pobierz - Nowy Czas

Transkrypt

pobierz - Nowy Czas
LONDON
OCTOBER 2013
10 (196)
FREE
ISSN 1752-0339
working with
ORLA .fm
arteria
14-16/11
ognisko
55 princes
gate sw7
2|
październik 2013 | nowy czas
”
[email protected]
Trzeba pochwalić
12
£30
£60
Drogi Czytelniku,
wesprzyj jeDyne
na Wyspach polskie
niezależne pismo!
Imię i Nazwisko........................................................................................
Adres............................................................................................................
........................................................................................................................
Kod pocztowy............................................................................................
Tel.................................................................................................................
Liczba wydań............................................................................................
Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)
Prenumeratę
Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej
zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii.
Brytanii
bądź zamówienia
też w krajach
Uniiwypełnić
Europejskiej.
Abyformularz
dokonać
Aby
dokonosć
należy
i odesłać
zamówienia
należy
wypełnić
formularz
i odesłać
go naorder
na
adres wydawcy
wraz
z załączonym
czekiem
lub postal
adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.
Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Czeki prosimy wystawiać na:
CZAS PUBLISHERS LTD.
63 Kings Grove
London
SE15 2NA
63 King’s Grove, London SE15 2NA
Tel.: 0207 639 8507, [email protected], [email protected]
REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz ([email protected]);
REDAKCJA: Teresa Bazarnik ([email protected]), Jacek Ozaist
WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz
Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Tatiana Judycka, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Daniel
Kowalski, Anna Maria Mickiewicz, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra
Ptasińska, Agnieszka Siedlecka, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando
DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949
[email protected]
Marcin Rogoziński ([email protected]),
WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd.
© nowyczas
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega
sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.
Szanowny Redaktorze,
W dniu 18 września mimo niedomagań zdrowotnych postanowiłem wybrać się do Ogniska Polskiego w
odpowiedzi na zaproszenie pana Jana
Woronieckigo i obecnego Zarządu
Klubu.
Muszę przyznać, że już w wejściu
czuć było mistrza architektury
wnętrz. Zniknął różowy kolor ścian i
wielka liczba portretów, które powodowały, że Ognisko wyglądało jak karawan cygański z piosenki Maryli
Rodowicz „Jadą wozy kolorowe”.
Piękna piosenka, ale jak długo można
ją śpiewać?
Goście powoli zaczęli omijać
Ognisko i korzystać z nowoczesnych
restauarcji, które powstały w South
Kensington. Ówczesny Zarząd zacierał ręce – sprzedamy klub i powołamy fundację. Ale, ale… znalazła się
odważna Basia Hamilton. Zwołała
zebranie i zaczęła się walka, o której
wszyscy już słyszeli!!!
Mimo różnych przeciwności losu i
polskiego zacietrzewienia, wybrano
pułkownika Nicka na prezesa klubu i
on to, z wojskowym wigorem i wiedzą
manadżerską poprowadził Ognisko
ku lepszym czasom.
Jan Woroniecki przejął restaurację
i pięknie ją unowocześnił wstawiając
nowy mebel barowy, szatnia też uzyskala nowy wygląd, a wita gości portret Duka Kentu w lobby Klubu.
Przez dwa dni otwarcia było gości co
nie miara – statystyki londyńskie mówią o dwóch tysiącach osób!!!
Jak będzie dalej, to już czas pokaże. Planowane są spotkania artystyczno-literackie, będą odczyty, wystawy,
bale itd.
Jestem dobrej myśli i oczekuję od
„Nowego Czasu” pięknych artykułów
ze zdjęciami z różnych okoliczności .
„Nowy Czas” to przecież gazeta czytana w całym polskim świecie. Ognisku jest potrzebna dobra prasa i
pochwala dla obecnego Zarządu.
Z poważaniem,
ORLAND MACHNiKOWSKi
kpt.z.w. (ret.)
PS. Odnośnie artykułu red.
Grzegorza Małkiewicza „Desant w
Parku Jordana” w ostantim numerze
„Nowego Czasu”. Pani Elżbieta Kasprzycka [która ufundowała popiersie
gen. Stanisława Sosabawoskiego w
Parku Jordana w Krakowie – red.]
była nauczycielką języka polskiego
mojego syna Ezry. Wychowała kilka
pokoleń młodych Polaków urodzonych tu w Londynie. Nauczyła ich
też patriotyzmu.
Ezra obecnie mieszka w Moskwie
i uczy swoje dzieci języka polskiego.
Maya i Teo posługują się trzema językami. Angielskim w American School, językiem rosyjskim z mamą w
domu i też w American School, oraz
językiem polskim z prywatną nauczycielką i ojcem w domu…
Serdecznie tą drogą pozdrawiam
Panią Profesor Elżbietę Kasprzycką!!!
Orland Machnikowski
Dużo ludzi nie wie, co robić
z Czasem. Czas nie ma
z ludźmi tego kłopotu.
Sir,
i’ve been to Ognisko a couple of
times now and spoken quite a bit
with Jan Woroniecki. Loved it both
times: śledzik/ blins/ kopytka/ pierogi
with chestnuts and wild mushroooms/
chicken in tarragon sauce: all fab!
Jan promises to have sztuka mięsa w
sosie chrzanowym on the menu soon,
along with carafes of jarzębiak (not
available yet ... ).
MAREK RyMASZEWSKi
Lloyd’s of London
Szanowna Redakcjo.
Ucieszyłem się na widok artykułu z rysunkiem słynnego budynku Lloyd’s,
który ukazał się we wrześniowym numerze „Nowego Czasu”. Jest to instytucja, która rzadko pojawia się w polskich
mediach i niewiele osób o niej wie, a
jest to jedna z najstarszych angielskich
firm z tradycją i ciekawą historią. Rynek ubezpieczeniowy, który funkcjonuje pod nazwą Lloyd’s of London
zupełnie nie jest związany z bankiem.
Dlatego też bardzo ważna jest pisownia: Lloyd’s, a nie: Lloyds. Firma powstała pod koniec XVii wieku, kiedy to
Edward Lloyd zaczął ubezpieczać statki
handlowe w swojej kawiarni. Mogę potwierdzić, że jest to wyjątkowo ciekawy
budynek i instytucja.
Z poważaniem
STANiSłAW MiCKiEWiCZ
Przed czasem,
tymczasem – po czasie...
Droga Redakcjo!
Ośmielam się przypuszczać, że wielu
emigrantów oczekuje brytyjskiej premiery filmu Andrzeja Wajdy „Człowiek
nadziei” o Lechu Wałęsie. W moim lokalnym kinie emisja rozpoczyna się 17
października. Wrześniowy numer „Nowego Czasu” na stronach „Co się dzieje” pisze: „jest to zamknięcie słynnej i
uznanej na całym świecie trylogii o losach powojennej Polski”.
Tymczasem, oczekując tego filmu,
czytam w tymże wrześniowym numerze „Nowego Czasu” w regularnym
felietonie pana Wacława Lewandowskiego (Speaker’s Corner): „Wajda
znalazł jednak sposób, by na stare lata naprawdę o Oscara powalczyć.
(…) Nic to, że film nudnawy i nieco
hagiograficzny, liczy się to, że nazwisko Wałęsy może spowodować, iż
członkom Akademii zechce się ten
Magdalena Samozwaniec
gniot obejrzeć... trzeba przyznać, że
Wajda kalkuluje sprytnie”.
Odebrałam to jako powszechną w
Polsce bezinteresowną zazdrość, gdy
np. szewc z Torunia zazdrości aptekarzowej z Krakowa łatwego porodu. Niżej już chyba zejść nie można! Pan
Lewandowski ma prawo wyrażać swoje opinie. Dlaczego jednak zrobił to
PRZED CZASEM, kiedy wielu z nas
tego filmu oczekuje? Podejrzewam
swoistą, osobistą niechęć do Wajdy. W
październikowym numerze „Nowego
Czasu”, owego trudnego dla nas roku
2010 w znanym Speaker’s Corner pisał: „Reżyser „Popiołu i diamentu”
Andrzej Wajda – panegiryku na cześć
nastania komunistycznej władzy w
Polsce powojennej... dziś w Polsce ferowany jako moralny autorytet”.
Książki nie pamiętam, film obejrzałam kilka lat temu. Trzeba być
ślepcem, by nie dostrzec tragicznej
rozterki młodego bohatera Maćka
(Chełmińskiego?), gra go Zbigniew
Cybulski. Wojna kończy się, zmęczeni walką, zabijaniem, młodzi mężczyźni mają dość. Chcą rozpocząć
nowe życie, choćby na ruinach. Ale
rozkaz jest rozkazem.
Po czasie…
Moja refleksja będzie przestarzała,
gdy ukaże się następny numer „Nowego Czasu”. Ludzie obejrzą film,
będą mieli własne zdanie. Obelżywe
słowo „gniot” utkwiło mi w sercu.
Gniot to nieudany wypiek, zakalec,
utwór literacki, sztuka, film bez żadnych wartości artystycznych, szmira.
Cóż, Wajda sam się obroni. Zresztą
zastrzegł, mówiąc, że sam odpowiada
za ten film. Lub po prostu machnie
ręką. Ja bronię swego stanowiska, że
nie wolno tak brutalnie zohydzić filmu, nim mieszkańcy krajów poza
Polską sami ten film zobaczą.
Szukałam w Encyklopedii Staropolskiej Zygmunta Glogera słowa
„gniot”, nie znalazłam. Jest słowo
„gniotek” – placek z makiem i miodem. To lubię!
Z poważaniem
LiLiANA KOWALEWSKA
PS. Słowo gniot rymuje się ze słowem
kmiot, ale chyba nie o to chodzi.
Lech Wałęsa był robotnikiem!
komentarz > 11
|3
nowy czas | październik 2013
czas na wyspie
PawlikOwski
– number ONE
Triumf polskiego filmu na London Film Festival.
Ida Pawła Pawlikowskiego uznana została za najlepszy
film tegorocznego festiwalu.
Jacek Ozaist
Film Pawła Pawlikowskiego zbiera nagrodę za nagrodą na kolejnych festiwalach. Zanim dostał najwyższe wyróżnienie na London Film Festival, były
Złote Lwy na Festiwalu Filmowym w Gdyni, gdzie
otrzymał także trzy inne nagrody: dla aktorki, za
zdjęcia i scenografię. Film zdobył też główną nagrodę – Warsaw Grand Prix w Konkursie Międzynarodowym na 29. Warszawskim Festiwalu
Filmowym. W Polsce już zaczęto żałować, że nasza
komisja oscarowa wysyła do Ameryki film Andrzeja
Wajdy Wałęsa. Człowiek nadziei, zamiast Idę. Ten
skromny i jednocześnie bogaty w treść film podbija
serca widzów i krytyków gdziekolwiek się pojawi.
Początek lat sześćdziesiątych. Ida jest zakonnicą.
Tuż przed przyjęciem święceń dowiaduje się, że jedna
z jej krewnych nadal żyje. Dziewczyna postanawia
spotkać się z tą kobietą, zanim zatrzaśnie się za nią
furta klasztoru. Wanda Gruz, jedna ze stalinowskich
prokuratorek – kiedyś fanatycznie zapatrzona w komunizm, teraz przegrana i złamana, wyjaśnia Idzie,
że jest żydowskim dzieckiem ukrywanym podczas
okupacji w zakonie. Obie kobiety wyruszają w podróż
do świata, który dawno przestał istnieć, by odkryć siebie na nowo.
Nie ma w tej opowieści łatwych tez, naiwnych
pytań i prostych odpowiedzi. Kto spodziewa się jakichś
rewelacji związanych ze stosunkami polsko-żydowskimi, srodze się zawiedzie. Film Pawlikowskiego jest
jakby obdarty z historycznego tła. Liczy się to, co w
bohaterach w środku. Z zewnątrz docierają tutaj jedynie promienie odbitego słońca – dźwięki jazzu, przeboje Karin Stanek i niczym nieuzasadniony optymizm
uwolnionego od Stalina PRL-u. Estetyką Idy Pawlikowski oddaje hołd takim filmom, jak Do widzenia, do
jutra Janusza Morgensterna czy Niewinni czarodzieje
Andrzeja Wajdy oraz filmom francuskiej Nowej Fali z
Jean Luc Godardem na czele.
Pawlikowski to artysta ukształtowany, pewny siebie,
niezależny od bodźców zewnętrznych. Kiedy ma
wizję, uparcie dąży do jej realizacji. Wielokrotnie powtarzał, że interesuje go istota pojedynczego
człowieka, to, kim on jest, a przy tym stawia odważne
pytania o tożsamość ukrytą pod łatkami, jakie przyklejają nam ludzie lub maskami, które zakładamy sami.
W Idzie napotykamy interesujący dylemat, czy
młoda zakonnica wróci do klasztoru czy da się porwać wirowi życia. Jest Żydówką, czy bogobojną katoliczką? Kim tak naprawdę jest?
A dla nas najważniejsze pytanie w tej chwili brzmi:
czy najnowszy film Pawła Pawlikowskiego trafi do szerokiej dystrybucji w Wielkiej Brytanii czy też
będziemy musieli pojechać do Polski, by go obejrzeć
lub poczekać na premierę DVD.
Paweł Pawlikowski nie wziął się znikąd. Właśnie
zrealizował swój pierwszy film na terenie Polski, ale
przede wszystkim jest on jednym z najbardziej obiecujących reżyserów brytyjskich. Ma na koncie kilka
udanych produkcji anglojęzycznych, żeby wspomnieć choćby Ostatnie wyjście (2000) czy Lato miłości
(2004), za które otrzymał nagrody dla najlepszego
filmu oraz najlepszego reżysera BAFTA (British
Academy of Film and Television Arts), tzw. brytyjskiego Oscara.
Pawlikowski urodził się w Warszawie, jednak jako
nastolatek wyjechał wraz z rodzicami za granicę.
Mieszkał w kilku europejskich miastach, aż w końcu
osiadł w Wielkiej Brytanii – najpierw w Londynie,
a potem Oksfordzie. Mówi, że realizuje tylko te projekty, które go ekscytują, bo nie chce traktować
reżyserii jako zawodu. Na ziemi brytyjskiej nie czuł
się zbyt pewnie jako emigrant z Polski. Dopiero po
świetnym odbiorze Ostatniego wyjścia zaczął
używać polskiego brzmienia swego imienia Paweł
(wcześniej zwykle podpisywał się Paul). Przez długi
czas robił filmy dokumentalne, między innymi Serbian Epics czy Tripping with Zirinovsky. Zawsze interesowały go tematy z tej części Europy. W 1986
roku trafił do BBC, jeszcze w tym twórczym okresie
tej telewizji, gdy pod jej szyldem można było realizować nietuzinkowe i niepopularne tematy, wynikające
z fascynacji tych, którzy je podejmowali. Kiedy jednak biurokracja, wytyczne i menedżerowie zaczęli
przejmować władzę, Pawlikowski zrezygnował z blisko dziesięcioletniej współpracy.
Wypowiedział kiedyś zdanie znakomicie charakteryzujące go jako artystę: „Mam taką głupią ambicję,
żeby kręcić filmy inne od wszystkich, które dotychczas
powstały, mające własną logikę, przykuwające uwagę
widza, ale niedające mu szansy na przewidzenie po
dziesięciu minutach oglądania, co się wydarzy”.
I to mu się udało...
Paweł Pawlikowski
kadr z filmu Ida
Stojąc na czerwonym dywanie na londyńSkim
leiceSter Square Paweł PawlikowSki zarzekał Się,
że nie intereSuje go zdobywanie nagród. – komPletnie nie mam takich Potrzeb. kiedy byłem młody, Podniecałem Się nagrodami. teraz już nie. jeSt nagroda,
dobrze, nie ma – trudno. grunt, że chyba nie ma
wPadki, bo film jeSt dobry – mówił reżySer.
4|
październik 2013 | nowy czas
czas na wyspie
ARTeria opuszcza krypty
Były muzyczne, poetyckie, fotograficzne i plakatowe. Był nawet snobistyczny bal artystyczny.
Ale największe są te multimedialne, wielopokoleniowe, wielonarodowościowe. I taka będzie trzydniowa
ARTeria, po raz pierwszy w Ognisku Polskim, która zadaje artystom pytanie: Is LOndOn A BRIdge?
Teresa Bazarnik
Organizowany przez „Nowy Czas” cykl wydarzeń artystycznych
ARTeria od początku stawiał sobie za cel spotkanie polskich artystów mieszkających w Londynie oraz prezentację ich dokonań.
Ujął to znakomicie historyk sztuki Wojciech Goczkowski: – Takie
projekty jak ARTeria pokazują, że ukrytym potencjałem
artystycznego wydarzenia jest spotkanie, dające szansę rozmowy
ludziom rozrzuconym w anonimowości wielkiego miasta.
Ale zaczęło się znacznie skromniej: od polskich artystów mieszkających, pracujących lub studiujących w Southwark na południowym brzegu Tamizy, niejako z inspiracji lokalnych władz
dzielnicy. I nie było jeszcze wtedy nazwy. Spotkaliśmy się w historycznym pubie Thomas á Beckett przy Old Kent Road (w którym
kiedyś próby miewał David Bowie). Już wtedy Wojciech A.
Sobczyński (rzeźbiarz i malarz, mieszkający w Londynie od końca
lat sześćdziesiątych, który ma pracownię w pobliżu Waterloo
powiedział: – Takie wystawy pokazują w sposób znaczący, co my,
Polacy, możemy wnieść do szerokiego spektrum życia kulturalnoartystycznego Londynu. A Justyna Kabała, młodziutka studentka
Royal College of Art, dodała: – Bardzo podoba mi się przekrój
wiekowy artystów. Mogłam porównać się z tymi, którzy tworzą tu
od lat. Wystawy takie mają ogromne znaczenie, bo wpływają na
zmianę stereotypowego myślenia o Polakach w Londynie.
Z pubu przy Old Kent Road wyruszyliśmy starą rzymską trasą
– co prawda nie do Canterbury, lecz pod prąd, w kierunku London Bridge. W gościnnych kryptach St George the Martyr przy
Borough High Street znaleźliśmy swój tymczasowy – arteria to
przecież droga, pulsująca twórczym fermentem tętnica, dla której
zastój to śmierć – ale niezwykle gościnny dom. Kiedy probosz tej
parafii zaprosił nas do świeżo oddanych po remoncie krypt tego
zabytkowego kościoła, w którym miejsce znalazła Little Dorrit
Dickensa, wiedział co robi. Miejsce piękne, znakomicie położone,
krypty bardzo neutralne w charakterze (białe ściany, dębowe
podłogowe panele), przez co bardzo przyjazne różnorodnym artystycznym aranżacjom. – Ściany muszą pozostać w idealnym stanie – przykazał probosz podczas wstępnych oględzin. Kupiliśmy
więc podpatrzony w niemieckiej galerii, niezwykle sprawnie działający, a jednocześnie prawie niewidoczny system zawieszeń obrazów, artyści go zamontowali i w ten sposób zapłaciliśmy za
wynajęcie miejsca na pierwszą trzydniową wystawę i towarzyszące
jej koncerty. Kiedy wprowadziliśmy się do St George’s mogliśmy
wybierać dowolnie terminy. Teraz, kiedy przygotowywaliśmy się
do tegorocznej jesiennej ARTerii do wyboru mieliśmy jedną datę.
Krypty ze swym sprawnym systemem montowania prac i znakomitą lokalizacją stały się pożądanym miejscem nie tylko dla lokalnych działań. Stały się między innymi siedzibą dorocznego
London Photography Festival i paru innych ważnych wydarzeń.
I pewnie byśmy tam jeszcze zostali, ciesząc się gościnnością anglikańskich krypt, gdyby nie nadzwyczajne wydarzenia z połowy
Od tego się zaczęło. Na ten plakat
wielu uczestników ARTerii
z pewnością spojrzy z sentymentem
września tego roku. Uroczystość otwarcia Ogniska Polskiego przy
Exhibition Road po gruntownym remoncie. Wielkie wrażenie zrobił na mnie nie tylko bar i restauracja, ale również odnowiona Sala Hemara, w której ten wielki twórca miał kiedyś swój teatr.
Przysypana kurzem zapomnienia, zaniedbania i zaniechania, raczej odpychała niż przyciągała. Ale – napisaliśmy kiedyś przy okazji wizyty warszawskiego teatru, który przywiózł do Ogniska
spektakl oparty na życiu i twórczości Hemara – jego duch ludzi
obudzi. I tak się stało. Po licznych perturbacjach związanych z
próbą sprzedaży tego miejsca, po gruntownych remoncie duża sala na I piętrze Ogniska znów błysnęła swoim naturalnym blaskiem
dyskretnej elegancji. Zarządzający klubem zaprosili na otwarcie
młodych polskich projektantów, którzy przywieźli swoje prace na
London Design Week i zaprezentowali je właśnie w Ognisku, od
razu, na start dając jakby jasny sygnał, jak znakomitym miejscem
wystawowym może być Sala Hemara. (Wielkie gratulacje dla
Wernisaż pierwszej ARTerii
w kryptach St George the
Martyr, wrzesień 2009
pana Andrzeja Błońskiego, z którego inicjatywy młodzi polscy
projektanci pojawili się w Ognisku Polskim natychmiast
wprowadzając w te piękne stare mury nowego ducha). Neutralność tej sali powoduje, że można w niej wyobrazić sobie wszystko
– od wystaw, po koncerty, odczyty, bale i towarzyskie spotkania.
Tak też zadziałała moja wyobraźnia, która natychmiast poprowadziła ARTerię do tego miejsca, gdzie właśnie odbędzie się jej 15.
edycja. Będzie to głównie wystawa prac polskich artystów różnych
generacji mieszkających w Londynie oraz tych, z którymi udało
im się zbudować London Bridge. Dobrym przykładem jest malarz
Paweł Wąsek, który do swej otwartej pół roku temu galerii De
Montage w Forest Hill zaprosił znanego rysownika, współpracującego kiedyś z „The Times” i „Daily Telegraph”, a teraz z „Evening Standard”. Weef wystawił swoje prace w galerii Pawła, teraz
obaj zaprezentują się podczas ARTerii. Bo ARTeria stawia sobie
za cel nie tylko promocję polskich artystów, ale tworzenie środowiska i platformy do dialogu między artystami różnych narodowości
a odbiorcą. Do takich interakcji dochodzi w wielokulturowym
Londynie. Stąd tytuł wystawy: IS LONDON A BRIDGE?
To w Londynie biografie polskich artystów wzbogacają się o
nowe doświadczenia. Londyn stał się mostem łączącym początki
kariery artystycznej z nowym, unikatowym doświadczeniem
poszukiwania drogi na gruncie kulturowo obcym, dalekim od
korzeni, fundamentów artystycznej wrażliwości i piętna rodzimej
tradycji. Czy fakt tego wyrwania i przejścia jest widoczny w
pracach powstałych tutaj, nad Tamizą? Czy jest elementem
decydującym o oryginalności artystycznych wypowiedzi? Is
London a Bridge?
•••
Pierwszego dnia podczas wernisażu wystąpi skrzypaczka
Barbara Dziewięcka, z założonym przez siebie A Piacere Trio
(Przemysław Dembski – fortepian, Anne Chauveau –
wiolonczela), z którym odniosła już spory sukces i – gościnnie –
akordeonistą Mariuszem Miśdziołem. Zagrają swoje momentami
nieco diaboliczne The Ultimate Tango. Ale będą też dźwięki
bardziej nostalgiczne – proszę, by co wrażliwsi czytelnicy nie
ulękli się zbytnio nowoczesności. Basia gra w orkiestrze Nigela
Kennedy’ego i szukanie nowego ducha w czymś, co jest już utartą
tradycją jest dla niej nieustannym wyzwaniem. Porywające lub
nostalgiczne tanga, które tu i ówdzie zazgrzytają jak zdarta
winylowa płyta z pewnością rozgrzeją uczestników wernisażu.
Drugiego dnia ARTerii o godz. 19.30 odbędzie się autorskie
przedstawienie w reżyserii i wykonaniu Tatiany Judyckiej i Dominiki Dwernickiej, z udziałem Sebastiana Pałki, przy współpracy
Violi Bruni i Signhild Meen Wærsted oraz muzyków z zespołu
Beo. Wieczór poetycko-muzyczny będzie obfitował w niespodzianki. Występujące panie to studentki na kierunku MA in Performance Making w Goldsmiths College. Sebastian Pałka jest
absolwentem krakowskiej PWST, aktualnie kończy inny kierunek
studiów w Goldsmiths. Miniatura teatralna w oparciu o twórczość
Bolesława Leśmiana w wykonaniu wielonarodowościowego
zespołu ma przypomnieć publiczności postać poety, autora baśniowych i niebaśniowych erotyków. Leśmian eksperymentował z
językiem, tworzył neologizmy. Próba dramatyzacji kilku jego tekstów oscyluje między tradycyjną formą inscenizacji teatralnej a
performance art, będąc jednocześnie zabawą rzucającą wyzwanie
podniosłej tematyce miłości.
Ostatniego dnia, w sobotę 16 listopada o godz. 19.30 wystąpi
wokalistka, autorka tekstów i kompozycji do swoich piosenek
Monika Lidke z muzykami. Towarzyszyła nam od samego początku. Podczas popołudniowego występu na pierwszej ARTerii
w St George the Martyr swoim delikatnym, znakomicie
wyszkolonym głosem, jak magnes zatrzymywała przypadkowych
gości wystawy. Sama już przekroczyła swój London Bridge, kiedy przeprowadziła się tu z Francji, wydała pierwszą płytę (lada
dzień wyjdzie już druga). Utwory z pogranicza jazzu i folku śpiewa po polsku francusku i angielsku.
Otwarcie wystawy we czwartek 14 listopada godz, 19.00. 15 i
16 listopada wystawa czynna od 12.00 do 19.00. Zapraszamy!
PS. Tytuł oczywiście nie sugeruje ostatecznego opuszczenia
naszego ulubionego miejsca. Tymczasem wyruszamy w drogę!
ARTeria to też po trosze artystyczny happening, więc wiele
niespodzianek może się zdarzyć!
Art
rtEriA
tEriA aR
aRt
RtteR
R
teR
Riia
a arTeer
erIa
erIa
r A
Rte
tteR
e ia a
eR
arTTTer
rIIa
a ArtEr
A riA aR
a
Ter
Te
er
rIa Ar
rtEriiA aR
RttteR
eRiia
eR
a ar
rT
Er
riA
A aRttteR
eRia arT
rTTerI
TeerIa ArttE
Ria
ia arTerIa
ia
ar
arTe
rTe
r
rT
TerIa
e
erI
ArtEriA
ArtEEriA aRt
a teR
aRte
eR
Ia
a ArtEr
ArttEEr
riA a
aRteR
teR
Ria arTer
a rI
A aRt
RteR
teR
eRia
Ria ar
arTer
r erIa
a rtEri
rt iA
A
Art
rtEriA
riA
r
iA aRt
aR
a
RteR
eRia rTee a A
Rte
teR
eRia
aa
arTer
r Art
A
iA aR
a
Ter
rIa rt
rtEr a
aR
R Riia
a rT
EriA aRtt a a TerIa ArttE
R a
ar Ia rtE
tEEr aRte
a teR
eR
Rte
teR a a Ter
rI
IIs
s lOnDoN
l nDoN
lO
N
a bbRiDgE?
R
RiiD
RiD
iDg
gE?
wHaT
w
wHa
aTT
aR
aRtt eX
eXhIbItIoN+
hIbbItIoN+
lIv
lIvEE mUsIc
mUs
sIc
WhEn
14-16 n
nov
ov
v 2013
WhErEE
oG
oGnIsKo
nIsK
Ko
o pO
p
pOlSkIe
OlSkIe
ttHe
Hee pOlIs
pOlIsH
sH
H hhEaRtH
EaRtH cLu
cLuB
uB
5 pRiNc
55
cEs gA
AtE
At
pRiNcEs
gAtE
eXhIbItIoN
rOaD
eX
hIbItIoN r
OaD
llOnDoN
OnDoN s
sW7
W7 2pN
The Embassy of tthe
he
R
Republic
epublic of P
Poland
oland in London
ondon
The Hanna & Zdzisla
Zdzislaw
aw Br
Broncel
roncel
Char
Charitable
itable Tr
Trust
ust
6|
październik 2013 | nowy czas
czas na wyspie
Też byłem emigrantem
Spotkanie z ministrem Radosławem Sikorskim
Grzegorz Małkiewicz
Konferencje prasowe w życiu polityka to konieczność wymuszona przez współczesną formułę demokracji. Polityk nie zawsze chce, ale
musi zmagać się z niedyskrecją dziennikarzy
reprezentujących tak zwany elektorat. Bywają
brutalne, często kompromitujące z ciągnącymi
się później historiami w mediach. Powiedział za
dużo, albo za mało…
Inaczej w Londynie, gdzie spotkania z polskimi aktorami sceny politycznej są wyciszone. Media jakie są, każdy widzi, ale by tradycji stało się
zadość Ambasada RP konferencje organizuje i
jest swojsko, i kameralnie.
Ostatnio odwiedził nas minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, były emigrant,
dobrze znany w Londynie. Absolwent
Oksfordu, publicysta prasy emigracyjnej i brytyjskiej, bywalec – co sam podkreślił, POSK-u.
Spotkanie odbyło się właśnie w POSK-u, w
nowej sali wynajętej przez Uniwersytet Jagielloński (dawnej brydżowej). W nowej, bo odświeżonej, widoczny jest kontrast z przaśną
przestrzenią tego już prawie 50-letniego ośrodka. A jednak można, zmodernizować, przywrócić splendor i funkcjonalność pomieszczenia.
Za ścianą klub wyglądający, przepraszam, jak
skansen PRL-u z klimatami ze studenckiej ballady Wars wita was. – Pierogi proszę odebrać. I
fokstrota można w weekendy na parkiecie zatańczyć.
Minister przyjechał pobłogosławić rocznicę
Macierzy Szkolnej, dobre i to. Pieniądze dał stu-
dentom, czyli Polskiemu Ośrodkowi Naukowemu
UJ, który współdziała z Polskim Uniwersytetem
na Obczyźnie (prawie 500 tys. funtów w skali
rocznej). Uczniów, których jest znacznie więcej,
zaszczycił swoją obecnością. I było uroczyście.
Pełna gala. Chór, przemówienia, komplet gości w
Sali Teatralnej. Uczniów nie było. Byli w szkole?
Przed oficjalnymi uroczystościami miała
miejsce krótka konferencja prasowa.
– Wracać czy nie wracać? – pada pierwsze
pytanie. – Ja wróciłem – odpowiada minister –
dwa razy, raz z Wielkiej Brytanii, raz ze Stanów, i nie żałuję. W Polsce jest większa dynamika zmian społecznych i większe szanse na
sukces, Polska się zmienia szybciej niż Wielka
Brytania. Myślę też, że wielu młodych ludzi nie
docenia długoterminowych kosztów, jakie się
płaci mieszkając w innym kraju, związanych z
tożsamością, z rodziną, z poczuciem satysfakcji.
Sam byłem emigrantem i na parę lat jest to fajne doświadczenie.
– Panie ministrze pada głos z sali – nadal
wyjeżdża więcej osób niż wraca. – Robimy jednak wszystko, żeby powroty ułatwić – broni się
minister. Przedstawia rządowy projekt ogólnopolskiej bazy danych, którą będzie można
sprawdzić z dowolnego miejsca zamieszkania i
dowiedzieć się, jakie są aktualnie oferty pracy
w Polsce. – Będziemy tę stronę reklamować na
swoich stronach, ministerstwa i konsulatów, w
mediach polonijnych. Bardzo proszę o wsparcie
– zachęca minister. Inicjatywa niewątpliwie
cenna, zobaczymy.
– Jak ktoś wyjeżdża z wolnej Polski, to nie jest
to nasz sukces, nogami głosuje, że gdzieś indziej
będzie mu lepiej. Chcielibyśmy, żeby młodzi lu-
Minister spraw zagranicznych
Radosław Sikorski w POSK-u
dzie po paru latach z kapitałem finansowym,
kulturowym zasilali Polskę, bo Polacy są potrzebni Polsce. Powroty są jednym z najważniejszych priorytetów w przyznawaniu pomocy
ośrodkom polonijnym przez MSZ – deklaruje
minister.
Pozwalam sobie zauważyć, że Polacy pracujący za granicą wysyłając pieniądze do Polski
znacząco zasilają polski budżet. Minister
wprawdzie się zgadza, ale wraca do priorytetu
władz – tworzenia nowych miejsc pracy. – Powroty, jak pokazują dane europejskie, uzależnione są od zrównania poziomu gospodarczego
poszczególnych krajów. – Irlandczycy – podaje
przykład minister – zaczęli wracać po 20 latach, podobnie Hiszpanie. Myślę, że zaczną też
wracać Polacy.
– Dlaczego z Funduszu Pomocy Polakom za
Granicą 80 proc. przekazywane jest na Wschód
– to kolejne pytanie. Zdaniem ministra takie
proporcje uzasadniają względy historyczne, to
są często społeczności, od których Polska wyjechała, po drugie to są znacznie mniej zamożne
kraje – wyjaśnia minister.
Politycy swoje, życie swoje. Tak się złożyło,
że wkrótce po konferencji spotkałem młodą
osobę, która z kraju wróciła do Londynu.
Świetne wykształcenie zdobyte w Londynie (o
znajomości języka angielskiego nie muszę
wspominać, zna ponadto biegle język japoński).
Wszystko to okazało się niewystarczające. Wróciła, bo nie znalazła pracy poza nauczaniem języka angielskiego, prywatnie, albo na umowę
zlecenie. Jej zdaniem rynek pracy jest ograniczony obowiązującym prawem. Oficjalne zatrudnienie jest zbyt kosztowne dla
pracodawców, funkcjonuje rozwinięta w każdym segmencie rynku szara strefa, a nieoficjalnie zatrudniona osoba zarabia nieco ponad
tysiąc złotych miesięcznie. Często wartością dodaną jest tak zwany prestiż zatrudnienia w danej firmie. Proces zrównania poziomu
gospodarczego, o którym mówił minister Sikorski potrwa chyba jeszcze dobrych parę lat.
Gaudeamus Igitur
Polski Uniwersytet Na Obczyźnie rozpoczął swój kolejny rok.
Założony w 1939 roku w Paryżu z inicjatywy Oskara Haleckiego
spełniał ważną funkcję w czasie wojny zapewniając ciągłość
szkolnictwa wyższego. Po zajęciu Francji przez Niemców Rząd
RP na uchodźstwie przeniósł się do Londynu, gdzie Prezydent
RP na Uchodźstwie Władysław Raczkiewicz reaktywował
PUNO. W 1949 roku Uniwersytet otrzymał tymczasowy statut, a
15 grudnia 1952 roku pełne prawa akademickie. Od tego czasu
działa nieprzerwanie pomimo licznych trudności, w tym przede
wszystkim finansowych. Historia jednak zobowiązuje i kadra
naukowa robi wszystko, aby placówka ta nadal służyła Polakom
przebywającym nad Tamizą.
Tegoroczną inaugurację roku akademickiego 2013/2014
otworzyła rektor prof. Halina Taborska. Tradycyjnie było to
sprawozdanie z ubiegłorocznej działalności poprzedzone
deklaracją: – naszym celem jest służenie Polakom wszystkich
pokoleń, którzy przebywając poza granicami swego kraju lub
kraju pochodzenia swych przodków, pragną poszerzać swą
wiedzę, kontynuować studia akademickie, utrzymywać kontakt
z polską nauką, kulturą, językiem – z polskością.
Cel ten uniwersytet realizuje poprzez działalność
dydaktyczno-badawczą. W jej ramach prowadzone są studia
podyplomowe dla osób posiadających już stopień licencjacki lub
magisterski. Dużym powodzeniem cieszy się kurs Psychologii
Stosowanej – Podstawowe metody i techniki pracy w warunkach
emigracji. W minionym roku kurs ten (trzecią edycję) ukończyło
18 studentów. Kursem nowym było Studium Mediacji i
Negocjacji, prowadzone wspólnie z Ośrodkiem Kształcenia Kadr
„Atena” z Polski. Ukończyło je pomyślnie 20 osób, uzyskując
oprócz wiedzy akademickiej tytuł zawodowy mediatora,
uznawany również w Polsce. Razem z Uniwersytetem
Jagiellońskim PUNO organizuje dwusemestralne studia
podyplomowe Polsko-brytyjskie partnerstwo strategiczne w Unii
Europejskiej i w NATO. W tym roku będzie to już trzecia edycja.
Jedną z ciekawszych propozycji PUNO są studia
podyplomowe zorganizowane z myślą o polskich nauczycielach
szkół sobotnich. Rozpoczyna się właśnie trzeci semestr studiów
Nauczanie języka i kultury polskiej jako drugich, które obejmują
420 godzin wykładów, seminariów i praktyk. Studiami kieruje
prof. Władysław Miodunka, kierownik Centrum Języka i
Kultury Polskiej w Świecie i Katedry Języka Polskiego jako
Obcego na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jak podkreślała w swoim wystąpieniu prof. Taborska głównym
celem tych studiów jest przygotowanie kadry nauczycieli do
pracy z polskimi dziećmi i młodzieżą, która w coraz większym
stopniu staje się dwujęzyczna.
Uroczysta inauguracja nie mogła się odbyć bez stosownego
wykładu, który w tym roku wygłosiła Eugenia Maresch. Znana
badaczka brytyjskich archiwów podzieliła się z zebranymi
wynikami kwerendy na temat katastrofy lotniczej w Gibraltarze,
w której zginął gen. Władysław Sikorski. Zdaniem prelegentki
wszystkie zachowane dokumenty świadczą, że był to
nieszczęśliwy wypadek.
