Wspomnienia Józefa Łacmańskiego (jozef-lacmanski
Transkrypt
Wspomnienia Józefa Łacmańskiego (jozef-lacmanski
Sopot, marzec 2012 roku mgr Józef Łacmański syn Józefa i Marianny z domu Hadaś urodzony 27 lutego 1929 roku w Lindowie, gmina Lipie, obecnie powiat kłobucki zamieszkały: 81-771 Sopot ul. Grunwaldzka 52/16 Wspomnienia Urodziłem się w rodzinie chłopskiej jako drugie dziecko. Starszy brat, Tadeusz, urodził się 5 lat wcześniej. W tym czasie moja rodzina mieszkała w chacie zbudowanej z drewna i pokrytej strzechą słomianą. Podłogę stanowiła ubita glina. W głębi podwórza znajdowała się druga chata jednoizbowa – duża, w której mieściło się wszystko: kuchnia, sypialnia, jadalnia itp. Ten drugi dom był przeznaczony dla dziadków. Wieś liczyła 250 – 300 mieszkańców i większość domów wyglądała podobnie. Prawie połowa mieszkańców była pochodzenia niemieckiego. Były takie nazwiska, jak Bauer, Schmidt, Vogel, Edgar, Schultz, Wiedera. Ta część kraju bowiem należała przedtem do zaboru pruskiego i dlatego osadnicy niemieccy mogli tu przybywać z łatwością. Nazwa wsi Lindów pochodzi prawdopodobnie od nazwiska dawnego dziedzica, który nazywał się Linde lub Lindau. Na takie pochodzenie nazwy tej wsi mogą wskazywać nazwy sąsiednich wsi: Albertów, Stanisławów, Julianów I i Julianów II. Nazwy te pochodzą od imion synów Lindego, który podzielił majątek i każdemu synowi dał jedną wioskę. Charakterystyczne jest też usytuowanie wspomnianych wsi; ma ono charakter szeregowy (liniowy), a wsie przylegają do siebie. W zaborze pruskim nastąpiło najwcześniej uwłaszczenie chłopów, bo już w 1811 roku na podstawie tzw. „Pruskiej reformy regulacyjnej”. Wprowadzano ją jednak stopniowo, przez około 50 lat. Właściciel Lindowa prawdopodobnie zbankrutował i dlatego nastąpiła parcelacja ziemi i osadnictwo, które Bismarck bardzo wspierał, nawet finansowo, by tworzyć przyczółki germanizacji. Gospodarstwa były średniej wielkości, od 5 do 10 ha. Niemcy mieli większe gospodarstwa niż Polacy. Stosunki między Polakami a Niemcami - według moich obserwacji układały się poprawnie. Nie było jakiejś wielkiej zażyłości, ale nie było też konfliktów. Podobnie układały się stosunki między dziećmi i młodzieżą. Życie na ówczesnej wsi było trudne i ciężkie. Ziemia była niskiej klasy – piaszczysta i wyjałowiona, gdyż nie stosowano nawozów sztucznych z powodu braku środków finansowych. Plony były niskie, istniało nawet coś takiego, jak przednówek, w którym brakowało w rodzinach chleba, a nawet ziemniaków. Chłopi nie mieli pieniędzy na naftę, sól, cukier i inne artykuły. Dzieci od wczesnej wiosny do późnej jesieni chodziły boso, a zimą siedziały w domu i chuchały w zamarzniętą szybę, by odmrozić dziurkę i zobaczyć świat. Życie trzypokoleniowej rodziny odbywało się w kuchni, 1 bo tylko to pomieszczenie było ogrzewane w czasie gotowania posiłków. Odżywianie było bardzo proste: żur z ziemniakami i chlebem, kapuśniak, grochówka, polewka, zalewajka, wodzianka (gotowana woda plus pokrojony chleb i to wszystko okraszone usmażoną słoniną – to był już luksus). W Lindowie były dwa lub trzy rowery. Były także dwa aparaty radiowe, detektory kryształkowe na słuchawki. Miał takie radio mój ojciec i kierownik szkoły. Aby takie radio odbierało fale radiowe, niezbędna była bardzo wysoka i długa antena. Pamiętam, że pewnego dnia - gdzieś w 1937 roku - z powodu takiej anteny piorun uderzył w mieszkanie kierownika szkoły. Nikomu nic się nie stało, gdyż nie było w nim w tym czasie nikogo. O tym, że w innych gospodarstwach i wioskach nie było radia świadczył brak takich wysokich anten, co łatwo było zauważyć. Mój ojciec, jako jedyny gospodarz, prenumerował gazetę rolniczą i taki kalendarz rolniczy, w którym były także różne porady dla rolników. Ukończył tylko cztery klasy szkoły powszechnej, gdyż taka była szkoła w okresie zaborów, ale był samoukiem, otwartym na wiedzę. Przeczytał wszystkie książki, jakie były w bibliotece szkolnej. Liczył bardzo szybko na liczydłach (w tym czasie liczydła stanowiły coś w rodzaju kalkulatora. Na liczydłach tych można było wykonywać wszystkie podstawowe działania rachunkowe idące nawet w miliony). Działał społecznie: założył straż pożarną i przez wiele lat był jej komendantem. Zbudował wraz z ludnością remizę strażacką z dużą salą, gdzie mogły się odbywać zebrania, zabawy i przedstawienia szkolne. Ta remiza istnieje do dziś. Ojciec został odznaczony w połowie lat 30-tych XX wieku Odznaką Zasłużonych dla Ochotniczych Straży Pożarnych, a za działalność społeczną na rzecz wsi otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. W warunkach wiejskich takie odznaczenia były rzadkością. Ojciec był też radnym w powiecie częstochowskim, pracował w Komisji Budowy Dróg, gdyż nie było w tym czasie dróg bitych (twardych). Nawet między takimi miastami jak Działoszyn i Częstochowa. Budowane drogi były wykonywane z kamienia wapiennego, a szczeliny wypełniano żwirem, który przez deszcze i topniejące śniegi był wypłukiwany, co wymagało ciągłej naprawy. Ojciec był także założycielem (w dzisiejszym języku) zlewni mleka, do której zakupiono wirówkę, odsączającą tłuszcz od mleka. Chłop zabierał z powrotem tzw. chude mleko, którym karmił tuczniki. Z tego mleka gotowano także zalewajkę. Zebrana śmietana, obłożona lodem, była codziennie odwożona do Krzepic, gdzie znajdowała się mleczarnia, wyrabiająca produkty mleczne. Dziś można zapytać, skąd w tym czasie uzyskiwano lód, skoro nie było maszyn do produkcji lodu. Otóż odbywało się to w ten sposób, że zimą chłopi jechali nad rzekę Liswartę, która zamarzała. Siekierami rąbano bryły lodu, przywożono furmankami na plac obok tej zlewni, układano olbrzymią stertę i przykrywano trocinami, pobieranymi z tartaku w Kłobucku. Trociny chroniły lód przez całe lato przed topnieniem. Ojciec zorganizował także na zasadzie spółdzielczej sklep dobrze wyposażony, gdyż poprzednio był tylko maleńki sklepik, który prowadził Żyd. W wynajętym przezeń pokoju mieszkało 6 osób, a w małej sieni był ten sklepik. Można tam było kupić naftę, sól, cukier, śledzie solone, cukierki i inne drobiazgi, jak igły, nici itp. W sklepie tym u Żyda kupowano często na tzw. „zeszyt” albo płacono jajkami lub kurczakiem. Chłopi nie mieli gdzie sprzedawać swoich produktów, jeśli były nawet jakieś nadwyżki. Ojciec pierwszy zastosował nawozy sztuczne i uzyskał tym sposobem o wiele większe plony. Gdy sąsiedzi zobaczyli, jakie wyrosło żyto i wielkie kłosy, zaczęli - szczególnie ci, 2 którzy lepiej gospodarowali - również stopniowo stosować nawozy. Uprawiano głównie żyto, owies, zmiemniaki, tatarkę (kasza gryczana), rzepak. Ojciec pierwszy też wyruszył wozem konnym na Śląsk i kupował węgiel kamienny od górników, którzy otrzymywali deputaty węgla z kopalni, a nadwyżki sprzedawali. Węglem u nas się gotowało, a zimą ogrzewało. Ale tylko kuchnię. Pozostała społeczność gotowała i ogrzewała mieszkania zbieranymi w lesie za zezwolenieniem leśniczego szyszkami, gałęziami, patykami. W tym rejonie przeważały lasy sosnowe, chłopi otrzymywali za pewną opłatą zgodę na zbieranie ściółki, którą stosowali w oborach dla bydła zamiast słomy. Ojciec kupił strzykawkę i cały zestaw do wykonywania zastrzyków tucznikom przeciw czerwonce. Czerwonka w tym czasie była dość powszechną chorobą świń. Inni chłopi, nawet z innych wiosek, ci bardziej światli, zgłaszali się do ojca, aby zaszczepił ich tuczniki. W pobliżu domu zbudował ogrodzenie, wydzielił działkę, na której posadził drzewa owocowe – czereśnie, wiśnie sokówki, jabłonie, grusze, śliwy oraz różne krzewy, jak porzeczki, agrest, truskawki oraz różne warzywa. Latem 1935 roku spalił się nasz dom drewniany, ten główny. Zamieszkaliśmy więc w drugim domu, tym przeznaczonym dla dziadków. Żyliśmy w nim przez kilkanaście miesięcy w jednej dużej izbie w 6 osób. Ojciec zabrał się do uporządkowania terenu i w tym samym miejscu, przy pomocy rodziny ze strony matki zbudował nowy dom - murowany z kamienia wapiennego, którego w tym rejonie było pod dostatkiem, pokryty papą. Nowo zbudowany dom obsadził krzewami winorośli wysokopiennej (z dwóch stron budynku, które były najbardziej nasłonecznione). Ojciec był jedynym synem swoich rodziców i miał cztery starsze siostry, wydane już za mąż, które mieszkały w innych miejscowościach. Natomiast matka była też jedyną córką w swojej rodzinie i miała pięciu braci. Na początku XX wieku mieć cztery córki to był duży kłopot w wydaniu ich za mąż. Nie wiem, jak to dziadek uczynił, ale wszystkie dobrze urządził. Trzy wydał za dość bogatych gospodarzy (wdowców), a jedną najmłodszą i najładniejszą za podoficera zawodowego, starszego sierżanta kawalerzystę z Częstochowy. Tym sposobem nie pomniejszył areału ziemi rolnej, którą odziedziczył mój ojciec. Matka wychodząc za mąż wniosła sporą działkę rolną w Julianowie wraz z częścią