PRZYGODA NA MORZU

Transkrypt

PRZYGODA NA MORZU
PRZYGODA NA MORZU
Joanna Gołębiewska III a
Był piękny majowy dzień. Kiedy się obudziłam, już wiedziałam, że zdarzy się
coś niezwykłego. Słońce radośnie zaglądało do mojej kajuty, a z pokładu dochodził
odgłos śpiewających marynarzy.
Morze tego dnia wyglądało nadzwyczaj spokojnie. Bandera lekko powiewała na
wietrze. Wyglądało, jakby łódź wcale się nie poruszała, tak jakbyśmy stali w
miejscu. Było to dziwne, ale jakoś nikt nie zwracał na to uwagi. Wszyscy cieszyli
się słońcem i urlopem. Jednak nie dawało mi to ciągle spokoju. „Czemu jest tak
spokojnie? Co się zaraz zdarzy?”
Na pokładzie zauważyłam starszego człowieka, który tak jak ja wpatrywał się
w horyzont i nad czymś się zastanawiał. Nie śpiewał tak jak inni i nie tańczył,
tylko patrzył raz na morze, raz na niebo. Podeszłam więc do niego i zapytałam:
- Czemu nie bawi się pan, tak jak inni?
Mężczyzna, nie patrząc na mnie , niskim, chrypliwym głosem odpowiedział:
-
Czekam.
-
Na co pan czeka ? – zapytałam.
-
Na to, co ma się wydarzyć.
-
A co ma się stać?
-
Tego właśnie nie wiem, ale jest tu za cicho, stanowczo za cicho – powiedział
cichym głosem.
-
Tak, wiem, też to zauważyłam.
Usiadłam obok niego i razem przez dłuższy czas wpatrywaliśmy się w dal. Nagle
zauważyłam coś w oddali.
-
Co to jest? – zapytałam, wskazując mały punkcik na horyzoncie.
28
-
To jest... – mężczyzna umilkł.
-
Co to jest?
-
To jest huragan – powiedział przerażonym głosem. – Już od pięćdziesięciu
lat pływam po morzu i nigdy nic większego nie widziałem.
-
Huragan! Co my teraz zrobimy?
-
Idź zawiadomić kapitana i zaprowadź wszystkich do kajut!
Tak też zrobiłam. Młody kapitan bardzo się przestraszył, bo nigdy nie miał do
czynienia z prawdziwym huraganem. Ludzie początkowo nie chcieli wejść pod
pokład, ponieważ nie wiedzieli, co się dzieje. Jednak, gdy jeden z nich zobaczył
huragan wirujący w oddali, krzyknął:
-
Huragan! Huragan! Ratunku!
Ludzie zaczęli krzyczeć i biegać po pokładzie. Wszyscy jak najprędzej chcieli
zejść do swoich kajut, zamknąć się w nich i wyjść, jak będzie po wszystkim. Nie
umiałam sobie z nimi poradzić. Jednak gdy zobaczyli, że huragan jest już
naprawdę blisko, wszyscy sprawnie zeszli pod pokład.
Stary człowiek dalej siedział i wpatrywał się w wirującego „potwora”.
Podbiegłam do niego i zapytałam:
-
Czemu pan się nie schowa?
-
Nie mogę! Trzeba powiedzieć kapitanowi, co ma robić jego załoga. Jest
taki młody i przerażony, że pewnie nie wie, jak się nazywa.
-
Więc chodźmy mu powiedzieć – odparłam.
Mężczyzna wstał i razem podbiegliśmy do kapitana.
-
Trzeba szybko opuścić żagle! Skierować się w odwrotną stronę, żeby
płynąć z wiatrem! – krzyknął starzec.
-
Skąd pan to wie? – powiedział podniesionym głosem kapitan.
-
Nieważne! Ale niech mi pan zaufa, jeśli nie zrobi pan tego, to wszyscy
zginiemy i to nie będzie mija wina, lecz pana, bo pan dowodzi tym statkiem
– powiedział zdecydowanie mężczyzna.
29
-
Tak! Niech pan go posłucha i zrobi to, co mówi – odparłam. - Jeżeli nie, to
cała załoga zginie przez pana.
Kapitan zamilkł.
-
Nie, nie chcę, aby coś się stało! – powiedział. – Róbcie to, co wam każe –
zawołał do załogi.
Marynarze szybko zaciągnęli żagle, wszystko zabezpieczyli przez wiatrem i
zmienili kurs o 180 stopni. Wszyscy pochowaliśmy się do kajut i czekaliśmy na
rozwój wydarzeń.
Przez małe okienko patrzyłam na morze. Jeszcze przez chwilę było
spokojnie, ale nagle wszystko się zmieniło . Słońce przykryły ciemne, gęste
chmury, zaczął padać deszcz. Wielkie krople wody rozbijały się o wzburzoną
taflę oceanu Wiało coraz mocniej Słychać było świsty i trzask uginanych pod
naporem wiatru masztów. Statek kołysał się tak mocno, że od czasu do czasu
wszystkie bulaje były zakryte wodą. Po chwili wyłaniały się z wody, a chowały się
okienka po przeciwległej burcie. Pokład zalewały fale. Bandera powiewała tak
szybko, że miało się wrażenie , że zaraz wiatr ją porwie. Niektórzy ludzie w
kajutach krzyczeli, inni płakali ze strachu. Kobiety próbowały uspokajać swoje
dzieci słowami:
-
Kochanie, nie martw się, wszystko będzie dobrze, nie płacz.