Prawdziwym urozmaiceniem wieczoru był występ Scholi Gregoriańskiej, działającego przy parafii w Balham. Gaudeamus
Igitur zabrzmiało bardzo uroczyście. Profesjonalny, młody, ambitny, prowadzony przez doświadczonego muzyka Przemysława
Salamońskiego zespól chóralny. Będzie jeszcze o nim głośno.
W krótkim sprawozdaniu nie sposób napisać o wszystkich
inicjatywach tego najmniejszego, ale coraz prężniej działającego
uniwersytetu. Jeszcze nietak dawno na uroczystościach
inauguracyjnych zajętych były niewiele krzeseł – teraz Sala
Malinowa POSK-u wypelniona była po brzegi.
Teresa Bazarnik
Więcej informacji można uzyskać na: www.puno.edu.pl
Tegorocznym doktorem honoris causa PUNO
został rektor Polskiej Misji Kataolickiej ksiądz
Stefan Wylężek (na zdjęciu). Były dyrektor
Polskiego Instytutu Kultury Chrześcijańskiej w
Rzymie i administrator Fundacji Jana Pawła II.
Dowcipną laudację opisującą życiowe ścieżki
laureata wygłosił nowy kapelan Polskiego
Uniwersytetu na Obczyźnie, ksiądz prałat dr
Władysław Wyszowadzki, który zajął tę funkcję
po zmarłym w ubiegłym roku księdzu prof.
Józefie Guli.
|7
nowy czas | pażdziernik 2013
czas na wyspie
Pomnik Wojtka w Szkocji
Michał Iżycki
korespondencja z Warszawy
18 października w Ambasadzie Wielkiej Brytanii
w Warszawie odbyło się spotkanie poświęcone
Wojtkowi – niedźwiedziowi, walczącemu podczas
II wojny światowej w 22. Kompanii Zaopatrywania Artylerii będącej częścią 2. Korpusu Armii generała Andersa. Gospodarz spotkania, ambasador
Wielkiej Brytanii w Polsce Robin Barnett gościł
kombatantów, przedstawicieli Wojtek Memorial
Trust – Krystynę Szumelukową i Aileen Orr oraz
Dorotę Gałaszewską-Chiłczuk z Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Okazją do
przeprowadzenia niezwykłej konferencji były osiągnięcia Fundacji Wojtek Memorial Trust w upamiętnieniu historii niedźwiedzia Wojtka. W maju
2014 roku, w centrum Edynburga, w ogrodach
przy Prince’s Street stanie bowiem pomnik niedźwiedzia Wojtka i polskiego żołnierza, jego opiekuna. Wojtek został także uhonorowany przez
Szkotów własnym, zastrzeżonym wzorem tartanu.
Spotkanie rozpoczął ambasador Barnett przekazując zebranym zarys historii Wojtka, którego
żołnierze polscy kupili za grosze od ubogiego
chłopca na terenach dawnej Persji. Nazwany
przez nich Wojtek, był wtedy kilkumiesięcznym
niedźwiadkiem. Z 22. Kompanią Zaopatrywania
Artylerii przebył szlak bojowy rozciągający się od
Iranu, Syrii przez Egipt aż po Włochy i w ostateczności Szkocję, gdzie Wojtek znalazł nowy dom
w edynburskim ZOO. Przebywał tam aż do swej
śmierci w roku 1963.
Przedstawicielka Urzędu ds. Kombatantów i
Osób Represjonowanych dr Gałaszewska-Chiłczuk zwróciła szczególną uwagę na ludzki aspekt
służby Wojtka, oficjalnie szeregowego w armii polskiej, gdzie pobierał żołd w postaci podwójnej porcji żywieniowej oraz piwa (alkohol był oczywiście
nagrodą za dobre zachowanie – Wojtek wyrażał
wielkie zadowolenie po spożyciu tej części swojego
żołdu). Szeregowy popalał papierosy, ćwiczył zapasy z kolegami z kompanii oraz spał z nimi w ich
namiotach. Był także niezawodny w boju. Jego zadaniem było przenoszenie skrzyni z amunicją.
Żołnierze z 22. Kompanii wspominali, że Wojtek
nigdy nie zawiódł i nie upuścił żadnej ze skrzyń
podczas całej swej służby. Szczególnym bohaterstwem odznaczył się podczas szturmu na Monte
Casino, gdzie niezwykle krwawa bitwa nie przestraszyła niedźwiedzia, a wręcz zmotywowała go
do jeszcze bardziej ofiarnej pomocy kolegom.
– Mam nadzieję, że kolejne pokolenia młodych Polaków i Brytyjczyków będą mogły dowiedzieć się, co znaczy prawdziwe braterstwo broni –
mówiła dr Dorota Gałaszewska-Chiłczuk.
Po wojnie natomiast, gdy Wojtek trafił już do
ogrodu zoologicznego (jak większość swoich kolegów nie mógł bowiem powrócić do komunistycznej Polski) był często odwiedzany przez polskich
żołnierzy. Nigdy nie zapomniał brzmienia poleceń
wydawanych po polsku. Koledzy z kompanii łamali przepisy podając mu przez ogrodzenie papierosy, a nawet przedostając się do wnętrza wybiegu
niedźwiedzia i bawiąc się z nim w zapasy, jak za
dawnych, żołnierskich czasów.
Podczas konferencji do teraźniejszej sytuacji
Polski i Szkocji odniosły się przede wszystkim Kry-
DziaDek mówił mi: –
nigDy nie zapomnij
o tym, co polacy
Dla ciebie zrobili –
oni Dali nam
wolność.
styna Szumelukowa i Aileen Orr. Wielkie znaczenie ma tutaj polska emigracja. Historia ludzi, którzy związali się po II wojnie światowej ze Szkocją
odżyła, gdy na Wyspach Brytyjskich pojawiła się
ogromna liczba Polaków z obecnej fali emigracyjnej –jedno na pięcioro dzieci rodzących się obecnie w Szkocji to właśnie ich potomkowie. Ważne
jest więc, by pokazać, że przyjaźń polsko-szkocka
ma głębokie korzenie. A przykład niedźwiedzia
Wojtka jest historią trafiającą do wyobraźni osób
w każdym wieku.
– Dla nas bardzo ważne jest, że historia Wojtka
będzie żyła i poznają go nowe pokolenia. Cieszymy się bardzo, że do projektu włączyła się polska
szkoła w Edynburgu – mówiła Aileen Orr.
Dla Wojtek Memorial Trust ogromne znaczenie ma zacieśnienie dzięki tej historii powiązań
między Polską i Szkocją. Dlatego też trwają negocjacje dotyczące przygotowania granitowej podstawy pod pomnik w Polsce, z polskiego granitu.
– Chcielibyśmy, żeby polski żołnierz i niedźwiedź stanęli wspólnie na kawałku polskiej ziemii
– powiedziała Krystyna Szumelukowa.
Mówiąc natomiast o zastrzeżonym dla Wojtka
wzorze tartanu Aileen Orr podkeślała, jak znaczące jest to wyróżnienie. – To stawia Wojtka na równi z brytyjską rodziną królewską, ze szkockimi
regimentami wojskowymi i ze wszystkimi innymi
najważniejszymi elementami szkockiej historii! A
kończąc wspomniała ze wzruszeniem: – Dziadek
mówił mi: nigdy nie zapomnij o tym, co Polacy
dla Ciebie zrobili – oni dali nam wolność.
WięcejinformacjinatemathistoriiWojtkamożna
znaleźćnastronieinternetowejfundacjiWojtek
MemorialTrust– www.wojtekt hebear.org.uk
8|
październik 2013 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
POLISH RED CROSS,
OGNISKO, SPK,
AND FAWLEY COURT…
A
t last year’s (Sunday 25 November 2012),
Ognisko club members’ Annual General
Meeting, Jan Sikora-Sikorski, with unparalleled
caustic verbal sarcasm attacked FCOB
Chairman Mirek Malevski’s writings in Nowy
Czas. Sikora (expelled from Ognisko), is a one time ‘Charity’
Director of the Towarzystwo Pomocy Polakom (TPP) – today
curiously metamorphosed into: The Relief Society For Poles Ltd.
In essence, this charity– now Limited Company – is the wartime
Polish Red Cross, specially housed in 1947 at Ognisko, London, to
help in aiding, reconciling and resettling displaced Polish refugees
and their families not only in Britain, but around the world. Its
funds today of £1,368.675.00, in law belong solely to this body,
namely the Polish Red Cross, be it in Britain, France or Poland.
These same funds (£1.36m), should be returned to these
legitimate Red Cross bodies forthwith! Why are Sikora-Sikorski
and Fr Tadeusz Kukla hanging onto this money?
Following from the above some immediate vital questions
spring to mind: Who today does the TPP (The Relief Society for
Poles) really help? Does it, or has it helped at least one Pole in
need recently? And if so, whom? Has any Pole in hardship ever
benefited from the Society’s relief? Has its recent change in
status from a Charity to an Limited Company mean that the
Society does not now have to provide essential accounts to the
Charity Commission? Polonia, old and new, is entitled to this
information immediately.
TODAY’S ÉMIGRÉ POLISH
SOCIETY HAS BEEN
HORRENDOUSLY ILL-SERVED
OVER THE LAST TWENTY OR
SO YEARS BY THESE SELFELECTED, SELF-SERVING
VULTURE-TRUSTS
H
owever, Sikora’s fracas with Malevski was on a
different issue – Fawley Court. Malevski, not
unnaturally stoutly defended himself. With the aid
of a wagging finger – which did not go down well with Sikora –
Malevski declared that his writings appear to be popular with
Polonia, and if he, Mr Sikora was unhappy, he could always
enjoy the right of reply, and write with his criticisms to Nowy
Czas. But things did not end there. In effect Sikora was
trespassing, as he had been kicked out of the club with Fr
Tadeusz Kukla (1995), and later with Marek Sawicki by then
Chairman Andrzej Morawicz. Sawicki’s Ognisko expulsions
followed in 2011, and 2013 respectively – a double whammy !
Sikora’s feud with Malevski took a childish turn when there
was some silly banter over conflicting football club allegiances
(Malevski is a 50 years true blue Chelsea FC fan. Sikora’s team is
Manchester United or City?) Tempers rose even further. Malevski
was threatened by Sikora who offered a fisticuffs outside the club
building – either that, or the pair of them might be seen flying
over the balustrade opposite the Hemar Room– a kind of allmale, airborne (without parachutes) indelicate Polish fox-trot if
you will. Luckily a przytomna (level-headed) third party sorted
out the kerfuffle and common sense prevailed. Peace of sorts. But
in fact a very curious important fact came to light!
In this new found mood of ‘peace’, Malevski then asked
Sikora would he support FCOB, and what role did he play with
Fr. Taduesz Kukla and Polska Misja Katolicka in the quasi
Fawley Court sale? The now notorious The Fawley Affair. The
answer was wholly unexpected. It transpires that a four point
pre-sale contract at circa £8 million had been drawn up, nay,
agreed with the bogus cassock Marians, giving Polska Misja
Katolicka, first refusal – i.e. first right to buy Fawley Court on
reduced charity law terms. (Bear in mind émigré Poles, war
veterans had already once paid for, and already bought Fawley
Court way back in 1952). But this new deal was poached by
another party – presumably Richard Butler-Creagh, and later
Cherrilow Ltd. The greedy little Marians seduced by a inflated
offer of over £22 million! (cf. letter of April 2008 from Warsaw
based Marian Superior Pawel Naumowicz to POSK), like
piranha’s took the worm bait, and have squirmed, choked and
lied pathetically ever since. What little of the questionable thus
far only £13 million they got ‘from’ Swiss bank Credit Suisse,
the Marians swiftly pocketed. £1million for themselves, at the
same time suspiciously ‘donating’ £4 million to the corrupt
Vatican State Bank, Rome.
Sikora’s pre-sale contract revelation has serious repercussions
for the whole murky carry-on – particularly in law. There is on
the face of it a breach of contract, and certainly an arguable
case of specific performance – the binding promise, intended
act/prospect of legally fulfilling a land/property lease or freehold
deal. Why did Sikora (Chairman) and Fr Kukla, then Rector at
the Polska Misja Katolicka, not go to court? Heavens knows,
they had enough evidence, and assets, houses, and money
between them with presumably legal insurance to have
redressed in the high court this deplorable last minute betrayal
by the Marians. But that is just the start of it. (FCOB/FCOB
Ltd are to instruct lawyers, who have the paperwork, at the
same time advising the Charity Commission/Attorney General’s
Office/Treasury Solicitor, and seek clarification over a prima
facie case of Polonia, émigré beneficiaries being unlawfully
cheated out of their heritage, funds and assets. (We will get on to
Laxton Hall, Northampton and other Polonia, Polish émigré
charity properties at a later date – The Polonia Land Registry).
B
ut, back to Ognisko Polskie, our Polish Hearth Club.
It seems that wilting enemies can never rest. Most
amazingly, on Tuesday 8th October last, not only did
Jan Sikora-Sikorski re-appear at the now formidable gates of
fortress Ognisko but he had with him one – without cassock –
Fr Taduesz Kukla. Well, now there’s a blast from the past. They
had arrived to personally deliver to “aggressive” (sic!), club
chairman Col. Nick Kelsey a two page pathetically
argumentative, poorly argued letter over their ‘rights’ (would
you believe?), to some Ognisko files and access to the club
building. The legalese gobbledygook nature of the letter is
exhibited when Sikora seeks readmission to the club, at the
same time demanding the return of his membership fee.
FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S
WHO Cares WINS
82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD
tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043
email: [email protected]
Apparently Mr Sikora-Sikorski is an accountant. Again it is our
Ognisko ladies who initially deal with these invasions – in this
case as ever the brave and redoubtable Ela Wernik. Gosh, at
this rate Ela is soon going to need a suit of armour, a
Kalashnikov and grenades.
As ever Nick Kelsey with his diplomatic skills deals effectively
with the matter seeing off the two Polish cavaliers. A letter is
also sent to Mrs Danuta Gradosielska at the Polish Relief
Society, which occupies two 4th floor Ognisko rooms at a
peppercorn fixed rent of only £96 per week for a 50 year lease
up until 2028! The Society (now Limited Campany) also does
not pay service bills or any business rate! What a deal! The letter
courteously asks that careful consideration is given to the
makeup of its board, which should be in the interests of Ognisko
the club, its four hundred members and The Society itself.
Prior to the victorious, against sale of building EGM of
Sunday, 27 May 2012, Mr Sikora-Sikorska wrote an open letter
for ALL to see in reception at Ognisko. It mentioned, inter alia,
correctly and amicably: ”The Relief Society for Poles
unequivocally supports a future of Ognisko... We welcome
democratic, representative elections... we (Sikora) will NOT seek
to control the board... change the essential structure of the club,
nor obstruct the subsequent orderly transfer of shares.”
What lies behind Sikora’s, and Fr Kukla’s visit, and indeed
their persistence? Sikora’s letter of 8 October to the club
chairman totally omits to mention the matter of shares. The
issue is very simple. The TPP/Polish Relief Society/Polish Red
Cross based at Ognisko has only two shares out of seventeen in
Ognisko Ltd. Ognisko Ltd is the club members steering vehicle,
and is answerable and voted in by Ognisko club members.
These shares are not the personal property of individuals, but
are held IN TRUST (one might add good faith), on behalf and
for Ognisko members. For some ludicrous reason SikoraSikorski and Fr Kukla seem to think that these shares are for
their personal use, possibly gain. Well it ain’t.
T
he importance of the above cannot be emphasized
enough. Too many (émigré) Polish trusts with assets
and funds have fallen wrongly, in breach of charity
and trust laws, into the hands of small unelected bands of selfserving trustees – some would say hochsztaplerów (spivs), others
– vulture trusts. This cannot go on. A classic example is the
Fawley Court Affair, where the Marian trustee, ‘priests’ were
allowed to ride roughshod – with the help of its London cohorts’
– with commercial abandon over émigré Polonia’s lovely Grade
One Christopher Wren building, it’s Grinling Gibbons and
James Wyatt interior, Capability Brown protected parkland,
large funds, works of art, and unique museum, St Anne’s
Church and indeed human remains – OUR Fawley Court?
Who are these perpetrators of such religious, moral, institutional
and aesthetic vandalism? Who indeed are these schmucks?
Much émigré money went into Fawley Court. One source
of (our!) funds was from Stowarzyszenie Polskich Kombandatow
(SPK). This is a complex story, but easily understood when one
looks at the self-serving mayhem surrounding today’s very
dubious closure on SPK’s rich assets, properties and funds up
and down the UK. Mr Wiktor Moszczynski, and Barbara
Orlowska, what in hell’s name are you up to ?! We would all
dearly love to a have a transparent, explicable written account
of your ambitions and dealings, and far less of the smokescreen!
And so there we have it. Wszystko sie zazębia (The cogs are
slipping into place). Today’s émigré Polish society has been
horrendously ill-served over the last twenty or so years by these
self-elected, self-serving vulture-trusts. It is high time to call a
halt.
Mirek Malevski
Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd
|9
nowy czas | pażdziernik 2013
takie czasy
troska
o przyszłość
Posk-u
grzegorz małkiewicz
Jest ciepłe, słoneczne, jesienne popołudnie. Rozmawiamy na tarasie POSKlubu. Kiedy ustalaliśmy miejsce spotkania, obawiałem się
obiadowego zgiełku. – Nikogo tam nie będzie –
zapewniał pan Zygmunt. I rzeczywiście, byliśmy
sami. Pomimo pory obiadowej. Pierwsze zdziwienie. Nikomu nie zależy na reklamowaniu
miejsca z takimi możliwościami? W centrum
handlowo-biurowej dzielnicy, nieopodal stacji
metra i z tarasem, wręcz widokowym?
– Zdecydowałem się na tę rozmowę powodowany troską o przyszłość POSK-u – podkreśla
mój rozmówca. – Chciałbym podzielić się
moimi spostrzeżeniami z innymi, którzy może
mają podobne, i tym samym rozpocząć dyskusję. Moim zdaniem POSK jest zarządzany
nieracjonalnie, od dwunastu lat ma roczny deficyt 250 tys. funtów.
Trudno nie zgodzić się z takim otwarciem –
przyszłość POSK-u powinna być tematem obecnym w przestrzeni publicznej, a nie tylko na zamkniętych zebraniach ścisłej grupy działaczy.
„Nowy Czas” chętnie zaangażuje się w taką inicjatywę. W końcu motto przed wejściem do gmachu do czegoś zobowiązuje – Polsce i wolnym
Polakom na pożytek. Brzmi dumnie, ale łatwo
może stać się pustym frazesem, jeśli nie czymś
gorszym.
Pan Zygmunt Łoziński obserwował działalność POSK-u od samego początku. Znał osobiście wielu ojców założycieli, oficerów z Armii
gen. Andersa, podziwiał ich zaangażowanie i
odwagę. – To byli ludzie honoru, nie wszystko
jednak przewidzieli, i po latach konieczna jest
reforma zarówno statutowa, jak i bardziej trywialna, dotycząca wysokości dożywotniej składki
członkowskiej. Na początku wynosiła 10 funtów
(prawie 50 lat temu) i tak już pozostało, trudno
o większy nonsens. W większości klubów angielskich składka roczna wynosi znacznie więcej.
Taras POSKLUB-u. The best kept secret
w zachodnim Londynie. Nawet w
słoneczne popołudnie świeci pustką
Tak niskie opłaty stwarzają niebezpieczeństwo
manipulacji, można wprowadzić swoją grupę,
która później będzie odpowiednio głosować.
Obecnie POSK ma około 5 tys. członków, którym należy uczciwie tę sprawę przedstawić
–zwiększenie opłat, powiedzmy do 100 funtów
(co jest, po uwzględnieniu inflacji, porównywalne z oryginalną kwotą) poważnie zmniejszyłoby dług ośrodka.
W trakcie naszej rozmowy dowiaduję się, że
w pierwszych latach istnienia POSK-u obiekt
był samowystarczalny a nawet wypracowywał
fundusze na cele społeczno-kulturalne, z upływem lat stawało się to coraz bardziej trudne.
Nikt jednak nie wprowadzał żadnych zmian.
– Długi pokrywały otrzymywane spadki, ale
tego rodzaju wpływy nie są gwarantowane. I co
wtedy, kiedy ich nie będzie? – pyta Zygmunt
Łoziński. Działacze liczą jeszcze na wygranie
sprawy spadkowej w Warszawie. Chodzi o posesję przy ulicy Frascati, wycenioną na kilka milionów zł., z czego 40 proc. mają wziąć
prawnicy. – Dlaczego tak dużo? – znów pada
pytanie. – Jak to uzasadnić? Ile dostanie z tego
POSK? Negocjacje i pochopne decyzje utrzymuje się w największej tajemnicy.
Jak się okazuje z dalszego ciągu rozmowy ta
sekretność to swoisty modus operandi ścisłego
grona zarządzających ośrodkiem. – Nie jedną
kadencję byłem członkiem Rady POSK-u, teoretycznie egzekutywy, a w praktyce ciała fikcyjnego, albo bezwolnego. Władzę niepodzielną
ma przewodniczący wybierany na walnym zebraniu. Ten z kolei z grona radnych wybiera
najbliższych współpracowników do ścisłego Zarządu, przewodniczy na zebraniach Rady i decyduje o porządku zebrań. Rada spotyka się
trzy razy w roku, więc nie ma zbyt dużo do powiedzenia (chociaż jest formalnie najwyższą władzą) na temat pracy ścisłego Zarządu. W czasie
moich kadencji radni nie posiadali stenogramów
zebrań ścisłego Zarządu. Rada zwykle biernie
zatwierdza propozycje Zarządu, bo na dyskusje
nie ma czasu. Nie mówiąc już o możliwości sterowania w takim scenariuszu. Niepokojące jest
też to, że członkowie Rady nie zdają sobie
sprawy, że spoczywa na nich prawna odpowiedzialność za wszystkie decyzje Zarządu. Za
Zygmunt ŁoZiński
urodził się przed ii wojną
światową w stanisławowie (obecnie iwanoFrankiwsk) w zachodniej
ukrainie, w mieście założonym przez hrabiego
Andrzeja Potockiego
w 1662 roku. Jak wielu
Polaków z kresów, przez
syberię i Bliski Wschód
trafił do Anglii. W Londynie zdał maturę i
skończył studia specjalizując się w inżynierii
lądowej. Wiele lat pracował jako inżynier budowlany, po pewnym
czasie został partnerem
w angielskiej firmie
i współwłaścicielem
najstarszej polskiej
restauracji w Londynie
Daquise, tuż przy stacji
south kensington.
przykład może tu posłużyć realizacja projektu
głównego wejścia do POSK-u. Projekt ma poważny defekt i zagraża zdrowiu użytkowników.
Za nieszczęśliwy wypadek będzie odpowiadała
Rada POSK-u. Wystawianie ostrzeżenia jest
tylko środkiem połowicznym, może ktoś o tym
po prostu zapomnieć.
Dlaczego – zastanawiam się głośno – tak
proste rozwiązania są zwykle odrzucane? Czy
są to działania świadome, czy może paraliż spowodowany utrwaloną rutyną?
– Na zebraniach Rady wielokrotnie wypowiadałem się na temat niekompetencji zarządzających ośrodkiem, co przyjęto jako krytykę
osobistą, obrażanie wszystkich członków. Nikt
nie podejmuje merytorycznej dyskusji, a absurdy widać gołym okiem. Moje wystąpienia w
Radzie przypominały głos wołającego na puszczy, od Rady oczekuje się marionetkowej roli
zatwierdzania podjętych przez Zarząd decyzji
– jak to się przyjęło – przez aklamację. A jest o
czym rozmawiać… Zacznijmy od funkcjonalności budynku. Restauracje i bar moim zdaniem powinny być na parterze z bezpośrednim
dostępem z ulicy. Na parterze są magazyny
mieszczące archiwum Biblioteki. Czysta nonszalancja. Najdroższe, najbardziej dostępne
miejsce praktycznie wyłączone z użycia, wypełnione kartonami. Ochroniarz przy głównym
wejściu kosztuje 20 tys. funtów rocznie, ale do
POSK-u można wejść drzwiami bocznymi,
więc co ta ochrona załatwia, czemu służy?
– Pozory demokracji zachowane są także w
Funduszu Przyszłości POSK-u. – Pozory –
podkreśla pan Zygmunt. – Zwróćmy uwagę, w
jaki sposób powołuje się powierników. Jeden z
Zarządu, a trzech pozostałych mianuje przewodniczący. W ten sposób ciało, które z założenia miało być niezależne, staje się w pełni
dyspozycyjne, podporządkowane przewodniczącemu. Tak stworzone ciało zarządza kilkumilionowym funduszem, mogą z nim zrobić
wszystko, bo przed nikim już nie odpowiadają.
Proszę swojego rozmówcę o przykład takiego zagrożenia, choćby w teorii. – Dam panu
przykład z życia wzięty – odpowiada natychmiast. – Kilka lat temu duża część funduszu
zainwestowana była w akcje giełdowe. Jest to inwestycja – jak wiadomo – dużego ryzyka. Na
akcjach można dużo zarobić, ale też można
sporo stracić. POSK stracił ćwierć miliona funtów, a autorzy tego pomysłu nadal są działaczami POSK-u – społecznymi!
Sporo problemów, mało rozwiązań (poza
spadkami i kontrowersyjnymi planami przebudowy części ośrodka na mieszkania). W tej sytuacji ośrodkowi może grozić bankructwo. Pan
Łoziński widzi jednak światło w tunelu.
– POSK powinien mieć płatnego profesjonalnego menedżera, odpowiedzialnego i rozliczanego przez Radę. Z wymagającej funkcji
przewodniczącego nie sposób wywiązać się w
czynie społecznym. To romantyczna fikcja,
zresztą odnoszę wrażenie, nie ja jeden to widzę,
że za przewodniczącym stoi nieoficjalna grupa
sprawująca władzę.
Rozmawiamy o koniecznych zmianach. Są
ludzie, którzy taką konieczność widzą, są struktury, i w ramach tych struktur próbują coś zrobić. A jak wygląda praktyka? Komisja Rewizyjna
nie daje absolutorium Zarządowi, to się ją
usuwa. Praworządnie i demokratycznie. Wydaje
się, że działacz społeczny to byt wprawdzie wrażliwy, ale w skorupie nieprzemakalnej.
10|
październik 2013 | nowy czas
felietony opinie
nowy czas
[email protected]
0207 639 8507
63 King’s Grove
London SE15 2NA
Mistrzowie werbalizacji
Krystyna Cywińska
2013
Nieczęsto zdarza się
dziennikarzom czy
publicystom napisać coś
mądrego. Przeważnie
szafują słowami, żąglują
pojęciami, wymądrzają się
lub przynudzają. Trzy
czwarte zaczernionego
papieru gazetowego z
reguły idzie na przemiał.
Nieczytane. Powszechny
jest szafaż dziennikarski.
Zapychanie słowami pustki
wewnętrznej czy
tematycznej. Zamiast
skwitować kwestię kilkoma
słowami, nadyma się ją
niczym balon stertą
niepotrzebnych słów.
– O czym było dziś w gazetce? – pytam rano mego męża. – O niczym –
pada odpowiedź. – Jak to o niczym! –
denerwuję się. – O niczym, bo wszystko było już wczoraj powiedziane w radiu i skomentowane w telewizji –
usłyszałam.
Odkąd się param tym zawodem,
zawsze miałam wątpliwości czy to, co
piszę, jest interesujące dla czytelnika.
Warte powtórki w temacie już przeoranym. I zawsze miałam trudności z
akceptowaniem pojęcia neutralność
czy bezstronność mediów. Pracując w
Polskiej Sekcji BBC wykłócałam się, że
nie jesteśmy ani bezstronni, ani neutralni. Choć nam się to powtarzało jak
mantrę. I zawsze miałam wrażenie, że
BBC jako matka wszystkich mediów –
jak się mówi – jest raczej lewackie. Że
w jego kuluarach i korytarzach błąka
się i straszy widmo Marksa czy Engelsa siejące spustoszenie intelektualne
wśród brytyjskiej elity. Zdalnie kierowanej przez różnych pisarzy, publicystów i intelektualistów zauroczonych
Sowietami.
Należał do nich – że przypomnę i
przepraszam, że się powtarzam – ojciec obecnego przywódcy Partii Pracy Ralph Milliband. Jego postać
wiąże się pośrednio z naszymi dziejami. Bo był to intelektualista, profesor
London School of Economics, w swoim czasie niezwykle wpływowy na decyzje rządu laburzystowskiego. Był
przeciwny ideologicznie wszelkiej
opozycji wobec komuny. A także po-
średnio polskiej opozycji emigracyjnej
w tym kraju. Jak na przykład walka z
kłamstwem katyńskim, zwalczanym
bezskutecznie przez polską emigrację.
Czy też mniejsze i większe ignorowanie emigracyjnych przywódców emigracyjnych. Lekceważenie
sprostowań i listów do redakcji pism
brytyjskich. Niezapraszanie delegacji
różnych organizacji na obchody rocznic wojennych. Lista jest długa.
Ralph Millbanbd należał do dobrze funkcjonującej siatki skrajnie lewicujących intelektualistów dążących
do obalenia brytyjskiego ustroju, monarchii i tradycji. Zacietrzewionych
marksistów. Sam Karol Marks by się
zdziwił, jak go werbalizują, szafują
nim, i co mu dorabiają. Milliband ojciec urodził się w Belgii, ale jego rodzina wywodziła się z polskich
Żydów. Dano mu niefortunne jak na
owe czasy imię Adolf i trudno się dziwić, że je zmienił na Ralph. Podobnie jak mój mąż i ja, Ralph Milliband
złożył podanie o brytyjskie obywatelstwo w roku 1948. Tak, tak, jestem aż
tak stara, ale dobrze jeszcze pamiętam. Sprawami obywatelstwa brytyjskiego zajmował się wtedy Special
Branch of Metropolitan Police. Trzeba było mieć wtedy co najmniej
dwóch sponsorów, obywateli brytyjskich. Nas sponsorowali angielscy szefowie z pracy mego męża. Millibanda
słynni publicyści marksistowscy. Tacy
jak Harold Laski (pewnie też z rodziny polskich Żydów), lewicowy ekono-
mista i przewodniczący Partii Pracy
w latach 1945-46. Policja uznała, że
skoro Milliband płaci regularnie za
swój pokój, nie ma długów i nie para
się żadnym hazardem, i jest wybitnym studentem ekonomii, zasługuje
na obywatelstwo. Na dodatek miał na
swoim koncie służbę w brytyjskiej
marynarce w czasie wojny. Nas odwiedziło wtedy dwóch panów z policji. Przepytywali nas co nieco z
naszych życiorysów. Wypili herbatę z
domowym wypiekiem i poszli. Kilka
tygodni potem dostaliśmy paszporty
po uiszczeniu sumy w wysokości 20
funtów. Dziś – jak słyszę– kosztuje to
ponad 800 funtów. W tamtych czasach emigranci polscy z paszportami
brytyjskimi starali się żyć zgodnie z
prawem i tradycjami brytyjskimi.
Ralph Milliband starał się je zmienić
na sowiecką modłę. Był w tym kraju
niejako jej propagatorem. Swego rodzaju chyba aparatczykiem. I pewnie
doznał szoku, kiedy w Polsce pojawiła
się „Solidarność”. I kiedy prosty robotnik-elektryk Lech Wałęsa na czele
innych proletariuszy doprowadził do
obalenia komuny.
Ralph Milliband zmarł w roku
1994. Kto wie, czy nie jako człowiek
rozczarowany, może rozgoryczony.
Mam pewną brzydką satysfakcję pisząc to, chociaż staram się zrozumieć
dlaczego ten jad heglowski, ta zaraza
sowiecka oczarowała setki tysięcy ludzi. Dawała im proste odpowiedzi na
trudne pytanie. Łatwe rozwiązania na
złożone struktury ekonomiczne i klasowe. No i te hasła: proletariusze
wszystkich krajów łączcie się na wyrost
ludzkich możliwości. Przynudzam?
Przepraszam. Ale w historii Ralpha
Millibanda jest pewien element naszego polskiego tryumfu.
A dziś przeczytałam w brytyjskiej
prasie, że naczelny dyrektor BBC
przyznał, iż w tej korporacji pokutowała i pokutuje nadal lewacka tendencja. Wszystko można zatłuc i zdławić
słowami w nieustającej batalii medialnej i intelektualnej o słuszność, bezstronność i prawdę. A tak naprawdę
prawda jest nieuchwytna już w pięć
minut po fakcie. A co z prawdą można
wyczyniać? Jak ją naginać i deformować, jak nią politycznie manipulować,
pokazuje tragedia smoleńska. Nie ma i
nigdy nie było mediów bezstronnych.
Ani neutralnych. Ani niezaangażowanych. W natłoku wydarzeń i komentarzy zwycięża nie prawda, ale siła
werbalistyki. Wyrazistość – jak twierdzi znawca mediów Eryk Mistewicz,
redaktor czasopisma „Nowe Media”.
– No, nareszcie! Miałam rację –
wrzasnęłam spotniałym głosem do
mego męża. – Ty? – na to mój mąż ze
spokojnym zdziwieniem. – Ty przecież
zawsze masz rację! A określenie
„spotniały głos” wyczytałam w
„Dzienniku Polskim”. Taki głos – jak
napisał w tym organie Wiktor Moszczyński, mistrz werbalsityki – ma Rula
Leńska. O, nie pytajcie kto to taki, bo
się spocę nudząc was werbalizacją.
Śmierć uniwersytetów
Kiedyś miałem dylemat: pójść na studia, czy nie.
Był początek lat dziewięćdziesiątych i nie było to
wcale pytanie retoryczne. Dzisiaj nikt już sobie tego pytania aż tak często nie zadaje, studiowanie
stało się naturalną kontynuacją, kolejnym przystankiem, bez którego edukacja staje się niepełnym, jakby pozbawionym tego najważniejszego
elementu procesem.
W sytuacji wysokiego bezrobocia młodych
ludzi, rodzi się pytanie, czy aby jest to tak naprawdę wszystkim potrzebne? Wyższe wykształcenie w
dziedzinie, w jakiej i tak nie znajdziemy pracy?
Miałem okazję rozmawiać ostatnio z wieloma
ludźmi, którzy po skończeniu uniwersytetu szukają
pracy i mają z tym problem. Z jednej strony chcą
pracować, bo muszą przecież jakoś spłacić zaciągnięty kredyt. Z drugiej strony słyszę, że niekoniecznie
studiowanie spełniło ich oczekiwania: nie zawsze stali
się dużo mądrzejsi, z pewnością znacznie biedniejsi.
Kilkanaście tysięcy funtów do spłacenia to nie jest
mała kwota. Dzisiaj dyplom wyższej uczelni nie gwarantuje już niczego, nie otwiera żadnych drzwi.
Wręcz przeciwnie: wyższe uczelnie stały się nagle i ja-
koś niezauważalnie fabrykami dyplomów, w których
liczy się liczba studentów a nie jakość nauczania. W
samym tylko Londynie niemal każda dzielnica ma
swój uniwerek. Coś, co kiedyś było elitarne i gwarantowało przynależność do elity, dzisiaj stało się tak powszechnie, że o elitarności można zapomnieć.
W Polsce jest jeszcze gorzej. Nasze uczelnie nigdy nie miały szczególnie wysokich notowań, w
tym roku nie było inaczej. Dwie największe polskie
uczelnie – Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet
Jagielloński – w międzynarodowych rankingach
plasują się między 300. a 400. pozycją. Na tzw. Liście Szanghajskiej wyprzedzają nas w tegorocznym
zestawieniu uczelnie niemieckie (23), francuskie
(16), włoskie (9) czy szwajcarskie (5).
Ponadto coraz większa liczba uczelni funkcjonuje w coraz większym oderwaniu od rzeczywistości. Nie koncentruje się na badaniach, które mogą
mieć istotne znaczenie dla całego społeczeństwa,
gospodarki czy rozwoju technologicznego kraju.
Według najnowszych dostępnych danych za 2009
rok, polskie uczelnie zgłosiły zaledwie 6,8 wynalazków na milion mieszkańców, kiedy w Czechach
ten odsetek wynosi 22,6 a w Niemczech, aż 294,5.
Kiedy Najwyższa Izba Kontroli zdecydowała się
prześwietlić polskie uczelnie, okazało się, że są
takie polskie ośrodki, które w ciągu ostatnich pięciu latach nie opublikowały nic w prestiżowych
międzynarodowych czasopismach naukowych i
skupiają się jedynie na edukacji. Jak na prawdziwą
fabrykę przystało: linia produkcyjna wrze, student
kasę przynosi, więc czym się martwić?
Studiowanie już dawno przestało być zajęciem
elitarnym zarówno w kraju, jak i tutaj w Londynie.
Mało kto zastanawia się nad tym, czy i co studiować. Składa podanie na kilka uczelni na raz, z rozpędu, bo tak robią koledzy i takie są oczekiwania
rodziców. To nic, że później trudno będzie znaleźć
pracę, ważny jest dyplom. Papierek. Bo i kierunki
studiów coraz częściej oderwane są od rzeczywistości, w której żyją studenci. Magistrem zostaje się
nie w oparciu o projekt badawczy, a dzięki wyszukiwarce Google. Uniwersytety same wbijają sobie
gwoźdź do trumny. Smutne.
