Bylem troche dziennikarzem

Transkrypt

Bylem troche dziennikarzem
Byłem trochę
dziennikarzem
Piotr Maciej Małachowski
Wybór tekstów i prób dziennikarskich opublikowanych w serwisie:
Dziennikarstwo Obywatelskie
www.doorg.info
w latach 2009-2010
Darmowy ebook autora bloga „Operuję w Peru”
www.operujewperu.bloog.pl
Tytuł: Byłem trochę dziennikarzem
Teksty: Piotr Maciej Małachowski
Okładka: Markus Rödder
http://www.flickr.com/photos/subcess/3723699858/
Sierpień 2010
Wszystkie artykuły z tego ebooka dostępne są na licencji Creative
Commons Uznanie autorstwa 2.5 Polska.
Kontakt z autorem: [email protected]
Wielkanoc: A jeśli to wszystko nieprawda?
Czasami człowiek myśli, że jak w coś uwierzy, to zostanie frajerem. Ale
w Wielkanoc daleko do takiego wrażenia. W Wielkanoc, zamiast
frajerem, można poczuć się po prostu idiotą.
Jeśli to wszystko – śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa – jest
nieprawdą, można poczuć się nawet skończonym idiotą. Bezpieczniej jest
więc nie wierzyć, albo wierzyć troszeczkę, żeby ewentualnie wyjść z tego z
twarzą.
No bo jak uwierzyć w
śmierć Syna Bożego? Jak
w ogóle uwierzyć w Jego
narodzenie się z kobiety?
W Jego życie na Ziemi w
ludzkim ciele?
Ukrzyżowanie
sobie
jeszcze
można
jakoś
wyobrazić. Świat lubił,
lubi i będzie lubił patrzeć na takie wydarzenia. Zatem i śmierć na krzyżu
Syna Bożego można jakoś zrozumieć. Ale jak wyobrazić sobie, że ten Bóg z
krwi i kości musiał przedtem jeść i pić, żeby przeżyć normalny dzień? Jak
można zaakceptować, że bał się cierpienia, zadawanych razów i
opuszczenia? Pocił się. Musiał się myć. Bywał zmęczony. Głowa go bolała.
Kichał. Kaszlał. Walczył z popędami. Czasami miał złe chwile. Jak można
wyobrazić sobie Boga, który – jak każdy z nas – wstawał z łóżka lewą nogą?
I w końcu, jak wytłumaczyć, że w chwilę potem szedł do toalety?
To wszystko nie trzyma się kupy. Bóg, który daje ludziom to, co ma
najcenniejszego – własnego Syna. Bóg, który wie, co Go spotka, bo nawysyłał
się już wcześniej proroków, których po prostu zabito. Miał więc rozeznanie
sytuacji. Powinien machnąć na to wszystko ręką, ale nie. Uparł się i jedynego
Syna wysłał. Na pewną śmierć Go wysłał.
Ten też nie lepszy. Wiedział, jak skończy. Jak szubrawiec. Gorzej niż
morderca. Wodę w wino zamieniał, chleb rozmnażał, zmarłych wskrzeszał,
więc mógł to jakoś inaczej rozegrać. Ale nie. Uparł się, że o życiu będzie
mówić. Spokojnie mówić. Mądrze mówić. Z sensem, którego się zawsze
szuka, ale rzadko się go znajduje. Uparł się, że o człowieku będzie mówić.
Nie tym na zewnątrz, ale tym w środku. Zawziął się jak osioł, że o zagubionej
godności i sercu pełnym miłości będzie mówić.
Tylko wrogów tym sobie narobił. A gdy przyszło co do czego, rozłożył ręce. I
skonał.
Potem zniknął z grobu, czym jeszcze bardziej zagmatwał sprawę, bo niby
udowodnił, że o życie w naszym życiu chodzi. Nie o śmierć. Ale przecież o
śmierć w naszym życiu chodzi, o czym w każdej chwili może zaświadczyć
najbliższy cmentarz.
Racjonalnie to nie ma sensu. Jak uwierzyć w coś, co nie ma sensu? I to po
upływie dwóch tysięcy lat. Ten Bóg, ten Chrystus, ta Śmierć i to
Zmartwychwstanie – jakim idiotą zostanie człowiek, gdy to wszystko okaże
się nieprawdą!
Czasami, jak w Wielkanoc, można, a może i trzeba zapytać inaczej. Co będzie,
gdy to wszystko okaże się prawdą?
Świńska gra o miliony
„Świńska grypa zabije miliony” – głoszą dziś pierwsze strony
tabloidów. „Polska jest przygotowana na epidemię” – uspokajają
poważne dzienniki. Ale zarówno w jednych, jak i drugich gazetach,
trudno doszukać się prawdy.
Być może świńska grypa zabije miliony ludzi na świecie. Może się nawet
okazać, że nie do końca będzie to przypadkowe, bo kto wie, czy nie jakaś
świnia w ludzkiej skórze tę świnię podłożyła, bawiąc się wcześniej
wirusami. Wszystko to może okazać się prawdą, ale teraz jest zupełnie
nieważne. Co jest teraz ważne? Fakty. Fakty są teraz i zawsze ważne. Jednak
po raz kolejny po prostu ich brakuje.
Na świńską grypę umarło w Meksyku ponad sto osób. Mniej więcej tyle
samo ginie na meksykańskich drogach w ciągu kilku dni, ale tym razem kraj
ten nie schodzi z czołówek mediów całego świata. Bo to nie meksykańskie
auta, ale meksykański wirus może mu zagrozić. Ręka w górę, kto wie, co
znaczy pandemia? Dziś to chyba najczęściej wypowiadane słowo na naszej
planecie, bo choć nieznane, łatwo się sprzedaje.
Czy jednak na pewno jest aż tak źle, jak słychać dookoła?
Nie mam zielonego pojęcia o wirusach, ale potrafię słuchać. To najlepsze, co
można zrobić, gdy się na czymś nie zna – słuchać, co inni mają do
powiedzenia. Zwłaszcza fachowcy. Urodzony w Peru Elmer Huerta
ekspertem
niewątpliwie
jest.
Zainteresowanych
odsyłam
do
jego
kompetencji i osiągnięć zamieszczonych w internecie, a leniwym wyjaśniam,
że E. Huerta to amerykański i latynoamerykański guru w dziedzinie zdrowia.
Podczas gdy polskie media ścigają się, kto mocniej uderzy na alarm, doktor
Huerta spokojnym głosem wyjaśnia, jak zmniejszyć ryzyko zarażenia się
świńską grypą. Choroba ta roznosi się tak samo, jak w przypadku zwykłej
grypy – przez kichanie, kaszel i ręce, na których zbierają się mikroby.
Dlatego należy używać chusteczek – tym razem już nie tylko przez
grzeczność – i myć jak najczęściej dłonie. Według doktora Huerty nie ma
teraz niczego ważniejszego od dziesięciu palców każdego człowieka.
Oczywiście to nie przytyk w stronę polskich dziennikarzy. Nie trzeba
przecież słuchać ekspertów, by takie rzeczy wiedzieć. Ale czy któryś z
naszych żurnalistów zadał sobie pytanie, dlaczego na świńską chorobę
umierają Meksykanie, a nie umierają na przykład Amerykanie? By podnieść
atmosferę strachu media informują hurtem o zachorowaniach poza
Meksykiem, ale – do cholery! – dlaczego inni nie chcą schodzić z tego świata
z powodu świńskiej grypy?
- To bardzo dobre pytanie – odpowiedział dziennikarzowi CNN en español
doktor Huerta. I zaraz wyjaśnił, że w Stanach Zjednoczonych ludzie nie
umierają, bo występuje tam zupełnie inna odmiana wirusa. Mamy więc nie
jeden, ale przynajmniej dwa rodzaje grypy, z czego tylko jedna zabija.
Przynajmniej na razie. Oczywiście polscy dziennikarze nie muszą oglądać
CNN, zwłaszcza po hiszpańsku, ale nie zwalnia ich to z obowiązku
podawania wszystkich faktów. A te wydają się bardzo istotne. Tym bardziej,
że – jak wyjaśnia E. Huerta – zabójczy wirus wcale nie zabija i nie musi
zabijać wszystkich.
A to niespodzianka! Jakoś nie pasuje do ogólnej teorii groźby światowej
epidemii. W tej grze o miliony media nie kwapią się, by skorzystać z pomocy.
Pytań do publiczności nie ma, a pół na pół odpada, bo istnieje ryzyko, że
odpowiedź nie będzie pasować do przyjętej tezy. Może więc telefon do
przyjaciela?
Dzwonimy do Meksyku.
Eyleen mieszka w Veracruz. Jest prawnikiem i znajduje się dokładnie w tym
przedziale wiekowym, który upodobał sobie świński wirus. Mało tego, kilka
dni temu była u lekarza. Poszła, albowiem zachorowała na… grypę. Ale
zamiast trafić na cmentarz, wróciła do domu. Cała i zdrowa.
- Ludzie w Meksyku są wystraszeni, ponieważ taką atmosferę wprowadzają
media, zwłaszcza telewizja – mówi Eyleen. – Ale nie boją się, gdyż pomimo
wszystko są w stanie realnie myśleć. Wirus zabił osoby, które zgłosiły się do
lekarza w bardzo złym stanie i bardzo późno. Liczba chorych wynosi teraz
około półtora tysiąca, ale media milczą, że z tej grupy będzie umierać coraz
mniej ludzi. Oni po prostu zgłosili się w porę po pomoc i to ich uratuje.
Eyleen mówi dokładnie to samo, co doktor Huerta, choć nie ma takiego CV
jak on. Oboje twierdzą, że grypa jest absolutnie wyleczalna pod warunkiem
jak najszybszego zastosowania normalnego leczenia. Lekarz wie to z teorii, a
Meksykanka z własnego doświadczenia.
Rozmawiając
odnieść
z
Eyleen
wrażenie,
że
łatwo
to
nie
świńska grypa, ale coś innego
zaprząta bardziej jej głowę. W
ciągu
kilku
niewidoczny
godzin
wirus
jeden
zniszczył
reputację ponad stumilionowego
kraju. Mówiąc prościej, Eyleen
wstydzi się, że cała ogólnoświatowa panika związana jest z Meksykiem –
krajem, z którego Meksykanie są bardzo dumni. To musi ich teraz
najbardziej boleć.
Nie wiadomo, jak to się wszystko potoczy. Być może grypa zabije jeszcze
wiele osób. Być może część państw zamknie swoje granice przed
przybywającymi z Meksyku, a inne kraje wprowadzą obowiązkowe
szczepienia. Być może Bank Światowy wyłoży miliony dolarów na leczenie
kilkuset zagrypionych, choć nie widzi, że codziennie na świecie 18 tysięcy
dzieci umiera z głodu. Być może to wszystko się wydarzy, ale teraz jest to
zupełnie nieważne.
Teraz najważniejsze jest pójście do łazienki i umycie rąk, bowiem świat
wokół nas jest po prostu brudny.
Pacjent numer zero żyje i ma się dobrze
Jako pierwszy na świecie zachorował na świńską grypę, ale
wyzdrowiał. Żyje i… bawi się, bo ma dopiero pięć lat.
Latynoskie media okrzyknęły go
mianem „el niño cero” – dziecko
zero, bo pięcioletniego Edgara
Hernandeza
uznaje
się
za
pierwszą osobę na świecie, którą
dopadła świńska grypa. Ale on
tego nie rozumie.
– Jestem Edgar Enrique Hernandez, to jestem ja – krzyczy do dziennikarzy. A
jego matka, 34-letnia Maria del Carmen Hernández, wyjaśnia z uśmiechem,
że synek ma się dobrze.
Mieszkają w La Gloria (Chwała) – biednym pueblu zagubionym na mapie
stanu Veracruz, 280 km od stolicy Meksyku. Mały Edgar jest jedynym
potwierdzonym dotychczas przypadkiem zachorowania na świńską grypę w
tym ponad siedmiomilionowym stanie. Jego gubernator Fidel Herrera
wyjaśnia, że choroba Edgara została bezsprzecznie zdiagnozowana jako
świńska grypa, ale chłopca wyleczono przez podawanie dostępnych leków.
Źródła: Nacion.com, Poresto.net
Zdjęcie ilustracyjne. Autor: sari huella, licencja: CC-BY, źródło: Wikimedia
Commons.
Pandemia kłamstwa
Dlaczego jesteśmy okłamywani w sprawie liczby zabitych przez wirusa
świńskiej grypy?
Kłamstwo, manipulacja lub niewiedza – tylko tak można nazwać to, co media
wyczyniają w sprawie liczby zabitych przez wirusa świńskiej grypy.
