Becherovka

Transkrypt

Becherovka
turystyka.skibicki.pl
Becherovka
Autor: Zygmunt Skibicki
17.12.2008.
Zmieniony 17.12.2008.
Ruch w Popradskim Plese mimo pełni sezonu od jakiegoś czasu był mizerny. Ci, co mieli wyjść, już
dawno wyszli, a nowych gości prawie nie było. A komu chciałoby się łazić po górach w taka pogodę? Od
trzech dni lało może niezbyt intensywnie, ale za to nadzwyczaj konsekwentnie. Gęsta mżawka z najwyżej
półgodzinnymi przerwami nasączyła dosłownie wszystko. Gdyby choć trochę wiatru... Postrącałby kiście
kropel na ziemię i może poprzepychał by chmury w inne rejony gór.
Przyjechałem tu z moim synem Kubą, by się nieco powspinać. Nie za dużo. Nieco...! Nie dało się jednak
nawet chodzić po szlakach o wspinaczce nie wspominając. Śliska, nieprzyjemnie zimna skała zniechęcała
do bliższego z nią kontaktu. Każde zanurzenie się w kosówki na ścieżkach dojściowych pod ściany
wyzwalało mikro ulewy. Wystarczyło potrącić dowolną gałązkę, a lało się z niej litrami. Doszło do tego, że
pomysłem na "wyprawę" stał się pretekst dojścia do pobliskiej wiatki z "kozami" transportowymi i
woreczkami do wyniesienia do Chaty pod Rysmi - w dalszym ciągu nagrodą za wyniesienie woreczka była
herbata z rumem na górze. Jak przed laty...
Schroniskowa suszarnia była przepełniona poza granice rozsądku... już prawie nie schło w niej. Girlandy
przemoczonych ciuchów na porozwieszanych w naszym pokoju linach zapełniły całą jego przestrzeń.
Gdziekolwiek skierowało się wzrok, coś mokrego wisiało. Z wielu miejsc kapało na podłogę.
Wszechobecna wilgoć wygoniła nas właśnie do pustawej jadalni, gdzie także było wilgotno, ale chociaż
bardziej przestronnie i nieco jaśniej od zapalonych mimo pory południowej lamp.
Mało kiedy zastanawiamy się nad wystrojem wnętrz schronisk. Zwykle wpadamy tam z oczami pełnymi
zachwytów nad przestrzenią gór i ani nam w głowie zastanawiać się nad cyzelowanymi detalami wnętrz.
Niemal każdy element wyposażenia jest jakoś ozdobiony. Każda deska, belka, listwa ale też obrus,
solniczka czy serwetnik mają elementy góralszczyzny. Pasuje to wszystko do siebie do tego stopnia, ze
niczego nie zauważamy. Łagodna harmonia kształtów działa kojąco na utrudzone nader aktywną
turystyką ciała i umysły. Tylko zdecydowany dysonans, jakiś umieszczony tu "kwiatek do kożucha"
mógłby to zmienić. Na zewnątrz, w naturalnym górskim otoczeniu fałszywych tonów po prostu nie ma...
Przy tak deszczowej pogodzie, to jednak właśnie każde spojrzenie na zewnątrz pogłębiało depresję.
Szaro bure lustro niewielkiego stawu rozmywało się w waciatych kłakach ni to mgły ni to chmur
snujących się nad wodą. Zwalisty masyw Osterwy był jedynie ponurym cieniem ledwie rysującym się na
tle. Czego...? W pogodne dni zza Osterwy wystaje niebo, ale czy ono tam jeszcze jest?
Każde, choćby najmniejsze przejaśnienie pozwalające dostrzec nieodległe przecież zakosy wspinającej
się ścieżki, natychmiast przecież powodowało chciwe spojrzenia w tamtym kierunku. To góry nadają sens
istnienia schronisku, a nie odwrotnie...
Zdegustowani pogodą i brakiem suchych ciuchów wiedzieliśmy, że i tak nigdzie już nie wyjdziemy tego
dnia. Ciemnozielona, płasko owalna butelka powoli była coraz bardziej... w połowie pusta. Późno
popołudniowa Becherovka stosowana oszczędnie acz konsekwentnie trochę rozgrzewała, ale bardziej
emocje niż ciała. Blado żółta Czarodziejka delikatnie ścierała kurz i pleśń ze starych wspomnień...
