buc_6_2016 - WordPress.com
Transkrypt
buc_6_2016 - WordPress.com
miedzychod.naszemiasto.pl Z okazji dnia Świętego Marcina życzymy wszystkim smacznego! listpad 2016 nr 94 BEZPŁATNA GAZETA STUDENTÓW WYDZIAŁU NAUK POLITYCZNYCH I DZIENNIKARSTWA BARDZO UNIWERSYTECKIE CZASOPISMO fot. Maciej Dzięcioł Podróże kształcą Piękne strony Barcelony Podróżowanie to jedna z moich życiowych pasji. Realizuję ją i spełniam swoje marzenia, zwiedzając każdego roku różne zakątki świata. Wiem, że być może kłóci się to z klasycznym obrazem studenta, który jakże często wydaje nie swoje pieniądze na umilanie sobie życia podczas nocnych wypadów w miasto. Ja swoje zarobione pieniądze inwestuję inaczej, chociaż również stawiam na nocne życie, ale tysiące kilometrów od domu i w zupełnie innym charakterze. Wracam do domu Według legendy w Rzymie rzut monetą za plecy do słynnej Fontanny di Trevi jest gwarancją powrotu do wiecznego miasta. Co zatem trzeba zrobić by wrócić do Barcelony? Odpowiedź jest prosta – chcieć, bo chcieć znaczy móc. Moja druga wyprawa do stolicy Katalonii związana była głównie z wyjazdem na mecz. Barcelona jest miejscem, które pokochałem, do którego zapewne jeszcze nie raz wrócę. Pierwszą wyprawą była ta w 2014 roku, lecz jakaś inna, niby okryta wspomnieniami, ale nie tak bliskimi i emocjonalnymi jak z tegorocznego wyjazdu. Nie wstydzę się głośno powiedzieć, że to miasto jest moim drugim domem. Nigdzie i nig- dy nie czułem się tak dobrze. To chyba sprawa mentalności. Uliczkę znam w Barcelonie Uwierzcie mi, że nie jedną. Po mieście poruszam się już swobodnie bez większej potrzeby zaglądania w mapę. Znam doskonale wszystkie miejsca które trzeba zwiedzić, restauracje i kawiarnie z pysznym regionalnym jedzeniem, oraz trasy poszczególnych linii metra. Co najważniejsze, z łatwością trafiam na Uniwersytet Barceloński, którego mury tworzy potężny, zabytkowy budynek. Sagrada Familia wyrasta na mojej drodze jak grzyb po deszczu. To jeden z tych architektonicznych cudów stworzonych przez geniusza Gaudiego, których zwyczajnie nie sposób ominąć. Pod koniec dnia trafiam na najpopularniejszą i najbardziej obleganą plażę w mieście, zwaną „La Barceloneta”. Krystalicznie czysta i wręcz gorąca woda jest dla mnie czymś niezwykle pożądanym, ponieważ uwielbiam pływanie. Mógłbym tak opisywać bez końca wszystko co zobaczyłem, ale nie ma w tym większego sensu. Zobaczycie sami, przekonacie się. W tym miejscu warto wspomnieć, że przez całą podróż dzielnie towarzyszy mi moja dziewczyna. Ten dzień kończymy z 29 kilometrami przebytymi po ulicach naszego drugiego domu. Coś więcej niż klub To był dokładnie 21 września. Już po przebudzeniu udzielały mi się piłkarskie emocje. Od samego rana podśpiewywałem hymn FC Barcelony, kończąc go zawsze żwawym okrzykiem „Barça , Barça, Baaarça!”. Przez cały dzień nie mogłem nic przełknąć, myśląc już tylko o jednym. W głowie kłębiły się myśli, godz. 22, Estadi Camp Nou, wejście 33, sektor 212, miejsce 24. Hymn po hiszpańsku znany nie od dziś lepiej niż formułki powtarzane do egzaminów. W końcu wybiła godz. 19, ubranie się w bordowogranatowe barwy, szaliki, sprawdzenie, czy na pewno mamy przy sobie bilety, i najdłuższa podróż metrem w życiu. Droga na stadion wśród tysięcy płynących kibiców tętniącymi życiem ulicami, przyspieszone bicie serca, zdzierane w rytmie podśpiewywanych pieśni gardła. I oto wreszcie przejście przez bramki i zajęcie swojego miejsca. Nie zarejestrowałem tego momentu i do samego początku meczu przez około 15 minut byłem poza własną świadomością. Dopiero w momencie, gdy usłyszałem melodię hymnu, z mojego letargu przebudziło mnie 90 tysięcy śpiewających gardeł, które uniemożliwiały mi usłyszenie własnych myśli. A potem już tylko 41. minuta i bramka na 1:0 dla Katalończyków. Mimo że rzadko się wzruszam, łzy w bezwarunkowym odruchu same napłynęły do oczu. Ta noc pozostanie w moich wspomnieniach na zawsze. To coś, czego po prostu trzeba dotknąć, doświadczyć, zobaczyć. Pewnie niejeden z was myśli teraz, że opisuję swoje wspaniałe przygody, które miałem okazję przeżyć, bo mam bogatych rodziców lub zwyczajnie żyję na ich koszt. Powiem wam, że rozumiem wasze opinie i szanuję je, lecz odpowiadam: nic nie smakuje lepiej niż podróże za własne, samodzielnie zarobione pieniądze i realizowanie swoich pasji we właściwym, obranym przez siebie kierunku. Podróże to jedyna rzecz, na którą wydajemy pieniądze, a stajemy się bogatsi. Zobaczyć zdziwienie na twarzach rodziców, gdy dowiadują się o podróżach, a później wsparcie którym cię obdarzają, jednak nie finansowo, tylko pokładając wiarę w twoje umiejętności. Zakończę swoją wypowiedź, posługując się słowami, które kiedyś wypowiedział znany baśniopisarz Hans Christian Andersen: – „podróżować to żyć”. A czy to właśnie nie baśnie były światem magii? Maciej DZIĘCIOŁ [email protected] Dokąd zmierza internet dowiedziecie