Większość polskich i światowych
mediów podaje dziś, że do tej
pory
zanotowano
śmiertelnych
ponad
150
przypadków
wywołanych nową chorobą. Na
przykład
Telewizja
Polska
w
porannych serwisach podawała
liczbę 159, a agencja prasowa
Associated Press „mniej więcej” 170 zabitych. Media te nie podają źródeł
swojej wiedzy.
A źródła dotyczące ofiar świńskiej grypy są co najmniej dwa i oba informują,
że do tej pory na świecie z powodu nowego wirusa zmarło mniej niż…
dziesięć osób.
Pierwszym źródłem jest Światowa Organizacja Zdrowia. Najświeższy raport
– z wczoraj z godz. 18.00 mówi o ośmiu zabitych osobach: siedmiu w
Meksyku i jednej w Stanach Zjednoczonych. Według WHO ogółem na świecie
zarejestrowano dotąd 148 chorych z wirusem A/H1N1.
Drugie źródło jest w Meksyku. Na wczorajszej konferencji prasowej
sekretarz zdrowia tego kraju José Ángel Córdova poinformował, że liczba
chorych wynosi 159 osób, z czego zmarło osiem – jeden Meksykanin w USA i
siedem na terenie Meksyku. Relacja wideo z tej konferencji dostępna jest w
serwisie Youtube. Natomiast na oficjalnej stronie internetowej prezydenta
Meksyku Felipe Calderóna można przeczytać, że wykryto 99 pozytywnych
przypadków choroby, z czego 91 pacjentów żyje i „ma się dobrze”.
Z oficjalnych źródeł wynika więc, że do tej pory z powodu świńskiej grypy
umarło na świecie jedynie OSIEM osób, a chorych jest około 150, a nie ponad
dwa tysiące, jak podają media.
Pisze o tym większość serwisów online w Meksyku. Na przykład El Sol de
Mexico powołuje się na Światową Organizację Zdrowia, która potwierdziła
wczoraj 148 przypadków świńskiej grypy na świecie, z czego do tej pory
zmarło siedem osób w Meksyku i jedno dziecko (Meksykanin) w Stanach
Zjednoczonych. Informację o ośmiu ofiarach podaje także portal Yahoo!
Mexico. Ale – uwaga – główna odsłona tego portalu informuje, że wirus
zabił w Meksyku 152 osoby.
Tak, to nie pomyłka! Co innego Yahoo podaje globalnej społeczności na
swojej głównej witrynie, a co innego Meksykanom w lokalnej odsłonie.
Jeszcze dalej w dezinformowaniu poszedł CNN, który dziś, powołując się na
WHO, pisze o potwierdzonych dotychczas ośmiu śmiertelnych przypadkach
na świecie, ale w kolejnym akapicie oświadcza, że z powodu świńskiej grypy
umarło ponad 150 osób.
Sama sobie przeczy także Telewizja Polska, która na antenie mówi o 159
zabitych. W internetowym wydaniu TVP jest ich już „prawdopodobnie” 176,
ale kilka akapitów niżej możemy przeczytać, że do tej pory WHO
potwierdziła 114 zachorowań na całym świecie. Według TVP na świńską
grypę zmarło więc do tej pory więcej osób, niż na nią zachorowało.
W innym dzisiejszym tekście portal TVP, powołując się na wicedyrektora
generalnego WHO Keiji Fukadę, mówi o 114 potwierdzonych przypadkach
grypy na świecie, w tym osiem zakończonych śmiercią, ale nie podaje już
„prawdopodobnej” liczby 176 zabitych. Chyba nie ma skąd ich wziąć?
Paranoja. To słowo aż ciśnie się na usta. Ale na szczęście można natknąć się
na oznaki zdrowego rozsądku:
„Alarm świńskiej grypy doprowadził do psychozy społecznej w dużej
mierze wywołanej przez dezinformację, dlatego zaleca się przestrzegać
środków zapobiegawczych, zachować spokój i skorzystać z okazji, by
pomieszkać z rodziną” – pisze Martha Villagrana na meksykańskim
portalu NTRzacatesac.
Oczywiście trzeba wspomnieć o wczorajszym podwyższeniu przez WHO
stopnia zagrożenia pandemią świńskiej grypy. Powołują się na to dzisiejsze
media, ale tylko niektóre przytaczają wszystkie argumenty.
“Chan (Margaret Chan, dyrektor generalny WHO – przyp. autora)
wyjaśniła, że skontaktowała się z Bankiem Światowym, aby wyjaśnić
potrzebę udostępnienia zasobów i środków finansowania dla krajów w
potrzebie” – pisze dziś meksykańska La Cronica de Hoy.
Oczywiście nie trzeba dodawać, że Bank Światowy pożycza, a nie daje
pieniądze. A wczoraj media poinformowały, że WHO kontaktuje się już także
z firmami farmaceutycznymi.
Zatem nie do końca wszystko to wygląda na paranoję.
Anatomia medialnej manipulacji
Wydawało się, że po nieprawdziwych informacjach o istnieniu broni
masowego rażenia w Iraku media nie mogą się już bardziej
skompromitować.
O
ile
jednak
wtedy
dziennikarze
dali
się
zmanipulować politykom i wojskowym, to teraz – w przypadku wirusa
nowej grypy – sami sobie podłożyli świnię.
Nieprawdziwe informacje o broni w Iraku przyczyniły się do trwającej do
dziś wojny. Nieprawdziwe informacje o liczbie śmiertelnych ofiar nowej
grypy wywołały ogólnoświatową panikę, doprowadziły do wyizolowania
Meksyku z międzynarodowej społeczności i popchnęły ten kraj na skraj
bankructwa. Siła mediów jest dużo większa, niż można to sobie wyobrazić.
Według dzisiejszego raportu Organizacji Zdrowia na całym świecie z
powodu wirusa A/H1N1 umarło 17 osób:
Tymczasem jeszcze do wczoraj media podawały, że liczba ofiar nowej
choroby jest kilka lub kilkanaście razy większa. To nieprawdopodobne, ale
kłamliwe informacje podawały źródła uchodzące dotąd za najbardziej
wiarygodne.
Oto skan strony internetowej agencji Reuters, która 30 kwietnia
informowała o nowym wirusie, który „zabił do 179 ludzi w Meksyku”:
Mimo że w tym samym dniu WHO podała, że w Meksyku jest… siedem
śmiertelnych ofiar wirusa:
W podawaniu nieprawdy prześcigały się także polskie media. Gazeta
Wyborcza, powołując się na meksykańskiego ministra zdrowia, napisała 27
kwietnia, że liczba ofiar świńskiej grypy w Meksyku przekroczyła setkę:
Informacja ta zawiera dwa kłamstwa. W dniu, w którym się ukazała, liczba
ofiar w Meksyku według WHO wynosiła nadal siedem osób, a minister
zdrowia nie informował o 103 potwierdzonych przypadkach zgonów
wywołanych nowym wirusem. Można to bez problemu sprawdzić na
internetowej stronie Ministerstwa Zdrowia Meksyku, które publikuje
dokładne, słowo po słowie, relacje ze swoich konferencji prasowych:
http://portal.salud.gob.mx/
Mimo to, tego samego dnia, 27 kwietnia, Dziennik informował już o 140
ofiarach:
Dwa dni później liczba ofiar wzrosła, według mediów, do 159. Oto skan
strony Interii:
I skan Wirtualnej Polski:
Tymczasem w tym samym dniu, 29 kwietnia, liczba zabitych przez nową
chorobę wynosiła… osiem osób. Informowała o tym Światowa Organizacja
Zdrowia:
Następnego dnia, 30 kwietnia, Onet podał informację o 154 ofiarach:
Nikogo nie zdziwiło, że oznacza to „zmartwychwstanie” pięciu ludzi, bo
przecież dzień wcześniej śmiertelnych ofiar – według mediów – było 159. A
zdziwienie powinno być jeszcze większe, bo 30 kwietnia zabitych – według
WHO – było nadal… ośmiu:
To tylko kilka przykładów. Więcej – z innych profesjonalnych mediów, także
telewizji i radia, można znaleźć w internecie, sięgając do archiwum portali. O
ile administratorzy ich nie usuną. Ja bym usunął. Ze wstydu. Usunąłbym
nieprawdziwe informacje i za nie przeprosił.
Dopiero po publikacji informacji o rzeczywistej liczbie ofiar nowej choroby
w artykule Pandemia kłamstwa, który ukazał się w naszym serwisie, polskie
media opamiętały się. I próbują w jakiś sposób wyjść z sytuacji, w którą
same siebie zapędziły. Jedne przemilczają to, o czym informowały jeszcze
kilka dni temu. Inne używają wytrychu pod tytułem „nowy bilans choroby”.
A jeszcze inne tłumaczą, że wcześniejsze, nieprawdziwe newsy o liczbie ofiar
były „nieoficjalne”.
Można to jakoś zrozumieć. Gdy zaczęło być głośno o epidemii w Meksyku,
nie była znana dokładna liczba ofiar śmiertelnych. Media cytowały więc
nieoficjalne informacje na ten temat i plotki, które – jak wiadomo –
nakręcają się same z godziny na godzinę. Żaden z dziennikarzy nie pojechał
do Meksyku, aby liczyć groby, wszyscy poddali się ogólnoświatowemu
trendowi, by liczba ofiar była jak największa. Oczywiście nikt nie wymaga,
by dziennikarze, ryzykując własne zdrowie, jechali do centrum zakaźnej
choroby. Ale zawsze wymagać od nich trzeba czegoś innego – rzetelności.
Tym razem o niej zapomnieli i z „nieoficjalnych” newsów oraz plotek zrobili
oficjalną informację.
Można to od biedy zrozumieć, albo przynajmniej starać się zrozumieć, ale
tylko do 27 kwietnia. W tym dniu bowiem ukazały się oficjalne i
potwierdzone przez WHO informacje o liczbie śmiertelnych ofiar –
dokładnie siedmiu. Mimo to przez kilka dni media o tym nawet nie pisnęły i
dalej szły w ślepą uliczkę, podając plotki i niesprawdzone informacje jako
prawdę.
Po manipulacjach z istnieniem broni masowego rażenia w Iraku, to drugi tak
efektowny samobójczy gol profesjonalnych mediów. Tym razem jednak
wmanewrowały się w to same, bez pomocy polityków i bliżej
nieokreślonych elit. Bo trudno uwierzyć, że kłamstwa o liczbie zabitych
przez nowego wirusa to spisek z udziałem koncernów farmaceutycznych. To
nie spisek, tylko kompromitacja mediów.
Paradoksem jest to, że tak naprawdę nie chodzi o liczbę ofiar nowego
wirusa. Jak widać z danych WHO, liczba ta powolutku rośnie i być może
osiągnie za jakiś czas liczbę, która będzie zgadzać się z nagłówkami gazet i
telewizyjnych pseudoinformacji sprzed kilku dni. Może nawet faktycznie
wirus A/H1N1 zabije miliony ludzi na całym świecie, jak dwa tygodnie temu
przewidywały tabloidy. Ale teraz jest to zupełnie nieważne.
Najważniejsze jest to, co
media zrobiły używając
nieprawdy. Cały świat
ogarnęła
psychoza
i
działania najgłupsze z
możliwych. Jest nim na
przykład
wyłapywanie
potencjalnych
Pasażerom
na
lotniskach
niemal
wciska
się
termometry
chorych.
–
za
przeproszeniem – w pupę, podczas gdy granice lądowe w Unii Europejskiej
są otwarte i nikt nie kontroluje przemieszczających się nimi ludzi. I bardzo
dobrze, że nie kontroluje, bo nie wyłapie się przecież wszystkich. Ale można
ze wszystkich zrobić idiotów.
Najgorsze jest jednak to, co zrobiono Meksykowi. Podając nieprawdziwe
informacje o liczbie ofiar nowego wirusa, media praktycznie wyłączyły ten
kraj z międzynarodowej społeczności. Odwoływanie lotów i panika to tylko
wycinek
rzeczywistości.
Trzeba
do
tego
dodać,
że
całe
gałęzie
meksykańskiej gospodarki zostały ograniczone lub nie działają w ogóle.
Ludzi zapędzono do domów, nakazano żyć im z maskami na twarzach,
zakazano spotykać się, a na ulice wyprowadzono uzbrojonych żołnierzy.
- Jesteśmy dezinformowani i traktowani jak trędowaci – powiedziała mi
dzisiaj rano przez telefon Rachel z miasta Oaxaca w środkowym Meksyku. –
Jako wyjście z tej absurdalnej sytuacji każe się nam robić to, co zawsze
robiliśmy i robimy: myć ręce.
To, co media zrobiły Meksykowi, wywołuje skojarzenia z „Dżumą” Alberta
Camusa. Jednak w tym przypadku choroba, która dzięki nieprawdziwym
informacjom o liczbie zabitych sterroryzowała ponad stumilionowy kraj, jest
wyleczalna.