lasu oraz łąką w Szyszkowie nad rzeką Liswartą. To była jedyna łąka w okolicy i las, jakie włączono do gospodarstwa ojca. Ponieważ w rodzinie matki było pięciu młodych mężczyzn, aby nie doszło do podziału ziemi i rozdrobnienia gospodarki, młodzi Hadasiowie specjalizowali się w zawodzie budowlanym. Potrafili wszystko zbudować i to właśnie oni pracowali przy budowie remizy strażackiej, a także przy budowie naszego nowego domu. W trakcie budowy domu zdarzył się przykry dla mnie, a także dla rodziców wypadek. Dom był prawie ukończony, w sieni stał zbudowany piec do wypiekania chleba, a za piecem było wejście do piwnicy w formie wielkiej prostokątnej dziury. Otwór ten nie był jeszcze przykryty drewnianą pokrywą. Ja, sześciolatek, plątałem się wśród robotników. Jeden z nich coś przenosił i powiedział, bym się odsunął. Zrobiłem to, lecz wykonałem krok do tyłu i wpadłem do piwnicy. Pokaleczyłem bardzo prawe kolano i złamałem kość udową prawej nogi. Był problem, bo chirurg był tylko w Częstochowie, odległej o 35-40 km. W tym czasie nie było czegoś takiego, jak pogotowie, a ponadto koszt profesjonalnego leczenia był bardzo wysoki. Ojciec przywiózł z odległej wsi chłopa wielkiego i dla mnie strasznego. Ten jednak okazał się dobrym fachowcem. Obejrzał, wymacał, opatrzył ranę kolana, założył na nogę listwy, owinął bandarzem z płótna lnianego i powiedział, że jeśli chcę, mogę chodzić. 3 Oczywiście nie mogłem chodzic, ale pracownicy z budowy wykonali dla mnie kule pod pachę i przy ich pomocy mogłem się trochę poruszać. Przeleżałem kilka tygodni, aż pewnego dnia pokazał się ten straszny człowiek i teraz dopiero zaczeły się tortury. Po zdjęciu opatrunku rozpoczęła się rehabilitacja. Ojciec jeździł po niego dwa razy w tygodniu w celu kontroli, jak przebiega postęp w zakresie ruchu nogi, gdyż codzienne ćwiczenia ze mną według jego wskazówek wykonywał ojciec. W wyniku tych ćwiczeń uzyskałem pełną sprawność. Potem w młodości uprawiałem sport i gdyby nie pozostała blizna na wewnętrznej stronie kolana, to w ciągu dalszego życia zapomniałbym, która to noga uległa złamaniu. Po zbudowaniu domu, ojciec zabrał się za budowę budynku stajni dla koni, obory dla bydła, chlewni dla tuczników oraz wozowni, w której przechowywano narzędzia rolnicze. Budynek był murowany, pokryty dachówką. Kolejną budowlą była stodoła, także kryta dachówką. Tak powstało wzorowo zbudowane, jedno z wzorowych gospodarstw w tej wsi. Wspomniany wcześniej drugi drewniany dom został zburzony, a dziadkowie otrzymali pokój w nowym domu. Po roku od opisanego wypadku dojrzałem do pójścia do szkoły. Szkoła w Lindowie była w tym czasie sześcioklasowa, a w Lipiu, gdzie znajdowała się gmina, była siedmioklasowa. Nauczanie w młodszych klasach było prowadzone w sposób „łączony”. Tzn. w jednym rzędzie ławek siedziały dzieci z pierwszej klasy, a w drugim – z drugiej klasy. W drugiej sali wg tego samego schematu siedziały dzieci z trzeciej i czwartej klasy. Dopiero klasa piąta i szósta były rozdzielone i każda miała swoją salę lekcyjną. W budynku szkolnym było też mieszkanie kierownika szkoły i jego rodziny. Składało się z kuchni i dwóch pokojów. Szkoła nie miała sali gimnastycznej, ani przyzwoitego boiska. Było tylko piaszczyste podwórko i sfatygowana piłka, którą grano w dwa ognie. Młodsze klasy na zajęciach wychowania fizycznego śpiewały „Budujemy mosty dla pana starosty” itp. i w takt tej piosenki wykonywały różne ruchy. W takich warunkach do 1939 roku ukończyłem trzy klasy. Szkoła posiadała rejon obejmujący dzieci z Lindowa, Stanisławowa, Wapiennika, Julianowa I i II. Z tego całego rejonu mój starszy brat Tadeusz, jako pierwszy, ukończył w 1938 roku w Lipiu siódmą klasę. Jeździł do szkoły rowerem około 6-7 km, natomiast zimą, a zimy w tym czasie były ostre i śnieżne, jeździł koniem i saniami. Tam, u zaprzyjaźnionego gospodarza, zostawiał konia, dawał mu obrok, przykrywał derkami wykonywanymi chałupniczo (koców nie było) i szedł do szkoły. Wracał do domu i przy lampie naftowej odrabiał lekcje oraz czytał lektury. Po ukończeniu szkoły z wynikiem bardzo dobrym, zdał egzamin do szkoły średniej handlowej z wynikiem celującym. Szkoły tej nie ukończył, gdyż w 1939 roku 1 września Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę. Drugim uczniem z rejonu tej szkoły, który ukończył siódmą klasę w Lipiu był Stefan Folendarski, ale on nie koształcił się dalej i na tym zakończył edukację. Kierownikiem szkoły był pan Ryszczyk. Mieszkanie miał w budynku szkoły. Jego żona uczyła w młodszych klasach. Sympatycznym nauczycielem był Władysław Wilk, pochodzący z Zagórza, które obecnie jest dzielnicą Kłobucka, który w Częstochowie ukończył seminarium nauczycielskie. Mnie uczył pan Jauch. Póżniej jednak okazało się, że był on V Kolumną Niemiecką. Kierownik szkoły często odwiedzał mojego ojca, by podyskutować o polityce. Ojciec był działaczem ludowym, a kierownik reprezentował inną opcję polityczną. Prawdopodobnie BBWR (Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem). Spierali się, nie zgadzali się, ale szanowali się, a może nawet lubili, ponieważ wizyty takie się powtarzały. Dzieci wiejskie nie miały szczęśliwego i miłego życia. Jakieś słodycze to była bardzo 4 rzadka okazja. Taką okazją była choinka na Boże Narodzenie, na której wisiały jabłka i cukierki w kolorowych papierkach. Dziecko wiejskie nie miało zabawek. Dla dziewczynek matki wykonywały domowym sposobem jakieś lalki. Chłopcy zaś mieli wykonane przy pomocy starszych braci wiatraki, czasem trafił się jakiś bączek, sanki lub łyżwy wykonane z drewna i mocowane sznurkami, czasem - koń na biegunach. Mnie, chyba w 1937 roku, trafila się taka szczęśliwa okazja, że sąsiad Krzemiński, który był na robotach sezonowych w Niemczech, przywiózł dla mnie fabrycznie wykonaną zabawkę - czołg niemiecki, z nakręcaną sprzężyną, która wprawiała go w ruch, a w dodatku, poruszając się, z lufy armaty sypał iskry. To była zabawka znana i podziwiana w całej wsi. Świadczyła ona o przygotowaniach niemieckiego społeczeństwa, a także dzieci do wychowania w duchu militarnym. Ten sąsiad był bezrolny, jego żona pracowała przy pracach polowych u gospodarzy (żniwa, wykopki itp) i dorabiała, a mąż wyjeżdżał do pracy w Niemczech. Pracował też sezonowo w miejscowych dużych gospodarstwach rolnych. Taki wyjazd do pracy za granicą nie był łatwy, należało bowiem uzyskać zezwolenie od władz polskich. Temu sąsiadowi w sprawie uzyskania zezwolenia pomagał mój ojciec, który był osobą znaną i w tej małej ojczyźnie poważaną. Jako dziecko 8-10 letnie widziałem wszystko, co działo się w gospodarstwie. Widziałem, jak kurczaki wykluwały się z jajek. Jajko pękało i wychodziło z niego piękne, puszyste kurczątko i zaraz chodziło na nóżkach. Widziałem, jak wyglądał proces przychodzenia na świat cielaka, źrebaka, w czym musiał pomagać człowiek. Widziałem rozmnażanie się wszystkich domowych zwierząt. Widziałem też proces naturalnego zapładniania zwierząt, a także kastrację ogiera. Nie było w okolicy weterynarza. Te czynności wykonywali z pokolenia na pokolenie chłopi, a następnie ich synowie. Specjalistą do spraw zwierząt w moim czasie był nasz sąsiad o nazwisku Drosik (starszy). Dziecko wiejskie wychowywało się według propozycji Rousseau (filozof francuski, myśliciel w XVIII wieku), co opisał w książce „Emil”. Polegało to na wychowaniu zgodnie z naturą i w obcowaniu z nią. Poważną sprawą była opieka zdrowotna. Chłop nie miał ubezpieczenia na leczenie w razie choroby, gdyż nie było go stać na takie ubezpieczenie. Szpital znajdował się w Częstochowie i w Wieluniu. To były odległości 35-40 km. Moi dziadkowie nie widzieli w życiu lekarza, choć przeżyli ponad 80 lat. Podobnie rodzice. Natomiast mój pierwszy kontakt z lekarzem odbył się w wieku 17 lat, w liceum, ale to było już w Polsce Ludowej. W II Rzeczypospolitej jako dziecko dość często chorowałem na różne przeziębienia, anginy itp, ale leczenie odbywało się w domu, a lekarstwa to kubek mleka z miodem, bańki, które stawiał ojciec, płukanie gardła roztworem solnym i leżenie w łóżku pod pierzyną. Lekarz był niedostępnym luksusem. Melchior Wańkowicz pisał „zdrowie ludzkie w Polsce daje obraz przerażający”. Nie było czegoś takiego jak lekarzówki w gminach i weterynarze. Był natomiast „młodszy” Drosik, który bez wykształcenia, jeszcze po II wojnie światowej, w pierwszych latach Polski Ludowej oficjalnie leczył ludzi. Miał nawet pieczątkę „dr Drosik”, a aptekarz w Działoszynie wydawał na jego recepty leki (były to prawdopodobnie leki, które można było nabyć bez recepty). Furmanki z okolic, wyposażone w tylne siedzenia z oparciem, jechały przez wieś po doktora. Ludzie chwalili go, że dobrze leczył. Opisana sytuacja w mojej wsi i rejonie była podobna w całej Polsce w czasach II RP, poza Pomorzem, Wielkopolską i Śląskiem, gdyż tam sytuacja bytowa i standard życia były znacznie wyższe. 