V. Valdi
nowyczas.co.uk
|11
nowy czas | październik 2013
komentarze
ANDRZEJ KRAUZE komentuje
Na czasie
Grzegorz Małkiewicz
Podobno wychodzimy z kryzysu, przynajmniej tu, na
Wyspach. Ceny nieruchomości szybują, agenci salonów
samochodowych przestali narzekać na życie w kryzysie.
My, Polacy, czekamy na zmianę biegu brytyjskiej
gospodarki. Nie opuściliśmy tonącego statku, chociaż
cynicy, w większości brytyjscy twierdzą, że to dla zasiłku
bogatego państwa opiekuńczego, bo w Polsce jeszcze
gorzej. Nie wiem dlaczego polscy politycy uważają, że
lepiej. I namawiają do powrotu, pracy wprawdzie nie ma,
ale ma być baza danych wakatów. Skąd oni je wezmą…
PRENUMERATA
Ten optymizm udziela się też i nam w
redakcji „Nowego Czasu”. Skoro jest lepiej, to znaczy, że przeżyliśmy kryzys.
Ale szorstka rzeczywistość falsyfikuje
stan takiego przyjemnego samopoczucia. Zapomnij o prognozach – podpowiada zdrowy rozsądek. Jest jak jest, tu
i teraz. Skurczyliśmy się już z tygodnika
do dwutygodnika i w końcu do miesięcznika, zdeterminowani, żeby za
wszelką cenę (przede wszystkim cenę
wyrzeczeń) utrzymać tytuł na rynku w
tych turbulentnych czasach. Ale nawet
tak dramatyczne posunięcie nie gwarantuje sukcesu, to znaczy nie daje pewności, że ostre cięcia uratują gazetę.
W tych chudych latach mieliśmy też
doświadczenie budujące, swoiste potwierdzenie kabaretowej mantry, że im
gorzej, tym lepiej (oczywiście bez ironii
późnych lat PRL-u). W naszym przypadku trudności finansowe gazety stworzyły rezonans między nami a czytelnikami. Okazało się, że „Nowy Czas”
jest poszukiwany, jest ceniony i budzi żywą dyskusję. Nie ma większej satysfakcji
dla wydawców i autorów, którzy z nami
pozostali pomimo braku gratyfikacji.
Większość z nich współpracują z „Nowym Czasem” w „czynie społecznym”.
To wszystko nas zobowiązuje.
Można tak funkcjonować o ile ściana jest jeszcze daleko, ale im bliżej, pole manewru jest coraz mniejsze. Nawet
w cyklu miesięcznym często znajdujemy się w tym ciasnym rogu. Wsłuchujemy się w życzliwe i być może dobre
rady. – „Nowy Czas” – mówią nasi
czytelnicy – powinien być tytułem płatnym. Z całym szacunkiem, łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Paradoksalnie
płatny numer, zanim zacznie się zwracać wymaga też dofinansowania. Dystrybucja kosztuje, sami tego nie
zrobimy. Być może tytuł już rozpoznawalny ma większe szanse na rynkowy
sukces, ale nikt jeszcze nie zrobił eksperymentu w tę stronę. Owszem płatne
tytuły stawały się bezpłatnymi (np.
„Evening Standard”), ale odwrotnie, o
ile wiem, nikt nie próbował.
Póki co lepiej chyba pozostać na
swoim gruncie, bagiennym, ale znanym. Świadomość, że mamy czekających na kolejne wydanie czytelników
rozluźnia tę pętlę na szyi. Są też i tacy
czytelnicy, rozumiejący nasz paradygmat, którzy wspierają finansowo „Nowy Czas”. Gorzej z instytucjami. Ale
przede wszystkim w tych trudnych
chwilach największą satysfakcję daje
nam kolejna prenumerata. To takie
proste i tanie, niewiele na tym zarabiamy, ale wiemy, że mamy wiernych czytelników. Wystarczy wypełnić kupon
zamieszczony poniżej, odpowiednio go
uzbroić w środki płatnicze i przesłać na
adres redakcji. Dziękuję.
Imię i Nazwisko........................................................................................
Adres............................................................................................................
........................................................................................................................
Kod pocztowy............................................................................................
Tel.................................................................................................................
Liczba wydań............................................................................................
Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)
Prenumeratę
Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej
zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii.
Brytanii
bądźzamówienia
też w krajach
Uniiwypełnić
Europejskiej.
Aby
dokonać
Aby
dokonosć
należy
i odesłać
formularz
zamówienia
należy
wypełnić
formularz
i odesłać
go na
adres wydawcy
wraz
z załączonym
czekiem
lub postal
order
na
adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.
Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Czeki prosimy wystawiać na:
CZAS PUBLISHERS LTD.
12
£30
£60
63 Kings Grove
London
SE15 2NA
Wacław Lewandowski
Wyznania ślepca
List Czytelniczki, pani Liliany
Kowalewskiej [zamieszczony na str.
2 – red.] zmusza mnie do publicznych zwierzeń. Przyznam więc
otwarcie, tak, noszę w sobie pewną
niechęć do Andrzeja Wajdy, ściślej –
do jego filmowej twórczości, z nielicznymi wyjątkami. Nie da się dłużej tego ukrywać, muszę zatem
przyznać rację przenikliwej diagnozie Czytelniczki.
Nim powiem więcej o źródłach
tej niechęci, najpierw kilka słów o
rzeczowniku „gniot”. W przeciwieństwie do ludzi obdarzonych dobrym
wzrokiem my, ślepcy, nie szukamy
objaśnienia znaczeń współczesnych
słów w Encyklopedii staropolskiej.
Ja, na przykład wgapiam się niedowidzącym okiem w Słownik języka
polskiego pod redakcją Mirosława
Bańki, z roku 2007, gdzie z oczywistym trudem wyczytuję, że „gniot”
to słowo potoczne, oznaczające m.
in. „utwór literacki, filmowy, teatralny itp. zbyt długi, nudny lub bez
wartości”. Dzięki takiej kwerendzie
wiem już, że gdy ktoś powiedział
„gniot”, na pewno nie chciał rzec
„kmiot”, ani „młot”, ani np.
„szprot”, bo i te słowa z „gniotem”
się rymują…
Mój wrześniowy felieton nie był,
oczywiście, krytyczną analizą filmu
Wajdy o Wałęsie; film ten wystąpił
w nim, by tak powiedzieć, epizodycznie, jest jednak faktem, że wy-
raziłem o tym dziele krytyczną opinię. Czy czas, w którym to uczyniłem był właściwy? Sądzę, że tak, bo
jestem przekonany, że filmy recenzuje się tak samo jak książki – po
ich przeczytaniu przez recenzenta,
a nie dopiero wtedy, gdy już wszyscy zapoznają się z daną pozycją. W
dzisiejszym świecie marketingu i reklamy żaden recenzent nie ma przecież takiej mocy sprawczej, by
spowodować, że ludzie nie pójdą do
kina czy nie zakupią książki. Te czasy dawno przeminęły, a dziś opinia
recenzenta jest jedynie propozycją
do weryfikacji.
Karcąca mnie pani Liliana Kowalewska zarzuca mi ślepotę, w wyniku której nie dostrzegłem
tragicznej rozterki młodego bohatera Popiołu i diamentu. Rzecz w
tym, że moje ślepe oko, zapewne z
powodu swych ograniczeń skupiło
się na sylwetce dobrego bolszewika
Szczuki, który przyjechał z Moskwy
z jak najlepszymi intencjami, by budować w Polsce nowe, sprawiedliwe
porządki. Ponieważ my, ślepcy, nie
wierzymy w istnienie dobrych bolszewickich komisarzy, byłem – co
zrozumiałe – niezadowolony i zniesmaczony, a niesmak mój przybrał
na sile, gdy doszło do obrazu białego konia błąkającego się w poszukiwaniu pożywienia na śmietnisku.
Koń, oczywiście, bojowy, osiodłany,
jeśli tak wolno powiedzieć – poka-
waleryjski. Pomyślałem, że ten obraz to alegoria zbudowana z połączenia dwóch alegorycznych
przedstawień, chętnie wykorzystywanych przez powojenną komunistyczną propagandę – „śmietnisko”
to „śmietnik historii”, czyli miejsce,
gdzie wylądują wszyscy przeciwnicy
bolszewizmu, zaś jeździec na białym
koniu, to alegoria gen. Władysława
Andersa, upostaciowanie mrzonek i
złudzeń wszystkich wrogów „nowego ładu”. Posłużywszy się takimi ślepymi skojarzeniami odczytałem
obraz Wajdy jako ohydny i antyniepodległościowy, przyznaję.
Podobny niesmak czułem po
obejrzeniu Wesela, gdy z narodowego misterium Wyspiańskiego Wajda
zrobił obraz pijackiej burdy – tak
właśnie okiem ślepca rzecz oceniłem.
Z niesmakiem też przyjąłem sam pomysł kręcenia panegirycznego filmu
o żyjącym polityku. Tyle wyznań.
Pani Kowalewska pisze, że Wajda i tak „sam się obroni”. Znając
dzieje jego kariery – nie wątpię. A
że znam też kilku szewców z Torunia, pragnę zapewnić, że mają się
oni dobrze i nikomu niczego chorobliwie nie zazdroszczą. Są cenionymi i potrzebnymi fachowcami i
torunianie martwią się, by nie przyszło im do głowy migrować do Anglii w poszukiwaniu lepszego
zarobku, bo wtedy dopiero byłaby
bieda!
12 |
październik 2013 | nowy czas
takie czasy
spacerowicze i policja mijali go piruetami bezradności i odrazy. Dziś takie historie zdarzają się w Europie
coraz częściej.
W styczniu 2010 roku w Rosarno
wybuchły uliczne zamieszki. Na
przedmieścia nędzy wjechały wtedy
rządowe buldożery i zaorały dziki
obóz bezrobotnych farmerów, głównie z krajów Maghrebu i Afryki Subsaharyjskiej. Łącznie – tysiąc osób.
Część deportowano, reszta zbiegła.
W rozpaczliwym odwecie wzięło
udział może z kilkudziesięciu, a może
stu afrykańskich farmerów. Poczuli
zew, zwarli szyki i poszli w białe
dzielnice rwać bruk, znaki drogowe i
tłuc wystawowe szyby. Rozognili samochody, dewastowali posiadłości, w
furii starli się z policją i mieszkańcami. Zaczęła się dintojra, bo wielu Południowców trzyma w szufladach
pistolety po dziadkach.
Życia nikt wówczas nie stracił,
choć policyjne kartoteki mówią m.in.
o zatrzymaniu Włocha, który próbował rozjechać imigranta buldożerem.
A wszystko dlatego, że pracy na farmach w Rosarno nie ma już od dawna. Tutejszy rynek zalał tani
koncentrat owocowy z Ameryki Południowej, Afryki i Hiszpanii. Krajowa
produkcja stała się nieopłacalna, a
napływowi farmerzy, z dnia na dzień,
zbędni i niechciani.
KIJ BEJSBOLOWY
Gorzkie dolce vita
Łajba, którą przedostać się mieli do Europy, nabierała wody już w afrykańskiej
redzie. Z libijskiego portu wypłynęła zatłoczona ludźmi, przeciążona, podtopiona. Bezwolnie dryfowała w obrębie europejskiego lądu.
Sławomir Blich
Tym razem tragedia zabiła ponad dwustu. U stóp
Europy, opodal włoskiej Lampedusy, spłonęła łódź
nielegalnych imigrantów, ludzi uciekających z
Afryki przed wojną, nędzą i prześladowaniem. Było w tej grupie wiele dzieci.
Łajba, którą przedostać się mieli do Europy,
nabierała wody już w afrykańskiej redzie. Z
libijskiego portu wypłynęła zatłoczona ludźmi,
przeciążona, podtopiona. Bezwolnie dryfowała w
obrębie europejskiego lądu. Załoga w panice: co
będzie, jeśli prąd popchnie ją z powrotem na wody
Afryki? Uchodźcy stracą majątek życia, którym
okupili już rozmaite bandy: przemytników, mafie
handlarzy, uzbrojone szajki lokalnych szumowin i
szmuglerów żywego towaru, kontrolujące te
śmiertelnie niebezpieczne przeprawy.
Nadzieją dla załogi była interwencja włoskiej
straży przybrzeżnej – ona miała sprzęt, by bezpiecznie przetransportować tych ludzi z dziurawej, tonącej na głuchym morzu łajby do ośrodków
azylanckich na kontynencie. Trzeba było dać się
zauważyć. Uchodźcy podpalili więc koce, w które
tulili się jeszcze tej samej nocy, licząc, że dym będzie widać z oddali – w ów sposób słali swoją modlitwę o ratunek.
Kilka godzin później, na południowym brzegu
Europy, lokalni rybacy z trudem dławili łzy, obserwując rozrzucone po plaży płaty trupów, nagie
i spęczniałe ciała poowijane w czarne worki. Przesuszony pokład łajby zajął się ogniem od płonących pledów, paliły się posłania, odzież i toboły.
Ludzie w panice przedarli się na przeciwległą burtę, przeciążając i wywracając statek. Rzuceni
wprost do ciemnego morza, nie wszystkim starczyło sił, aby tę podróż dokończyć. Ziemia obiecana, która miała ocalić, znów zaprowadziła
Afrykanów na cmentarz.
Tak to już bywa z okazji każdej większej tragedii, że Europa baczniej spogląda na swe opuszczone, południowe granice, na drugą stronę europejskiego lustra, za uroczystą, odświętną kotarę, znajdując miejsca, gdzie żyją ludzie kompletnie wykluczeni i porzuceni. Oburzeni, którzy nie palą opon
w telewizji, o których słowa nie ma w TVN24.
ciem wydatków socjalnych na czele – prawdziwie
degradują i wypychają kolejnych ludzi poza społeczny margines.
– Widziałem ciała tych potopionych dzieci –
mówi Ivi. Wzdęte, blade, z powykręcanymi rękami, zbieraliśmy je z wody z miejscowymi rybakami. Rybacy to dobrzy ludzie, to dla nich był ten
Nobel.
Ivi był silny i młody, miał śniadą twarz, kruchą
jak ptak i łapy zmacerowane od roboty. Eora,
matka Iviego, urodziła się Togijką. Ivi był jeszcze
dzieckiem, kiedy matce pękło serce. Stało się to na
jednej z kalabryjskich plantacji, w czasie pracy.
Pech, żywego ducha wkoło, a z samego rana napadało deszczu, który zamienił ziemię w muł.
Eora przeleżała dwa dni w krzakach. 19-letni Ivi
znalazł ją i niósł potem na rękach do domu, jak
królową łąk, oplątaną dziką różą.
KONCENTRAT
MEZZOGIORNO
Szacuje się, że poniżej progu ubóstwa żyje we
Włoszech już ponad osiem milionów ludzi. Ta
czwarta potęga gospodarcza Europy ma zarazem
najwyższy wskaźnik nędzy pośród dzieci. Co
czwarta południowa rodzina żyje w niedostatku.
Jednak dopiero zabójcze połączenie masowych
ucieczek z Północnej Afryki oraz skutki globalnego kryzysu ekonomicznego – z maniakalnym cię-
Praca na farmie koło Rosarno, gdzie zmarła Eora,
zaczyna się bladym świtem, urywa w sjestę, ustaje
o zachodzie słońca. Stawka za dzień zbierania
owoców rzadko przekracza 25 euro. Jeśli w ogóle
płacą. Abu z Nigerii wył z radości – za dwa dni
obiecano mu 100 euro. Po forsę poszedł po zbiorach. Nie dostał ani centa, a gdy upomniał się o te
pieniądze, pracodawca pobił go dotkliwie, ubabranego krwią zostawił na ulicy. Abu skamlał, lecz
Giusi Nicolini jest szlachetną burmistrzynią włoskiej Lampedusy – wyspy,
z której bliżej do Afryki niż do Europy. Ten skrawek ziemi, ledwie dwadzieścia kilometrów kwadratowych,
zamieszkuje pięć tysięcy mieszkańców. Szacuje się, że po Arabskiej
Wiośnie ewakuowało się tutaj nawet
sześćdziesiąt tysięcy uchodźców. Ludzie ci przeprawiali się przez morze
desperacko, śmiertelnymi szlakami,
na kulawych łajbach podobnych do
tej, która właśnie utonęła.
– Ich martwe ciała do nas mówią.
Musimy powstrzymać to szaleństwo –
powiedziała Nicolini tuż po tragedii
na Lampedusie, prosząc o współczucie i zaangażowanie w sprawę afrykańskiej imigracji masowo
przybywającej na włoską wysepkę.
Mimo drastycznych problemów,
mieszkańcy Lampedusy znani są z tolerancji, dobrego serca i cierpliwości.
Lecz i tu, jak wszędzie, następują przesilenia. W marcu 2011 mieszkańcy
zorganizowali protest uniemożliwiający imigrantom schodzenie na ląd.
Udaremniono też budowę prowizorycznych namiotów dla bezdomnych.
Burmistrzem Lampedusy był
wówczas krewki Bernardino De Rubeis. Na wszelki wypadek trzymał on
zawsze pod biurkiem kij bejsbolowy.
– Muszę się jakoś bronić. Jesteśmy
na wojnie. Rząd nas opuścił. Ludzie
muszą wziąć sprawiedliwość w swoje
ręce – wrzeszczał De Rubeis, pokazując do kamery swój groteskowy kij.
Śmigłowcami i promami odsyłają
Włochy do Afryki tych, którzy nie
kwalifikują się na azyl lub tymczasowe wizy. We wrześniu 2011 na Lampedusie wybuchł niepokój.
Przeludnione centrum dla uchodźców stanęło w ogniu po tym, jak imigranci w proteście przeciw
przymusowej deportacji podpalili materace w recepcji. Centrum, które
może przyjąć 850 osób, w czasie pożaru gościło 1500. Jedną z nich był
Nahfuz.
|13
nowy czas | pażdziernik 2013
takie czasy
‘NDRANGHETA
Nahfuz Beymar od dawna nie ma dokąd
pójść. Ze szczytu dachu schroniska dla
uchodźców, w którym morzył się wraz z tysiącami podobnych, dwudziestopięcioletni
Nahfuz widział nieraz znajomą, pastelową
toń na horyzoncie. To były okrawki tunezyjskiego nabrzeża. Tam mieszkał z rodziną,
dziećmi. Potem przyszła rewolucja, wraz z
nią nadzieja. A po nadziei – wojna domowa i
zwątpienie, aż w końcu ucieczka i nowe życie
– w Europie. Dziś nie ma pracy, domu, środków do życia, dokumentów ani tożsamości.
Nahfuz i Ivi poznali się latem w Pachino.
W mieście tym każdego ranka robotnicy
moszczą się na placu przy barze Mercato, licząc na zatrudnienie przy zbiorach w okolicznych farmach. Wielkiej szansy na pracę nie
ma, lecz przychodzić trzeba, zademonstrować gotowość, nie wypaść z gry. Chodzi o renomę, bowiem o tym, kto robotę dostanie, i
tak zadecydują caporali lub capi. To oni rządzą, oni zapewniają bezpieczeństwo lokalnym
farmerom, dowożą im najemników i płacą ich
gaże, potrącając dolę za własne usługi.
Rynek pracy w Rosarno, Pachino i innych
kalabryjskich prowincjach kontroluje ‘Ndran-
gheta. To grupa mafijna, oblepiająca swymi
mackami instytucje publiczne – policję, sądy,
szkoły, szpitale i cały okoliczny biznes. Jest rodzajem dzikiej polisy na życie.
Dziś, w kryzysie, mało komu capo daje
pracę. Bez pieniędzy, Nahfuz koczuje w
opuszczonym domu na przedmieściach Pachino. Na dwóch piętrach, bez toalety i wody,
z amatorsko zdjętym dzikim przyłączem elektrycznym – tak mieszka kilka tuzinów Tunezyjczyków, śpiących pokotem na ściółce i
materacach. Nikt nie wywozi śmieci, nie ma
szyb w oknach i czynszu. Karetki pogotowia z
reguły tam nie jeżdżą, a jak już jeżdżą, to z
eskortą i gazem pieprzowym, inaczej są grabione z morfiny, chałatów, noszy i skalpeli.
KOLONIA REGRES
W czasie, gdy na północy Bruksela i Berlin
walczą o ogień, tu, w samym sercu dolce vita
żyje coraz więcej ludzi takich jak Abu, Eora,
Nahfuz i Ivi. Niechciane cząstki bez masy i
tożsamości, bezsilni dezerterzy kariery i dobrostanu.
Calabria, Rosarno, Pachino, Lampedusa.
Wystarczy przejechać włoskie dale, pomieszkać na peryferiach szukając ciemnego blasku,
Dzwoń Tanio do Polski
Korzystaj z tej samej karty SIM
Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800
Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej
Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870
komórki lub telefonu domowego
Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta
Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall
Możesz doładować konto na wiele sposobów
Polskojęzyczna Obsługa Klienta
£10
kredytu
Wyślij
NOWYCZAS
na 65656
(koszt £10 + std.SMS)
£5
kredytu
Wyślij
NOWYCZAS
na 81616
(koszt £5 + std.SMS)
Przy doładowaniu
przez Internet
www.blichstor ies.com
Sprzątamy polSkie GroBy w londynie
z okazji nadchodzącego dnia wszystkich Świętych, poland Street
zaprasza do wzięcia udziału w akcji sprzątania polskich grobów w
londynie w sobotę, 2 listopada, od 11.00.
Na londyńskich cmentarzach znajduje się około tysiąca zaniedbanych polskich
grobów. Nie pozwólmy, aby zostały one zapomniane. Przyłączcie się do VIII
Akcji Spr zątania Polskich Grobów w Londynie, by razem z nami pielęgnować
tę piękną, polską tradycję.
Spotykamy się na cmentarzach:
• Gunnersbur y Cemetery, 143 Gunnersbur y Avenue, Acton, London, W3 8LE
• St Patrick's Catholic Cemeter y, Langthor ne Road, Leytonstone, London, E11
T-TALK
1 Doładuj
świateł rozpalanych nocą ognisk. Zobaczyć
skupiska ludzi, którym udało się zbiec przed
przymusową deportacją. Osieroconych afrykańskich zbiegów, którzy w pogoni za lepszym
życiem uciekli znikąd donikąd. To ludzie kompletnie niczyi i wykluczeni.
Dziś, lata po Maastricht i Lizbonie, nic się
w ich losie nie zmienia. Awans społeczny jest
mitem. Pierwsze i drugie pokolenie przybyszów
z Afryki nadal żyje w podmiejskich gettach,
które są przechowalnią dla ludzi bez przydziału
miejsca na Ziemi. Te pełgające w półmroku
obozowiska to odpryski Europejskiego Projektu
– imigranckie peryferia o ciężkich, zmęczonych
fasadach. To skaza szpecąca noblowską kon-
cepcjępokojową.Niska,ciemnanaturaporastającapomniknaszejzjednoczonejhańby.
–Ciludzieniesąpotrzebni,bydomknąć
cyklekonomiczny–mówiąliberałowie.
–Todelikwenciżerującynaopiecespołecznej–
mówiąpolitycy.–ToprzestępcypróbującywłamaćsiędoUnii–mówiąwalczącyznielegalną
imigracjąstrażnicyFrontexu,„policjancieuropejskichgranic”,funkcjonariuszeagencjihojnie
dotowanejzeskładekczłonkowskich.
ŻenującąbezradnośćUniiEuropejskiejwobec
afrykańskiejimigracjiukazujeabsurd,któryzdarzyłsięwLampedusie.Tużpotragediipremier
WłochEricoLettaogłosił,żeofiaromkatastrofy
zostaniepośmiertnieprzyznanehonorowewłoskieobywatelstwo.Tymczasemnastępnegodnia
prokuraturaogłosiła,iżnamocyobowiązujących
przepisówrozbitkowie,którzyocaleli,będąściganizaprzestępstwonielegalnejimigracji.Groziza
togrzywnadopięciutysięcyeuro.
Słychaćcorazczęściej,żezamiastpustych,
egzaltowanychgestówwspółczucia–jaknadawaniezmarłymAfrykanomobywatelstwa–najwyższyczasnazreformowaniareżimukontroli
graniciponowneprzemyślenieeuropejskiejpolitykiimigracyjnej.Zwłaszczawkwestiiwspółodpowiedzialnościzalostych,którzyjużtusą,
którzyzar yzykowaliżycie,abybyćimieszkaćw
Europie.Potrzebnesąnowekonwencjeokreślającewspólnotowąodpowiedzialnośćzauchodźców,potrzebnyjestwiększybudżetsłużb
bezpieczeństwairatownictwamorskiego.
Śmierćludzizłajbyjestbowiemoznakączegoświększegoiznaczniebardziejniebezpiecznego:agoniiautentycznegowspółczucia,
gościnnościisolidarności,fundamentów,naktórychwybudowaliśmyEuropejskąUnię.
SławomirBlich
Stawki do Polski
na tel. domowy
.70
1
pence/min
2.00
1.45
pence/min
pence/min
Stawki do Polski
na komórkę
5
.90
pence/min
7.00
5.10
2 Zadzwoń
Wybierz
*
0370 041 0039
i postępuj zgodnie z
instrukcją operatora. Proszę
nie wybierać
ponownie.
pence/min
pence/min
Najniższe ceny dostępne na
www.auracall.com/polska
Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622
*T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number
is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard
rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to
81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.
Chętnych prosimy o kontakt pod adresem [email protected].
Do akcji można r wnież przyłączyć się na Facebooku –
facebook.com/polandstreet.org.uk
14 |
październik 2013 | nowy czas
czas przeszły teraźniejszy
Piotra Zychowicza
rewizja historii Część I – Obłęd 1939
„Zwróciwszy się do nich powiedział: (…) Albo jakiż król wybierając się na wojnę przeciw innemu królowi nie usiądzie
wpierw i nie zastanowi się, czy ze swymi dziesięcioma
tysiącami ludzi będzie w stanie oprzeć się temu, który idzie
przeciw niemu z dwudziestoma tysiącami. Jeżeli nie będzie
w stanie, wyprawi poselstwo, gdy tamten będzie jeszcze
daleko, prosząc go o warunki pokoju.”
(Ewang. Łuk. 14, 31-32)
pracę Andrzeja Wielowieyskiego Na rozdrożach
dziejów, tym bardziej że ten publicysta jest kojarzony ze środowiskami, które prac i tez Piotra
Zychowicza nie darzą sympatią.
Tezy rewizji
Janusz Pierzchała
Kiedyś to musiało przyjść; ciągle dziwię się, że nie
wcześniej. Oto młody publicysta i historyk Piotr
Zychowicz uderzył świetnym piórem, jak w stertę
próchna, w piramidę mitów, półprawd i zwykłych
kłamstw na temat przyczyn upadku państwa polskiego w 1939 roku oraz klęski polskiego państwa
podziemnego w 1944, przypieczętowanej utratą
niepodległości na 50 lat. I znalazł oddźwięk tak
szeroki, że rozpoczął de facto od nowa ogólnonarodową dyskusję na temat przyczyn upadku
II RP i jego konsekwencji.
Mój podtytuł nawiązuje do wydanej zaledwie
trzy miesiące temu książki Zychowicza Obłęd 44
(chcę się do niej odwołać w drugiej części moich
rozważań) – która tak jak jego Pakt Ribbentrop
– Beck przed niespełna dwoma laty, z miejsca
stała się bestsellerem w Polsce, ściągając na autora złość i często bezmyślne, emocjonalne ataki
zarówno z lewa, jak i z prawa – ponieważ uważam (tak zresztą jak Piotr Zychowicz), że obłęd
polskiej polityki rozpoczął się na przełomie
1938/39, a właściwie wcześniej, gdy indolent polityki zagranicznej, jakim był pułkownik Józef
Beck, wykonywał pozbawione spójności i ryzykowne ruchy polityczne, które miały doprowadzić do rozpoczęcia wojny powszechnej i
zmiecenia Polski z mapy kontynentu.
Piotr Zychowicz nie jest pierwszym publicystą
czy historykiem, który bezlitośnie podsumował
piórem samobójczą, pozbawioną właściwie ustawionej hierarchii celów politykę zagraniczną
spadkobiercy Piłsudskiego. Pierwszym był przedwojenny adwersarz Becka, mędrzec polityczny,
erudyta historyczny i mistrz słowa Stanisław Cat-Mackiewicz. W 1941 roku napisał w Londynie
książkę O jedenastej – powiada aktor – sztuka
jest skończona. Polityka Józefa Becka, będącą na
gorąco pierwszym poważnym i wnikliwym obrachunkiem ze skutkami polityki naszego ministra
spraw zagranicznych. Drugim znaczącym był
nieżyjący od lat prof. Jerzy Łojek. Mam na myśli
jego książkę Agresja 17 września, która wydana
oficjalnie w 1990 roku (parę lat wcześniej w podziemiu), przeszła właściwie bez echa.
Bardzo poważny wkład w rewizję spojrzenia
na politykę polską 1938-1945 wnieśli: zmarły niedawno prof. Paweł Wieczorkiewicz – osobisty
mentor Piotra Zychowicza (do jego opinii odwołuje się on najczęściej) oraz świetny londyński historyk, Zbigniew S. Siemaszko.
Nie sposób wymienić wszystkich poprzedników myślenia Zychowicza, ale należy tu absolutnie podkreślić wydaną tuż przed Zychowiczem
Centralna teza rewizji Zychowicza (i jego poprzedników) brzmi: gdyby Beck zamiast wchodzić w egzotyczne i papierowe sojusze z cyniczną
Anglią i pacyfistyczną, rozłożoną moralnie przez
Front Ludowy Francją, związał się przejściowo
(lub na dłużej) z Berlinem, Polska nie tylko uniknęłaby katastrofy, ale mogłaby odnieść wielki
dziejowy sukces.
Z tą tezą koresponduje teza pozornie do tamtej
sprzeczna – gdyby nawet po wspólnym zwycięstwie nad ZSSR doszło do „odwrócenia sojuszu”
(termin Carla von Clauzewitza), czyli do wojny z
Niemcami – wersja pesymistyczna, lub gdyby
wspólna wyprawa na Sowiety miała skończyć się
klęską i wkroczeniem Armii Czerwonej do Polski
– wersja katastrofalna opcji proniemieckiej, to i
tak straty ludzkie i materialne, jakie by Polska
miała ponieść, byłyby przy najgorszym wariancie
rozwoju sytuacji bez porównania mniejsze niż hekatomba 6,5 miliona obywateli, zniszczenie Warszawy i spustoszenia materialne 1939-45,
ponieważ wojna dotknęłaby Polaków na ich własnym terytorium cztery lata później i mieliby do
czynienia z jednym wrogiem, a nie z dwoma.
Autor pisze: Zasada jest bowiem prosta: kto
pierwszy przystępuje do wojny, wojnę przegrywa.
Narażony jest bowiem na największe straty (…).
Kto zachowuje zimną krew i wchodzi do wojny
ostatni – wojnę wygrywa. Znane jest cyniczne,
dowcipne powiedzenie Churchilla do wąskiego
kręgu współpracowników: Będziemy walczyć do
ostatniego… rosyjskiego żołnierza. A Polska w tej
wersji wydarzeń przystąpiłaby (mocno dozbrojona) z Niemcami do wojny przeciw ZSSR w roku
1941, po rozprawieniu się Niemiec z Francją i
osaczeniu Anglii.
Najważniejszy jest w tym punkcie następujący
postulat polityczny Zychowicza – gdyby Sowiety
zostały pokonane wspólnymi siłami, a mimo to
III Rzesza musiałaby przegrać wojnę o hegemonię globalną z połączonym światem anglosaskim
(USA – Wielka Brytania), Polska w obliczu przegranej Niemiec powinna była z angielskim cynizmem opuścić dotychczasowego sojusznika i
dołączyć do obozu zwycięzców, atakując Niemcy
od tyłu. Rozbity i unicestwiony Związek Sowiecki, podzielony pomiędzy Japonię i europejskich
zdobywców, nie mógłby wbić jej noża w plecy.
To Polska właśnie stałaby się wtedy cennym sojusznikiem Zachodu.
Powstaje pytanie generalne, niejako konkluzja
tez powyższych: czy przyjmując propozycję Hitlera przystąpienia do Osi, pozostalibyśmy suwerennym państwem? Tu trzeba zadać drugie
rzetelne pytanie: a czy dużo ze swej suwerenności
utraciły państwa, które ustawiły się w nurcie interesów polityki niemieckiej: Włochy, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Finlandia i najbardziej
zwasalizowana Słowacja? Otóż nie! I żaden z
tych krajów nie doznał z tego powodu losu gorszego niż Polska. Z wyjątkiem Włoch i Finlandii,
prawdziwy dramat tych krajów rozpoczął się po
wkroczeniu na ich terytoria Armii Czerwonej
pod koniec II wojny.
I koniec końców, kto zachował większą suwerenność podczas wojny, rządy wyżej wymienionych krajów, czy rząd II RP, który po 17
września 1939 znalazł się na obcych terytoriach, zdany na łaskę i niełaskę gospodarzy i
wykonywał potulnie politykę „sojuszników” –
najpierw Francuzów, potem Anglików (układ
Majski-Sikorski) do końca, to znaczy do cofnięcia mu uznania przez tzw. Zachód po zakończeniu wojny?
Zychowicz pisze: Dlaczego więc wciąż się
upieram, że należało przyjąć niemiecką ofertę?
Odpowiedź jest prosta: lepiej stracić suwerenność
niż niepodległość.
Moralistom usiłującym opowiadać androny,
że Polska zhańbiłaby się tym paktem po wieczne
czasy, Zychowicz odpowiada:
Niech więc będzie i tak, że sojusz w III Rzeszą
oznaczałby dla nas hańbę. (…)” zhańbienie Polski przez pułkownika Józefa Becka i marszałka
Edwarda Śmigłego Rydza wydaje mi się dość
małą ceną za uratowanie ojczyzny przed niszczącym sowiecko-niemieckim najazdem.
Tak więc, konkludując raz jeszcze – wbrew
rozpowszechnionym i obowiązującym ciągle jak
poprawność polityczna opiniom, polityka polska
w 1939 nie była pozbawiona innych możliwości
ratowania państwa i przetrwania narodu niż decyzje Becka i to, co spotkało Polskę nie było nieuniknionym fatum historii.
Rozwiązania alternatywne to było spektrum
wariantów od pełnego przystąpienia do Państw
Osi poczynając (najkorzystniejsze!), poprzez neutralność (wobec ataku Niemiec na Zachód) i
ustępstwa w kwestii Gdańska i korytarza, aż po
poddanie się Niemcom w czeskim stylu na wieść
o podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow. Rozumowania Piotra Zychowicza są bez zarzutu i żaden adwersarz nie jest w stanie się z nimi łatwo
rozprawić.
Błędy Piłsudskiego
Po Mikaszewiczach (w tym miasteczku na Białorusi Piłsudski za pośrednictwem zaufanego kpt.
Boernera zawarł umowę z bolszewikami, że
wstrzymując ofensywę pozwoli im wykończyć
Denikina, czym uratował istnienie Rosji Sowieckiej i komunizmu ze wszystkimi tego późniejszymi konsekwencjami) jest największym i niczym
nie usprawiedliwionym grzechem Piłsudskiego.
Losy państwa przekazał Marszałek w ręce mało
kompetentnych, najgorszych ze swoich ludzi: Rydza-Śmigłego1 i Becka, odsuwając na boczny tor
najwierniejszego i najmądrzejszego politycznie ze
|15
nowy czas | październik 2013
czas przeszły teraźniejszy
swych towarzyszy, Walerego Sławka oraz bijącego na głowę Rydza intelektem i przenikliwością
polityczną Kazimierza Sosnkowskiego.
Gdyby ster polityki zagranicznej czy ster państwa w ogóle (stanowisko Prezydenta) spoczął w
rękach Sławka (i ludzi mu bliskich, jak np. płk.
Ignacy Matuszewski, Władysław Gizbert-Studnicki), Polska podpisałaby Pakt Antykominternowski, przystąpiłaby do państw Osi, a Wojsko
Polskie pomaszerowałoby z Wehrmachtem na
ZSSR w 1941 roku. Losy świata ułożyłyby się zupełnie inaczej, a Polska byłaby prawdopodobnie
wielką, niepodległą federacyjną Rzecząpospolitą.
Problemu rozumu i winy Piłsudskiego Zychowicz nie chce rozwijać, tak jak nie chciał tego robić 70 lat wcześniej Cat-Mackiewicz, który
wielbił Marszałka. Zdarza się jednak często, że
wielcy ludzie powodowani głębokim egotyzmem
i megalomanią mianują (świadomie czy półświadomie) swymi następcami ludzi małych i ograniczonych (wyuczonych „rzemieślników”), aby nie
przyćmili swą indywidualnością ich sławy. Nie
każdy ma w sobie wielkoduszność genialnego Armanda kardynała de Richelieu, aby zostawić
Francji wielkiego Julesa kardynała Mazarin z
gronem wybitnych współpracowników.
Marszałek Piłsudski, autor dziwacznej teorii
o potrzebie zachowania przez II RP „równowagi
między dwoma wrogami” – tak wałkowanej
przez jego maluczkich następców – sam sobie
zdał sprawę z niemożności jej utrzymania, gdy
w 1934 roku, w czasie rozmowy z generałem Fabrycym miał powiedzieć: Siedzimy panowie na
dwóch stołkach. To nie może trwać długo.
dą historii”, który w żołnierskim plecaku dźwigał, drepcąc za Piłsudskim, zamiast buławy ministerialny cylinder, dlatego zapewne zawsze
marzył o byciu w dobrym towarzystwie.