Przypadek Meksyku można traktować jako doświadczenie. I ostrzeżenie dla
innych. Bo to, co stało się tam, może wydarzyć się gdzie indziej. Także w
Polsce. Pytanie jest tylko, czy poważne media będą wtedy odpowiedzialne i
wiarygodne?
Trudno w to uwierzyć. Trudno też liczyć na internetowe media
obywatelskie, które ze względu na swój amatorski charakter traktowane są
jak nic nie znaczące piąte koło u wozu. Poza tym internet może zostać
pozbawiony najcenniejszej rzeczy – wolności wypowiedzi. Pierwsze próby w
tym kierunku zostały już podjęte w Stanach Zjednoczonych i Unii
Europejskiej.
Fot. Ewa Krzysiak
Dwie wersje dwóch cudów
Wiedza i tajemnica dotykają serca w miejscu objawienia się dwóch z
siedmiu nowych cudów świata. Ale nie dlatego warto gnać na jego
drugi koniec.
Nowych siedem cudów świata nie wzięło się znikąd. Wzięło się z
głosowania. Nad jego przebiegiem czuwała szwajcarska firma New Open
World Corporation. W trwających półtora roku wyborach (za pomocą
telefonów i internetu) wzięło udział 90 milionów mieszkańców Ziemi.
Frekwencja – około 1,5 proc. W ten sposób demokracja wtargnęła w obszar
niemożliwy do ocenienia w żaden sposób. Śmiesznie wtargnęła. Coś jest
przecież cudem nie dlatego, że dostało najwięcej sms-ów. Poza tym taka
forma wyeliminowała z globalnej świadomości inne miejsca, o których
wzdycha się, że cudami są. Ale cóż, wynik siedem do zera poszedł w świat.
Wyniki ogłoszono 7 lipca 2007 roku na Stadionie Światła w Lizbonie. Trzy z
siedmiu cudów objawiły się w Ameryce Łacińskiej. Pierwszy to Pomnik
Chrystusa Zbawiciela w Brazylii, wyróżniony za witalność i otwartość.
Drugim cudem jest miasto Chichen Itza w Meksyku, które znalazło się w
szczęśliwej siódemce z pracowitością i wiedzą jako atrybutami. A trzeci cud
to miasto Machu Picchu w Peru, które wygrało w kategorii „społeczność i
poświęcenie”.
Ze względu na neutralność światopoglądową pierwszy cud odpada z tej
historii. Mamy więc dwa latynoskie cuda i dwie wersje opowieści o nich.
Wersja nr 1
Jeśli ktoś zastanawiał się, dlaczego smażona rybka nad Bałtykiem kosztuje
kilka razy więcej, niż w polskich górach, od razu będzie wiedział o co chodzi.
O rozbójnictwo. Peruwiańska i meksykańska odmiana Janosika jest trochę
inna. Co prawda nadal łupi się bogatych, ale nie oddaje się biednym, bo oba
latynoskie cuda to coraz prężniejsze i coraz bardziej zasobne twory
gospodarcze.
Wszystko
kilometrów
zaczyna
od
się
cudów. W
ponad
sto
przypadku
Meksyku jest to Cancun – miasto, które
powstało z niczego niespełna 40 lat temu.
Powstało po to, by zwabić turystów. Cel ten
został osiągnięty przez uważanych za
roztargnionych Meksykan z niesłychaną
precyzją. Każdego roku do półmilionowego
Cancun trafia ponad dwa miliony turystów. Czeka na nich niezliczona ilość
tour operatorów, którzy nie tylko dowożą do Chichen Itza i odwożą do
Cancun, ale dbają, by podczas wycieczki klient wydał jak najwięcej
pieniędzy.
Oczywiście do meksykańskiego cudu można
dostać
się
na
własną
rękę
lokalnym
autobusem i samemu kupić bilet wstępu, ale
to tylko kosmetycznie obniża koszty. Bo
dochodzą opłaty za: taksówkę (autobus nie
dojeżdża
wprost
do
celu),
posiadanie
aparatu fotograficznego (robienie zdjęć jest
płatne), przyznanie się do kamery wideo
(bezpłatnie to można sobie nakręcić własny dom), przechowanie dużego
bagażu (obowiązkowe) oraz posiłek i napoje na miejscu (najdroższe
sandwicze i frytki są właśnie tam).
W bliźniaczy sposób sztukę tę opanowali Peruwiańczycy. Co prawda w
Machu Picchu nie płaci się za wnoszenie kamer i aparatów, ale straty te
odbija się w inny sposób. Do cudu dojeżdża tylko wąskotorówka. Za podróż
z oddalonego o sto kilometrów Cusco, historycznej stolicy Inków, płaci się
więcej, niż za przejechanie z jednego końca Polski na drugi ekspresowym
pociągiem.
Gdyby wszystko podsumować, to wychodzi, że na zobaczenie dwóch
latynoskich cudów trzeba mieć tysiąc złotych. Oczywiście nie licząc tego, co
wyda się na samo dojechanie do Peru i Meksyku.
Oglądanie cudów jest więc bardzo kosztownym zajęciem. Cały problem
polega jednak na tym, że… warto. Warto tyle wydać i o tym będzie ta druga
wersja.
Wersja nr 2
Miasta-cuda łączy niewiele. Powstały w czasach świetności Majów i Inków –
największych prekolumbijskich cywilizacji, które przestały istnieć mniej
więcej w tym samym czasie. Oba są zbudowane z kamienia i są
niezamieszkałe. Tyle podobieństw. Różnic jest dużo więcej.
O
Chichen
Itza
właściwie
wszystko
wiadomo. Kultura Majów została dość
dobrze zbadana i opisana. Jeśli ktoś się tam
kiedyś wybierze, powinien wcześniej sporo
poczytać. Na przykład o odbiciu roku
słonecznego w 365 stopniach Piramidy
Kukulkana, by zrozumieć jak ogromną
wiedzę astronomiczną posiadali Majowie.
Można też przeczytać o boisku, na którym rozgrywano mordercze mecze.
Zwycięzcy szli na śmierć, a ich fanom przysługiwało prawo ograbienia
przegranych. Dopiero z tą wiedzą wejście na szczyt Piramidy Kukulkana
będzie miało sens, a niewiarygodna akustyka indiańskiego stadionu
przywoła odgłosy z przeszłości.
W przypadku położonego w Andach Machu
Picchu taktyka ta nie sprawdzi się, bo o
tym mieście praktycznie nic nie wiadomo.
Nie jest jasne, dlaczego je zbudowano, kto
w nim mieszkał, co robił i z jakiego
powodu
nagle opuścił. Można nawet
odnieść wrażenie, że mieszkańcy pewnego
dnia po prostu pospadali w otaczającą ich
przepaść. Bo spaść z Machu Picchu bardzo łatwo jest do dziś.
Wiedza i tajemnica – te dwa przeciwieństwa dotykają serca i umysłu, gdy
objawia się cud Chichen Itza i Machu Picchu. Ale nie dlatego warto gnać na
drugą półkulę.
Warto to zrobić, by dotknąć kamienia, z którego zbudowano tamtą część
świata. Potem zamknąć oczy i poczuć znaczenie tego, co się wydarzyło, co
się dzieje i co się stanie. A gdy nie otworzy się oczu zbyt wcześnie, poczuć
także znaczenie własnego życia. Wiedzy i tajemnicy, które je tworzą.
To dużo cenniejsze niż tysiąc złotych.
Pozostałymi cudami świata są: Chiński Mur, Koloseum we Włoszech, Petra w
Jordanii i Tadż Mahal w Indiach.
Internetowa droga do zniewolenia
Obywatelska
inicjatywa
przyniosła
skutek
w
europarlamencie:
przyłapani na piractwie internauci nie będą odcinani od sieci bez
wyroku sądu. Zwycięstwo? Niestety, nie. To wielka porażka.
Porażką jest nie to, że europosłowie odrzucili sporną poprawkę do Pakietu
Telekomunikacyjnego. To wydarzenie faktycznie należy rozpatrywać w
kategorii osiągnięć, bo dowodzi, że warto wspólnie zabiegać o swoje racje.
Ale na tym kończy się moja lista gratulacji, bo w tej sprawie przeoczono
zupełnie inną, dużo ważniejszą rzecz.
Porażką, a właściwie mega porażką jest to, że europejska władza w ogóle
rozpatruje kwestię odcinania użytkowników od internetu. Porażką jest także
to, że ci dali wciągnąć się na ten poziom dyskusji. Bo zupełnie nieistotne jest,
czy internauta będzie odcinany od sieci po pierwszym, trzecim, czy setnym
przypadku przyłapania na piractwie. Ani to, czy zdecyduje, bądź nie
zdecyduje o tym sąd.
Piractwo trzeba jak najbardziej karać, bo to złodziejstwo. Co robi sąd ze
złodziejem? Na przykład ze złodziejem pieniędzy? Wsadza go do więzienia
lub karze grzywną, ale nie zabrania mu dotykać pieniędzy. Nie może tego
zrobić. Byłoby to pozbawionym logiki i podstaw prawnych ograniczeniem
wolności.
Niestety, europosłowie i protestujący internauci zdają się nie zauważać tego
niuansu. Idąc dalej tokiem ich myślenia, można dojść do absurdalnych
wniosków:
Ktoś ukradł batonika – zakazać mu wstępu do hipermarketu.
Ktoś nasikał do Wisły – wydalić go z Polski.
Ktoś ukradł muzykę przez internet – pozbawić go dostępu do wolnego,
nieskrępowanego niczym źródła informacji.
Jak najbardziej jestem za karaniem internetowych piratów, ale nie w taki
sposób. Nie odcinaniem ich od sieci. Ta droga to skrót do faktycznego
ograniczania wolności. Skrót, który trudno sobie teraz wyobrazić, ale który
wkrótce może stać się oficjalnym szlakiem.
Media i teorie spiskowe: cicha wojna dwóch światów
Teorie spiskowe to już nie tylko wymysł szaleńców doszukujących się
podwójnego dna w każdym wydarzeniu. To nowy, medialny świat,
wyposażony w dziennikarzy, kamery, mikrofony i ekspertów. Świat,
który w jawny sposób stał się konkurencją dla oficjalnych mediów.
Zawalenie się wież World Trade Center oglądałem w polskiej telewizji, a
cztery dni później pojechałem do Sztokholmu. To tam usłyszałem pierwszą
teorię spiskową.
– Czy naprawdę wierzysz, że zrobili to arabscy terroryści – zapytał mnie
znajomy. – A jeśli nawet to oni przejęli stery samolotów, czy nie wiesz, że
różne techniki pozwalają manipulować ludźmi i prowadzić ich do celu tak,
jak prowadzi się samochód?
Odparłem grzecznie, że się myli, ale w duchu dodałem, że jest wariatem. Ja
byłem mądry, bo widziałem wszystko dokładnie w telewizji. Wiele razy.
Słuchałem wiadomości i czytałem gazety. Wierzyłem w to. Jak wszyscy.
Dokończyłem więc lancz ze znajomym, a potem starałem się unikać z nim
kontaktu. Przecież z osobami niespełna rozumu nie ma o czym rozmawiać.
To, jak od tego czasu zmienił się świat, jest porównywalne do zawalenia się
WTC, a może nawet bardziej niewyobrażalne. Kilka miesięcy temu czytałem
wyniki badań społecznych, w którym prawie co piąty Amerykanin przyznał,
że nie wierzy w to, co o zamachach 11 września 2001 roku powiedziały i
mówią tradycyjne media. Dziś ta liczba jest pewnie większa, ale akurat w
tym przypadku nie chodzi o ilość. Już sam fakt, że oficjalnie mówi się o
nieoficjalnej wersji, może wywołać szok.
Mamy bowiem do czynienia z wydarzeniem, które wywołało trwające do
dziś dwie wojny z udziałem wielu państw i ogólnoświatowe przyzwolenie na
ograniczenie wolności obywatelskich. Mamy do czynienia z wydarzeniem,
które zmieniło świat i ludzi. 11 września jest podstawą tych zmian.
Podstawa nie powinna mieć wersji oficjalnej i nieoficjalnej. Powinna mieć
jedną wersję – prawdziwą. Tak jednak nie jest.
Internet
to
sprawił.
internecie,
z
oficjalnych
kanałów,
To
w
pominięciem
trwa
nieograniczona dyskusja na temat
tego, co stało się i dzieje aktualnie
na świecie. To już nawet nie jest
dyskusja, ale narodziny i rozwój
nowego medium, które przedstawia w zupełnie innym, szerszym świetle to,
o czym mówią telewizje i piszą gazety.