się na str.3 Polecamy Interesujący artykuł o niesamowitych podróżach naszego redaktora naczelnego znajdziecie na str. 4 Jak wyglądało otwarcie najbardziej ekskluzywnego centrum handlowego w Poznaniu można przeczytać na str. 5 Atmosferę panującą na meczach niższych lig piłkarskich opisuje Bartosz Szczudło na str.8 facebook.com/fb.buc listopad 2016 O fenomenie Xaviera Dolana Od redakcji Listopad – miesiąc zadumy, refleksji nad życiem, jednak dla nas studentów to przede wszystkim początek roku akademickiego. Na uczelni nowe twarze, mnóstwo zabłąkanych dusz poszukujących drogi do dziekanatu. Dla niektórych to początek nowej przygody, nowe doświadczenia. Inni zaś kolejny rok podążają wytrwale w drodze do osiągnięcia najwyższego celu, jakim jest zdobycie wyższego wykształcenia. Poza światem nauki, nowicjuszy pragniemy zachęcić do aktywnego uczestnictwa w życiu wydziału, jak również studenckim. Bo czym byłoby życie poczciwego żaka bez odrobiny szaleństwa? Dlatego też nie pozwólmy by nuda zagościła w naszych studenckich sercach! A tymczasem w naszej gazecie można napotkać mnóstwo ciekawych treści, jak chwilowy powrót do okresu wakacyjnego oraz dużo aktualnych wydarzeń mających miejsce na naszym poznańskim „podwórku”. Standardowo dla miłośników sportu duża dawka informacji z tej dziedziny. Zacznijcie nowy rok z BUCem! Karolina Dragan i Bartosz Szczudło Fot. Martyna Pruczkowska Rok 1989 to ważna data dla światowej kinematografii – swoje premiery miały wtedy takie filmy, jak „Batman”, „Stowarzyszenie umarłych poetów”, „Smętarz dla zwierzaków”, „Zabójcza broń 2”, „Powrót do przyszłości 2”, „Mała syrenka” i wiele innych, niewymienionych tutaj tytułów. Rok ten dla rozwoju kina był ważny również z innego powodu – w marcu, w Montrealu położonym tuż przy rozległej Rzece Świętego Wawrzyńca, na skraju Kanady, przyszedł na świat maleńki człowiek. I cóż z tego, powiedziałby niecierpliwy słuchacz tej opowieści, przecież na świecie w każdej sekundzie rodzi się wiele dzieci. Owszem, ale dziecko to, wychowywane przez matkę nauczycielkę i ojca artystę, miało okazać się już niebawem cudownym. Co sprytniejsi odgadli na pewno, że mowa tutaj o Xavierze Dolanie, o którym ostatnimi czasy robi się coraz głośniej. Już jako bardzo młody człowiek pojawiał się na ekranie w mniejszych lokalnych produkcjach, takich jak „Misericorde”, czy „J'en suis!” i paru innych francuskojęzycznych, raczej nieznanych w naszym kraju i niedostępnych na polskich kanałach telewizyjnych. Doświadczenie oraz umiejętności muzyczne i aktorskie ojca miały z pewnością duży wpływ na wybranie ścieżki życiowej Xaviera. Tak jak w roku 1989 Xavier pojawił się na świecie, tak w roku 2009 zrobił to ponownie. Oczywiście w innym znaczeniu – jako scenarzysta, reżyser i aktor w jednym. Owoc debiutanckich starań filmowego talentu nosi tytuł „Zabiłem moją matkę”, a premiera odbyła się w Cannes, gdzie publiczność przez osiem minut, stojąc, oklaskiwała wschodzącą gwiazdę. Ta produkcja, jak i wszystkie późniejsze, opowiada historię współczesną, kontrowersyjną, naznaczoną dużą dozą psychologizmu. Opowieść o toksycznych relacjach matki z homoseksualnym synem okazała się zaczerpnięta z biografii samego twórcy, dzięki czemu obraz jest w stu procentach autentyczny. Dolan po ogromnym sukcesie rozwinął skrzydła i następne filmy, wychodzące w oszałamiającym tempie, cieszyły się jeszcze większym zainteresowaniem, już nie tylko wśród smakoszy kinematografii, ale i wśród coraz szerszego grona odbiorców. Zatem rok później, w 2010 roku, światło dzienne ujrzał film „Wyśnione miłości”, Wydawca Redaktor naczelny WydziałnaukPolitycznychiDziennikarstwa Michał Konwicki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza Zastępcy redaktora naczelnego: w Poznaniu Paulina Popek i Bartosz Szczudło Redakcja Redaktorzy prowadzący: Wydział Nauk Politycznych Karolina Dragan i Bartosz Szczudło i Dziennikarstwa, ul Umultowska 89a, pokój 144, 61-614 Poznań Szef działu sportowego: e-mail: [email protected] Maciej Dzięcioł Zespół redakcyjny: Marta Abramczyk Piotr Brożek Julia Brudło Paulina Cekała Patryk Domagała Karolina Dragan Maciej Dzięcioł Dobrochna Figuła Klaudia Fryśna Afilmweb.pl 2 Kadr z filmu Mama – jednej z najpopularniejszych ekranizacji Dolana w 2012 „Na zawsze Lawrence”, a w 2013 „Tom”. Wymienione tytuły mają wspólny mianownik: wszędzie pojawia się zagadnienie homoseksualizmu, konfliktu ze światem i trudnych relacji, a także w większości z nich zauważalny jest wątek sztuki. Warto wspomnieć, że to sam reżyser odgrywa główne role w tworzonych produkcjach. Nie należy odbierać tego za przejaw snobizmu, czy... oszczędności producenckiej – Dolan jest tak samo utalentowanym aktorem, jak i scenarzystą czy reżyserem, a zapewne, gdyby nie gra Dolana – naznaczona hipnotyzującą charyzmą, filmy straciłyby wiele na wartości. Wreszcie nadchodzi rok 2014 i