Lesley Livingstone, Oddech nocy Druga część próby również

Transkrypt

Lesley Livingstone, Oddech nocy Druga część próby również
Lesley Livingstone, Oddech nocy
Druga część próby również skończyła się wcześnie, tym razem jednak nie z winy
Kelley – ciężko pomylić kwestie, kiedy gra się z egzemplarzem sztuki w ręku. Było to dla
niej upokarzające, tak krótko przed premierą, ale szło im naprawdę świetnie, nawet Quentin
musiał ograniczyć się do kilku wymuszonych mruknięć.
W końcu pozwolił prawie wszystkim iść do domu, zatrzymał jedynie dwie
dziewczyny, grające Hermię i Helenę, by poćwiczyć z nimi monologi, jako że, jak zauważył
uszczypliwie, „znały swoje role na pamięć”.
„Szczęściary” - pomyślała Kelley. Przebrała się, zebrała swoje rzeczy i pognała do
wyjścia, nie czekając, aż Wielki Q zmieni zdanie.
Dzień był przepiękny, październikowe niebo w kolorze ciemnego błękitu, powietrze
łagodne. Słońce świeciło jasno. Kelley przypomniała sobie, jak piękna jest jesień w Catskills.
Nagle ogarnęła ją tęsknota za domem.
„Co ja tu robię?”
W ciągu tych sześciu miesięcy spędzonych w Nowym Jorku nigdy nie kwestionowała
swoich wyborów. Wcześnie skończyła szkołę, zrezygnowała z kursów aktorstwa, zostawiła
(nielicznych) przyjaciół, nie wspominając o ciotce, która wychowywała ją samotnie od
śmierci rodziców Kelley dwanaście lat wcześniej. Była dla ciotki wszystkim i uwielbiały się
nawzajem, ale zamiast wybrać studia na uniwersytecie w pobliżu domu i odwiedzać Emmę w
weekendy, znalazła się w Nowym Jorku. W najtwardszym z amerykańskich miast, goniąc
egoistyczne marzenie, na którego realizację, „Powiedzmy to sobie szczerze” - pomyślała
ponuro, raczej nie miała szans. Niezależnie od tego, co twierdził Jack.
Wlokła się Ósmą Aleją, niechętnie myśląc o powrocie do mieszkania w bloku bez
windy, które teraz nazywała domem. Tylko że dom kojarzył jej się z czymś zupełnie innym:
niebem, trawą, drzewami za oknem sypialni, cudowną ciszą.
Doszła do przystanku na rogu Pięćdziesiątej Piątej. Central Park znajdował się kilka
przecznic dalej. Drzewa i trawa, ławki. Mogłaby usiąść sobie z dala od zgiełku miasta i
poczytać tekst. Nie zastanawiając się dłużej, ruszyła biegiem przed siebie.
II
Sonny Flannery otworzył szklane drzwi i wyszedł na taras swego apartamentu,
znajdującego się na ostatnim piętrze wieżowca. Z kocią zręcznością wskoczył na szeroką
balustradę z gładkiego granitu, nie bacząc na otwierającą się pod nim osiemnastopiętrową
przepaść, przycupnął w pozie gargulca, łokcie oparł na kolanach, a smukłe dłonie zwiesił
swobodnie i patrzył na cienie niezliczonych nowojorskich wieżowców, coraz dłuższe i
dłuższe na tle zielonego prostokąta Central Parku.
O tej porze nie miał jeszcze powodów do zdenerwowania. Brama miała się otworzyć
dopiero za kilka godzin. A jednak... na samą myśl o nadchodzących wydarzeniach poczuł
zastrzyk adrenaliny. Dudniła w jego żyłach jak syreni śpiew. Słyszał raz syreni śpiew. Raczej
trudno byłoby nazwać go pięknym. Urzekającym, owszem, ale na pewno nie pięknym. Spod
gładkiej powierzchni syrenich melodii dobiegała kakofonia przerażających dźwięków, pieśń
głodu i wściekłości. Szaleństwa i koszmaru. Nieopanowanej żądzy, natręctwa.
Nim też rządziło pewne natręctwo, każdej nocy od niemal roku pchało go do Central
Parku. Każdej nocy przygotowywał się na to, co miało nastąpić, kiedy otworzy się Brama
Samhain między Zaświatami a królestwem śmiertelników, kiedy granicy między światami
będzie bronić jedynie trzynaścioro Janusów. A między nimi on, najmłodszy członek tej
elitarnej grupy.
Służył dopiero od niedawna i po raz pierwszy miał strzec Bramy. Już nie mógł się
doczekać.
