlatego należy używać chusteczek – tym razem już nie tylko przez grzeczność – i myć jak najczęściej dłonie. Według doktora Huerty nie ma teraz niczego ważniejszego od dziesięciu palców każdego człowieka. Oczywiście to nie przytyk w stronę polskich dziennikarzy. Nie trzeba przecież słuchać ekspertów, by takie rzeczy wiedzieć. Ale czy któryś z naszych żurnalistów zadał sobie pytanie, dlaczego na świńską chorobę umierają Meksykanie, a nie umierają na przykład Amerykanie? By podnieść atmosferę strachu media informują hurtem o zachorowaniach poza Meksykiem, ale – do cholery! – dlaczego inni nie chcą schodzić z tego świata z powodu świńskiej grypy? - To bardzo dobre pytanie – odpowiedział dziennikarzowi CNN en español doktor Huerta. I zaraz wyjaśnił, że w Stanach Zjednoczonych ludzie nie umierają, bo występuje tam zupełnie inna odmiana wirusa. Mamy więc nie jeden, ale przynajmniej dwa rodzaje grypy, z czego tylko jedna zabija. Przynajmniej na razie. Oczywiście polscy dziennikarze nie muszą oglądać CNN, zwłaszcza po hiszpańsku, ale nie zwalnia ich to z obowiązku podawania wszystkich faktów. A te wydają się bardzo istotne. Tym bardziej, że – jak wyjaśnia E. Huerta – zabójczy wirus wcale nie zabija i nie musi zabijać wszystkich. A to niespodzianka! Jakoś nie pasuje do ogólnej teorii groźby światowej epidemii. W tej grze o miliony media nie kwapią się, by skorzystać z pomocy. Pytań do publiczności nie ma, a pół na pół odpada, bo istnieje ryzyko, że odpowiedź nie będzie pasować do przyjętej tezy. Może więc telefon do przyjaciela? Dzwonimy do Meksyku. Eyleen mieszka w Veracruz. Jest prawnikiem i znajduje się dokładnie w tym przedziale wiekowym, który upodobał sobie świński wirus. Mało tego, kilka dni temu była u lekarza. Poszła, albowiem zachorowała na… grypę. Ale zamiast trafić na cmentarz, wróciła do domu. Cała i zdrowa. - Ludzie w Meksyku są wystraszeni, ponieważ taką atmosferę wprowadzają media, zwłaszcza telewizja – mówi Eyleen. – Ale nie boją się, gdyż pomimo wszystko są w stanie realnie myśleć. Wirus zabił osoby, które zgłosiły się do lekarza w bardzo złym stanie i bardzo późno. Liczba chorych wynosi teraz około półtora tysiąca, ale media milczą, że z tej grupy będzie umierać coraz mniej ludzi. Oni po prostu zgłosili się w porę po pomoc i to ich uratuje. Eyleen mówi dokładnie to samo, co doktor Huerta, choć nie ma takiego CV jak on. Oboje twierdzą, że grypa jest absolutnie wyleczalna pod warunkiem jak najszybszego zastosowania normalnego leczenia. Lekarz wie to z teorii, a Meksykanka z własnego doświadczenia. Rozmawiając odnieść z Eyleen wrażenie, że łatwo to nie świńska grypa, ale coś innego zaprząta bardziej jej głowę. W ciągu kilku niewidoczny godzin wirus jeden zniszczył reputację ponad stumilionowego kraju. Mówiąc prościej, Eyleen wstydzi się, że cała ogólnoświatowa panika związana jest z Meksykiem – krajem, z którego Meksykanie są bardzo dumni. To musi ich teraz najbardziej boleć. Nie wiadomo, jak to się wszystko potoczy. Być może grypa zabije jeszcze wiele osób. Być może część państw zamknie swoje granice przed przybywającymi z Meksyku, a inne kraje wprowadzą obowiązkowe szczepienia. Być może Bank Światowy wyłoży miliony dolarów na leczenie kilkuset zagrypionych, choć nie widzi, że codziennie na świecie 18 tysięcy dzieci umiera z głodu. Być może to wszystko się wydarzy, ale teraz jest to zupełnie nieważne. Teraz najważniejsze jest pójście do łazienki i umycie rąk, bowiem świat wokół nas jest po prostu brudny. Pacjent numer zero żyje i ma się dobrze Jako pierwszy na świecie zachorował na świńską grypę, ale wyzdrowiał. Żyje i… bawi się, bo ma dopiero pięć lat. Latynoskie media okrzyknęły go mianem „el niño cero” – dziecko zero, bo pięcioletniego Edgara Hernandeza uznaje się za pierwszą osobę na świecie, którą dopadła świńska grypa. Ale on tego nie rozumie. – Jestem Edgar Enrique Hernandez, to jestem ja – krzyczy do dziennikarzy. A jego matka, 34-letnia Maria del Carmen Hernández, wyjaśnia z uśmiechem, że synek ma się dobrze. Mieszkają w La Gloria (Chwała) – biednym pueblu zagubionym na mapie stanu Veracruz, 280 km od stolicy Meksyku. Mały Edgar jest jedynym potwierdzonym dotychczas przypadkiem zachorowania na świńską grypę w tym ponad siedmiomilionowym stanie. Jego gubernator Fidel Herrera wyjaśnia, że choroba Edgara została bezsprzecznie zdiagnozowana jako świńska grypa, ale chłopca wyleczono przez podawanie dostępnych leków. Źródła: Nacion.com, Poresto.net Zdjęcie ilustracyjne. Autor: sari huella, licencja: CC-BY, źródło: Wikimedia Commons. Pandemia kłamstwa Dlaczego jesteśmy okłamywani w sprawie liczby zabitych przez wirusa świńskiej grypy? Kłamstwo, manipulacja lub niewiedza – tylko tak można nazwać to, co media wyczyniają w sprawie liczby zabitych przez wirusa świńskiej grypy. Większość polskich i światowych mediów podaje dziś, że do tej pory zanotowano śmiertelnych ponad 150 przypadków wywołanych nową chorobą. Na przykład Telewizja Polska w porannych serwisach podawała liczbę 159, a agencja prasowa Associated Press „mniej więcej” 170 zabitych. Media te nie podają źródeł swojej wiedzy. A źródła dotyczące ofiar świńskiej grypy są co najmniej dwa i oba informują, że do tej pory na świecie z powodu nowego wirusa zmarło mniej niż… dziesięć osób. Pierwszym źródłem jest Światowa Organizacja Zdrowia. Najświeższy raport – z wczoraj z godz. 18.00 mówi o ośmiu zabitych osobach: siedmiu w Meksyku i jednej w Stanach Zjednoczonych. Według WHO ogółem na świecie zarejestrowano dotąd 148 chorych z wirusem A/H1N1. Drugie źródło jest w Meksyku. Na wczorajszej konferencji prasowej sekretarz zdrowia tego kraju José Ángel Córdova poinformował, że liczba chorych wynosi 159 osób, z czego zmarło osiem – jeden Meksykanin w USA i siedem na terenie Meksyku. Relacja wideo z tej konferencji dostępna jest w serwisie Youtube. Natomiast na oficjalnej stronie internetowej prezydenta Meksyku Felipe Calderóna można przeczytać, że wykryto 99 pozytywnych przypadków choroby, z czego 91 pacjentów żyje i „ma się dobrze”. Z oficjalnych źródeł wynika więc, że do tej pory z powodu świńskiej grypy umarło na świecie jedynie OSIEM osób, a chorych jest około 150, a nie ponad dwa tysiące, jak podają media. Pisze o tym większość serwisów online w Meksyku. Na przykład El Sol de Mexico powołuje się na Światową Organizację Zdrowia, która potwierdziła wczoraj 148 przypadków świńskiej grypy na świecie, z czego do tej pory zmarło siedem osób w Meksyku i jedno dziecko (Meksykanin) w Stanach Zjednoczonych. Informację o ośmiu ofiarach podaje także portal Yahoo! Mexico. Ale – uwaga – główna odsłona tego portalu informuje, że wirus zabił w Meksyku 152 osoby. Tak, to nie pomyłka! Co innego Yahoo podaje globalnej społeczności na swojej głównej witrynie, a co innego Meksykanom w lokalnej odsłonie. Jeszcze dalej w dezinformowaniu poszedł CNN, który dziś, powołując się na WHO, pisze o potwierdzonych dotychczas ośmiu śmiertelnych przypadkach na świecie, ale w kolejnym akapicie oświadcza, że z powodu świńskiej grypy umarło ponad 150 osób. Sama sobie przeczy także Telewizja Polska, która na antenie mówi o 159 zabitych. W internetowym wydaniu TVP jest ich już „prawdopodobnie” 176, ale kilka akapitów niżej możemy przeczytać, że do tej pory WHO potwierdziła 114 zachorowań na całym świecie. Według TVP na świńską grypę zmarło więc do tej pory więcej osób, niż na nią zachorowało. W innym dzisiejszym tekście portal TVP, powołując się na wicedyrektora generalnego WHO Keiji Fukadę, mówi o 114 potwierdzonych przypadkach grypy na świecie, w tym osiem zakończonych śmiercią, ale nie podaje już „prawdopodobnej” liczby 176 zabitych. Chyba nie ma skąd ich wziąć? Paranoja. To słowo aż ciśnie się na usta. Ale na szczęście można natknąć się na oznaki zdrowego rozsądku: „Alarm świńskiej grypy doprowadził do psychozy społecznej w dużej mierze wywołanej przez dezinformację, dlatego zaleca się przestrzegać środków zapobiegawczych, zachować spokój i skorzystać z okazji, by pomieszkać z rodziną” – pisze Martha Villagrana na meksykańskim portalu NTRzacatesac. Oczywiście trzeba wspomnieć o wczorajszym podwyższeniu przez WHO stopnia zagrożenia pandemią świńskiej grypy. Powołują się na to dzisiejsze media, ale tylko niektóre przytaczają wszystkie argumenty. “Chan (Margaret Chan, dyrektor generalny WHO – przyp. autora) wyjaśniła, że skontaktowała się z Bankiem Światowym, aby wyjaśnić potrzebę udostępnienia zasobów i środków finansowania dla krajów w potrzebie” – pisze dziś meksykańska La Cronica de Hoy. Oczywiście nie trzeba dodawać, że Bank Światowy pożycza, a nie daje pieniądze. A wczoraj media poinformowały, że WHO kontaktuje się już także z firmami farmaceutycznymi. Zatem nie do końca wszystko to wygląda na paranoję. Anatomia medialnej manipulacji Wydawało się, że po nieprawdziwych informacjach o istnieniu broni masowego rażenia w Iraku media nie mogą się już bardziej skompromitować. O ile jednak wtedy dziennikarze dali się zmanipulować politykom i wojskowym, to teraz – w przypadku wirusa nowej grypy – sami sobie podłożyli świnię. Nieprawdziwe informacje o broni w Iraku przyczyniły się do trwającej do dziś wojny. Nieprawdziwe informacje o liczbie śmiertelnych ofiar nowej grypy wywołały ogólnoświatową panikę, doprowadziły do wyizolowania Meksyku z międzynarodowej społeczności i popchnęły ten kraj na skraj bankructwa. Siła mediów jest dużo większa, niż można to sobie wyobrazić. Według dzisiejszego raportu Organizacji Zdrowia na całym świecie z powodu wirusa A/H1N1 umarło 17 