premiera „Mamy”, czyli piątego filmu młodego twórcy. Sytuacja powtarza się – produkcja zostaje okrzyknięta ogromnym sukcesem, bije rekordy oglądalności w rodzimym Montrealu, nagrody spadają na Dolana, niemal zasypując go po sam czubek głowy – o samych wyróżnieniach artysty należałoby napisać osobny, kilkustronicowy artykuł, zatem ograniczę się do wspomnienia o tym, że „Mama” zagościła między innymi w Cannes. Historia opowiada o relacjach nadpobudliwego syna z matką, lecz w zupełnie inny sposób, niż w „Zabiłem moją matkę”. Podczas seansu widz zaskakiwany jest mieszanką wszelkich emocji – od miłości macierzyńskiej, przemocy ze strony chorego syna po spisek przeciwko dziecku. Fabuła, dzięki pomieszaniu tak skrajnych uczuć i zachowań, staje się zaskakująca, wstrząsająca, a momentami wyciskająca łzy. Ponadto Dolan eksperymentuje z kadrem – podczas seansu dwukrotnie rozszerza się i zwęża obraz, co odpowiada prezentowanym na ekranie Maciej Gryziecki Dominik Jagiełło Rafał Mucha Dominika Kaźmierska Michał Konwicki Magdalena Kopeć Paulina Lubieniecka Weronika Miksza Anna Nycz Dominika Pacyńska emocjom. Krytycy filmowi, wypowiadając się na temat „Mamy”, praktycznie jednogłośnie stwierdzili, że jest to dotychczas najlepszy i najdojrzalszy obraz stworzony przez Dolana. Już niedługo w kinach ukaże się film „To tylko koniec świata”, kolejna głośna produkcja utalentowanego reżysera mówiąca o artyście borykającym się z niezrozumieniem rodziny. Myślę, że nie zaskoczy nikogo fakt, iż „To tylko koniec świata” otrzymał już nagrodę w Cannes. Długo wyczekiwaną realizacją jest także anglojęzyczny film Xaviera – „Śmierć i życie Johna F. Donovana” dotyczący życia hollywoodzkiego aktora, a data premiery przewidywana jest na rok 2017. Do sukcesów Dolana należy również pomysł i wyreżyserowanie teledysku piosenki Adele „Hello”. Dolan jest wyśmienitym dowodem na to, że pomimo młodego wieku można utorować sobie własną drogę w wielkim świecie filmowym, a ponadto dać zarys nowemu nurtowi. Co prawda nurt ten dopiero kiełkuje, nie mając autonomicznej nazwy, lecz bez wątpienia każdą produkcję Dolana łączy zespolenie tematów ekscentrycznych, problemów współczesnych nastolatków, ale przede wszystkim głośnego ostatnimi czasy homoseksualizmu. Połączenie wymienionych problemów naładowane jest pogłębioną psychologią, która eliminuje wrażenie popfilmu. Zastanawiające jest, czym jeszcze Dolan uraczy odbiorców, skoro w tak młodym wieku w portfolio ma już ogromną liczbę sukcesów. Pozostaje nam być świadkami zapisującej się historii i czerpać z dolanowskich darów. Magdalena KOpeć [email protected] Paulina Popek Magdalena Rychlik Aleksander Sikorski Bartosz Szczudło Agata Szymczak AdrianWarwas Natalia Zasławska Korekta: Koło EdytorówTrantiputl UAM Grafika: Martyna Pruczkowska Skład komputerowy Tomasz Szukała Autor logo: Andrzej Szymczak Opieka nad redakcją Red. Lesław Ciesiółka Druk Drukarnia Prasowa ul. Malwowa 158, Poznań-Skórzewo ISSN 1642-1140 Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania i skracania nadesłanych tekstów. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam. Nakład 3000 egzemplarzy facebook.com/fb.buc listopad 2016 3 Brunch, czyli małe co nieco LENIWE DRUGIE ŚNIADANIE Zapewne wielu z nas nie wie, jaka jest różnica między przyjętym już w Polsce lunchem a niedzielną nowością – brunchem. Otóż słowo to jest skrzyżowaniem dwóch angielskich słów – breakfast oznaczającego po prostu „śniadanie” oraz lunchu, które oznacza „lekki posiłek spożywany koło południa”. Zatem brunch to nic innego jak drugie śniadanie. Posiłek ten serwuje się nie wcześniej niż o godzinie dziesiątej, ale nie później niż o dwunastej. Wiadomo, że sama idea zakłada nawet kilkugodzinną ucztę, podczas której wybierać można między różnorakimi smakołykami. Zdaje się, że to dzięki wielkomiejskiemu podejściu do jedzenia i przeżywania posiłków zyskał on na popularności i nie jest już kojarzony jedynie z nowobogackimi mieszkańcami aglomeracji miejskich. Weekendowe targi śniadaniowe z sukcesem przyciągają wszystkich amatorów rozrywki i odpoczynku na świeżym powietrzu. Na takich targach można oczywiście nie tylko zjeść, ale również kupić domowe przetwory czy świeże warzywa oraz porozmawiać z dostawcami ekologicznych produktów składających się na nasz posiłek. Relaksująca, niezobowiązująca, niespieszna atmosfera towarzysząca brunchowi, zapewne tylko przysparza mu zwolenników. O to w tym wszystkim chodzi – aby po trudach całego tygodnia móc w przyjemnym miejscu odpocząć, rozkoszować się smakami, porozmawiać z ludźmi, poznać nowe interesujące osoby. To idealna szansa na „naładowanie baterii” oraz przyjęcie obowiązków kolejnego tygodnia z energią, radością i zadowoleniem po dobrze spędzonym weekendzie. Zamiast marnować niedzielne przedpołudnie na krzątanie się w kuchni, można po prostu skrzyknąć znajomych, zabrać ze sobą