Na tej wysokości powietrze było naprawdę chłodne, ale Sonny, choć boso i ubrany
jedynie w dżinsy, zdawał się tego nie zauważać. Nagle jednak dobiegł go lodowaty powiew –
dochodzący z wnętrza jego mieszkania.
- Mój panie – zawołał, nie odwracając się. – Witaj.
- Sonny – usłyszał w odpowiedzi.
Odwrócił się. Oberon, Pan Dworu Unseelie, jednej z elfich siedzib, stał oparty o
framugę. Grzywa włosów o barwie antracytu, poprzetykanych srebrnymi nitkami, opadała mu
na plecy, szara wilczura spływała z ramion w obfitych fałdach.
- Drzwi – powiedział Oberon. Głos miał niski i melodyjny, pobrzmiewał w nim
leniwy trzask i łoskot, jaki towarzyszy pękaniu lodów na jeziorze w środku zimy. – Były
otwarte.
- Wiem. Strażnik na dole odsiewa nieproszonych gości. A nawet jeśli nie, co za
różnica, takie typy i tak nie korzystają z windy.
Sonny doskonale wiedział, że Oberon nie wszedł do jego mieszkania w zwykły
sposób. Władca Zimy, Pan Dworu Unseelie, nie musi korzystać z tak trywialnych urządzeń
jak drzwi. Po prostu chciał być miły, na swój specyficzny sposób.
Blade wargi króla drgnęły.
- Nieproszeni goście?
- Oczywiście nie ciebie miałem na myśli, panie. – Sonny wyszczerzył zęby w
uśmiechu, po czym zeskoczył z balustrady i bezszelestnie przeszedł przez taras.
- Oczywiście, że nie.
- Chciałem tylko powiedzieć, że wkrótce będę miał dosyć roboty przy pilnowaniu
przeróżnych drzwi.
- Owszem. – Zimne oczy Oberona zalśniły.
- Poza tym, gwoli ścisłości, apartament należy do ciebie. – Sonny machnął ręką w
stronę błyszczących posadzek i eleganckich mebli. – Ja tu tylko mieszkam.
Miał rację. Królewskie dekrety zabraniały elfom wchodzenia w interakcje ze światem
ziemskim, dzięki specjalnym zaklęciom było to zresztą od pewnego czasu niemożliwe. Za to
on sam, Król Zimy, najpotężniejszy ze wszystkich czterech władców elfich królestw, mógł
poruszać się swobodnie między światami. Chętnie korzystał z tego przywileju, wchodził w
interesy ze śmiertelnikami i przez lata zgromadził między innymi imponującą liczbę drogich
nieruchomości, w tym apartament na Central Park West, w którym mieszkał Sonny. Słowo
„luksus” nawet w części nie potrafi oddać warunków, w jakich mieszkali młodzi strażnicy z
gwardii Oberona. Niejeden mieszkaniec Nowego Jorku chętnie oddałby własną nerkę, by się
z nimi zamienić. Sonny jednak wychował się w niewyobrażalnym luksusie pałaców Oberona.
Był podmieńcem – ludzkim dzieckiem, wykradzionym ze świata śmiertelników przez
boskie istoty, którym rzadko rodziło się potomstwo. Podmieńcy zastępowali je więc elfom, a
ich dzieciństwo trwało czasem nawet sto lat albo i więcej (jako że czas w Zaświatach płynie
inaczej niż w świecie ziemskim). Spędzali ten czas na przechadzkach po lśniących komnatach
promienistych pałaców, zabawach i ucztach w cienistych altanach. Choć śmiertelnicy, żyli
niemal jak nieśmiertelni, w miejscu poza czasem, jak ze snu, ale na zawsze w niewoli, zależni
od kaprysów swych opiekunów, którzy czasem rozpieszczali ich, a czasem ignorowali,
czasem hołubili, a czasem poddawali udrękom.
- Mam nadzieję, że mieszkanie ci odpowiada? – Głos króla wyrwał Sonny’ego z
zamyślenia.
- Nie określiłbym tego miejsca mianem domem, jeśli o to pytasz.
- Nie o to.
- Oczywiście, mój panie. – Sonny schylił głowę w ukłonie, przypominając sobie, kim
jest i z kim rozmawia. – To wspaniały apartament. Dziękuję.
- Jak doskonale się złożyło, że twój poprzednik opuścił go akurat na czas.
- Pewna glaistig poderżnęła mu gardło.
- To prawda. – Wargi króla wykrzywił ponury grymas. – W bardzo dogodnym
momencie.