Mówiły to takim przerażonym głosem, że dzieci jeszcze bardziej płakały.
Wiedziały, że ich mamy same w to nie wierzą i że chcą je tylko uspokoić.
Trwało to ponad godzinę. Przez ten cały czas starszy człowiek patrzył
spokojnie przez bulaj. Był opanowany, widać było, że się nie boi.
Gdy wszystko ustało, razem z załogą, kapitanem oraz z
tajemniczym
starszym panem wyszliśmy na pokład. Było czysto, żadnych połamanych części,
wszystko tak jak przez burzą, a powietrze niesamowicie czyste i rześkie.
Starszy jegomość powiedział z uśmiechem na twarzy:
-
Teraz przynajmniej nikt nie będzie musiał szorować pokładu.
30
Powolnym krokiem odszedł i usiadł na swojej ławeczce. Wyjął z kieszeni
książkę, założył okulary i zagłębił się w lekturze. Kapitan popatrzył chwilę na niego
i bez słowa udał się na mostek kapitański. Marynarze wrócili do swojej codziennej
pracy, a ludzie opuściwszy kajuty, rozłożyli leżaki, koce i cieszyli się widokiem
spokojnego morza.
Było cicho, słońce zaczęło zachodzić za horyzont, bandera lekko powiewała na
wietrze. Stałam oparta o barierkę i ze zdziwieniem wpatrywałam się w horyzont.
Od czasu do czasu spoglądałam to na niebo, to na tajemniczego starszego pana.
Cena honoru
Karolina Pająk III a
-Panie kapitanie. Co by pan zrobił, gdyby pan znał całą prawdę i wiedział, że nikt panu nie
uwierzy?
-Próbowałbym.
-Okręt zatonie.
-Towarzyszu oficerze! – uśmiechnął się. - Nie ma nawet takiej możliwości. Wszystko
było sprawdzone. Katastrofa nie wchodzi w grę. Skąd taki pomysł? Chyba nie chce pan
wszczynać paniki na pokładzie?
-Okręt zatonie – urwał. Za 2 może 3 godziny.
Na twarzy kapitana pojawiło się zakłopotanie, po chwili spoważniał .
- Proszę mówić dalej...
Pacyfik. Rok 2007. Manewry wojskowe. Marynarze żegnający się z rodziną, z
dziećmi, z ukochaną. Załoga stojąca w równym rzędzie. Nadchodzi kapitan. Salutują. „Perła”
– okręt podwodny. Jądrowe reaktory – nowoczesna technologia. Wszystko idealnie
zaplanowane, jak w układance. Czy ktokolwiek uwierzyłby, widząc tamten obraz, że te
ćwiczenia nie okażą się zwykłymi ćwiczeniami? Że załoga zostanie wystawiona na próbę?
Czy męstwo okaże się ważniejsze od ich własnego życia? Tak oto zaczyna się ta
niewiarygodna historia.
Prędkość 25 węzłów. Głębokość 2000 metrów. Marynarze zmieniają wachtę. Młodziki
wciąż tulą do siebie zdjęcia. Pierwsza wyprawa pod wodę wcale nie jest taka łatwa.
Hydrolokatory nie wykrywają żadnych zagrożeń. Na oceanie cisza. Dookoła tylko woda.
Drugi miesiąc pod wodą. Załoga spokojna. Niedługo wynurzenie. Koniec ćwiczeń. 2000
metrów, 1500, 1000, 800, 600... Nagle na powierzchni ukazał się 200 metrowy okręt,
przeciął błękitną taflę oceanu. Środek Atlantyku, godzina 5:54. Na pokładzie słychać
oklaski, panuje radość...
Zatrzęsło. Okręt przechylił się na prawą stronę i łupnął z powrotem na powierzchnię.
Włączył się alarm. Panika wśród załogi. Ewakuacja z dolnych sektorów. Zamykanie grodzi
31
wodoszczelnych. Temperatura, ciśnienie wzrasta. Wysiadły systemy chłodzące. Brak
awaryjnego zasilania. Gaśnie oświetlenie. Pozostaje tylko cisza..
-Panie kapitanie, mechanicy pokładowi poinformowali mnie, że reaktory zostały
uszkodzone w wyniku awarii - mówił coraz bardziej nerwowym głosem. - Jeżeli nie
ochłodzimy rdzenia - zamilkł - grozi nam eksplozja.
Kapitan nie wiedział, co powiedzieć, odwrócił się do zdezorientowanych marynarzy i
spojrzał swoim przenikliwym wzrokiem w ich niewinne oczy.
- Powiedz mi, chłopcze - spojrzał ponownie na oficera - czy Bóg istnieje ?
Oficer rozdziawił usta.
- Panie Kapitanie... ja…nie do końca rozumiem - podrapał się po głowie.
- Widzisz tych ludzi ? - wskazał palcem na marynarzy - oni wszyscy mają umrzeć ?
- Ja.. - oficer chciał coś powiedzieć, ale kapitan mu przerwał.
- Mamy jakieś wyjście ? - zapytał spokojnie - da się coś jeszcze zrobić ?
- Niestety, sir, możemy płynąć dalej z nadzieją, że reaktory nie wybuchną albo rozejrzał się wkoło - zatopić okręt.
- Z nami na pokładzie… - wyszeptał z goryczą kapitan.
- Tak sir, z nami.
Wyobraźcie sobie tego człowieka, który miał pod sobą 300 osobową załogę.