..........................................................................
-Wiele lat temu - zapatrzony w kapuśniak za oknem zacząłem kolejną opowieść - nocowaliśmy w Starej
Roztoce. Gdy codzienne tabuny wypędzone zbliżającym się zmierzchem odeszły już na dół, wieczorne
klimaty z wolna opanowywały mieszkających tam turystów i taterników. Małe grupki, czasem pochylone
ku sobie, szepczące, by innych nie absorbować pary - nie pary, zagłębiały się w długie dyskusje, których
końce, bywało, sięgały głęboko w noc. Ktoś wcisnął się w kąt z odrapana gitarą i niezdarnie, acz
prowokująco trącał struny mrucząc bardziej lub mniej znane strofy. Wreszcie instrument przejęła bardziej
wprawna osoba i szybko zgromadziła grono słuchaczy, które wkrótce przeistoczyło się we wtórujący
chórek. Ktoś dołączył z pokrzywioną menażką, na której wybijał rytm... Z obdartego plecaka ktoś inny
wyjął plastikiem obwiązany pakiecik kryjący składany flet, złożył go, wydmuchał nagromadzoną wilgoć i
po chwili było już całkiem koncertowo.
Chodziłem wtedy po górach ze stałym partnerem, kolegą ze studiów. Znaliśmy się jak przysłowiowe łyse
konie. Bywało, że całymi dniami tułaliśmy się po szlakach nie zamieniając więcej niż kilka niezbędnych
słów, ale to nam właśnie pasowało. Roman - tak miał na imię mój towarzysz - trącił mnie któregoś z
takich wieczorów w ramię i cicho, protekcjonalnie wyszeptał:
-A Becherovki byś się nie napił...?
-Jasne, że bym... ale skąd? - zaświtało mi, że może coś "wycudotwórczył". W tym zakresie Roman miał
wielkie i zazwyczaj zaskakujące osiągnięcia.
-Policzmy kasę - zaproponował niwecząc moją nadzieję na łatwy kąsek.
Liczenie kasy w tamtych czasach nie sprawiało nam dużych kłopotów. Po prostu jej niemal nie było. Ot,
parę groszy na najpotrzebniejszy prowiant i kawałek podłogi do nocowania. Podróże w góry, a zwłaszcza
http://skibicki.pl/08
Kreator PDF
Utworzono 2 March, 2017, 07:59
turystyka.skibicki.pl
powroty z nich organizowaliśmy sobie metodami bezkosztowymi... delikatnie mówiąc. Jakoż okazało się,
że nasze zasoby finansowe być może wystarczą na dwa małe kieliszki ulubionego trunku i to pod
warunkiem, że ceny z zeszłego roku nie uległy zmianie. To, że rozważaliśmy ceny obowiązujące tylko po
słowackiej stronie, było oczywiste. W polskich schroniskach Becherovka była zawsze skandalicznie droga i
za posiadane grosze mogliśmy co najwyżej powąchać kieliszki po niej. Wiedzieliśmy, że po słowackiej
stronie będziemy mogli zapłacić złotówkami...
Realne było jedynie całkowicie nielegalne przejście na drugą stronę Tatr, bo oczywiście nie mieliśmy
paszportów. Nie zapomnieliśmy ich zabrać. Po prostu ich nie mieliśmy - jak kolosalna większość naszych
Rodaków w tamtych czasach...
Zliczyliśmy czas tak, aby minąć nie tylko Morskie Oko, ale i Chatę pod Rysmi zanim zaczną swoją
dzienną służbę pogranicznicy. Czasem nocowali w tych schroniskach, a żarty z nimi nie wchodziły w grę.
ABSOLUTNIE !!! Z wyliczenia wynikała konieczność startu przed pierwszą w nocy. Szybka, skromna
kolacja, po trzy kanapki, jeden termos z herbatą do plecaka i... spać!