Sonny postanowił zmienić temat.
- Mogę zaproponować coś do picia?
- Okazja wymaga, bym to ja coś zaproponował.
Oberon zniknął na chwilę w głębi mieszkania, ciągnąc za sobą lodowaty powiew.
Wrócił z ciemną butelką zatkaną srebrnym korkiem. Ślina momentalnie napłynęła Sonny’emu
do ust. Wino elfów. Nawet najwyśmienitsze ziemskie trunki nie mogły równać się z
doskonałością, którą mieściła w sobie ta butelka. Król, wyraźnie rozbawiony miną
Sonny’ego, powiedział:
- Musimy uczcić rocznicę twojej służby.
- To bardzo miłe, mój panie, ale jeszcze nawet nie zdążyłem się wykazać.
- Gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości, nie byłoby mnie tutaj, chłopcze.
Oczywiście... ciebie też nie.
Sonny nie był pewien, czy ma rozumieć te słowa jako ostrzeżenie. Przyglądał się, jak
król zdejmuje z półki w kuchni dwa kieliszki, zręcznym ruchem otwiera butelkę i hojnie
nalewa do nich połyskliwego płynu.
- Nie żałuję swojej decyzji. – Oberon wzruszył lekko ramionami i podał kieliszek
Sonny’emu. - Jesteś najlepszym z Janusów. Lepszym nawet od Maddoxa i Wilka Fennrysa.
Sonny miał ochotę stanąć w obronie swego przyjaciela Maddoxa, wiedział jednak, że
byłoby nierozsądnie sprzeciwiać się królowi.
- Wszystkiego dobrego. – Oberon wzniósł toast. – I pomyślnych łowów.
Sonny również uniósł kieliszek i upił nieco, z trudem tłumiąc jęk rozkoszy. Wino
elfów lśniło w szkle jasnym blaskiem, jakby zrobiono je z tysiąca iskierek.
- Tytania przesyła pozdrowienia.
Rozkosz wywołana smakiem wina znikła w jednej chwili. Sonny wzdrygnął się
mimowolnie na wspomnienie pani Dworu Seelie. Tytania. Piękna niczym letnia burza. I
równie niebezpieczna.
- Kazała życzyć ci szczęścia.
„Założę się, że....” – pomyślał Sonny, powstrzymał się jednak od komentarza.
- Czy to znaczy, że jesteście w dobrych stosunkach, panie?
- Chwilowo.
Oczywiście, w Zaświatach czas nie miał znaczenia. „Chwilowo” mogło oznaczać
długie lata lub sekundę. Tak czy inaczej, zawieszenie broni między Oberonem i Tytanią
oznaczało przynajmniej tyle, że królowa nie będzie próbowała mieszać im szyków podczas
nadchodzącej Dziewięcionocy, a to już coś. Zima i Lato rzadko żyły w zgodzie. Prócz tych
dwóch królestw istniały jeszcze dwa inne, tak zwane dwory cieni, oraz ich nieobliczalni
władcy: Królowa Mabh, kapryśna Władczyni Jesieni i Gwyn ap Nudd, dziwaczny i
tajemniczy Pan Wiosny. Sojusze między monarchami były zawodne i wciąż się zmieniały.
Sonny nie miał pojęcia, jak Oberonowi udaje się żeglować po tak wzburzonych morzach.
Król ruszył do wyjścia na taras i gestem dłoni dał Sonny’emu znak, by poszedł za nim.
Przez chwilę stali w milczeniu, oparci o balustradę. Daleko w dole rozciągał się Central Park,
prawdziwa oaza zieleni i spokoju w środku miasta.
- Nie zawiedź mnie, Sonny.
- Nie zawiodę, panie.
- Szczególnie tego roku... nie mogę pozwolić sobie na błąd.
Zapadła przytłaczająca cisza. Sonny zerknął z boku na władcę. Blada, nieskazitelna
skóra wokół jego oczu była ściągnięta, rysy napięte.
- Panie, zdajesz się zmęczony. Nieswój.
Oberon odwrócił się, mrucząc pod nosem, jakby nikogo obok niego nie było.
- Moi poddani z całych sił szarpią łańcuchy przy Bramie Samhain, walą we wrota,
wrota, które sam pozamykałem. Są gotowi porąbać jeden drugiego na kawałki, chętnie
zaryzykowaliby śmierć w cierpieniach, byle tylko przecisnąć się przez tę piekielną szczelinę
między światami. Uciec. Tu, do tego chorego... skażonego świata. Czy to dziwne, że jestem
nieswój? Skoro moi poddani chcą mnie opuścić, dla rozkoszy ziemskiego istnienia, życia
pośród śmiertelników? – wypluł te słowa z pogardą.