Kiedy myślę o Bismarcku i Becku, nasuwa mi
się zawsze i nieodparcie obraz lubianej przeze
mnie szczególnie postaci tamtego okresu – jednego z poprzedników Becka na stanowisku szefa
MSZ, późniejszego ambasadora w Wielkiej Brytanii, Konstantego Skirmunta. Też wielki pan na
swym wołyńskim Mołodowie, jak Bismarck w
Friedrichsruh, też mający piękne stare drzewa,
nie genialny jak Żelazny Kanclerz, ale rozumny,
łagodny, przy tym pryncypialny i… nienawidzący rozwiązań wojennych. W czerwcu 1922 roku
Piłsudski zażądał jego dymisji zarzucając mu, że
nie zauważył i nie przeszkodził w zawarciu sowiecko-niemieckiego traktatu w Rapallo.
Roman Aftanazy przytacza we wspomnieniach jego słowa podczas obiadu w Mołodowie
28 sierpnia 1939 roku: „Panie Romanie – miał
powiedzieć Skirmunt – póki żyją ludzie mego
pokolenia [tzn. pamiętający I wojnę światową –
JP], tacy jak ja, wojny nie będzie!”
Nie chodzi o to, jak bardzo mylił się na trzy
dni przed nieuniknioną już katastrofą kresowy
Psychologia Becka
Wracając do postaci Józefa Becka – miał rację
Kajetan Morawski, wytrawny dyplomata i doświadczony polityk mówiąc, że Beck był najgorszym ministrem spraw zagranicznych, jaki mógł
się nam przydarzyć. Sztywny, pyszny, ambitny i
mściwy, przewrażliwiony do śmieszności na
punkcie ważności swej osoby i okazywanych mu
względów, rezoner-megaloman, dla każdego
głębszego znawcy psychologii musiał posiadać jako tło psychologiczne zespół kompleksów niższości i mocno zakłócone poczucie własnej wartości.
Cat-Mackiewicz porównuje nędzę umysłową
tego polityka do geniuszu Bismarcka nie bez kozery. Pisze mianowicie: Ludzie wojny to Napoleon, to Hitler, to są te wagabundy historii,
przyzwyczajeni do posiadania tego co mają w sakwach (…). Bismarck był to właściciel majątku
odziedziczonego po przodkach, właściciel wielkich drzew, które rosną przez pokolenia, a które
wojna może ściąć, spalić, zniszczyć. Bismarck nie
brzydził się wojny (…), ale jednak w polityce jego
wojna była tylko uderzeniem siekiery dla zbudowania chaty, w której mieszkać trzeba długo i
spokojnie.
Tak, Beck nie był panisko, nie był właścicielem pięknych drzew i majątku po przodkach i
dlatego też, gdy po podpisaniu przez niego
6 kwietnia 1939 paktu z Wielką Brytanią jego
współpracownicy w MSZ zapytali go, co będzie,
gdy jednak Hitler nie wystraszy się paktu i zaatakuje Polskę, odpowiedział lekko i arogancko: „To
jasne, będziemy się bić!”. Ot, odpowiedź kogoś,
kto ma tylko to, co ma w sakwach…
Paweł Starzeński, jego sekretarz, przytacza
jeszcze, że w te kwietniowe dni 1939 roku miał
powiedzieć dumny, że „znaleźliśmy się w dobrym towarzystwie”. I to powiedzenie odsłania
moim zdaniem najgłębszy kompleks Becka, źródło jego pokrętnego myślenia i głęboko ukrytych
motywacji. Syndrom parweniusza, „człowieka
znikąd”, który cały swój wzlot i pozycję zawdzięczał związaniu się z Piłsudskim i jego łasce. Dlatego Beck brzydził się wchodzić w polityczne
parantele z innym, brutalnym parweniuszem Hitlerem, który jednak wszystko zawdzięczał sobie.
Beckowi najwyraźniej imponował Paryż, a
zwłaszcza Londyn, który był najbardziej comme-il-faut tamtego świata; ciągle zabiegał o ich
uznanie i szacunek, których do wiosny 1939 roku
nigdy nie doznawał. Cóż, był właśnie „wagabun-
Józef Beck
„żubr”, odcięty w swym prowincjonalnym majątku od informacji z pierwszej ręki. Chodzi o
nastawienie do sytuacji, w której znalazła się Polska. Skirmunt liczył na zdrowy rozsądek, który
on sam tymi słowami dobitnie manifestował.
Gdyby to on był ministrem spraw zagranicznych,
nie dopuściłby nigdy do wojny z Niemcami za
cenę kompromisów i ustępstw. W przeciwieństwie do Becka, który bardzo chciał być „w dobrym towarzystwie”, Skirmunt nie musiał, bo to
on był „dobrym towarzystwem”. Nie musiał też
paplać o honorze, bo honor był mu czymś naturalnym od wielu pokoleń, a wiedział, że rola ministra spraw zagranicznych nie polega na
ćwiczeniu Kodeksu Boziewicza, a na obronie interesów i trwania narodu.
Nasuwa się tu niby na marginesie retoryczne,
ale esencjonalne pytanie o odpowiedzialność (i
en sous entendu wielkość moralną), którego nie
postawił Piotr Zychowicz – kto z dwóch ludzi w
chwili klęski zachował się jak odpowiedzialny polityk i moralny obywatel: Józef Beck, który uciekł
do Rumunii, czy przywódca Francji, marszałek
Philippe Petain, niekwestionowany bohater
I wojny światowej i autentyczny francuski patriota, który przegrawszy kampanię w 1940 roku,
poprosił o zawieszenie broni, przyjął warunki kapitulacji i w rezultacie negocjacji zachował pod
swą suwerenną władzą wolną połowę Francji?
Nie sposób nie zauważyć, że swoją strategią polityczną przyczynił się do tego, że zajęta przez
Niemcy część Francji doznawała „aksamitnej”
okupacji w porównaniu z okupacją w Polsce. Olbrzymia część Francuzów do dziś w prywatnych
rozmowach traktuje marszałka Petaina jako bohatera i patriotę, który uratował Francję przed
zniszczeniem i ofiarą krwi. Jaka szkoda, że Józef
Beck we wrześniu 1939 nie potrafił być polskim
Petainem.
aksJomaty Becka w 1939
Pisząc o psychologicznych motywacjach niechęci
do wiązania się politycznego z Hitlerem nie chcę
powiedzieć, że Beck nie racjonalizował swojej
polityki. Skądże. Doprowadziwszy państwo polskie do przedproża bezpośredniego zagrożenia i
zdając już sobie sprawę, że Polska wysuwa się na
pierwszy cel ataku niemieckiego, Beck brnął dalej, budując swoje postępowanie na dwóch pewnikach: pierwszy – Francja się ruszy w sytuacji
ataku na Polskę; drugi – „Sowiety się nie ruszą”
(powiedzenie protagonistów Becka w MSZ) w
tej samej sytuacji.
Dokładnie oba były fałszywe, ale ciężko zrozumieć, jakie przesłanki mogły stać za tymi aksjomatami, poza zwykłym wishfull thinking
(Zychowicz mówi: chciejstwem). W przeciwieństwie do matematyki, w polityce aksjomaty nie
istnieją. Istnieją tylko tezy, poparte tak jak w naukach empirycznych, indukcją niezupełną, czyli
w tym przypadku doświadczeniem historycznym. To znaczy twierdzeniami budowanymi na
bazie powtarzających się sytuacji. W kwestii aksjomatu pierwszego – były jasne przesłanki, że
Francja nie ruszy się poza linię Maginota. Poważniejsza była kwestia druga.
Otóż doświadczenie polityczne od XVIII wieku po czasy współczesne potwierdza, że w Europie Środkowej możliwe są trzy konstelacje
geopolityczne: Polska z Rosją przeciw Niemcom, Niemcy z Polską przeciw Rosji albo Niemcy i Rosja przeciw Polsce.
Z komunistycznym ZSSR Polska pójść przeciw Niemcom nie mogła, bo z trudem obroniła
się przed czerwoną rewolucją i wymazaniem z
mapy Europy w 1920 roku. Pozostawały dwa
warianty ogólne, czego Beck nie dopuszczał do
świadomości: 1) pójść z Niemcami na Rosję, ALBO 2) mieć Niemcy i Rosję przeciw sobie. Ale ta
oczywista dla rasowych polityków „oczywistość”
nie była takową dla Becka. Bowiem największym
grzechem Becka, gorszym od odrzucenia oferty
współpracy z Berlinem było – według Zychowicza i Cata-Mackiewicza, i Łojka, i Studnickiego,
i innych – zlekceważenie zagrożenia sowieckiego,
ubrdanie sobie, że „Sowieci się nie ruszą!”. Nie
chcąc pogodzić się z logiką sytuacji, szukał chimerycznie jakiegoś złotego rozwiązania i doprowadził do realizacji ostatniego z trzech i
najgorszego dla II RP scenariusza: rozbioru państwa polskiego.
Odrzucając ofertę niemiecką, ekipa sanacyjna
nie tylko ocaliła ZSSR, ale umożliwiła mu zajęcie połowy terytorium Polski w 1939 roku i przejęcie pozostałej części w 1945, narzucenie
czerwonej rewolucji i zniszczenie do korzeni
tkanki narodu.
studnicki, Bocheński,
cat-mackiewicz i inni
Solipsyzm polityczny Becka (ale i jego współtowarzyszy u steru władzy – pamiętajmy o tym!)
był zadziwiający, bo było jednak w kraju trochę
wybitnych ludzi (garść, ale świetna), którzy jak
Kasandra lub Jeremiasz nawoływali do opamiętania się, porzucenia Zachodu i związania się koniunkturalnie z Niemcami. Wspomnieliśmy już o
tragicznym Walerym Sławku, który popełnił samobójstwo w dniu, w którym Beck pojechał do
Londynu. Był mądry i dalekowzroczny jak jasnowidz Władysław Gizbert-Studnicki (nazywany
uporczywie w opracowaniach historycznych
„germanofilem” – ciekawe czemu ci sami ludzie
nie nazywają Churchilla sowietofilem). Był Cat-
-Mackiewicz, czołowy dziennikarski oponent
Becka, którego tenże rozwścieczony zamknął na
trzy tygodnie do Berezy Kartuskiej na wiosnę
1939 roku. Był podobny w myśleniu politycznym
Konstantemu Skirmuntowi profesor Stanisław
Swianiewicz. Był wreszcie wywodzący się z obozu legionowego, najinteligentniejszy chyba człowiek tego środowiska, pułkownik Ignacy
Matuszewski, którego alarmujący artykuł skonfiskowała sanacyjna cenzura – to on napisał, że
Polska będzie „rozstrzelana” przez dwóch agresorów: Niemcy i ZSSR.
Zaś podczas gdy najwybitniejszy myśliciel polityczny młodego pokolenia, Adolf Bocheński (który swą książką Między Niemcami a Rosją
przekonał samego Romana Dmowskiego) w 1937
roku, trzy lata przed wojną pisał: Niesłychanie
szkodliwe są złudzenia, że różnice ideologiczne
pomiędzy hitleryzmem a komunizmem nie pozwolą na porozumienie się tych dwu państw –
błyskotliwy rezoner Beck stwierdzał na wiosnę
1939: Nie widzę możliwości porozumienia niemiecko-sowieckiego. Te dwa systemy, te dwie nowoczesne religie są tak do siebie zbliżone, że się
nawzajem wykluczają. No cóż, Beck zdaje się nie
czytał Bocheńskiego. Cat-Mackiewicz, który go
dobrze rozgryzł, ironizował: Jaka szkoda, że Beck
nie lubił czytać, uczyć się, dowiadywać się czegoś.
Przypomnienie tych wybitnych postaci – powyżej jeszcze Konstantego Skirmunta – ma
uzmysłowić czytelnikowi, że byli w Polsce ludzie,
którzy – mówiąc słowami Jacka Kaczmarskiego
– nie czapkowali rozumem, a myśleli tyłkiem i
byliby w stanie wyprowadzić Polskę z zagrożenia
dziejowego, gdyby nie monowładza ciasnych
umysłowo i butnych bezzasadnie spadkobierców
Piłsudskiego.
szacunek i chwała
zychowiczowi
To, co jest wielkością publicysty Zychowicza jako Polaka i obywatela, coś, za co najbardziej go
szanuję, to nie jego otwarta i logiczna głowa (w
Polsce cenna, bo to ciągle rzadkość), ale jego
maksymalizm polityczny, wierny maksymalizmowi Piłsudskiego (mimo jego błędów), a może raczej maksymalizmowi tych prostych,
genialnych polityków szkoły Kazimierza Wielkiego sprzed sześciu stuleci, którzy oprócz politycznego rozumu władali na co dzień sprawnie
mieczem i toporem: Jaśka z Tarnowa, Dobiesława z Kurozwęk, Dymitra z Goraja i Spytka z
Melsztyna. Ludzi, którzy wymyślili (i od razu
obronili!) unię polsko-litewską, największy sukces polityczny dwóch, a właściwie trzech narodów, którego trwałość moralna skruszała tak
naprawdę dopiero po straceńczym i fatalnym
roku 1863.
Piotr Zychowicz mówi Polakom, że głupotą
Becka et consortes zmarnowano szansę na ocalenie Polski od hekatomby II wojny, a prawdopodobnie i na odbudowę wielkiej „jagiellońskiej”
Rzeczypospolitej w kształcie federacyjnym, pozbawionej małostkowych tendencji do polonizacji
za wszelką cenę złączonych z nami interesem politycznym narodów. Piotr Zychowicz nie pisze,
ale wie dobrze, że polskość była zawsze atrakcyjna dla elit tych narodów.
Aby obronić Piotra Zychowicza przed ostatnim zarzutem, powiem na koniec, co następuje:
Wielu twierdzi, że historii nie pisze się z „gdyby”,
i może w jakimś sensie jest to prawda, ale celem
pracy Zychowicza jest uzmysłowienie Polakom,
że ich fatalne miejsce geopolityczne nie ulega
zmianie, zmianie może ulec jedynie ich polityka,
kierowanie się w niej rozumem, a nie honorem i
własnym, a nie cudzym interesem.
Jeżeli Historia ma być dla nas mater et magistra,
to właśnie owo GDYBY musi nam towarzyszyć
nieustannie, abyśmy nie powtarzali błędów naszych przodków i poprzedników, abyśmy rozumieli na chłodno mechanizmy, które rządzą
geopolityką i ludzkimi motywacjami, zarówno
zbiorowymi jak indywidualnymi.
Cdn. w następnym numerze
16|
październik 2013 | nowy czas
agenda
RULA
Love and laughter…
And some precious tears
Mirek Malevski
T
here is no escaping the fact
that the Polish Hearth Club –
Ognisko Polskie, is very dear
to Rula Lenska. The very
Polish, very English born
actress comes from a background of seamless
nobility, ill-fatedly lost riches and abandoned
castles. Owing to the dual ravages of war – Nazis
on one side Commies on the other – in place of
peace and the promise of a life of grandeur on
Polish soil, she instead sees her life start humbly
on foreign shores. In fact she is born to noble –
in every meaning of the word – Polish refugee
parents in 1947, at an army camp in
Huntingdonshire, England. However, Rula
eventually goes on to more than make up for
this wartime setback and deficit, with riches of
sorts; a very highly successful acting career,
accompanied by an eventful, sometimes glitzy,
even notorious, celebrity and social life in
England and America.
Rula has decided to launch her book, Rula
– My Colourful Life, at the now equally
colourful, London’s famous Ognisko club in
Prince’s Gate. The once endangered historic
venue and building, holds special treasured,
childhood, teenage and adult memories for her
– family and social receptions, mingling with
Polish aristocracy, military and political
dignitaries, and enhancing her stagecraft. She
is very glad of its survival. So really the evening
of Thursday 10 October, to launch her book,
autobiography, at the new revamped Ognisko
is a kind of homecoming for ‘our’ Rula. The
occasion also marks the start of the AngloPolish Club’s Autumn 2013 popular events
season with new talks, treatises, music, candlelight dinners and other attractions; all the
infant-baby now child-teenager wonderful idea
of the indomitable Ognisko duo of Basia
Hamilton and Małgorzata Belhaven.
The evening starts with brief introductions
from Ognisko restaurateur Jan Woroniecki and
club Chairman Col. Nick Kelsey. Jan welcomes
a full house of guests in the Hemar Room
apologizing for the lack of wall lights, but the club
is still playing catch up with some of the
renovations. The candle lit tables in the dusky
lighting only add to the special Ognisko/hearthfire atmosphere. Nick for his part gives a potted
bio of Rula followed by a Polish dobry wieczór
(evening all), and its cue Rula Lenska.
That amazing, trademark mane of hair,
red-head – with a flicker of blonde highlight –
is there. Dressed in marine green loose satin
top, a hint of shoulder black bra strap and
matching elegant slack trousers and shoes,
however it’s Rula’s aristocratic good looks,
encased in enormous glittering, diamondshaped emerald coloured earings, that also
catches the eye. A memento from the
Galapagos Islands which she has recently been
visiting, or elsewhere…? Rula loves to travel.
She extends a warm, heartfelt thank-you-forcoming welcome to her guests, in that husky
sexy register. How much Ognisko means to her
is echoed in: ”I close my eyes and fifty years
disappears in this [Hemar] room (Rula has in
mind the wonderful Polish gatherings, balls,
and theatre).” And then rather than give a talk,
she opts to read out aloud the first chapter of
her book – Far from my grandfather’s castle.
There is a clear tremor of emotion, nerves,
wistful sadness in her voice. God! Is she going to
get through with this? Of course she will. Being
the delightful pro that she is.
Rula calls on a range of skills from her
repertoire. One of the best is when reading from
her book she mimics her late Mother’s or late
Father’s foreign Polish accents. The most
hilarious description being when her Mother
introduces Rula’s husband-to-be Dennis
Waterman to American friends: “Zees ees my
dowter’s feeasko” (“This is my daughter’s fiasco”
– fiancée). The peculiar pidgin English/Polish –
‘Heesvitzk’ (Chiswick), ‘Sheiferds Boosh’
(Shepherds Bush), and unbelievably
‘Hemmerschmitt’ (Hammersmith), but as in
‘Messerschmitt’ was always a source of
amusement to us – post war first wave, first
generation British born Polish babes. There was
also as Rula rightly notes, the minor
inconvenience of being born in Britain as both;
Polish and Roman Catholic! Saturday Polish
schools – with full curriculum! No free weekends.
Though lots of Polish scouts or Polish Girl
Guides, (which was fun…). Polish Sunday
church, (and more school!) with communion,
catechism and confirmation classes, and even
more catholicism. Double this, double that. Oh,
and then off to a full week of English day school
education. It really was a double schizoid culture.
But the Brit-Pole babes survived, mostly for the
better – roundly cultured, bi-tri-quadrilingual,
and more able individuals as a result… Ready for
a ne’er, or sometime return to the Motherland.
And so Rula’s first chapter reading draws to
an end. There is still a chance to movingly
mimic her late Father’s accent: “Zat vonderful
countryside, homeland –“eternal security…”.
Rula Lenska, Irena Delmar, Mirek Malevski
Her father Count Łubieński was an adjutant to
the Polish Prime Minister in exile General
Sikorski. Or recount one of many joyful home
encounters with Irena Anders, the actress wife
of General Anders. On this occasion it was Rula’s
fourth birthday and Irena Anders with the young
złota kula (golden ball), Rulka (diminutive) on her
knees asked what present she desired; pram, doll
or bicycle? Quick as a flash infant Rula had
espied, like a Mayfairs jeweller’s shop, a range
of valuable rings on Irena Ander’s fingers – “I’ll
have the solitare diamond please…”. Nice try
Rula. No way…
And so ends Rula’s charming reading. But
there is an air of expectancy in the air, indeed
slight disappointment. No questions and answers
session? Is this a Rula ruse? Well there’s the first
chapter, beautifully delivered, now buy the book
and read the remaining riveting twenty six
chapters for yourselves…
And what of Rula – My Colourful Life, the
book? Well, it is a fascinating, compellingly
written read. Working on different biographical
levels; early days, undying love for her parents
and family, especially daughter Lara, drama
school, the step into stardom – out goes the ‘ubi’
from Lubienska, out into the limelight, like a
butterfly steps Rula Lenska – from personal
(harrowing) insights, travelogue, jail, (wrongfully
imprisoned in Sardinia at age sixteen!),
marriage(s), divorce(s), masses of course on a
fabulous acting career, a weird meeting at his
Spanish home near Cadaques with the great
painter Salvador Dali, or how her guru friend
Lama Norbu Repa is mistaken for Rasputin(!),
by Rula’s father. …And something on a spiritual
attachment to (Tibetan) Buddhism. Still very
much a Roman Catholic Rula read The Third
Eye by Lobsang Rampa, at age ‘about’ fifteen,
and writes; “Buddhism… with its belief in one’s
own higher power, had always attracted me.”
Chapter 14, Rula’s trip to Tibet (1995), is
perhaps as moving as any in the book: “…at
4,300 (airless, suffocating) metres, we caught our
first sight of Everest – not a cloud in sight, this
huge iced meringue standing out against a vast
empty plateau dazzlingly white against a blue
sky.” Just Rula and the world, with a vision of
one of God’s works of splendor at first sight…
The evening book launch ends with a cosy,
almost family atmosphere. Flowers in the shape
of orchids are presented to Rula. The amply
gathered eat well, drink well, talk well, and share
fond reminiscences. Many in attendance are
special and drawn from Rula’s (Polish) past –
including actresses Irena Delmar and Joanna
Kanska. It is a really genial get together. A
memorable evening. A memorable book. Thanks
Rula. Thanks Ognisko.
Rula – My Colourful Life. Available from all
good bookshops (and Ognisko), The Robson
Press at £20. Rula’s dedication (to individual
fans), of Love and Laughter should add…
some precious tears.
|17
nowy czas | październik 2013
Pałac Encyklopedyczny
agenda
55. Międzynarodowa Wystawa Sztuki w Wenecji
Katarzyna Depta-Garapich
W
latach 50. XX
wieku włoski
imigrant w
Ameryce Marino Auturi stworzył monumentalny model zatytułowany
Encyklopedyczny Pałac Świata, ilustrujący jego ambitny pomysł utworzenia w
Waszyngtonie muzeum wszystkiego, co
wyprodukowała ludzkość. Oczywiście
pomysł ten nie został nigdy zrealizowany.
a model trafił na stałe do kolekcji Muzeum Amerykańskiej Sztuki Ludowej w
Nowym Jorku. Stamtąd, nie tylko reemigrował w tym roku do Włoch, gdzie jest
pokazywany w ramach 55. Biennale
Sztuki w Wenecji, ale również stał się inspiracją jego tematu wiodącego. Dyrek-
tor tegorocznego Biennale Massimiliano
Gioni tłumaczy temat Pałac Encyklopedyczny jako dociekanie źródeł i funkcji
wyobraźni artysty. Sam tytuł, zapożyczony z utopijnego pomysłu Auturiego, ma
obrazować różnorodność inspiracji i renegocjować rozróżnienie pomiędzy profesjonalnym artystą a amatorem, tym
samym zadając pytanie – kim właściwie
jest artysta?
Biennale Sztuki w Wenecji jest jedną
z największych tego typu imprez na
świecie, sięgającą swych początków końca XIX wieku. Zasadniczo podzielone
jest na dwie równoległe części: jedną
stanowią wystawy w narodowych pawilonach w Giardini, które w większości
powstały na początku XX wieku, oraz
na terenie miasta. Część drugą stanowi
kuratorska wystawa organizowana
przez każdorazowo wybieranego dyrektora i będąca odzwierciedleniem jego
indywidualnej wizji. Wystawa Pałac Encyklopedyczny podzielona jest pomiędzy
dwa miejsca – pawilon wystawowy w
Giardini i ogromną przestrzeń w we-
Piątek, 8 listopada,
godz. 18.30
Niedziela, 10 listopada,
godz. 15.30
Ognisko Polskie
55 Prince’s Gate
Exhibition Road
SW7 2PN
Bilety: £25.00
z kolacją: £35.00
neckim Arsenale. Nawiązując do pomysłu
muzeum zdobyczy ludzkości i bazując na
połączeniu modelu muzeum antropologicznego z gabinetem osobliwości, Gioni prowadzi widzów przez wizualny katalog form
zorganizowanych jako przejście od form naturalnych do tych stworzonych ręką ludzką.
Prace współczesnych artystów wybranych
do udziału w wystawie przez Gioniego są
wymieszanie z pracami artystów już nieżyjących, tworząc historyczną perspektywę i dialog mający na celu między innymi
podkreślenie wspólnych obsesji i inspiracji.
Ogromny nacisk jest położony na relację
między dziełem sztuki i widzem, który jest
traktowany jako uczestnik a nie bierny odbiorca i który, w założeniu organizatorów,
powinien doświadczyć „hermeneutycznego
napięcia” wynikającego z potrzeby wyjścia
poza zwykłe oczekiwania wobec sztuki.
W wystawie nie brakuje polskich artystów. Można zobaczyć prace Pawła Althamera, Mirosława Bałki, Juliana Jakuba
Ziółkowskiego i Artura Żmijewskiego. Film
Żmijewskiego Na ślepo w kontekście oczekiwań wobec sztuki i wyjścia poza jej granice
pozostawia szczególnie silne wrażenie. Grupa niewidomych osób jest poproszona przez
artystę o namalowanie autoportretu, pejzażu itd. Zmagania się tych osób z przedstawieniem rzeczy, których nie mogą zobaczyć,
ich fizyczna bliskość z malowanym obrazem
mają w sobie symboliczną głębie zmagania
artysty z dziełem tworzenia i łamania własnej niemocy.
Pawilony narodowe stanowią w ramach
Biennale osobną kategorię i reprezentują bardzo zróżnicowany poziom. Każdorazowo
prowokują też dyskusję dotyczącą „narodowej” reprezentacji sztuki, tradycyjnie związanej z Biennale od początku jego istnienia, a
przez niektórych kontestowanej jako staroświecka, oraz kontrowersji wokół sponsorowania sztuki przez państwo. Niektóre kraje
niezmiennie utrzymują bardzo wysoki poziom
– do takich należy pawilon Polski. Ogromnym zainteresowaniem krytyków cieszą się zawsze pawilony Wielkiej Brytanii, USA,
Francji czy Niemiec, zwykle pokazujące
awangardę sztuki światowej. Szczególnie interesujący jest w tym roku pawilon izraelski z
multimedialną pracą Gilada Ratmana Workshop. Praca Ratmana zgrabnie łączy filmową
narrację – przedstawiającą grupę ludzi wchodzących do dziury w ziemi na górze Karmel
w Izraelu, ich drogę podziemnym tunelem,
wyjście przez dziurę w podłodze pawilonu
izraelskiego – z elementem dźwiękowym i
rzeźbiarskim.
Konkurs wyłaniający artystę reprezentującego Polskę organizuje warszawska „Zachęta”. W tym roku jury powołane przez
ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
wybrało projekt Konrada Smoleńskiego Everything Was Forever, Until It Was No More.
Proponowana przez Smoleńskiego wystawa
jest zapowiadana przez „Zachętę” jako „wieloelementowa instalacja dźwiękowa nawiązująca do wizji maszynowego, futurystycznego
świata”.
Smoleński jest jednym z najciekawszych i
najbardziej obiecujących artystów młodego
pokolenia, mający na swoim koncie prestiżową nagrodę „Spojrzenia” Fundacji Deutsche
Bank i liczne wystawy w Polsce i za granicą.
Jego formę wyrazu najłatwiej określić jako instalację dźwiękowo-wizualną. – To wielki zaszczyt dla Konrada reprezentować Polskę na
Biennale. „Zachęta” dała szansę młodemu artyście u progu jego międzynarodowej kariery.
I nie zawiedzie się, projekt przygotowany
przez Konrada poruszy Wenecję, dosłownie!!
– powiedziała Marta Kołakowska szefowa reprezentującej Konrada Smoleńskiego stołecznej galerii „Leto”.
Trudno się z jej słowami nie zgodzić. Centralne miejsce pawilonu zajmują dwa dzwony
połączone z symetrycznie rozstawionymi głośnikami, wypełniające przestrzeń wibrującym, przejmującym dźwiękiem. Cisza w
interwałach pomiędzy biciem dzwonów jest –
paradoksalnie – prawie nie do zniesienia.
Praca Smoleńskiego zawiera w sobie najlepsze cechy instalacji dźwiękowej połączone z
niezwykłą w swej prostocie estetyką.
55. Międzynarodowa Wystawa Sztuki w
Wenecji trwa do 24 listopada 2013
18 |
AUTOPORTRET i coś więcej
październik 2013 | nowy czas
agenda
Temat autoportretu, na ogół trudny dla współczesnych artystów, dał pole do popisu w fotografii, która dostała poczesne
miejsce zajmując prawie jedną czwartą ekspozycji. Wśród nich
Agata Hamilton wybija się swoją abstrakcyjną prawie twarzą,
a Ryszard Szydło lirycznie nawiązuje do swojego nowego ojcostwa. Andrzej Borkowski fotografując swój cień demonstruje ciekawe podejście do tematu Autoportret, który rozbudowuje w
całą serię, o czym dowiedziałem się od poinformowanego widza.
Szkoda tylko, że wymiar i forma prezentacji pozostaje tak daleko
w tyle za dobrym konceptem.
Nie mogę w krótkim artykule analizować prac wszystkich
uczestników wystawy.
Wojciech A. Sobczyński
P
rzeglądając stronice niedzielnego tygodnika „The
Observer” natrafiłem na zdjęcie autoportretu
Paula Cézanne’a, olej na płótnie, malowany na
przełomie lat 1880-81. Piękny obraz, uderzający
prostotą i skromnością wyrazu. Druk gazetowy
nie jest w stanie reprodukować z dokładnością chromatycznych
walorów malarstwa tego artysty, ale tak się złożyło, że parę dni
wcześniej oglądałem kolekcję obrazów Cézanne’a znajdujących
się w Courtauld Gallery i w pamięci mam nadal jego charakterystyczne kolory. Artykuł w „The Observer” ukazał się w związku z
recenzją książki pod tytułem Listy Paula Cézanne’a, (Thames &
Hudson). Autor książki Alex Danchev przypomina o ogromnych
trudnościach, z którymi zmagał się artysta przez całe swoje życie.
Wpływowi paryscy krytycy nie sprzyjali nieogładzonemu przybyszowi z prowincji, który odmówił modnego malowania i uparcie
obstawał przy swojej wizji otaczającej go natury. Kolory i sposób
malowania Cézanne’a rozpoznajemy dzisiaj natychmiast i bez
wahania. Za jego życia, około półtora stulecia temu, paryski artystyczny establishment wyszydzał jego twórczość porównując kolory jego obrazów do zawartości nocnika. Zmęczony i rozczarowany brakiem mecenatu artysta wraca na południe kraju. Jego
porażka jest chwilowa. Przekonany o słuszności swojej wizji
Cézanne nie daje za wygraną i rzuca się w wir pracy. Powstają
wspaniałe obrazy z widokiem na górę St. Victorie, przeszło dwanaście wersji obrazu pod tytułem Kąpiące się, martwe natury,
krocie autoportretów, portrety rodziny i sceny rodzajowe, z których Karciarze należą do najbardziej znanych. A jednak, pomimo tego rozmalowania, autoportrety artysty ukazują smutek,
potwierdzony w listach do Emila Zoli, kolegi szkolnego i jednego
z niewielu sprzymierzeńców w zmaganiach z wrogą i jakże bolesną krytyką. Listy Cézanne’a opublikowane w książce Alexa
Dancheva poświadczają w słowach to, co artysta pokazał na
swych płótnach z mistrzowską elokwencją.
Autoportrety należą do szczególnej kategorii w twórczości artystów. Dotyczy to samego twórcy, jak i widza. Historycy sztuki
pisali na ten temat wiele. Smutek w oczach Cézanne’a, o którym
wspominam powyżej, jest moim subiektywnym odczytaniem intencji artysty i jednocześnie może jest świadectwem mojej własnej psychiki. Podobne emocje odczuwam patrząc na autoportrety Olgi Boznańskiej, a chyba najważniejszym przykładem są
autoportrety Rembrandta, które oglądałem kiedyś na specjalnej
wystawie. Ułożone chronologicznie obrazy pokazywały nie tylko
rozwój jego artystycznych umiejętności, lecz w naturalny sposób
rozwój jego życia. Oczy są jakoby tą dziurką od klucza, przez
którą można zaglądnąć do duszy artysty. To prawda. Młode
oczy Rembrandta, wprawdzie świecące psotliwą energią, mają w
sobie już wcześnie coś w rodzaju zadumy, wnikliwego patrzenia
na otaczający świat. Chyba jest to naturalne dla artysty obserwującego świat nawet w podświadomości. Z wiekiem autoportrety Rembrandta nabierają bruzd i zmarszczek, zapisując
historię jego życia, które nie było łatwe i także napiętnowane
krytyką. Ostatni autoportret starego artysty można zobaczyć w
Kenwood House. Jest to mój ulubiony obraz. Artysta niewątpliwie malował go dla siebie, a nie dla widowni. Jego intymność
jest bezwzględna. Nie ma tam bogatych wnętrz, złotych pierścieni. Jest tam skromny człowiek, świadomy tego, że jego życie
nieodwracalnie dobiega końca.
Wspomniałem ten obraz otwierając wystawę poświęconą autoportretowi, na której grupa artystów skupionych w Association
of Polish Artists (APA) pokazała szereg interesujących prac w
Galerii POSK. Wystawa trwa aż do 3 listopada i polecam ją
czytelnikom „Nowego Czasu”. Rozpiętość rozwiązań jest
ogromna – od tradycyjnego warsztatowo i stylistycznie autoportretu Krystyny Dankiewicz, monochromatycznego studium własnego profilu Mariusza Kałdowskiego, poprzez sny Eli
Z
Roger Fry, Portret Cezanne’a według wzoru mistrza
© The Courtauld Gallery, London
Lewandowskiej, alegorie Andrzeja Pasa i ciekawy ekspresjonizm
Joanny Ciechanowskiej malowany w oleju. Kontrastują one z
pracą wykonaną techniką cyfrową, której autorem jest Maria
Kaleta. Z zadowoleniem wieszałem na ścianie neokubistyczny
autoportret Pawła Kordaczki, lekki, dowcipny i jakby przekorny
– artysta trzymając w ręku kieliszek wina zaprasza do toastu.
Duży i odważny obraz pokazał nowo przyjęty członek APA Maciej Hoffman, który studiował we Wrocławiu, a teraz próbuje
znaleźć nowy grunt pod nogami w Wielkiej Brytanii. Obraz,
wręcz demoniczny, jest jakby sceną z egzorcyzmu wygnania szatana wódki, o ile odczytuję go dobrze. Nowy grunt trzeba znaleźć bezsprzecznie, ale musi on być własny, gdyż w tej chwili
widać u Hoffmana mocne wpływy niemieckiej awangardy. Nie
jest to krytyka, a tylko spostrzeżenie, które mam nadzieję autor
przyjmie konstruktywnie. Podobne spostrzeżenie adresuję do
Marii Jaczyńskiej, której polerowany kamień, wzbogacony kilkoma dyskretnymi krawędziami, położyłem na postumencie w poczuciu rzeźbiarskiej solidarności. Naturalny kształt przypomina
kamień znaleziony w rzece, poddany obróbce przez człowieka
świadomego antycznych wzorców. Z tej spuścizny korzysta tak
samo teraz Marysia, jak i kiedyś korzystał z tych samych źródeł
słynny Constantin Brancusi.
Paweł Kordaczka, Autoportret, olej na płótnie
abierając się do pisania tego artykułu planowałem poświęcić go w całości analizie trwających w tej chwili
BBC Reith Lectures. Jest to jeden z najbardziej prestiżowych punktów kulturalnego kalendarza Wielkiej Brytanii. Listę
wybitnych ludzi świata kultury, laureatów Nagród Nobla, ludzi
nauk ścisłych, pisarzy, ekonomistów zapoczątkował w 1948 roku
filozof Bertrand Russell. Jakże zaskakującym wyborem w tym roku jest artysta, laureat Nagrody Turnera, Grayson Perry. Świat
sztuki doznał tego zaszczytu tylko dwa razy, kiedy BBC zaprosiło
w 1955 roku wybitnego historyka sztuki Nikolaus Pevsnera oraz
niedawno w 2006 pianistę i dyrygenta Daniela Barenboima. Moje pierwsze wrażenie było pełne sprzeciwu. Perry, który dostał
wielką Nagrodę Turnera za swoją ceramikę, w gruncie rzeczy (i
tu posuwam się do daleko idącej spekulacji) otrzymał to wyróżnienie, bo nie chciano go dać nikomu innemu. Byli już malarze,
rzeźbiarze, konceptualiści, instalatorzy i destruktorzy, ale nie było
jeszcze artysty ceramika. Hurra! I choć wtenczas ceramika Graysona Perry była zupełnie banalna pod względem kształtu, koloru
lub glazury, miała jednak jeden walor doceniany przez jurorów.