Każde górskie schronisko tuż po północy jest bardzo ciche, czarne wewnątrz ale przytulne i... mało
zachęcające do wyjścia. Nikogo jednak nie dziwi w tych warunkach dwójka wlokących plecaki, obijających
się o ściany i mamroczących ciche przekleństwa turystów. Także wracający po przydługich turach nie
wzbudzają sensacji i jakiegokolwiek zainteresowania. Układają się na podłodze i śpią do rana snem
sprawiedliwie umordowanych. Chyba, że bezwzględnie domagają się eleganckich noclegów, ale i wtedy
nikt się nimi za bardzo nie przejmuje, bo... i tak wszystkie prycze są już zwykle zajęte. Ludzie
doświadczeni nie budzą zatem niepotrzebnie innych. Walą się gdzie popadnie, resztę konwenansów oraz
oficjalności odkładając do rana.
Szybko wyszliśmy i zanurzyliśmy się w gesty las otaczający ścieżkę szlaku. Do Wodogrzmotów wiedzie
mocno zadrzewiona, stroma ścieżka i bez latarek nie dało się iść, ale też i nie musieliśmy się ukrywać.
Cała masa ludzi chodziła wtedy tą ścieżką po ciemku. Schronisko w Morskim Oku było wtedy niemal
niedostępne dla normalnych turystów i każda większa wyprawa musiała zaczynać się albo kończyć w
Roztoce, z racji odległości... po ciemku. Formalny zakaz uprawiania turystyki w Parku pomiędzy
zachodem i wschodem słońca obowiązywał, ale nawet filance nie przywiązywali do tego zbyt dużej wagi.
Zresztą, rzadko chodzili oni nocą, a jeżeli już to parami i zwykle zachowywali się dość głośno. Turysta
chował się w krzaki i przeczekiwał. Oczywiście należało iść w całkowitych ciemnościach, ale przy w miarę
pogodnym niebie nie sprawiało to kłopotu.
Groźne natomiast mogło być całkiem inne spotkanie na szosie do MOka. Szarańcza codziennie wędrująca
pielgrzymkami w górę i na dół pozostawiała po sobie niewyobrażalne wprost ilości resztek prowiantu:
ogryzki, niedojedzone kanapki, papierki od cukierków, butelki po napojach i tysiące innych śmieci
pachnących pożywieniem. Tego zapachu żaden człowiek w ogóle nie wyczuwa, ale niedźwiedzie z
odległości nawet kilometra... doskonale! Mało tego. One z doświadczenia świetnie wiedzą, że codziennie
przybywa świeżych "smakołyków" i właśnie nocą buszują po szosie. Można po ciemku, całkiem
nieświadomie wdepnąć na misiową ucztę... Tym razem obyło się bez bliskiego spotkania, choć gdzieś z
boku usłyszeliśmy niezadowolony pomruk, co jedynie przyspieszyło nasz marsz.
Obydwa schroniska w Morskim Oku obeszliśmy w całkowitym milczeniu i "na paluszkach". Niebo już
bladło i droga wokół jeziora nie wymagała użycia światła, co stąd aż do progu Czarnego Stawu mogło
ściągnąć na głowę "umundurowane" kłopoty.
W pół do piątej na Rysach! Góry w słońcu! Piękna pogoda, bajeczne widoki, ale trzeba zasuwać dalej by
jak najszybciej minąć Chatę pod Rysmi - tam czyhać może ostatnie niebezpieczeństwo tego ranka. Niżej
na szlaku nie obawialiśmy się kłopotów, choć przecież każdy patrol mógł zażądać od nas dokumentów.
Jedyne, które mieliśmy, to dowody osobiste i legitymacje studenckie...
Na wszelki wypadek obeszliśmy chatę od góry widząc jedynie jej dach. Trochę to było skomplikowane i
ryzykowne, jak każde zejście ze szlaku na tej wysokości, ale i tu poszczęściło się nam.