W odwrotną stronę to nie działa. Oficjalne media w żaden sposób nie
odnoszą się do tego, czego można dowiedzieć się z internetu. Nie
konfrontują tego z tym, co same podały. Zachowują się tak, jakby problem w
ogóle nie istniał. To kolejna niewyobrażalna sprawa.
Telewizje i gazety poświęcają całe programy i łamy na sprawę jednego
zabójstwa. Bardzo dobrze, że to robią, bo każde zabójstwo trzeba wyjaśnić.
Ale ani przez moment nie zwracają uwagi na znaki zapytania i okoliczności
wydarzenia, które pociągnęło za sobą i nadal wywołuje śmierć tysięcy ludzi.
Kto ma rację? W tym miejscu to sprawa drugorzędna. Najważniejsze jest
milczenie tradycyjnych mediów, które nie robią tego, do czego są powołane.
Nie informują.
Nie da się ukryć, że zachowanie tradycyjnych mediów jest kołem
napędowym teorii spiskowych. Sposób przedstawiania przez nich faktów i
„płytkość” ich komentowania, sprawdzało się jeszcze dziesięć lat temu.
Teraz przypomina dryfowanie po oceanie, którego nie da się okiełznać.
Lepiej więc go nie pokazywać i o nim nie mówić – takie można odnieść
wrażenie.
Rzeczywistość pokazuje jednak, że nad tą przestrzenią można zapanować.
Teorie spiskowe wyrażają się już nie tylko w komentarzach na forach i na
niszowych witrynach, ale przede wszystkim w niezależnych produkcjach
filmowych
oraz
w
internetowych
audycjach
radiowo-telewizyjnych.
Wydarzenia z 11 września odbijają się w nich już tylko echem. Jako element
większej całości – wizji nowego porządku świata, kierowanego przez jeden,
globalny rząd „nadludzi” próbujących ograniczyć ludność Ziemi. To teraz
najbardziej eksploatowane w internecie teorie spiskowe.
Racjonalne wydaje się wyjaśnienie, że tradycyjne media nie zajmują się
sprawami niepoważnymi. Tak jak ja nie zajmowałem się poważnie moim
szwedzkim kolegą, gdy zdradził – według mnie – brak zdrowego rozsądku.
Jednak stwierdzenie istnienia wariatów nie zwalnia mediów z obowiązku
informowania o tym. Wręcz przeciwnie. Nakazuje pokazywać taki świat.
Dokładnie taki, jaki jest. Tym bardziej, że próby wyludnienia naszej planety i
powołania rządu tyranów omawia się już także poza internetem. Na
przykład podczas konferencji i na sympozjach z udziałem naukowców. O
tych faktach tradycyjne media także milczą.
Jednak tylko pozornie współczesny człowiek znalazł się w pułapce – między
młotem oficjalnych i kowadłem nieoficjalnych mediów. Oba światy walczą o
masy. Ten pierwszy, oficjalny, by utrzymać stan posiadania – porwaną
niegdyś i przetrzymywaną w szponach niedoinformowania ludzkość. Drugi
walczy, by ją z tej niewoli odbić.
Co na to sam porwany? Istnienie dwóch medialnych sił, przedzielonych tylko
odległością komputera od telewizora, które przedstawiają tak diametralnie
różne poglądy na świat, może wywołać u niego co najmniej zawrót głowy.
Ale efekt tego może być zbawienny dla niego samego.
Po raz pierwszy widz ma bowiem szansę robić to, w czym media od zawsze
go wyręczały, nadal wyręczają i nie zamierzają przestać wyręczać. Może
wysłuchać wszystkiego, usiąść wygodnie i… myśleć. Po prostu zacząć
myśleć. A potem spróbować żyć według tego, co wymyśli.
Takiej szansy nie miało dotąd żadne pokolenie ludzi.
Umrzesz, bo jesz
Martin kładzie przede mną kongijską gazetę. Na pierwszej stronie
wielki artykuł o człowieku, który umarł na raka. – Co w tym dziwnego?
To u was piszą o tym w gazetach i to na pierwszej stronie? – Tak, bo w
Kongo ludzie nie umierają na raka.
Siedzimy w pracowniczej stołówce na obrzeżach Edynburga. Na obiad
wziąłem krem z pieczarek, dużego, pieczonego ziemniaka z sosem
bolońskim i jabłko. Martin, jak zawsze, nie wziął niczego. Jak zawsze wyjął z
torby zawiniątko, a w nim przygotowane w domu przez żonę jedzenie,
podgrzane przed chwilą w zakładowej kuchni. Jego dzisiejsze danie
przypomina makaron z ziołami. Bardzo ładnie pachnie.
- Dlaczego nie jesz tego, co wszyscy?
- Bo to jedzenie jest zatrute – odpowiada Martin.
Czarnoskóry uczy białego jeść
Zawsze zastanawiałem się, czy czarny meszek, który rośnie na twarzach
czarnoskórych to efekt ich zabiegów z żyletką, czy może naturalne zjawisko.
U Martina wygląda na to drugie. Jego zarost jest tak delikatny, jakby ten 40letni Kongijczyk nigdy się nie golił.
Jemy razem. Ja swoje, on swoje. Moje jedzenie jest ze składników od
szkockich dostawców, a może i kupionych w supermarkecie. Martina jest z
Brukseli, z targowiska prowadzonego przez kongijskich imigrantów.
- Wszystko, co się tam sprzedaje, pochodzi z Afryki – opowiada. – Przede
wszystkim z Konga. Jest zdrowe i naturalne. Co jakiś czas jeżdżę do Brukseli
na zakupy, a gdy nie mogę pojechać, brat przysyła mi w paczce. Nie jadamy z
rodziną żadnych rzeczy zrobionych i kupionych tutaj. Nie zawsze się to
udaje, ale ograniczam to do minimum.
-Dlaczego? – ponawiam pytanie.
- Już ci powiedziałem. Żywność, którą jesz, zawiera chemiczne składniki. O
części z nich możesz się dowiedzieć z etykiet. O reszcie nie masz pojęcia. Ale
zapewniam cię, dowiesz się. Wcześniej, czy później zachorujesz. Będziesz
chorować tylko dlatego, że jesz zatrute pokarmy. Może nawet i umrzesz od
tego. A jak nie ty, to twoje dzieci umrą.
- Mówisz o rzeczach oczywistych – uśmiecham się i patrzę prosto w jego
oczy. – Każdy to wie.
- Ty też o tym wiesz?
- Jasne. Dodawanie chemii do jedzenia to żadna tajemnica.
- Skoro wiesz, dlaczego więc to jesz?
Znane niespodzianki z lodówki
Martin tłumaczy, że mężczyzna, który umarł w Kongo na raka, był
mieszkańcem Francji. Jadł to, co kupował w zwykłych sklepach. Po latach
wrócił do kraju, zachorował i umarł w ciągu kilkunastu tygodni.
- Gazeta napisała o tym w kategoriach sensacji, bo w Kongo prawie nikt nie
umiera na raka.
Ciągle myślę o pytaniu Martina. Skoro wiem, że sklepowa żywność szkodzi,
to dlaczego ją jem? Dlaczego jem to, co nie jest zdrowe? Nie umiem mu
racjonalnie odpowiedzieć.
- Po prostu przyzwyczaiłem się. Trudno zmienić przyzwyczajenia – czuję
jednak, że nie jest to dobra odpowiedź.
- Tylko trzy tygodnie pracy nad sobą i można zmienić każde
przyzwyczajenie – potwierdza moje przeczucia Martin. – Na początku to
trudne i kłopotliwe, ale można przyzwyczaić się zdobywać i jeść zdrowe
jedzenie. I czuć się lepiej.
Po rozmowie z nim postanawiam coś sprawdzić. Następnego dnia rano robię
przegląd lodówki. Najpierw mój ulubiony kanapkowy serek z ziołami. Patrzę
na skład: mączka chleba świętojańskiego i guma guar. Co robi w serku
mączka i guma? Buszuję w internecie. Oba składniki są dodawane do
żywności, by przedłużyć jej trwałość i poprawić smak. Czy przedłużają także
moją trwałość i polepszają samopoczucie? Piszą, że guma guar może
powodować kurcze i wzdęcia żołądka, ale oba składniki nie są szkodliwe dla
zdrowia. Ale pod warunkiem, że nie spożywa się ich w dużych ilościach.
Nigdzie nie znalazłem, co to oznacza. Ile mogę zjeść tych serków, żeby nie
były dla mnie niebezpieczne? Nie informuje o tym także producent. Nie
podaje ile mączki i gumy jest w serku.
Sięgam po margarynę dokładnie wtedy, gdy w telewizji puszczają jej
reklamę. Mówią, że jest zdrowa dla dzieci i wskazana dla nich, bo powoduje
ich prawidłowy rozwój. Skoro nie szkodzi dzieciom, pewnie nie zaszkodzi i
mnie?
Na opakowaniu margaryny dużo liczb o jej wartości odżywczej. A więc
Martin chyba coś przegapił. Ja też bym przegapił – skład margaryny podany
malutkim drukiem na spodzie opakowania: kwas sorbowy.
W internecie profesor pisze, że kwas sorbowy jest alergenem kontaktowym,
a niektórzy przypuszczają, że także pokarmowym. Ale nie jest to
udowodnione. Zaraz, zaraz… Nie jest pewne, czy to alergen, ale mimo to
dodaje się go do żywności? Zatem i ja nie jestem pewny, czy skóra rąk
swędzi mnie, bo jem tę margarynę.
Może więc lepiej ugotuję jajka i zjem z majonezem? Moim ulubionym, od
„babuni”, jak głosi reklama. Ale „babunia” ma dla mnie w majonezie
przeciwutleniacz E 385 i nie wyjaśnia, co to oznacza. Sprawdzam więc w
internecie: E 385 może prowadzić do poważnych zaburzeń w przemianie
materii, odradza się spożywanie.
Nie wiem, jak zjeść majonez bez szkodliwego składnika, który się w nim
znajduje.
Bruksela pozwala na wszystko
Dalszy przegląd lodówki przebiega tak samo. W kolejnych produktach
znajduję coś, o czym ostrzegają w internecie. Ale nie we wszystkich. Czytam,
że czasami producent nie ma obowiązku zaznaczania, iż zastosował daną
substancję. Niekiedy też brak jest pełnych danych na temat składnika,
dlatego nie można wydać jednoznacznej opinii o jego szkodliwości lub
nieszkodliwości. Mimo to, składniki te są dopuszczone do użytku.
Na liście dodatków do żywności nie brakuje
substancji uznawanych za nieszkodliwe, ale
z reguły odradza się częste ich spożywanie.
Zwłaszcza przez alergików i astmatyków,
czyli przeze mnie. Co to znaczy częste
spożywanie?
Nie wiadomo. Nie wiadomo ile pajd chleba
mogę posmarować margaryną zawierającą
kwas sorbowy.
To wszystko nadal jest oczywiste. Każdy to wie. I je.
Ale na liście dodatków do żywności znajdują się także:
· tartrazyna – może wywoływać alergie i trudności w oddychaniu,
· żółcień chinolinowa – w testach na szczurach obserwowano powstawanie
nowotworów wątroby,
· amarant syntetyczny – w testach na zwierzętach stwierdzono wpływ na
odkładanie się wapnia w nerkach,
· erytrozyna – może uwalniać jod i upośledzać funkcję tarczycy, w testach
na zwierzętach stwierdzono przypadki nowotworowych zmian tarczycy,
· indygotyna – przy jednoczesnym podawaniu zwierzętom dużych dawek
indygotyny i azotynu sodowego stwierdzono uszkodzenia materiału
genetycznego,
· żółcień pomarańczowa – w testach na zwierzętach przy podaniu dużych
dawek stwierdzono powstawanie nowotworów nerek,
· karmel amoniakalny – w testach na zwierzętach stwierdzono przy dużych
dawkach skurcze i obniżenie ilości białych krwinek krwi,
· aluminium – podejrzewa się, że jest jednym z czynników powodujących
chorobę Alzheimera,
· kwas benzoesowy – po jego spożyciu osoby wrażliwe, chorujące na astmę,
katar sienny lub alergie skórne mogą odczuwać zaostrzenie stanów
chorobowych,
· azotyn sodu – spożyty w dużych ilościach utrudnia transport tlenu przez
krew,
· butylohydroksyanizol – w dużych dawkach powoduje zaburzenia pracy
wątroby, u zwierząt doświadczalnych stwierdzano powstawanie wrzodów
dwunastnicy.
Nie wiedziałem o tym.
- Skoro wiesz, dlaczego to jesz?
Nadal nie potrafię odpowiedzieć na pytanie Martina. Ale nie poszło na
marne. Dzięki niemu wiem, że Bruksela pozwala na wszystko. Także na
jedzenie żywności bez chemicznych dodatków.
Trzeba się tylko zdecydować.