- Ja... też jestem śmiertelnikiem – zauważył Sonny spokojnie.
- Jesteś Janusem. Stworzyłem cię. Nie masz nic wspólnego ze śmiertelnym światem. –
Oberon jednym haustem dopił wino, odrzucając głowę do tyłu. – Chyba że spotka cię
śmierć, rzecz jasna.
Król elfów wskoczył na balustradę, rozłożył szeroko fałdy płaszcza i wkroczył w
nicość. Kontury jego sylwetki zatarły się w powietrzu.
Sokół o smolistych skrzydłach z wściekłym wrzaskiem poszybował ponad parkiem.
Niecałe pół godziny później Sonny przemierzał kręte ścieżki Central Parku niby kot na
łowach, wytężając umysł, by ogarnąć nim wszystkie cztery rogi Bramy Samhain.
Często zastanawiał się, co powiedzieliby nowojorczycy, gdyby odkryli prawdę o
swym ukochanym parku, gdyby dowiedzieli się, że owa oaza zieleni w środku miasta,
prostokąt wielkości 843 akrów/ 341 hektarów, to tylko pozór, starannie skonstruowana
fasada, za którą kryje się brama między światem śmiertelników i światem nadprzyrodzonym.
Zaledwie sto pięćdziesiąt lat wcześniej istniały cztery takie przejścia: Samhain,
Beltane, Imbolc i Lúnasa, rozrzucone na obszarze Starego Świata. Mieszkańcy Zaświatów
mogli przechodzić przez nie swobodnie i przebywać w świecie śmiertelników, kiedy tylko
naszła ich ochota. Jednakże, kiedy wraz z falą migracji za ocean ruszyli oni w ślady
śmiertelników, władcy elfów postanowili przenieść jedną z bram do Nowego Świata, gdzie
osiedliło się tylu ludzi, nadal wierzących w istoty nadprzyrodzone.
Central Park zbudowano pod koniec XIX wieku. Brama Samhain idealnie wrosła w
jego granice, stopiła się w niewidzialną całość z prostokątem zieleni. To było idealne miejsce
dla tych, którzy chcieli przekroczyć granice między światami, świątynia natury i tym samym
naturalne środowisko elfów, ukryte przed zgiełkiem miasta, ale w samym jego środku.
Brama Samhain niedługo jednak służyła spragnionym rozrywki mieszkańcom
Zaświatów.
Kilkadziesiąt lat od powstania parku, na przełomie XX i XXI wieku, Oberon
postanowił pozamykać wszystkie bramy. Rzucił zaklęcie, które miało sprawić, że przejścia
zamkną się na zawsze, tak by nieodwracalnie oddzielić świat nadprzyrodzony i świat ziemski.
Zaklęcie okazało się jednak niedoskonałe.
Jedno z przejść nie zamknęło się do końca, pozostała w nim szczelina.
Brama, znajdująca się w sercu tętniącej życiem metropolii, pozostawała otwarta
każdego roku przez jedną noc, od zmierzchu 31 października do świtu 1 listopada. Ponadto co
dziewięć lat otwierała się na całą szerokość na całe dziewięć nocy poprzedzających Samhain.
Oberon postanowił, że skoro nie może nic na to poradzić, utworzy specjalną straż
złożoną z podmieńców, śmiertelników żyjących w Zaświatach. Oberon wybrał trzynaścioro
osobników, ćwiczył ich i obdarzył specjalnymi właściwościami, by mogli strzec przejścia.
Sytuacja, w której znaleźli się Strażnicy, zwani Janusami, była dość absurdalna, rozumieli
jednak doskonale, że nie mają wielkiego wyboru. Albo będą służyć królowi elfów, albo zginą.
Tak więc wybrali służbę.
I wypełniali ją tak skrupulatnie, że większość na zawsze zamknęła sobie drogę
powrotną do domu, do życia w Zaświatach. Zyskali sobie bowiem przerażającą sławę, elfy
gardziły nimi i traktowały jak morderców, nazywały ich potworami – te same elfy, którym
wcześniej służyli za domowe zwierzątka bądź urocze zabaweczki. Przypadł im w udziale
samotny los.
