zrobić ratnera! sukces i upadek w biznesie
Transkrypt
zrobić ratnera! sukces i upadek w biznesie
ZROBIĆ RATNERA! SUKCES I UPADEK W BIZNESIE GERALD RATNER Fragment Aktu II. Upadek – W „Evening Standard” ukazał się fantastyczny artykuł o to-bie – powiedział. Pierwsze wydanie tej gazety wychodzi przed południem, więc relacja dziennikarza musiała operać się na wer-sji przemówienia dostarczonej przez Instytut Dyrektorów przed konferencją. – Pisze, że niektóre produkty nazywasz szajsem. Wynika z tego, że masz poczucie humoru. Całość jest bardzo po-zytywna. To dobra reklama! Bardzo mnie to ucieszyło, ale wciąż byłem wykończony i musiałem jeszcze pospać. Wstałem późnym popołudniem. Mie-liśmy z Moirą wyjść na obiad razem z biznesowym edytorem „Sunday Times” Jeffem Randallem i jego żoną. Pod koniec spotkania Jeff wrócił z toalety i powiedział, że na zewnątrz czeka-ją dziennikarze. Rozmawiał z jednym z nich. Z wyrazu twarzy można się było domyślić, że nie przyszli mi pogratulować. Praw-dę mówiąc, nadal czułem lekką euforię i nie sądziłem, że mogą napisać coś negatywnego – w końcu wygłaszałem to przemó-wienie już wiele razy. Jeśli byłoby w nim coś skandalicznego, już dawno by o tym napisali. Gdy wychodziliśmy, usłyszałem pytanie: – Czy żałuje pan tego, co pan powiedział? Byłem zdumiony: – Raczej nie. – Pozwoli pan, że zrobimy zdjęcie? – Ależ proszę. Po powrocie do domu około 23.30 zacząłem się martwić, co dziennikarze mogą wykombinować. Nie mogłem zasnąć, pod-jechałem więc na stację Victoria, gdzie najpierw trafiają poran-ne gazety. Było to dość niezwykłe, bo rzadko w tych czasach sam prowadziłem samochód, zwykle woził mnie kierowca, ale o tej porze już dawno był w łóżku. W optymistycznym nastroju oczekiwałem, że przeczytam coś pochlebnego. O tak wczesnej porze dostałem jedynie „The Sun” i „The Times”. Siadłem na ławce i szybko przejrzałem obie gazety. W „Timesie” nie było nic, a w „The Sun” tylko mała wzmianka na temat fragmentu z „szajsem”. Odetchnąłem: nie było tak źle, jakoś zniosę szczyptę krytyki w „The Sun”. Wróciłem do domu i położyłem się spać. Rano przy samochodzie czekał mój kierowca. Czytał „Daily Mirror”, a pod pachą miał „The Sun”. Gdy mnie zoba-czył, pobladł. – Dzień dobry – przywitałem się. Bez słowa podał mi gazety. Na pierwszej stronie „The Sun” widniał tytuł Sratners. W „Mirror” pierwsza strona krzyczała wielkimi literami Dwu-dziestodwukaratowi złodzieje. Widocznie, gdy w „The Sun” zoba-czyli pierwsze wydanie „Mirror”, zmienili pierwszą stronę. To był szok. Ogarnął mnie dławiący strach. Poczułem, że nie usiedzę w samochodzie, więc powiedziałem kierowcy, że pójdę do biura piechotą. Trochę ochłonąłem podczas przechadzki, ale nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, że wszyscy przyglądają mi się i zastanawiają, czy to prawda, co napisały gazety. Czułem się kompletnie bezbronny. Prawie wbiegłem do swego gabinetu. Telefon nie przestawał dzwonić. Czasem byli to przyjaciele lub członkowie rodziny, próbujący dowiedzieć się, co się dzie-je. Zazwyczaj jednak dzwonili dziennikarze z prośbą o wypo-wiedź lub z propozycją napisania wyjaśniającego artykułu. Były to na przemian groźby i obietnice świetnych interesów: czułem się osaczony. Miałem ochotę założyć w oknach kraty, zamknąć drzwi i zniknąć, dopóki burza nie przycichnie. Po południu zaczęli dzwonić dziennikarze zagraniczni i zdałem sobie sprawę, że medialny szkwał jednak potrwa. Kilka godzin wcześniej sekretarka odebrała telefon od producentów telewizyjnego programu Wogan z pytaniem, czy nie zechciałbym wystąpić u nich wieczorem. Zanim dzień dobiegł końca, zdecy-dowałem się przyjąć zaproszenie. Nadawany trzy razy w tygodniu talk-show Terry’ego Wogana był we wczesnych latach dziewięćdziesiątych narodową insty-tucją, oglądały go miliony widzów. Ponieważ był nadawany na żywo, nie obawiałem się manipulowania moimi wypowiedziami. Gdy podjąłem decyzję o występie w telewizji, gabinet zaczął się stopniowo wypełniać współpracownikami i przyja-ciółmi doradzającymi, co