Kiedy dotarliśmy do kosówek, zaszyliśmy się w nich, zjedliśmy po kanapce i odpoczęliśmy solidnie. Było
już na tyle ciepło, że chyba nawet nieco się zdrzemneliśmy. Obudziła nas głośna rozmowa. Za grubą
warstwą kosówek szło do góry dwóch czechosłowackich pograniczników. Chyba to byli Słowacy, bo bez
trudu ich rozumieliśmy. To, że szli do góry było dla nas cenną informacją. Albo idą zmienić tych, którzy
tam nocowali, albo tam są tylko dzienne służby. Jeśli robią zmianę, powinniśmy natychmiast wyruszać,
by przed schroniskiem nie dogonili nas zmieniani. Potem wystarczy poczekać w schroniskowym tłumie aż
oni pójda w dół... Trzeba jeszcze jakoś uniknąć groźnego spotkania w drodze powrotnej... Mamy w końcu
za kilka godzin jeszcze raz przekraczać granicę zaprzyjaźnionego państwa.
Był piękny letni dzień i w Popradskim Plese przewalały się tłumy turystów mówiących głównie po czesku i
słowacku: rodzice z dziećmi, jakieś grupki młodzieży, kilku taterników porządkujących sprzęt, ale
słyszeliśmy także sporo głosów niemiecko i anglojęzycznych, ba... nawet jakaś para Włochów.
Rzecz jasna, nie obnosiliśmy się z naszym polskim. Szybko wypiliśmy cicho zamówione Becherovki,
oblecieliśmy jezioro by pochylić się przy symboliczneych tablicach upamiętniającej Klimka Bachledę oraz
kilka innych znanych osób i... trzeba było wracać.
-A gdyby tak wziąć po woreczku na górę...? - zaproponował mój kompan mając nadzieję na kolejną
http://skibicki.pl/08
Kreator PDF
Utworzono 2 March, 2017, 07:59
turystyka.skibicki.pl
Becherovkę u Vlada.
-To weźmy po dwa! - podbiłem stawkę. W końcu plecaki mieliśmy całkiem lekkie.
Nie należało się śpieszyć. Na Rysach mogli siedzieć zarówno nasi jak i czescy żołnierze. Zazwyczaj
schodzili po siedemnastej ze szczytu i dopiero wtedy planowaliśmy tam się znaleźć.
Po drodze nie spotkaliśmy żadnego patrolu. Za to w schronisku pod szczytem weszliśmy wprost na tę
dwójkę, która mijała nas rano. To jednak był dzienny patrol. Ekstra! Jakby co, to pozostał nam do
ominięcia jedynie polski patrol. Gorsza, że jeśli ci siedzą w schronisku, to nasi zapewne na szczycie - taki
właśnie mieli zwyczaj. Albo się nie lubili, albo mieli zakaz spotykania się... przedstawiciele dwóch bratnich
narodów! Nie mieliśmy ochoty ryzykować wejścia na szczyt i napotkania tam żołnierzy. Nie było w
schronisku starego znajomego Vlada, u którego bez ryzyka moglibyśmy się dowiedzieć o sytuację na
szczycie. Trzeba było czekać...
Bez słów oddaliśmy przyniesione woreczki. Dostaliśmy od obsługi po dwie herbaty z "wkładką" i
ułożyliśmy się z tym przed schroniskiem wśród sporej grupki opalających się. Zjedliśmy resztę kanapek.
Mieliśmy przed sobą kilka godzin w tym darmowym solarium.
Znów się zdrzemnąłem. Obudził mnie Vlado. Jednak gdzieś był, choć przecież nie spotkaliśmy go w
schronisku. Przysiadł się i potrząsając mnie za ramię szybko doprowadził do pełnej świadomości. Jego
żylaste ręce nie umiały chyba niczego zrobić delikatnie.
-Wasi już zeszli na dół. Możecie iść - skąd wiedział, że czekamy właśnie na taką wiadomość?
Mocno zharatani dotarliśmy do schroniska w Starej Roztoce tuż przed ósmą wieczorem. Dziewiętnaście
godzin na nogach dla trzech kieliszeczków Becherovki...
..........................................................................................
-I popatrz, jak to się pozmieniało? Wtedy przekopałeś góry dla odrobiny czegoś takiego - Kuba podniósł
do góry szklaneczkę z gęstawym, jasno herbacianym "płynem" - a dziś trzeba wypić tyle, by móc patrzeć
na te same góry bez wstrętu... - pokręcił głową i przechylił. Za oknem nadal lało gęsto i bez przerwy!
http://skibicki.pl/08
Kreator PDF
Utworzono 2 March, 2017, 07:59