Cała powierzchnia tych ciężkich i bezkształtnych pojemników pokryta była w całości komiksowymi rysunkami. Dumbing down
jest popularnym angielskim terminem określającym proces ogłupiania społeczeństwa. Razem z komiksami wrzucam do tego samego worka banalne filmy z Hollywood, popkulturę telewizyjną
z tzw. reality shows na czele, a ceramikę Graysona na dodatek. W
wyobraźni biorę ten worek na plecy i wspinam się na czubek Milenijnego Koła, po czym jak olimpijski dyskobol rzucam w
wyobraźni ten cały bagaż w dal. Worek leci ogromnym parabolicznym lotem w sam środek Tamizy. Bul, bul, bul…, gul, gul,
gul... – odgłos topienia przerywa głos Graysona transmitowany
przez radio. Słucham z uwagą pierwszego z cyklu wykładu pod
tytułem Demokracja ma zły gust. Słyszę ciekawe spostrzeżenia i
przestrogi. Z poprzednich radiowych programów dyskusyjnych
wiem, że jest on dobrym mówcą, posiadającym zdefiniowany
punkt widzenia. Perry poruszył cały szereg spraw dotyczących
współczesnej sztuki, analizując dylematy, z którymi zmagają się
artyści i miłośnicy sztuki. W drugim wykładzie rozważał próby
zdefiniowania kryteriów pomocnych w ocenie zjawisk, które dzieją się dzisiaj. Nikt nie wie, jaki będzie werdykt historii nad dzisiejszą sztuką. Nie wie tego nawet sam wykładowca, który w
konkluzji pierwszego wykładu zapewnił słuchaczy: – Bądźcie spokojni, nie wszystko musi się wam podobać.
Fragment wystawy APA w Galerii POSK
|19
nowy czas | październik 2013
agenda
Fot. Anna Włoch
Ocalanie
ocalającej
Lisa Gerrard, Zbigniew Preisner Archie Buchanan
oraz Britten Sinfonia i Crouch End Festival Chorus
DARIES OF HOPE
12 października w Barbican Centre odbyła się brytyjska prapremiera
pięcioczęściowego utworu Zbigniewa Preisnera Diaries of Hope, którego
polski tytuł brzmi Pamiętniki pisane nadzieją.
Tatiana Judycka
Diaries of Hope są hołdem złożonym dzieciom pomordowanym podczas
Holocaustu. Pomysł zrodził się na początku lat dziewięćdziesiątych podczas wizyty Zbigniewa Preisnera i Krzysztofa Kieślowskiego w Jerozolimie. Po obejrzeniu ekspozycji dziecięcej w Muzeum Yad Vashem przez
długi czas trudno było się kompozytorowi zmierzyć z tematem. „Jak pisać o tragedii, której rozmiarów nie sposób zmierzyć ludzkim rozumem?” – zastanawiał się. Po przeczytaniu pamiętników Rutki Laskier,
Dawida Rubinowicza i wierszy Abrama Koplowicza i Abrama Cytryna
uchwycił jedną ich cechę – to, że pisane są z nadzieją.
Taka też jest ta muzyka. Medytacyjna, podniosła, melancholijna,
prosta, a jednak poruszająca. From the Abyss otwiera szereg melodycznych interwałów zagranych przez pianistę (fortepian nie występuje na
nagraniu CD dokonanym przez Orkiestrę Kameralną Warszawskiej Filharmonii pod batutą Adama Klocka). Po nich, niezwykle dyskretne wejście altówek w unisonie przechodzącym w zgrzytliwe półtony. Po chwili
dysonans rozwiązuje się i mamy ponad dziesięć minut prostych unisonów. Motyw z pierwszego utworu powróci w Lamencie. Słuchacz
oczekujący smyczkowej wirtuozerii pozostanie jednak zawiedziony do
końca koncertu.
Lament rozpoczyna solowa wokaliza Lisy Gerrard w skali modalnej
pięknie harmonizującej ze stylizowanym ubiorem, aparycją i właściwościami głosowymi solistki. Wejście smyczków jest porwaną antyfoną.
Gerrard śpiewała do mikrofonu z efektem silnego pogłosu. W trakcie
koncertu artystka poprosiła o jego wzmocnienie, o czym dowiedziałam
się nieoficjalnie. Doprowadziło to do zlewania się dźwięków w klastery,
niekoniecznie zamierzone przez kompozytora czy przez samą śpiewaczkę. Dream In a Dark Hour to części kameralne na głos chłopięcy, wiolonczelę i fortepian. Ze względu na treść wierszy, do których zostały
skomponowane i samą muzyczną interpretację, stanowią one punkty
programu pozostawiające najsilniejsze wrażenie. Ostatnią częścią cyklu
jest Epitaph. Wprowadzone ciemną barwą kontrabasów i wiolonczel
pojawiają się zawodzące głosy chóru, wtórujące solistce w przetworzonym lamentacyjnym zaśpiewie z jej pierwszego wejścia. Świadome glisanda chórzystów nadają muzyce niemal demoniczny charakter. To chór
umarłych, mających za przewodnika niezwykłą Lisę Gerrard, której roz-
paczliwy łabędzi śpiew rozdziera serce. Fraza jest zawieszana, aż nagle
urywa się, jakby wpół zdania.
Dramatyczny charakter muzyki Preisnera wzmacniają wprowadzone
dodatkowo elementy performatywne rzadko będące częścią tradycyjnego koncertu kameralnego. Światła specjalnie projektowane na tę okoliczność oddają uroczysty charakter wydarzenia. Koncert nabiera
charakteru liturgii, rytuału. Z całkowitych ciemności wyłania się sala w
purpurze i czerwieni, stopniowo jaśniejącej. W pewnej chwili organy podobne są do pni drzewa. Na wejście solistki na nowo zapada ciemność, z
której powoli wyłania się zarys jej sylwetki, aż wynurzy się cała – dojrzała piękność w długim lśniącym chałacie narzuconym na czarną suknię,
spiętym błyszczącą broszką, z włosami upiętymi do góry, niczym kapłanka czy gotycka królowa. Aktor David Collings czyta wstrząsające
wiersze Abrama Koplowicza oraz Abrama Cytryna w niemal całkowitych ciemnościach – jego kartkę oświetla skąpy snop światła, po czym
następuje solo piętnastoletniego Archie Buchanana. Dramaturgia koncertu jest dokładnie przemyślana. Muzyka jest prosta, według niektórych
– za prosta. Wiele osób podejrzewa, że jest to utwór napisany do filmu,
bo Preisner to przecież kompozytor muzyki filmowej, a Diaries of Hope
brzmią jakoś niepełnie bez ruchomego obrazu. Autorzy takich komentarzy zapominają o kontekście powstania tego dzieła i o jego przekazie. Jeśli muzyka Preisnera jest udźwiękowieniem nadziei rodzącej się wbrew i
pomimo beznadziei, jeśli jest głosem i płaczem skazanych na bestialską
śmierć niewinnych dzieci, czemu miałaby być jednocześnie majstersztykiem sztuki kompozycji, popisem warsztatu i talentu, manifestacją muzycznego wyrafinowania i formy?
Pamiętniki pisane nadzieją są harmonicznie, rytmicznie i melodycznie proste, nieskomplikowane pod względem instrumentacji, a jednak
przejmujące. Nie bez powodu na koncert pospieszyły dziesiątki rodaków.
To jednak krzepiące, że w zgiełku i pośpiechu codzienności nie zapominamy o naszych korzeniach. „O czym nie można mówić, o tym trzeba
milczeć.” Lub zamienić bezsilność i trwogę w partyturę, co z powodzeniem uczynił Zbigniew Preisner.
Kompozytor poprowadził doskonałych muzyków Britten Sinfonia,
partie solowe wykonane zostały przez legendarną wokalistkę zespołu
Dead Can Dance Lisę Gerrard i 15-letniego Archie Buchanana, partie
chóralne zrealizowali śpiewacy z Crouch End Festival Chorus, a wiolonczelista Adam Klocek i pianista Konrad Mastyło uświetnili swą grą partie kameralne.
HistoriapowstaniatejksiążkijestrównieniezwykłajakhistoriajejgłównejbohaterkiIreny
Sendlerowej.Kiedyw1999rokunastoletnie
Amer ykankizniewielkiegomiasteczkaUniontownwstanieKansasznalazłynotkęnatemat
IrenySendlerowej,któraocaliła2500żydowskichdzieci,pomyślały,żejestwtejliczbie
błąd.Może250?ItakwięcejniżnaLiście
Schindlera,iniktoniejniesłyszał?Rozpoczęływłasneśledztwo,odnalazłyżyjącąjeszcze
IrenęSendlerowąitakpowstałaopowieśćŻyciewsłoiku (wcześniejpowstałokrótkie,15minutoweprzedstawienieteatralne).
Opowieśćmłodychdziewczątprzenosinas
wbrutalnyczasokupacji,pokazujeIrenęSendlerowąwjejnajtrudniejszychchwilach,kiedy
„próbowałanamówićmatkidooddaniaswoichdzieci”.Narażałażycienietylkoswoje,ale
takżebliskichwspółpracowników.
Ale– nolensvolens – bohateremspotkania
wAmbasadzieRPwLondyniepromującego
książkę,zorganizowanegoprzezniestrudzonąw
podtrzymywaniupamięcioIrenieSendlerowej
LiliPohlmann(odznaczonątegowieczoru
MedalemDobroci),byłtłumaczRoberStiller.
Szkoda,żemówiłwięcejosobie…No,alejak
czytamywrozdawanymbiogramie,jestautorem„ponad300książek,wtym30dziełoryginalnych”.Towszystkotłumaczy.gm
Jack Mayer, Życie w słoiku. Ocalenie Ireny
Sendler, przeł. Robert Stiller, wyd. Andrzej
Findeisen/AMF Group, Warszawa 2013, s. 428
OGNISKO POLSKIE
zaprasza członków Klubu
i ich gości
na comiesięczne spotkania
przy muzyce,
wspólne rozmowy przy winie
i mały bufet
Koncert muzyki kameralnej
pod patronatem
Trinity College, Greenwich
Każdy pierwszy poniedziałek miesiąca
godz. 19.30
Członkowie klubu – £10.00
Goście – £15.00
Ognisko Polskie
55 Prince’s Gate
Exhibition Road, SW7 2PN
Rezer wacja: 0207 5891010
20 |
październik 2013 | nowy czas
z emigracjnego archiwum
Poeta i profesor
Anna Maria Grabania
W
rozmowie z Wojciechem Ligęzą Józef
Bujnowski żalił się, że
na emigracji czuje się
osamotniony. Śledząc
życiorys poety i profesora, z niedowierzaniem
przeczytałam, że po przyjeździe do Wielkiej
Brytanii przez kilka lat pracował w angielskiej
drukarni, nosząc ciężkie paczki z papierem.
Co prawda później był zecerem, ale cóż to za
awans dla człowieka tego formatu? Bujnowski
był twardy, nie rozczulał się nad sobą, nie narzekał, ale kiedyś w rozmowie ze mną opowiedział mi o tym trudnym dla niego okresie,
kiedy nie miał czasu na pisanie. Dla niego, intelektualisty, poety, była to najzwyklejsza strata
czasu. Bujnowskiego nie interesowała walka o
stołki, która po wojnie rozgrywała się wśród
polskich wychodźców. Był niezależny, ponad to
i jakoś przetrwał.
Bujnowski należał do ZWZ Wilno, był więziony i torturowany, jakby tego było mało, po
wyjściu z więzienia znalazł się w kołchozie Sołomatowo w głębokiej Rosji, z którego mimo
porozumienia Sikorski–Majski nie chciano go
wypuścić. Pisał rozpaczliwe listy do Delegatury
Polskiej, najpierw do Moskwy, później do Kojbyszewa: Domagam się kategorycznie na podstawie umowy polsko-sowieckiej o odesłanie
mię do Polskiej Armii albo do dyspozycji polskiego poselstwa.
Odpowiedzi nie było. Bujnowski zdecydował się na ucieczkę z kołchozu 8 sierpnia 1942,
dotarł do Delegatury Polskiej w Kirowie. Po
paru tygodniach podróży znalazł się w sztabie
w Jangi-Julu u pułkownika Nowiny-Sawickiego. Był koniec sierpnia. Okazało się, że jest
spóźniony – ewakuacja PSZ w ZSRR do Iranu
została zakończona. Na własne ryzyko w przebraniu junackim dotarł do Aszchabadu. Zameldował się u pułkownika Edwarda
Perkowicza, zastępcy bazy w Aszchabadzie,
placówki zajmującej się likwidowaniem Armii
Polskiej w ZSRR. Nie ufali mu. Jego prośba o
przyjęcie do armii została odrzucona. Pozostawało mu nielegalne przedostanie się przez granicę z Iranem.
Żeby zrozumieć burzę przeżyć, którą wówczas przeszedłem, trzeba ją przeżyć. Więc front
1939 roku, niewola, podziemna walka w Wilnie, więzienie, katowanie, wszystkie przeżycia
w kołchozie, moje przedzieranie się do armii
wzdłuż całej Rosji, to wszystko bez znaczenia,
bez sensu?
Puenta tej dramatycznej historii jest dość
banalna i zaskakująca. Bujnowski spotkał panią
Szałkiewiczową, która pamiętała go jeszcze z
Wilna, i to ona potwierdziła jego tożsamość, a
także prosiła o protekcję u pułkownika Nowiny-Sawickiego i rotmistrza Oskierki.
Był bohaterem i patriotą, brał udział we
wszystkich walkach 2. Korpusu, łącznie z tą
pod Monte Cassino, a za udział w ZWZ Wilno
został odznaczony Krzyżem Walecznych. Poza
tym był intelektualistą, humanistą, poetą, człowiekiem bezkompromisowym i sprawiedliwym.
Jest jeszcze jedna sprawa dotąd niewyjaśniona. Bujnowski za walkę pod Monte Cassino nie został uhonorowany żadnym
odznaczeniem. Dlaczego? Jak wspomina żona
poety Heide Bujnowska, dopiero w 1986 roku,
kiedy Prezydent RP na Uchodźstwie Edward
Raczyński dekorował go Krzyżem Oficerskim
Polonia Restituta, miał powiedzieć: – Niech
ten krzyż zrekompensuje krzywdę, jaką panu
wyrządzono po bitwie pod Monte Cassino.
Czy jakieś fakty, których nie znamy, mogły
wpłynąć na blokowanie Bujnowskiego w cywilu? Przyczyny jego osamotnienia można tłumaczyć też tym, że życie kulturalne i literackie w
latach powojennych ogniskowało się wokół
„Wiadomości”, które programowo były zdominowane przez Skamandrytów. Do ich dorobku
nawiązywali Wierzyński, Lechoń, Baliński. Literatura refleksyjna, konfrontująca przeszłość z
teraźniejszością, miała być rodzajem psychoterapii dla polskiego wychodźstwa. Józef Bujnowski wymyka się tej koncepcji. Jak pisze w
jednym z artykułów Marta Karpińska, Bujnowski dał się poznać jako twórca osobny,
zwolennik wyrwania się z „emigracyjności”.
Bujnowski był nie tylko poetą, ale i teoretykiem; interesował się teorią awangardy, poezją
konkretną. Profesor Alicja H. Moskalowa przyjaźniła się z Bujnowskim przez lata, pisała u
niego pracę doktorską w Polskim Uniwersytecie
na Obczyźnie w Londynie, później habilitowała się, została profesorem. Ich współpraca przerodziła się w wieloletnią przyjaźń. Po śmierci
męża państwo Bujnowscy okazali jej wiele serdeczności i zrozumienia. Pod koniec życia telefonował do niej prawie codziennie, nieraz
chciał sprawdzić jakiś cytat, szukał pretekstu,
żeby porozmawiać. W tym trudnym okresie
Alicja H. Moskalowa odwiedzała profesora, żeby mu poczytać, trochę z nim pobyć. Teraz
utrzymuje serdeczne kontakty z jego żoną Heide. Według prof. Moskalowej poczucie osamotnienia Bujnowskiego wynikało stąd, że
mimo zajęć uniwersyteckich – jako poeta uprawiający poezję awangardową, a zatem niełatwą, nie taką, do jakiej przywykli emigranci –
czuł się na uboczu. Powojenni wychodźcy byli
wykształceni na wielkiej poezji romantycznej,
oswojeni z poezją Skamandrytów. To ta grupa
poetycka po wojnie znalazła się w większości w
Londynie. Ich pismo „Wiadomości Literackie”,
wznowione w Londynie w 1946 roku jako
„Wiadomości”, publikowało głównie Skamandrytów i ich kontynuatorów. Poeci awangardowi byli drukowani rzadziej, nie mieli swojego
pisma. Bujnowski, zdaniem prof. Moskalowej,
po wojnie znacznie rozbudował swą awangardowość, dodając do niej najnowsze trendy europejskie, co mu nie przysporzyło zwolenników.
Prof. Moskalowa zapamiętała Bujnowskiego
jako nadzwyczajnego człowieka; ciepłego, a
równocześnie twardego, niezależnego, tolerancyjnego, sprawiedliwego… Do wszystkich był
nastawiony życzliwie. Lubił młodzież, sam też
był młody duchem. Lubił też śmiać się, przyjaźnił się z Tadeuszem Różewiczem. Pozostała
korespondencja obu poetów i zdjęcia, na których są zawsze pogodni, wręcz rozbawieni. Jak
widać, nie konkurowali jako poeci, każdy z
nich szedł swoją drogą. Różewicz przyjeżdżał
do Londynu na festiwale poezji (Polacy i Brytyjczycy zapamiętali zapewne także Spotkania
z Różewiczem organizowane przez Teatr Małych Form w 1993 roku), zwiedzał galerie, zwykle odwiedzając Bujnowskich w ich domu na
Balham. Ta przyjaźń z okresu amsterdamskiego przetrwała próbę czasu.
JÓZEF BUJNOWSKI
ważna postać emigracji
niepodległościowej, tak jak
wielu pisarzy z tego kręgu,
jest dzisiaj nieco zapomniany. Poeta, prozaik,
eseista, badacz, krytyk literacki, pedagog, profesor
Polskiego Uniwersytetu na
Obczyźnie oraz visiting
professor na uniwersytetach w Amsterdamie i Heidelbergu, uhonorowany
wieloma odznaczeniami i
nagrodami, m. in. Krzyżem
Oficerskim Polonia Restituta. Pozostawił ważny dorobek twórczy i naukowy
oraz wartościowe wspomnienia dotyczące zarówno walk polskiego
podziemia na Wileńszczyźnie, jak i zesłania w głąb
Związku Sowieckiego,
szlaku bojowego z Armią
generała Władysława Andersa, wreszcie – spraw
emigracji.
niem i dużym autorytetem. Szkołę, w której nauczał, przeniesiono do Anglii, gdzie do końca
1952 roku pracował na etacie polonisty. Wykładał na kilku uniwersytetach: w Amsterdamie od
1970 roku przez dziewięć lat, z krótką przerwą
na wykłady w Heidelbergu, gdzie został zaproszony do zorganizowania studiów polonistycznych na wydziale slawistyki, i w School of
Slavonic Studies w Uniwersytecie Londyńskim,
najdłużej zaś, bo od 1952 roku aż do śmierci, w
Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie w Londynie. Profesor Alicja H. Moskalowa pamięta jego
wykłady. Był popularny, ale potrafił utrzymać
dyscyplinę. W latach osiemdziesiątych na jego
wykłady przychodziło nawet 200, 300 osób.
Trzeba było przenosić się do Sali Teatralnej czy
Malinowej.
Heide Bujnowska, która poznała profesora w
latach sześćdziesiątych, zwróciła uwagę na jego
podejście do młodzieży – wszystkich traktował
poważnie, do każdego miał indywidualne podejście, uczył i wychowywał, starał się wpływać na
rozwój intelektualny swoich studentów. To mu
sprawiało radość i dawało satysfakcję.
TWÓRCZOŚĆ
Bujnowski jest autorem licznych prac naukowych, wydał czternaście tomików poezji, jedną
powieść poetycką: Koła w mgławicach, powstałą
w 1945 roku, a wydaną dopiero w 1993 roku
przez krajowe Wydawnictwo Baran i Suszyński.
Dwa tomiki poezji ukazały się przed wojną: Błękitny tor (1937) i Pięścią w twarz, kwiatami pod
nogi (1939). Poeta, prezes Klubu Błękitnych,
który podobnie jak Awangarda Krakowska nie
uznawał zamkniętych struktur, konwencji, uważał, że każdy utwór poetycki powinien mieć nową i niepowtarzalną formę. Dwa pierwsze
tomiki są wyrazem takiego buntu skierowanego
przeciwko tradycyjnej poezji. Jednak jego twórczość poetycka rozwinęła się dopiero na emigracji. Znalazł się w nowej rzeczywistości, po
trudnych latach nastąpiła stabilizacja. Pracował
nad słowem, eksperymentował językiem, układem graficznym wiersza. Prof. Moskalowa uważa, że jego ostatni tomik: Spod gwiazdozbioru
Wielkiego Psa (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1987) to twórczość człowieka
szczęśliwego. Forma przyszła naturalnie. Pojechał z żoną do Grecji. Pogoda, słońce. Na urlopie odstąpił od swoich rygorów, wyszedł z klatki
słów, dał sobie spokój z awangardą.
Nie jest to głos odosobniony. Ostatni tomik
poety krytyka przyjęła z entuzjazmem. Dariusz
Muszer w recenzji zamieszczonej w „Poezji” (nr
10/1988) pisał: Mało u nas poezji radosnej, żartobliwej, cieszącej się życiem. Dobrze, że podratował nas pan zza siódmej góry i siódmej rzeki.
Florian Śmieja we wspomnieniu pośmiertnym
zatytułowanym Trzeba zrozumieć porządek rzeczy, zamieszczonym w „Przeglądzie Polskim” 8
marca 2001 roku, pisał: Znalazł nieobowiązujący, niekoturnowy ton, beztroski humor i bezpośredniość, których brakowało jego eksperymentującym wierszom. Pojawiła się w nich dojrzała
nonszalancja, która zaowocowała utworami podobającymi się, kto wie czy nie najlepszymi.
W 1988 roku Józef Bujnowski za całokształt
twórczości literackiej otrzymał nagrodę Związku
Pisarzy Polskich na Obczyźnie.
MISTRZ I UCZNIOWIE
PEDAGOG
Przez całe życie był nauczycielem. Przed wojną
uczył w gimnazjum, podczas wojny na tajnych
kompletach, uczył też w wojsku. W 1945 roku
został skierowany do pracy nauczycielskiej we
Włoszech, w Matino, gdzie prowadził kursy
maturalne dla wojskowych. Cieszył się uzna-
Józef Bujnowski (z prawej)
z Tadeuszem Różewiczem, Londyn, lata 70.
Bujnowski wywarł podobno znaczny wpływ na
młodsze pokolenie emigracyjne poetów – pisał
Piotr Kuncewicz. Florian Śmieja to potwierdza.
Bujnowski opiekował się młodymi twórcami,
wskazywał nowe wzorce, ale niczego nie narzucał, szanował każdą indywidualność twórczą.
|21
nowy czas | październik 2013
z emigracjnego archiwum
Józef Bujnowski rozmawia z Peterem Czajkowskim, reżyserem spektaklu Impressions powstałym w oparciu o tomik Spod gwiazdozbioru
Wielkiego Psa. Wiersze przetłumaczyli na język angielski Barbara
Plebanek i Tony Howard. Spektakl wystawił Teatr Małych Form.
Jako przedstawiciel awangardy poszukiwał nowej
formy i zwracał uwagę na dobór słów, wskazywał
na inne rozwiązania. Bujnowski swoim przykładem, a także ofiarnością i bezinteresownością wobec młodych, wpłynął na nasze wybory, pisał
Śmieja w pożegnalnym artykule Trzeba zrozumieć
porządek rzeczy.
Pomógł założyć Koło Polonistów Studentów
Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie, proponując
dwie specjalizacje: twórczość oryginalna i badania
historcznoliterackie. Po zajęciach życie literackie
toczyło się w kawiarni Dakowskiego, nierzadko z
udziałem znanych pisarzy i artystów. Młodzi twórcy drukowali swoje teksty w „Kontynentach” i
„Merkuriuszu”, a Bujnowski był ich doradcą.
OSTATNIA MIŁOŚĆ
Bujnowski miał trzy żony. Z pierwszą, Ireną Wilhelminą Terwandówną, farmaceutką, ożenił się w
1934 roku. Ich ślub odbył się w wileńskiej świątyni
ewangelicko-augsburskiej. Łączyło ich wielkie
uczucie, razem działali w ZWZ Wilno. Po ślubie
wręczył świeżo poślubionej żonie wiersz-manifest,
który oddaje temperaturę ich uczuć. Wiersz ten nie
był dotąd nigdy cytowany. Oto fragmenty. Ja jestem wicher, bunt i płomień/ Hunn dziki i pogański
witeź/ A ty porannej zorzy promień/ Ciche jezioro
Switeź/ Cóż mi z pożarów?/ Zórz zapłonień?/
Mam pełne oczy ognia / – chciałbym, byś jeden
złoty promień dała mi co dnia.
Ale była to miłość tragiczna, bo rozdzieliła ich
wojna. Po wojnie Bujnowski dwukrotnie chciał żonę sprowadzić do Anglii, ale ona bała się i nie ufała
nikomu. Dopiero gdy dostała pierścionek, znany jej
talizman, uwierzyła, lecz było już za późno. Bujnowski był już związany z Danutą Lewicką, którą
wkrótce poślubił i adoptował jej syna. Było to raczej małżeństwo z rozsądku.
Heide Pirwitz, studentka historii Uniwersytetu
w Getyndze, poznała swojego przyszłego męża w
Instytucie i Muzeum gem. Sikorskiego w Londynie, gdzie przyjechała w 1967 roku w poszukiwaniu
materiałów do pracy magisterskiej. Miała wtedy
dwadzieścia kilka lat, on ponad pięćdziesiąt. Mówiono o nim profesor, poeta, bohater spod Monte
Cassino. Któregoś dnia zaprosił ją na wykład. – Jaki ciekawy człowiek – myślała – i bardziej liberalny
od innych. Nie był arogancki, zadufany w sobie, ludzi przyjmował takimi, jakimi są. Uczucie przyszło
niespodziewanie. Znali się już dość długo, gdy się
pobrali we wrześniu 1969 roku. Nigdy tego nie żałowała. Nigdy nie było z nim nudno, bo był to czło-
HOODE CZWARTKI
LITERACKIE
Przeżycieniespodziewanejradości,zwłaszczagdyprzynosijąpoezja,możeczłowiekaodmienić,zbliżyćdoodczuwaniajednościz
innymiiświatem.Doznałemtakiegostanu– przypadkiem,zastępującgospodarza Hoodych Czwar tków Literackich (wieczorkówz
poezją,proząimuzykąorganizowanychwrestauracjiRobinHood
wHammersmith).NajpierwwsamotnościprzeczytałemkilkadziesiątwierszyAnnySurowaniec,apotemodczytywałemjerazemz
autorkąprzedniewielkim,ależyworeagującymgronemsłuchaczy.
Młodaautorkapochodzizpoezjonośnychstron(międzygarbamiPodkarpaciaawysoczyznąlubelską,konkretniezokolicStalowejWoli,podobniejakznanyostatniocorazszer zejpoeta
GrzegorzWołoszyn).WLondynieodkilkulatpróbujeznaleźć
swojemiejscewżyciu;pracuje,pr zeżywawiększeimniejszehi-
wiek z pasją. Ponadto miał pogodne usposobienie, niezwykłą inteligencję i niespotykaną
bystrość umysłu. Kiedyś powiedział: – Ty jesteś,
jak ja. Znaczna różnica wieku, inne kultury, języki, a jednak byli do siebie podobni. Zawsze
podkreślał, że przyniosła mu w życiu szczęście.
To jej poświęcił najpiękniejsze strofy.
Erotyk 1: Gdybym był na pustyni, mówiłbym: jesteś studnią/ nie tylko że odbicie oczu/
na dnie/ nie dlatego/ że usta w źródle/ w ocembrowaniu/ czoło gorące/ skronie/ w łożysku / ale
nie wiem gdzie ty, a gdzie ja/ w zapatrzeniu/ w
czerpaniu/ żono.
Erotyk 2: Kochanka pieśni nad pieśniami/
była jak róża Sarońska/ a piersi jej jagnięta/ pasły się między liliami/ w hymnach/ a ty oblubienico moja/ sama jesteś/ hymnem/ piersi twoje/
są pieśnią/ strzelistą/ biodra twoje/ piękniejsze
nad róże Sarońskie/ olejki wonne i myrra/ w
twoim łonie/ oblubienico moja/ nie Salomon/ a
król/ bo/ kochasz.
Erotyk 2: Darowałaś mi darowałaś mi darowałaś/ dziewczęcą/ kwitnącą/ młodość/ królewno/ królewski/ dar/ a mówiono mi/ że kwiat
paproci / to bajka/ nie świętojańska to była noc/
gdy szukałem/ i nie noc/ gdy znalazłem/ i/ nie
bajka (Spod gwiazdozbioru Wielkiego Psa).
W 1969 roku ukazał się artykuł Józefa Bujnowskiego o poezji konkretnej w prestiżowym
czasopiśmie wydawanym w Monachium: „Die
Welt der Slaven” w tłumaczeniu Heide Bujnowskiej. Artykuł przeczytał dr Jan van Eng,
dyrektor literaturoznawstwa na slawistyce w
Amsterdamie i zainteresował się jego autorem.
Kontaktując się z nim telefonicznie, prosił o pilne spotkanie, do którego wkrótce doszło na lotnisku Heathrow w Londynie. To wtedy Józef
Bujnowski otrzymał ofertę pracy w tamtejszym
uniwersytecie. Do Amsterdamu pojechali razem na dziewięć lat, z małymi przerwami. Organizował katedrę literatury polskiej na
wydziale slawistyki, stworzył niezbędny warsztat pracy w postaci księgozbioru, ciągle wzbogacanego o nowe publikacje, z którego sam
miał okazję korzystać. Zawsze podkreślał, że
był to najwspanialszy okres w jego życiu.
OSWAJANIE ŚMIERCI
wychodźstwa. Jego byt poprawił się dopiero po
otrzymaniu pracy w Amsterdamie.
Kiedy spotkałam Józefa Bujnowskiego na
początku lat osiemdziesiątych, zrobił na mnie
wrażenie krzepkiego i szczęśliwego. Jak opowiada Heide Bujnowska, miewał często kłopoty
ze zdrowiem. Jego pogarszającej się kondycji
nie pomagał nałóg nikotynowy – w 1940 roku
palił po czterdzieści papierosów dziennie. Lekarz powiedział mu, że jak chce żyć, powinien
przestać palić. I rzucił papierosy z dnia na
dzień.
W 1994 roku podczas ich pobytu w Polsce
bardzo się rozchorował. Stan był poważny.
Musieli odwołać lot. Przeleżał kilka miesięcy.
Wtedy powstały jego mało znane, przejmujące
wiersze, które opublikował tygodnik „Sycyna”
(nr 16, 2.07.1995). I w tych wierszach nie zabrakło humoru.
Od dzisiaj zaczynam targ
o każdy następny dzień
Wiem, że w tym targu przegram
może jednak za jakąś cenę/
utarguję kilkanaście dni
Pytasz czym się wypłacę
nie mam nic cennego
kilkanaście słów/
zamkniętych w wiersz
i nieregularnie bijące serce.
Józef Bujnowski był na swój sposób człowiekiem wierzącym. Mówił, że ma bezpośredni
kontakt z Panem Bogiem i nie potrzebuje pośredników. Ostatnie dwa lata przed śmiercią z
każdym dniem gasł. Rozmyślał nad swoim życiem, porządkował swoją twórczość, korespondencję, dokumenty. Przy jego fotelu wisiała
kopia Psalmu 91 Jana Kochanowskiego: Kto się
w opiekę, z którego czasem lubił recytować
fragmenty (nie będzie dla mnie straszna żadna
trwoga… i na ogromnym smoku jeździć będziesz).
15 lutego 2001 roku dzień był słoneczny,
szła wiosna. Rano, przy wspólnym śniadaniu
już nic nie jadł, odmówił przyjęcia lekarstw.
Przy pomocy żony przeszedł do pokoju i usiadł
w swoim fotelu. W pewnym momencie Heide
zobaczyła na jego twarzy światło. Odchodził.
Podeszła, objęła męża i mocno przytuliła.
Józef Bujnowski miał ciekawe, bogate życie,
pełne dramatycznych wydarzeń, które –
zwłaszcza w okresie wojny – przypomina spacer po linie nad przepaścią. Po wojnie również
dzielnie znosił ciężką pracę w pierwszych latach
Tekst powstał na podstawie rozmów autorki
z Heide Bujnowską i prof. Alicją H. Moskalową
oraz dostępnych materiałów. Zdjęcia pochodzą
z archiwum Heide Bujnowskiej.
INSTYTUT FILOLOGII POLSKIEJ UNIWERSYTETU
RZESZOWSKIEGO – ZAKŁAD TEORII I ANTROPOLOGII
LITERATURY, PRACOWNIA BADAŃ I DOKUMENTACJI
KULTURY LITERACKIEJ oraz WYDZIAŁ POLONISTYKI
UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO – KATEDRA HISTORII
LITERATURY POLSKIEJ XX WIEKU
organizują w Rzeszowie w dniach 23 – 24 października
konferencję naukową pt. Zesłania i powroty.
twórcZość JóZefa BuJnowskiego
stor ieosobiste,awsekrecie:piszewiersze.Doniedawnaniewiedziałot ymprawienikt–dobrze,żeterazsiętozmienia!.
Aniajestnabardzociekawymetapierozwojuswojegopoezjowania.Próbowała,jakwiększośćzapewne,pisać„wduchu”innych,
wzorującsięnaczytanychautorach.Aleodpoczątkustarałasięwidziećposwojemu.Nadalszukaswojegojęzyka.Popróbachwierszyopartychoobserwacjękonkretu(sytuacjecodzienne,często
problemyrelacji),zaczynapisaćwykorzystującmożliwościkreowaniawłasnychświatów(ciekawawyobraźniazakorzenionamocno
wświecieprzyrody,aletakżecodziennościsprawżyciowych).Gdy
wstarszychwierszachmieliśmydoczynieniazwyraźną,mocną
pointą,odwołującąsiędoopartejnaopozycjikonstrukcjitekstu,np.
nie boją się już ciemności / boją się spać same (Dziewczynki),w
wierszachnajnowszychspotykamypróbygodzeniaprzeciwieństw;
pozasentencyjnymikonkluzjami(jaknp.świetnenienawiść to rozgniewana miłość czychińskie ciasteczka / pełne pustych kalorii),
pojawiasięrefleksja,dostrzeganiedrugiegodna,racjizwielustron
–wierszmakilkamomentówpodsumowania,otwierasiębardziej
przedczytelnikiem,zapraszającgodośrodka,tworzącmiejscedo
rozmowy.Sporowtychwierszachakcentówosobistych(młodaautorkanieudajekogoinnego,piszeotym,czymżyje,amiłosnezakrętytoprzecieżdomenamłodości),pojawiająsięteżpróby
uniwersalizacjiwłasnychdoświadczeńpoprzezwierszwykorzystującymaskę(wejściewrolę)–jakoprzykładniechsłużytekstZainfekowany.
Witamyzatemmłodą,zdolnąautorkęciekawychwierszy,jednocześnieskromnąiświadomądrogi,jakajestprzednią,jeślizechce
podążaćkupoezji.Wciszyiukr yciustworzyławiersze,którezapowiadająowielewięcej.Możnawięcg ratulowaćiżyczyć,abynie
uległałatwejpokusiekreowaniasięnapoetkęizastępowaniadziałaniamimarketingowymiprawdytalentuorazwysiłkuciężkiejpracynaddoskonaleniem.Bopoetąsiętylkobywa,it ylkoczasem–
jakdawnotemunapisałklasyk.
BogdanZdanowicz(bezet)
22 |
październik 2013 | nowy czas
kultura
Artful Faces
CeSARkA
czy przymiarka?
Głos krytyczny w sprawie Prób o samobójstwie Teatru ZAR
Tatiana Judycka
Say Others: He needs no introduction to anybody who lives in London,
or rides a bike. His middle name is de Pfeffel, his first name Alexander
(but he is know by his Russian sounding second name.) His ancestors
include Turkish journalist who worked as an Interior Minister in the
Ottoman Empire, French grandmother born in Versaille, and King
George II. His mother is a painter. Education in Eton and Oxford.
Say He: “When you’ve got a political opponent that is trying to steal
your clothes, don’t give them oxygen. Don’t ramp it up, just steer on.
Talk about what you’re going to do”. Would he stand for a third term
as a Mayor of London? “No, no, no. I am categorically ruling it out…”
Say I: Do we want a PM who has a mop on his head? Yes, we do.
He might need it to clean the gangs of London.
Bottom line: Mother a painter? Muslim, Jewish and Christian greatgrandparentage? Speaks French? Definitely ARTeria London Bridge.
On his bikes you Poles, follow the leader.
Text & graphics by Joanna Ciechanowska
Wrocławski Teatr ZAR, który odwiedził właśnie Londyn,
uchodzi w pewnych kręgach za kultowy. Znam takich,
którzy rzucają wszystko i jadą przez całą Francję, żeby doświadczyć jego domniemanej magii. Od kilku lat usiłowałam zobaczyć spektakle tej grupy i w końcu nadarzyła się
okazja. 14 października pełna ekscytacji i religijnej czci
udałam się do Battersea Arts Centre na przedstawienie
Cesarskie cięcie. Próby o samobójstwie, stanowiące środkową część tryptyku Ewangelie dzieciństwa, pokazywanego w Barbican Centre w 2009 roku .