włożyć, co powiedzieć i we wszelkich innych możliwych kwestiach. Tim Bell, ekspert od PR, zadzwo-nił ze wskazówkami. Telefonował też Michael Green, a Victor praktycznie się nie rozłączał, rozmawiając ze mną przez gło-śnik w telefonie. Wysłuchałem mnóstwa dobrych rad, ale w su-mie nikt nie powiedział mi nic pomocnego. Kiedy zjawiłem się w studiu na Shepherd’s Bush, czułem się zupełnie skołowany nadmiarem wskazówek. Dowiedziałem się później, że realizator odwołał zaprosze-nie dla boys’ bandu, by zrobić miejsce dla mnie. Byłem najgo-rętszym tematem dnia i najważniejszym gościem Terry’ego. Muszę mu oddać sprawiedliwość: doskonale rozumiał, że słowa cytowane w prasie były żartobliwe. Jednak i tak musiał dopy-tać się o oferowane w naszych sklepach towary. Gdybym miał odpowiadać szczerze, nie brzmiałoby to zbyt dobrze. Chciałem powiedzieć po prostu: „Czego się można spodziewać za 99 pensów?” Ktokolwiek kupuje kolczyki za tak śmieszną cenę czy ka-rafkę za mniej niż 10 funtów, musi rozumieć, że nie otrzymuje wyrobu wysokiej jakości. Za takie gorsze dostaje się nietrwa-łe przedmioty do jednorazowego użytku, zwykle przeznacza-ne na prezenty. Ale rzecz jasna nie mogłem powiedzieć czegoś takiego. Musiałem mówić o konkurencyjności, mechanizmie za-kupów spontanicznych i opłacalności. Nagle dotarło do mnie, że nie jestem sobą, ale zachowuję się dokładnie tak, jak przemądrzałe grube ryby, do których zaliczyła mnie prasa. Dopiero następnego dnia zdałem sobie sprawę, że telewi-zyjny występ nie tylko nie poprawił sytuacji, ale drastycznie ją pogorszył. Miliony ludzi, którzy nie czytali prasy, z telewizji do-wiedzieli się o oskarżeniach wytoczonych przeciw mnie. Katastrofa szybko zmieniała się w tragedię. Parę dni po przemówieniu wiele osób, nie wyłączając mnie, dziwiło się, że nasze akcje nie poleciały na łeb, na szyję. Trochę cza-su zajęło mi znalezienie wytłumaczenia: zaprosiliśmy grupę ana-lityków, by pojechali do Stanów przyjrzeć się naszej działalności za oceanem. Zazwyczaj firmy organizują takie przedsięwzięcia, gdy planują ogłoszenie ważnej nowiny, więc maklerzy kupo-wali nasze akcje lub je trzymali, spodziewając się kroku rady-kalnie podnoszącego kurs. Pamiętam rozmowę na lotnisku z jednym z zaproszonych analityków. Na Heathrow przyjechał taksówką, której kierow-ca nie przestawał o mnie mówić przez całą drogę. Powszechnie wiadomo, że taksówkarze są doskonałym barometrem opinii pu-blicznej: jeśli dużo było ludzi tak oburzonych jak on, to z pew-nością miałem poważne kłopoty. Wyprawa do Ameryki skończyła się bez ogłoszenia kolejne-go przejęcia czy połączenia firm. Już podczas powrotnego lotu cena naszych akcji zaczęła spadać. Nie to było jednak najgorsze. Tabloidy nadal toczyły kampanię przeciwko mnie i zacząłem mieć poczucie, że jestem prześladowany. „The Sun” opublikował zdjęcie mego domu z podpisem: „Dom postawiony na funda-mencie z szajsu”. Gdyby chodziło o kogoś innego, może uznał-bym to za śmieszne, ale takie rzeczy naprawdę bolały i nie widziałem w nich nic zabawnego. Innego dnia dom w Bray po-kazany został razem z posiadłością w Mayfair, obok zdjęć moto-rówki i helikoptera. Bardzo się starali zrobić ze mnie potentata, który marnuje pieniądze swoich klientów na zbędny luksus. Poważna prasa także się włączyła. Satyryczny rysunek po-kazywał Neila Kinnocka, przed wyborami w 1992 r. ostro kryty-kowanego przywódcę laburzystów, jak stoi na parapecie okna gotowy do skoku. Wewnątrz widać kogoś, kto chce z Kinnockiem rozmawiać. Osoba ta mówi: – Możesz zejść? Gerald Ratner chce teraz skakać. Ratners sprzedawał złoty łańcuszek, który reklamowaliśmy jako nierozrywalny. Wykonany był w laserowej technologii, dzię-ki czemu ogniwa nie miały połączeń, co zapewniało wyjątkową trwałość. Reporter jednej z gazet przymocował oba końce łań-cuszka do samochodów, które ruszyły w przeciwne strony. Oczy-wiście łańcuszek się zerwał. Nagłówek brzmiał: Szajs od Ratnersa. Więcej informacji o książce Zrobić Ratnera! na stronach http://reganpress.wordpress.com