Fot. Poradnik Konsumenta
Obchody czerwcowe: 21 mgnień wolności
To, co wydarzyło się w Polsce po 1980 roku, można traktować w
kategoriach cudu. Ale gdy przyjrzeć mu się dokładnie, nietrudno o
wrażenie, że ktoś ten cud dobrze rozegrał.
Nie wszyscy będą świętować rocznicę upadku komunizmu tak, jak
wymarzyli to sobie politycy. Prawdopodobnie niektórzy Polacy, zamiast
radować się, puszczą bąka przy świątecznym stole. I będzie siara. Cała para
poszła więc w to, jak tego bąka uniknąć. W którym mieście odbędą się
obchody święta wolności? Gdzie będą wtedy stoczniowcy? Czy nabrużdżą?
Jak stworzyć wrażenie przed innymi, że 4 czerwca łączy nas, a nie dzieli?
Te wszystkie pytania są ważne. Ale czy najważniejsze? Czy odpowiadają
randze tego, co stało się w Polsce 20 lat temu?
Nie byłoby obchodów upadku komunizmu, gdyby nie wiele wydarzeń.
Wśród nich, a może przede wszystkim gdyby nie było Postulatów Gdańskich
z 1980 roku – walki robotników, która dała grunt pod dzisiejszą Polskę i
Europę.
Starsi pamiętają to z autopsji, młodsi powinni pamiętać z podręczników
historii. Postulaty Gdańskie to symbol walki o wolność i powód naszej dumy
narodowej.
Tak to zostało powiedziane. Tak to zostało zapisane w naszej świadomości.
Ale być może dziś nie byłoby politycznej debaty o możliwym smrodzie nad
wolnością, gdyby nie fakt, że nie wszystkie Postulaty Gdańskie zostały
zrealizowane. Tak, pamięć czasami zawodzi. Tylko część z 21 postulatów
stoczniowców władza zrealizowała i teraz postulaty te – w innym wymiarze
i w innej Polsce – powróciły jak bumerang.
Postulat nr 9: Zagwarantowanie wzrostu płac równolegle do wzrostu cen.
Niezrealizowany. Za pomocą statystyk i procentów ekonomiści udowodnią,
że jest inaczej, ale nie zmieni to powszechnej opinii na ten temat.
Postulat nr 12: Wprowadzenie zasady doboru kadry kierowniczej na
zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej oraz zniesienie
przywilejów
Milicji
Obywatelskiej,
Służby
Bezpieczeństwa
i
aparatu
partyjnego. Niezrealizowany. Co prawda MO i SB już nie ma, ale nadal są
grupy uprzywilejowane, które dobierają kadrę nie według kwalifikacji. I
nadal istnieje aparat partyjny – rozdrobniony, ale nadal wykorzystujący
swoją pozycję.
Postulat nr 14: Obniżenie wieku emerytalnego – dla kobiet do 50 lat, dla
mężczyzn do 55 (…). Niezrealizowany. System emerytalny poszedł w inną
stronę.
Postulat
nr
16:
Poprawienie
warunków
pracy
służby
zdrowia.
Niezrealizowany. Może wizyta w szpitalu, by się przekonać?
Postulat nr 17: Zapewnienie odpowiedniej ilości miejsc w żłobkach i
przedszkolach. Niezrealizowany. Wystarczy popytać rodziców małych dzieci.
Postulat nr 18: Wprowadzenie płatnych urlopów macierzyńskich przez 3
lata. Niezrealizowany. Trzy lata na urlopie macierzyńskim? Nierealne.
Polska jest teraz innym krajem. Nie można przykładać równej miary i tego
samego języka do tego, co było kiedyś. Ale można odczytać, że tak naprawdę
nie chodziło o konkretne zapisy: dajcie nam więcej pieniędzy, lepsze
warunki, pracę i chleba. Gdy spojrzeć szerzej na postulaty stoczniowców z
1980 roku, widać dużo więcej. Widać próbę opisania tego, jak chciałoby się
żyć, bez względu na ustrój państwa.
Godnie. Godnie chciałoby się żyć, niezależnie od tego, czy przyjdzie spędzić
życie w zniewolonym, czy wolnym kraju. Bo dopiero żyjąc godnie, można
czuć się naprawdę wolnym.
Polska jest teraz zupełnie inna, ale to pragnienie pozostało, choć zapisane na
tekturowej sklejce Postulaty Gdańskie – te zrealizowane i te niezrealizowane
– trafiły do muzeum. Być może zbyt wcześnie tam trafiły. Może też powinny
trafić na stałe gdzie indziej – do wypalonych i aroganckich serc polityków.
Zabijanie – robota przyszłości
Jaki zawód będzie w przyszłości opłacalny? To ważne pytanie nie tylko
w czasie kryzysu. Jakie zajęcie zapewni życie na przyzwoitym
poziomie? Informatyka? Genetyka? A może tworzenie nowych
wynalazków? Ja stawiam na zabijanie.
Zapytano kata, dlaczego to robi?
Odpowiedział: – Ktoś musi to robić.
Rozejrzał się niepewnie wokół, czy ktoś nie zechce wyrwać mu tego
intratnego zajęcia.
Powyższe słowa to niedokładny cytat (pamięć zawodzi) z pisarza Marka
Nowakowskiego. Prawie 20 lat temu bardzo mi się one podobały. Były tak
abstrakcyjne i pojemne zarazem, że można było podciągnąć pod nie
wszystkie objawy „złej” strony człowieka. Minęło 20 lat i nic już nie trzeba
podciągać.
W dzisiejszym świecie nadal można zabić człowieka i nie dostać za to kary,
lecz zarobić niemałe pieniądze. I absolutnie nie chodzi o płatnego mordercę.
Lepiej, gdy nie wierzga
Jednym ze sposobów jest bycie tym, o kim pisał Nowakowski. Katem. Z
dostępnych w Internecie danych wynika, że rocznie rejestruje się na świecie
ponad dwa tysiące wykonanych kar śmierci. Trochę mało, by się “obkuć”, ale
brak ogłoszeń o pracę w fachu kata świadczy, że nie ma problemów z
naborem.
Trudno się dziwić, bo przecież warunki pracy znacznie się poprawiły. To już
nie te czasy, gdy trzeba było namęczyć się ostrząc topór i gdy krew
niehigienicznie tryskała na boki lub twarz. Mimo to nie można powiedzieć,
że to praca łatwa i przyjemna.
Oczywiście robi się wszystko, by zmniejszyć uciążliwości dla kata, na
przykład poprzez zabijanie winnych niewinnym zastrzykiem. Ale należy
pamiętać, że nadal są miejsca na świecie, gdzie ludzi zabija się przez
powieszenie. Jeśli przed śmiercią wierzgają, trzeba się trochę namęczyć.
W tym przypadku trudno jednak prorokować świetlaną przyszłość. Winne
są temu prawa człowieka, które skutecznie zabijają rozwój profesji kata w
tym wydaniu. Coraz więcej państw rezygnuje z zabijania morderców i
nakłania do tego inne kraje. Za jakiś czas kaci tej odmiany mogą więc
całkowicie wylecieć na bruk.
Śmierć na życzenie
Dlatego warto przebranżowić się. Coraz więcej państw wprowadza regulacje
prawne pozwalające zabijać ciężko chorych i zachęca do tego inne kraje. W
najbliższej przyszłości, tej odmiany kaci mogą być wręcz rozchwytywani.
Z ewentualnymi dylematami moralnymi przy „robocie” w eutanazji łatwo
sobie poradzić pamiętając, że życia pozbawia się (mówiąc wprost – zabija
się) na wyraźne życzenie zabijanego. To naprawdę zawód z wielką
przyszłością. Społeczeństwo się starzeje, pojawia się coraz więcej chorób, a
te, które już są, nie zawsze da się wyleczyć. Chorujących i cierpiących
przybywa. Jeśli nie ulży się im w bólu, wcześniej czy później, sami będą
chcieli odejść z tego świata.
Niewykluczone, że także z powodów ekonomicznych. Taka jest kolej rzeczy.
Podtrzymywanie przy życiu jest niewyobrażalnie drogie. Coraz trudniej
będzie przekonać społeczeństwo, by ponosiło koszty życia kogoś, kto na
przykład leży przykuty do łóżka i już z niego nie wstanie. Trzeba przecież
oszczędzać, nie tylko w czasach kryzysu. Część z tych zaoszczędzonych
pieniędzy będzie do uszczknięcia. Przez tych, którzy wykonają ostatnią wolę
chorego. Bo przecież ktoś musi i będzie musiał to robić. Oczywiście nie za
darmo.
Niewyczerpany rynek
Trzecim sposobem zarabiania na zabijaniu jest aborcja. Właściwie ten rynek
całkiem nieźle już się rozwinął. Niektóre źródła w Internecie podają, że na
świecie dokonuje się co roku nawet 40 milionów zabiegów usuwania ciąży.
Daje to prawie 110 tysięcy „zabiegów” dziennie, ponad 4,5 tysiąca na
godzinę, 76 na minutę…
Trudno w to uwierzyć, dlatego lepiej opierać
się na danych nie o maksymalnej, lecz
minimalnej liczbie aborcji rocznie – 12
milionów. Prawie 33 tysiące dziennie, ponad
1,3 tysiąca na godzinę, 22 na minutę…
W Polsce aborcja jest niemal całkowicie
zakazana, ale to przecież nie oznacza, że jej
nie ma. Wystarczy wyjechać do innego kraju
Unii Europejskiej i jest już legalna. Dotyczy
to zarówno osoby, która chce poddać się aborcji, jak i osoby, która chce ją
wykonać. W tym przypadku przepływ ludzi i kapitału sprawdza się
doskonale. Zwłaszcza kapitału. Jeden zabieg za granicą to wydatek nawet
kilku tysięcy złotych.
Ponad 20 zabiegów na minutę, 33 tysiące dziennie… Nie ulega wątpliwości,
że to rynek o milionowej, niewyczerpanej wartości.
Sporne jest tylko, czy przy aborcji zabija się człowieka. Jedni wiedzą, że tak.
Inni wiedzą, że nie. Jeszcze inni nie wiedzą, tylko wierzą w jedno lub drugie.
Wszystkich można pogodzić stwierdzeniem, że aborcją zabija się życie.
Ktoś musi to robić
Trudno oprzeć się wrażeniu, że świat będzie coraz bardziej ewoluował w
stronę propagowania i finansowego nagradzania zabijania. Sporą drogę już
zresztą pokonał. Na przykład kiedyś w Przysiędze Hipokratesa znajdował
się wyraźny zakaz dokonywania aborcji i eutanazji:
„Nikomu, nawet na żądanie, nie dam śmiercionośnej trucizny, ani
nikomu nie będę jej doradzał, podobnie też nie dam nigdy niewieście
środka poronnego”.
W tekście Deklaracji Genewskiej fragment ten został zastąpiony zdaniem:
„zachowam najwyższy szacunek dla życia ludzkiego”.
W Przyrzeczeniu Lekarskim, składanym dziś przez lekarzy w Polsce, jest
jeszcze bardziej ogólnie:
„przyrzekam (…) służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu”.
To dobry moment, by zacząć o tym myśleć. Zabijanie to fach na teraz i na
przyszłość. Przetrwa każdy kryzys, bo przecież ktoś musi to robić. A przy
okazji, a właściwie przede wszystkim, na tym zarobić.
Fotografia pt. abortion kills children (licencja: CC-BY-NC-ND) autorstwa
Djuliet została pobrana z serwisu flickr.com
Jak dąb obalił się na dziennikarstwo
Urzędnik kazał wyciąć drzewo, zwolennicy przyrody zapłakali, a
dziennikarz to opisał – krótka historia kreowania rzeczywistości.
Za zgodą gminnego urzędnika w Przylepie koło Zielonej Góry wycięto
drzewo. Opowieść o tym zdarzeniu można przeczytać w „Gazecie Lubuskiej”:
Rozpacz i łzy za dębem. W Przylepie drwale wycięli wiekowe drzewo.
Dla leniwych skrót artykułu: mieszkańcy Przylepu przeżyli szok. Ich
zdaniem chodzi o pięćsetletni dąb. Już tylko ze względu na wiek powinien
być pomnikiem przyrody. Ale drwale dąb ścięli. Żal serce ściska. Oburzenie i
płacz. Łzy ronią także zwierzęta. – Ptaki, co mieszkały na drzewie zanosiły
się płaczem u mnie na podwórku – relacjonowała w gazecie kobieta.
Gazeta publikuje zdjęcie mieszkańców stojących na powalonym drzewie.
Nóż się w kieszeni otwiera, gdy się je widzi. Zdrowiutki, niewinny dąb! – Tą
sprawą powinna zająć się prokuratura – konkludują ludzie.