książkę czy gazetę i odpocząć, korzystając z różnorodności, jakie proponują restauracje w ramach brunchowego menu. Oczywiście idea ta stała się modna również ze względu na szeroko promowane w Polsce racjonalne odżywianie i zdrowy tryb życia pochwalający powolne jedzenie, bycie świadomym konsumentem dbającym o jakość jedzenia i poświęcającym czas na planowanie posiłków. Myśl o beztroskim odpoczynku, który ktoś przygotuje, poda, a później po nim pozmywa jest dla wielu osób zbawienna – już nie trzeba się martwić o to, co zrobić na śniadanie. Wystarczy za nie zapłacić i cieszyć się poznawaniem nowych smaków i rozwiązań kulinarnych. Polacy zaczęli cenić slow food i slow life (ang. ‘powolne jedzenie’ i ‘powolne życie’), które stały się nowymi trendami w strefach żywienia i samorozwoju. Z idei tych (nawet jeśli na co dzień nie żyjemy zgodnie z ich zasadami) płynie uniwersalna prawda – należy jeść dla przyjemności, a nie tylko się odżywiać. Jedzenie od zawsze było symbolem swego rodzaju wrażliwości i zmysłowości. Kto z nas nie ceni sobie wspomnień związanych z rodzinnymi posiłkami, domowym obiadem u babci, wspólnym nakrywaniem do stołu? To właśnie smaki i zapachy, nawet z dzieciństwa, potrafią do nas wrócić w najmniej spodziewanej chwili i przywołać miłe wspomnienia. Jedząc w pośpiechu i korzystając z miejsc, w których fast foody grają główne skrzypce, tracimy przyjemność płynącą ze smakowania produktów, wąchania ich, dotykania – czyli przeżywania jedzenia różnymi zmysłami. Nie można le- je się do woli, można spróbować zarówno ciepłych, jak i zimnych przekąsek, słodkich bułeczek i słonych oliwek, znanego wszystkim twarożku oraz past z kaparów, suszonych pomidorów, soczewicy czy guacamole. Stwarza to niepowtarzalną okazję do próbowania nowych rzeczy, poznawania oryginalnych smaków z kuchni całego świata i wyrabiania sobie własnego gustu kulinarnego. NIBY PRZED POŁUDNIEM NIE MOŻNA... fot. Maksim Kudrjavcev Brunch to nie tylko nowa moda, ale również sposób spędzania wolnego czasu w gronie rodziny i przyjaciół. Choć kiedyś był on kojarzony z bogatymi sferami, dzisiaj z powodzeniem zdobywa przestrzenie miejskie w formie niedzielnych targów śniadaniowych, wdziera się do lokalnych kawiarenek i restauracji. To pochwała leniwego niedzielnego odpoczynku oraz degustowania potraw w ramach tzw. szwedzkiego bufetu. Jest to idealny posiłek dla wszystkich śpiochów, osób lubiących urozmaicone menu oraz tych, którzy nie są przywiązani do jedzenia posiłków w domowym zaciszu. Miejscy smakosze pokochali drugie śniadania i nie ma się im co dziwić! Brunch to idealny posiłek dla lubiących różnorodność na stole piej zacząć powolnego życia niż od powolnego jedzenia, celebrowania posiłków. BRUNCHOWE PRZYSMAKI Choć sam termin powstał już pod koniec XIX wieku, to dopiero od niedawna jest znany szerszemu gronu, które chętnie korzysta z bogatej oferty, jaką szefowie kuchni przygotowują w ramach drugiego śniadania. No właśnie! Co serwuje się podczas brunchu? Świeże i chrupkie pieczywo z kolorowymi pastami czy twarożkiem. Dania z jaj, sery, sałatki, koreczki, zielone koktajle, hummus... Listę produktów ogranicza jedynie wyobraźnia przygotowującego ucztę. Zwłaszcza sezon wiosenno-letni jest istnym rajem dla miłośników różnorodności na talerzu. Sezonowe jarzyny, soczyste owoce, świeże zioła to przepyszne dodatki do ryb czy tart. Nie zawiodą się również amatorzy słodszych przekąsek – gofry, pełnoziarnista granola, owocowo-jogurtowe musy, tosty francuskie, placuszki to stałe elementy takiego śniadania. Z racji tego, że zazwyczaj brunch występuje w formie szwedzkiego bufetu, a płaci się za talerz, to za daną kwotę ...ale kto nam zabroni wypić z przyjaciółmi lampkę cydru do wspólnego posiłku? Wszyscy ci, którzy zastanawiają się, czy wypada pić we wczesnych godzinach południowych, nie powinni się martwić. Jeśli brunch ma oznaczać relaks, to nie ma nic dziwnego w podkreśleniu smaków kieliszkiem lekkiego wina, schłodzonego cydru czy lekko gazowanego napoju. Nie od dziś bowiem wiadomo, że dobrze dobrany alkohol może wydobyć z potraw smaki, jakich się nie spodziewaliśmy. A jeśli ktoś z nas procentowych napojów nie lubi, zawsze pozostają świeżo wyciskane soki oraz woda mineralna. Znacie już przepis na udaną niedzielę? Beztroski posiłek w gronie najbliższych, z dobrym trunkiem w jednej ręce i pyszną przekąską w drugiej. Dominika pACYŃSKA [email protected] Internet – kopalnia wiedzy czy ocean głupoty? „Świat poszedł do przodu, pojawiły się komputery, amfetamina, samoloty…” – cytat z jednej z najbardziej znanych polskich komedii jest idealnym wstępem do tekstu, w którym chciałbym przybliżyć pewne kwestie bezpośrednio wiążące się z jednym z najważniejszych wynalazków w historii ludzkości. Myślę, że warto się chociaż na chwilę zatrzymać i pomyśleć, mimo trudności, których może ta czynność niektórym przysporzyć. Ale