5 II Rzeczpospolita była państwem krótkotrwałej demokracji. Trwała bowiem zaledwie 7 lat: od 1919 do 1926 roku. Majowy zamach stanu zakończył demokrację. Życie straciło około 400 osób. Był Brześć, aresztowania posłów opozycyjnych, potem Bereza Kartuska, a konstytucja z 1935 roku wyeliminwała całkowicie pozory demokracji. Józef Piłsudski na naradzie 29 sierpnia 1930 roku mówił: „Ja nie myślę szanować nawet immunitetu poselskiego”. Posłów opozycyjnych nazywał „bydłem”. Z 4 na 5 września 1930 roku w nocy aresztowano 19 posłów opozycyjnych, głównie socjalistów i ludowców, w tym Witosa, który był trzykrotnie premierem, a w 1919 roku, gdy załamała się ofensywa wojska polskiego na wschodzie Piłsudski załamał się psychicznie i złożył rezygnację z funkcji naczelnego dowódcy na ręce premiera Witosa. Ten jednak nie przyjął rezygnacji i schował ją do biurka. W ten sposób uratował honor Piłsudskiego. Gdy armia generała Tuchaczewskiego zbliżała się do Warszawy, Piłsudski uciekł gdzieś do województwa kieleckiego. Pisał o tym na emigracji w książce Janusz Jędrzejewicz, były legionista, piłsudczyk, były minister oświaty, a także premier. Aresztowanych osadzono w twierdzy brzeskiej, zbudowanej przez Rosjan w 1842 roku. Więźniów poniżano tam, bito i zastraszano. Jak szacuje prof. Andrzej Ajnenkiel, w więzieniach osadzono 30% składu klubów poselskich poprzedniej kadencji. Za działalność polityczną zatrzymano w aresztach 1600 osób. Aresztowanie posłów i ich proces były szeroko komentowane w prasie zagranicznej, która zaczęła opisywać Polskę Piłsudskiego w tych samych kategoriach, co Włochy Mussoliniego i Niemcy Hitlera. Obóz piłsudczykowski odrzucił model demokratyczny i uznał, że jest on nieskuteczny. W II RP było ogromne przeludnienie wsi. W wielu okręgach panował permanentny głód. II RP nie poradziła sobie z analfabetyzmem. Nie udało się zlikwidować obszarów strukturalnej biedy. Od 1929 roku do wybuchu wojny zaczął się ukazywać „Mały Rocznik Statystyczny” i w 1939 roku wydano go w rekordowym nakładzie 100.000 egzemplarzy. Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zalecało „Mały Rocznik Statystyczny” jako materiał pomocniczy dla szkół, ale nigdy nim nie został z powodu agresji Niemiec na Polskę. Jednakże te roczniki dowodzą, jakim krajem była Polska. W 1931 roku dokonano spisu ludności i na pytanie „Jaki jest Twój język ojczysty?” 10 milionów obywateli Polski odpowiedziało, że inne języki niż polski, w tym 740.000 niemiecki. Ówczesna Polska była krajem rolniczo-przemysłowym. W 1921 roku na wsi mieszkało 75,4% ogółu ludności, a w miastach 24,6%. Do końca II RP proporcje te niewiele się poprawiły. W rolnictwie dominowały wielkie pofeudalne latyfundia obszarnicze. W 1921 roku 20% użytków rolnych należało do 1964 latyfundiów o powierzchni ponad 1000 ha każde, a 25% - do 16.952 gospodarstw obszarniczych mających powierzchnię od 100 do 1000 ha (średnio 236 ha). Łącznie te dwie grupy, stanowiące zaledwie 0,58% ogólnej liczby gospodarstw posiadały 45% użytków rolnych. Na drugim biegunie były gospodarstwa o powierzchni do 20 ha (przeciętna 2,3 ha) w liczbie 3.129 tysięcy gospodarstw, tj. 96,72% ogółu, które mialy tylko 45,4% użytków rolnych. Jeśli do tego dodać liczne rzesze chłopów bezrolnych panował ogromny głód ziemi. Tego stanu nie zmieniła w istotnej mierze reforma rolna uchwalona przez Sejm w 1925 roku, gdyż rozparcelowano tylko 2,5 mln ha ziemi. Sytuacja na wsi była dramatyczna. W najgorszym dla charakteryzował ją w Sejmie wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski: powróciła prawie do gospodarki naturalnej. Zamiast rozwijać naturalny i niewyczerpalny rynek zbytu, wieś staje się pod rolnictwa 1935 roku tak „Wieś polska w XX wieku swoją pojemność, jako każdym względem tylko 6 skromnym i ciasnym dodatkiem do rynku miejskiego. Szereg potrzeb wsi zaspokaja się dziś w sposób anormalny i niezwykle prymitywny. Zapałki dzieli się na części, wraca się do łuczywa.” Okazuje się, że dzielenie zapałek w tamtych czasach nie jest wymysłem propagandy komunistycznej. Wyrazem opóźnienia Polski była sytuacja mieszkaniowa. Według spisu powszechnego z 1931 roku 43% ludności gnieździło się w mieszkaniach jednoizbowych (36,5% ludności miejskiej i 51,5% ludności wiejskiej, przy czym w miastach na jedną izbę przypadało 2,3 osoby, a na wsi 4,8 osoby). W tym czasie, w latach 30-tych w Angili na jedną izbę przypadało 0,85 osoby, w Niemczech 0,98 osoby, w Estonii 1,2 osoby, a w Finlandii 1,5 osób. W większych miastach 3% budynków było pokrytych słomą, a 13% gontem lub deskami, w mniejszych miastach odpowiednio 16% i 23% budynków. Podziwiana - i słusznie – piękna i nowoczesna Gdynia, otoczona była dzielnicami slumsów Grabówka, Obłuża, „Meksyku”, „Szanghaju” i innych. O niskim poziomie rozwoju ekonomicznego II RP świadczy niski stopień elektryfikacji kraju i niewielkie zużycie energii elektrycznej. W 1938 roku w przeliczeniu na 1 mieszkańca wynosiło tylko 113 kWh, podczas gdy średnie światowe zużycie sięgało 207 kWh, a na przykład w Czechosłowacji wynosiło 280 kWh, we Włoszech 310, a we Francji 400 kWh. Do 1939 roku zelektryfikowano w Polsce zaledwie 3% ogółu wsi. Niski był stopień urbanizacji kraju. W 1939 roku w miastach mieszkało tylko około 30% ogółu mieszkańców. Jednym z bolesnych spadków po zaborach rosyjskim i austryjackim był analfabetyzm. Około 1/3 dorosłych Polaków nie umialo czytać i pisać. Jeszcze w 1931 roku było 23% analfabetów. Analfabetyzm zlikwidowała dopiero Polska Ludowa. Przez cały okres międzywojenny nie rozwiązano problemu bezrobocia. Nie rozwiązano też problemu bezrobocia na wsi i przeludnienia agrarnego, szacowanego na 4-8 miliona osób. Za najbardziej miarodajną wielkość przyjmuje się 4 mln. Poeta Władysław Broniewski w latach 30-tych XX wieku tak pisał o sytuacji w miastach polskich: „W seterenie pogrzeb, Niedobrze. Na parterze, Płacze wdowa po fryzjerze. Na pierwszym piętrze – policja, komornik A na drugim Służąca otruła się ługiem. Na trzecim piętrze rewizja – mundurowi, tajniacy. Na czwartym czytają „Kurier Warszawski” „poszukiwanie pracy”. Na poddaszu dziewczyna dziecko dwuletnie zabiła. Miła ulica. Ulica Miła.” Jako ciekawostkę podaję, iż w II RP istniało prawo zezwalające „państwu” – pracodawcom, na chłostanie służby, które zniesiono dopiero w 1946 roku, a więc w PRL. 7 Druga wojna światowa była najtragicznejszym okresem w dziejach Polski – zagrożony został sam byt biologiczny narodu polskiego. Straty ludności były stosunkowo największe na świecie. W okresie II wojny światowej utraciło życie przeszło 6 mln mieszkańców Polski. Ogromne były straty polskiej inteligencji. Z rąk okupanta hitlerowskiego poniosło śmierć m.in. 700 profesorów i pracowników naukowych szkół wyższych, około 12.000 inżynierów i techników, 8,5 tysięca nauczycieli szkół podstawowych i średnich, około 600 literatów i dziennikarzy oraz 7,5 tysiąca lekarzy oraz wielu ludzi innych specjalności. Polska utraciła 38% całego przedwojennego majątku narodowego. Straty w przemyśle sięgały 50% pierwotnych zdolności produkcyjnych. „Żeby obiektywnie ocenić osiągnięcia PRL, pisał profesor Bronisław Łagowski („Przegląd” nr 30 z 2008 roku), trzeba to robić z Rocznikiem Statystycznym w ręku. Mało kto sobie zdaje sprawę z tego, jak biednym krajem była Polska przed wojną”. Toteż z powodu tej odziedziczonej biedy i zacofania początki odbudowy i rozwoju gospodarki w Polsce Ludowej były nadzwyczaj trudne, a do tego sprawę utrudniały dodatkowo przeogromne zniszczenia wojenne oraz konieczność budowy od początku aparatu państwowego i administracyjnego, całkowicie zniszczonego przez okupanta na ziemiach dawnych i nie istniejącego na ziemiach odzyskanych. Brakowało kwalifikowanych kadr we wszystkich dziedzinach, gdyż zostały wymordowane przez okupanta lub rozproszone po całym świecie. Znacznych trudności przysparzały wielkie ruchy migracyjne oraz trudny proces scalania i integrowania Ziem Odzyskanych z Ziemiami Dawnymi. Polska Ludowa nie tylko szybko odbudowała kraj ze zniszczeń wojennych i zaleczyła rany, ale dokonała postepu w każdej dziedzinie życia społecznego, gospodarczego i kulturalnego. Profesor Aleksander Krawczuk: „Okres PRL był złotym wiekiem kultury polskiej”, Kazimierz Kutz: „Za Polski Ludowej mieliśmy wielki teatr, wielkie kino i wielką literaturę. Poziom absolutnie europejski. Był prawdziwy mecenat. Dziś to wszystko wrzucono do kosza.” Zagospodarowano i zintegrowano z resztą kraju ziemie zachodnie i północne, przyłączone do Polski w wyniku decyzji konferencji poczdamskiej. Odbudowano z gruzów i ruin Warszawę, Gdańsk, Szczecin, Wrocław, Kołobrzeg i dziesiątki innych miast oraz tysiące wsi. Sama odbudowa stolicy była niemniej narodowa niż powstania: kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe i warszawskie. Całość strat materialnych poniesionych przez miasto i jego mieszkańców szacuje się na ponad 22 miliardy złotych (wg wartości złotówki z sierpnia 1939 roku), co daje kwotę 55 miliardów dolarów (według wartości z 2004 roku). Pisze o tym Krzysztof Pilawski w „Przeglądzie” ze stycznia 2012 roku. W Polsce Ludowej przeprowadzono wielką reformę rolną, która objęła 6,1 mln ha gruntów, dokonano industrializacji kraju, przekształcając go z kraju rolniczo-przemysłowego w kraj przemysłowo-rolniczy. Uruchomiono wydobycie krajowych surowców, jak węgiel brunatny, miedź, siarka, srebro, fosfory. Stworzono od podstaw 8 wielkich okręgów przemysłowych. Zbudowano 1600 wielkich zakładów przemysłowych (kombinatów) i zmodernizowano wiele innych. Zelektryfikowano kraj, a w tym i moją wieś, która uzyskała energię elektryczną, co pozwoliło na instalację urządzeń elektrycznych, które zastąpiły pracę rąk. Uzyskano wodociągi, co pozwoliło na podniesienie poziomu kultury osobistej życia ludzi i ułatwiło pracę. Zbudowano drogę bitumiczną aż do wsi Smolarze, co dało połączenie z drogą prowadzacą do Działoszyna i Częstochowy. W 1939 roku 97% mieszkańców wsi w Polsce żyło bez światła elektrycznego, zdanych 8 na lampy naftowe. Przedwojenne roczniki statystyczne nie zawierają informacji o wyposażeniu domow wiejskich w media, bo tych niemal nie było. Długość życia mężczyzn wynosiła 48,2 lata, a kobiet 51,4. Hitem techniki na wsi był wynaleziony w latach 30-tych przez Wilhelma Rodkiewicza radioodbiornik detektor kryształkowy na słuchawki, gdyż nie potrzebował zasilania elektrycznego. W 1938 roku na 1000 mieszkańców Polska miała 7 telefonów, Czechosłowacja 15, Łotwa 39, Niemcy 57, Anglia 64, Dania 113. I tak można wyliczać i dowodzić, że Polska na tle innych krajów Europy była krajem biednym, zacofanym. Przemysł w 1938 roku nie osiągnął poziomu produkcji uzyskanej w 1913 roku. „Wielu mieszkańców nigdy nie oglądało mięsa, chleba, mleka, żyje tylko na ziemniakach. Rosnąca rzesza bezrobotnych chłopów zaludnia miejskie slumsy albo zastanawia się nad rewolucją. Rząd pragnie za ich pomocą zindustrializować Polskę, popiera więc przenoszenie się chłopów do miasta, ale w miastach jest też bezrobocie.” (taki opis „Bogaci i biedni w krainie pól, reportaż” podał „Life” z sierpnia 1938 roku). Warunki pracy i płacy w Polsce II RP można uznać za przyzwoite jedynie w zakładach państwowych oraz dużych, nowoczesnych przedsiębiorstwach prywatnych. Natomiast zdecydowana większość pracujących w niewielkich, prywatnych zakładach, warsztatach rzemieślniczych, małych sklepikach, na służbie oraz w majątkach ziemskich otrzymywała wynagrodzenie ledwie wystarczające do przeżycia. Dodatkowo nad pracownikami najemnymi wisiała groźba bezrobocia, które w latach wielkiego kryzysu osiągnęła zatrważające rozmiary. Dochodziło do strajków i wielkich demonstracji. Dochodziło także do starć z policją i wojskiem, np w Krakowie w 1923 roku, czy we Lwowie w 1936 roku. Kończyły się one rozlewem krwi po obu stronach. Pisał o tym Włodzimierz Mędrzycki („Społeczeństwo II Rzeczypospolitej” - Instytut Historii PAN). Na poczatku lipca 1939 roku w naszej wsi pojawiło się wojsko polskie. Wieś opleciona została siecią kabli telefonicznych, a po polach jeździły tankietki, tzn. małe czołgi w stosunku do dużych niemieckich. Sztab wojska mieścił się w budynku szkoły. Żołnierze rozlokowani zostali w stodołach. Przez kilka dni odbywały się ćwiczenia wojskowe. Dla nas dzieciaków było to duże wydarzenie. Wśród oficerów zauważyliśmy naszego nauczyciela Władysława Wilka, w mundurze oficera w stopniu porucznika. Był wysoki, wysportowany, o wyprostowanej sylwetce. Biegaliśmy za nim, bo innych trochę się baliśmy. Żołnierze, którzy stacjonowali w naszej stodole, w czasie wolnym rozmawiali z nami i częstowali nas takimi czarnymi kostkami, które nam nawet smakowały. Była to kawa zmieszana z cukrem. Wystarczyło wrzucić te kostki do wrzątku i kawa była gotowa do spożycia. My jednak degustowaliśmy te kostki bezpośrednio do ust i bardzo nam one smakowały. Pierwszego września 1939 roku około godziny 8–9 rano pasłem krowy na polu i w pewnym momencie usłyszałem nad głową warkot silników samolotu. Za chwilę zaś ujrzałem dużą liczbę samolotów lecących w odpowiednim szyku. Poleciały nad las w kierunku Działoszyna, a po chwili usłyszałem wybuchy bomb. Działoszyn – małe miasteczko, odległe od nas w prostej linii jakieś 5-6 km - został całkowicie zburzony. Dużą liczbę jego mieszkańców stanowili obywatele polscy pochodzenia żydowskiego – kupcy, sklepikarze, rzemieślnicy o różnych specjalnościach. Kilka godzin wcześniej, kiedy ludzie jeszcze spali, w ten sam sposób zbombardowano miasto Wieluń. W gruzy został zamieniony tamtejszy szpital. Czytałem w tygodniku „Przegląd” relację lekarza tego szpitala, dra Patryna, który opowiadał, iż wyrwany ze snu zdołał uciec z budynku szpitala i tak się uratował. Przewidywana wojna stała się faktem. Wróciłem do domu i zobaczyłem, że ojciec się goli, 9 wkłada wysokie buty z cholewami, kompletuje niezbędne przybory i rusza do gminy w Lipiu, gdzie ma się odbyć mobilizacja. Jednakże po kilku godzinach wrócił, bo mobilizacja okazała się nieaktualna. Może odbywała się w dużych miastach, tam gdzie stacjonowało wojsko i gdzie były rezerwy mundurów oraz uzbrojenia. Niemcy wkroczyli do naszej wsi dopiero w trzecim dniu wojny, gdyż zostali zatrzymani przez oddziały wojska polskiego. Pierwszy bój stoczony był w okolicach Parzymiech. Następny opór miał miejsce już blisko naszej miejscowości, w Mokrej II. Ta miejscowość i ta bitwa przeszły do historii, gdyż było tu starcie dywizji kawalerii wołyńskiej z dywizją niemieckich czołgów. Niemcy ponieśli duże straty. Walki trwały dwa dni. Pociski artyleryjskie w dzień i w nocy przelatywały prawie nad nami. W trzecim dniu po południu nastąpiła cisza i do wsi wkroczyła armia niemiecka. Polami jechały czołgi, a przez wieś szła piechota, która wypędzała nas na drogę i eskortowała w kierunku Julianowa. Inni żołnierze niemieccy miotaczami ognia podpalali zabudowania. Całe wsie Stanisławów i Lindów spłonęły. Pozostały tylko domy murowane, oddalone od stodół. Takich domów było zaledwie kilka. W naszym gospodarstwie spłonęło prawie wszystko, łącznie z inwentarzem żywym i wozem wypełnionym sprzętem i ubranianiami, gdyż byliśmy przygotowani do ucieczki. Budynek mieszkalny jednak ocalał, bo był murowany i kryty papą. W Julianowie na działce rolnej, której właścicielem był Kotynia, graniczącej zresztą z naszą działką, którą wniosła w posagu do gospodarstwa moja matka, była duża zapadlina (może polodowcowa) i właśnie tam nas zapędzono, kazano leżeć, ustawiono karabiny maszynowe, psy wilczury, a żołnierze niemieccy krzyczeli „alles schiessen”. Spędzono tam wszystkich, także osadników niemieckich. Wtedy ci błagalnie wołali, że są Niemcami. Zaczął się proces sprawdzania, rozmowy po niemiecku i pytania, czy wszyscy są Niemcami. Pytani odpowiedziali, że tak (w tym momencie osadnicy zachowali się lojalnie). Mój ojciec znał język niemiecki i starszy brat również, gdyż już od 5 klasy uczył się prywatnie u nauczyciela Jaucha, który przybył do naszej szkoły z Łodzi. Pochodził z rodziny niemieckiej i uczył dzieci osadników niemieckich dodatkowo po lekcjach obowiązkowych, a to dlatego, że dzieci te coraz słabiej mówiły po niemiecku. Natomiast brat uczył się języka niemieckiego, by w szkole średniej było mu łatwiej. Okazało się później, że ten nauczyciel miał też inną funkcję: założył spośród osadników organizację NSDAP (partię nazistowską). W owym zagłębieniu, do którego nas zapędzono, było około 300 osób (dorośli, kobiety, dzieci). W pewnym momencie zabrano dwóch osadników na motocykl z przyczepą i pojechano do wsi; prawdopodobnie osadnicy niemieccy chcieli udowodnić, że są członkami partii hitlerowskiej. Po ich powrocie wszystkich nas poprowadzono przez pola drogą wyjeżdżoną przez czołgi, na drugi koniec wsi, gdzie ocalało całe jedno gospodarstwo, bo zainstalował się w nim jakiś mały sztab wojskowy. Tam oddzielono mężczyzn od kobiet i dzieci. Kobiety zakwaterowano w stodole i częściowo na podwórku, a mężczyźni po zrewidowaniu pozostali przez całą noc na placu obok owego gospodarstwa pod nadzorem żołnierzy niemieckich. Rano następnego dnia wszystkich zwolniono. Nad wsią unosił się zapach spalonego mięsa zwierząt. Zostaliśmy w spodniach i koszulach, a dzieci w dodatku bez butów. Nie mieliśmy nic. Ale w tej sytuacji byli wszyscy, również osadnicy niemieccy. Po kilku dniach osadnikami zajęły się władze okupacyjne. Otrzymywali żywność i odzież. Zmienił się natychmiast stosunek osadników niemieckich do Polaków: stał się wrogi, szczególnie ze strony niemieckich dzieci i młodzieży. Dla nas niebezpiecznie było wychodzić 10 nawet na drogę, gdyż obrzucani byliśmy