osób: Tymczasem jeszcze do wczoraj media podawały, że liczba ofiar nowej choroby jest kilka lub kilkanaście razy większa. To nieprawdopodobne, ale kłamliwe informacje podawały źródła uchodzące dotąd za najbardziej wiarygodne. Oto skan strony internetowej agencji Reuters, która 30 kwietnia informowała o nowym wirusie, który „zabił do 179 ludzi w Meksyku”: Mimo że w tym samym dniu WHO podała, że w Meksyku jest… siedem śmiertelnych ofiar wirusa: W podawaniu nieprawdy prześcigały się także polskie media. Gazeta Wyborcza, powołując się na meksykańskiego ministra zdrowia, napisała 27 kwietnia, że liczba ofiar świńskiej grypy w Meksyku przekroczyła setkę: Informacja ta zawiera dwa kłamstwa. W dniu, w którym się ukazała, liczba ofiar w Meksyku według WHO wynosiła nadal siedem osób, a minister zdrowia nie informował o 103 potwierdzonych przypadkach zgonów wywołanych nowym wirusem. Można to bez problemu sprawdzić na internetowej stronie Ministerstwa Zdrowia Meksyku, które publikuje dokładne, słowo po słowie, relacje ze swoich konferencji prasowych: http://portal.salud.gob.mx/ Mimo to, tego samego dnia, 27 kwietnia, Dziennik informował już o 140 ofiarach: Dwa dni później liczba ofiar wzrosła, według mediów, do 159. Oto skan strony Interii: I skan Wirtualnej Polski: Tymczasem w tym samym dniu, 29 kwietnia, liczba zabitych przez nową chorobę wynosiła… osiem osób. Informowała o tym Światowa Organizacja Zdrowia: Następnego dnia, 30 kwietnia, Onet podał informację o 154 ofiarach: Nikogo nie zdziwiło, że oznacza to „zmartwychwstanie” pięciu ludzi, bo przecież dzień wcześniej śmiertelnych ofiar – według mediów – było 159. A zdziwienie powinno być jeszcze większe, bo 30 kwietnia zabitych – według WHO – było nadal… ośmiu: To tylko kilka przykładów. Więcej – z innych profesjonalnych mediów, także telewizji i radia, można znaleźć w internecie, sięgając do archiwum portali. O ile administratorzy ich nie usuną. Ja bym usunął. Ze wstydu. Usunąłbym nieprawdziwe informacje i za nie przeprosił. Dopiero po publikacji informacji o rzeczywistej liczbie ofiar nowej choroby w artykule Pandemia kłamstwa, który ukazał się w naszym serwisie, polskie media opamiętały się. I próbują w jakiś sposób wyjść z sytuacji, w którą same siebie zapędziły. Jedne przemilczają to, o czym informowały jeszcze kilka dni temu. Inne używają wytrychu pod tytułem „nowy bilans choroby”. A jeszcze inne tłumaczą, że wcześniejsze, nieprawdziwe newsy o liczbie ofiar były „nieoficjalne”. Można to jakoś zrozumieć. Gdy zaczęło być głośno o epidemii w Meksyku, nie była znana dokładna liczba ofiar śmiertelnych. Media cytowały więc nieoficjalne informacje na ten temat i plotki, które – jak wiadomo – nakręcają się same z godziny na godzinę. Żaden z dziennikarzy nie pojechał do Meksyku, aby liczyć groby, wszyscy poddali się ogólnoświatowemu trendowi, by liczba ofiar była jak największa. Oczywiście nikt nie wymaga, by dziennikarze, ryzykując własne zdrowie, jechali do centrum zakaźnej choroby. Ale zawsze wymagać od nich trzeba czegoś innego – rzetelności. Tym razem o niej zapomnieli i z „nieoficjalnych” newsów oraz plotek zrobili oficjalną informację. Można to od biedy zrozumieć, albo przynajmniej starać się zrozumieć, ale tylko do 27 kwietnia. W tym dniu bowiem ukazały się oficjalne i potwierdzone przez WHO informacje o liczbie śmiertelnych ofiar – dokładnie siedmiu. Mimo to przez kilka dni media o tym nawet nie pisnęły i dalej szły w ślepą uliczkę, podając plotki i niesprawdzone informacje jako prawdę. Po manipulacjach z istnieniem broni masowego rażenia w Iraku, to drugi tak efektowny samobójczy gol profesjonalnych mediów. Tym razem jednak wmanewrowały się w to same, bez pomocy polityków i bliżej nieokreślonych elit. Bo trudno uwierzyć, że kłamstwa o liczbie zabitych przez nowego wirusa to spisek z udziałem koncernów farmaceutycznych. To nie spisek, tylko kompromitacja mediów. Paradoksem jest to, że tak naprawdę nie chodzi o liczbę ofiar nowego wirusa. Jak widać z danych WHO, liczba ta powolutku rośnie i być może osiągnie za jakiś czas liczbę, która będzie zgadzać się z nagłówkami gazet i telewizyjnych pseudoinformacji sprzed kilku dni. Może nawet faktycznie wirus A/H1N1 zabije miliony ludzi na całym świecie, jak dwa tygodnie temu przewidywały tabloidy. Ale teraz jest to zupełnie nieważne. Najważniejsze jest to, co media zrobiły używając nieprawdy. Cały świat ogarnęła psychoza i działania najgłupsze z możliwych. Jest nim na przykład wyłapywanie potencjalnych Pasażerom na lotniskach niemal wciska się termometry chorych. – za przeproszeniem – w pupę, podczas gdy granice lądowe w Unii Europejskiej są otwarte i nikt nie kontroluje przemieszczających się nimi ludzi. I bardzo dobrze, że nie kontroluje, bo nie wyłapie się przecież wszystkich. Ale można ze wszystkich zrobić idiotów. Najgorsze jest jednak to, co zrobiono Meksykowi. Podając nieprawdziwe informacje o liczbie ofiar nowego wirusa, media praktycznie wyłączyły ten kraj z międzynarodowej społeczności. Odwoływanie lotów i panika to tylko wycinek rzeczywistości. Trzeba do tego dodać, że całe gałęzie meksykańskiej gospodarki zostały ograniczone lub nie działają w ogóle. Ludzi zapędzono do domów, nakazano żyć im z maskami na twarzach, zakazano spotykać się, a na ulice wyprowadzono uzbrojonych żołnierzy. - Jesteśmy dezinformowani i traktowani jak trędowaci – powiedziała mi dzisiaj rano przez telefon Rachel z miasta Oaxaca w środkowym Meksyku. – Jako wyjście z tej absurdalnej sytuacji każe się nam robić to, co zawsze robiliśmy i robimy: myć ręce. To, co media zrobiły Meksykowi, wywołuje skojarzenia z „Dżumą” Alberta Camusa. Jednak w tym przypadku choroba, która dzięki nieprawdziwym informacjom o liczbie zabitych sterroryzowała ponad stumilionowy kraj, jest wyleczalna. Przypadek Meksyku można traktować jako doświadczenie. I ostrzeżenie dla innych. Bo to, co stało się tam, może wydarzyć się gdzie indziej. Także w Polsce. Pytanie jest tylko, czy poważne media będą wtedy odpowiedzialne i wiarygodne? Trudno w to uwierzyć. Trudno też liczyć na internetowe media obywatelskie, które ze względu na swój amatorski charakter traktowane są jak nic nie znaczące piąte koło u wozu. Poza tym internet może zostać pozbawiony najcenniejszej rzeczy – wolności wypowiedzi. Pierwsze próby w tym kierunku zostały już podjęte w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Fot. Ewa Krzysiak Dwie wersje dwóch cudów Wiedza i tajemnica dotykają serca w miejscu objawienia się dwóch z siedmiu nowych cudów świata. Ale nie dlatego warto gnać na jego drugi koniec. Nowych siedem cudów świata nie wzięło się znikąd. Wzięło się z głosowania. Nad jego przebiegiem czuwała szwajcarska firma New Open World Corporation. W trwających półtora roku wyborach (za pomocą telefonów i internetu) wzięło udział 90 milionów mieszkańców Ziemi. Frekwencja – około 1,5 proc. W ten sposób demokracja wtargnęła w obszar niemożliwy do ocenienia w żaden sposób. Śmiesznie wtargnęła. Coś jest przecież cudem nie dlatego, że dostało najwięcej sms-ów. Poza tym taka forma wyeliminowała z globalnej świadomości inne miejsca, o których wzdycha się, że cudami są. Ale cóż, wynik siedem do zera poszedł w świat. Wyniki ogłoszono 7 lipca 2007 roku na Stadionie Światła w Lizbonie. Trzy z siedmiu cudów objawiły się w Ameryce Łacińskiej. Pierwszy to Pomnik Chrystusa Zbawiciela w Brazylii, wyróżniony za witalność i otwartość. Drugim cudem jest miasto Chichen Itza w Meksyku, które znalazło się w szczęśliwej siódemce z pracowitością i wiedzą jako atrybutami. A trzeci cud to miasto Machu Picchu w Peru, które wygrało w kategorii „społeczność i poświęcenie”. Ze względu na neutralność światopoglądową pierwszy cud odpada z tej historii. Mamy więc dwa latynoskie cuda i dwie wersje opowieści o nich. Wersja nr 1 Jeśli ktoś zastanawiał się, dlaczego smażona rybka nad Bałtykiem kosztuje kilka razy więcej, niż w polskich górach, od razu będzie wiedział o co chodzi. O rozbójnictwo. Peruwiańska i meksykańska odmiana Janosika jest trochę inna. Co prawda nadal łupi się bogatych, ale nie oddaje się biednym, bo oba latynoskie cuda to coraz prężniejsze i coraz bardziej zasobne twory gospodarcze. Wszystko kilometrów zaczyna od się cudów. W ponad sto przypadku Meksyku jest to Cancun – miasto, które powstało z niczego niespełna 40 lat temu. Powstało po to, by zwabić turystów. Cel ten został osiągnięty przez uważanych za roztargnionych Meksykan z niesłychaną precyzją. Każdego roku do półmilionowego Cancun trafia ponad dwa miliony turystów. Czeka na nich niezliczona ilość tour operatorów, którzy nie tylko dowożą do Chichen Itza i odwożą do Cancun, ale dbają, by podczas wycieczki klient wydał jak najwięcej pieniędzy. Oczywiście do meksykańskiego cudu można dostać się na własną rękę lokalnym autobusem i samemu kupić bilet wstępu, ale to tylko kosmetycznie obniża koszty. Bo dochodzą opłaty za: taksówkę (autobus nie dojeżdża wprost do celu), posiadanie aparatu fotograficznego (robienie zdjęć jest płatne), przyznanie się do kamery wideo (bezpłatnie to można sobie nakręcić własny dom), przechowanie dużego bagażu (obowiązkowe) oraz posiłek i napoje na miejscu (najdroższe sandwicze i frytki są właśnie tam). W bliźniaczy sposób sztukę tę opanowali Peruwiańczycy. Co prawda w Machu Picchu nie płaci się za wnoszenie kamer i aparatów, ale straty te odbija się w inny sposób. Do cudu dojeżdża tylko wąskotorówka. Za podróż z oddalonego o sto kilometrów Cusco, historycznej stolicy Inków, płaci się więcej, niż za przejechanie z