o tym za moment. Wielu na pewno pamięta początki Internetu. Wielu ma też na pewno z tyłu głowy momenty, kiedy Internet okazywał się zdecydowanie najważniejszym i najlepszym źródłem wiedzy. Skwitujmy – Internet pokonał wszystkie papierowe encyklopedie. Wszelkie trudności, kiedy byliśmy zmuszeni wyszukać znaczenie jakiegoś pojęcia, przetłumaczyć obcy termin, zniknęły w jednym momencie. Wystarczyło przecież włączyć popularną wyszukiwarkę i wpisać po- trzebne słowo. Proste? Na tyle, że wspomniany wcześniej Internet naprawdę mógł sprawiać wrażenie tytułowej kopalni wiedzy. Tak jak w „Gwiezdnych wojnach” – Internet ma też „ciemną stronę mocy”. Poruszając temat Internetu tylko jako kompendium wiedzy, należy zauważyć, że w ostatnich czasach ta kwestia naprawdę uległa znacznemu pogorszeniu. Zachwalana przez wielu Wikipedia stała się w wielu przypadkach po prostu nierzetelna. Skoro każdy może tam dodać wpis, jak można zachować wiarygodność tej strony? Żadna administracja czy zespół redakcyjny nie jest w stanie zweryfikować tak wielkiego zakresu materiału. Wielu jest pewnie w stanie stwierdzić, że po prostu się czepiam i część z Was na pewno uważa, iż jest to nadal fenomenalne źródło informacji – proste, wygodne i tak dalej. Jestem wręcz pewny, że ludzie, którzy tak twierdzą, są po prostu zbyt leniwi, aby wstać, ubrać się i udać do biblioteki po książkę. Pora zejść z tematów naukowych i zająć się tym, co tygryski lubią najbardziej. Portale społecznościowe, a więc to, bez czego wielu ludzi nie widzi sensu istnienia Internetu. Prym wiedzie tutaj rzecz jasna Facebook, który dla normalnych ludzi może okazać się po prostu ogromną karuzelą śmiechu. Tak naprawdę Facebook przez kilkanaście lat swojego istnienia przeszedł sporo zmian. Zmieniały się także panujące na nim trendy. Na początku ludzie umieszczali tam swoje zwykłe zdjęcia, przypominające standardowe ujęcia, które można jeszcze ewentualnie spotkać w albumie fotograficznym (o ile coś takiego jeszcze się w ogóle gdzieś zachowało). Potem nastała era selfie i chyba niczego nie muszę tutaj tłumaczyć. Fotki cykane samemu sobie, w najróżniejszych pozach i w najbardziej wyrafinowanych miejscach – to one stały się wówczas wizytówką ludzi na tak zwanym fejsie. Potem owe zdjęcia przeszły rewolucję i założyciele Facebooka postanowili stworzyć dla użytkowników niesamowitą szansę zmienienia świata: filtr w kolorach flagi LGBT czy narodowych barw Francji. Niemożliwe jest to, ile osób zdołało złapać się na tę przynętę. Można chyba pokusić się tutaj o złośliwy komentarz i po prostu nazwać tych kolorowych wojowników superbohaterami. Ostatni trend przebija jednak wszystko. Mowa o udostępnianiu swoich zdjęć w różnorakich wydarzeniach oznaczonych nazwą „Konkurs fotograficzny”. Dla niewtajemniczonych: jest to seria wydarzeń o różnej tematyce, gdzie ludzie udostępniają swoje pseudozabawne ujęcia. Moim zdecydowanym faworytem jest konkurs fotograficzny „Ja i moje półnagie zdjęcie”. Przerażający jest natomiast fakt, że część ludzi naprawdę zaczęła się w takie akcje bawić, nastolatki pod swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem wrzucają tam takie zdjęcia, poniżając się i rzucając swoją godność na pożarcie napalonym użytkownikom Facebooka. Te sytuacje przypominają trochę moment, gdy na imprezie osoba, której naprawdę nie lubimy, upije się i zacznie robić kompromitujące rzeczy. Najpierw jest śmiesznie, ale do czasu. Potem takiej osoby jest nam po prostu szkoda, śmiech zamienia się w poczucie zażenowania. Tutaj jest chyba podobnie. Użytkownicy Facebooka pewien czas temu chcieli, aby wprowadzono przycisk „dislike”, czyli przeciwieństwo popularnych lajków. Ja poszedłbym jednak o krok dalej (pod względem historycznym jednak wstecz) i zaproponował użycie kciuków tak, jak robiono to w starożytnym Rzymie podczas igrzysk. Na karę śmierci może bym się nie zdecydował, ale projekt wykluczenia ze społeczeństwa albo chociaż odłączenia od sieci podpisałbym w ciemno, obiema rękami, a nawet nogami. Internecie, quo vadis? piotr BOŻeK [email protected] 4 facebook.com/fb.buc listopad 2016 Spełniając marzenia Autostop staje się coraz bardziej popularnym sposobem, transportu, choć niektórzy ciągle dziwią się, że znajdują się miłośnicy korzystający z niego dla czystej przyjemności, a nie z konieczności. Ponadto wiele osób uznaje za zagrożenie nieznajomość kierowców. Strach, że stanie się coś złego, jest chyba największym powodem, który zniechęca do autostopu. Sama idea podróży stopem zrodziła się we mnie w zeszłym roku, kiedy po raz pierwszy jechałem w taki sposób. Był to zaledwie jeden dzień w Portugalii, ale to wystarczyło do złapania bakcyla. Dla moich rodziców pomysł takiej całomiesięcznej podróży był szalony i próbowali mnie od tego odwieść. Jednak ich pokolenie również niejednokrotnie spędzało w młodości wakacje w ten sposób i ludzi w tym