kamieniami. Mój ojciec zdawał sobie sprawę, że jako osoba znana, wyróżniająca się w środowisku, mająca pewne cechy przywódcze, będzie aresztowany i trafi do obozu. Ponadto jeden z osadników, spokojny stary Schmidt, mieszkający za wsią, w pobliżu cmentarza ewangelickiego, ostrzegł ojca, że przygotowywana jest lista osób do aresztowania, na której ojciec widnieje na pierwszym miejscu. Dlatego ja i mój brat zostaliśmy umieszczeni u naszych krewnych: brat u siostry ojca w Wilkowiecku, a ja u drugiej siostry ojca w Częstochowie. Ojciec zaś ukrywał się w różnych miejscach. Na gospodarstwie pozostali dziadkowie. W maju 1940 roku wszyscy Polacy zostali wywiezieni ze Stanisławowa i Lindowa. Starzy ludzie udali się do swych krewnych w innych miejscowościach, a tych w sile wieku wywieźli na roboty do Niemiec. Moi dziadkowie schronili się u córki w Julianowie. Władze niemieckie scaliły grunty, tworząc duże gospodarstwa dla osadników, którym wybudowano budynki mieszkalne i gospodarcze, stojące po dzień dzisiejszy. Są jedyne w swoim chsarakterze na terenie Polski Centralnej, gdyż budowane były według projektów architektów niemieckich i ich tradycji. Wieś, w której przebywał brat, tzn. Wilkowiecko, została w 1942 roku wysiedlona, a ludność wywieziona do prac w okolice dzisiejszego Dzierżoniowa (Piława Górna). Natomiast brat wówczas 17-latek trafił do firmy budowlanej w Bytomiu. Ponieważ znał język niemiecki, to pracował w magazynie, prowadził kartoteki materiałowe. Do Wilkowiecka przybyli Niemcy sprowadzeni z Bukowiny i Besarabii. Otrzymali duże, połączone gospodarstwa, ale niedługo cieszyli się tym. Zimą 1945 roku wszyscy w pośpiechu uciekli na zachód. W lutym 1945 roku nasze tereny zostały wyzwolone przez Armię Radziecką. Ludność niemiecka w pośpiechu uciekała w kierunku zachodu. W Lindowie pozostał tylko jeden Niemiec, ów stary Schmidt, który ostrzegł ojca przed aresztowaniem. Nikt nie robił mu krzywdy, ani nie zabrał jego gospodarstwa. Po kilku latach zmarł i pochowany został na cmentarzu ewangelickim, znajdującym się w pobliżu jego gospodarstwa. Ojciec mój i dziadek wrócili szybko do swego gospodarstwa, a właściwie tylko do budynku mieszkalnego, w którym w okresie okupacji mieścił się sklep. Prowadziła go ta sama osoba, którą zatrudnił przed wojną zarząd sklepu utworzony z inicjatywy mojego ojca. Niewiele tam było: trochę kaszy, sól, nafta i cukier. Prowadząca ten sklep była osobą samotną i nie prowadziła gospodarstwa. Nie miała też własnego transportu do ucieczki na zachód. Musiał ją ktoś zabrać. Okazało się bowiem, że miała jakieś korzenie niemieckie, o czym wcześniej nie było wiadomo. Po powrocie ludności polskiej należało szybko zorganizować samoobronę przed penetrowaniem wsi przez powracające rozbite oddziały niemieckie. Wioski nasze otoczone są lasami rozciągającymi się, z małymi przerwami, aż do Berlina. Tą sprawą znów zajął się ojciec. Znaleziono broń, którą pozostawili niektórzy Niemcy, a także część broni uzyskano z oddziałów partyzanckich. W naszym domu był arsenał broni maszynowej, pistolety i granaty niemieckie. Przed ojcem stanęło ponownie zadanie odbudowy budynków gospodarczych spalonych przez wojsko niemieckie. Brat wrócil do domu z Bytomia też dość szybko, ale wkrótce został wcielony do wojska, gdyż był już w wieku poborowym. Wcielono go do jednostki lotniczej w Łodzi. Po odbyciu służby wojskowej, ponieważ - jak na ówczesne czasy - miał niezłe wykształcenie (7 klas szkoły powszechnej i jedną klasę szkoły średniej) został zatrudniony jako sekretarz w nadleśnictwie w Lipiu. Jednocześnie podjął naukę 11 zaocznie w technikum leśnym i po jej ukończeniu został mianowany leśniczym w Zajączkach koło Krzepic. Do Lindowa powrócił kierownik szkoły pan Ryszczyk wraz z rodziną. Wojnę przeżył w Częstochowie. Natomiast nie powrócił pan Wilk. Docierały do nas wiadomości, że zginął na wojnie, gdyż jak wcześniej pisałem, był oficerem rezerwy. Właściwie w II RP każdy nauczyciel w odpowiednim wieku był oficerem rezerwy. Dziś wiem, że zginął w Katyniu, a dowiedziałem się o tym w rozmowie telefonicznej z panią dyrektor Zespołu Szkół w Lindowie, jak też dowiedziałem się, że ma wmurowaną tablicę pamiątkową w Szkole. Pan kierownik Ryszczyk zabrał się energicznie do zorganizowania szkoły. Nauka rozpoczęła się od półrocza szkolnego. Natomiast dla nas, przerośniętych, zorganizował kurs wyrównawczy z zakresu siedmiu klas. Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych. Na kurs zapisało się około 10 osób. Po rocznej nauce podstawowych przedmiotów zdawaliśmy egzamin w Lipiu, gdzie była szkoła siedmioklasowa, przed specjalną komisją, powołaną przez inspektora szkolnego z Częstochowy. Po zdaniu egzaminu z zakresu 7 klas rozpocząłem naukę w Liceum Ogólnokształcącym w Krzepicach. Jednakże biorąc pod uwagę niemożność finansowania dalszej nauki po maturze, przeniosłem się do Liceum Pedagogicznego w Tarnowskich Górach, które ukończyłem, po czym objąłem posadę nauczyciela w Jełowej koło Opola (skierowany nakazem pracy). Byłem pierwszym, który z tej 10-osobowej grupy podjął naukę na poziomie średnim. Drugą osobą była Janina Balas z Lindowa, która uczyła się w Szkole Gospodarstwa Domowego w Tarnowskich Górach (po jej ukończeniu została żoną mojego brata). Trzecią osobą z Lindowa, nie poprzestającą na wykształceniu średnium, był Mieczyslaw Hadaś, mój kuzyn, który odbył kurs przygotowawczy na Politechnice w Gliwicach, dostał się na studia i ukończył Wydział Elektryczny jako inżynier. Potem budował np. lotniska w Indonezji, w Syrii i Czechach, pracował w Zakładach Budowy Maszyn w Katowicach. Anna Kosik (Hadaś) z Wapiennika ukończyła Liceum Pedagogiczne w Opolu. Wyszła za mąż za nauczyciela Kazimierza Mazura i razem pracowali w Szkole w Oleśnie. Tadeusz Balas z Lindowa ukończył polonistykę na Uniwersytecie Śląskim i pracował w Liceum Ogólnokształacącym w Tychach. Józef Karbowski z Lindowa ukończył Technikum Rolne w Nakle Śląskim koło Tarnowskich Gór. Pracował na stanowisku sekretarza Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej w Stanisławowie. Zenon Szczepaniak z Julianowa ukończył Liceum Ogólnokształcoące w Krzepicach, następnie Szkołę Oficerską Milicji Obywatelskiej i został Komendantem Komendy Milicji w Krzepicach. Eugeniusz Kalka z Lindowa ukończył Techniczne Zakłady Naukowe w Katowicach. Stanisław Kalka z Lindowa po ukończeniu szkoły średniej został kierownikiem szkoły w Kołaczkowie koło Miedzna. Zenon Hadaś z Lindowa – mój kuzyn - ukończył na Uniwersytecie Śląskim matematykę i pracował w Hucie Częstochowa. Maria Hadaś z Lindowa – kuzynka – jest nauczycielką w Katowicach. 12 Lidia Hadaś również z Lindowa – kuzynka – nauczycielka geografii w Katowicach. Jan Ślęzak ze Stanisławowa - mąż mojej kuzynki Marii Hadaś - ukończył Akademię Górniczo-Hutniczą (AGH) w Krakowie, był dyrektorem kilku kopalń i holdingów oraz wiceministrem gospodarki w rzadzie AWS. Nikodem Ślęzak ze Stanisławowa jest profesorem zwyczajnym w AGH w Krakowie. Bronisław Drosik z Lindowa ukończył Akademię Rolniczo-Leśną i został nadleśniczym. Ryszard Drosik z Lindowa ukończył prawo i został prokuratorem. To byli synowie tego Drosika, co udawał doktora medycyny. Stanisław Szeleszyński z Wapiennika ukończył szkołę średnią i był naczelnikiem gminy w Popowie. Zdzisław Łaczmański z Lindowa ukończył LO w Krzepicach i szkołę pomaturalną o kierunku rolnym w Szczecinie. Pracował w Spółdzielni Gminnej w Zawadach. Ze względu na to, że ja w wieku 17 lat wyjechałem z Lindowa i już tam na stałe nie wróciłem, to późniejszych zdarzeń i nazwisk z tych miejscowości nie znam. Jednakże udało mi się wydobyć z pamięci tych 18 nazwisk osób, które po II wojnie światowej uzyskały możliwość awansu społecznego i tę możliwość wykorzystały. Po przejściu kierownika szkoły pana Ryszczyka na emeryturę, nowym kierownikiem szkoły mianowany został Adam Rosicki. Pochodził z Działoszyna i przed wojną ukończył dwa lata medycyny, to czasem też udzielał ludziom porad medycznych, lecz nie na taką skalę, jak Drosik. Był nie tylko nauczycielem, ale także społecznikiem. Interesował się sytuacją ludności wiejskiej, był inicjatorem powstania parku wypoczynkowego: drzewa i krzewy posadzono na gruncie po gospodarstwie niemieckim. Przy parku ustawiono różne urzadzenia służące do zabawy dla dzieci, a także ławki, umożliwiające spotkania i wypoczynek. Ponadto powstało boisko sportowe. Park ten to jego pomnik choć budowali go wszyscy mieszkańcy. Z jego inicjatywy zbudowano w latach 60-tych nową 7-klasową szkołę, która służy młodzieży do dziś. Jak już wcześniej pisałem, mimo ogromnych zniszczeń wojennych, dzieki wysiłkowi ówczesnego społeczeństwa, w tym także mojego pokolenia, zdołano zagospodarować i zintegrować z resztą kraju Ziemie Zachodnie i Północne. Odbudowano z gruzów i ruin Warszawę, Gdańsk, Szczecin, Wrocław, Kołobrzeg