jednego końca Polski na drugi ekspresowym pociągiem. Gdyby wszystko podsumować, to wychodzi, że na zobaczenie dwóch latynoskich cudów trzeba mieć tysiąc złotych. Oczywiście nie licząc tego, co wyda się na samo dojechanie do Peru i Meksyku. Oglądanie cudów jest więc bardzo kosztownym zajęciem. Cały problem polega jednak na tym, że… warto. Warto tyle wydać i o tym będzie ta druga wersja. Wersja nr 2 Miasta-cuda łączy niewiele. Powstały w czasach świetności Majów i Inków – największych prekolumbijskich cywilizacji, które przestały istnieć mniej więcej w tym samym czasie. Oba są zbudowane z kamienia i są niezamieszkałe. Tyle podobieństw. Różnic jest dużo więcej. O Chichen Itza właściwie wszystko wiadomo. Kultura Majów została dość dobrze zbadana i opisana. Jeśli ktoś się tam kiedyś wybierze, powinien wcześniej sporo poczytać. Na przykład o odbiciu roku słonecznego w 365 stopniach Piramidy Kukulkana, by zrozumieć jak ogromną wiedzę astronomiczną posiadali Majowie. Można też przeczytać o boisku, na którym rozgrywano mordercze mecze. Zwycięzcy szli na śmierć, a ich fanom przysługiwało prawo ograbienia przegranych. Dopiero z tą wiedzą wejście na szczyt Piramidy Kukulkana będzie miało sens, a niewiarygodna akustyka indiańskiego stadionu przywoła odgłosy z przeszłości. W przypadku położonego w Andach Machu Picchu taktyka ta nie sprawdzi się, bo o tym mieście praktycznie nic nie wiadomo. Nie jest jasne, dlaczego je zbudowano, kto w nim mieszkał, co robił i z jakiego powodu nagle opuścił. Można nawet odnieść wrażenie, że mieszkańcy pewnego dnia po prostu pospadali w otaczającą ich przepaść. Bo spaść z Machu Picchu bardzo łatwo jest do dziś. Wiedza i tajemnica – te dwa przeciwieństwa dotykają serca i umysłu, gdy objawia się cud Chichen Itza i Machu Picchu. Ale nie dlatego warto gnać na drugą półkulę. Warto to zrobić, by dotknąć kamienia, z którego zbudowano tamtą część świata. Potem zamknąć oczy i poczuć znaczenie tego, co się wydarzyło, co się dzieje i co się stanie. A gdy nie otworzy się oczu zbyt wcześnie, poczuć także znaczenie własnego życia. Wiedzy i tajemnicy, które je tworzą. To dużo cenniejsze niż tysiąc złotych. Pozostałymi cudami świata są: Chiński Mur, Koloseum we Włoszech, Petra w Jordanii i Tadż Mahal w Indiach. Internetowa droga do zniewolenia Obywatelska inicjatywa przyniosła skutek w europarlamencie: przyłapani na piractwie internauci nie będą odcinani od sieci bez wyroku sądu. Zwycięstwo? Niestety, nie. To wielka porażka. Porażką jest nie to, że europosłowie odrzucili sporną poprawkę do Pakietu Telekomunikacyjnego. To wydarzenie faktycznie należy rozpatrywać w kategorii osiągnięć, bo dowodzi, że warto wspólnie zabiegać o swoje racje. Ale na tym kończy się moja lista gratulacji, bo w tej sprawie przeoczono zupełnie inną, dużo ważniejszą rzecz. Porażką, a właściwie mega porażką jest to, że europejska władza w ogóle rozpatruje kwestię odcinania użytkowników od internetu. Porażką jest także to, że ci dali wciągnąć się na ten poziom dyskusji. Bo zupełnie nieistotne jest, czy internauta będzie odcinany od sieci po pierwszym, trzecim, czy setnym przypadku przyłapania na piractwie. Ani to, czy zdecyduje, bądź nie zdecyduje o tym sąd. Piractwo trzeba jak najbardziej karać, bo to złodziejstwo. Co robi sąd ze złodziejem? Na przykład ze złodziejem pieniędzy? Wsadza go do więzienia lub karze grzywną, ale nie zabrania mu dotykać pieniędzy. Nie może tego zrobić. Byłoby to pozbawionym logiki i podstaw prawnych ograniczeniem wolności. Niestety, europosłowie i protestujący internauci zdają się nie zauważać tego niuansu. Idąc dalej tokiem ich myślenia, można dojść do absurdalnych wniosków: Ktoś ukradł batonika – zakazać mu wstępu do hipermarketu. Ktoś nasikał do Wisły – wydalić go z Polski. Ktoś ukradł muzykę przez internet – pozbawić go dostępu do wolnego, nieskrępowanego niczym źródła informacji. Jak najbardziej jestem za karaniem internetowych piratów, ale nie w taki sposób. Nie odcinaniem ich od sieci. Ta droga to skrót do faktycznego ograniczania wolności. Skrót, który trudno sobie teraz wyobrazić, ale który wkrótce może stać się oficjalnym szlakiem. Media i teorie spiskowe: cicha wojna dwóch światów Teorie spiskowe to już nie tylko wymysł szaleńców doszukujących się podwójnego dna w każdym wydarzeniu. To nowy, medialny świat, wyposażony w dziennikarzy, kamery, mikrofony i ekspertów. Świat, który w jawny sposób stał się konkurencją dla oficjalnych mediów. Zawalenie się wież World Trade Center oglądałem w polskiej telewizji, a cztery dni później pojechałem do Sztokholmu. To tam usłyszałem pierwszą teorię spiskową. – Czy naprawdę wierzysz, że zrobili to arabscy terroryści – zapytał mnie znajomy. – A jeśli nawet to oni przejęli stery samolotów, czy nie wiesz, że różne techniki pozwalają manipulować ludźmi i prowadzić ich do celu tak, jak prowadzi się samochód? Odparłem grzecznie, że się myli, ale w duchu dodałem, że jest wariatem. Ja byłem mądry, bo widziałem wszystko dokładnie w telewizji. Wiele razy. Słuchałem wiadomości i czytałem gazety. Wierzyłem w to. Jak wszyscy. Dokończyłem więc lancz ze znajomym, a potem starałem się unikać z nim kontaktu. Przecież z osobami niespełna rozumu nie ma o czym rozmawiać. To, jak od tego czasu zmienił się świat, jest porównywalne do zawalenia się WTC, a może nawet bardziej niewyobrażalne. Kilka miesięcy temu czytałem wyniki badań społecznych, w którym prawie co piąty Amerykanin przyznał, że nie wierzy w to, co o zamachach 11 września 2001 roku powiedziały i mówią tradycyjne media. Dziś ta liczba jest pewnie większa, ale akurat w tym przypadku nie chodzi o ilość. Już sam fakt, że oficjalnie mówi się o nieoficjalnej wersji, może wywołać szok. Mamy bowiem do czynienia z wydarzeniem, które wywołało trwające do dziś dwie wojny z udziałem wielu państw i ogólnoświatowe przyzwolenie na ograniczenie wolności obywatelskich. Mamy do czynienia z wydarzeniem, które zmieniło świat i ludzi. 11 września jest podstawą tych zmian. Podstawa nie powinna mieć wersji oficjalnej i nieoficjalnej. Powinna mieć jedną wersję – prawdziwą. Tak jednak nie jest. Internet to sprawił. internecie, z oficjalnych kanałów, To w pominięciem trwa nieograniczona dyskusja na temat tego, co stało się i dzieje aktualnie na świecie. To już nawet nie jest dyskusja, ale narodziny i rozwój nowego medium, które przedstawia w zupełnie innym, szerszym świetle to, o czym mówią telewizje i piszą gazety. W odwrotną stronę to nie działa. Oficjalne media w żaden sposób nie odnoszą się do tego, czego można dowiedzieć się z internetu. Nie konfrontują tego z tym, co same podały. Zachowują się tak, jakby problem w ogóle nie istniał. To kolejna niewyobrażalna sprawa. Telewizje i gazety poświęcają całe programy i łamy na sprawę jednego zabójstwa. Bardzo dobrze, że to robią, bo każde zabójstwo trzeba wyjaśnić. Ale ani przez moment nie zwracają uwagi na znaki zapytania i okoliczności wydarzenia, które pociągnęło za sobą i nadal wywołuje śmierć tysięcy ludzi. Kto ma rację? W tym miejscu to sprawa drugorzędna. Najważniejsze jest milczenie tradycyjnych mediów, które nie robią tego, do czego są powołane. Nie informują. Nie da się ukryć, że zachowanie tradycyjnych mediów jest kołem napędowym teorii spiskowych. Sposób przedstawiania przez nich faktów i „płytkość” ich komentowania, sprawdzało się jeszcze dziesięć lat temu. Teraz przypomina dryfowanie po oceanie, którego nie da się okiełznać. Lepiej więc go nie pokazywać i o nim nie mówić – takie można odnieść wrażenie. Rzeczywistość pokazuje jednak, że nad tą przestrzenią można zapanować. Teorie spiskowe wyrażają się już nie tylko w komentarzach na forach i na niszowych witrynach, ale przede wszystkim w niezależnych produkcjach filmowych oraz w internetowych audycjach radiowo-telewizyjnych. Wydarzenia z 11 września odbijają się w nich już tylko echem. Jako element większej całości – wizji nowego porządku świata, kierowanego przez jeden, globalny rząd „nadludzi” próbujących ograniczyć ludność Ziemi. To teraz najbardziej eksploatowane w internecie teorie spiskowe. Racjonalne wydaje się wyjaśnienie, że tradycyjne media nie zajmują się sprawami niepoważnymi. Tak jak ja nie zajmowałem się poważnie moim szwedzkim kolegą, gdy zdradził – według mnie – brak zdrowego rozsądku. Jednak stwierdzenie istnienia wariatów nie zwalnia mediów z obowiązku informowania o tym. Wręcz przeciwnie. Nakazuje pokazywać taki świat. Dokładnie taki, jaki jest. Tym bardziej, że próby wyludnienia naszej planety i powołania rządu tyranów omawia się już także poza internetem. Na przykład podczas konferencji i na sympozjach z udziałem naukowców. O tych faktach tradycyjne media także milczą. Jednak tylko pozornie współczesny człowiek znalazł się w pułapce – między młotem oficjalnych i kowadłem nieoficjalnych mediów. Oba światy walczą o masy. Ten pierwszy, oficjalny, by utrzymać stan posiadania – porwaną niegdyś i przetrzymywaną w szponach niedoinformowania ludzkość. Drugi walczy, by ją z tej niewoli odbić. Co na to sam porwany? Istnienie dwóch medialnych sił, przedzielonych tylko odległością komputera od telewizora, które przedstawiają tak diametralnie różne poglądy na świat, może wywołać u niego co najmniej zawrót głowy. Ale efekt tego może być zbawienny dla niego samego. Po raz pierwszy widz ma bowiem szansę robić to, w czym media od zawsze go wyręczały, nadal wyręczają i nie zamierzają przestać wyręczać. Może wysłuchać wszystkiego, usiąść wygodnie i… myśleć. Po prostu zacząć myśleć. A potem spróbować żyć według