Największy z nich wszystkich, a w obliczu niebezpieczeństwa był bezradny zarówno tak, jak
oficerowie i zwykli marynarze. Całe doświadczenie, odznaki... Czym było to wszystko? Co
powinien zrobić jako człowiek, marynarz, kapitan?
- Oficerze, proszę powiadomić Moskwę.
- Co napisać, sir?
- Prawdę, towarzyszu, prawdę...
Kapitan stał przez jakiś czas, bezsilnie wpatrując się w oficera, pokręcił głową i odwrócił
się na pięcie. Ruszył w stronę telefonu pokładowego, podniósł słuchawkę i po chwili z
głośników wydobył się jego twardy, lecz w tym momencie łagodny i przygnębiony głos.
- Panowie - zaczął, a każde słowo przechodziło mu przez gardło niczym wielki kamień
- po pierwsze, chciałbym wam przekazać, iż mamy awarię reaktora jądrowego - przeczekał
chwilę tak, jakby chciał, żeby każde słowo, zostało dokładnie przeanalizowane przez każdego
z marynarzy - w wyniku której, grozi nam eksplozja - znowu przeczekał kilkanaście sekund. Mamy do wyboru, płynąć dalej z nadzieją, że reaktory nie wybuchną i zdążymy je naprawić,
choć szanse są prawie równe zeru - złapał powietrze w usta - albo zatopić okręt i ocalić przed
śmiercią miliony ludności innych państw, kosztem naszego życia.
Przez chwilę na okręcie panowała niezręczna cisza, tak jakby nie do końca dotarło
wszystko do załogi.
Po kilku minutach z głośników rozległ się dźwięk.
-Więc - znowu przemówił kapitan - nie zostałem uprawniony, aby decydować o
waszym losie i życiu, nie jestem Bogiem, aby wam je odbierać, lecz dobrze wiemy, że nie ma
ucieczki. Fala, która powstanie nawet wtedy, kiedy zanurzymy się pod powierzchnie wody,
będzie wielka i pochłonie statki w odległości kilkuset kilometrów - pomyślał przez moment jeżeli chcecie, uciekajcie, płyńcie.
Po chwili jeden z marynarzy wstał z krzesła.
- To pan był dla nas wzorem, panie kapitanie, to pana uważaliśmy za ojca, gdy
zabrakło nam naszych prawdziwych ojców, Ja zostanę z panem, wolę oddać swoje życie w
obronie milionów.
- I ja! - wykrzyczał z końca pokładu młody chłopak, a po nim rozległy się inne głosy.
- Ja również!
- Nie zostawię pana!
- Z panem nawet w ogień!
Kapitan zamknął oczy, a z kącików poleciały łzy.
32
- Nie musicie...- wyjąkał.
- Owszem - podszedł do niego oficer i złapał za ramię - nie musimy, ale chcemy.
Kapitan wszedł do swojej kajuty, wziął do ręki zdjęcie swojej żony z córką, powiódł palcem
po twarzach dwóch kobiet.
- Będzie mi was brakowało - wyszeptał - będę nad wami czuwał.
W tym samym czasie marynarze chodzili bezczynnie po okręcie, czekając na godzinę
zero, godzinę śmierci.
- 50 metrów! - krzyknął sternik - musimy zejść niżej!
- Zalać więcej luków! - wrzasnął oficer – szybko, lada chwila może eksplodować! Do
250 metrów!
- 140 metrów - powiadomił - 160, 170.
Tylko oni stali przy sterach, nadzorując zanurzenie, reszta załogi pogrążyła się w
modlitwie, płaczu... Wśród nich byli młodzi chłopcy, którzy nawet nie zasmakowali do
końca radości życia. Wszyscy spoglądali gdzieś bezmyślnie, niektórzy w sufit, inni w
podłogę, w okienka... Sternik odwrócił się do oficera.
- 250 metrów - powiedział spokojnie. – Dziękuję – podał mu dłoń.
Oficer odwrócił się do części załogi siedzącej na ziemi, zasalutował.
- Nie, moi przyjaciele - z jego oczu popłynęły łzy - to ja wam dziękuję.
I po chwili zapadła ciemność. Setki kilometrów dalej ludzie poczuli mocny wstrząs.
- To nic takiego - powiedział mąż do swojej żony - pewnie jakieś dzieciaki bawią się
petardami.
Żona spojrzała na niego z troską w oczach.
- Mam nadzieję, że nic poważnego się nie stało.
- Na pewno nie - powiedział spokojnie mąż – na pewno.
Sztorm na Atlantyku
Mateusz Burtowy kl. II a
Już od dawna woziłem różne towary z Portland w USA do Plymouth. Pływałem na
pięknym starym brygu. Dbaliśmy tak o niego, że każdy zazdrościł nam służby na tej
jednostce. Bycie marynarzem było bardzo ciężkie i monotonne, choć wszyscy razem są
zadowoleni z każdego odbytego rejsu. Wszystkie dni mojej pracy były piękne aż do
momentu, kiedy...