Urzędnik na to, że wycinka była zgodna z prawem i konieczna ze względów
bezpieczeństwa. – Drzewo miało potężny ubytek w pniu i jego masa
wywierała duży nacisk na tę dolną część – wyjaśnił w artykule. I zapewnił,
że przed wycinką dąb został dokładnie sprawdzony. Ptasich gniazd nie było.
Ujęcie wybrał fotoreporter
Na zdjęciu w gazecie nie widać, aby dąb był chory. Wygląda na zdrowy, więc
zdziwiło mnie, że dziennikarz tak łagodnie potraktował urzędnika. Wyciąć
zdrowe, dorodne drzewo to przecież nie tylko przestępstwo, ale także jawna
arogancja.
Akurat miałem blisko do ściętego dębu. Policzyłem słoje – niewiele ponad
sto, a nie pięćset. To chyba słoje mówią prawdę o wieku drzewa, a nie
gazety? Poza tym faktycznie okazało się, że dąb był chory. Nie mogłem
uwierzyć, że aż tak bardzo. Łatwo wyobrazić sobie, co by się mogło stać,
gdyby postał jeszcze trochę.
Widok
spróchniałego
diametralnie
zmienił
pnia
optykę
mojego patrzenia na tę sprawę.
Czytelnicy gazety nie mieli takiej
szansy, bo zobaczyli tylko zdrowe,
górne części dębu. Tekst ten
można by więc zakończyć już
teraz
stwierdzeniem,
że
rozległość próchnicy w pniu nie pasowała dziennikarzowi do koncepcji
artykułu. Ale lepiej, żeby on sam to wyjaśnił.
Zadzwoniłem więc do redakcji. Dlaczego w gazecie nie ma zdjęcia
spróchniałego pnia, który był przecież źródłem całej sprawy?
- Zdjęcie, które się ukazało, zrobił fotoreporter, nie ja. To ciekawe ujęcie, bo
pokazuje ludzi, którzy zwrócili się do nas, a „Gazeta Lubuska” działa w
imieniu społeczeństwa obywatelskiego – wyjaśnił dziennikarz. Przyznał
jednak, że drzewo faktycznie powinno być wycięte ze względu na
zagrożenie, które stwarzało. – Ale nie w okresie, gdy były na nim ptasie
gniazda.
Teoria czapki-niewidki
Ptasie gniazda… Widziano je wtedy, gdy dąb stał. Choć wysoki był, widziano
je bardzo dokładnie. Ale gdy drzewo padło pod nogi mieszkańców,
dziennikarza oraz fotoreportera i każdy mógł je uwiecznić na zdjęciach, po
gniazdach wszelki ślad zaginął. Nie ukazało się ani jedno zabite pisklę,
rozbita skorupka, czy nawet gałązka z gniazda.
Teraz, choć drzewo nie jest wysokie, tylko leży na ziemi, ptasich gniazd po
prostu w nim nie ma.
Zdaniem dziennikarza możliwe jest, że urzędnik je wywiózł, bo mógł mieć w
tym interes. Możliwe też, że testował czapkę-niewidkę, bo mieszkańcy,
którzy przybyli na miejsce zanim drwale dokończyli swą robotę, urzędnika
nie widzieli. – W dniu wycinki wziął urlop, by nie widzieć jak usuwają to
cudo przyrody – to wypowiedź mieszkańca, którą dziennikarz sam zresztą
zacytował w swym artykule.
Cóż, szkoda chorego drzewa i szkoda nieistniejących gniazd. Szkoda też
takiego dziennikarstwa…
Spóźniony Dzień Dziecka
W Peru przemieszkałem mniej niż dziesięć procent swojego dorosłego
życia, ale to tam poznałem najwięcej dzieci.
Pierwsza była trójka maluchów w Tumbes, gdy ciągnąłem za sobą walizkę z
granicy z Ekwadorem.
- Skąd jesteś? – zapytał chłopczyk.
- Przepraszam, ale nie znam hiszpańskiego – patrząc na ich uśmiechnięte
twarze naszła mnie ochota na żarty.
- Aha… a to daleko? Tam, gdzie mieszkasz?
- Nie rozumiem, co mówisz.
Cała trójka zaczęła się zastanawiać, a po chwili dziewczynka podsumowała:
- Ej, coś kręcisz, bo przecież odpowiadasz.
Potem nie było już tak wesoło.
Koło cmentarza w Yungay zaczepił mnie siedmiolatek. Chciał pieniędzy.
- Dlaczego mam dać ci pieniądze?
- Bo zbieram na książki do szkoły.
- I myślisz, że dam ci pieniądze za nic? Na pieniądze trzeba zapracować.
Zamyślił się:
- Mogę opowiedzieć historię o wielkim trzęsieniu ziemi.
- Już ja znam. Wymyśl coś innego.
Posmutniał na chwilę.
- Pokażę ci drogę do miasta i fajne miejsce w centrum.
Zgodziłem się od razu. Zgodziłbym się na wszystko, bo załapał o co chodzi.
Był w odpowiednim wieku, by samemu odkryć, że w życiu nie ma nic za
darmo.
To było jedyne dziecko, w ogóle jedyny Peruwiańczyk, który wyciągnął do
mnie pustą rękę z prośbą o pieniądze. Cały czas ktoś tam wyciąga rękę po
pieniądze, ale zawsze oferuje coś w zamian. A to chce coś sprzedać, a to
pokazać jakąś sztuczkę, a to zaśpiewać. Pracują tam także dzieci. Podoba mi
się to. Nie to, że pracują, ale to, że nie proszą o jałmużnę.
W Machu Picchu zobaczyłem cud świata i zjadłem najlepszą pizzę na
świecie. Upiekł ją dziesięcioletni syn właściciela pizzerii. Niesamowity
dzieciak. Zbiera monety od restauracyjnych gości. Ma ich wielki worek.
Drobne z całego świata. Ale nie tym mnie zadziwił. Chłopak wie, gdzie leży
Polska i potrafi wymienić kilka polskich miast. O każdym kraju ma coś do
powiedzenia. Tyle tylko, że jeszcze nie zdążył nauczyć się dobrze pisać. Bo
praca ważniejsza od szkoły.
Na przejściu granicznym z Boliwią, kilka kilometrów od Copacabany, pracuje
kilkuletni Peruwiańczyk. Podszedł do mnie ze szmatką w ręku i piękną
polszczyzną zapytał: – Mogę ci wyczyścić buty?
Najwięcej dzieci poznałem w Limie. Ponad rok temu usnął mi na rękach
malutki Juan Pablo, synek znajomych. Na ich rękach nie chciał usnąć, bo
męczył go katar. Usiadłem z nim na kanapie i zacząłem opowiadać o Polsce.
Chyba nudne to było dla niego, bo zasnął po kilku minutach. A ja wraz z nim.
Do znajomych zadzwoniłem wczoraj. Jasiu Pawełek nadal ma katar. Jest
alergikiem. Jak ja.
Wielu imion nie pamiętam. Zwłaszcza dzieci ze slumsów. Ale zapamiętałem
ich twarze, bo chciałbym do nich kiedyś wrócić z czymś więcej, niż tylko
paczką cukierków.
Równo rok temu byłem w Puno. Poznałem tam Ico i Nenę, rodzeństwo, które
zaczęło się do mnie przytulać. Maluchy chciały się pobawić. Chciały trochę
radości. A ja, głupi, dałem im trochę pieniędzy.
Dziś czytam w internecie, że w Puno i okolicach z powodu fali zimna zmarło
ponad 130 dzieci poniżej piątego roku życia. Denerwuję się, bo Nena i Ico
mieli mniej, niż pięć lat.
To spóźniony artykuł. Miał być na
1 czerwca, na święto dzieciaków.
Ale z drugiej strony, czy to ważne,
kiedy o nich pomyślę, napiszę lub
zrobię
cokolwiek
innego?
To
przecież zawsze będzie za późno.
I za mało.
Smutne święto w rytmie samby
Obudziłem się dziś w Polsce z przekonaniem, że mamy dzień wolny od
pracy. Poważnie. Obudziłem się świętować dzień wolności. Weselić się
i żartować ze znajomymi. Po prostu cieszyć się. A tu? Wszystko na
poważnie.
To naprawdę nie jest żart z tym świątecznym, wolnym od pracy 4 czerwca.
Byłem pewny tego jeszcze dziś rano. Nawet wczoraj zakupy zrobiłem
podwójne – na dwa dni. Trochę mnie tylko zdziwił brak tłoku przy kasie.
Ale potem wszystko wróciło do normy. Jestem Polakiem z urodzenia i
„Latynosem” z wyboru. To konieczne wyjaśnienie, by zrozumieć moje
wczorajsze rozmowy telefoniczne ze znajomymi z Ameryki Łacińskiej. Ja tu –
w Polsce – tłumaczyłem im tam – w Peru i Meksyku – co dzisiaj będziemy
świętować. Bo pytali, o co chodzi z tym 4 czerwca? Usłyszeli tę datę w
swoich telewizjach w kontekście naszego kraju.
Zacząłem
roku
od
komunizmu,
1980,
Porozumień
Sierpniowych, „Solidarności” i
elektryka, który przeskoczył
przez płot, by po latach zostać
prezydentem.
Potem
stan
wojenny, czołgi na ulicach,
ofiary śmiertelne (ale nie tak
dużo, jak na wojnie) i Okrągły Stół, by zakończyć opowieść na prawie
wolnych wyborach w 1989 roku. To właśnie świętujemy – dzień wolności.
Dzień-symbol, w którym po długiej drodze Polska odmieniła się, a potem
odmieniła się też Europa i świat.
Chyba nie przesadziłem, ale na pewno coś pominąłem. Mimo to z ust moich
znajomych, od peruwiańskiej Limy do meksykańskiego Veracruz, wyrwało
się głośne, pełne zachwytu:
- Wow!!! To będziecie świetnie się bawić na ulicach, bo jest co świętować!
No nie… tak dobrze to w Polsce jeszcze nie jest. Nikt tutaj, jak w Peru, nie
wyjdzie z domu, by wypić pisco sour i zatańczyć huayno. Ani też, jak w
Meksyku, nie usiądzie na ławeczce przy zocalo, by napić się tequili i
pośpiewać z orkiestrą mariachi. Że o brazylijskiej sambie nie wspomnę.
W Polsce świętuje się trochę inaczej. Kameralnie. Z rodziną i znajomymi na
prywatkach lub na działkach przy grillu. Ale jak będzie trochę wódeczki albo
piwka, to i zatańczy się, albo pośpiewa.
– Świętowanie w Polsce wcale nie jest smutne – tłumaczyłem ku ich
zdziwieniu.
Pewnie zrozumieli, bo mówiłem to z pełnym przekonaniem, że dziś
poświętuję po polsku. Ale rano włączyłem telewizor i… konsternacja.
Gadające głowy polityków, manifestacje, protesty, msze święte, wspominki z
przeszłości, pompatyczne przemówienia. Wszystko w tej telewizji jest, tylko
nie ma jednego. Najważniejszego. Radości.
Wyłączyłem telewizor i włączyłem radio. A tam dyskusja naukowców o tym,
dlaczego w dniu takim, jak dziś, nie potrafimy się cieszyć. Jak to nie
potrafimy? Z moimi znajomymi zawsze bawimy się świetnie! I nie reagujemy
przy tym niczym psy Pawłowa, jak to ładnie określił jeden z dyskutantów w
radiu.
Zatem nie ma co dyskutować, tylko świętować! Dzwonię więc do pierwszego
znajomego. – Stary, zajęty jestem. Mam dużo roboty.
Dzwonię do drugiego: – O czym ty gadasz? W pracy jestem. Zadzwoń w
sobotę.
Dzwonię do trzeciego: – Abonent jest w tej chwili niedostępny. Proszę
zostawić wiadomość.
Nie zostawiłem. Usiadłem w fotelu i dopiero wtedy doszło do mnie, że
rocznicę najważniejszego dnia od zakończenia drugiej wojny światowej
spędzimy – my, Polacy – tak jak inne dni. Z pilotem przed telewizorem albo
w internecie.
Ale ja już z niego wychodzę. Biorę psa Borysa i idę do lasu pobawić się w
aportowanie.
Fotografia Okragły Stół 1989 należy do domeny publicznej. Źródło: Wikimedia
Commons
Zakazać sondaży, uwolnić ciszę
Nie chodzę na wybory od czasu gdy odkryłem, że politycy są jak polscy
piłkarze. Przed meczem pięknie uśmiechają się do kamer, mówią o
świetnej formie i zapowiadają wspaniałą walkę, wyostrzając moje
oczekiwania. A po ostatnim gwizdku sędziego nie potrafię oddalić
myśli, że mnie oszukali.