tego, co wymyśli. Takiej szansy nie miało dotąd żadne pokolenie ludzi. Umrzesz, bo jesz Martin kładzie przede mną kongijską gazetę. Na pierwszej stronie wielki artykuł o człowieku, który umarł na raka. – Co w tym dziwnego? To u was piszą o tym w gazetach i to na pierwszej stronie? – Tak, bo w Kongo ludzie nie umierają na raka. Siedzimy w pracowniczej stołówce na obrzeżach Edynburga. Na obiad wziąłem krem z pieczarek, dużego, pieczonego ziemniaka z sosem bolońskim i jabłko. Martin, jak zawsze, nie wziął niczego. Jak zawsze wyjął z torby zawiniątko, a w nim przygotowane w domu przez żonę jedzenie, podgrzane przed chwilą w zakładowej kuchni. Jego dzisiejsze danie przypomina makaron z ziołami. Bardzo ładnie pachnie. - Dlaczego nie jesz tego, co wszyscy? - Bo to jedzenie jest zatrute – odpowiada Martin. Czarnoskóry uczy białego jeść Zawsze zastanawiałem się, czy czarny meszek, który rośnie na twarzach czarnoskórych to efekt ich zabiegów z żyletką, czy może naturalne zjawisko. U Martina wygląda na to drugie. Jego zarost jest tak delikatny, jakby ten 40letni Kongijczyk nigdy się nie golił. Jemy razem. Ja swoje, on swoje. Moje jedzenie jest ze składników od szkockich dostawców, a może i kupionych w supermarkecie. Martina jest z Brukseli, z targowiska prowadzonego przez kongijskich imigrantów. - Wszystko, co się tam sprzedaje, pochodzi z Afryki – opowiada. – Przede wszystkim z Konga. Jest zdrowe i naturalne. Co jakiś czas jeżdżę do Brukseli na zakupy, a gdy nie mogę pojechać, brat przysyła mi w paczce. Nie jadamy z rodziną żadnych rzeczy zrobionych i kupionych tutaj. Nie zawsze się to udaje, ale ograniczam to do minimum. -Dlaczego? – ponawiam pytanie. - Już ci powiedziałem. Żywność, którą jesz, zawiera chemiczne składniki. O części z nich możesz się dowiedzieć z etykiet. O reszcie nie masz pojęcia. Ale zapewniam cię, dowiesz się. Wcześniej, czy później zachorujesz. Będziesz chorować tylko dlatego, że jesz zatrute pokarmy. Może nawet i umrzesz od tego. A jak nie ty, to twoje dzieci umrą. - Mówisz o rzeczach oczywistych – uśmiecham się i patrzę prosto w jego oczy. – Każdy to wie. - Ty też o tym wiesz? - Jasne. Dodawanie chemii do jedzenia to żadna tajemnica. - Skoro wiesz, dlaczego więc to jesz? Znane niespodzianki z lodówki Martin tłumaczy, że mężczyzna, który umarł w Kongo na raka, był mieszkańcem Francji. Jadł to, co kupował w zwykłych sklepach. Po latach wrócił do kraju, zachorował i umarł w ciągu kilkunastu tygodni. - Gazeta napisała o tym w kategoriach sensacji, bo w Kongo prawie nikt nie umiera na raka. Ciągle myślę o pytaniu Martina. Skoro wiem, że sklepowa żywność szkodzi, to dlaczego ją jem? Dlaczego jem to, co nie jest zdrowe? Nie umiem mu racjonalnie odpowiedzieć. - Po prostu przyzwyczaiłem się. Trudno zmienić przyzwyczajenia – czuję jednak, że nie jest to dobra odpowiedź. - Tylko trzy tygodnie pracy nad sobą i można zmienić każde przyzwyczajenie – potwierdza moje przeczucia Martin. – Na początku to trudne i kłopotliwe, ale można przyzwyczaić się zdobywać i jeść zdrowe jedzenie. I czuć się lepiej. Po rozmowie z nim postanawiam coś sprawdzić. Następnego dnia rano robię przegląd lodówki. Najpierw mój ulubiony kanapkowy serek z ziołami. Patrzę na skład: mączka chleba świętojańskiego i guma guar. Co robi w serku mączka i guma? Buszuję w internecie. Oba składniki są dodawane do żywności, by przedłużyć jej trwałość i poprawić smak. Czy przedłużają także moją trwałość i polepszają samopoczucie? Piszą, że guma guar może powodować kurcze i wzdęcia żołądka, ale oba składniki nie są szkodliwe dla zdrowia. Ale pod warunkiem, że nie spożywa się ich w dużych ilościach. Nigdzie nie znalazłem, co to oznacza. Ile mogę zjeść tych serków, żeby nie były dla mnie niebezpieczne? Nie informuje o tym także producent. Nie podaje ile mączki i gumy jest w serku. Sięgam po margarynę dokładnie wtedy, gdy w telewizji puszczają jej reklamę. Mówią, że jest zdrowa dla dzieci i wskazana dla nich, bo powoduje ich prawidłowy rozwój. Skoro nie szkodzi dzieciom, pewnie nie zaszkodzi i mnie? Na opakowaniu margaryny dużo liczb o jej wartości odżywczej. A więc Martin chyba coś przegapił. Ja też bym przegapił – skład margaryny podany malutkim drukiem na spodzie opakowania: kwas sorbowy. W internecie profesor pisze, że kwas sorbowy jest alergenem kontaktowym, a niektórzy przypuszczają, że także pokarmowym. Ale nie jest to udowodnione. Zaraz, zaraz… Nie jest pewne, czy to alergen, ale mimo to dodaje się go do żywności? Zatem i ja nie jestem pewny, czy skóra rąk swędzi mnie, bo jem tę margarynę. Może więc lepiej ugotuję jajka i zjem z majonezem? Moim ulubionym, od „babuni”, jak głosi reklama. Ale „babunia” ma dla mnie w majonezie przeciwutleniacz E 385 i nie wyjaśnia, co to oznacza. Sprawdzam więc w internecie: E 385 może prowadzić do poważnych zaburzeń w przemianie materii, odradza się spożywanie. Nie wiem, jak zjeść majonez bez szkodliwego składnika, który się w nim znajduje. Bruksela pozwala na wszystko Dalszy przegląd lodówki przebiega tak samo. W kolejnych produktach znajduję coś, o czym ostrzegają w internecie. Ale nie we wszystkich. Czytam, że czasami producent nie ma obowiązku zaznaczania, iż zastosował daną substancję. Niekiedy też brak jest pełnych danych na temat składnika, dlatego nie można wydać jednoznacznej opinii o jego szkodliwości lub nieszkodliwości. Mimo to, składniki te są dopuszczone do użytku. Na liście dodatków do żywności nie brakuje substancji uznawanych za nieszkodliwe, ale z reguły odradza się częste ich spożywanie. Zwłaszcza przez alergików i astmatyków, czyli przeze mnie. Co to znaczy częste spożywanie? Nie wiadomo. Nie wiadomo ile pajd chleba mogę posmarować margaryną zawierającą kwas sorbowy. To wszystko nadal jest oczywiste. Każdy to wie. I je. Ale na liście dodatków do żywności znajdują się także: · tartrazyna – może wywoływać alergie i trudności w oddychaniu, · żółcień chinolinowa – w testach na szczurach obserwowano powstawanie nowotworów wątroby, · amarant syntetyczny – w testach na zwierzętach stwierdzono wpływ na odkładanie się wapnia w nerkach, · erytrozyna – może uwalniać jod i upośledzać funkcję tarczycy, w testach na zwierzętach stwierdzono przypadki nowotworowych zmian tarczycy, · indygotyna – przy jednoczesnym podawaniu zwierzętom dużych dawek indygotyny i azotynu sodowego stwierdzono uszkodzenia materiału genetycznego, · żółcień pomarańczowa – w testach na zwierzętach przy podaniu dużych dawek stwierdzono powstawanie nowotworów nerek, · karmel amoniakalny – w testach na zwierzętach stwierdzono przy dużych dawkach skurcze i obniżenie ilości białych krwinek krwi, · aluminium – podejrzewa się, że jest jednym z czynników powodujących chorobę Alzheimera, · kwas benzoesowy – po jego spożyciu osoby wrażliwe, chorujące na astmę, katar sienny lub alergie skórne mogą odczuwać zaostrzenie stanów chorobowych, · azotyn sodu – spożyty w dużych ilościach utrudnia transport tlenu przez krew, · butylohydroksyanizol – w dużych dawkach powoduje zaburzenia pracy wątroby, u zwierząt doświadczalnych stwierdzano powstawanie wrzodów dwunastnicy. Nie wiedziałem o tym. - Skoro wiesz, dlaczego to jesz? Nadal nie potrafię odpowiedzieć na pytanie Martina. Ale nie poszło na marne. Dzięki niemu wiem, że Bruksela pozwala na wszystko. Także na jedzenie żywności bez chemicznych dodatków. Trzeba się tylko zdecydować. Fot. Poradnik Konsumenta Obchody czerwcowe: 21 mgnień wolności To, co wydarzyło się w Polsce po 1980 roku, można traktować w kategoriach cudu. Ale gdy przyjrzeć mu się dokładnie, nietrudno o wrażenie, że ktoś ten cud dobrze rozegrał. Nie wszyscy będą świętować rocznicę upadku komunizmu tak, jak wymarzyli to sobie politycy. Prawdopodobnie niektórzy Polacy, zamiast radować się, puszczą bąka przy świątecznym stole. I będzie siara. Cała para poszła więc w to, jak tego bąka uniknąć. W którym mieście odbędą się obchody święta wolności? Gdzie będą wtedy stoczniowcy? Czy nabrużdżą? Jak stworzyć wrażenie przed innymi, że 4 czerwca łączy nas, a nie dzieli? Te wszystkie pytania są ważne. Ale czy najważniejsze? Czy odpowiadają randze tego, co stało się w Polsce 20 lat temu? Nie byłoby obchodów upadku komunizmu, gdyby nie wiele wydarzeń. Wśród nich, a może przede wszystkim gdyby nie było Postulatów Gdańskich z 1980 roku – walki robotników, która dała grunt pod dzisiejszą Polskę i Europę. Starsi pamiętają to z autopsji, młodsi powinni pamiętać z podręczników historii. Postulaty Gdańskie to symbol walki o wolność i powód naszej dumy narodowej. Tak to zostało powiedziane. Tak to zostało zapisane w naszej świadomości. Ale być może dziś nie byłoby politycznej debaty o możliwym smrodzie nad wolnością, gdyby nie fakt, że nie wszystkie Postulaty Gdańskie zostały zrealizowane. Tak, pamięć czasami zawodzi. Tylko część z 21 postulatów stoczniowców władza zrealizowała i teraz postulaty te – w innym wymiarze i w innej Polsce – powróciły jak bumerang. Postulat nr 9: Zagwarantowanie wzrostu płac równolegle do wzrostu cen. Niezrealizowany. Za pomocą statystyk i procentów ekonomiści udowodnią, że jest inaczej, ale nie zmieni to powszechnej opinii na ten temat. Postulat nr 12: Wprowadzenie zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej oraz zniesienie przywilejów Milicji Obywatelskiej, Służby Bezpieczeństwa i aparatu partyjnego. Niezrealizowany. Co prawda MO i SB już nie ma, ale nadal są grupy uprzywilejowane, które dobierają kadrę nie według kwalifikacji. I nadal istnieje aparat partyjny – rozdrobniony, ale nadal wykorzystujący