Po piętnastu dniach spokojnej podróży do Ameryki, nad ranem, na horyzoncie
pojawiły się ciężkie, czarne, burzowe chmury. Nic nie wskazywało na to, że zła pogoda zbliży
się do nas. Po południu wiatr gwałtownie zmienił się, szarpiąc żagle. Musieliśmy zmienić
kurs, by płynąć pełniej i ominąć chmury. Zacząłem się bać, lecz wiedziałem, że
doświadczenie kapitana wyprowadzi nas z każdych opałów. Gdy miałem wachtę pod wieczór,
z każdą chwilą wiatr wzmagał się. Wanty zaczęły brzęczeć, a szoty wraz z talrepami
trzeszczeć. Morze zaczęło falować jak nigdy. Długie, potężne fale wbijały się w dziób i
rozbryzgiwały się, wpadając na pokład. Pierwszy oficer rozkazał zarefować żagle, ponieważ
zbliżała się noc, a wiatr przybierał na sile. Już mieliśmy wchodzić na maszt, gdy wielka fala
wpadła na pokład i przewróciła mnie i zjechałem po gretingu na drugą burtę. Myślałem, że to
koniec, bo wypadłbym za burtę gdyby nie to, że w ostatniej chwili złapał mnie jeden z
marynarzy. Lęk ogarnął mnie całkowicie. Bez chwili odpoczynku, musiałem od początku
wchodzić na maszt. Wiatr szarpał żagle, wanty, maszty, marynarzy jak zabawki. Teraz fale
waliły niemiłosiernie o burty żaglowca. O mało co nie spadł z rei mój kolega. Zanim
33
zdążyliśmy zarefować żagle albo zmienić je na sztormowe, urwało dwa szoty: formarsla i
grota, powodując rozdarcie się ich na całej swojej długości. Najgorsza była informacja spod
pokładu, że towary w ładowniach znacznie się przesunęły. Zrobiłem się blady, bo wiedziałem,
co to przy takiej fali znaczy. Jednak pomimo to, żagle nadal waliły i w żaden sposób nie
można było ich opanować. Kapitan rozkazał zmienić kurs dla bezpieczeństwa żaglowca i
załogi, choć na niewiele się to zdało. Trzeba było ściąć reję, by porwane żagle nie przyniosły
żadnych szkód. Znowu wraz z kilkoma marynarzami musieliśmy wejść na maszt. Powoli
wchodziłem, mocno trzymając się, gdy urwał się kolejny szot, lecący z całą prędkością na
mnie. Strzelił we mnie niemiłosiernie, zostawiając po sobie ogromny ból i ranę na plecach.
Wrzasnąłem, zaraz omdlałem i osunąłem się w dół, wisząc tylko na rękach. Ryczałem i
prosiłem Boga o łaskę. Przed oczami przeleciały mi wszystkie chwile mojego życia tak, jak
gdybym za chwilę miał zginąć. Chciałem puścić się want i zlecieć w otchłań, lecz
stwierdziłem, że od każdego z nas - marynarzy, zależy nasz los. Wzbierając w sobie wszystkie
siły, nogami złapałem się want i dalej wspinałem się. Mozolne ruchy ograniczała potężna
piekąca na plecach rana. Gdy wdrapałem się już na saling, jednym ruchem ręki odrąbałem
reję. Zleciała z wysokości, przebijając się przez pokład. Duża część załogi nadal pracowała w
ładowniach przy ciężkim mocowaniu towarów. Właśnie zdążyli na powrót wszystko
zaształować, gdy pewien marynarz poinformował o kolejnej katastrofalnej rzeczy: stopka
fokmasztu wypadła z gniazda. Rzeczywiście, maszt telepał się strasznie w dodatku dźwigał
już trzy przesiąknięte wodą żagle. Nic nie pozostawało innego jak ściąć maszt. Co prawda
narażało to pozostały maszt na złamanie, ale to i tak było bezpieczniejsze od panującej
sytuacji. Załoga brała się do ścięcia masztu, gdy sztag się urwał i lecąc przez pokład,
przewrócił kilku marynarzy, a jednego z nich mocno zranił. Fale nadal waliły w burty, ostro
kołysząc żaglowiec z lewej na prawą stronę. Upadek masztu miał być kontrolowany do
momentu, gdy potężna fala zmyła paru załogantów z pokładu. Na całe szczęście przeżyli.
Maszt spadał z olbrzymim łoskotem, trzeszcząc i łamiąc się jeszcze w połowie, wyrywając
liny razem z knagami i kołkami. Co chwila coś pękało lub darło się. Maszt przygniótł kilku
marynarzy, których ledwo udało się nam wyciągnąć. Kolejna fala wpadła na pokład,
zabierając ze sobą majtka, który zatrzymał się na relingu. Pędem podbiegłem do niego, nie
patrząc na niebezpieczeństwo. Pomogłem marynarzowi wstać i asekurowałem go do
momentu, aż przemieścił się do kokpitu. Tuż za chwilę znowu zacząłem poruszać się w
kierunku drugiego nieszczęśnika, lecz potężna fala szarpnęła mną tak, że całym ciałem
uderzyłem w windę kotwiczną, tracąc przytomność.
Ocknąłem się nad ranem. Spojrzałem przed siebie. Ujrzałem brzeg Ameryki i z
płaczem podziękowałem Bogu za uratowania nam życia.
MOJA PIERWSZA SAMODZIELNA
WYPRAWA
Maciej Giełczyński kl. III B
To był początek wakacji 2003 roku, kiedy to na morzu panowały straszne
warunki, a kutry rybackie przez długi czas oczekiwały przycumowane w porcie.
Rybacy od lat nie widzieli tak potężnych sztormów w tych rejonach,
a mianowicie w porcie władysławowskim.
Mieliśmy wypłynąć z samego rana w sobotę, ponieważ meteorolodzy
przewidywali osłabienie wiatru przez cały weekend. Nie odważylibyśmy się
34
przecież wypłynąć na pełne morze podczas sztormu sięgającego ośmiu w skali
Beauforta. To byłoby samobójstwo, bo fale wówczas wznoszą się na wysokość
trzeciego piętra.