Sonny odepchnął od siebie ponure myśli. Musiał skupić się na Bramie. Dzięki
specjalnym zdolnościom, którymi dysponowali wszyscy Strażnicy, odbierał zmysłami nie
tylko sam park, lecz również każdą żywą istotę przebywającą w jego granicach. Przemykały
przez jego umysł na kształt płomyków świecy, bladożółtych ogników – jeśli byli to ludzie.
Dziś widział ich mniej niż zwykle. Mówiono mu, że instynktownie unikają spacerów w parku
w czasie, gdy Brama pozostaje otwarta.
Widział też inne płomyki, rozrzucone tu i tam po całym terenie: błękitne i zielone,
kilka czerwonych. Byli to Zagubieni, elfy, którym udało się umknąć Janusom w poprzednich
latach, i które teraz żyły w ukryciu w ziemskim świecie. Nie interesowały go one, wiedział, że
niedługo odejdą, na pewno przed zachodem słońca, by uniknąć spotkania ze Strażnikami.
Było jednak coś jeszcze.
Coś nieznanego, innego - albo ktoś.
Sonny, skoncentrowany, usiłował dotknąć umysłem dziwnej istoty, tak różnej od
wszystkich pozostałych płomyków. Ten nie płonął bowiem jednostajnym blaskiem, lecz
iskrzył niespokojnie, niby zapalnik petardy.
Wszystkie jego zmysły zostały postawione w stan gotowości, ciekawość rozbudzona.
Postanowił zbadać sprawę. Dziwne zjawisko poruszało się powoli, zakrętami, które
zidentyfikował jako jedną ze ścieżek części parku znanej pod nazwą Ogrodu Szekspira.
Spojrzał w niebo. Do zmierzchu i otwarcia Bramy pozostała niecała godzina, jednak,
zaintrygowany, postanowił pobiec śladem tajemniczego zjawiska.
Kiedy zbliżał się do zagajnika, w którym zatrzymała się jego „petarda”, zwolnił kroku.
Za pomocą zaklęcia, które dostał od Oberona, otoczył się czarodziejską zasłoną, która czyniła
go niewidzialnym, na wypadek, gdyby dziwna istota potrafiła wyczuć jego obecność. Nie
wiedział przecież, z czym, bądź kim, ma do czynienia.
Ostrożnie podszedł jak najbliżej, by przyjrzeć się tajemniczemu zjawisku. Była to
dziewczyna, tylko tyle potrafił stwierdzić. Nawet z tej odległości widać było, że jest bardzo
młoda, na oko siedemnaście lat. On sam miał może osiemnaście, w znaczeniu lat ziemskich.
Zauważył też, że jest bardzo piękna. Miała włosy koloru miedzi i zielone oczy. Zaciekawiony,
przeszedł bezszelestnie pośród zeschłego listowia i przykucnął w głębokim cieniu drzewa. Ze
swej kryjówki obserwował dziewczynę, która chodziła niespokojnie w tę i z powrotem po
niewielkiej polance, uderzając palcem o zęby.
Nagle zaczęła mruczeć coś do siebie, jednocześnie wymachując ramionami.
„Aha – westchnął Sonny - kolejna wariatka”.
Śmiertelnicy, którzy mieli nie całkiem po kolei w głowie, często ukazywali mu się w
nietypowy sposób. Tak samo stało się w przypadku tej dziewczyny. Dziwne, ale... ogarnął go
jakiś dziwny żal.
Nagle dziewczyna wykrzyknęła:
- O, po cóż z lasu pragniesz się wydostać?
Sonny odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna wyciąga dłoń w jego stronę. Zamarł,
wstrzymał oddech. To niemożliwe, żeby go widziała! Był zbyt dobrze ukryty, nie dość, że
siedział schowany za drzewem, to przecież chroniło go zaklęcie.
- Czy chcesz, czy nie chcesz, musisz tu pozostać – powiedziała władczym tonem.
Cała lśniła. Włosy, skóra, smukłe, wdzięczne dłonie – wszystko zdawało się błyszczeć
i migotać.
- Nie jestem zwykłym duchem. - Gdy to mówiła, kąciki jej ust ułożyły się w figlarny,
lekko wyniosły uśmiech.
„Duchem?” – powtórzył czujnie w myślach.
- ...lecz królową, którą okrywa chwałą co dzień nową wieczyste lato. – Postąpiła krok
w jego stronę. Wyraz twarzy miała rozmarzony, niewidzące spojrzenie.
„Wieczyste lato...” Paniczny strach ścisnął mu gardło. „O, nie, tylko nie ktoś od
Tytanii...” Czekał, gotów w każdej chwili zerwać się do ucieczki.
- Kocham cię.
„Co?”

Podobne dokumenty