wieku często spotykaliśmy na trasie. Zawsze chciałem podróżować, zwiedzać świat, poznawać nowych ludzi, przeżywać przyWszędzie dobrze, ale… gody życia. Niestety na przeszkodzie jak zawsze stały pieniądze, bo, jak wiadomo, wszystko kosztuje. Jest jednak sposób na to, żeby zrealizować takie marzenia! Co więcej, Wiadomo, że w domu najlepiej. Jako że kończył nam się czas, bo z La Corumożna to zrobić po studencku, czyli bardzo tanio! Chodzi mi mianowicie o autostop. żródło-www.google.plmaps Strach przed nieznanym Facebook pomaga Każdy wie, że media społecznościowe odgrywają wielką rolę w życiu każdego z nas. Z pewnością też ułatwiają podróżowanie stopem. Kiedy nie mogłem znaleźć chętnego na wyjazd do Hiszpanii, skorzystałem z grupy na Facebooku „Autostopowicze to MY”. Zamieściłem tam krótkie ogłoszenie, że szukam dziewczyny na wyjazd (oczywiście bez podtekstów, po prostu w ich towarzystwie zdecydowanie łatwiej jest zatrzymać auto) i chwilę później napisała do mnie Marta z Warszawy. Okazało się, że jest chętna na wyjazd i mogliśmy planować naszą podróż. Pełen spontan, ale przecież tak jest najlepiej. Europa que pasa? Kiedy powiedziałem bliskim i znajomym, że wybieram się w podróż autostopem z dziewczyną, której prawie nie znam, nasiliły się głosy sprzeciwu. Jak to? To niebezpieczne! A jak się nie dogadacie? Ryzyko było, ale co tam – żyje się tylko raz! Na początku doprecyzowaliśmy trasę. Z Poznania aż do Portugalii i z powrotem do Polski. Łącznie około 8 tysięcy kilometrów! Założyliśmy, że na całość mamy aż (lub tylko) pięć tygodni. Podczas naszej podróży chcieliśmy odwiedzić naszych znajomych rozproszonych po całej Europie (i skorzystać z ich prysznica i lodówki haha). Na potrzeby naszego wyjazdu założyliśmy fanpage „Europa que pasa?”, który służył nam głównie jako forma komunikacji z naszymi znajomymi. Wrzucaliśmy tam zdjęcia, filmiki, a nawet transmisje na żywo. Nieprzewidywalny początek Marta przyjechała do Dopiewa dzień przed naszym wyjazdem i wtedy oficjalnie się poznaliśmy. Nasza przygoda rozpoczęła się 28 sierpnia i pierwszego dnia udało nam się dojechać aż pod granicę czesko-austriacką, do miejscowości Mikulov, gdzie nasz ostatni kierowca miał bar. Kiedy dowiedział się, że planujemy spać nad jeziorem, to od że jest tu na Erasmusie, śledzi naszego fanpage’a i zapytał, czy nie chcielibyśmy się spotkać z nim oraz jego koleżanką Dominiką. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że ktoś faktycznie śledzi naszą podróż. Miłe uczucie. W czasie 5-tygodniowej podróży zwiedziliśmy prawie całą Europę razu zaproponował nam, żebyśmy spali u niego w knajpie. Ponadto częstował nas tam pysznym czeskim piwem, za które oczywiście nie musieliśmy nic płacić. Następnego dnia pojechaliśmy do Wiednia i tam po raz pierwszy udało nam się znaleźć nocleg przez couchsurfing. W tym mieście poza pięknymi zabytkami mogliśmy również podziwiać platformę do surfingu wybudowaną w samym centrum. Kolejnym naszym celem był Triest, ale przypadkiem znaleźliśmy się w Chorwacji! Na stacji za Wiedniem podszedł do nas sympatyczny pan i zapytał: – Dokąd jedziecie? – Na Graz, a potem Słowenia. – A to nie, bo ja przez Węgry. – A dokąd? – Do Chorwacji. – A to jedziemy z tobą! I w taki sposób znaleźliśmy się w tirze z przemiłym Chorwatem. Wprawdzie z tego powodu do Włoch dojechaliśmy dwa dni później niż zakładaliśmy, ale warto było się zatrzymać na chorwackich plażach. Ciao Italia! W Trieście spaliśmy u Adama, którego poznaliśmy na couchsurfingu. W końcu mieliśmy okazję zjeść pizzę, dobry makaron oraz spróbować włoskiego wina (takiego do 2 euro oczywiście). Adam przenocował w tym samym czasie również dwie inne Polki, które noclegu szukały na… Tinderze. Z kolei jadąc do Genui, poznaliśmy Fabio Cavalli, reżysera teatralnego z Rzymu, który stworzył tam teatr w więzieniu. Jego podopieczni wraz z nim w 2012 r. wystąpili w filmie „Cesar musi umrzeć”, którego akcja działa się właśnie w zakładzie karnym. Produkcja została doceniona przez szeroką publiczność – otrzymała m.in. nagrodę David di Donatello czy na festiwalu Berlinale. Fabio miał w Genui przyjaciela Danilo, który prowadził knajpkę. Nagraliśmy filmik, w którym nasz kierowca przekazał swojemu znajomemu, żeby ten dał nam coś do picia oraz do jedzenia, a on potem za to zapłaci. Dzięki temu udało nam się tam miło spędzić czas za darmo. Kolejnego dnia pojechaliśmy na plażę, która oczywiście w niczym nie przypominała tych polskich. Było to raczej zbocze skały, po której schodziło się do wody, ale widok oraz kolor wody zapierał dech w piersiach. przez dziurę w płocie, dlatego sami pewnie nigdy byśmy tam nie trafili. Im dalej na południe, tym trudniej było złapać stopa. Drogę do Sewilli pokonaliśmy w dwa dni – mimo że odległość z Granady to zaledwie 250 km, to z powodu braku jakichkolwiek innych perspektyw na wydostanie się z tego miasta, pojechaliśmy