Zbliżał się piątkowy wieczór, a ja wraz z wujkiem przygotowywałem się na
wyprawę swojego życia, a dokładniej na wspólną żeglugę kabinowym jachtem
typu „Difur” z czteroosobową załogą, w której skład wchodzili: wujek, mój brat
wraz z jego przyjacielem oraz ja. Mieliśmy opłynąć Półwysep Helski w
odległości kilkunastu kilometrów od brzegu. Nasz plan był prosty, a
przynajmniej tak nam się wydawało…
W końcu nastał wielki dzień! Moja pierwsza samodzielna wyprawa, gdyż
tylko ja miałem patent żeglarski, miała się wkrótce zacząć. Zdawałem sobie
sprawę, że cały ciężar odpowiedzialności spoczywał na moich, wtenczas
kapitańskich, barkach. Napełniony pozytywną energią jako pierwszy wstąpiłem
na pokład żaglówki. Po wcześniejszym sprawdzeniu sprawności łódki,
zapakowaniu na nią wszystkich najpotrzebniejszych rzeczy i upewnieniu się, że
wszyscy uczestnicy wyprawy siedzą w środku wypłynęliśmy z portu.
Wiatr był dość silny, ale nie było to powodem do niepokoju. Wręcz przeciwnie,
cieszył on nas, ponieważ łódź szybko płynęła przed siebie. Po kilkudziesięciu
minutach nie widzieliśmy już brzegu. Dzięki systemowi GPS łatwo
orientowałem się w terenie i omijałem szerokim łukiem kutry korzystające z
dobrej pogody na połów. Podczas wyprawy graliśmy w karty, opowiadaliśmy
sobie różne historie, a gdy już brakowało nam pomysłów na spędzanie wolnego
czasu, oglądaliśmy program w przenośnym telewizorze.
Czas mijał bardzo szybko, do chwili pogorszenia się pogody. Około godziny
17. zastał nas niegroźny sztorm. Zacząłem się niepokoić sytuacją na niebie. W
powietrzu zawisła niezliczona ilość chmur burzowych. Wraz z pozostałymi
ustaliłem, że bezpieczniej będzie zakończyć naszą wyprawę na wysokości Helu,
do którego zostało nam zaledwie kilka kilometrów. Czym prędzej zmieniłem
kurs i zaczęliśmy podążać w jego stronę. W pewnym momencie doznałem
przeczucia, że coś jest nie tak. Jednak zanim się zorientowałem, co to było,
łódka przechyliła się już w stronę tafli wody o dobre 45 stopni. Zdążyłem
jedynie krzyknąć: „uwaga!”, kiedy maszt zamoczony już był w tej ciekłej
konsystencji, a my chwilę po tym również w niej dryfowaliśmy. Po szybkim
przeanalizowaniu sytuacji jakimś cudem, wspólnymi siłami udało nam się
przywrócić żaglówkę do właściwej pozycji. Wgramoliliśmy się na pokład i
ruszyliśmy szybko w stronę lądu. Każdy zaciekle zmagał się z wiatrem i w
końcu dotarliśmy do portu w Helu.
Dopiero na lądzie zorientowałem się, że zginęło nam pełno rzeczy podczas
tej wywrotki. Nie było to jednak nic wartościowego. Najbardziej jednak cieszyło
mnie to, że nikomu nic się nie stało, nie licząc kilku siniaków. Mimo wszystko
uznałem to wydarzenie za moją wielka przygodę, która na pewno na długo
zapisze się w mojej pamięci, a na przyszłość będę wiedział, aby nie przeceniać
swoich żeglarskich możliwości!
35
Słoneczny lipcowy dzień
Kamil Tempski kl. III B
To był słoneczny lipcowy dzień. Grzechem by było nie wykorzystać tak
pięknej pogody, będąc młodym, żądnym przygód chłopakiem. Cóż więc
zrobiłem? Skontaktowałem się z kolegami i spotkaliśmy się w marinie w celu
ustalenia planu dnia...
Prawie jednogłośnie zapadła decyzja o krótkim rejsie po zatoce naszym
jachtem. Była to jednomasztowa, dwukabinowa łajba, którą nazwaliśmy
Neptunik. Przed każdą wyprawą wyobrażaliśmy sobie przepiękną, zaskakującą i
być może mrożącą krew w żyłach przygodę. Niestety nie zawsze nam to
wychodziło, a to ktoś nie mógł popłynąć albo pogoda nie dopisywała. Jednak
tym razem większość okoliczności wskazywała na to, że wszystko się uda. I tak
też było. Po dokładnym omówieniu planu naszej eskapady, każdy wziął się do
pracy. Mirek, Radek i Andrzej przygotowywali jacht, Jacek organizował sprzęt
do połowu ryb, a ja kupowałem jedzenie i inne potrzebne rzeczy. Wszystko szło
zgodnie z planem.
O świcie następnego dnia wszyscy stawili się w porcie. Upewniliśmy się,
że na pewno wszystko zabraliśmy i mozolnie odbiliśmy od brzegu. Ekwipunek
nie był zbyt duży, ponieważ następnego dnia mieliśmy pojawić się z powrotem
w naszych domach. Słońce jeszcze było za horyzontem, gwiazdy powoli
zanikały na różowoniebieskawym niebie. Rybitwy i niektóre albatrosy budziły
się do życia, a morze przybierało coraz to szybsze, lecz nadal spokojne fale.