Po prostu mnie oszukali. O ile jednak jestem w stanie zaakceptować reguły
uganiania się 22 facetów za futbolówką, i dlatego ciągle mecze oglądam, to
polityce w takim wydaniu mówię stanowcze „nie”. Z kilku powodów.
Minimum 50 proc. uczciwości
Nie widzę żadnej różnicy między kampaniami wyborczymi polityków, a
kampaniami reklamowymi proszku do prania. Skoro nie widać różnicy, to po
co przepłacać? Zaangażowaniem, swoim czasem, nadziejami. Nie chodzę na
wybory, bo w spotach reklamowych politycy oszukują tych, którzy za te
spoty płacą i je oglądają.
Być może na wybory bym poszedł, gdyby zamiast politycznych reklam była
prawdziwa, merytoryczna debata. Problem w tym, że nie ma kto wziąć w
niej udziału.
Bardzo podoba mi się dążenie do równouprawnienia kobiet w polityce – 50
proc. dla nich, 50 proc. dla mężczyzn. Pójdę na wybory, jeśli demokracja
stworzy formułę, dzięki której do polityki trafiać będą ludzie więcej niż
ponadprzeciętnie wykształceni, pracowici, uczciwi, rozsądni i mający pojęcie
o czym mówią. Warunek – także musi być ich minimum 50 proc.
Wynik znany przed końcem
Pójdę zagłosować, jeśli z kampanii wyborczej znikną nie tylko polityczne
konkursy piękności, ale także sondaże – najskuteczniejszy sposób
manipulowania.
W piątkowej (5 czerwca br.) „Gazecie Wyborczej”, w pierwszym zdaniu na
pierwszej stronie czytam: „PO i PSL mogą zdobyć nawet 31 z 50 polskich
mandatów w Parlamencie Europejskim”. Artykuł kończy się zapowiedzią
kolejnego tekstu wewnątrz numeru: „Kto wejdzie do europarlamentu.” Z
kropką, zamiast znaku zapytania.
Jak to kto? Ci, których społeczeństwo wybierze w niedzielę. Ale dzięki
sondażom wiadomo to już dwa dni przed wyborami.
Połowę ósmej strony piątkowej „GW” zajmuje lista polityków wraz z ich
zdjęciami, którzy według sondaży zasiądą w Europarlamencie. Liczę
wszystkie nazwiska. Wychodzi, że Polska będzie miała 60, a nie 50
europosłów, w tym PO i PSL 37, a nie 31 mandatów. Dopiero po chwili
dostrzegam gwiazdki przy niektórych nazwiskach – to kandydaci jednej
partii, którzy według symulacji firmy wykonującej sondaż walczą między
sobą o mandat w tym samym okręgu. Liczę jeszcze raz, uwzględniając te
gwiazdki i za cholerę nie wychodzi 50 mandatów.
Jasne, trzeba uwzględnić niuanse przeliczania głosów i sondaży, w których
wynik jest czasami większy niż 100 proc. Można to wszystko robić. Można
bawić się w pytanie tysiąca osób i odnosić to do całej Polski. Można to potem
tak przeliczyć, żeby wyszło 100 proc. Można też takim artykułem zakończyć
kampanię. Tylko po co?
To samo pytanie zadaję także sobie. Po co w niedzielę mam iść na wybory do
Europarlamentu, skoro już w piątek wiadomo, kto w nim zasiądzie?
I gdy w poniedziałek „Gazeta Wyborcza” będzie płakać nad niską frekwencją
i pytać „dlaczego?”, proszę aby usłyszała moją odpowiedź: właśnie „dlatego”.
Sondaż „prawdę” ci powie
O tym, że reklamowa kampania wyborcza i sondaże nie mają sensu, można
się dowiedzieć, choć nie wprost, z tej samej gazety, z lokalnej wkładki. Ja w
swojej znalazłem wywiad, którego udzielił jeden z kandydatów na europosła
(nie podaję nazwiska, bo obowiązuje cisza wyborcza):
Czym się pan zajmie w Parlamencie Europejskim?
- Jak wygram, to powiem.
W sondażach pan wygrywa.
- Sondaże to sondaże. Są, jakie są. Ja jestem na którymś tam miejscu. Nic nie
jest pewne.
Jak to na którymś? W sondażu jest pan (…) liderem.
- Dlatego planowanie, co zrobię w Parlamencie jest abstrakcyjne. Najpierw
muszę tam wejść, potem będę opowiadał.
(…) Ale wczoraj właśnie prosił pan, żeby zamiast na pana głosowali na
(tu pada imię i nazwisko kolegi z partii – przyp. PMM).
- Tak, bo on jest liderem.
Z sondażu wynika, że pan jest liderem.
- Tak, ale jest (tu pada imię tego kolegi). Powtarzam więc to, co mówiłem na
konwencji.
To znaczy co?
- Dziękuję wyborcom, którzy chcą na mnie głosować i tym, którzy tak
określili swoje preferencje w sondażu, ale proszę, żeby głosowali na (imię
kolegi).
(…) Reklamuje się pan jakoś?
- Nie, wcale.
To może powiesi pan w końcu jakieś plakaty?
- Nie, żadnych plakatów. Nie powiesiłem ani jednego i nie zrobię tego.
Spoty w radio, telewizji?
- Nic z tych rzeczy.
To co przesądziło o sukcesie?
- (…) Myślę, że zdecydowało moje znane nazwisko. I twarz.
Twarz? Przecież nie powiesił pan żadnego plakatu.
- No tak, ale wszyscy mnie kojarzą. Patrzą na mnie i mówią (tu pada
nazwisko filmowego bohatera granego przez ojca kandydata na europosła).
Co ja poradzę, że podobny do ojca jestem jak dwie krople wody (…).
Jeśli miałbym jeszcze jakieś powody aby iść zagłosować, tym wywiadem
„GW” rozwiałaby je. Za co bym pięknie podziękował.
Pójdę, gdy zachoruję
Ale być może kiedyś pójdę. Jeśli nie będzie ciszy wyborczej. To kolejna fikcja.
Dlaczego 24 godziny, a nie 48, czy 72? Czy w 24 godziny ktoś, po tym całym
przedwyborczym cyrku, jest w stanie dokonać jakiegokolwiek wyboru? Czy
jest w stanie w jeden dzień odciąć się całkowicie od ogłupiania i manipulacji,
której był poddawany przez kilka tygodni?
Pójdę zagłosować, jeśli kiedyś nie będzie ciszy wyborczej i będę chory na
Alzhaimera. Z nadzieją, że w ostatniej chwili ktoś mi coś wbije do głowy. Bo
co ja bez tego zrobię nad tą urną?
O dziennikarstwie i pierwszym banicie z Doorga
Co może dziennikarz obywatelski i co może serwis dziennikarstwa
obywatelskiego? To samo, co zawodowcy. Nie ma żadnej różnicy.
Najpierw jednak piszący i publikujący materiały muszą o tym wiedzieć.
A z tym jest krucho.
Miał to być kolejny obywatelski artykuł, a skończyło się co najmniej
niesmakiem.
Dziennikarz obywatelski publikujący pod pseudonimem „picturepunk”
napisał artykuł, do którego dołączył kopie raportu Najwyższej Izby Kontroli.
Chciał zamieścić to wszystko, jak poprzednie swoje teksty tutaj, na „Doorgu”
– młodym, niekomercyjnym serwisie dziennikarstwa obywatelskiego. Ale
nagle zaczęły się schody.
Obywatel sprawdza obywatela…
Serwis nie zgodził się na opublikowanie całości materiału dostarczonego
przez autora.
– Zaproponowano mi publikację jedynie tekstu, bez dokumentów NIK-u, z
ewentualnością, że Doorg wystąpi o zgodę do Najwyższej Izby Kontroli i jeśli
ją uzyska opublikuje te dokumenty – opowiada „picturepunk”.
Twórcy Doorga opisują tę sytuację inaczej:
– Nie było mowy o braku zgody, a jedynie o upewnieniu się najpierw, czy
dokumenty są wiarygodne (widzieliśmy tylko kopie) i czy oryginały na
pewno nie są objęte klauzulą tajności – wyjaśnia w imieniu portalu Marta
Wieszczycka.
Jej zdaniem zapytanie Najwyższej Izby Kontroli, czy nie istnieją prawne
ograniczenia publikacji tych dokumentów nie jest pytaniem tego urzędu o
zgodę na ich publikację.
– Artykuł miał się ukazać z dopiskiem, że autor jest w posiadaniu
dokumentów potwierdzających przywołane tezy i po upewnieniu się, że nie
istnieją prawne ograniczenia w ich publikacji, tekst zostanie o nie
uzupełniony.
Doorg nie zwrócił się jednak do NIK-u z żadnym zapytaniem, bo po
postawieniu tych warunków przez serwis autor tekstu zrezygnował z jego
publikacji. Śmiało można go więc nazwać pierwszym „banitą” z Doorga.
- Na odpowiedź NIK moglibyśmy czekać tydzień, dwa, albo miesiąc –
uzasadnia swoją decyzję „picturepunk”. – Moglibyśmy też nigdy się jej nie
doczekać. Jako autor uważam, że tekst stanowił całość tylko razem z
dokumentami. One nie są jakoś niesamowicie odkrywcze i objęte klauzulą
niejawności. Za to dają pełny ogląd na opisaną sprawę. Dotyczą rzeczy, w
które zaangażowany jest także Skarb Państwa, czyli każdy z podatników.
Dlatego oczekiwanie na zgodę NIK byłoby nieporozumieniem.
Autor odrzucił warunki Doorga, bo ich przyjęcie byłoby, według niego,
niemądrym i bezzasadnym kompromisem.
– Serwis zadziałał wbrew zasadom dziennikarstwa i wbrew interesowi
publicznemu. Jego twórcom zabrakło odwagi, by opublikować coś, co nie jest
tylko luźną publicystyką, przetwarzaniem cudzych informacji, depesz
agencyjnych oraz kopiowaniem zawartości blogów – twierdzi „picturepunk”.
-
To
stanowczo
zbyt
mocne
określenia
na
zamiar
sprawdzenia
wiarygodności dokumentów i upewnienia się, czy nie ma prawnych
ograniczeń w ich publikacji – odpowiada M. Wieszczycka z Doorga.
…a można bez sprawdzania
Doorg to dzieło byłych dziennikarzy obywatelskich komercyjnego portalu
Wiadomości 24 – „banitów”, jak sami się nazywają. Dlatego za paradoks
należy uznać fakt, że to, co nie ukazało się u nich, ukazałoby się tam, skąd
odeszli.
- Na 99 procent opublikowalibyśmy ten materiał w rubryce „Moje Trzy
Grosze”, a ten jeden brakujący procent wyjaśniłby się pewnie po odpowiedzi
autora na kilka pytań – twierdzi Paweł Nowacki, redaktor naczelny
Wiadomości 24.
Paradoksalne jest też to, że Doorg chciał puścić tekst bez dokumentów, a
W24 bez dokumentów artykułu by nie opublikowały.
– Wystarczyłby jeden telefon redaktora dyżurnego do rzecznika NIK-u, by
rozwiać wątpliwości – dodaje P. Nowacki.
Według Tomasza Kowalskiego, prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy
Obywatelskich, cała sprawa sprowadza się do odpowiedzi na jedno pytanie:
kto ma dostęp do informacji publicznej?
- Odpowiedź jest prosta – dostęp mają wszyscy i to zagwarantowany ustawą,
o Konstytucji nie wspominając – uważa T. Kowalski. – Tutaj mamy do
czynienia z sytuacją jeszcze prostszą, bo nie wymagającą nawet żmudnego
czasem (ze względu na złe nawyki urzędników) procesu pozyskiwania
informacji. Tutaj ta informacja – w postaci raportu NIK – wręcz leży przed
nosem. Tylko wrzucać na stronę, publikować. Nie widzę żadnych
przeciwwskazań, bo nie dostrzegłem na owych dokumentach stempli, czy
dopisków wskazujących, iż dokument zawiera tajemnicę jakiegokolwiek
rzędu. Państwową, czy też inną.
Prezes SDO nie chce wnikać, dlaczego Doorg nie opublikował materiału
wraz ze screenami urzędowych dokumentów.
– Zadanie wymyślenia racjonalnego powodu w tej sytuacji chyba mnie
przerasta – dodaje i zainteresowanych odsyła do ustawy o dostępie do
informacji publicznej.
Dwie bajki o tym samym
Nie wiem, czy z tej historii płynie jakaś nauczka na przyszłość. Ale trudno
nie odnieść wrażenia, że na pewno płynie z niej rozczarowanie.
Rozczarowani są twórcy Doorga, bo w dobrej wierze i za zupełną darmochę
stworzyli niekomercyjną platformę, która w ich zamierzeniu ma łączyć, a nie
dzielić. Mogą czuć się rozczarowani również dlatego, że ich pojęcie
dziennikarstwa obywatelskiego nie zostało zaakceptowane, ani nawet
dobrze zrozumiane.