i dziesiątki innych miast oraz tysiące wsi. W całym okresie PRL zbudowano 8 mln mieszkań, w których zamieszkało 26 mln osób. Warszawa liczyła przed wojną 1 mln 300 tys. mieszkańców, w wyniku II wojny światowej ubyło 700 tys. mieszkańców. Warszawę jako stolicę odbudowywała cała Polska. Publicysta Tygodnika Powszechnego Stanisław Stomma pisał: „Praca dla dobra Polski – choćby niesuwerennej i ideologicznie obcej – jest patriotycznym priorytetem i jest to priorytet nieskończenie ważniejszy niż troska o własny moralny komfort”. Dokonał się wielki awans społeczny milionów ludzi z nizin społecznych oraz wielki awans cywilizacyjny całego narodu. Zlikwidowano analfabetyzm, nastapiła rewolucja edukacyjna. Stworzono powszechny dostęp młodzieży do szkół średnich i wyższych (stypandia, akademiki, tanie stołówki). Tylko w pierwszym dziesięcioleciu liczba absolwentów liceów wzrosła trzykrotnie, a liczba absolwentów szkół zawodowych – dziesięciokrotnie. Przez cały okres II RP wydano w Polsce 83 tys. dyplomów szkół wyższych, a w PRL do 1989 roku 13 wydano około 1 mln 820 tys. dyplomów ukończenia studiów wyższych. Zbudowano tysiące szkół, przedszkoli, żłobków, ośrodków zdrowia, szpitali i mieszkań. Zlikwidowano całkowicie bezrobocie. Nie było głodnych dzieci w szkołach. Pod względem mieszkaniowym zbudowano drugą Polskę. Zbudowano prawie od podstaw potężną gospodarkę morską: flotę i stocznie, porty, rybołóstwo morskie. Takiej pozycji gospodarka morska nie będzie miała chyba już nigdy – poza portami, w których coś się dzieje. Nie mam zamiaru pouczać kierownictwa szkoły w Lindowie, ale wierzę, że uczniowie tej szkoły w dalszych latach, o których piszę, także kształcili się w zakresie ponadpodstawowym. Osiągali sukcesy zawodowe w różnych dziedzinach, gdyż były ku temu korzystne warunki. Dlatego warto poznać ich losy i osiągnięcia zawodowe. Dziś na uniwersytetach kształci się zaledwie 1% dzieci chłopskich. Próba zgromadzenia wiedzy o absolwentach szkoły i ich karierach jest także dorobkiem szkoły i jej roli w środowisku, która zasługuje na szacunek i dumę ze strony środowiska oraz daje także satysfakcję nauczycielom za ich trudną, często niewdzięczną pracę, niezbyt dobrze opłacaną. Na koniec tych wspomnień pozwolę sobie napisać coś więcej o mojej drodze życiowej jaką przebyłem i co osiągnąłem - nie w sensie materialnym, lecz w rozwoju intelektualnym, zawodowym, społecznym i prestiżowym w nowym środowisku, w którym się znalazłem, nie znając nikogo, w środowisku dużym, gdzie była spora konkurencja i nie brakowało ludzi wykształconych. Po ukończeniu liceum pedagogicznego - jak już wspominałem – zostałem skierowany do pracy w Jełowej koło Opola. Była to duża wieś na trasie kolejowej pomiędzy Opolem a Kluczborkiem. Znajdowała się tam stacja kolejowa i dobre połączenie (około 30 min. jazdy) do Opola. Szkoła była 7-klasowa, zbiorcza, gdyż uczęszczały do niej dzieci z innej wsi, gdzie była szkoła 4-klasowa (wieś Grabie). Kierownikiem szkoły był pan Władysław Korfanty (ale nie miał nic wspólnego z Wojciechem Korfantym, działaczem politycznym na Śląsku, gdyż pochodził z okolic Sanoka). Po roku pracy, gdy miałem 20 lat, zostałem powołany na kierownika tej szkoły, ponieważ dotychczasowy kierownik awansował na sekretarza Związku Nauczycielstwa Polskiego w Opolu. To był dobrze wykształcony nauczyciel, ukończył przed wojną WKN ze specjalnością historia i geografia. Prowadził bardzo fachowo kancelarię szkolną, a ja po przeczytaniu tych wszystkich segregatorów sam nauczyłem się sztuki związanej z organizacją szkoły, co w przyszłości bardzo mi się przydało. Życie nauczyciela, samotnego meżczyzny, było trudne. Obiady spożywałem w gospodzie, a pozostałe posiłki przygotowywałem sam. Ale nie było z czego i za co, bo zarobki były marne: zarabiałem zaledwie 700 zł, a dodatek funkcyjny kierownika wynosił 70 zł. Z tego musiałem opłacić wynajem mieszkania i ubrać się. Bardzo trudno wiązałem przysłowiowy „koniec z końcem”. Pełniłem tę funkcję dwa lata i wypromowałem dwa roczniki absolwentów. Niektorzy nawet mnie polubili i do dziś utrzymują ze mną kontakt, a nawet odwiedzają, jeżeli znajdą się na wybrzeżu. W listopadzie 1951 roku zostałem powołany do służby wojskowej w Marynarce Wojennej. Początkowo do Ustki, gdzie znajdowała się Szkoła Specjalistów Morskich (SSM). Mnie, po sprawdzeniu mojego słuchu, skierowano na kurs radiotelegrafistów. Szkolenie trwało 6 miesięcy, a program szkolenia obejmował poznanie dokładnie nauki o elektryczności, elektotechnice, radiotechnice, budowie odbiornika i nadajnika radiowego, a także opanowanie umiejętności czytania schematów budowy tych urzadzeń radiowych 14 oraz znajomości różnych skrótów, które oznaczały całe zdania i miały charakter międzynarodowy. Jednakże najważniejszą i najtrudniejszą sztuką było opanowanie nadawania i odbioru alfabetem Morse’a. Była to wiedza przydatna także w życiu cywilnym jako nauczyciela. Mnie przydała się ta wiedza i uczyłem nawet fizyki, gdyż program ten był w dużym stopniu zbieżny z programem szkolnym, a wiedziałem znacznie więcej niż wymagał program szkoły powszechnej. Życie w SSM przebiegało tak jak w szkole – 4 godziny nauki do południa i 4 godziny po południu. Po zdaniu egzaminu z wynikiem bardzo dobrym zostałem skierowany do Gdyni i przydzielony do służby na okręcie podwodnym. Specjalność radiotelegrafisty była najlepszą specjalnością, jakie istnieją na okrętach. Czysta praca w ciepłej kabinie naprzeciw kabiny dowódcy okrętu i zwolnienie z wielu uciążliwych służb, jak wachty pokładowe i przy różnych urządzeniach. Wyżywienie na okręcie podwodnym było bardzo dobre, najlepsze, jakie miałem poprzednio. Atmosfera wśród załogi była życzliwa, nie przypominała drylu wojskowego. Była to odpowiedzialna służba i samodyscyplina. Stanowiliśmy jedną wielką 60-osobową rodzinę. Na okręcie, oprócz znajomości własnej specjalności, należało opanować wiedzę o całym okręcie, jego budowie, zasadach pływania podwodnego, funkcjonowania różnych urządzeń i warunków zachowania się w razie awarii oraz sposoby ewakuowania się w krytycznych sytuacjach. W tych ćwiczeniach każdy musiał brać udział. Czas spędzony w służbie na okręcie nie uważam za stracony, gdyż wiele się nauczyłem, cały czas rozwijałem się, a przede wszystkim kształtowała się moja osobowość. Nauczyłem się, że wszystko jest możliwe do opanowania. Okręt nasz był przodującym w Marynarce Wojennej, w związku z tym często, gdy byliśmy w porcie, odwiedzali nas dziennikarze regionalni, ale także krajowi. Był w latach 50-tych i późniejszych tygodnik ilustrowany „Morze” i on dostał się nawet do Lindowa. Było w nim moje zdjęcie jako wzorowego specjalisty, podoficera, bosmanmata. Tu w Gdyni, będąc jeszcze w służbie, poznałem piękną dziewczynę i ożeniłem się z nią. Przeżyliśmy razem 49 lat w zgodzie i harmonii. W listopadzie 1954 roku zostałem zwolniony ze służby do cywila. Zacząłem poszukiwać pracy, ale było trudno, gdyż rok szkolny już trwał, wszędzie była pełna obsada. Trójmiasto to duży ośrodek miejski i wykształconych ludzi tu nie brakowało. Dopiero od półrocza, w 1955 roku, otrzymałem pracę nauczyciela w Szkole Podstawowej Nr 2 w Sopocie. W następnym roku zostałem powołany na kierownika tej szkoły. To była szkoła wyżej zorganizowana. Miałem trzech zastępców, księgową i sekretarkę. Kierownikiem tak dużej szkoły zostałem w tak młodym wieku, prawdopodobnie dlatego, że już wcześniej byłem kierownikiem innej szkoły, w Jełowej, i miałem sporą wiedzę o administracyji szkolnej, gdyż w tamtej szkole w Jełowej musiałem wykonywać wszystko sam. Nie było tam sekretarki ani księgowej, które w szkołach wyżej zorganizowanych wykonują wiele z tych czynności. Odchodząca na emeryturę kierownik – pani Antonina Macieja, była bardzo energiczną kobietą. Zdecydowaną, silną ręką i głową kierowała tą szkołą. Na zebraniach rad pedagogicznych rozpatrywano różne sprawy i toczyły się dyskusje. Brałem w nich udział i w ten sposób nabrałem pewnej wiedzy o szkole. Doceniła to dotychczasowa kierownik i wskazała mnie na następcę. Ponieważ miała silną osobowość i autorytet, naczelnik Wydziału Oświaty w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Sopocie zatwierdził wniosek. Podkreślam, że znalazłem się tu w zupełnie nowym środowisku i zupełnie nikogo nie znałem, kto mógłby 15 mnie protegować. To była bardzo duża szkoła – ogromny budynek, szerokie korytarze, duże sale lekcyjne i gabinety przedmiotowe, dobrze wyposażone w pomoce naukowe. W części przyziemnej była dobrze wyposażona pracownia do prac ręcznych. Duże boisko szkolne i nawet ogród jordanowski, wyposażony w różne urzadzenia do zabawy dla dzieci. Był do tych spraw wyznaczony pracownik – nauczyciel nadzorujący, co dzieje się w trakcie zabawy w ogrodzie. W budynku znajdowało się mieszkanie dla woźnego. W