Po kilku godzinach spostrzegliśmy łódź rybacką, zaś na niej zmęczonego
starego rybaka. Z odległości może stu metrów zauważyliśmy, iż mężczyzną coś
do nas krzyczy. Czym prędzej podpłynęliśmy do niego. Okazało się, że
potrzebował wody – był bardzo spragniony. Naturalnie wręczyliśmy mu jedną
menażkę, za co był nam niezmiernie wdzięczny.
Zadowoleni i pełni życia kontynuowaliśmy rejs, trzymając się ściśle
wyznaczonego wcześniej kursu. Celem była wysepka, na którą zawsze
pływaliśmy. Jest ona wielkości małego miasteczka, bezludna, dzika. Znajdujemy
tam oazę spokoju i oderwania od rzeczywistości. Tymczasem wiatr coraz to
mocniej i mocniej dmuchał w neptunikowe żagle. W końcu po upalnym
popołudniu nad, jak dotąd spokojną zatoką, zgromadziły się niemal czarne,
burzowe chmury. Prognozy specjalistów, naszych ojców i znajomych nie
przewidywały takiego scenariusza wydarzeń pogodowych. Byliśmy
przestraszeni, ale zarazem gotowy do walki z żywiołem. Nasze doświadczenie
nie było zbyt duże, lecz wystarczające, by podjąć się tego wyzwania. W takich
momentach myśleliśmy, co zrobiłby masz wielki autorytet żeglarstwa – Mariusz
Zaruski. Czytając o jego wyczynach i życiowych przygodach, opinie innych
ludzi o jakże wspaniałym człowieku, napawaliśmy się wiarą i chęcią do
36
przeżycia podobnych losów. Wiatr się wzmagał. Wskazówka kompasu
bezustannie wskazywała nasz cel. Niemalże natychmiast wszczęliśmy alarm na
pokładzie. Każdy zajął swoje stanowisko, będąc gotowym na gwałtowne
uderzenie porywistych wiatrów, strug deszczu i grzmotów, wywołujących
drgania w naszych sercach. Nie czekaliśmy długo. Nie minęło piętnaście minut,
kiedy stanęliśmy twarzą w twarz z niebezpieczną burzą. Niektórzy się modlili,
inni pracowali w milczeniu. Słuchaliśmy poleceń najstarszego, naszego kapitana
Andrzeja. Wszystko było w miarę dobrze do czasu, kiedy pod naporem wiatru, z
masztu spadł żeliwny element. Nic nie było by w tym strasznego ani dziwnego,
gdyby nie fakt, że uderzył w kompas, poważnie go uszkadzając. Niestety, w
tamtej chwili było to jedyne urządzenie tego typu, jakie posiadaliśmy na
pokładzie. Nie poddawaliśmy się. Wciąż dzielnie stawialiśmy czoło, jakby
chcącemu popsuć nasze zamierzania huraganowi.
Po około godzinie wyczerpującej obrony, przed utratą kontroli nad
statkiem ujrzeliśmy ponownie bezchmurne słoneczne niebo. Ciężko było nam
określić, gdzie właściwie się znajdujemy, więc płynęliśmy na „czuja”. Wreszcie
pod wieczór ujrzeliśmy wyspę. Nazywaliśmy ją „Wysepką marzeń”. Powoli
podpływaliśmy do brzegu. Jednak Jacek krzyknął: - Tam ktoś jest!
Na ten okrzyk, wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Radek wspiął się na maszt z
lunetą w ręku i uważnie obserwował plażę. Stwierdził, że to niestety nie ta
wyspa, a ludzie na niej znajdujący się, to złoczyńcy, grabieżcy i bandyci w
naszego miasteczka. Przy brzegu stała także ich łódź. Byliśmy zagubieni gdzieś
w środku zatoki. W celu wrócenia do domu musieliśmy obrać jakiś kurs. Ciężko
było to zrobić bez kompasu, ostatecznie w nocy gwiazdy, pomogłyby tego
dokonać. Niestety, do zachodu słońca pozostało jeszcze parę ładnych godzin, a
niebezpiecznie było nam zostać na miejscu, gdy w pobliżu znajdowali się źli
ludzie. Obranie złego kierunku groziło wydłużeniem drogi, zużyciem prowiantu
i Bóg wie, jakich jeszcze konsekwencji. Po krótkiej naradzie, gdy słońce
zmierzało ku zachodowi, zdecydowaliśmy się na pewien ruch, który miał nas
ocalić. Podpłynęliśmy do wysepki, od nieco innej strony. Zachowując się
niezwykle cicho, wręcz niezauważalnie, dobiliśmy do brzegu.
Spożyliśmy jedzenie, jakie nam dotychczas pozostało. Wciąż nie
potrafiliśmy dokładnie określić naszego położenia. Zmarnowani staraliśmy się
zasnąć. Jednakże okazało się to dla mnie trudne. Z podobnym problemem
borykał się Andrzej, który starał się odczytać naszą lokację z gwiazd. Niestety
niebo było pochmurne. Rankiem musieliśmy wyruszyć dalej, ponieważ
ryzykowne byłoby pozostać na wyspie z tak groźnymi ludźmi. W odległości
około trzech mil od brzegu ujrzeliśmy dziwną rzecz – ławicę delfinów. Było ich
około dziesięć. Okrążyły Neptunika, płynąc tuż przy burtach. Zaczęliśmy rzucać
im kawałki ryb, które złowiliśmy podczas pobytu na wyspie. Nie wiedzieć,
czemu, większość z nich wyprzedziła jacht i płynęła kilkanaście metrów przed
nami. Można by rzec, że z nieuwagi nie dotrzymaliśmy kursu i zachwyceni
popisami tych ssaków podążaliśmy tuż za nimi. Po upływie około 30 minut
37
zawiedzeni naszą sytuacją, ujrzeliśmy na horyzoncie skałę, która była
charakterystyczna dla wybrzeży okolic naszego miasteczka. Tak, to właśnie
delfiny pomogły nakierować Neptunika na właściwy kurs. Być może to one
właśnie uratowały nam życie! Uradowani dokonaniami tych zwierząt daliśmy
im w podzięce całe zapasy ryb, jakie mieliśmy. One zaś wciąż skakały i
podpływały do nas coraz bliżej.