swoją pozycję. Postulat nr 14: Obniżenie wieku emerytalnego – dla kobiet do 50 lat, dla mężczyzn do 55 (…). Niezrealizowany. System emerytalny poszedł w inną stronę. Postulat nr 16: Poprawienie warunków pracy służby zdrowia. Niezrealizowany. Może wizyta w szpitalu, by się przekonać? Postulat nr 17: Zapewnienie odpowiedniej ilości miejsc w żłobkach i przedszkolach. Niezrealizowany. Wystarczy popytać rodziców małych dzieci. Postulat nr 18: Wprowadzenie płatnych urlopów macierzyńskich przez 3 lata. Niezrealizowany. Trzy lata na urlopie macierzyńskim? Nierealne. Polska jest teraz innym krajem. Nie można przykładać równej miary i tego samego języka do tego, co było kiedyś. Ale można odczytać, że tak naprawdę nie chodziło o konkretne zapisy: dajcie nam więcej pieniędzy, lepsze warunki, pracę i chleba. Gdy spojrzeć szerzej na postulaty stoczniowców z 1980 roku, widać dużo więcej. Widać próbę opisania tego, jak chciałoby się żyć, bez względu na ustrój państwa. Godnie. Godnie chciałoby się żyć, niezależnie od tego, czy przyjdzie spędzić życie w zniewolonym, czy wolnym kraju. Bo dopiero żyjąc godnie, można czuć się naprawdę wolnym. Polska jest teraz zupełnie inna, ale to pragnienie pozostało, choć zapisane na tekturowej sklejce Postulaty Gdańskie – te zrealizowane i te niezrealizowane – trafiły do muzeum. Być może zbyt wcześnie tam trafiły. Może też powinny trafić na stałe gdzie indziej – do wypalonych i aroganckich serc polityków. Zabijanie – robota przyszłości Jaki zawód będzie w przyszłości opłacalny? To ważne pytanie nie tylko w czasie kryzysu. Jakie zajęcie zapewni życie na przyzwoitym poziomie? Informatyka? Genetyka? A może tworzenie nowych wynalazków? Ja stawiam na zabijanie. Zapytano kata, dlaczego to robi? Odpowiedział: – Ktoś musi to robić. Rozejrzał się niepewnie wokół, czy ktoś nie zechce wyrwać mu tego intratnego zajęcia. Powyższe słowa to niedokładny cytat (pamięć zawodzi) z pisarza Marka Nowakowskiego. Prawie 20 lat temu bardzo mi się one podobały. Były tak abstrakcyjne i pojemne zarazem, że można było podciągnąć pod nie wszystkie objawy „złej” strony człowieka. Minęło 20 lat i nic już nie trzeba podciągać. W dzisiejszym świecie nadal można zabić człowieka i nie dostać za to kary, lecz zarobić niemałe pieniądze. I absolutnie nie chodzi o płatnego mordercę. Lepiej, gdy nie wierzga Jednym ze sposobów jest bycie tym, o kim pisał Nowakowski. Katem. Z dostępnych w Internecie danych wynika, że rocznie rejestruje się na świecie ponad dwa tysiące wykonanych kar śmierci. Trochę mało, by się “obkuć”, ale brak ogłoszeń o pracę w fachu kata świadczy, że nie ma problemów z naborem. Trudno się dziwić, bo przecież warunki pracy znacznie się poprawiły. To już nie te czasy, gdy trzeba było namęczyć się ostrząc topór i gdy krew niehigienicznie tryskała na boki lub twarz. Mimo to nie można powiedzieć, że to praca łatwa i przyjemna. Oczywiście robi się wszystko, by zmniejszyć uciążliwości dla kata, na przykład poprzez zabijanie winnych niewinnym zastrzykiem. Ale należy pamiętać, że nadal są miejsca na świecie, gdzie ludzi zabija się przez powieszenie. Jeśli przed śmiercią wierzgają, trzeba się trochę namęczyć. W tym przypadku trudno jednak prorokować świetlaną przyszłość. Winne są temu prawa człowieka, które skutecznie zabijają rozwój profesji kata w tym wydaniu. Coraz więcej państw rezygnuje z zabijania morderców i nakłania do tego inne kraje. Za jakiś czas kaci tej odmiany mogą więc całkowicie wylecieć na bruk. Śmierć na życzenie Dlatego warto przebranżowić się. Coraz więcej państw wprowadza regulacje prawne pozwalające zabijać ciężko chorych i zachęca do tego inne kraje. W najbliższej przyszłości, tej odmiany kaci mogą być wręcz rozchwytywani. Z ewentualnymi dylematami moralnymi przy „robocie” w eutanazji łatwo sobie poradzić pamiętając, że życia pozbawia się (mówiąc wprost – zabija się) na wyraźne życzenie zabijanego. To naprawdę zawód z wielką przyszłością. Społeczeństwo się starzeje, pojawia się coraz więcej chorób, a te, które już są, nie zawsze da się wyleczyć. Chorujących i cierpiących przybywa. Jeśli nie ulży się im w bólu, wcześniej czy później, sami będą chcieli odejść z tego świata. Niewykluczone, że także z powodów ekonomicznych. Taka jest kolej rzeczy. Podtrzymywanie przy życiu jest niewyobrażalnie drogie. Coraz trudniej będzie przekonać społeczeństwo, by ponosiło koszty życia kogoś, kto na przykład leży przykuty do łóżka i już z niego nie wstanie. Trzeba przecież oszczędzać, nie tylko w czasach kryzysu. Część z tych zaoszczędzonych pieniędzy będzie do uszczknięcia. Przez tych, którzy wykonają ostatnią wolę chorego. Bo przecież ktoś musi i będzie musiał to robić. Oczywiście nie za darmo. Niewyczerpany rynek Trzecim sposobem zarabiania na zabijaniu jest aborcja. Właściwie ten rynek całkiem nieźle już się rozwinął. Niektóre źródła w Internecie podają, że na świecie dokonuje się co roku nawet 40 milionów zabiegów usuwania ciąży. Daje to prawie 110 tysięcy „zabiegów” dziennie, ponad 4,5 tysiąca na godzinę, 76 na minutę… Trudno w to uwierzyć, dlatego lepiej opierać się na danych nie o maksymalnej, lecz minimalnej liczbie aborcji rocznie – 12 milionów. Prawie 33 tysiące dziennie, ponad 1,3 tysiąca na godzinę, 22 na minutę… W Polsce aborcja jest niemal całkowicie zakazana, ale to przecież nie oznacza, że jej nie ma. Wystarczy wyjechać do innego kraju Unii Europejskiej i jest już legalna. Dotyczy to zarówno osoby, która chce poddać się aborcji, jak i osoby, która chce ją wykonać. W tym przypadku przepływ ludzi i kapitału sprawdza się doskonale. Zwłaszcza kapitału. Jeden zabieg za granicą to wydatek nawet kilku tysięcy złotych. Ponad 20 zabiegów na minutę, 33 tysiące dziennie… Nie ulega wątpliwości, że to rynek o milionowej, niewyczerpanej wartości. Sporne jest tylko, czy przy aborcji zabija się człowieka. Jedni wiedzą, że tak. Inni wiedzą, że nie. Jeszcze inni nie wiedzą, tylko wierzą w jedno lub drugie. Wszystkich można pogodzić stwierdzeniem, że aborcją zabija się życie. Ktoś musi to robić Trudno oprzeć się wrażeniu, że świat będzie coraz bardziej ewoluował w stronę propagowania i finansowego nagradzania zabijania. Sporą drogę już zresztą pokonał. Na przykład kiedyś w Przysiędze Hipokratesa znajdował się wyraźny zakaz dokonywania aborcji i eutanazji: „Nikomu, nawet na żądanie, nie dam śmiercionośnej trucizny, ani nikomu nie będę jej doradzał, podobnie też nie dam nigdy niewieście środka poronnego”. W tekście Deklaracji Genewskiej fragment ten został zastąpiony zdaniem: „zachowam najwyższy szacunek dla życia ludzkiego”. W Przyrzeczeniu Lekarskim, składanym dziś przez lekarzy w Polsce, jest jeszcze bardziej ogólnie: „przyrzekam (…) służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu”. To dobry moment, by zacząć o tym myśleć. Zabijanie to fach na teraz i na przyszłość. Przetrwa każdy kryzys, bo przecież ktoś musi to robić. A przy okazji, a właściwie przede wszystkim, na tym zarobić. Fotografia pt. abortion kills children (licencja: CC-BY-NC-ND) autorstwa Djuliet została pobrana z serwisu flickr.com Jak dąb obalił się na dziennikarstwo Urzędnik kazał wyciąć drzewo, zwolennicy przyrody zapłakali, a dziennikarz to opisał – krótka historia kreowania rzeczywistości. Za zgodą gminnego urzędnika w Przylepie koło Zielonej Góry wycięto drzewo. Opowieść o tym zdarzeniu można przeczytać w „Gazecie Lubuskiej”: Rozpacz i łzy za dębem. W Przylepie drwale wycięli wiekowe drzewo. Dla leniwych skrót artykułu: mieszkańcy Przylepu przeżyli szok. Ich zdaniem chodzi o pięćsetletni dąb. Już tylko ze względu na wiek powinien być pomnikiem przyrody. Ale drwale dąb ścięli. Żal serce ściska. Oburzenie i płacz. Łzy ronią także zwierzęta. – Ptaki, co mieszkały na drzewie zanosiły się płaczem u mnie na podwórku – relacjonowała w gazecie kobieta. Gazeta publikuje zdjęcie mieszkańców stojących na powalonym drzewie. Nóż się w kieszeni otwiera, gdy się je widzi. Zdrowiutki, niewinny dąb! – Tą sprawą powinna zająć się prokuratura – konkludują ludzie. Urzędnik na to, że wycinka była zgodna z prawem i konieczna ze względów bezpieczeństwa. – Drzewo miało potężny ubytek w pniu i jego masa wywierała duży nacisk na tę dolną część – wyjaśnił w artykule. I zapewnił, że przed wycinką dąb został dokładnie sprawdzony. Ptasich gniazd nie było. Ujęcie wybrał fotoreporter Na zdjęciu w gazecie nie widać, aby dąb był chory. Wygląda na zdrowy, więc zdziwiło mnie, że dziennikarz tak łagodnie potraktował urzędnika. Wyciąć zdrowe, dorodne drzewo to przecież nie tylko przestępstwo, ale także jawna arogancja. Akurat miałem blisko do ściętego dębu. Policzyłem słoje – niewiele ponad sto, a nie pięćset. To chyba słoje mówią prawdę o wieku drzewa, a nie gazety? Poza tym faktycznie okazało się, że dąb był chory. Nie mogłem uwierzyć, że aż tak bardzo. Łatwo wyobrazić sobie, co by się mogło stać, gdyby postał jeszcze trochę. Widok spróchniałego diametralnie zmienił pnia optykę mojego patrzenia na tę sprawę. Czytelnicy gazety nie mieli takiej szansy, bo zobaczyli tylko zdrowe, górne części dębu. Tekst ten można by więc zakończyć już teraz stwierdzeniem, że rozległość próchnicy w pniu nie pasowała dziennikarzowi do koncepcji artykułu. Ale lepiej, żeby on sam to wyjaśnił. Zadzwoniłem więc do redakcji. Dlaczego w gazecie nie ma zdjęcia spróchniałego pnia, który był przecież źródłem całej sprawy? - Zdjęcie, które się ukazało, zrobił fotoreporter, nie ja. To ciekawe ujęcie, bo pokazuje ludzi, którzy zwrócili się do nas, a „Gazeta Lubuska” działa w imieniu