szkole zatrudnionych było 50 nauczycieli, w tym około 50% specjalistów z poszczególnych przedmiotów. Wielu z nich to nauczyciele pracujący już przed 1939 rokiem. W szkole był gabinet lekarski i zatrudniony lekarz i pielęgniarka. Wszystkie dzieci były okresowo badane i szczepione. Był również gabinet stomatologiczny, a zatrudnione były dwie lekarki dentystki i dwie pomoce dentystyczne. Praca w tych gabinetach odbywała się na dwie zmiany. Wszystkie dzieci podlegały przeglądowi uzębienia i były przymusowo leczone. W szkole działała dobrze wyposażona stołówka, biedne dzieci były dożywiane, a inne za niewielką opłatą mogły spożyć obiad. Funkcjonowała także świetlica, w której dzieci po zajęciach lub przed zajęciami mogły przebywać i odrabiać lekcje. Nauka w szkole odbywała się na dwie i pół zmiany, gdyż taka była liczba uczniów – około 2 tysięcy. Brakowało jedynie sali gimanstycznej. W tym czasie Polska się odbudowywała i budowała. Brakowało materiałów i mocy wytwórczych, więc trudno było wejść do tzw. planu budowalnego. Uważałem, że sport jest ogromnie ważny w szkole ze względu na zdrowie i rozwój fizyczny młodzieży, a także ze względów wychowawczych. Choć bez sali sportowej, wygrywaliśmy w Sopocie wszystkie zawody sportowe. Aby osiągnąć sukcesy w skali województwa, należy pracowac z uzdolnioną młodzieżą przez cały rok. Dlatego potrzebna była sala sportowa. Ponieważ w naszej szkole odbywały się w czasie wakacji kolonie dla dzieci ze Śląska, z Gliwickiej Fabryki Budowy Maszyn Górniczych, porozmawiałem z ich przedstawicielami, żeby przekazali odpowiednią kwotę pieniędzy na budowę sali sportowej, z której będą mogli również korzystać. Po wakacjach wpłynęło na nasze konto na ten cel 500.000 ówczesnych złotych. Była to kwota wystarczająca na zbudowanie sali sportowej w pełni wyposażonej. Uzyskałem wiec pewien argument, by starać się o wprowadzenie tego zadania do planu inwestycyjnego województwa. O tym decydowała Wojewódzka Komisja Planowania. Nie było łatwo. Na inwestycjach to się wtedy dobrze nie znałem. Cały czas argumentowałem, że mam pół miliona złotych spoza województwa gdańskiego. Nie interesowały mnie inne przeszkody. Ponieważ byłem młody i wykazywałem duże zaangażowanie, ci starzy biurokraci ulitowali się i wyrazili zgodę. Następnie szybko poprosiłem pewnego architekta, ojca ucznia, by mimo normalnych obowiązków opracował szybko projekt budowy tego obiektu. W ten sposób w ciągu roku powstała sala sportowa. Towarzystwo Przyjaciół Sopotu wydało w 1987 roku „Rocznik Sopocki". Na stronie 74 autor pisze: „Okres pracy Józefa Łacmańskiego w Szkole nr 2 to pełna aktywacja życia sportowego. Członkowie SKS prowadzeni przez w/w sięgają po sukcesy w skali wojewódzkiej. Szkoła rozwija coraz szerszą działalność w środowisku. Pojawiają się pierwsze informacje w prasie o jej sukcesach w różnych dziedzinach. Działają kółka zainteresowań (chór szkolny, kółko plastyczne, techniczne, filatelistyczne). Wszystkie posiadają piękne osiągnięcia na skalę zagraniczną i krajową. Rozbudowano szkołę oraz zbudowano salę sportową wraz z zapleczem sanitarno-szatniowym”. 16 Obecnie w tym budynku szkolnym mieści się Wyższa Szkoła Psychologii Społecznej (prywatna) i korzysta z tych wszystkich urządzeń. Pracując w szkole, podjąłem studia wieczorowo-zaoczne w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku. Wykłady mieliśmy w soboty i w niedziele, w ferie zimowe i wakacje. W ten sposób ukończyłem historię i odrębnie pedagogikę ze stopniem magisterskim, gdyż chciałem być dobrze przygotowany do pracy w zawodzie nauczycielskim. Wszystko zdobyłem sam, bez protekcji i bez pomocy finansowej ze strony rodziny. Choć żyło się skromnie, a płace były niskie (moja żona pracowała w przemyśle i zarabiała dwukrotnie więcej). Było trudno, bo zaczynaliśmy wszystko od zera – ubranie, mieszkanie, wyposażenie, książki itp. Pięć lat pracowałem w szkole jako kierownik. W 1960 roku zostałem powołany na stanowisko naczelnika Wydziału Oświaty w Miejskiej Radzie Narodowej w Sopocie. Odchodziłem ze szkoły z żalem, gdyż byłem emocjonalnie związany ze szkołą i młodzieżą, z gronem pedagogicznym – bezkonfliktowym. Osiągalismy wspólnie sukcesy w nauczaniu i sporcie. Dlatego korytarze i ściany zapełnione były licznymi dyplomami o randze wojewódzkiej. Preferowaliśmy wychowanie przez sport, kulturę i sztukę oraz pracę. Moja praca w Wydziale Oświaty miała już inny charakter – wizytacje szkół, sprawy urzędnicze, organizacja roku szkolnego o zakresie miejskim, remonty szkół oraz sprawozdania do Kuratorium, a także dla władz miejskich. Szkoły były przepełnione. Należało więc podjąć działania nad odciążeniem szkół. Opierając się na danych demograficznych, opracowałem koncepcję budowy 4 nowych szkół mogących przyjąć na jedną zmianę 600 uczniów, szkół wyposażonych we wszystkie niezbędne urządzenia: boisko, ogród, salę sportową, gabinety przedmiotowe, lekarskie, bibliotekę, stołówkę i świetlicę, a także budynek mieszkalny dla kierownika szkoły i woźnego. Program został zatwierdzony przez władze miasta i województwa i co dwa lata powstawała nowa szkoła, kolejno nr 10, 8, 6 i 1. Po zbudowaniu tych szkół zmieniła się całkowicie rejonizacja szkolna, nastąpiło radykalne zmniejszenie liczby uczniów w poszczególnych szkołach i zmianowości. Dziś, kiedy piszę te wspomnienia, szkoły nr 2 już nie ma, szkoły nr 9 również, a szkoła nr 6, położona pięknie u podnóża wzgórz morenowych, została zamieniona na dom spokojnej starości. Trzeba przyznać , że taki dom jest w Sopocie potrzebny. W 1973 roku zostałem mianowany wiceprezydentem miasta Gdańska. Do mojego zakresu czynności należała oświata, kultura, zdrowie, sport i turystyka oraz handel. W tym okresie Gdańsk rozwijał się bardzo dynamicznie. Powstawały nowe zakłady pracy, jak Port Północny, Fosfory, Siarkopol, Rafineria Gdańska. Wiele innych rozwijało się i wprowadzało nowe technologie, związne z rozwojem przemysłu motoryzacyjnego, jak Morpak – uszczelki, Bimet – łożyska. Ponadto w Gdańsku pracowało pięć stoczni. Budowano coraz większe statki i pojawiały się coraz większe dźwigi, które oprócz Starego Miasta i jego wieżyczek, stanowiły również pejzaż Gdańska. W związku z tym rozwojem przybywali do Gdańska młodzi ludzie z całej Polski. Brakowało mieszkań, więc zwiększono tempo i liczbę budowanych domów. Najpilniejszą bowiem sprawą były mieszkania, a infrastruktura społeczna nie nadążała – szkoły, żlobki, przedszkola, ośrodki zdrowia itp. Były więc problemy i musiałem czynić wiele zabiegów, by niwelować te dysproporcje. Tylko w jednym roku zbudowano 5 tys. mieszkań, a w okresie dłuższym - ponad 130 tys. mieszkań. W tym czasie pełniłem też szereg funkcji społecznych, m.in. funkcję przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Jarmarku Dominikańskeigo. Organizowałem 17 pierwsze jarmarki pod tą nazwą, które nawiązywały do historii tej imprezy powstałej w 1260 roku. Jarmark był dużą imprezą hadlowo-kulturową i turystyczną – weszła ona na stałe do kalendarza imprez w Gdańsku i jest znana w całym kraju, a także poza granicami Polski. „Życie Warszawy” nr 193 z dnia 14.08.1974 roku w tytule artykułu napisało: „Jarmark Dominikański – impreza bomba”. Byłem także społecznym prezesem Aeroklubu Gdańskiego. Klub ten powstał w 1929 roku, a założony został przez polskich studentów studiujących na Politechnice Gdańskiej. Gdy podejmowałem tę funkcję, klub był w katastrofalnym stanie, gdyż brakowało mu wszystkiego. W ciągu dwóch lat wyprowadziłem go na wyżyny. Wszystkie sekcje otrzymały to, co potrzebowały. Pracownik naukowy Politechniki Gdańskiej, dr Marek Kochanowski (pilot) napisał książkę „Historia Aeroklubu Gdańskiego 1929 – 1999”. Na stronach 305,306,316, stwierdza, że za mojej prezesury klub uzyskał najwyższe loty. Wreszcie w owym czasie pełniłem również funkcję społecznego przewodniczącego Narodowego Funduszu Ochrony Zdrowia w Gdańsku. Rola tego funduszu polegała na zbieraniu dobrowolnych wpłat od zakładów pracy i osób fizycznych na specjalne konto. Komitet społeczny w porozumieniu z lekarzami decydował, na co przeznaczać środki. Rocznie wpływało około 25 mln złotych (ówczesnych). Ze środków tych przeprowadzono remonty ośrodków zdrowia, budowano nowe i wyposażano je w sprzęt specjalistyczny. Zakupiono nawet śmigłowiec jako karetkę ratunkową. Na początku lat 1980-tych zostałem powołany na stanowisko dyrektora Wydziału Sportu i Turystyki Urzędu Wojewódzkiego. Województwo Gdańskie było silnym ośrodkiem sportu i turystyki. Gdy obejmowałem to stanowisko, plasowało się na piątym miejscu potencjału sportowego w kraju, a po dwóch latach pracy przesunęło się na trzecie miejsce i tak pozostało aż do końca mojej pracy. Szkolenie prowadzili oczywiście trenerzy, ja natomiast koncentrowałem się na racjonalnym wydatkowaniu środków pieniężnych, tworzeniu