ZAR wyłonił się z grupy osób zaangażowanych w cykliczny projekt badawczy w latach 1999-2003. Początkowo były to wyprawy antropologiczne mające na celu
dotarcie do ginących zabytków muzyki polifonicznej. Od
początku istnienia zespołu spektakle tego teatru rodzą się
ze śpiewu. Grupa wykonuje prastare wielogłosowe pieśni,
wydobyte z dalekich zakątków Gruzji, Armenii, Sardynii,
Korsyki, Bułgarii czy Iranu. Podobnie jak w przypadku
Gardzienic czy Teatru Pieśń Kozła, tak i dla ZAR wykonywana na żywo muzyka stanowi osnowę i
dramaturgiczne spoiwo przedstawienia. Ważne są też
mięsiste obrazy, które jednak bez muzyki byłyby nużącą
próbą nakłuwania wrażliwości widza. Choć może są takie
pomimo muzycznej maestrii aktorów?
Cesarskie cięcie dostarcza wielu wizualnych doznań,
obfituje w krwawe sceny, których drapieżność i brutalność jest jednak nazbyt – jak sądzę – „teatralna”, wymierzona na efekt. Spektakl otwiera scena picia wina, po
której następuje ostre rzucanie kieliszkami o ścianę. W
nagle zapadłej ciemności słyszymy brzęk szkła. Po chwili
aktorka ma boso przedostać się na drugą stronę sceny,
która przecięta jest szparą z kryształkami udającymi rozbite szkło (to rzeczywiste wylądowało w zbiornikach przy
ścianie). Publiczność jeszcze wierzy, że trzech aktorów i
pięcioro muzyków zabierze ich w ciekawą podróż. Dopiero początek, a już taka jazda, ona się zaraz pokaleczy,
tyle hałasu, coś na pewno się wydarzy lub już się zdarzyło i zaraz nam o tym opowiedzą.
I tu przychodzi pierwsze rozczarowanie. Teatr ZAR
nie opowiada. Aktorzy częstują nas kolejnymi muzycznymi rarytasami, a w pauzach pokazują obrazy niczym
ujętą w komiks historię szaleństwa, choć nie wiemy kto,
z kim i dlaczego. Relacja dwóch kobiet (Kamila Klamut
i Ditte Berkeley) pozostaje niejasna, jak i niejasne jest, co
łączy je z mężczyzną (Matej Matejka). Sprawni ruchowo
i głosowo aktorzy jako postaci nie posiadają wyrazistego
rysunku i nie tworzą zrozumiałej narracji. Jest to teatr
bezsłowny, jedyne zdanie, jakie pada dwukrotnie brzmi:
It’s a joke. Lecz znów nie jest jasne, o co chodzi. Czy bohaterka ironizuje na temat życia (lub miłości) jako taniego żartu i całkiem serio wygraża samobójstwem, którego
symbole w postaci noża kuchennego, tabletek nasennych, szubienicy i skoku z okna są dla nas czytelne? Czy
też może puszcza do widza oko, żartuje zmieniając scenariusze, przymierzając kolejne obrazy śmierci, upajając
się tragikomedią jaką odgrywa?
Nie wiadomo. Przy braku konsekwentnie prowadzonej narracji aktorom trudno utrzymać napięcie. Energia
łatwo się rozprasza, przesyt środków męczy i zobojętnia.
Z pozoru wiele się dzieje, jest dużo szumu, bieganiny,
rzucania się, spadania, tańca, śpiewu, szurania, ale nie
ma w tym wszystkim sensu. Widz bombardowany jest
obrazkami, które niczym dadaistyczne gry nic nie wnoszą. Rekwizyty są przy tym już mocno w teatrze opatrzone, tricki mocno ograne. Mamy wino, szkło, buty,
krzesła, sznur, pomarańcze. Mamy różne gonitwy z
krzesłami, obsypywanie się kulkami szkła, wkładanie głowy w nylonowy worek, wtykanie kieliszka z winem między nogi. Wyczuwa się efekciarstwo, które próbuje silić
się na oryginalność. Każdej niemal scenie 50-minutowego spektaklu brak siły rażenia, obrazy blakną, ześlizgują się z oka i znikają, nie przebiwszy się przez próg
bólu. Poetyka wzorowana na teatrze brutalizmu, być
może przez brak słów tworzących spójną opowieść nie
broni się, nie porusza głębszych emocji; wydaje się płytka i niedojrzała. Cały spektakl, pełen kalek i sztuczek,
tchnie pretensjonalnością.
Jedyną moim zdaniem mocną stroną Cesarskiego cięcia jest jego muzyczność. Wykonania solowych partii wokalnych przez Ditte Berkeley i Nini Julię Bang zapierają
London Film Festival zakończony
Adam Dąbrowski
C
zy finał był niespodzianką?
Jeszcze jaką! Stojąc na czerwonym dywanie na londyńskim Leicester Square Paweł
Pawlikowski zarzekał się, że
nie interesuje go zdobywanie nagród. – Kompletnie nie mam takich potrzeb. Kiedyś byłem
młody, to się podniecałem nagrodami. Teraz
już nie. Jest nagroda, fajnie, nie ma – trudno.
Grunt, że film jest dobry – mówił reżyser.
Ale nie miał chyba nic przeciwko temu, gdy
parę dni później podczas gali zamykającej London
Film Festival wyczytano jego nazwisko. Ida zdobyła nagrodę dla najlepszego filmu, pokonując obrazy m.in. z Francji (AbuseofWeakness Cetherine
Breillat), z Wysp (TheDouble Richarda Ayoade’a)
oraz z Indii (TheLunchbox Ritesha Batry).
Czym obraz ujął jury? – Ida zrobiła na nas
wielkie wrażenie, jako pierwszy film, który Pawlikowski – uznany już na Wyspach – stworzył w
swej ojczyźnie, Polsce. Bardzo poruszył nas odważny film, który z subtelnością i inteligencją
opowiada o bolesnej i kontrowersyjnej historycznej sytuacji – niemieckiej okupacji i Holocauście. Osobna pochwała należy mu się za
porywający język wizualny, który posłużył do
stworzenia dzieła trwale oddziałującego na
emocje – powiedział podczas ceremonii rozdania nagród przewodniczący jury Philip French.
A dziennikarz „The Guardian” zachwycał się
„wzruszającą historią opowiedzianą z wielką mocą”. I chwalił kreacje dwóch Agat: Kuleszy i
Trzebuchowskiej. O Idzie piszemy na str. 3.
A na jakie filmy warto jeszcze czekać?
SAVING MR BANKS
Aż dziwne, że ten temat tak długo czekał na ekranizację. W 1963 roku Walt Disney – spontaniczny, wiecznie roześmiany, zaprosił do siebie PL
Travers – autorkę MarryPoppins – w nadziei na
Kard z filmu Saving Mr Banks
zekranizowanie jej książki. I tu następuje zderzenie światów, bo pisarka to wyniosła, chłodna
angielska arystokratka. A bombastyczny Amerykanin i jego pełen świecidełek świat wcale a
wcale jej nie przekonuje. Idealny temat na film!
No i doskonałe kreacje: Toma Hanksa i Emmy
Thomspon.
– Przyjechała do Disneyowskiego studia w
Los Angeles i na dwa tygodnie zamieniła życie
wszystkich w piekło – mówił przed premierą
Hanks. – Ona cały czas mówiła mu po prostu
„nie”, „nie” i jeszcze raz „nie”. To fantastyczna
historia o dwóch wielkich, naturalnych siłach,
które się ze sobą zderzają – dodawała Emma
Thompson. Ale, jak wiemy, wszystko skończyło
się jednak dobrze, a film – z Julie Andrews w
roli głównej – wszedł jednak na ekrany.
A co mówią krytycy? „Ten film nieustannie
ryzykuje zamienienie się w jeden wielki bałagan.
Ale na szczęście stary dobry Tom Hanks pstryka
palcami i nagle wszystko zaczyna się w miarę porządkować” – napisał „The Guardian”.
LOVE ME TILL MONDAY
Odtrutka na rozmach i bombastyczność Saving
MrBanks. LoveMeTillMonday to kameralna,
smutno-śmieszna opowieść o życiu biurowo-uczuciowym młodej dziewczyny, która utknęła
w nudnej, monotonnej i przewidywalnej pracy.
Wyprana dziwnie z życia, przygnieciona kryzy-
|23
nowy czas | pażdziernik 2013
kultura
TEATR ZAR wCIąż ZbIERA
OwACjE wśRód młOdEj
PubLICZNOśCI I ZAChwYTY
KRYTYKów, ChOć SPEKTAKLOwI
bRAK SIłY RAżENIA, ObRAZY
bLAKNą, ZEśLIZgują SIę Z OKA
I ZNIKAją…
dech w piersiach. Wielogłos też nie przynosi zawodu –
aktorzy potrafią śpiewać, choć nie zawsze dobór pieśni wydaje się współgrać z tym, co przed i po. Co do instrumentalistów też nie można im nic zarzucić poza wstrzemięźliwością
powodującą pewien niedosyt. Czemu ZAR, mając takie instrumentarium (dwie wiolonczele, skrzypce, trąbkę, pianino,
perkusję, a nawet piłę), nie da z siebie więcej? Muzycy tworzą tło polifonicznych pieśni, choć mogliby być pierwiastkiem
krwiotwórczym przedstawienia, ingerować w akcję, improwizować, tworzyć własne dialogi i monologi. Druga wiolonczelistka grająca smutno długie nuty lub flażolety na pustych
strunach zdaje się niemal niepotrzebna. Choć może ta
skromność instrumentacji jest zamierzona, może dźwięk ma
służyć wyniesieniu i oświetleniu egzystencjalnych tableaux,
inicjowaniu rytuału, którego jednak nie ma? Kyrie Eleison
miesza się z Gymnopedią Erika Satie, Oblivion Astora Piazzoli z ragtimem. Nie istnieje logika kompozycyjna, lecz piękno pieśni i wykonawcza perfekcja, która momentami
całkowicie rozbraja, przenosi w inny wymiar.
Stąd być może ZAR wciąż zbiera owacje wśród młodej
publiczności i zachwyty krytyków. Ci ostatni zwłaszcza wydają się kompletnie zamroczeni rzekomą głębią przekazu
Prób o samobójstwie. Paradoksalnie właśnie znawcy materii
najbardziej dają się nabrać na niezwykłość zjawiska zwanego
ZAR. Tyle już widzieli i tak są znudzeni konwencjonalnym
teatrem, że wszelka inność wywołuje w nich katarktyczne drgnienia, budzi na nowo ciekawość i wiarę w Sztukę.
Trudno mi podzielić pogląd wielu wybitnych teoretyków
teatru na temat ZAR. Trudno też w pełni uzasadnić diametralną polaryzację mojego stanowiska. W końcu grupa zdobyła prestiżowe nagrody w Glasgow i Edynburgu, jest stale
zapraszana na festiwale i występy w kraju i zagranicą. Przecież prezentuje wysoki poziom rzemiosła w kategorii teatru
wizualnego, fizycznego i muzycznego.
Problem – jak mniemam – wynika z faktu, że sama jestem praktykiem w dziedzinie sztuk performatywnych i zauważam zbyt wiele konceptualnych fastryg, które nie
przykuwają uwagi teatrologicznych autorytetów, pragnących
wydobyć, lub – jeśli to konieczne – nadać sens opisywanym
zjawiskom, by utrzymać swoje stanowisko na uniwersytecie
czy w teatralnym periodyku. Stąd mamy spójne i całościowe
wywody (pominę nazwiska ich twórców) na temat narracyjnych, filozoficznych i metafizycznych znaczeń oraz
artystycznych walorów Prób o samobójstwie. Cóż, pozostanę
przy swoim zdaniu. ZAR stworzył muzyczno-wizualny kolaż,
w którym jest tyle luźnych obrazów, że w umyśle widza nie
buduje się ani w trakcie, ani po spektaklu żadna całość. Opinię moją konfrontowałam w dyskusjach z osobami uczestniczącymi w przedstawieniu. Wiele z nich, choć podzielało
moje wątpliwości, bało się zabrać głos na seminarium prowadzonym przez znanego profesora i eksperta w dziedzinie
współczesnego teatru promującego działalność rzeczonej
grupy na świecie. Tym bardziej polecam obejrzenie, a jeszcze
bardziej wsłuchanie się w śpiewy spektaklu teatru ZAR i wyrobienie sobie własnego zdania.
sowąszarówką,jakbyczekaławpoczekalnido
prawdziwegożycia.
Naglewszystkosięzmienia,bonahoryzoncie
pojawiająsięażdwaromanse,wtymjedenzszefem.Momentamiprzypominatowydłużonyserial(możenieálaChannel4,aleniecoambit-
niejszy,takizBBC–jużtak).Itrudnosiędziwić,
boreżyserJustinHardydotejporywłaśnieserialereżyserował.Aleujmujemelancholiatejopowieścioniecozagubionym,dziwniekruchym
pokoleniu,którewdorosłeżycieweszłowczasach
kryzysuprzejmującegokontrolęnadichlosami.
Noiniemasentymentalnegozakończenia.
nemuEppsowi(MichaelFassbender).
– Robiłem,comogłem,byoddaćjaknajlepiejdrogęSalomona.Pomogłamiwtymbardzojegobiograf ia,tamznajdująsięwskazówki
dotego,comusiałprzeżywaćnakolejnychetapachtejudręki.Myślę,żeznalazłememocjonalnąwięźztamtymczłowiekiem–mówił
odtwórcagłównejroliChitewelEjifor.
„ZapierającydechwpiersiachwystępChitewelaEjiforaorazpełnapokory,alejednocześnie
majestatycznareżyseriaSteve’aMcQueenasprawiają,że12YearsaSlave topunktszczytowykarieryobydwóch”–czytamy„DailyTelegraph”
12 YEARS A SLAVE
ONLY LOVERS LEFT ALIVE
PoGłodzie iWstydzieSteveMcQueenzabiera
sięzatematniewolnictwawStanachZjednoczonych.WprzeciwieństwiedokrólującegoniedawnonaekranachcampowegoDjango Tarantino,
tutemattraktowanyjestzupełnieserio.ToopowieśćoSolomonieżyjącymwNowymJorkujakowolny,czarnoskórymężczyzna,znanyze
swegotalentudogrynaskrzypcach.Podczasjakiegośtournéezostajeporwanyitraciwolność.
DostajesięwręceniejakiegoForda(granego
przezwszechobecnegoostatnioBenedictaCumberbatcha),który–jaknaówczesnestandardy–
nietraktujegoźle.Wszystkojednakzmieniasię,
gdySalomonodsprzedanyzostajepsychopatycz-
Jedenznajważniejszychamerykańskichreżyserów
niezależnychJimJarmushtymrazemserwuje
namopowieśćo…wampirach.Tozpozorulata
świetlneodkameralnejmedytacjiBrokenFlowers
czynawetpseudowesternuLimitsofControl –jegodwóchostatnichdzieł.AleOnlyLoversLeft
Alive tonieopowieśćokrucyf iksach,czosnkui
uciekaniuprzedsłońcem.Tohistoriadwojga
wampirów,AdamaiEvy–wtychrolachTilda
SwindoniTomHiddleston– którzypostuleciach
odgrzewająswójstaryromans.Alewszystko
utrudniimgranaprzezMięWasilkowskąsiostra
Evy–wulkanenergii,całyczaswpakowującasię
wkłopoty.Iwciągającawkłopotyinnych.Aca-
Polish Music Week
YamahaMusicLondonwewspółpracyzIns tytutemKultur yPolskiej
wLondyniezapraszająnaPolishMusicWeek.
Seriarecitalimuzycznychodbędziesięwdniach11-15listopada
wsiedzibieYamahaMusicLondonnaSoho.Wydarzenietomana
celupodkreśleniepolsko-brytyjskichrelacjiartys tycznychorazzaprezentowanienowegopokoleniaznakomitychpolskichartystów
mieszkającychwWielkiejBrytaniiprzedpolską,brytyjskąimiędzynarodowąpublicznością.
OtwarciefestiwaluzbiegasięwczasiezpolskimDniemNiepodległości,azróżnicowanyprogramwydarzeńobejmujemuzykęklasyczną,operęijazz.Koncertomtowarzyszyćbędziewystawa
part yturuznanychpolskichkompozytoróworazpublikacjiwydawnictwaChes teriPolskiegoWydawnictwaMuzycznego.
Biorącyudziałwrecitalachart yścitworząobecniewLondyniei
sąpowszechnieuznawanizajednychznajbardziejkreatywnych
młodychmuzykówzPolski.Wydarzeniafestiwalowereprezentują
szerokirepertuar,wtymmiędzyinnymidziełaFr yder ykaChopina,
KarolaSzymanowskiego,Henr ykaWieniawskiego,WitoldaLutosławskiegoiGrażynyBacewicz.
Koncert ybędąodbywałysięwsalirecitalowejYamahaMusic
London,152WardourS treet,Soho,LondonW1F8YA.
Wstępnakoncert yjestdarmowy,alezuwaginadużezainteresowaniezalecasięwcześniejsząrezerwacjęwejścióweknastronie:
http://www.yamahamusiclondon.com/polishmusicweek
łośćzamieniasięwniepokojącąalegorięopisującą
letargitoczącąkulturęZachoduapatię.Tonie
przypadek,żeAdammieszkawrozkładającymsię
Detroit,niegdyśdynamicznym,przemysłowym
centrumprodukcjisamochodowej,dziśzbankrutowanymmieścieduchów.„Jarmushudowadnia,
żeświatwrozkładzieteżmożebyćpiękny”–
napisał„SlantMagazine”.
POLSKIE AKCENTY
Kard z filmu Wałęsa. Człowiek nadziei
Ida niebyłajedynympolskimakcentemnategorocznejimprezie.NapokazfilmuAndrzeja
WajdyWałęsa.Człowieknadziei przyjechałdo
LondynubyłyprezydentRP.– Mojeżyciebyło
takbogate,żepowstaćmogłobyzedwadzieścia
filmów–mówiłnapremierzepoświęconejswojejbiograf iiLechWałęsa.ZainteresowaniemediównaWyspach,gdzieWałęsawciążma
statusikonybyłoogromne.„Tochodzącahistoria”–wyszeptałwpewnymmomencieobecny
napremierzedziennikarzBBCWorldSer vice.
FilmprzyjętyzostałnaWyspachbardzociepło.
Recenzent„TheIndependent”chwali„niesamowitą”gręodtwórcygłównejroli,Roberta
Więckiewicza,ajednocześniezastrzega,żenajciekawszajestpierwszaczęśćfilmu–ta,wktórejWałęsaopowiadaoswoimżyciusłynnej
włoskiejdziennikarceOrianieFalacci.„Druga
balansujejużnagranicyhagiograf ii”–pisze
GeoffreyMacnab.
TomaszWasilewskipokazałnatomiastswoje
Płynącewieżowce –rzadkąwpolskimkinie
opowieśćoodkrywaniuhomoerotyzmu.Listę
zamykaPapusza Krauzów,historiapoetkipochodzeniaromskiego,którajakopierwszawhistoriiopublikowałaswojewiersze.Filmśledzi
losykobiety–orazjejnieistniejącegojużświata
–odpoczątkudwudziestegowieku,przezlata
wojny,powojnie(gdyotrzymaławsparciemiędzyinnymiodTuwima)ażpolataosiemdziesiąte.„NiesamowitewPapuszyjestto,że
fenomenalne,czarno-białezdjęciaspajają
rwącąsięwwielumiejscachopowieść”–pisze
ofilmierecenzentserwisu„ScreenDaily”.
24 |
październik 2013 | nowy czas
kultura
Sześć partit mistrza Sebastiana Bacha
Paweł Zawadzki
Dziecięciembyłem,kiedygazetypublikowałyfotograf ieztajemniczejniecobudowywielkiegopałacu
wcentrumWarszawy.Polatachzaprzyjaźnieni
architekciwytłumaczylimi,żePałacKulturyiNaukibył wzorowanynamoskiewskichdrapaczach
chmur,atezkoleinaśladowaływieżowcenowojorskie.PodobniejaksamochódmarkiWarszawanaśladowałmoskiewskąPobiedę,atazaś
amerykańskiegoForda.Wartoteżdodać,gwoli
prawdyhistorycznej,żezanimPałacKulturypowstał– WielkiBratproponowałosiedlemieszkaniowewstyluMDM-u,szpitallub– pałac.Nasi
władcywybralipałac,któregowysokość
wyznaczonoprzypomocybalonu.
MuzeumTechniki,pływalniawPałacuMłodzieży,międzynarodowetargiksiążkioswajaływarszawiakówzniecodziwnąbudowlą.Dobrze
zaprojektowanyparkwokółPałacubyłwygodnym
miejscemspacerówizostałpolubionyprzezmieszkańcówstolicy.Psymiałytamswójklub,podczas
gdyichwłaścicielewymienialinajnowszeplotki.
Ewa Stepan:
Pałac,zpatet ycznymirzeźbami,odpoczątkubyłbudowląsakralną.WięckiedywKrakowiewkościeleMar iackimksiądzkardynał
Macharskiodprawiałuroczystąmszęświętąza
zmarłegoPiotraSkrzyneckiego– ztarasuwidokowegonatrzydziestympiętrzePałacuKultur yiNaukiTomaszStańkoodeg rałHejnał
Mar iacki.Pomysłbyłmój,MaciekZembat y
pomógł gozrealizować.
Trwaływówczasspor y,czypałaczburzyć.
Jakoekologproponowałem,bygozabluszczyć,
robiącmiejscedlagniazdgołąbkówpokoju.
Ostatecznieumieszczonowielkizegar– jego
czter ytarczewidocznesązdużejodległościiów
moskiewsko-nowojorskisymbolzyskałnieco
londyńskiejogłady.
Pocichumiałemteżnadzieję,żejakiśamerykańskimiliarderkupipałac,rozbierzegonumerująckażdykamieńiprzeniesiegonaprzykładdo
Teksasu– jaktozwyklikiedyśrobićnajbogatsi
AmerykaniekupujączamkiznadLoary...czy
LondonBridge,którystoiwArizonie,potymjak
goAmerykaniekupili,myśląc,żetoTowerBridge.
Spor yucichły,PałacuKultur yiNaukipozostał.RadiowaDwójkawrannejaudycjizapra-
szanakoncertklawesynowydosalTeatruStudio,naparterze.Zaintrygował mniewywiadz
klawesynistką,więcpobiegłemnawieczorny
koncert.Zwiewna,eter yczna,żywiołowa.Hol,
będącyniegdyśwejściemdoszatni,pomieścił
dużąliczbęskładanychkrzeseł.Publicznośćzajęławszystkie.SześćPartitMistrzaJanaSebastianawykonywanychnaklawesyniezuczuciem,
sercemiprzejęciemporwałopubliczność,która
nastojącooklaskiwałaartystkę.
Połączeniecudownej,zwiewnejmuzykisprzed
trzystulatzpałacowymwnętrzem,któregomarmurowypatososwoiłapatynaczasu,byłotak
niezwykłeizaskakujące,żeniemalbajkowe.Koncertbył niejakodebiutem– jaksamaartystkago
określiła.Możnabyłoteżnabyćdebiutanckialbum.Nabyłem,słuchałemnagorącoitwierdzę,
żeosoba,którazaprosiMałgorzatęSarbakna
koncertSześciuPartitJanaSebastianaBachado
Londynu– przyłożyrękędowielkiegowydarzeniamuzycznego.Sceptykompolecamstrony:
www.malgorzatasarbak.comiwww.ladoabc.com.
Mamnadzieję,żepięknykoncertDobrej
Wróżkiostateczniezdjąłjużresztkiklątwyizłych
skojarzeńzPałacuKulturyiNauki.
Mój LoNdyN
ANNA MARIA MICKIEWICZ
Poetka Roku Miasta Literatów 2013
– It is good to be back! It feels like home!
– Jednak? Po tylu latach?
– Where is the home?
– „Tam, gdzie serce twoje” – jak mawiał poeta.
– Czyli gdzie naprawdę ?
– Tutaj, gdzie akurat nie mam gdzie
mieszkać, ale mam dzieci i tylu przyjaciół, gdzie
patrząc na roziskrzone słońcem czy skąpane
deszczem szklane domy City wdycham morski
powiew ś wiata, gdzie ocieram się o wszystkie
jego kolor y, gdzie mogę zanurzyć się w tłumie,
który pulsuje życiem całego globu.
Architektura Londynu oddaje tę energię, pokazuje bieg czasów, jest otwartą kartą dziejów.
Obok Katedry Southwark, gdzie Szekspir drzemie w jej południowej nawie, wyrósł strzelisty
Shard, dzieci pluskają się w kolorowych str u-
nach fontanny przed jednym z najwspanialszych pomników współczesnej architektury: 7
More London Riverside Building, gdzie mieści
się siedziba PWC. Skrupulatna dbałość o poczucie przestrzeni, o światło, zieleń, delikatne
załamania br ył, uporządkowana różnorodność
kształtów, a jednocześnie rozmach, strzelistość,
dynamika form współgrających harmonijnie
wywołują poczucie zadowolenia, po prostu
well being.
Siadam na schodach, obserwuję wielobar wny tłum i słucham szumu różnych języków, i wody… Płynie czas, mija życie, jedno, dr ugie,
trzecie pokolenie, nowy ś wiat, nowe wyzwania,
nowe myśli, nowa architektura, nowa kultura
wpisująca się powoli w tę starą. Patrzę na
wspaniały Tower Bridge, świadectwo rewolucji
przemysłowej XIX wieku. Stoję pod otwierają-
cymi się potężnymi ramionami mostu w tłumie
Amer ykanów podziwiających to „cudo starej
techniki”. Co myśleli ci co s tali tutaj 120-130 lat
temu? Jak wyglądały zachwycone twarze
twórców, a jak może przerażone twarze t ych,
co mieszkali pod mos tem i w okolicznych slumsach? W dole przepływa statek z turystami. Po
drugiej stronie, na bulwarze przy Tower młody
tato z paczką chipsów w dłoni opowiada małej
córeczce skupionej na oblizywaniu kapiącego
loda, o ściętych głowach żon Henryka XVIII.
Przede mną Tamiza, szklane domy, a wokół kolorowy tłum ciekawy życia, świata i ludzi. Każdy ma swoją historię, historię swojego życia,
ale też własne rozumienie tej wspólnej, tej w
której uczestniczy codziennie. Zanurzam się w
dynamice Londynu i szukam w niej swojego
miejsca, swojego domu.
Jak pisze w uzasadnieniu Danuta Blaszak,
która stworzyła por tal Miasto Literatów,
nagroda zos tała przyznana przede
wszystkim w uznaniu dla wierszy Anny
Marii Mickiewicz – ich bogatych war tości
literackich.
„Urzekły nas indywidualne
doświadczenia, emocje poetyckie opisane
z uczciwością, ale bez narzucania ocen,
wkomponowane w rzeczywistość, w
czasoprzes trzeń tak dyskretnie, że nikt nie
będzie zmieniał poezji w politykę. Gdy
czytasz i widzisz tę rzeczywistość i jeśli
wtedy istniałeś, jeśli wtedy tam byłeś,
albo w ś wiecie podobnym – patrzysz na
obraz i nagle zaczynasz mówić, „a wiesz,
tak jak ja wtedy...
Urzekła nas harmonia poetki z
literackim bogactwem czasoprzestrzeni.
Jej pamięć o tych, którzy odeszli,
szacunek dla tych, którzy współistnieją.
Poezja ta zawiera znajomość his torii
literatur y i współczesnych środowisk
literackich... Świat w czasie i przestrzeni
jest jak wielki dywan z wzorami
platońskich idei i nićmi łączącymi ludzi i
wydarzenia. I na pytanie: „Dlaczego Anna
Maria Mickiewicz?”, odpowiemy
metafor ycznie: – W uznaniu dla dywanu.
Miasto Literatów 2000++ to por tal
internetowy z dużymi tradycjami, któr y
powstał w latach 90. minionego wieku,
kiedy jeszcze do roku 2000, do
następnego milenium, wydawało się, że
jest bardzo daleko. Stąd w nazwie 2000++.
Rozwinął się w największy polski
emigracyjny por tal literacki, skupiający w
różnych formach współpracy około dwu
t ysięcy twórców na całym ś wiecie. Miasto
Literatów 2000++ zajmuje się również
działalnością wydawniczą.
Spotkanie z Anną Marią Mickiewicz
w Poetry Cafe, czytaj str. 31
http://www.miastoliteratow.com/
|25
nowy czas | październik 2013
pytania obieżyświata
Gdzie mieszka
Stwórca świata?
Porośnięta kaktusami pustynia, za którą w oddali widać błękitny zarys górskiego łańcucha z górą Baboquivari
Włodzimierz Fenrych
M
isja San Xavier Le Bac leży prawie na
przedmieściach Tucson. Patrząc stamtąd na wschód widać autostradę i miasto, jeśli patrzeć na zachód, widać
porośniętą kaktusami pustynię. Za pustynią, w oddali, widać błękitny zarys górskiego łańcucha, którego najwyższy szczyt sterczy wysoko ponad resztą jak
wystający palec. Jest to góra Baboquivari, na której mieszka...
O tym potem, skupmy się na misji św. Ksawerego. Kościół pod
jego wezwaniem jest zupełnie wyjątkowy: autentyczny, niepodrabiany osiemnastowieczny barok. Poziom artystyczny figur może
trochę prowincjonalny, ale też kiedy go budowano, była to naprawdę daleka prowincja. W kontynentalnej Europie jest takich
kościołów na pęczki, ale w Stanach? Ze świecą szukać (chociaż tutaj słońce leje się z nieba takim żarem, że świeca szybko by się
stopiła). Ale jest jeszcze inny powód, dla którego ten kościół jest
wyjątkowy. Jest on pod wezwaniem św. Franciszka Ksawerego, jezuickiego misjonarza Dalekiego Wschodu, którego figura odziana
w białą komżę (szytą, nie rzeźbioną) stoi w głównym ołtarzu. Do
św. Ksawerego, którego figura leży w lewym transepcie, licznie
przychodzą pomodlić się i podnieść głowę świętego tutejsi Indianie
z rezerwatu Papago, na którego terenie położony jest kościół.
Franciszek Ksawery należał do tych świętych, których zwłoki
nie rozkładały się (podobnie jak zwłoki niektórych papieży wystawione do dziś w szklanych trumnach w bazylice św. Piotra w Rzymie), dlatego czasem jest on rzeźbiony w postaci figury leżącej na
katafalku. Tak właśnie jest przedstawiany w sanktuarium w Magdalena del Kino, w północnym Meksyku. Dla Papagów, zamieszkujących tereny po obu stronach granicy, sanktuarium w Magdalena jest czymś takim jak dla nas Częstochowa – pielgrzymują tam
tłumnie, a leżąca figura świętego powielana jest w licznych kaplicach na terenach zamieszkałych przez Indian. Ale... Ale...
Pierwsze ale: na początku XX wieku w Meksyku zwyciężyła
rewolucja i władzę przejęli antyklerykałowie, czego efektem by-
ła między innymi oficjalna walka z kultem świętych. W 1934
roku sanktuarium w Magdalenie zostało zamknięte, a wszystkie
figury porąbane i spalone w piecu browaru.
Wszystkie? Wcale nie. Oni tylko myślą, że porąbali figurę
św. Ksawerego. Indianie twierdzą, że w St. Xavier le Bac, po
amerykańskiej stronie granicy, leży ta właśnie figura, która kiedyś leżała w sanktuarium w Magdalenie. Figura w Bac nie ma
nóg, bo pewnej nocy wstała i szła całą drogę i doszła aż tam,
gdzie dziś leży – nogi jej się przy tym starły. Legenda? Pewnie
tak, wedle innej legendy figura z Magdaleny ukryła się na czas
represji, a kiedy te minęły, wróciła na swoje miejsce. A wedle
jeszcze innej uciekła do miejscowości San Francisquito (przy
granicy ze Stanami), gdzie do dziś leży w kaplicy.
Do meksykańskiej Magdaleny nie pojechałem, ale w San Xavier le Bac byłem (pod koniec września, kiedy temperatura spada
do 40ºC). Do kościoła przychodzą dwa rodzaje ludzi: turyści i
lokalni Indianie. Turyści z aparatami fotograficznymi robią zdjęcia (tak jak ja). Niektórzy z nich są katolikami (tak jak ja) i przyklękają wchodząc. Przewodniki nic nie wspominają o leżącej figurze
św. Ksawerego, zatem większość turystów nie jest świadoma znaczenia, jakie ta figura ma dla drugiej grupy ludzi. Indianie z rezerwatu Papago, którzy przychodzą tu licznie, wizualnie się nie
wyróżniają, ubrani są tak jak wszyscy Amerykanie, choć mają indiańskie rysy twarzy. Wchodząc przyklękają przy wejściu i natych-
Misja San Xavier Le Bac
miast kierują się do lewego transeptu, by pomodlić się przy leżącej figurze i podnieść ją za głowę. Przychodzą całe rodziny, małe dzieci są
brane na ręce, żeby też mogły głowę świętego podnieść.
Pytam potem spotkanych Indian, o co chodzi z tym podnoszeniem głowy. Młody człowiek w sklepiku z pamiątkami (przede
wszystkim ręcznie plecionymi koszykami, z których Papago słyną)
wyjaśnia: – Jeśli uniesiesz świętego, to znaczy, że przyszedłeś z czystym sercem i modlitwa będzie wysłuchana. Inny Indianin, autostopowicz, którego podwozimy jadąc przez rezerwat, pyta, o którego
świętego chodzi. – Ach, tego w San Xavier le Bac? To jest Francisco Kino, który ewangelizował ten kraj.
Zaraz zaraz, jak to Francisco Kino? Czy jest taki święty? Nie
wiem nic o tym, by był on kiedykolwiek kanonizowany.
Eusebio Francisco Kino był jezuitą, który pod koniec XVII wieku spędził dwadzieścia kilka lat w rejonie zwanym Pimeria Alta,
głosząc tam Ewangelię. Niestrudzenie jeździł po okolicy i zakładał
misje, wśród nich w miejscowości Magdalena (dziś w meksykańskim stanie Sonora) i w San Xavier le Bac (w Arizonie). W 1711 roku zmarł w Magdalenie, gdzie go pochowano. W głównym kościele
tego miasta jest figura zmarłego świętego, który też ma na imię
Francisco. Czy można się dziwić, że niektórym ci święci się mylą?
W końcu św. Franciszek Ksawery to odległa postać, zmarł gdzieś za
ogromnym oceanem, pochowany jest za innym oceanem, natomiast ojciec Kino jeździł po tym właśnie kraju i to on zakładał tu
misje i jest zupełnie naturalne, że to jego czci lokalna ludność.
Pimeria Alta to kraj długo ignorowany przez Hiszpanów. Nie było żadnych legend o ogromnych bogactwach, nie było też murowanych indiańskich wsi, tak jak nad Rio Grande, była tylko pustynia,
na której żyli Indianie mieszkający w szałasach. Skoro w szałasach,
to pewnie prymitywni. Taka ocena, oparta na pozorach, była (jak to
często bywa) złudna. Mieszkający tu Indianie Pima i Papago żyli z
rolnictwa, a żeby z rolnictwa wyżyć na pustyni – trzeba nie lada
umiejętności. Od niepamiętnych czasów uprawiali kukurydzę, starannie nawadniając pola. Prowadzili życie na poły koczownicze,
schodząc w doliny dopiero kiedy temperatura spadała do 40ºC, gorętsze miesiące spędzając w wyższych rejonach gór. Papago nie
przeszli do popularnej literatury o Dzikim Zachodzie, bo mieli na
pieńku z Apaczami, którzy (jak mi powiedział młody człowiek w
sklepie z pamiątkami) napadali na nich, zabijali mężczyzn i wykradali kobiety. Dzięki wysiłkom ojca Kino Papago byli gorliwymi katolikami, przychodzącymi do swego świętego pomodlić się i podnieść
go za głowę. Udało im się wynegocjować duży rezerwat i w tym rezerwacie budują swemu świętemu kapliczki i zapalają w nich setki
świeczek. Co bardzo istotne – na terenie rezerwatu znalazła się też
góra Baboquivari. Dlaczego bardzo istotne? Bo mieszka tam...
No właśnie, o to też pytałem napotkanych Indian. I nieodmiennie dostawałem odpowiedź: – Mieszka tam I'itoi, Stwórca Świata.
Mieszka w jaskini na samej górze, Indianie przynoszą mu ofiary i
kwiaty. Czasami można go spotkać, jawi się jako zgarbiony staruszek. – A czy ja też mógłbym pójść do tej jaskini? Słyszę, że mógłbym, ale musiałbym dostać pozwolenie od władz rezerwatu.
Niestety, na takie pozwolenie trzeba czekać dwa tygodnie, a my za
dwa dni mamy odlot. Więc nic z tego.
Spacer do miejsca, gdzie mieszka Stwórca Świata – to dopiero
byłaby gratka! Władze Rezerwatu mogłyby zarabiać na wydawaniu
pozwoleń za opłatą, a okoliczna ludność na sprzedaży ręcznie plecionych koszyków albo podkoszulek z odpowiednim nadrukiem.
Tylko ze spotkaniem Stwórcy mógłby być kłopot. Powiadają, że
żeby go spotkać, trzeba mieć czyste serce, a tego od władz rezerwatu kupić się nie da.