społeczeństwa obywatelskiego – wyjaśnił dziennikarz. Przyznał jednak, że drzewo faktycznie powinno być wycięte ze względu na zagrożenie, które stwarzało. – Ale nie w okresie, gdy były na nim ptasie gniazda. Teoria czapki-niewidki Ptasie gniazda… Widziano je wtedy, gdy dąb stał. Choć wysoki był, widziano je bardzo dokładnie. Ale gdy drzewo padło pod nogi mieszkańców, dziennikarza oraz fotoreportera i każdy mógł je uwiecznić na zdjęciach, po gniazdach wszelki ślad zaginął. Nie ukazało się ani jedno zabite pisklę, rozbita skorupka, czy nawet gałązka z gniazda. Teraz, choć drzewo nie jest wysokie, tylko leży na ziemi, ptasich gniazd po prostu w nim nie ma. Zdaniem dziennikarza możliwe jest, że urzędnik je wywiózł, bo mógł mieć w tym interes. Możliwe też, że testował czapkę-niewidkę, bo mieszkańcy, którzy przybyli na miejsce zanim drwale dokończyli swą robotę, urzędnika nie widzieli. – W dniu wycinki wziął urlop, by nie widzieć jak usuwają to cudo przyrody – to wypowiedź mieszkańca, którą dziennikarz sam zresztą zacytował w swym artykule. Cóż, szkoda chorego drzewa i szkoda nieistniejących gniazd. Szkoda też takiego dziennikarstwa… Spóźniony Dzień Dziecka W Peru przemieszkałem mniej niż dziesięć procent swojego dorosłego życia, ale to tam poznałem najwięcej dzieci. Pierwsza była trójka maluchów w Tumbes, gdy ciągnąłem za sobą walizkę z granicy z Ekwadorem. - Skąd jesteś? – zapytał chłopczyk. - Przepraszam, ale nie znam hiszpańskiego – patrząc na ich uśmiechnięte twarze naszła mnie ochota na żarty. - Aha… a to daleko? Tam, gdzie mieszkasz? - Nie rozumiem, co mówisz. Cała trójka zaczęła się zastanawiać, a po chwili dziewczynka podsumowała: - Ej, coś kręcisz, bo przecież odpowiadasz. Potem nie było już tak wesoło. Koło cmentarza w Yungay zaczepił mnie siedmiolatek. Chciał pieniędzy. - Dlaczego mam dać ci pieniądze? - Bo zbieram na książki do szkoły. - I myślisz, że dam ci pieniądze za nic? Na pieniądze trzeba zapracować. Zamyślił się: - Mogę opowiedzieć historię o wielkim trzęsieniu ziemi. - Już ja znam. Wymyśl coś innego. Posmutniał na chwilę. - Pokażę ci drogę do miasta i fajne miejsce w centrum. Zgodziłem się od razu. Zgodziłbym się na wszystko, bo załapał o co chodzi. Był w odpowiednim wieku, by samemu odkryć, że w życiu nie ma nic za darmo. To było jedyne dziecko, w ogóle jedyny Peruwiańczyk, który wyciągnął do mnie pustą rękę z prośbą o pieniądze. Cały czas ktoś tam wyciąga rękę po pieniądze, ale zawsze oferuje coś w zamian. A to chce coś sprzedać, a to pokazać jakąś sztuczkę, a to zaśpiewać. Pracują tam także dzieci. Podoba mi się to. Nie to, że pracują, ale to, że nie proszą o jałmużnę. W Machu Picchu zobaczyłem cud świata i zjadłem najlepszą pizzę na świecie. Upiekł ją dziesięcioletni syn właściciela pizzerii. Niesamowity dzieciak. Zbiera monety od restauracyjnych gości. Ma ich wielki worek. Drobne z całego świata. Ale nie tym mnie zadziwił. Chłopak wie, gdzie leży Polska i potrafi wymienić kilka polskich miast. O każdym kraju ma coś do powiedzenia. Tyle tylko, że jeszcze nie zdążył nauczyć się dobrze pisać. Bo praca ważniejsza od szkoły. Na przejściu granicznym z Boliwią, kilka kilometrów od Copacabany, pracuje kilkuletni Peruwiańczyk. Podszedł do mnie ze szmatką w ręku i piękną polszczyzną zapytał: – Mogę ci wyczyścić buty? Najwięcej dzieci poznałem w Limie. Ponad rok temu usnął mi na rękach malutki Juan Pablo, synek znajomych. Na ich rękach nie chciał usnąć, bo męczył go katar. Usiadłem z nim na kanapie i zacząłem opowiadać o Polsce. Chyba nudne to było dla niego, bo zasnął po kilku minutach. A ja wraz z nim. Do znajomych zadzwoniłem wczoraj. Jasiu Pawełek nadal ma katar. Jest alergikiem. Jak ja. Wielu imion nie pamiętam. Zwłaszcza dzieci ze slumsów. Ale zapamiętałem ich twarze, bo chciałbym do nich kiedyś wrócić z czymś więcej, niż tylko paczką cukierków. Równo rok temu byłem w Puno. Poznałem tam Ico i Nenę, rodzeństwo, które zaczęło się do mnie przytulać. Maluchy chciały się pobawić. Chciały trochę radości. A ja, głupi, dałem im trochę pieniędzy. Dziś czytam w internecie, że w Puno i okolicach z powodu fali zimna zmarło ponad 130 dzieci poniżej piątego roku życia. Denerwuję się, bo Nena i Ico mieli mniej, niż pięć lat. To spóźniony artykuł. Miał być na 1 czerwca, na święto dzieciaków. Ale z drugiej strony, czy to ważne, kiedy o nich pomyślę, napiszę lub zrobię cokolwiek innego? To przecież zawsze będzie za późno. I za mało. Smutne święto w rytmie samby Obudziłem się dziś w Polsce z przekonaniem, że mamy dzień wolny od pracy. Poważnie. Obudziłem się świętować dzień wolności. Weselić się i żartować ze znajomymi. Po prostu cieszyć się. A tu? Wszystko na poważnie. To naprawdę nie jest żart z tym świątecznym, wolnym od pracy 4 czerwca. Byłem pewny tego jeszcze dziś rano. Nawet wczoraj zakupy zrobiłem podwójne – na dwa dni. Trochę mnie tylko zdziwił brak tłoku przy kasie. Ale potem wszystko wróciło do normy. Jestem Polakiem z urodzenia i „Latynosem” z wyboru. To konieczne wyjaśnienie, by zrozumieć moje wczorajsze rozmowy telefoniczne ze znajomymi z Ameryki Łacińskiej. Ja tu – w Polsce – tłumaczyłem im tam – w Peru i Meksyku – co dzisiaj będziemy świętować. Bo pytali, o co chodzi z tym 4 czerwca? Usłyszeli tę datę w swoich telewizjach w kontekście naszego kraju. Zacząłem roku od komunizmu, 1980, Porozumień Sierpniowych, „Solidarności” i elektryka, który przeskoczył przez płot, by po latach zostać prezydentem. Potem stan wojenny, czołgi na ulicach, ofiary śmiertelne (ale nie tak dużo, jak na wojnie) i Okrągły Stół, by zakończyć opowieść na prawie wolnych wyborach w 1989 roku. To właśnie świętujemy – dzień wolności. Dzień-symbol, w którym po długiej drodze Polska odmieniła się, a potem odmieniła się też Europa i świat. Chyba nie przesadziłem, ale na pewno coś pominąłem. Mimo to z ust moich znajomych, od peruwiańskiej Limy do meksykańskiego Veracruz, wyrwało się głośne, pełne zachwytu: - Wow!!! To będziecie świetnie się bawić na ulicach, bo jest co świętować! No nie… tak dobrze to w Polsce jeszcze nie jest. Nikt tutaj, jak w Peru, nie wyjdzie z domu, by wypić pisco sour i zatańczyć huayno. Ani też, jak w Meksyku, nie usiądzie na ławeczce przy zocalo, by napić się tequili i pośpiewać z orkiestrą mariachi. Że o brazylijskiej sambie nie wspomnę. W Polsce świętuje się trochę inaczej. Kameralnie. Z rodziną i znajomymi na prywatkach lub na działkach przy grillu. Ale jak będzie trochę wódeczki albo piwka, to i zatańczy się, albo pośpiewa. – Świętowanie w Polsce wcale nie jest smutne – tłumaczyłem ku ich zdziwieniu. Pewnie zrozumieli, bo mówiłem to z pełnym przekonaniem, że dziś poświętuję po polsku. Ale rano włączyłem telewizor i… konsternacja. Gadające głowy polityków, manifestacje, protesty, msze święte, wspominki z przeszłości, pompatyczne przemówienia. Wszystko w tej telewizji jest, tylko nie ma jednego. Najważniejszego. Radości. Wyłączyłem telewizor i włączyłem radio. A tam dyskusja naukowców o tym, dlaczego w dniu takim, jak dziś, nie potrafimy się cieszyć. Jak to nie potrafimy? Z moimi znajomymi zawsze bawimy się świetnie! I nie reagujemy przy tym niczym psy Pawłowa, jak to ładnie określił jeden z dyskutantów w radiu. Zatem nie ma co dyskutować, tylko świętować! Dzwonię więc do pierwszego znajomego. – Stary, zajęty jestem. Mam dużo roboty. Dzwonię do drugiego: – O czym ty gadasz? W pracy jestem. Zadzwoń w sobotę. Dzwonię do trzeciego: – Abonent jest w tej chwili niedostępny. Proszę zostawić wiadomość. Nie zostawiłem. Usiadłem w fotelu i dopiero wtedy doszło do mnie, że rocznicę najważniejszego dnia od zakończenia drugiej wojny światowej spędzimy – my, Polacy – tak jak inne dni. Z pilotem przed telewizorem albo w internecie. Ale ja już z niego wychodzę. Biorę psa Borysa i idę do lasu pobawić się w aportowanie. Fotografia Okragły Stół 1989 należy do domeny publicznej. Źródło: Wikimedia Commons Zakazać sondaży, uwolnić ciszę Nie chodzę na wybory od czasu gdy odkryłem, że politycy są jak polscy piłkarze. Przed meczem pięknie uśmiechają się do kamer, mówią o świetnej formie i zapowiadają wspaniałą walkę, wyostrzając moje oczekiwania. A po ostatnim gwizdku sędziego nie potrafię oddalić myśli, że mnie oszukali. Po prostu mnie oszukali. O ile jednak jestem w stanie zaakceptować reguły uganiania się 22 facetów za futbolówką, i dlatego ciągle mecze oglądam, to polityce w takim wydaniu mówię stanowcze „nie”. Z kilku powodów. Minimum 50 proc. uczciwości Nie widzę żadnej różnicy między kampaniami wyborczymi polityków, a kampaniami reklamowymi proszku do prania. Skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać? Zaangażowaniem, swoim czasem, nadziejami. Nie chodzę na wybory, bo w spotach reklamowych politycy oszukują tych, którzy za te spoty płacą i je oglądają. Być może na wybory bym poszedł, gdyby zamiast politycznych reklam była prawdziwa, merytoryczna debata. Problem w tym, że nie ma kto wziąć w niej udziału. Bardzo podoba mi się dążenie do równouprawnienia kobiet w polityce – 50 proc. dla nich, 50 proc. dla mężczyzn. Pójdę na wybory, jeśli demokracja stworzy formułę, dzięki której do polityki trafiać będą ludzie więcej niż ponadprzeciętnie wykształceni, pracowici, uczciwi, rozsądni i mający pojęcie o czym mówią. Warunek – także musi być ich minimum 50 proc. Wynik znany przed końcem Pójdę zagłosować, jeśli z kampanii wyborczej znikną nie tylko polityczne konkursy piękności, ale także sondaże – najskuteczniejszy sposób manipulowania. W piątkowej (5 czerwca br.) „Gazecie Wyborczej”, w pierwszym