Po nieprzespanej nocy i wyczerpującym dniu, nareszcie dopłynęliśmy do
brzegów naszego miasteczka. Nieco zawiedzeni nieosiągniętym celem
wyprawy, lecz dumni z siebie po tym, co przeżyliśmy rozeszliśmy się do
naszych domów.
Wycieńczony pomyślałem wtedy, co zrobiłby na naszym miejscu Mariusz
Zaruski, i że chciałbym go kiedyś zobaczyć, dzieląc się z nim tymi przeżyciami.
Mam też nadzieję na ponowne, równie ekscytujące a zarazem dobrze kończące
się wyprawy i przygody na morzu.
Przygoda na morzu
dawno, dawno temu
Michał Ciołkowski k. 2a
Dawno, dawno temu w odległych czasach był sobie kapitan. Miał on
własny okręt „Brudna Kryśka” oraz załogę, z którą opłynął nieraz całą
kulę ziemską. Żył spokojnie, dopóki nie wypłynął na pewien rejs.
Był piękny, słoneczny dzień, a wokół tylko ocean. Statek był na kursie
do Indii, gdy nagle rozpoczął się sztorm. Przez kilka pierwszych minut
było okropnie. Wiatr zniszczył żagle i maszt, ale burza, jak szybko się
pojawiła, tak i znikła.
Niebo rozchmurzyło się i załoga ujrzała piękną wyspę. Kapitan
nakazał żeglarzom, żeby zmienili kurs na tę ziemię po to, by naprawić
uszkodzenia poczynione na statku przez żywioł.
Kiedy tak płynęli, ludzie usłyszeli przecudny śpiew, który zmusił ich,
żeby podążali za głosem. Chwilę potem głos ustał, a w wodzie ujrzeli
piękne kobiety z płetwami zamiast nóg. Były to syreny. Uwiodły swoją
urodą mężczyzn.
Następnie zobaczyli w wodzie bąbelki i poczuli, jakby ich statek się
zanurzał. Okazało się, że do wody wciąga ich armia dziwnych istot z
łuskami zamiast skóry. Ludzie byli tak zaskoczeni, że wrzeszczeli i
38
biegali w kółko. Ostatnią rzeczą, jaka zobaczył kapitan przed
zabraniem go, była łuskowata twarz.
Obudził się w ciemnej i zimnej celi wraz z kilkoma kompanami
podróży. Nie mógł wierzyć swoim oczom, zobaczył wielkiego na dwie
długości batoga strażnika. Przypomniał sobie z opowiadań, czym są te
kreatury. Były to nagi, które kiedyś były ludźmi żyjącymi na
Atlantydzie. Na mieszkańców, niestety kiedyś rzucono klątwę.
Kapitan był zdesperowany i obmyślał plan ucieczki. Kiedy tak się
zastanawiał, uświadomił sobie, że miał w kieszeni trzy laski dynamitu.
Zawsze sobie mówił, że trzeba na wszelki wypadek nosić ze sobą
dynamit. Poszukał dwóch suchych kamieni, aby wykrzesać ogień. Kiedy
je odnalazł, podpalił lont i wyrzucił laskę w stronę strażnika. Wszyscy
usłyszeli wielki huk i kapitan odebrał klucze wielkoludowi, a następnie
uwolnił siebie i innych.
Po odzyskaniu wolności , zaczęli biec do wyjścia, ale nie wiedzieli,
gdzie się ono znajduje. Skręcali w lewo, w prawo i nie mogli go
znaleźć. Po setnym skręceniu znaleźli się w skarbcu, gdzie złoto i inne
bogactwa wypełniały całe ogromne pomieszczenie. Każdy rzucił się na
skarby i wziął tyle, ile mógł. Nagle usłyszeli sapanie i syczenie.
Wiedzieli, że nagi się zbliżają.
Kapitan znowu przypomniał sobie o dynamicie. Podpalił go i rzucił w
stronę nag. W ten sposób zabili ścigających i utworzyli sobie wyjście.
Woda się wlewała do środka. Wszyscy zaczęli wypływać z otworu
powstałego po wybuchu dynamitu.
Następnie dotarli do „Brudnej Kryśki” i uciekli stamtąd jak
najszybciej i jak najdalej. Później załoga postanowiła o tym nie mówić.
Właściciel okrętu zamieszkał w Europie, we Włoszech i na brzmienie
słowa morze, zatykał uszy. Inni osiedlili też na tym kontynencie. Mieli
domy i rodziny. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie, tylko odczuwali
wstręt do morza i pływania po nim…
39
PROŚBA Z ZAŚWIATÓW
Olga Knyżewska klasa 2 a
Anna Kowalska w zamyśleniu wpatrywała się w sufit. W jej głowie
kłębiły się myśli. Niedawno otrzymała od swojej kuzynki list, w którym
zapraszała ją na wakacje do Irlandii. Anna, jeśli chciałaby odwiedzić kuzynkę,
musiałaby płynąć statkiem. Chociaż jej noga nigdy nie stanęła na pokładzie,
czuła niewyjaśniony lęk przed rejsem po morzu. Postanowiła jednak
przezwyciężyć obawy i skorzystać z zaproszenia.