przez Cadiz, pokonując dwa razy dłuższą trasę. Bonjour France! Hola Spain! Dlatego też bardzo ucieszyliśmy się, kiedy w końcu dojechaliśmy do Portugalii. Po pierwsze prawie wszyscy mówili tam po angielsku, a po drugie o wiele szybciej kierowcy zatrzymywali się, by nas zabrać. Bez problemu dostaliśmy się najpierw do Lizbony (gdzie odwiedziliśmy Olę będącą tam na Erasmusie), a później do Porto (gdzie poznaliśmy Weronikę, Agnieszkę oraz Agatę). W tych dwóch miastach spędziliśmy tydzień, w tym czasie skosztowaliśmy lokalnych przysmaków i trunków. Najbardziej smakowała nam francesinha zjedzona w Porto. Tam też pierwszy raz w czasie naszej podróży kąpałem się w oceanie, choć nie było łatwo znaleźć kawałek przestrzeni wśród tłumów serferów. Na jeden dzień udaliśmy się również do Aveiro, słynnego z domów z kafelków, które oczywiście kojarzą się z całą Portugalią, ale tam jest ich szczególnie dużo. We Francji byliśmy w Marsylii oraz Montpellier, gdzie spaliśmy w domu kolegi, mimo że on sam nie był tam wtedy obecny, a jego mamę, która tam mieszkała, poznaliśmy dopiero chwilę przed naszym wyjazdem. W sąsiedniej wiosce byliśmy na świetnym grillu u znajomych naszych znajomych, w pięknym domu z basenem oraz ogrodem oliwkowym. Bardzo mi się tam podobało. W kolejnych dniach dojechaliśmy do Hiszpanii, a dokładnie do Barcelony. Spaliśmy w małej wiosce pod miastem, na squatach u mojej koleżanki. Było to dla nas nowe doświadczenie, choć, jak się dowiedzieliśmy, w Hiszpanii to zjawisko jest bardzo popularne. W Barcelonie wzięliśmy udział w obchodach święta narodowego, jakim jest dzień Katalonii, i spotkaliśmy na ulicach tysiące ludzi owiniętych flagami i ubranych w regionalne barwy. W Walencji odwiedziliśmy Alberto, z którym byłem na Erasmusie w Rzymie, a w Murcji znajomych Marty, których poznała na Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie. Gdy tam jechaliśmy, jeden z kierowców zaprosił nas na obiad, za który nie musieliśmy nic płacić. W Granadzie spaliśmy po raz kolejny na couchsurfingu, a jednego wieczoru z nowo poznanymi znajomymi udaliśmy się na pizze na zboczu góry, trzeba było przedzierać się Bom dia Portugal! Nasi fani Ze smutkiem opuszczaliśmy Porto, mając przed sobą perspektywę długiej drogi przez Hiszpanię. Odwiedziliśmy Santiago de Compostela, cel wędrówek tysięcy pielgrzymów. Większość zatrzymujących się kierowców myślała, że właśnie zmierzamy tam pieszo. Tego samego dnia dojechaliśmy do La Coruni i tam spotkaliśmy się z... naszymi fanami. Filip z Poznania napisał do nas, ni wyjeżdżaliśmy 29 września, a trzeba było wracać na studia, musieliśmy przyspieszyć. I tak trzy dni później udało nam się dojechać do Paryża, dwa razy mieliśmy sporo szczęścia, gdyż raz w Hiszpanii przejechaliśmy ok. 600 km w jednym aucie, a z granicy hiszpańskofrancuskiej aż do samego Paryża w jednym dostawczaku. W stolicy Francji mieliśmy nocne przygody, gdyż nasz kierowca wysadził nas gdzieś pod miastem o północy (tam naprawdę było jak na końcu świata!) i prawie niemożliwe było dostanie się do centrum. Jakimś cudem jednak nam się udało, ale zajęło to blisko trzy godziny i w efekcie spać kładliśmy się dopiero około piątej. Następnego dnia dojechaliśmy do Brukseli, gdzie oficjalnie zakończyła się nasza podróż – mieliśmy już kupione bilety na samolot (lot do Berlina kosztował 8 euro) i 4 października byliśmy już w Polsce. W ciągu 5 tygodni przejechaliśmy około siedem tysięcy kilometrów, podczas których poznaliśmy wielu fantastycznych ludzi. Pod koniec podróż była już jednak trochę męcząca, oczywiste jest, że czas robi swoje, więc każde z nas marzyło już o swoim łóżku. Dlatego cieszyłem się, kiedy wracałem do domu. Ale z pewnością było warto wyruszyć w podróż! Złote rady Na sam koniec mam kilka wskazówek na początkujących. W czasie jazdy autostopem bardzo ważne było znalezienie dobrego miejsca na łapanie aut – takiego, w którym kierowcy bez problemu mogliby się zatrzymać. Przeważnie były to zatoczki autobusowe, wjazdy na stacje albo po prostu szerokie pobocza. Można użyć kartonu czy kartki z napisaną nazwą miejscowości lub po prostu metody „na kciuka”. My korzystaliśmy z tej pierwszej opcji, gdyż kierowcy od razu wiedzieli, gdzie chcemy jechać. Innym sposobem, chyba nawet lepszym, na znalezienie podwózki było udanie się na stację przy drodze, blisko autostrady i porozmawianie z kierowcą. Z doświadczenia wiem, że znacznie trudniej jest odmówić osobiście niż po prostu nie zatrzymać się na drodze (co nie oznacza wcale, że na stacjach nam wiele razy nie odmawiali). Po wejściu do auta istotne jest również przedstawienie się, opowiedzenie o sobie oraz porozmawianie z kierowcą, żeby nie nudził się w czasie drogi z nami. Niektórzy ludzie są nieufni, ale kiedy nas bliżej poznają, są bardziej otwarci. Przez pięć tygodni wraz z Martą udowadnialiśmy, że da się podróżować stopem (nawet