zdaniu na pierwszej stronie czytam: „PO i PSL mogą zdobyć nawet 31 z 50 polskich mandatów w Parlamencie Europejskim”. Artykuł kończy się zapowiedzią kolejnego tekstu wewnątrz numeru: „Kto wejdzie do europarlamentu.” Z kropką, zamiast znaku zapytania. Jak to kto? Ci, których społeczeństwo wybierze w niedzielę. Ale dzięki sondażom wiadomo to już dwa dni przed wyborami. Połowę ósmej strony piątkowej „GW” zajmuje lista polityków wraz z ich zdjęciami, którzy według sondaży zasiądą w Europarlamencie. Liczę wszystkie nazwiska. Wychodzi, że Polska będzie miała 60, a nie 50 europosłów, w tym PO i PSL 37, a nie 31 mandatów. Dopiero po chwili dostrzegam gwiazdki przy niektórych nazwiskach – to kandydaci jednej partii, którzy według symulacji firmy wykonującej sondaż walczą między sobą o mandat w tym samym okręgu. Liczę jeszcze raz, uwzględniając te gwiazdki i za cholerę nie wychodzi 50 mandatów. Jasne, trzeba uwzględnić niuanse przeliczania głosów i sondaży, w których wynik jest czasami większy niż 100 proc. Można to wszystko robić. Można bawić się w pytanie tysiąca osób i odnosić to do całej Polski. Można to potem tak przeliczyć, żeby wyszło 100 proc. Można też takim artykułem zakończyć kampanię. Tylko po co? To samo pytanie zadaję także sobie. Po co w niedzielę mam iść na wybory do Europarlamentu, skoro już w piątek wiadomo, kto w nim zasiądzie? I gdy w poniedziałek „Gazeta Wyborcza” będzie płakać nad niską frekwencją i pytać „dlaczego?”, proszę aby usłyszała moją odpowiedź: właśnie „dlatego”. Sondaż „prawdę” ci powie O tym, że reklamowa kampania wyborcza i sondaże nie mają sensu, można się dowiedzieć, choć nie wprost, z tej samej gazety, z lokalnej wkładki. Ja w swojej znalazłem wywiad, którego udzielił jeden z kandydatów na europosła (nie podaję nazwiska, bo obowiązuje cisza wyborcza): Czym się pan zajmie w Parlamencie Europejskim? - Jak wygram, to powiem. W sondażach pan wygrywa. - Sondaże to sondaże. Są, jakie są. Ja jestem na którymś tam miejscu. Nic nie jest pewne. Jak to na którymś? W sondażu jest pan (…) liderem. - Dlatego planowanie, co zrobię w Parlamencie jest abstrakcyjne. Najpierw muszę tam wejść, potem będę opowiadał. (…) Ale wczoraj właśnie prosił pan, żeby zamiast na pana głosowali na (tu pada imię i nazwisko kolegi z partii – przyp. PMM). - Tak, bo on jest liderem. Z sondażu wynika, że pan jest liderem. - Tak, ale jest (tu pada imię tego kolegi). Powtarzam więc to, co mówiłem na konwencji. To znaczy co? - Dziękuję wyborcom, którzy chcą na mnie głosować i tym, którzy tak określili swoje preferencje w sondażu, ale proszę, żeby głosowali na (imię kolegi). (…) Reklamuje się pan jakoś? - Nie, wcale. To może powiesi pan w końcu jakieś plakaty? - Nie, żadnych plakatów. Nie powiesiłem ani jednego i nie zrobię tego. Spoty w radio, telewizji? - Nic z tych rzeczy. To co przesądziło o sukcesie? - (…) Myślę, że zdecydowało moje znane nazwisko. I twarz. Twarz? Przecież nie powiesił pan żadnego plakatu. - No tak, ale wszyscy mnie kojarzą. Patrzą na mnie i mówią (tu pada nazwisko filmowego bohatera granego przez ojca kandydata na europosła). Co ja poradzę, że podobny do ojca jestem jak dwie krople wody (…). Jeśli miałbym jeszcze jakieś powody aby iść zagłosować, tym wywiadem „GW” rozwiałaby je. Za co bym pięknie podziękował. Pójdę, gdy zachoruję Ale być może kiedyś pójdę. Jeśli nie będzie ciszy wyborczej. To kolejna fikcja. Dlaczego 24 godziny, a nie 48, czy 72? Czy w 24 godziny ktoś, po tym całym przedwyborczym cyrku, jest w stanie dokonać jakiegokolwiek wyboru? Czy jest w stanie w jeden dzień odciąć się całkowicie od ogłupiania i manipulacji, której był poddawany przez kilka tygodni? Pójdę zagłosować, jeśli kiedyś nie będzie ciszy wyborczej i będę chory na Alzhaimera. Z nadzieją, że w ostatniej chwili ktoś mi coś wbije do głowy. Bo co ja bez tego zrobię nad tą urną? O dziennikarstwie i pierwszym banicie z Doorga Co może dziennikarz obywatelski i co może serwis dziennikarstwa obywatelskiego? To samo, co zawodowcy. Nie ma żadnej różnicy. Najpierw jednak piszący i publikujący materiały muszą o tym wiedzieć. A z tym jest krucho. Miał to być kolejny obywatelski artykuł, a skończyło się co najmniej niesmakiem. Dziennikarz obywatelski publikujący pod pseudonimem „picturepunk” napisał artykuł, do którego dołączył kopie raportu Najwyższej Izby Kontroli. Chciał zamieścić to wszystko, jak poprzednie swoje teksty tutaj, na „Doorgu” – młodym, niekomercyjnym serwisie dziennikarstwa obywatelskiego. Ale nagle zaczęły się schody. Obywatel sprawdza obywatela… Serwis nie zgodził się na opublikowanie całości materiału dostarczonego przez autora. – Zaproponowano mi publikację jedynie tekstu, bez dokumentów NIK-u, z ewentualnością, że Doorg wystąpi o zgodę do Najwyższej Izby Kontroli i jeśli ją uzyska opublikuje te dokumenty – opowiada „picturepunk”. Twórcy Doorga opisują tę sytuację inaczej: – Nie było mowy o braku zgody, a jedynie o upewnieniu się najpierw, czy dokumenty są wiarygodne (widzieliśmy tylko kopie) i czy oryginały na pewno nie są objęte klauzulą tajności – wyjaśnia w imieniu portalu Marta Wieszczycka. Jej zdaniem zapytanie Najwyższej Izby Kontroli, czy nie istnieją prawne ograniczenia publikacji tych dokumentów nie jest pytaniem tego urzędu o zgodę na ich publikację. – Artykuł miał się ukazać z dopiskiem, że autor jest w posiadaniu dokumentów potwierdzających przywołane tezy i po upewnieniu się, że nie istnieją prawne ograniczenia w ich publikacji, tekst zostanie o nie uzupełniony. Doorg nie zwrócił się jednak do NIK-u z żadnym zapytaniem, bo po postawieniu tych warunków przez serwis autor tekstu zrezygnował z jego publikacji. Śmiało można go więc nazwać pierwszym „banitą” z Doorga. - Na odpowiedź NIK moglibyśmy czekać tydzień, dwa, albo miesiąc – uzasadnia swoją decyzję „picturepunk”. – Moglibyśmy też nigdy się jej nie doczekać. Jako autor uważam, że tekst stanowił całość tylko razem z dokumentami. One nie są jakoś niesamowicie odkrywcze i objęte klauzulą niejawności. Za to dają pełny ogląd na opisaną sprawę. Dotyczą rzeczy, w które zaangażowany jest także Skarb Państwa, czyli każdy z podatników. Dlatego oczekiwanie na zgodę NIK byłoby nieporozumieniem. Autor odrzucił warunki Doorga, bo ich przyjęcie byłoby, według niego, niemądrym i bezzasadnym kompromisem. – Serwis zadziałał wbrew zasadom dziennikarstwa i wbrew interesowi publicznemu. Jego twórcom zabrakło odwagi, by opublikować coś, co nie jest tylko luźną publicystyką, przetwarzaniem cudzych informacji, depesz agencyjnych oraz kopiowaniem zawartości blogów – twierdzi „picturepunk”. - To stanowczo zbyt mocne określenia na zamiar sprawdzenia wiarygodności dokumentów i upewnienia się, czy nie ma prawnych ograniczeń w ich publikacji – odpowiada M. Wieszczycka z Doorga. …a można bez sprawdzania Doorg to dzieło byłych dziennikarzy obywatelskich komercyjnego portalu Wiadomości 24 – „banitów”, jak sami się nazywają. Dlatego za paradoks należy uznać fakt, że to, co nie ukazało się u nich, ukazałoby się tam, skąd odeszli. - Na 99 procent opublikowalibyśmy ten materiał w rubryce „Moje Trzy Grosze”, a ten jeden brakujący procent wyjaśniłby się pewnie po odpowiedzi autora na kilka pytań – twierdzi Paweł Nowacki, redaktor naczelny Wiadomości 24. Paradoksalne jest też to, że Doorg chciał puścić tekst bez dokumentów, a W24 bez dokumentów artykułu by nie opublikowały. – Wystarczyłby jeden telefon redaktora dyżurnego do rzecznika NIK-u, by rozwiać wątpliwości – dodaje P. Nowacki. Według Tomasza Kowalskiego, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Obywatelskich, cała sprawa sprowadza się do odpowiedzi na jedno pytanie: kto ma dostęp do informacji publicznej? - Odpowiedź jest prosta – dostęp mają wszyscy i to zagwarantowany ustawą, o Konstytucji nie wspominając – uważa T. Kowalski. – Tutaj mamy do czynienia z sytuacją jeszcze prostszą, bo nie wymagającą nawet żmudnego czasem (ze względu na złe nawyki urzędników) procesu pozyskiwania informacji. Tutaj ta informacja – w postaci raportu NIK – wręcz leży przed nosem. Tylko wrzucać na stronę, publikować. Nie widzę żadnych przeciwwskazań, bo nie dostrzegłem na owych dokumentach stempli, czy dopisków wskazujących, iż dokument zawiera tajemnicę jakiegokolwiek rzędu. Państwową, czy też inną. Prezes SDO nie chce wnikać, dlaczego Doorg nie opublikował materiału wraz ze screenami urzędowych dokumentów. – Zadanie wymyślenia racjonalnego powodu w tej sytuacji chyba mnie przerasta – dodaje i zainteresowanych odsyła do ustawy o dostępie do informacji publicznej. Dwie bajki o tym samym Nie wiem, czy z tej historii płynie jakaś nauczka na przyszłość. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że na pewno płynie z niej rozczarowanie. Rozczarowani są twórcy Doorga, bo w dobrej wierze i za zupełną darmochę stworzyli niekomercyjną platformę, która w ich zamierzeniu ma łączyć, a nie dzielić. Mogą czuć się rozczarowani również dlatego, że ich pojęcie dziennikarstwa obywatelskiego nie zostało zaakceptowane, ani nawet dobrze zrozumiane. A nie zostało, czego przykładem jest „picturepunk”. On także rozczarował się. – Jestem zdecydowanym przeciwnikiem korporacyjnego dziennikarstwa obywatelskiego, czyli wykorzystywania dobrej woli i zapału ludzi przez koncerny medialne. Doorg wyrósł na bazie podobnej niechęci. Wierzyłem więc, że będzie dobrym miejscem do uprawiania wolnego dziennikarstwa. Z tej historii płyną także pytania o stan i przyszłość dziennikarstwa obywatelskiego. Doorg nadal chce działać w sposób, w jaki działał w przypadku „picterpunka”. Czyli weryfikować status prawny dokumentów dostarczanych przez autorów, choć ze względu na amatorski charakter portalu nie wiadomo, kto i jak miałby to robić. Takie jego prawo, z którym można się nie zgadzać, ale trzeba je uszanować. Tym bardziej, że twórcom portalu chodzi nie tylko o zachowanie standardów, które sobie wyznaczyli, ale też o obawy przed opublikowaniem nieprawdziwych informacji. A zwłaszcza o odpowiedzialność za to. W tej sytuacji jasne jest jednak, że „picturepunk” trafił pod zły adres. - Jeśli ktoś podejmuje się gigantycznego trudu stworzenia platformy dziennikarstwa obywatelskiego, musi pamiętać, że dziennikarstwo podejmuje także tematy trudne i ryzykuje – uważa „banita” z Doorga. – Żeby być dziennikarzem, trzeba odwagi. Na całym świecie dziennikarze obywatelscy piszą odważnie, docierają do dokumentów i świadków, robią dokumentację zdjęciową, poruszają sumienia. Często ryzykują znacznie więcej, niż redaktorzy Doorga. Obie strony mówią o dziennikarstwie obywatelskim, ale brzmi to jak dwie różne bajki. Zamiast zakończenia, może więc warto zastanowić się, czy w polskim internecie nie czas i miejsce na coś innego? Na niezwiązane z komercją dziennikarstwo obywatelskie z prawdziwego zdarzenia? Odważne i nieustępliwe oraz przyciągające odważnych i nieustępliwych? A może ani czasu, ani miejsca na to po prostu nie ma? Międzynarodowa wojna polsko-polska Na naszych oczach odebrano domy polskie Polakom na Białorusi i przekazano je… Polakom na Białorusi. O jakim ataku na nich więc mowa? Co tam, panie, na Białorusi? Ano biją naszych! Za co? Za wolność i demokrację. Po prostu wojna – to aktualny obraz naszego wschodniego sąsiada kreowany przez polityków i media. Ohydna wojna Łukaszenki, który nie ma nic innego do roboty, tylko wydaje polecenia milicji i sądom. Tak, tak… siedzi sobie w pałacu prezydenckim, represjonuje Polaków i owija to wszystko w sreberka. Politycy i media walczą o Polaków na Białorusi, bo to przecież nasi. Ale zapominają, albo nie chcą pamiętać, że podlegają oni prawu białoruskiemu, a nie wyobrażeniom o tym, jak powinno ono wyglądać. Właśnie zgodnie z tym prawem odebrano domy polskie Polakom na Białorusi i przekazano je… Polakom na Białorusi. O jakim ataku na nich więc mowa? Prawo białoruskie rozwiązało jedynie lokalny problem grupy społecznej, która nie potrafiła się dogadać. Dyplomatyczne interwencje w tej sprawie są absurdalne. Wystarczy wyobrazić sobie sytuację, że w sporze na Białorusi przegrywa nie Andżelika Borys, wspierana przez Warszawę, tylko Stanisław Siemaszko, popierany przez Mińsk. Oboje to Polacy. Nie jest to zatem wojna polsko-białoruska, lecz polsko-polska. Czy gdyby Siemaszko ją przegrał, politycy i media również trąbiłyby, że naszym dzieje się krzywda? Jasne, chodzi o coś więcej. O reżim Łukaszenki. O to, że zwalcza opozycję, ma w nosie demokrację i wszystkich okręca wokół palca. Racja, robi tak. Jest dyktatorem. Ale to nie Polacy mogą przeciwko temu występować, ale Białorusini. Tylko i wyłącznie oni. Nawet gdyby miała przelać się ich krew. Ale widocznie nie chcą. Może się boją? Może chcą żyć pod butem Łukaszenki? Nieważne. Ważne, że to ich kraj i wara nam od niego. Chyba że w poszukiwaniu nieistniejących domów odbieranych Polakom uderzymy na Białoruś jak na Irak, gdzie szukaliśmy nieistniejącej broni masowego rażenia. Warto przystopować nieco w roli Mesjasza Narodów i w sianiu Wiosny Ludów na Białorusi. No bo jak byśmy się czuli, gdyby „Solidarność” zakładali nam Czesi, albo Niemcy? Poza tym są inne miejsca, gdzie rzeczywiście można wykazać się w obronie Polaków. Choćby w tych częściach Unii Europejskiej, w których dyskryminuje się nasze prawa poprzez ciągle zamknięte rynki pracy. Fotografia 20050829 14 Warszawa autorstwa Logofag opublikowana z Flickr na licencji CC-BY-SA 2.0 Od nudy do mistrzostwa Skoczków narciarskich jest na świecie mniej niż szachistów, a nazwiska mistrzów w tej dyscyplinie znane są co najwyżej w kilkunastu krajach. Uświadomienie sobie tego może być ciosem w ogólnonarodowy zachwyt nad medalami Adama Małysza. W rzeczywistości jest jeszcze gorzej. Skoki narciarskie są jedną z najbardziej egzotycznych dyscyplin sportowych na świecie. Nie jest to nawet sport europejski. Wystarczy pojechać na północny-zachód, by zdumieć się zdumieniem Brytyjczyków, że coś takiego jak skakanie na nartach w ogóle istnieje. Albo na południe, do Włoch, gospodarza ostatnich igrzysk olimpijskich, żeby zobaczyć miejsce w szeregu sportów zimowych, nie tylko skoków. Gdyby w Polsce nie było Adama Małysza, sytuacja byłaby podobna. Bo skoki narciarskie są dyscypliną nudną. Najpierw pięćdziesięciu facetów skacze raz, by wyselekcjonować spośród siebie trzydziestu najlepszych, a potem drugi raz, żeby wyłonić zwycięzcę, choć od samego początku wiadomo, że w tej grze liczy się tylko kilka nazwisk. Najwyżej dziesięć. To one dostarczają emocji. Reszta jest tylko tłem i wie to każdy, kto próbował emocjonować się skokami zawodników spoza pierwszej dziesiątki. W mało której dyscyplinie różnice między ścisłą czołówką, a pozostałymi są tak ogromne. I w mało której dyscyplinie tak trudno o niespodzianki. W dwugodzinnych transmisjach ze skoczni nudny nie jest tylko kwadrans. Być może rozwiązaniem byłoby utworzenie superligi 10-15 skoczków, którzy rywalizowaliby między sobą skacząc nie dwa, ale na przykład cztery razy? Wtedy emocji byłoby na godzinę. Te, które przeżywamy dzięki Adamowi Małyszowi, świadczą o tym, jak bardzo spragnieni jesteśmy sukcesów. Jak bardzo tęsknimy za urzeczywistnieniem się snu o staniu się bohaterem w tłumie zwykłych ludzi. Tkwimy w tym śnie po uszy i chyba nie dostrzegamy do końca rzeczywistości, w której uczestniczy Małysz. Podkreśla ją za każdym razem mówiąc, że nie jest bohaterem, tylko robi to, co kocha i potrafi: oddaje dwa jak najlepsze skoki. Dlatego i w swojej konkurencji, i w swojej rzeczywistości jest po prostu mistrzem świata. Fotografia Adam Malysz autorstwa Joachima Ciecierskiego opublikowana z Flickr na licencji CC-BY-NC-ND 2.0 To my jesteśmy okrutni, nie śmierć W śmierci, która doścignęła prezydencki samolot i strąciła go na ziemię, nie ma niczego okrutnego. To my jesteśmy okrutni. A najbardziej okrutni jesteśmy dla samych siebie. Mamy wpojone do głów, że tylko dwie rzeczy na tym świecie są pewne. Podatki i śmierć. To połączenie nas rozprasza, bo pozwala przypuszczać, że jeśli udaje się zrobić w konia urząd skarbowy, to dlaczego nie można oszukać jego towarzyszki z pary? Tymczasem tylko jedna rzecz jest na tym świecie pewna. Śmierć. Nie chcemy tego wiedzieć. Nie chcemy dopuścić tego do siebie. Dlatego szukamy sensu w tym, jak i dlaczego umierają inni. A tego sensu nie ma. Umiera się ze starości, z choroby, przez chwilę nieuwagi, we mgle, na deszczu, w blasku słońca, z powodu czyjegoś błędu, bo śrubka się odkręciła. Nie ma w tym żadnego sensu. Jest normalność. Nie ma w życiu niczego bardziej logicznego i normalnego od śmierci. Bo gdyby było inaczej, do tej pory płakalibyśmy nad losem Haitańczyków, którzy zginęli w trzęsieniu ziemi. Gdyby śmierć była czymś nienormalnym, cierpielibyśmy z żalu za milionami, którzy umarli, umierają i umierać będą we współczesnych wojnach. A co tydzień mielibyśmy żałobę narodową ku uczcić ofiar wypadków drogowych. Teraz płaczemy nad prezydentem i tymi, którzy weszli z nim do samolotu. Niepotrzebnie. Zmarłym nie są potrzebne łzy. Bo mają już lepiej od nas. A jeśli nie mają, to mają przynajmniej święty spokój. Ślemy kondolencje i słowa żalu. Niepotrzebnie. Ten, kto doświadczył nagłej i niespodziewanej śmierci bliskiej osoby wie, że ze zmarłym odchodzi się z tego świata. Na jakiś czas. Uporządkować swoje sprawy i wrócić odmieniony. Żadne kondolencje i słowa żalu nie są w tym do niczego potrzebne. Nawet się ich nie słyszy. Mamy więc milczeć? Nie. Mamy się modlić. Ci, którzy wierzą w Boga, powinni się modlić. A niewierzący powinni użyć tej siły, równie pięknej, która jest w nich i trzyma ich przy życiu na tym świecie. Wszyscy chętni powinni odejść od telewizorów, radia, komputerów i pójść nad rzekę, by mocząc w niej ręce poczuć energię, która przychodzi i odchodzi. Powinni wyjść na pole i posłuchać wiatru, który o tym opowiada. Powinni też pójść do lasu i objąć drzewo, by móc przy nim zapłakać. Nad ludźmi, którzy odeszli. Nie nad nazwiskami, które nosili i funkcjami, które piastowali. Ale przede wszystkim powinniśmy zapłakać nad sobą. Nad więźniami zamku rozrywki, którymi się staliśmy. Niedawno śmialiśmy się z prezydenta. Wstydziliśmy się go przed światem. Ocenialiśmy go nie za to, co robił, ale za to, jakim był człowiekiem. Pozwoliliśmy na to. A stało się tak, bo na tym zamku bez uczuć straszy. Straszy nas własna śmierć. Śmierci nie trzeba się bać. Trzeba ją zaakceptować. Nawet z uśmiechem. Bo śmierć jest jak proszek do prania ze starej reklamy: skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać? Czy będziemy się bać, czy nie, i tak w końcu każdy z nas umrze. Po co więc przepłacać? Prawdziwym życiem i wolnością, którą nam ten strach odbiera? Ci, którzy zginęli w katastrofie, przeszli już do historii. Bierzmy z niej wszystko. Wspominajmy to, co zrobili dobrego i uczmy się na błędach, które popełnili. A potem zamknijmy te trumny i zacznijmy żyć inaczej. Czy jest na to szansa? Czy śmierć tych osób coś zmieni? Wątpię. Bez pokonania strachu przed własną śmiercią emocje, które są w nas teraz, znikną wkrótce jak kamfora. A jedyne, co ulegnie zmianie, to samolot następnego prezydenta.