Kościół Pod
wezwanieM
św. KSawereGo
w arizonie jeSt
wyjątKowy:
autentyczny,
niePodraBiany
oSieMnaStowieczny BaroK.
w euroPie jeSt
taKich
Kościołów na
PęczKi, aLe w
Stanach? z
świecą SzuKać…
26|
październik 2013 | nowy czas
czas na podróże
BUDAPESZT
Tekst i zdjęcia:
Marcin Kołpanowicz
T
rudno zliczyć, ile razy Szent Korona, czyli
Korona Święta, była kradziona, porywana,
ukrywana, przewożona, zakopywana i odkopywana. Jak poucza przez słuchawki wirtualna przewodniczka w kursującym ulicami
Budapesztu turystycznym autokarze Hop In Hop Off, Stefan,
król Węgier, poprosił papieża Sylwestra II o koronę, ale ten miał
tylko jedną, przeznaczoną dla „kogo innego”. Tak przynajmniej
brzmi to w polskiej wersji językowej, a pewna nieprecyzyjność
tego sformułowania wiąże się być może z faktem, że owym zagadkowym „innym” był Bolesław Chrobry, któremu Stefan
sprzątnął koronę sprzed nosa. Może to i lepiej, bo nasze regalia
zostały skradzione z Wawelu przez Prusaków w 1795 roku, a następnie przetopione. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że korona św. Stefana podzieliłaby ich los i nie znajdowałaby się dziś
w sali budapeszteńskiego parlamentu, pod najwyższą kopułą,
gdzie spoczywa strzeżona przez uzbrojonych żołnierzy, którzy
co godzina okrążają ją defiladowym krokiem.
Młody Węgier, przysłuchując się naszej rozmowie w sali kopułowej, zapytał po angielsku, czy jesteśmy Polakami. Gdy potwierdziliśmy, wygłosił z triumfalnym uśmiechem: – Polak,
Węgier, dwa bratanki! Odpowiedzieliśmy natychmiast: – Lendziel, Madziar, kyjt jou borat! – i na tym nasza przyjacielska
rozmowa się zakończyła, bo tutaj też kończyły się nasze umiejętności językowe. Przysłowie pochodzi prawdopodobnie z czasów
konfederacji barskiej, jednak jego korzenie sięgają roku tysięcznego, kiedy to sprawa przywłaszczonej korony nie osłabiła, jak
widać, wzajemnej sympatii naszych narodów. Król Stefan był
synem Adelaidy Białej Knegini, bardzo wojowniczej damy, siostry lub córki Mieszka I, a zatem bliższej lub dalszej ciotki Chro-
brego. Wynika z tego, że już w roku tysięcznym władcy naszych
krajów mogli być kuzynami – idea „bratanków” ma więc bardzo
dawne korzenie. Stefan wsparł zresztą militarnie Bolesława, gdy
ten ruszył z wyprawą na Ruś Kijowską, co uznać można za
pierwszy z całego ciągu przykładów wspólnych polsko-węgierskich przedsięwzięć wojskowych. Jednym z ostatnich było wysłanie Piłsudskiemu przez rząd węgierski (na własny koszt) pociągu
z trzydziestoma tysiącami mauserów i milionami naboi, bez których nie mielibyśmy z czego strzelać do bolszewików i nie wygralibyśmy Bitwy Warszawskiej w 1920 roku. Bez pociągu znad
Dunaju nie byłoby Cudu nad Wisłą.
Nie do końca legalny sposób, w jaki korona dostała się w ręce
św. Stefana, zaważył chyba na jej późniejszych losach: podczas
najazdów Mongołów przechowywana była na chorwackiej wyspie Trau, potem dostała się w ręce Wacława Czeskiego, następnie wojewody siedmiogrodzkiego Laszlo. Po powrocie na Węgry
została wykradziona do Austrii, po czym padła łupem Sulejmana Wspaniałego, sułtana tureckiego. Następne przystanki to
Wiedeń, Praga, Pressburg (Bratysława), ponownie Budapeszt, a
nawet największy skład sztabek złota na świecie – Fort Knox,
skarbiec Federalnego Banku Rezerw USA, dokąd z obawy przed
Rosjanami wywieziono ją pod koniec II wojny światowej.
Korona prezentuje się imponująco. Przez całe stulecia była
czymś więcej niż królewskim nakryciem głowy – w świadomości
Węgrów nie tylko gwarantuje ona istnienie państwa, ale posiada
jakby siłę mistyczną. Była traktowana niemal jak osoba, i to osoba
ważniejsza niż wymienne bądź co bądź persony królów. Wpisana w
węgierską konstytucję jako narodowa relikwia, wraz ze swym charakterystycznym przekrzywionym krzyżykiem widnieje nad godłem
Węgier. Właśnie takie godło znajduje się za fotelem marszałka w
sali obrad parlamentu, a po jego dwu stronach umieszczono sześć
innych tarcz – to herby rodów królewskich sprawujących władzę
na Węgrzech. Pomiędzy nimi przykuwa wzrok biały orzeł Jagiellonów. To na tej sali w 2007 roku jednogłośnie ogłoszono 23 marca
dniem przyjaźni węgiersko-polskiej, zresztą i polscy posłowie przyjęli analogiczną uchwałę przez aklamację.
Parlament w Peszcie, dzieło architekta Imre Steindla, przypominający parlament londyński i podobnie jak on usytuowany na
brzegu rzeki, sprawia bardziej przysadziste i mniej zwarte wrażenie niż jego odpowiednik nad Tamizą. Gmach parlamentu wydaje
się być zbyt ogromny, jak na niespełna dziesięciomilionowy kraj,
którym są dzisiejsze Węgry. Jednak na przełomie XIX i XX wieku, gdy powstawał, służył jako izba posiedzeń wszystkich krajów
Korony Świętego Stefana (czyli tak zwanego Zalitawia, obejmują-
BUDAPESZTEńSki PARAmEnT,
oZDoBiony nEogoTyckimi i
BARokoWymi oRnAmEnTAmi,
RZEźBAmi, oBRAZAmi,
WiTRAżAmi i ZłocEniAmi
RoBi iściE imPERiAlnE
WRAżEniE
Węgier pokazał nam dach
budynku, z którego Rosjanie
otworzyli ogień do tłumu
|27
nowy czas | październik 2013
czas na podróże
cegoWęgrywrazzSiedmiogrodem,Chorwacją,SławoniąimiastemRijeka),aobradyaustro-węgierskichparlamentarzystówodbywałysięnaprzemianwWiedniuiBudapeszcie.Wporównaniu
znaszymskromnymsejmemnaWiejskiej,budapeszteńskikolos,
ozdobionyneogotyckimiibarokowymiornamentami,rzeźbami,
obrazami,witrażamiizłoceniami(dojegowystrojuzużyto40kg
złotaipółmilionakamieniszlachetnych)robiiścieimperialne
wrażenie.Szczególniepięknieprezentujesiępodwieczórzpokładustatku,kiedypodświetlonakoronkowafasada,wieżeismukłe
pinakleodbijająsięwdrżącymlustrzeDunaju.
Naplacuprzedparlamentemznajdujesięskromnapłytaupamiętniającaofiar yrewolucjiwęgierskiejw1956roku.PrzystanęliśmyoboksiwegoWęgra,któr ypochylałsięnadpłytą;
mężczyznadostrzegłkątemoka,żemodlimysięzapoległych.
Byćmożetoskłoniłogo,byspontaniczniepodejśćizagadnąć:–
Wir waren damals sechzehn jahren alt... Opowiedziałnampo
niemiecku,żejakoszesnastolatekwrazzkolegamiklasowymi
uczestniczyłw1956rokuwdemonstracjinaplacuprzedparlamentem.Kiedywdochodzącychdoplacuulicachpojawiłysię
lufysowieckichczołgów,ludziezaczęliwpaniceuciekaćwstronę
parlamentu.Węgierpokazałnamdachbudynku,zktóregoRosjanieotworzyliogieńdotłumu.– Cochwilaktór yśzuciekającychpadałnaziemięijużsięniepodnosił.Zabityzostałwtedy
mójnajlepszyprzyjacieliinnikoledzyzklasy–zakończyłmężczyzna,ocierającrękawemkurtkiłzyiszybkoodszedł.(Rosjanie
zamordowaliwówczasokołostuosób,awciągucałegopowstania–dwatysiącepięćset.NawieśćotymwPolscezorganizowanozbiórkężywności,lekarstwikrwi.Punktypoborukrwi
pracowałycałądobę.Cociekawe,wartośćzebranejwówczas
spontanicznieprzezzwykłychPolakówpomocyprzekroczyłacałkowitąwartośćdarówprzesłanychdlaWęgrówprzezrządUSA.
Wścianienarożnegobudynkuplacucelowoniezatynkowano
dziurwyrwanychprzezpociski,zamocowanownichzatokulez
brązuprzypominającetamtepociski.Niecodalej,napółokrągłymmostkustanąłpomnikprzywódcywęgierskiegopowstania,
ImreNogy'ego.Wpalcieikapeluszu,zprzewieszonymprzezramięparasolem,jakbywyszedłnaniedzielnąprzechadzkę,spoglądawstronęplacuprzedparlamentem.Straconyprzez
komunistóww1958roku,pochowanyzespętanymidrutemkolczastymrękamiinogamiwgrobieprzeznaczonymdlakryminalistów,zostałw1989rokuekshumowanyiuroczyściepochowany
naPlacuBohaterów,ajegopogrzebstałsięwielkąpatriotyczną
manifestacją.Topodczastejuroczystościpewiennikomunie
znanystudentdor wałsiędomikrofonuiwygłosiłpłomienne,
nieuzgodnionewcześniejznikimprzemówienie,wktór ymwezwałdowycofaniazWęgierwojskradzieckich.Tymstudentem
byłVictorOrban,obecnypremierWęgier.
DziśjedynymśladempoSowietachjeststojącypośrodkuPlacu
Wolności(!)obelisk,któregoszczytwieńczypięcioramiennaczerwonagwiazda.Odstronyparlamentuwychodziwkierunkuobeliskubarczysta,energicznapostać–wrozchylonychdłoniach
brakujetylkorewolwerów.TopomnikRonaldaReagana.Nocą
rzęsiścieoświetlonasylwetkapogromcyImperiumZławymownie
kontrastujezposępnymczarnymsłupemzgwiazdą.Oboksilnie
strzeżony,otoczonywysokimmetalowymparkanembudynekambasadyamerykańskiej–totutajznalazłpowojnieazylniezłomny
kardynałMindszenty.UrodzonyjakoJozsefPehm,zmieniłdemonstracyjniesweniemieckobrzmiącenazwiskonaMindszenty(odnazwyrodzinnegomiasteczka),byzaprotestowaćprzeciwhitlerowskimokrucieństwom.ZaudzielaniepomocyuchodźcomzPolski
orazŻydomzostałosadzonyprzezNiemcówwwięzieniu.Powojniekomuniściwpseudoprocesieskazalikardynałanadożywocie,a
zwięzieniauwolniligopowstańcyw1956roku.GdydowładzydoszedłnadanyprzezRosjanKadar,duchownyschroniłsięnapiętnaścielatwambasadzieamerykańskiej.Uważał,żejakoprymas
musitrwaćprzyswoichowieczkachmimonaciskówkomunistycznychwładz,anawetwatykańskiejdyplomacji.JegopopiersieodnajdziemywniszyprzywejściuwewnątrzBazylikiśw.Stefana.
Duchśw.StefanaunosisięnadcałymBudapesztem–nazachodnimbrzeguDunaju,wpagórkowatejBudziejegopomnik
konnystoinaprzeciwsłynnegokościołaśw.Macieja,anabrzegu
wschodnim,wpłaskimPeszcie,statuaStefanastoinaPlacuBohaterów,wśródinnychmadziarskichkrólówiwładców.
Oboktychpompatycznycharanżacji,znajdziemywBudapeszcierównieżpomnikizabawne,takiejakstojącanachodniku
przyulicyZrinyistatuawąsategopolicmajstraprzywołującaczasyFranciszkaJózefa–stróżprawabacznieobserwujeulicęspod
daszkapikielhauby,wypinającpokaźnypiwnybrzuszek.Takto
dyskretnamowapomnikówopowiadanamhistoriędawnąinajnowsząnarodubratanków.
Wbazylicespoczywajeszczejednaświętośćnarodowa–prawicakrólaStefana.Wgotyckimrelikwiarzu,nibywewnętrzufiligranowejkaplicy,zawysmukłymiokienkamiwypatrzyćmożna
kasztanowobrązowądłońkróla–dłoń,wktórejunosiłkoronę,
gdyofiarowałprzedśmierciąnaródwęgierskiMatceBożej,iw
którejzawszetrzymałmieszekzezłotymimonetami,byrozda-
Pomnik Imre Nogy'ego, przywódcy
powstania; obok pomnik św. Stefana
unoszący się nad całym Budapesztem
New York Cafe –„najpiękniejsza kawiarnia
świata”; obok: stróż prawa bacznie
obserwuje ulicę spod daszka pikielhauby
Szent Korona w świadomości Węgrów
nie tylko gwarantuje ona istnienie
państwa, ale posiada jakby siłę mistyczną
wać je ubogim. (Dziś trzeba wrzucić monetę, by włączyć oświetlenie i móc dojrzeć zasuszoną prawicę.)
Budapeszt to miasto pełnych splendoru i przepychu wnętrz –
takie są pomieszczenia parlamentu, taka jest nawa bazyliki, foyer
opery lub wnętrze New York Cafe –„najpiękniejszej kawiarni
świata” – jak zachwala ją wirtualna przewodniczka w autobusie
Hop In Hop Off. Tutaj za 2500 forintów wypić można kawę i
spróbować czekoladowego tortu Sachera w scenografii przypominającej zarazem korytarze parlamentu, wnętrze opery i rokokową kaplicę – wśród spiralnych kolumn, za pluszową kotarą, na
obitej jedwabiem kanapie, pod żyrandolem ze szkła Murano, obserwując własne odbicie w kryształowym lustrze. Kawiarnia mieści się w New York Palace, jednym z charakterystycznych
eklektycznych gmachów, jakich pełno na ulicach miasta.
Budowle te prześcigają się w mnożeniu gzymsów, kolumn i
pilastrów, trójkątnych tympanonów, ekstrawaganckich wykuszy,
rozdętych kopuł i wygiętych dachów. Fasady zaludniają plemiona umięśnionych atlasów i dorodnych kariatyd, którym towarzyszy fantastyczna fauna gryfów, harpii, sfinksów, chimer oraz
desperacko wychylonych gargulców. Gotyk miesza się tu z architekturą hinduskich świątyń, barok z elementami tureckich meczetów, a wszystko razem przeplata z wybujałą secesją. Znakami
firmowymi art nouveau są falujące płaszczyzny fasad, organicznie zaokrąglone kontury okien, kute kraty bram, podobne powyginanym łodygom bluszczu, półokrągłe balkony i obłe wieżyczki,
wyskakujące jak bąble ponad krawędź dachu. Kamienice są pię-
cio- i sześciopiętrowe, a kondygnacje nie mają deprymującej
wprowadzonej przez Le Corbusiera wysokości (226 cm), lecz
przynajmniej dwukrotnie większą. Ta jednolita wysoka zabudowa, powstała prawie w całości w XIX wieku, nadaje ulicom wygląd głębokich kanionów i wprawia zwiedzających jeśli nie w
perwersyjny zachwyt przemieszany ze stanami lękowymi, to
przynajmniej w chwilowe osłupienie.
Miasto spokrewnione jest w charakterze z Wiedniem, Lwowem i Pragą, ale dzięki nieokiełznanej inwencji swych projektantów, którzy zgromadzili w jednym miejscu wszystkie możliwe
architektoniczne pomysły minionych wieków (i dodali garść niemożliwych) oraz malowniczemu położeniu nad samym Dunajem, Budapeszt wydaje się przebijać inne stolice CK Monarchii
efektownością i spektakularnością swej zabudowy. Niewątpliwie
był najelegantszą metropolią östbloku. Przez ostatnie lata jego
oblicze niewiele się zmieniło: z wyjątkiem kilku wypucowanych
ostatnio do białości najważniejszych gmachów (parlament, Bazylika św. Stefana, Muzeum Sztuk Pięknych, New York Palace czy
bliźniacze Pałace Klotyldy przy moście Elżbiety), reszta budowli
jest przykurzona i lekko zaniedbana.
Ostatnie lata, gdy przez dwie kadencje władzę sprawowali
postkomuniści, były dla całego kraju stracone. (Za podsumowanie tych rządów może służyć bezprecedensowe wyznanie poprzedniego premiera, socjalisty Gyurcsány’ego: „Kłamaliśmy
rano, w południe i wieczorem, w dzień i w nocy, miesiącami, latami. I wszystkich oszukaliśmy”.) Marazm, zastój inwestycyjny i
rozkradanie wszystkiego co się dało, miały miejsce w całym kraju, a zwłaszcza w stolicy, której ludność (około 2 mln) stanowi
jedną piątą populacji całych Węgier. Przekłada się to na obecny,
nieco zapuszczony obraz miasta. Spatynowany, gdzieniegdzie
nawet sczerniały kamień, odrapane tynki budynków i szyldy sklepów wywołują – „jak za komuny” – wrażenie cofnięcia się w
czasie o dwadzieścia lat, co zresztą na tle przypominających
domki dla lalek kamienic innych miast europejskich nie jest pozbawione nonszalanckiego wdzięku.
MARCIN KOŁPANOWICZ, ar t ysta malarz. Publikuje eseje
podróżnicze w miesięczniku „Poznaj Świat” oraz teksty o sztuce
w kwar talniku „Art ysta i Sztuka”.
28 |
październik 2013 | nowy czas
okiem psychologa
O ojcach,
chłopcach
i stawaniu się
mężczyzną
Miroslaw
Polanowski
Każdy chłopiec powinien przyjść na
świat zaopatrzony w ojca, którego
główną rolą jest bycie ojcem i pokazanie nam co znaczy być mężczyzną.
Może on od nas uciec, ale my nigdy
nie uciekniemy od niego. Obecny czy
też nie, żywy czy umarły, prawdziwy
czy zmyślony, ojciec jest głównym
twórcą naszej męskości.
Frank Pitman (Man Enough, 1993)
Postaram się przybliżyć kilka ważnych
pytań – czym jest męskość?; kim jest
prawdziwy mężczyzna w dzisiejszym
świecie?; czym się zajmuje? Czy podam tu również odpowiedzi? Nie sądzę, ale z pewnością zaproponuję
kierunek myślenia, dzięki któremu będzie można rozważyć swoje własne
odczucia.
Myślę, że to dobre miejsce, by
przyjrzeć się samemu terminowi męskości. Czy jest to sposób bycia, rodzaj
pracy, wysokość konta bankowego?
Czy jest to umiejętność panowania nad
emocjami i umiejętność niepokazywania ich, czy też siła, agresja oraz znajomość sztuk walki? Co moglibyśmy
powiedzieć o męskości aktora, tancerza
baletu, człowieka uzależnionego od
narkotyków, księdza czy ojca trójki
dzieci? Który z nich jest bardziej męski?
Prawda, że trudne? Jeżeli jeszcze weźmiemy pod uwagę trend emancypacyjny kobiet, mający miejsce w ostatnich
dziesięcioleciach, dążący do wypromowania całkowitej równości w rozumie-
niu i postrzeganiu zarówno mężczyzn
jak i kobiet, wówczas pytanie, kim jest
dzisiejszy prawdziwy mężczyzna, staje
się jeszcze bardziej trudne i jaskrawe.
Często w filmach, zwłaszcza komediowych serialach, a także współczesnych
reklamach, mężczyźni są prześmiewani
i portretowani jako nieudacznicy czy
wolniej myślący (być może jest to próba
odbicia sobie za setki lat męskiej dominacji…). Tak czy inaczej z pewnością
ma to wpływ na globalne samopoczucie mężczyzn oraz ich tradycyjne postrzeganie samych siebie.
Z pewnością prowadzi to do swego
rodzaju kryzysu dzisiejszej męskości,
który obecnie tak łatwo można zaobserwować. Z jednej strony mężczyźni
otrzymują komunikaty, że są potrzebni jako silni i zdecydowani, przedsiębiorczy i dominujący, z drugiej zaś
jako delikatni, subtelni, umiejący czytać między wierszami i posiadający
wysoki poziom emocjonalności.
Jakże więc mają dzisiejsi ojcowie
przekazywać ideę męskości swoim synom, jeśli sami gubią się w jej zrozumieniu? Wydawać by się mogło, że w
czasach mniej rozwiniętej techniki i
większej popularności zawodów wykorzystujących siłę i sprawność fizyczną
człowieka łatwiej było modelować męskość przyszłych pokoleń. Chłopcy w
większym stopniu mogli obserwować
swoich pracujących ojców, chociażby z
tego powodu, że warsztat pracy znajdował się przy samym domu. Mogli
wówczas kopiować swoich ojców, nabywając cech męskich przez zwyczajne naśladownictwo. Dziś, gdy ojcowie
„idą do pracy”, znikają na długie dni,
mówią swym synom, że są księgowymi, pracują na giełdzie czy wyjeżdżają
w delegacje, pozostawiają za sobą je-
Poczuj
swoją
wa r t o ś ć
– Kurs samokontroli i doskonalenia umysłu
metodą autohipnozy DUMA jest kluczem do
ukr yt ych możliwości każdego z nas – mówi
dr Kaczorowski, najwybitniejszy polski psycholog, niedościgniony mistrz terapii hipnot ycznej, który po raz kolejny dał wspaniały
pokaz technik hipnozy i hipnoterapii na zbiorowym seansie uzdrawiającym w Londynie.
Już przed godz. 17.00, sala była wypełniona po brzegi. Nie przeszkadzały inne polskie
imprezy, spotkania i koncert y, które akurat tego dnia odbywały się w Londynie. Publiczność dopisała ponad możliwości miejsca.
Dr Kaczorowski to mistrz ceniony za swoje
niesamowite możliwości pracy z podświadomością i ukrytym ego, które tkwi w najciemniejszych zakamarkach naszego mózgu. Sporo
osób z dużą dozą sceptycyzmu i powściągliwości przyglądało się działaniom dr Kaczorowskiego. Niedowierzanie szybko zamieniło
się w zdumienie i fascynację, gdy dr Kaczorowski wprowadzał w stan hipnozy kolejnych
uczestników spotkania. Trudno opisywać
szczegóły i sam seans, które i tak nie są do opisania a raczej do indywidualnego przeżycia.
– To trzeba zobaczyć i przeżyć! – mówi jedna
z uczestniczek spotkania. – Zobaczyć, jak kolejne osoby, oparte t ylko tułowiem i udami o
dwa krzesła wchodzą w głęboką hipnozę.
Hipnoza, która ciągle wzbudza nieuzasadnione lęki i skojarzenia z zazwyczaj błędnymi
opisami książkowymi i filmowymi, to stan od-
Dr Andrzej Kaczorowski,
mistrz terapii hipnotycznej
miennej świadomości, pomiędzy jawą a
snem. Jest to rodzaj świadomego snu i relaksu, który może odblokować strefę podświadomości. W terapii hipnozą spowalniamy pracę
świadomego umysłu i wyłączamy krytycyzm,
wchodząc w stan nieświadomej wyobraźni.
W ten sposób możemy w pozytywnym działaniu pomnożyć możliwości człowieka, wzmocnić jego pozytywne cechy i usunąć
negatywne, pomóc w osobistym i zawodowym rozwoju, wyzwolić rezerwy energii umysłu i siły obronne organizmu.
Każde spotkanie jest inne i ten kto był na
co najmniej dwóch wie, jak różnią się od siebie
i jak trudno przewidzieć bieg zdarzeń. Każdy z
nas jest inny i w każdym z nas zadomowiły się
inne problemy, nałogi, fobie i strachy. Mózg
człowieka jest najbardziej tajemniczym narządem ludzkiego organizmu. Poniżej szarej istoty
mózgowej znajduje się tzw. istota biała, w której mieszczą się jądra podkorowe i wzgórza
centrali przekazującej impulsy. Podczas każde-
dynie fascynującą pustą otchłań wyimaginowanej męskości – otchłań, którą chłopcy muszą sobie sami wypełnić
(chyba że mają szczęście obcowania z
innymi mężczyznami – dziadkami,
wujkami, braćmi, itp). Otchłań, która,
tak czy inaczej, musi być wypełniona
– niezależnie czy z pomocą innych,
czy też nie.
Jeżeli zadania tego podejmą się sami, z dużym prawdopodobieństwem,
sięgną do świata fantazji dostarczanego przez dzisiejszą telewizję czy inne
media. Nauczą się swojej męskości
dzięki wyolbrzymionym, najczęściej
zniekształconym obrazom męskich
tworów propagowanych przez sztukę
medialną. Poniekąd oznacza to, że
aktorzy, muzycy czy sportowcy, czyli
ci bohaterowie, których chłopcy chcą
naśladować najbardziej (co zresztą do
pewnego stopnia jest jak najbardziej
naturalne), odgrywają szalenie ważną
rolę w dzisiejszym świecie – rolę modelowania męskości przyszłych pokoleń. Niestety, trudność pojawia się
wówczas, gdy realne wzorce męskości
nie są im dostępne, a wzorce medialne nie zachowują się w sposób do
końca etyczny. Ryzyko wówczas jest
takie, że zintegrują oni w sobie obraz
mężczyzny kłamiącego, niewiernego,
na którym w ogóle nie można polegać. Stanie się on normą i wyznacznikiem nie tego, czym można by
nazwać zdrowy zespół wierzeń i zachowań męskich, ale tego, co to zastąpi – karykatury męskości.
Dojrzały mężczyzna nosi w sobie
piękną archetypiczną energię, którą w
naturalny sposób dystrybuuje na różne sfery swojego życia. Energię, która
tworzy atrybuty króla, wojownika,
magika i kochanka. Niestety, jeżeli
go seansu zbiorowego hipnoterapeuta dostraja się do uczestników seansu, podobnie zresztą jak w terapii indywidualnej.
Od początku świata człowiek poszukuje,
oczekuje, ma nadzieję na znalezienie szczęścia. Szczęście jest ukr yte w każdym z nas
tak samo, jak intuicja, która jes t pojęciem pokrewnym. Chcąc osiągnąć szczęście, trzeba
umieć przewidywać, czyli pobudzić intuicje,
szós ty zmysł, do którego mamy dostęp, a możemy go wzmocnić poprzez ćwiczenia i hipnozę. Hipnoza jest klinem, dzięki któremu
możemy wejść w umysł i pomnożyć możliwości człowieka, w jego osobist ym i zawodowym rozwoju. Nie ma takiej drugiej
metody terapeut ycznej, która sama skupiałaby tyle odkr ywczych możliwości. Czasem potrzebny jest nam tylko bodziec, silne
pchnięcie we właściwym kierunku, by przepoczwarzyć się w przysłowiowego mot yla i z
lotu ptaka spojrzeć na siebie sprzed miesiąca. Rzeczywiście, wys tarczyła drobna zmiana w sposobie myślenia – mówimy do siebie
i ze zdziwieniem widzimy, jak jeszcze przed
miesiącem katowaliśmy się nielubianą pracą
czy nieudanym związkiem. Nieudanym
związkiem ze swoim sposobem myślenia i
postrzegania siebie, nieudanym związkiem
ze swoimi negatywnymi przyzwyczajeniami.
– Na moich szkoleniach i kursach samokontroli i doskonalenia umysłu metodą autohipnozy DUMA uczestnicy uczą się i
jednocześnie programują się w zakresie podniesienia poczucia swojej wartości i pewności siebie, odwagi, wzmocnienia wiar y w
swoje zdolności i możliwości, programowania się na sukces zawodowy i osobisty, oraz
pieniądze – wyjaśnia dr Kaczorowski, który
arkana hipnoterapii poznawał u najlepszych
na świecie rosyjskich mistrzów i nauczycieli
hipnozy. Dzisiaj dr Kaczorowski sam jest mistrzem i nauczycielem, a jego kursy i szkolenia cieszą się niesłabnącym powodzeniem w
Polsce i w Londynie. Jest to kurs dla wszyst-
młody chłopak nie ma w swym życiu
dojrzałego mężczyzny, od którego
uczyłby się odpowiedniego wykorzystywania tej energii, a przy okazji będzie on korzystał z podpowiedzi świata
medialnego czy też świata mężczyzn
niedojrzałych, wówczas nastąpi zachwianie w procesie nabywania i wykorzystywania tej energii. Będziemy
wówczas mówili o przestraszonych i
przerażonych mężczyznach, którzy
próbować będą zdobywać jak największą rzeszę serc kobiecych, a w gruncie
rzeczy czuć się będą przeszywająco samotni. Będziemy również mówili o
tych, którzy próbować będą kontrolować wszystko i wszystkich (emocje, kobiety, rodzinę, świat). Czy też
rozmowa nasza skieruje się na tych
wiecznych zdobywców i tych, którzy
życie traktować będą jako nieprzerwane pasmo zawodów.
Myślę, że teraz bardziej niż kiedykolwiek, znajdujemy się w sytuacji,
gdzie świadomość, umiejętność dokonywania wyborów oraz analityczne
myślenie są ogromnie ważne i stanowią o dojrzałości człowieka. Dotyczy
to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Ale
jako że w artykule tym skupiłem się na
kwestii dorastania chłopców, chciałbym zwrócić uwagę na to, że odpowiedzialność uczenia naszych synów
tych skomplikowanych, choć zarazem
ludzkich zachowań i mechanizmów,
spada na nas – ich ojców, matki, nauczycieli a także na stanowiące część
naszej codzienności media.
MIROSLAW POLANOWSKI
pedagog i psychoterapeuta
tel. 07989 137 034
www.polskipsychoterapeuta.com
kich osób chcących uruchomić własny potencjał umysłowy, intelektualny i fizyczny oraz
osiągnąć sukces życiowy i wykorzystać swoje
ukr yte możliwości, zdolności i wartości.
Są różne sposoby radzenia sobie ze sobą i
własnymi problemami. Porada u psychologa,
poddanie się psychoanalizie, skorzystanie z
pomocy duchowego uzdrowiciela, wejrzenie
w siebie i swoje poprzednie wcielenia czy poddanie się regresji. Wszystkie te metody łączy
w sobie dr Andrzej Kaczorowski. Czasem wystarczy jeden silny impuls, by zmienić diametralnie swoje życie, a porażkę obrócić w
sukces. Wys tarczy seans zbiorowy lub kilka
pr ywatnych wizyt, a czasem wystarczy t ylko
przy jść na darmowy pokaz hipnozy i hipnoterapii i posłuchać, co mówi dr Kaczorowski.
RobertAlexanderGajdziński
BEZPŁATNY WYKŁAD
I SEANS HIPNOTERAPII
ORAZ ZBIOROWY SEANS UZDRAWIAJĄCY
Kolejne i ostatnie w tym roku spotkanie
i pokaz hipnozy dr Kaczorowskiego w Londynie
odbędzie się w niedzielę 24 listopada.
Szczegółowe infor macje na plakatach w polskich
sklepach oraz na www.londynek.net
TRENING KONTROLI UMYSŁU DUMA
Dwudniowy kurs doskonalenia umysłu metodą
autohipnozy DUMA odbędzie się 23 i 24 listopada
(sobota i niedziela) oraz dodatkowo 30 listopada i
1 g rudnia (sobota i niedziela).
SPOTKANIA INDYWIDUALNE
Przyjmujemy również zapisy na indywidualne
spotkania terapeutyczne z dr Kaczorowskim
w Londynie na 25, 26, 27, 28 i 29 listopada
(poniedziałek – piątek).
Liczba miejsc ograniczona.
Informacje i zapisy na kurs DUMA oraz spotkania
indywidualne pod numerem telefonu:
07914 167 199 lub (01494) 581 863.
E-mail: [email protected].
SMS lub e-mail o treści INFO pod nr 07914 167 199
www.kaczorowski.info, www.lukmag.com
|29
nowy czas | październik 2013
historie nie tylko zasłyszane
Julia Hoffmann
Autobus
Podobnoniechodzioto,abyczekaćaż
burzaminie,leczoto,bynauczyćsię
tańczyćwdeszczu.Toteżgdywszystko
sięwali,chorobyspadająnaczłowieka
jakstadomiejskichgołębiinagle,zdnia
nadzień,zostajesięwLondyniebezdachunadgłową,możnapłakaćnajwyżej
jakieśpółgodziny.No,możegodzinę,
dłużejtojużfanaberie.Potemtrzebazaparzyćmocnąherbatęiusiąśćwśród
kartonów.Cośsięwylęgnie.ŻadenPolakniepójdzieprzecieżdoopieki
społecznej,domagającsiępomocypsychoanalitykaorazindywidualnegodoradcy.Wkońcumożekolejneznalezione
mieszkanienieznikniewśródkłamliwychwymówek.Anarazienależywejść
wGoogle,drugąrękąbudującdlaenergicznegodwulatkadomkizklockówi
wysadzającmisiananocnik,copobudza
kreatywność.
Neohipisiwspółlokatorzywłaśniewyjechalinaakcjęprotestacyjnąprzeciwko
wydobywaniugazułupkowegozdna
morskiego,pozostawiajączasiusianepieluszkirozrzuconepoogrodzieorazkuchenkęgazowązalanąwielodniową
lawązastygłejsoczewicyiryżu.Mato
swojądobrąstronę,gdyżprzezdwanajbliższedniniebędzieznikałojedzenie.
– Bowkomuniewszystkojestwspólne– wyjaśniłakiedyśneohipiskazmiłymuśmiechem.Niedodałajednak,że
wspólnotadziałatylkowjednąstronęi
gotowaneprzezniąposiłki(makaronz
pesto,marchewibrokuły)sąprzewidzianewyłączniedlajejtrzyosobowejrodziny.Wprzeciwieństwiedoniej,hinduski
mążzawszeczęstujewszystkim,cougotuje,zawszeteżpyta,czymożeskorzystaćzcudzegocukru.
Oddziśmieszkamywięcjedyniez
mamąpięciolatka,któr yzacząłchodzić
doszkoły,toteżrozczochrana40-latka
bezdwóchzębównaprzodziejestwście-
kłaodsamegorana,boniemożejuż
spaćdojedenastej.–Nienawidzęcię,
mamo!–krzyczysynek,gdydostajeo
ósmejranolodowatyjogurtzlodówki,a
pochwiliwbijanyjestwniebieskimundurek.–Uspokójsię,skarbie–szczebioczejadowiciemama.Kwadranspóźniej
znikajązapłotem,ichjazgotrozpływa
sięwpowietrzu.Najgorzejbędziepopołudniu,bonauczycieleprosząoczytanie
dzieciomwdomu,dwieksiążeczkitygodniowo.–Toforsowaniedzieci!–obwieściłatroskliwamamatrzydnitemu.
–Będąprzeciążone!
Możnabytumieszkaćzneohipisami,
rdzennymiBrytyjczykami,długoi
szczęśliwie,nieszukającsamodzielnego
lokum,aleolbrzymiesumywydawałoby
sięnaśrodkiuspokajająceorazrękawice
gumowe,noiwkońcuteżzostałobysię
wariatem.Jedynyplustoświetnyangielski,któr ymmówiązdziadapradziada,
opróczmężaHindusaoczywiście.Ale
jestwdobrymtoniemiećdzieckozHindusemimedytować,siedzącnatrawiew
ogrodzieopółnocyirycząckontemplacyjnieuuuuuuuuuuu.Sąsiedzisąbiali,
wcześnieranowstająijadądopracy,ale
zwłaściwąAnglikomuprzejmościąnigdyniezgłaszajążadnychuwag.Jakdotąd,tylkorazwezwalipolicję,gdy
imprezaześpiewamiigranabębnach
wokółogniskaprzeciągnęłasiędogodzinwczesnorannych.Nawetlistonosz
jesttolerancyjny.Wchodzącdoogroduz
pewnympopłochemwoczachrozgląda
siędookoła,alepotempodajelistyi
szybkosięwycofuje,starającsięnie
wpaśćwmiskępełnąbrudnejwody,
zwiędłychkwiatówizgniłegoryżu,która
stoiwogrodzieodczasuświętowania
urodzinindyjskiegobogachaosuiharmonii.Anatowszystkospadłpiękny,
angielskideszcz.
Więctańczmy!
Agnieszka Siedlecka
Jes t eś g r u b a
i b r zy dk a
– Jakto,nieużywaszpudru?–patrzynamniezdziwiony.–Ailetymaszlat?Rzucamliczbę.–Orany!–odpowiada,ajamamwrażenie,żegdybymodjęła
dziesięć,jegoreakcjabyłabydokładnietakasama.
–Tuszwydłużającyipogrubiającyrzęsy,któryci
ostatniopolecałemkupiłaś?–Nie–odpowiadam.–A
rozświetlaczdopoliczków?– Roz…,co?–pytam.Jest
najwyraźniejpodirytowany.–Słuchaj,cośztątwoją
twarzątrzebazrobić,takprzecieżniemożna.Odstawiamkubekzkawąipatrzęmuprostowoczy.Syknąć
cośprzezzębyiudającspokójostentacyjniewyjść,czyz
krzykiemspektakularnietrzasnąćdrzwiami?Amożepo
męsku,czyliwryj?–myślę.Wyczuwamniemomentalnie.–Chodźtuisięskup,bodwarazypowtarzałnie
będę.Skorojużzapłaciłaś,tomożeszrówniedobrzete
paręminutwytrzymać.Samaniewiedzącczemuulegam.Możetotekolory,łagodneniebieskości,słoneczne
żółcieiapetyczne,uspakajającezielenietaknamnie
działają?Ciepełko,nowoczesnośćiwysokipołysk.
– Popierwsze,kremzmieńnaopóźniającystarzenie
skóry.Jużotwieramusta,byzapytaćnailelatmiałbyon
nibyzahamowaćtennaturalnyprzecieżproces,ale
mnieskubanyubiegaizprędkościąisiłąwyrzutukałasznikowazaczynabezlitosnąwerbalnąserię.Takiejegoprawo,wkońcuzatomupłacą.