atmosfery współpracy i bazy do pracy szkoleniowej. Z mojej inicjatywy i w wyniku moich starań zbudowano 42 obiekty sportowe kubaturowe. Zbudowano także dziesiątki boisk do piłki nożnej i innych gier na osiedlach miast i w gminach. Wszystkie dyscypliny sportowe, a było ich 32 (olimpijskie), uzyskały przyzwoite warunki do pracy, a niektóre nawet takie obiekty, które pokazywać można było delegacjom zagranicznym. Byłem w tym czasie członkiem Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz członkiem Komitetu Organizacyjnego Sportu Dzieci i Młodzieży. Szkolenie młodzieży było zorganizowane w ośmiu makroregionach. Byłem także przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Makroregionu Pomorskiego, w którego skład wchodziły województwa gdańskie, bydgoskie, toruńskie, elbląskie i słupskie. W województwie gdańskim działało 1350 jednostek organizacyjnych, które zrzeszały 130 tys. osób, z tego sportem wyczynowym zajmowało się 17 tys. sportowców, a szkoleniem prawie 600 trenerów, działało 1500 sędziów, a zaangażowanych w działalność sportową było blisko 5 tys. społeczników. W dziedzinie turystyki wszystkie kempingi uzyskały standard międzynarodowy. Zbudowałem pięć zajazdów na drogach wylotowych z Gdańska. Gdańsk posiadał najwięcej hoteli orbisowskich (5) więcej niż Warszawa. Wszystkie prace, jakie wykonywałem, lubiłem i starałem się wnosić do nich coś nowego, doskonalić działalność, zostawić coś po sobie. Ta ostatnia praca dawała mi najwięcej możliwości rozwijania i doskonalenia działalności oraz budowania i uzyskiwania konkretnych efektów. W 2011 roku Wisława Szymborska - poetka i noblistka – otrzymała z rąk prezydenta RP najwyższe odznaczenie państwowe – Order Orła Białego. Odbierając to odznaczenie 18 powiedziała: „Jest to cudne, móc robić, co się lubi i jeszcze dostawać za to Order Orła Białego”. Ja nie otrzymałem tak wysokiego odznaczenia, ale coś mnie łączy z tą wypowiedzią, a mianowicie, że przez całe zawodowe życie robiłem to, co lubiłem. Robienie tego co się lubi, jest największym szczęściem dla człowieka. Najbardziej nieszczęśliwi są ludzie, którzy z niechęcią chodzą do pracy. W działalności społecznej byłem radnym Miejskiej Rady Narodowej w Gdańsku, a nastepnie radnym Wojewódzkiej Rady Narodowej. Za pracę zawodową i działalność społeczną zostałem odznaczony Krzyżem Oficerskim i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Srebrnym Krzyżem Zasługi, Brązowym Krzyżem Zasługi, Srebrnym Medalem za Zasługi dla Obronności Kraju, Medalem za Zasługi dla Marynarki Wojennej, Medalem Komisji Edukacji Narodowej, Odznaką Honorową Zasłużony Pracownik Państwowy, Złotą Odznaką Zasłużony Działacz Kultury Fizycznej, Złotą Odznaką Zasłużony Działacz Turystyki oraz innymi odznaczeniami państwowymi, resortowymi i regionalnymi. Na koniec pozwolę sobie na kilka refleksji osobistych. Przeżyłem 71 lat w wieku XX i 11 lat w wieku XXI. W XX wieku przetoczyły się przez Polskę dwie wojny światowe. W pierwszej poniosło śmierć 20 mln ludzi, a w drugiej już 50 mln ludzi. W II wojnie światowej otarłem się o śmierć. Obie wojny przyniosły straszliwe zniszczenia. Mimo tego nastąpił niesamowity rozwój nauki i techniki. Był to wiek o największym przyspieszeniu w rozwoju nauki i techniki we wszystkich dziedzinach życia. Od detektora kryształkowego do radia lampowego, a następnie tranzystorowego, od radaru do telewizji czarno-białej, kolorowej, plazmowej wiszącej na ścianie jak obraz oraz cyfrowej. Można korzystać z telewizji kablowej, oglądając kilkadziesiąt stacji z całego świata. Natomiast mając talerz i dwa konwektory można odbierać 5 tys. stacji z całego świata za pośrednictwem 31 satelitów umieszczonych na wysokości 21 tys kilometrów. Od telegrafu kolejowego, nastepnie pocztowego, do telefonu na korbkę, wreszcie do niewielkiego telefonu komórkowego, w którym kryją się dziesiątki akcesoriów i funkcji. Ostatnio nawet GPS, który jest mapą drogową i prowadzi kierowcę do zaplanowanego celu z dokładnością do 1 metra. W Polsce obejmuje nasz kraj i Niemcy. Za pomocą tak małego urzadzenia można się połączyć z każdym miejscem na kuli zmiemskiej dzięki łączności satelitarnej. Dokonał się ogromny rozwój techniki w dziedzinie lotów kosmicznych i badań kosmosu. W dniu 25.11.2011 roku USA wysłały sondę na Marsa o wadze ponad jednej tony. Ma ona wylądować za dwa lata i wykonać szereg badań, gdyż wyposażona jest w urządzenia pomiarowe. Rosja też wysłała sondę. Na Marsie jest woda, co zostało już potwierdzone. Na początku XX wieku uważano, że wszechświat jest statyczny. Okazało się, że galaktyki oddalają się od naszego świata z dużą prędkością i wszechświat się powiększa. Odkryto już około 700 planet, a jest ich w kosmosie około 10 miliardów. Naukowcy z NASA (USA) odkryli w grudniu 2011 roku planetę podobną do Ziemi, odległą od nas o 600 lat świetlnych, która ma atmosferę i średnią temperaturę przy podłożu 22ºC. Istnieją tam więc warunki do życia. Rosjanie przygotowują lot na Marsa. Planowany jest on na 2020 rok. Będzie to lot na odleglość co najmniej 50 mln kilometrów. Komputery, rewolucja informatyczna, internet stwarzają nieograniczone możliwości korzystania z wiedzy z różnych dziedzin i wzajemnego informowania się. Internet wkroczył w każdą dziedzinę życia gospodarczego, naukowego. Informacje przemieszczają się w sposób błyskawiczny. To też jeden ze sposobów przyspieszenia życia społecznego. Nastapił także rozwój nauk medycznych oraz aparatury medycznej – diagnostycznej i operacyjnej. Operacje bezinwazyjne, przeszczepy organów 19 wewnętrznych. Operacje na sercu i produkcja „części zamiennych”, np. wyprodukowanie w laboratoriach naturalnej zastawki serca i wiele innych osiągnięć, jak np. sztuczne nogi (protezy), ale takie, że młody człowiek na protezach zdobył biegun, a inny podjął rywalizację z zawodowymi biegaczami na bieżni lekkoatletycznej. Prowadzone są poważne prace w zakresie biogenetyki, mające na celu stworzenie nowego człowieka. Współczesna nauka otwiera przed nami nieograniczone możliwości. Możemy podróżować po świecie, a także we wszechświecie i stworzyć ludzkość kosmiczną. Spośród wszystkich istot żywych tylko człowiek posiada rozum, którego możliwości tworzenia są nieograniczone, a jego dotychczasowe wykorzystanie wynosi średnio zaledwie około 5 do 10%. Choć życie od urodzenia do lat młodzieńczych miałem trudne i szare, mimo to czuję sentyment do stron rodzinnych i zawsze, gdy jestem na południu Polski, staram się zboczyć z drogi i odwiedzić moją wieś. Nigdy nie zapomniałem o swoim pochodzeniu, choć zmieniło się moje środowisko, w którym przebywałem i przebywam. Moi znajomi to ludzie wykształceni, z dużym dorobkiem życiowym w różnych dziedzinach zawodowych. Nigdy nie udawałem, że pochodzę z lepszej rodziny – bogatej. Wręcz przeciwnie, zawsze podkreślałem, że jestem z ludu. Jestem nawet dumny z tego, że osiągnąłem więcej, niż inni z tzw. „lepszych” rodzin. Pomagałem też ziomkom w różnych sprawach i kolegom z liceum, którzy byli nauczycielami i kierownikami szkół, np Tadeuszowi Wójcikiewiczowi, kierownikowi szkoły ze Starokrzepic w załatwieniu w Gdańsku budynku szkolnego na kolonie organizowane przez Wydział Oświaty w Kłobucku. Pomogłem załatwić budynek szkolny na kolonię dla dzieci, organizowaną przez Spółdzielnię Produkcyjną w Lipiu. Pomogłem dryżynom harcerzy z Gliwic i Opola w zakwaterowaniu na dogodnych warunkach w Sopocie, w pobliżu morza. Córka Tadeusza Wójcikiewicza ze Starokrzepic ukończyła architekturę na Politechnice Gdańskiej. Pewna nauczycielka geografii z Albertowa wyszła za mąż za marynarza i nie mogła w Gdyni dostać pracy. Pomogłem jej. Udało się załatwić wiele innych spraw, oczywiście zgodnie z prawem. Nie przymuszona i bezinteresowna chęć opisania swoich rodzinnych stron świadczy również o tym, że mimo przebywania przez dziesiątki lat w oddaleniu, nie zapomnialem o korzeniach. Zachęcam zatem szkołę w Lindowie do poznania losów swoich byłych uczniów i poproszenia ich o napisanie swoich wspomnień, świadczących także o dorobku szkoły. Moje życie nie było łatwe – należało się natrudzić. Ale kto się nie natrudzi, ten się nie rozwija. Dziś, pomimo poważnego wieku i wielu przeżyć, mogę stwierdzić, że życie ludzkie jest piękne, a ja kocham życie. Korzystano: 1. Z mojej pamięci z lat młodości 2. Z tygodnika „Przegląd” 3. Z „Forum Klubowego” (dwumiesięcznik nr 1 i 2 z 2011 roku, w którym zamieszczony jest wśród innych artykuł Rajmunda Rybińskiego, stanowiący kopalnię wiedzy statystycznej o Polsce) 20 Przepraszam wszystkie osoby, przy których nazwiskach nie podałem imion, a to dlatego, iż po prostu ich nie pamiętam. Wyjaśniam, iż nazwisko mojej rodziny pisze się przez „cz” (Łaczmańscy), natomiast moje nazwisko zostało błędnie – przez „c” (Łacmański) – zapisane w księdze parafialnej w Dankowie. mgr Józef Łacmański 21