W wyznaczonym terminie pojawiła się w porcie. Gdy weszła do kajuty
powrócił dziwny lęk. Nagle poczuła zawrót głowy i musiała usiąść.
- Przepraszam, wszystko w porządku? – zapytała młoda kobieta, przyglądając
się Annie.
- Tak, tak – odparła pospiesznie.
- Jestem Maria Byrska, będę z panią dzielić kajutę.
- A ja Anna.
- Pierwszy rejs?
- Tak , niestety.
- Niech się pani nie martwi. Wszystko będzie dobrze.
- Taką mam nadzieję.
Po chwili Maria zniknęła. Anna postanowiła zwiedzić statek. Niepewnie szła
pustymi korytarzami. Zeszła na najniższy pokład. Kajuty trzeciej klasy ziały
pustką. Nagle za plecami usłyszała szmer. Powoli się odwróciła, ale nikogo nie
ujrzała. Cały czas była zdenerwowana. Anna słyszała ten dziwny dźwięk. Za
wszelką cenę chciała znaleźć wyjście. Po chwili zaczęła biec, dźwięk się nie
powtórzył. Nagle poczuła, że statek w coś uderzył, zachwiała się i upadła na
podłogę. Przerażona wstała i wróciła na górny pokład. Pierwszego pasażera,
jakiego zobaczyła, zapytała, w co uderzył statek. Tamten zdziwiony
odpowiedział jej, że nic takiego nie miało miejsca. Statek cały czas płynął
spokojnie, bez żadnych wstrząsów. Anna była zdezorientowana. Bała się, czy
jest przy zdrowych zmysłach.
Nastał wieczór. Dziewczyna leżała na swojej koi. Była niespokojna.
Spytała współpasażerkę, która leżała na koi obok:
- Czy pani była na pokładzie trzeciej klasy?
- Nie, na pewno nie.
- A czy czuła pani dzisiaj w połowie rejsu jakieś wstrząsy?
- O co chodzi? Dzisiaj nic takiego się nie wydarzyło. Co się z panią dzieje?
- Nic… po prostu to mój pierwszy rejs i …
- Rozumiem. I jeszcze jedno, mówmy sobie po imieniu.
- Dobrze, Mario. Dobranoc.
- Śpij spokojnie, Anno.
40
Anna miała przedziwny sen. Znów była na pokładzie trzeciej klasy.
Gorąco pragnęła znaleźć się w zupełnie innym miejscu, ale nie miała na to
wpływu. Nagle wokół niej pojawili się ludzie. Byli ubogo i skromnie ubrani.
Kilka osób śmiało się i tańczyło. Reszta skupiła się wokół Anny. Dziewczyna
przestraszyła się i zaczęła się cofać. To jest tylko sen, powtarzała sobie. Ludzie
zaczęli rozmawiać między sobą i wskazywać na Annę. Patrzyli na nią
nieprzychylnym wzrokiem.
- To ona, na pewno.
Głosy były coraz donośniejsze. Dziewczyna skryła się w najbliższej kajucie.
Kiedy się rozejrzała… zauważyła mężczyznę. Nie wiedziała dlaczego, ale do
niego podeszła. Dotknęła jego ramienia. Było zimne… On był martwy! Anna
głośno krzyknęła i natychmiast wybiegła na oślep z kajuty. Znalazła się w
pustym korytarzu. Nagle uświadomiła sobie, że sen się skończył. Rzeczywiście
stała w korytarzu trzeciej klasy. Zrozumiała, że ten sen nie był przypadkowy.
Uświadomiła sobie, że ktoś z zaświatów próbuje przekazać jej jakąś informację.
Mimo że śmiertelnie się bała, podjęła wyzwanie. Wróciła do kajuty ze snu.
Postanowiła ją dokładnie przeszukać. Po pewnym czasie znalazła metalową
skrzynkę. Miała kłopoty z jej otwarciem, gdyż zamek był zardzewiały. Gdy się z
nim uporała, znalazła w środku pożółkłe kartki pokryte nerwowym pismem.
Delikatnie wzięła je do ręki. Z pewnym trudem przeczytała list: Zostało mi
niewiele czasu. Wiem, że zginę, gdyż nasz statek uderzył w górę lodową. Zaraz
wszyscy pójdziemy na dno. Być może jest to kara za to, co się stało. Muszę o tym
opowiedzieć, gdyż przez cały czas dręczyło mnie sumienie. Podczas rejsu do
USA skracaliśmy sobie czas, grając w karty. Podczas pewnej rozgrywki między
grającymi doszło do kłótni i bójki. Niespodziewanie do kajuty wszedł
młodzieniec. Dostał kulę w głowę. Zginął na miejscu. Morderca wrzucił ciało do
morza, a nas zastraszył. Moja dusza nie zazna spokoju, dopóki ten człowiek nie
będzie miał pogrzebu, chociaż symbolicznego. Nazywał się Edward Jones i
pochodził z Francji. Anna zrozumiała, że duch wybrał ją do spełnienia tej
prośby. Uspokojona wróciła do swojej kajuty.
41

Podobne dokumenty