–Młodaskórajestcacy,starafuj!Włosy,spójrzna
nie,zacienkiesą!Polecamszamponznanejfirmy,który
optyczniezwiększaichobjętość.Zwiększyćmożnateż
niektóregabaryty,np.obwódklatkipiersiowej.Mężczyźninielubiąmałegobiustu.Staniktypupushup z
dużąilościąwszytejgąbkiiproblemzgłowy.–Ztejgłowyporośniętejpozorniegęstymiwłosami,rzeczjasna?–
wcinamsię,aleonudaje,żemnienieusłyszał.–Strój
kąpielowywyrzućikupnowy.Niktniemaochotyoglądaćanitwoichrozstępów,ajużtymbardziejcellulitusu
tuiówdzie.Zawiążsobienabiodrachjakąśchustęczy
coś,żebytozakryć.Bieliznanatomiastmusibyćkonieczniewyszczuplająca.–Alejanoszęrozmiar38–
bronięsię.–Coztego?Popatrznaswójbrzuch!Płaski,
płaściuteńkijakdeskadoprasowania,aterazwklęsłyjest
terazwmodzie.Skądtysięurwałaś?Majtkiirajstopy
musząkonieczniekorygowaćfigurę.Wizualneoszustwo,
otonamprzecieżchodzi,prawda?Zaczynamsięczuć
nieswojo.Możekawazamocnaiciśnieniemiskacze?
Onnadalnadajejaknajęty:ociuchach,butach,torebkach,kosmetykach,zabiegachupiększających.Jedyneco
słyszęto„korygować,optyczniezmniejszać,zwiększaći
oszukiwać”.Alekogoiwjakimcelu?Komuwciskaćkit,
żewyglądam,jakNIEwyglądam?
–Niezamyślajsiętak,botuniemanadczym– karcimnie.– Myślenieszkodzi.Jaksiędaszprzekonaćdo
moichporad– wkońcujestemekspertem,zatomipłacisz– izacznieszwyglądaćatrakcyjnie,znaczysiętrendy
andsexy,tozapraszamnamojąstronęinternetową,na
którejznajdzieszprzepisykulinarnezmojegonajnowszegocyklupt.Afrodyzjakwkuchni. Musiszprzecieżwiedziećjakuwieśćmężczyznę,czyżnie?Domięsnegowięc
pocielęcinkę,wdrodzepowrotnejpobutelkęwłoskiego
wytrawnego,ewentualniepiwko,następniewskakujw
fartuszekidodzieła!Byleniewweekend,bowtelewizji
transmisjameczujest.Wiesz,właściwieuwieśćgościato
początek,zatrzymaćgoprzysobie,todopierowyzwanie!
To,coprzedostałosiędomojegokrwioobiegutonie
kofeina,leczadrenalina,ajejpoziomzaczynagwałtownierosnąć.Mimotosłuchamdalej.–Gdybyśmiała
ochotęzgłębićtematpożyciazfacetem,którycięwkońcułaskawiewybierze,tozachęcamdoprzeczytania:Jak
gozadowolić?Dziesięćsposobównamęskieego lub…
Wystarczy!!!Bioręgłębokioddech,wstaję,wostatnim
przypływiemiłosierdziarzucammuostrzegawczespojrzenie,potemporządnyrozmachi…leżynaglebie!Nie
ruszasię,nawetniemasiłyjęknąć,jestwszoku.Jegokolorowaokładkajestzagięta,żółcieizieleniejesiennego
numerustraciłynagleurok.Maponad100stron.Spomiędzyreklamaproduktów,naktórenasniestać,krzycząone:jesteśbrzydka,nieproporcjonalna,zagruba!
Bezmodnejtorebkiinajnowszegomodelukomórkinie
wychodźzdomu.Interesujsięplotkami,awczasiewolnymoglądajtelenoweleipieczszarlotkę.Manipuluj,
udawaj,kłam.Szydźzcelebrytów,zwłaszczagdyobiektywkrwiopijczychpaparazziuwieczniichubranychw
dresyibezmakijażu.Ktośsięzkimśrozwodzi,kogoś
zdradza,dobrzemutak.Przypomocywyssanychzpalcahistoryjekzmieszamyichzbłotemijeszczenamzato
zapłacą!Cudnadawkajadugraniczącazpraniemmózgurozlananabłyszczącychstronach.Zajedyne£1,50
zafundujsobieparęgodzinnegatywnegomyślenia,
utwierdźsięwprzekonaniu,żeszczęściejestpozatwoim
zasięgiem,żetwojawartośćito,jakcięinnipostrzegają,
mierzonesąwyglądemiilościądóbrmaterialnych,jakie
posiadasz.Społeczeństwemniezadowolonymzsiebiełatwiejjestmanipulować.Jakto,niewiedziałaś?Szmatławymagazyndlakobietcitegoniepowiedział?
PS. Autorka nie wrzuca całej prasy kobiecej do jednego
worka, ale na tzw. kolorowe pisma nie wydała w życiu
pena. Za materiał posłużyły jej czasopisma w poczekalni u dentysty oraz prasa przejrzana w supermarkecie.
JC ERHARDT: Lucky money
‘A bin bag stuffed with thousands of pounds
has been left on the doorstep of the house’, I
read in the papers a few weeks ago.
Apparently, there was a bin collection day in
that part of the city. It was found outside the
house that used to be a vicarage. The police
did not reveal how much money was in the
bin bag, but obviously, it was enough to make
the headlines. Imagine that…
What would you do if it were left on your
doorstep? Give it to the police, or stuff it under
the mattress… and lie in bed at night thinking,
if and when is the hooded, gunned owner of
the dirty cash going to knock at your door?
The lucky householder handed it in to the
police, hence the headlines. The police said, ‘it
was a very unusual find and we would like to
find out where the money came from and rule
out any criminal connection.’ Maybe it was St.
Nicholas losing his way from the North Pole.
Or an old lady losing her marbles.
My great uncle led a quiet life in the South
of England. He was still well and healthy,
when he announced that he had ‘hidden
safely’ a considerable amount of money.
We all laughed about granddad’s hidden
treasure, since he advertised it freely, “it’s in
a safe place, and nobody will ever find it.”
After all, he told his children where the most
important family jewels were, and how much
was left in his bank account. We did wonder
what got into him and why hid money all of a
sudden, but nobody thought much about it.
But he also had hidden his illness. It was a
shock when he went to hospital with a
headache and was dead two days later, but
another surprise waited us in the bank vault;
it was empty. The crown jewels had gone,
and so were his life savings. His children
turned the house upside down, searched the
attics and the cellars. They even dug the
garden up under the freshly planted bushes.
Nothing. He was right, it was very safe, and
nobody has ever found it.
The father of a friend of mine took his two
sons to his house and insisted they stood in
one spot in the kitchen with him. He had a
few days before, his old, trusted plumber
friend over to change the pipe work under the
kitchen floor. He stood in the kitchen looking
at them meaningfully, and then suddenly
jumped up and down several times in one
spot, thumping the floor with his feet. “See?”
he asked them. “Understood?” he jumped
again. That was all he said. They understood.
After he died, they went about removing
floorboards in the kitchen, but they could find
nothing but a tangle of copper pipe work for
the water supply. No hidden bin bag with
money or a box with jewels. But a few weeks
after the funeral, the plumber fr iend got
himself a new car. A Mercedes. And then he
moved to the better neighbourhood, one he
could not afford for years. Maybe he got lots
of plumbing jobs all of a sudden, they
thought. So they decided to have a good look
under the kitchen floorboards again. They
found the same old copper pipe work, but on
a closer look, some pipes did not connect to
anything, so they took them out. And there
it was, the father had stuffed the pipes neatly
full of twent y-two carats gold sovereigns
of the same diameter as the pipe. They only
managed to find a couple though, and
judging by the recent good fortune of the
plumber friend, there must have been quite
a few more copper piggy banks installed at
the time.
I know t he businessman who had to, for
reasons I won’t mention conduct his
transactions in cash. A lot of cash. Which he
had to carr y wit h him around town
frequently. I saw him once looking q uite
smar t carr ying a Tesco plastic bag in the
middle of the City. “Why on ear th, are you
walking around with t hat tatt y bag on
you?” I asked. So he showed me, it was
stuffed full of fifty pound notes. “Nobody
will mug me for t he Tesco bag, will they?”
he answered. Hopefully, if and when he
decides to loose his marbles and bin it one
day, it will under my door.
30 |
październik 2013 | nowy czas
co się dzieje
kino
Fifth Estate
„Nie graj w tym filmie!” – zaapelował
jakiś czas temu do Benedicta Cumberbatcha twórca Wikileaks Justin
Assange. I zasugerował, że obraz jest
częścią wielkiego spisku mającego
skompromitować jego i całe Wikileaks.
Przebywający od ponad roku na terenie
ambasady Ekwadoru Assange jest niezwykle wyczulony na punkcie swego
wizerunku. To dlatego jego początkowo
dobre relacje z liberalnymi gazetami
„The New York Times” i „The Guardian” szybko uległy zerwaniu, gdy obie
gazety – opublikowawszy część materiałów Wikileaks – doniosły o rozmowie, podczas której Assange powiedzieć miał w ostrych słowach, że nie
obchodzi go, że publikacja części przecieków może zagrozić życiu
amerykańskich żołnierzy, którzy sobie
na to zasłużyli. Bardzo szybko stało się
jasne, że Fifth Estate, mimo, że reżyserowane przez człowieka, który w
gruncie rzeczy popiera ideę Wikileaks,
nie będzie laurką dla ich lidera. Główna
teza? Szlachetne zamierzenia często
podkopywane są przez specyficzną
osobowość Assange’a.
Dread Poet’s Society
Wsiadają do pociągu zmierzającego ku
Cambridge, główny bohater, literaturoznawca, sądzi, że tego dnia jego
największym problemem będzie rozmowa kwalifikacyjna, która
zadecydować ma czy otrzyma on stanowisko profesora na tamtejszym
uniwersytecie. Nic bardziej błędnego!
W pociąg uderza piorun i w mgnieniu
oka nasz bohater odkrywa, że dosiadają do niego Byron, Keats i Shelley.
Korzystając z załamania w czasoprzestrzeni włączają się w rozmowę: o
życiu i poezji. Ale wszyscy w pociągu
wiedzą, że granica między nimi jest bardzo płynna.
Sobota, 16 listopada, godz. 18.10
BFI Southbank
Belvedere Road, SE1 8XT
Le Week-end
District 9
– Nie chcemy was skrzywdzić. Pragniemy tylko wrócić do domu – mówą
potężni, ale łagodni kosmici, którzy w
wyniku awarii statku pojawiają się pewnego dnia w Johanesburgu. Ale decyzją
rządu zostaną zamknięci w miejscu
odosobnienia, które szybko zmienia się
w przerażające getto, tytułową dzielnicę nr 9. Przed przybyszami nie ma
przyszłości: są ostatnimi przedstawicielami swojej rasy. Przez dziesiątki lat
trzymani są w upokarzających warunkach, podczas gdy ludzkość debatuje,
co z nimi zrobić. Poruszająca, filozoficzna przypowieść o ludzkiej
nietolerancji i wrogości wobec innego.
Opowieść, która używa stylistyki science-fiction tylko jako pretekstu.
Niedziela, 17 listopada, godz. 16.45
Blue Jasmine
Czwartek, 7 listopada, godz. 21.00
www.phildegreg.com
Tina May i jej zespół
Wybitna wokalistka brytyjska od 15
lat zaskakuje brytyjską i europejską
publiczność swoją znakomitą interpretacją jazzowych standardów.
Sobota, 9 listopada, godz. 21.00
www.tinamay.com
LONDON JAZZ FESTIVAL
w Jazz Café POSK:
Depeche Mode
Wtorek, 19 listopada, godz. 18.30
The O2 Arena
Peninsula Square, SE10 0DX
Tricotism Trio
Mosaic
Zespół stworzony przez basistę Sandy Suchodolskiego, którego inspiracją
jest muzyka słynnego Oscara Petersona. W Jazz Café POSK zespół
zaprezentuje popularne i mniej znane
utwory Petersona, jak również klasyczne standardy jazzowe, w składzie
naśladującym trio słynnego mistrza.
W nowo odrestaurowanym Ognisku
Polskim przy Exhibition Road odradza
się Teatr Hemara. Prowadzona kiedyś
przez wybitnego poetę i dramaturga
emigracyjnego scena, na której występowały największe gwiazdy tego czasu
(m.in. Renata Bogdańska, Zofia Terné,
Feliks Konarski) zainauguruje swoją
działalność spektaklem w reżyserii Heleny Kaut-Howson A Wariatka jeszcze
tańczy, którego scenariusz oparty jest
na tekstach i życiu Agnieszki Osieckiej.
Znakomicie zagrany, z ciekawą scenografią, wart jest z pewnością tego miejsca. Gorąco polecamy!!!
Maciek Pysz Trio
Film zaczyna się od ulubionej sytuacji
Woody Allena, czyli od kryzysu i kompletnego bałaganu. Bo tylko tak można
opisać chwilę, w której poznajemy Jasmine, obracającą się w wysokich
sferach mieszkankę Nowego Jorku.
Właśnie rozpadło się jej małżeństwo i
nasza bohaterka ma problem z poskładaniem wszystkiego na nowo. Z
pomocą przychodzi Ginger, która zaprasza ją do swego mieszkania (o wiele
mniejszego i skromniejszego niż te, do
których przywykła nasza Jasmine),
gdzie kobieta ma wziąć się w garść. Tyle że będąc w permanentnym kryzysie
nie wie nawet, gdzie zacząć...
„To prawdziwy film Woody’ego Allena – taki, na jaki zawsze czekaliśmy.
Kiedyś uważaliśmy to za coś oczywistego, potem z desperacją wypatrywaliśmy kolejnych. Po wszystkich tych
fałszywych światach, pseudopowrotach i tylko na poły udanych flirtach z
Europą, Allen wreszcie stworzył doskonały film, niesamowicie satysfakcjo
nujący i absorbujący” – pisze o filmie
krytyk „The Guardian” i daje Blue Jasmine pięć gwiazdek.
Phil de Greg All Star
Specjalny koncert wybitnego amerykańskiego pianisty Phila de Grega,
który zagra ze znakomitymi muzykami
brytyjskimi. Phil de Greg występował
m.in. z Woody Hermanem, Chuck
Berrym, Jo Lovano czy Dizzy Gillespiem, a obecnie jest profesorem w
teatry
Ciemna, masywna, elektroniczna muzyka lat osiemdziesiątych prosto z Basildon do dziś cieszy się wielką
popularnością nad Wisłą. Być może
pasowała do szarówki stanu wojennego. To dlatego polscy imigranci z pewnością stanowić będą pokaźny procent
koncertowej populacji, gdy Gahan i
spółka przybędą do londyńskiej hali
O2. W Londynie usłyszymy też zapewne utwory z nowego, wydanego w tym
roku albumu zatytułowanego Delta
Machine.
Piątek, 15 listopada, godz. 21.00
muzyka
Hanif Kureishi i Roger Michell znowu
łączą siły. I oferują nam ciepłą komedię
o uczuciu dwóch starszych ludzi przyjeżdzających na urlop do Paryża. Tu
dopada ich wzajemne zmęczenie sobą
i pytanie o przyszłość. Ciepły film o odkrywaniu bliskości na nowo. A do tego
Jeff Goldblum w roli starego przyjaciela,
którego Nick i Meg przypadkowo spotykają nad Sekwaną. No i nawiązania
do francuskiej Nowej Fali
katedrze jazzu Konserwatorium Muzycznego Uniwersytetu w Cincinnati,
USA.
Polski gitarzysta i kompozytor Maciek
Pysz prezentuje swój najnowszy album Insight nagrany w słynnym
włoskim studio Artesuono z udziałem
wybitnych wirtuozów jazzowych: basisty Juri Golubiewa i perkusisty Asafa
Sirkisa. W Jazz Café POSK zespół zagra również własne aranżacje takich
gigantów jazzu, jak Chick Corea, Keth
Jarrett czy Ralph Towner.
Sobota, 16 listopada, godz. 21.00
www.maciekpysz.com
Alice Zawadzki Quintet
Ulubienica publiczności Jazz Cafe
POSK przygotowała na swój koncert
w ramach Londyńskiego Festiwalu
Jazzowego specjalny program, w którym znajdą się utwory z jej ostatnich
lat, inspirowane tak różnymi gatunkami, jak dawna muzyka sefardyjska,
muzyka klasyczna Beli Bartoka czy
muzyka ludowa. Uważana przez krytykę muzyczną za jeden z największych
talentów wokalnych ostatnich lat, Alice proponuje muzykę pełną uczucia,
pasji i radości.
Muzyczne przekraczanie granic – na
całego. To właśnie zaproponuje słuchaczom w Londynie grupa Mosaic.
W Rich Mix we wschodnim Londynie
spotkają się ze sobą muzyka dawna,
orient oraz szerzej pojęte dźwięki tak
zwanej world music. Grupa może pochwalić się zwycięstwem w szeregu
konkursów, takich jak Nowa Tradycja.
Otrzymywała zaproszenia na najważniejsze imprezy muzyki etno (Skrzyżowanie Kultur czy Ethnoport Music
Festival). W Londynie promować będzie płytę ...a my do Betlejem, nagraną
we współpracy z radiową Dwójką.
Obok polskiego zespołu zobaczymy
Shantiego Paula Jayashinę, który z kolei
wymiesza klasyczną muzykę z Indii z
brzmieniami z Kuby i Afryki.
www.alicezmusic.com
Niedziela, 10 listopada, godz. 20.30
Rich Mix
35-47 Bethnal Green Road, E1 6LA
Groove Razors
Black Sabbath
Niezwykle interesująca grupa muzyczna powołana do życia w 2009 roku
przez pianistę Tomasza Żyrmonta i
perkusistę Laurie Lowe, która konsekwentnie prezentuje tzw. fusion jazz
pełen niezwykłej energii i wspaniałych
pomysłów muzycznych. W zespole
grają młodzi wiekiem muzycy o bardzo dojrzałej już osobowości, a
efektem ich ciężkiej pracy był album
nagrany w 2010 roku, na którym znalazły się kompozycje lidera zespołu
Tomasza Żyrmonta. W Jazz Cafe zagrają wiele nowych kompozycji, jak
również swoje najlepsze utwory z poprzedniego albumu. Aktualny skład
zespołu to: Tomasz Żyrmont – fortepian, Ant Law – gitara, Alan Short –
saksofon, Kevin Glasgow – bass i
Laurie Lowe – perkusja.
Ciężkie, chropowate brzmienia, monumentalne riffy i teksty krańcowo różne
od niewinnych hipisowskich hymnów,
które zdominowały lata sześćdziesiąte:
pierwszy album Black Sabbath był –
obok debiutu Led Zeppelin – doskonałą kodą dla tej idealistycznej epoki. To
była już muzyka na nowe czasy – niespokojna i poszarpana. Czasy, gdy na
tapecie była raczej wojna w Wietnamie
niż songi o światowym pokoju. Black
Sabbath było jedną z kapel, które zdeterminowały kształt muzycznej sceny
lat siedemdziesiątych. Teraz panowie
odtwarzają na scenie Sabbath Bloody
Sabbath, Paranoid czy Sweet Leaf. Dla
wielu młodszych fanów to pierwsza
okazja, by usłyszeć ich na żywo. Jak
brzmią po latach? Przekonamy się niebawem.
Piątek 22 listopada, godz. 21.00
Sobota 23.11, godz. 21.00
www.myspace.com/grooverazors
Wtorek, 10 grudnia, godz. 18.30
The O2 Arena
Peninsula Square, SE10 0DX
Piątek, 8 listopada, godz. 18.30
Niedziela, 10 listopada, godz. 15.30
Ognisko Polskie
55 Prince’s Gate,
Exhibition Road, SW7 2PN
Spektakl można połączyć z uroczystą
kolacją przy świecach w nowo otwartej
resaturacji Ogniska pod patronatem
Jana Woronieckiego.
Rezeracja: 0789 1891954
The World
of Extreme Happinness
Współczesne Chiny są przedziwne.
Na zewnątrz – portrety Mao, w środku brutalny, dickensowski kapitalizm.
Na zewnątrz – oficjalna ideologia (w
którą mało kto już wierzy) pełna banałów o masach pracujących, w środku
– wyzysk owych mas, ostatnim razem
widziany w Europie w czasach wiktoriańskich. O tym przedziwnym
(dialektycznym – powiedziałby nam
być może jakiś chiński marksista) napięciu opowiada sztuka The World of
Extreme Happinness. Śledzimy losy
Sunny, która miała nieszczęście urodzić się dziewczynką na wsi. Niechciana, wyjeżdża szybko do wielkiego
miasta w Specjalnej Strefie Ekonomicznej, do której Pekin – nawiązując
do tradycji jeszcze dziewiętnastowiecznej – dopuścił kapitał zachodni.
Ale nasza bohaterka szybko odkryje,
że świat neonów, błyskawicznych fortun i rosnących coraz wyżej wieżowców zbudowany jest na cierpieniu i
wyzysku.
The Shed
National Theatre, Southbank
Belvedere Road, SE1 9PX
The Resistile Rise of Arturo Ui
Minęło sporo czasu nim na West
Endzie pojawiła się jakaś sztuka
pierwszego dramaturga Republiki
Weimarskiej, Bertolda Brechta. Napisana w latach 40. XX wieku – gdy
Stary Kontynent już płonął podpalony
przez Hitlera – sztuka jest czarną ko-
|31
nowy czas | październik 2013
co się dzieje
medią o tym, jak w Chicago lat 30.
dochodzi do władzy człowieczek
przypominający do złudzenia Führera.
Czarniejszą i bardziej ponurą od słynnego Chaplinowskiego Dyktatora,
pewnie dlatego, że Brecht bliżej był
samej III Rzeszy. W owych ciemnych
czasach maestria i wyrafinowanie
często poświęcane były dla prostszych idei (vide tworzona w owym
czasie propagandowa seria Why We
Fight, angażująca czołowych reżyserów Hollywood). Dlatego The
Resistile Rise of Arturo Ui nie może,
a raczej nie chce konkurować z bardziej wycieniowanymi opowieściami
Brechta z lat dwudziestych. Ale śmiechu – dość ponurego – jest tu sporo.
Duchess Theatre
3-5 Catherine Street, WC2B 5LA
niższym klasom: mieszkańcom miast i
pomniejszym samurajom – tłumaczy
kurator Tim Clarke. Ekspozycja w British Museum zbiera 170 prac –
różnych rozmiarów i formatów. Niektóre są pojedyncze, inne przyjmują formę
przypominającą współczesny komiks.
Łączy je jedno: bezpośredniość w prezentowaniu zbliżenia. Bezpośredniość
tolerowana zwykle przez władze (które
– biorąc pod uwagę popularność
Shungi – miałyby problem z kontrolowaniem jej dystrybucji). Osobny pokój
poświęcono tu wpływowi, jaki Shunga
wywarła na artystów funkcjonujących
na Zachodzie. Należą do nich między
innymi Lautrec i Picasso.
British Museum
Gt Russel Street, WC1B 3DG
osobne miejsce na wystawie poświęcono aktom zniszczenia dokonanym ze
względów estetycznych. Tymczasem
w XX wieku sztuka zagarnęła destrukcję dla siebie. W londyńskim Africa
Centre – wówczas w Covent Garden
– Gustav Metzger zorganizował sympozjum Destrukcja w sztuce. Był to
symbol tego, że twórcy sztuki – szczególnie performatywnej – zaczęli przyznawać, że niszczenie też jest środkiem
artystycznego wyrazu. Do potwierdzenia tej tezy zabrał się Raphael Ortiz. W
londyńskiej galerii znajdziemy nagrania
jego happeningu, podczas którego rozbija w drobny mak fortepian.
Tate Britain
Millbank, SW1P 4RG
Berlin Grosza
Art Under Attack
wystawy
Elizabeth I and her People
Wystawa Elżbieta I i jej poddani to
przede wszystkim fascynujący fresk
społeczny. Ze ścian patrzą na nas ludzie zamieszkujący Anglię w jednym z
okresów jej największej potęgi. Ze
względów ekonomicznych dominują
możni świata elżbietańskiego (na
portrety stać było najbogatszych), ale
towarzyszą im wizerunki szarego ludu,
choćby londyńskiego rzeźnika. Ekspozycja pokazuje też charakterystyczny
rys sztuki z Wysp w owym okresie,
który odróżniał ją od prac powstających na kontynencie. – Tutejszym
malarzom mniej zależało na takich
rzeczach jak perspektywa. W zamian
kładą nacisk na aspekt dekoracyjny –
tłumaczy kuratorka wystawy Tarnya
Cooper. Na wystawie zobaczymy też
wizerunek ulubionego żeglarza monarchini, Williama Raleigha. Wzbudził on
pośród konserwatorów niemałe poruszenie. Odkryli oni bowiem fragment
obrazu zamalowany w XVIII wieku.
Ekspozycja w Tate Britain stawia w
centrum… niszczycieli sztuki. Lista powodów jest długa. Ważne są względy
polityczne (IRA wysadzająca w Dublinie statuę admirała Nelsona – symbol
brytyjskiej dominacji, ale też sufrażystki rzucające się na dzieła sztuki
reprezentujące establishment, który
odbierał im prawa). Wielką rolę odgrywała też religia. Purytanie walczyli z
bałwochwalstwem, a zwolennicy Henryka VIII usuwali wątki papieskie. W
1976 roku „Daily Mail” głośno pytał, na
co idą pieniądze Brytyjczyków zmagających się wówczas z okropnym
kryzysem i szybko sam sobie odpowiadał: na „kupę śmieci”. I rzeczywiście,
pokazywana teraz w Tate Modern praca Equivalent Eight wzbudza
kontrowersje do dziś. Galeria wydała
mnóstwo pieniędzy na miniaturowy,
ceglany murek. Siła „Daily Mail” była
tak wielka, że jeden z czytelników postanowił zostać współczesnym
ikonoklastą i zaatakował dzieło niebieską farbą. Efekt był wątpliwy, bo
rachunek za konserwację pracy zapłacił brytyjski podatnik. W każdym razie
Richard Nagy Gallery
22 Old Bond St, W1S 4PY
Do 14 grudnia aleria Luxembourg &
Dayan prezentuje prace polskiego artysty i poety Jerzego „Jurry’ego”
Zielińskiego (1943-1980). W serii obrazów pokazanych w londyńskiej galerii
Zieliński łączy estetykę komunistycznej
propagandy z symboliką pop artu i tropami art nouveau. Artysta wykorzystytywał w swych pracach ezoteryczne
symbole, rozprawiając się z tematami
tożsamości narodowej, religii, erotyki i
polityki. Jednocześnie jako jeden z niewielu polskich artystów podjął styl pop
artu już w latach 60. i 70. Zieliński tworzył dzieła metaforyczne, przewrotne i
pełne antyestablishmentowych przesłań i właśnie ze względu na ich radykalne założenia, jego prace były ignorowane w komunistycznej Polsce i dopiero od niedawna uzyskują międzynarodowe uznanie. W politycznym akcie
personifikacji z Zachodem, Zieliński
przybrał amerykańsko brzmiący pseudonim „Jurry”. Wystawa została
zorganizowana we współpracy z Galerią Zderzak z Krakowa oraz z wdową
po artyście Wiesławą Zielińską i zawiera prace z kolekcji galerii Zachęta i
Fundacji Polskiej Sztuki Nowoczesnej.
Luxembourg & Dayan
2 Saville Row, W1S 3PA
wykłady/odczyty
THE POETRY SOCIETY
Spotkanie
z Anną Marią Mickiewicz
Brytyjskie stowarzyszenie poetyckie
Poets Anonymous zaprasza na spot
kanie z Anną Marią Mickiewicz z
okazji nadania jej tytułu Autora Roku
Miasta Literatów (Orlando, 2013).
Anna Maria Mickiewicz zadebiutowała poetycko w niezależnym wydawnictwie w czasie stanu wojennego w
Polsce. Zaprezentuje utwory w języku
polskim i angielskim. „Delikatny głos
o wyrazistej i przenikliwej nucie... ”.
30 października, godz. 19.30
POETRY CAFÉ
Betterton Street
Covent Garden, W1 9BX
Nie tylko Emigrejtan
Z okazji 50 rocznicy śmierci Zygmunta Nowakowskiego, znakomitej
postaci londyńskiej emigracji – dziennikarza, publicysty, działacza
społecznego, Biblioteka Polska zaprasza na spotkanie z dr. Pawłem
Chojnackim, Nie tylko Emigrejtan.
31 października, godz. 18.00
Czytelnia Biblioteki Polskiej POSK
238-246 King Street, W6 0RF
Going Underground
150 lat pod starym, dobrym Londynem
po raz pierwszy przejechały pociągi.
Jeżdzą do dziś. Zwiększyła się tylko liczba lini, a przecież dziś powstają kolejne
tunele, tym razem dla lini Crossrail. Victoria & Albert Museum rozpoczyna
trwającą do końca roku serię spotkań,
na któryh historycy i kuratorzy opowiedzą nam o historii podziemnej kolejki –
od czasów królowej Wiktorii aż po erę
dzisiejszą… Na pierwszy ogień – Sam
Mullins z London Transport Museum.
Sobota, 16 listopada, godz. 10.30
Victoria and Albert Museum
Exhibition Road, SW7 2RL
Paul McCartney: NEW
National Portrait Gallery
St. Martin’s Place, WC2H 0HE
Shunga
Powstały setki lat temu, a i dziś – w
dobie wielkoformatowych billboardowych z roznegliżowanymi modelkami,
epatującymi kusymi kreacjami gwiazdkami MTV i internetowej pornografii
mogą zaskakiwać. Aż do końca roku w
British Museum oglądać można rysunki Shungi – japońskiej sztuki
erotycznej. – To jakby list miłosny do
seksu. Odzwierciedla wiarę ówczesnego społeczeństwa w małżeńską
harmonię, stanowiąca podstawę życia
w rodzinie i państwie. Malowane ręcznie zwoje służyły elicie, a ryciny –
Ostatnią dużą wystawę w Londynie
George Grosz miał dwadzieścia lat temu. Teraz Richard Nagy Gallery
przedstawia wybór pięćdziesięciu jego
prac pochodzących z szeregu kolekcji z
całego świata – zarówno publicznych,
jak i prywatnych. Gorsz zabiera nas do
stolicy Niemiec z okresu Wielkiej Wojny i lat dwudziestych. Do jej teatrów,
spelun, kabaretów albo po prostu na
place i ulice. Celuje w pokazywaniu
brzydoty i groteski. W swoich karykaturach nie oszczędza choćby wojsko
wych, nabiajać się z niemieckiego militaryzmu, który w następnej dekadzie
zmiecie z powierzchni ziemi bohemiczne miasto w owym czasie przyciągające wolne duchy z całego świata.
Jerzy Jurry Zieliński
Album New jest jak jego wzorowana
na pracach Dana Flavina okładka: mieni się kolorami, żongluje nastrojami i
odważnie prze naprzód.
Jak można było przewidzieć, sama
muzyka nie jest tak do końca new, pomimo że McCartney zatrudnił do
pracy nad płytą czterech młodych i
popularnych producentów. Ale trudno
mieć o to pretensje do kogoś, kto
wraz z kumplem stworzył połowę kanonu muzyki popularnej, zahaczając o
każdy niemal gatunek muzyczny.
Już w otwierającym krążek rock’n
rollowym Save Us (umiarkowanie) nowoczesna aranżacja opatula
kompozycję, którą w gruncie rzeczy
McCartney mógł stworzyć i czterdzieści lat temu. Podobnie jest w
wyprodukowanym przez Marka Ronsona (znanego ze współpracy z Amy
Winehouse) Alligator. Produkcyjne
smaczki jego autorstwa są tylko udanym dodatkiem do uroczego kawałka,
który brzmi jak najlepsze utwory
Wings, drugiej kapeli Paula. A zupełnie zaskakujący refren to już Beatlesi
na całego.
Techniczny majstersztyk to też
utwór tytułowy – rozbrajająca naiwnością i entuzjazmem kompozycja
balansująca pomiędzy Your Mother
Should Know i kawałkami Beach
Boys. Na szczęście w całym tym barokowym bogactwie są też chwile
wytchnienia. Mowa o On My Way to
Work i Early Days. Te dwie akustyczne
ballady to klasyczny Paul ze swoich
najlepszych lat. W obu zresztą pozwala sobie jednak na krótkie spojrzenie
wstecz. W pierwszej wspomina podróże do domu zielonym, liverpoolskim autobusem. „Przyszłość wydawała się wtedy tak odległa. Skoro
miałem tyle snów, jak to możliwe, by
nie spełnił się choć jeden z nich?” –
śpiewa artysta.
W drugiej kompozycji ujawnia się
rzadko demonstrowana przez Paula
niepewność co do tego, jak oceni go
historia. Czy nie będziemy go postrzegać po prostu jako asystenta Johna?
„Dziś jakoś każdy ma opinię na temat kto z nas co zrobił . Ale nie
rozumiem, jak mogą to pamiętać, bo
przecież ich tam nie było. Nie mogą
mi tego odebrać. To ja przeżyłem te
dawne dni” – śpiewa Paul, a jego
głos jest tak kruchy, jak jeszcze nigdy.
Drżący, z trudem wyciągający górne
nuty. I pełen szczerości. W tym właśnie siła utworu.
Nie wszystko jednak wychodzi. W
Appreciate pod brokatem wyrafinowanej produkcji siedzi kompozycja raczej
przewidywalna. Z kolei w I Can Bet
McCartneyowi włącza się tryb „wujka
Paula”. Serwuje nam skoczny refren,
który – jak na eks-Beatlesa – jest jednak nieco zbyt banalny. Podobnie, w
sympatycznym skądinąd Everybody
Out There, Macca przełamuje frazę
przy pomocy serii okrzyków: „Hej!” .
Autor Yesterday mógłby jednak wymy-
ślić coś ciekawszego. Ale nie ma co
narzekać. Bo mimo wszystko Everybody Out There rozbraja melodią i entuzjazmem nawet największego sceptyka,
a zaraz potem rozlega się piękna Hosanna, klasyczna McCartneyowska
ballada przyprawiona jednak intrygującymi, psychodelicznymi dźwiękami á la
Tommorow Never Knows.
Z kolei w dynamicznym Queenie
Eye Paul porzuca swój firmowy, łagodny uśmiech i ostro dokłada tu jakieś
pani, która zawiodła jego zaufanie
(wtajemniczonym słuchaczom trudno
jest odpędzić myśl, że chodzi o byłą
żonę, Heather Mills).
A na koniec jest jeszcze ukryty
utwór, chyba najważniejszy –Scared.
Delikatna fortepianowa ballada dorównująca smutkiem chyba tylko For No
One z Beatlesowskiego Revolver. Gdyby ukazała się na płycie zespołu,
byłaby dziś wymieniana jednym tchem
z The Long and Winding Road i Let It
Be. Bo siedemdziesięcioletni Paul McCartney napisał właśnie jedną z najpiękniejszych ballad w swojej karierze.
Adam Dąbrowski
LOn
LOndOn
ndOn bri
ndOn
briD
briDge
D ex
eexHi
eXh
hiBitIIon tRa
RafFi
cOfffEe ShoPPs r
aRtt SchhOol fA
AshIon y
As
iMm
miGra
ra
aT N cU Ur
r
cOmmUniTy
mmUniTy
Ty Tea
T crEa
atIviTy
tIviTy
aRtti
tiS s fa
faShiOn
iOn
n PPos
sTe
sT
Te S
Ter
iLlu
uStrA
trA n BoooK iDea
i aS
dEsiGn
Es
siGn Gr
raPhiC
raP
PhiC ddEsiGGn Ar
A
pOsstEr Des gn veCt
veCCtoR
toRsi
to
toR
RsiD
iD
bRusH
RuusHes
s peN
NclS
S mAcs
Accs go
g
sOftWa
sOf
tW
WarE
arEE iNspIra
arE
iiNspI
iN
iNs
iNspIr
N pIIr
IraT
ra
aTTioN
ioN
o hhII
SCCulPt
uulllPPttuR
uRe
uR
Re eN
eNer
er
rGGy IdeA
IdeAs
A
iNfl
NfllUen
llU
Uen
nCe
n
Cee ConTe
CConT
nTeemPo
emPPorAr
orA
Ar
A
ry
ry
WhA
WhAt
At
At
iiSS lO
lOnDoN
OnD
DoN a bRiD
D
bRiDgE?
D
DgE??
aRt
a
Rt eeXhIbItIoN
XhIbItIoN +
llIvE mU
mUsIc
Us
UsIc
s
sIc
WhErE
WhErE
oGnIsKo
o
GnIsKo
o pOlSkIe
ttHe
H pOlIs
He
pOlIsH
p
OlIs
sH hEaRtH
hEaRtH cLuB
cLuB
cLu
u
55
5
5 pR
pRiNcEs
R cEs g
RiNc
gAtE
AtE
At
eXhIbItIoN
eX
XhIbbI
b tIo
oN rO
rOaD
aD
lO
lOn
lOnDoN
OnDoN
nDoN s
sW7
W7 2pN
The Embassy of tthe
he
eR
Republic
epublic of P
Poland
oland in London
n
The Hanna & Zdzisl
Zdzislaw
law Br
Broncel
oncel Char
Charitable
itable Tr
Trust
ust
Wh
W
WhEn
hEn
En
114-16
44-116 No
NoV
V 2013
fOr mO
mOrE
OrE iNfO c
cOnTaCt
OnTTa
aCt
[email protected]
aR
tErI
[email protected]
S cO uK
K

Podobne dokumenty