A nie zostało, czego przykładem jest „picturepunk”. On także rozczarował
się.
– Jestem zdecydowanym przeciwnikiem korporacyjnego dziennikarstwa
obywatelskiego, czyli wykorzystywania dobrej woli i zapału ludzi przez
koncerny medialne. Doorg wyrósł na bazie podobnej niechęci. Wierzyłem
więc, że będzie dobrym miejscem do uprawiania wolnego dziennikarstwa.
Z tej historii płyną także pytania o stan i przyszłość dziennikarstwa
obywatelskiego.
Doorg nadal chce działać w sposób, w jaki działał w przypadku
„picterpunka”.
Czyli
weryfikować
status
prawny
dokumentów
dostarczanych przez autorów, choć ze względu na amatorski charakter
portalu nie wiadomo, kto i jak miałby to robić. Takie jego prawo, z którym
można się nie zgadzać, ale trzeba je uszanować. Tym bardziej, że twórcom
portalu chodzi nie tylko o zachowanie standardów, które sobie wyznaczyli,
ale też o obawy przed opublikowaniem nieprawdziwych informacji. A
zwłaszcza o odpowiedzialność za to.
W tej sytuacji jasne jest jednak, że „picturepunk” trafił pod zły adres.
- Jeśli ktoś podejmuje się gigantycznego trudu stworzenia platformy
dziennikarstwa
obywatelskiego,
musi
pamiętać,
że
dziennikarstwo
podejmuje także tematy trudne i ryzykuje – uważa „banita” z Doorga. – Żeby
być dziennikarzem, trzeba odwagi. Na całym świecie dziennikarze
obywatelscy piszą odważnie, docierają do dokumentów i świadków, robią
dokumentację zdjęciową, poruszają sumienia. Często ryzykują znacznie
więcej, niż redaktorzy Doorga.
Obie strony mówią o dziennikarstwie obywatelskim, ale brzmi to jak dwie
różne bajki. Zamiast zakończenia, może więc warto zastanowić się, czy w
polskim internecie nie czas i miejsce na coś innego? Na niezwiązane z
komercją dziennikarstwo obywatelskie z prawdziwego zdarzenia? Odważne
i nieustępliwe oraz przyciągające odważnych i nieustępliwych?
A może ani czasu, ani miejsca na to po prostu nie ma?
Międzynarodowa wojna polsko-polska
Na naszych oczach odebrano domy polskie Polakom na Białorusi i
przekazano je… Polakom na Białorusi. O jakim ataku na nich więc
mowa?
Co tam, panie, na Białorusi? Ano
biją naszych! Za co? Za wolność i
demokrację. Po prostu wojna – to
aktualny
obraz
naszego
wschodniego sąsiada kreowany
przez polityków i media. Ohydna
wojna Łukaszenki, który nie ma
nic innego do roboty, tylko wydaje
polecenia milicji i sądom. Tak, tak… siedzi sobie w pałacu prezydenckim,
represjonuje Polaków i owija to wszystko w sreberka.
Politycy i media walczą o Polaków na Białorusi, bo to przecież nasi. Ale
zapominają, albo nie chcą pamiętać, że podlegają oni prawu białoruskiemu, a
nie wyobrażeniom o tym, jak powinno ono wyglądać. Właśnie zgodnie z tym
prawem odebrano domy polskie Polakom na Białorusi i przekazano je…
Polakom na Białorusi. O jakim ataku na nich więc mowa? Prawo białoruskie
rozwiązało jedynie lokalny problem grupy społecznej, która nie potrafiła się
dogadać.
Dyplomatyczne interwencje w tej sprawie są absurdalne. Wystarczy
wyobrazić sobie sytuację, że w sporze na Białorusi przegrywa nie Andżelika
Borys, wspierana przez Warszawę, tylko Stanisław Siemaszko, popierany
przez Mińsk. Oboje to Polacy. Nie jest to zatem wojna polsko-białoruska, lecz
polsko-polska. Czy gdyby Siemaszko ją przegrał, politycy i media również
trąbiłyby, że naszym dzieje się krzywda?
Jasne, chodzi o coś więcej. O reżim Łukaszenki. O to, że zwalcza opozycję, ma
w nosie demokrację i wszystkich okręca wokół palca. Racja, robi tak. Jest
dyktatorem. Ale to nie Polacy mogą przeciwko temu występować, ale
Białorusini. Tylko i wyłącznie oni. Nawet gdyby miała przelać się ich krew.
Ale widocznie nie chcą. Może się boją? Może chcą żyć pod butem
Łukaszenki? Nieważne. Ważne, że to ich kraj i wara nam od niego. Chyba że
w poszukiwaniu nieistniejących domów odbieranych Polakom uderzymy na
Białoruś jak na Irak, gdzie szukaliśmy nieistniejącej broni masowego
rażenia.
Warto przystopować nieco w roli Mesjasza Narodów i w sianiu Wiosny
Ludów na Białorusi. No bo jak byśmy się czuli, gdyby „Solidarność” zakładali
nam Czesi, albo Niemcy? Poza tym są inne miejsca, gdzie rzeczywiście
można wykazać się w obronie Polaków. Choćby w tych częściach Unii
Europejskiej, w których dyskryminuje się nasze prawa poprzez ciągle
zamknięte rynki pracy.
Fotografia 20050829 14 Warszawa autorstwa Logofag opublikowana z Flickr
na licencji CC-BY-SA 2.0
Od nudy do mistrzostwa
Skoczków narciarskich jest na świecie mniej niż szachistów, a
nazwiska mistrzów w tej dyscyplinie znane są co najwyżej w
kilkunastu krajach. Uświadomienie sobie tego może być ciosem w
ogólnonarodowy zachwyt nad medalami Adama Małysza.
W rzeczywistości jest jeszcze gorzej. Skoki narciarskie są jedną z najbardziej
egzotycznych dyscyplin sportowych na świecie. Nie jest to nawet sport
europejski. Wystarczy pojechać na północny-zachód, by zdumieć się
zdumieniem Brytyjczyków, że coś takiego jak skakanie na nartach w ogóle
istnieje. Albo na południe, do Włoch, gospodarza ostatnich igrzysk
olimpijskich, żeby zobaczyć miejsce w szeregu sportów zimowych, nie tylko
skoków.
Gdyby w Polsce nie było Adama Małysza,
sytuacja
byłaby
podobna.
Bo
skoki
narciarskie są dyscypliną nudną. Najpierw
pięćdziesięciu
facetów
skacze
raz,
by
wyselekcjonować spośród siebie trzydziestu
najlepszych, a potem drugi raz, żeby wyłonić
zwycięzcę,
choć
od
samego
początku
wiadomo, że w tej grze liczy się tylko kilka
nazwisk.
Najwyżej
dziesięć.
To
one
dostarczają emocji. Reszta jest tylko tłem i
wie to każdy, kto próbował emocjonować się skokami zawodników spoza
pierwszej dziesiątki. W mało której dyscyplinie różnice między ścisłą
czołówką, a pozostałymi są tak ogromne. I w mało której dyscyplinie tak
trudno o niespodzianki.
W dwugodzinnych transmisjach ze skoczni nudny nie jest tylko kwadrans.
Być może rozwiązaniem byłoby utworzenie superligi 10-15 skoczków,
którzy rywalizowaliby między sobą skacząc nie dwa, ale na przykład cztery
razy? Wtedy emocji byłoby na godzinę.
Te, które przeżywamy dzięki Adamowi Małyszowi, świadczą o tym, jak
bardzo
spragnieni
jesteśmy
sukcesów.
Jak
bardzo
tęsknimy
za
urzeczywistnieniem się snu o staniu się bohaterem w tłumie zwykłych ludzi.
Tkwimy w tym śnie po uszy i chyba nie dostrzegamy do końca
rzeczywistości, w której uczestniczy Małysz.
Podkreśla ją za każdym razem mówiąc, że nie jest bohaterem, tylko robi to,
co kocha i potrafi: oddaje dwa jak najlepsze skoki. Dlatego i w swojej
konkurencji, i w swojej rzeczywistości jest po prostu mistrzem świata.
Fotografia Adam Malysz autorstwa Joachima Ciecierskiego opublikowana z
Flickr na licencji CC-BY-NC-ND 2.0
To my jesteśmy okrutni, nie śmierć
W śmierci, która doścignęła prezydencki samolot i strąciła go na ziemię, nie
ma niczego okrutnego. To my jesteśmy okrutni. A najbardziej okrutni
jesteśmy dla samych siebie.
Mamy wpojone do głów, że tylko dwie rzeczy na tym świecie są pewne. Podatki i
śmierć. To połączenie nas rozprasza, bo pozwala przypuszczać, że jeśli udaje się
zrobić w konia urząd skarbowy, to dlaczego nie można oszukać jego towarzyszki
z pary? Tymczasem tylko jedna rzecz jest na tym świecie pewna. Śmierć. Nie
chcemy tego wiedzieć. Nie chcemy dopuścić tego do siebie. Dlatego szukamy
sensu w tym, jak i dlaczego umierają inni.
A tego sensu nie ma. Umiera się ze starości, z
choroby, przez chwilę nieuwagi, we mgle, na
deszczu, w blasku słońca, z powodu czyjegoś
błędu, bo śrubka się odkręciła. Nie ma w tym
żadnego sensu. Jest normalność. Nie ma w życiu
niczego bardziej logicznego i normalnego od
śmierci. Bo gdyby było inaczej, do tej pory
płakalibyśmy nad losem Haitańczyków, którzy
zginęli w trzęsieniu ziemi. Gdyby śmierć była
czymś nienormalnym, cierpielibyśmy z żalu za
milionami, którzy umarli, umierają i umierać będą we współczesnych wojnach. A
co tydzień mielibyśmy żałobę narodową ku uczcić ofiar wypadków drogowych.
Teraz płaczemy nad prezydentem i tymi, którzy weszli z nim do samolotu.
Niepotrzebnie.
Zmarłym nie są potrzebne łzy. Bo mają już lepiej od nas. A jeśli nie mają, to mają
przynajmniej święty spokój.
Ślemy kondolencje i słowa żalu. Niepotrzebnie.
Ten, kto doświadczył nagłej i niespodziewanej śmierci bliskiej osoby wie, że ze
zmarłym odchodzi się z tego świata. Na jakiś czas. Uporządkować swoje sprawy i
wrócić odmieniony. Żadne kondolencje i słowa żalu nie są w tym do niczego
potrzebne. Nawet się ich nie słyszy.
Mamy więc milczeć? Nie. Mamy się modlić. Ci, którzy wierzą w Boga, powinni się
modlić. A niewierzący powinni użyć tej siły, równie pięknej, która jest w nich i
trzyma ich przy życiu na tym świecie. Wszyscy chętni powinni odejść od
telewizorów, radia, komputerów i pójść nad rzekę, by mocząc w niej ręce poczuć
energię, która przychodzi i odchodzi. Powinni wyjść na pole i posłuchać wiatru,
który o tym opowiada. Powinni też pójść do lasu i objąć drzewo, by móc przy nim
zapłakać. Nad ludźmi, którzy odeszli. Nie nad nazwiskami, które nosili i
funkcjami, które piastowali.
Ale przede wszystkim powinniśmy zapłakać nad sobą. Nad więźniami zamku
rozrywki, którymi się staliśmy. Niedawno śmialiśmy się z prezydenta.
Wstydziliśmy się go przed światem. Ocenialiśmy go nie za to, co robił, ale za to,
jakim był człowiekiem. Pozwoliliśmy na to. A stało się tak, bo na tym zamku bez
uczuć straszy. Straszy nas własna śmierć.
Śmierci nie trzeba się bać. Trzeba ją zaakceptować. Nawet z uśmiechem. Bo
śmierć jest jak proszek do prania ze starej reklamy: skoro nie widać różnicy, to po
co przepłacać?
Czy będziemy się bać, czy nie, i tak w końcu każdy z nas umrze. Po co więc
przepłacać? Prawdziwym życiem i wolnością, którą nam ten strach odbiera?
Ci, którzy zginęli w katastrofie, przeszli już do historii. Bierzmy z niej wszystko.
Wspominajmy to, co zrobili dobrego i uczmy się na błędach, które popełnili. A
potem zamknijmy te trumny i zacznijmy żyć inaczej.
Czy jest na to szansa? Czy śmierć tych osób coś zmieni? Wątpię. Bez pokonania
strachu przed własną śmiercią emocje, które są w nas teraz, znikną wkrótce jak
kamfora. A jedyne, co ulegnie zmianie, to samolot następnego prezydenta.

Podobne dokumenty