w Hiszpanii) i naprawdę warto. Wiele osób zazdrości innym podróży, a rozwiązanie jest banalnie proste. Wystarczy tylko wyjść z domu i ruszyć w swoją przygodę życia. Jest to tak niewiele, a wymaga tak wielkiej odwagi. Michał KONWICKI [email protected] facebook.com/fb.buc listopad 2016 Nie do Posnania Jadę tramwajem. Z daleka już słychać głośną muzykę i widać zapraszające do środka światła reflektorów. Muzyka wyraźnie zachęca do tańca. Wysiadam więc z tego tramwaju i podążam za wszechobecnym tłumem w stronę czegoś, co kojarzyć się może ze sceną festiwalową. Czy tłum przyszedł posłuchać ulubionego artysty? rozprasza. Już wiem, że to nie klub, a ja wcale nie będę tańczyć, chociaż mógłbym, bo głośna muzyka wypływa niemal z każdego pomieszczenia. Ruszam w powolną wycieczkę bez przewodnika, niczym po muzeum. Oglądam, podziwiam, zachwycam się, mam nawet okazję zrobić sobie zdjęcie z artystą. Czyż to nie cudowne? Van Gogh mi przecież ręki nie uściśnie. Mówią, że to galeria największa w Europie. Wydaje mi się, że Luwr jest trochę większy, że tam jest więcej do zobaczenia, ale może ja się nie znam. A może jednak chodziło o Polskę? Podziwiam dalej. Tłum ludzi też chodzi i podziwia. Gdzieniegdzie kolejki kontroluje ochrona. To sala ze sztuką współczesną, bo ludzie oglądają ją na telewizorach i smartfonach. Cieszy się ona największym zainteresowaniem wśród kolekcjonerów dzieł sztuki. Reszta sal sprzeda coś raz po raz. Oglądając jeden z eksponatów, który bardzo mi się spodobał (bardzo ładny płaszcz w kratę), dostrzegam wypadającą z niego metkę z otrzeźwiającym napisem: „599 zł”. Już rozumiem, że to nie gale- Longoria zza oceanu? Nie możemy źle wyglądać, gdy przecież tysiące poznaniaków nas zobaczą, a warto wyglądać choć trochę, jakby się właśnie opuściło strefę VIP powstałą zaraz koło restauracji pod złotymi łukami. Oczywiście nie wszyscy stroją się jak do wigilijnego stołu, a nawet lepiej. W niektórych sklepach rozdają szampana, w innych piją go ekspedientki. Bo co mogą robić innego, gdy żaden klient do niego nie wchodzi? Panorama społeczna lepsza niż u Prusa. Cieszmy się, bo tak ogromnej imprezy w Poznaniu nie było już dawno (w końcu od otwarcia City Center minęło już trochę czasu). Zamykają ulice, uruchamiają więcej tramwajów, a wszystko z okazji otwarcia sklepu. Ludzie w końcu wyszli z domu, poczuli się obywatelami tego miasta, zjednoczyli się dla wspólnej sprawy – żeby sobie pochodzić po galerii. Kultura jest przecież taka ważna. Aleksander SIKORSKI [email protected] fot. Aleksander Sikorski Tłumy nastolatków sugerują, że może przypadkiem znalazłem się na połowinkach jakiegoś liceum. Grupki wyemancypowanych nastolatek palących papierosy w sposób, który ma sugerować, że wcale nie są takie młode, jakie w rzeczywistości są, i chłopcy starający się przyciągnąć uwagę tłumu przez rzucanie bardzo zabawnych komentarzy. Mniej więcej tak to pamiętam – nic przyjemnego. Przyglądając się jednak twarzom w tłumie, orientuję się, że to równie dobrze może być dansing, na który z chęcią wybraliby się nasi rodzice. Jakaś kobieta zmartwiona swoją pozycją pyta: „A co, jak walnie bomba?”, w odpowiedzi słyszy: „To trudno... umrzesz”. Ale na pewno warto w imię takiej sprawy. Zbliżam się do bramek. Selekcji nie ma, wpuszczają wszystkich bez względu na płeć, rasę, numer buta i szelest ortalionu. Wchodzę do środka i uderza mnie w twarz to, że to na pewno dużo kosztowało. Idę dalej, lecz tłum się trochę ria sztuki, lecz galeria handlowa. Dziki tłum walczy o sprzęt RTV, AGD, a reszta spaceruje od witryny do witryny, oglądając, i nie mogę powiedzieć o nich złego słowa, bo przecież robię to samo. Widzę, że niektórzy wyjęli z szaf najlepsze stroje, by móc w pełni zaprezentować się na tak ważnym wydarzeniu towarzysko-kulturalnym. W końcu wszystko odbywa się pod czujnym okiem gwiazd! Patrzy na nas chociażby sam Łukasz Jemioł, a co dopiero powie Eva 5 Nie do Posnania Jak wrócić i nie zwariować? Niebieska Fala dla autyzmu Siedzę teraz w ciepłym pokoju, para unosi się znad mojego ulubionego kubka pełnego gorącej herbaty. Krople deszczu wystukują jednostajny, nieco usypiający rytm i leniwie spływają po szybie. Myślę sobie, że gdybym była taką kroplą, to tak samo by mi się nie chciało. A to dlatego, że teraz też nic mi się nie chce. W taką pogodę szczególnie trudno stuka się w klawiaturę. Literki w żółwim tempie pojawiają się na ekranie i zapełniają kolejne linijki. W ogóle to wszystko jest takie jakieś ospałe. I szare. Nie oszukujmy się, na dworze jest okropnie. Złota polska jesień trwała zaledwie kilka dni i sobie gdzieś poszła. Na swoje miejsce przysłała jakąś dziwną, ponurą oraz wiecznie zachmurzoną istotę, otuloną gęstą mgłą i nieustającą mżawką. Tak jej się spodobało, że niemal codziennie serwuje nam dokładnie to samo. Cóż, przynajmniej wyłamuje się stereotypom, bo przecież niby kobieta zmienną jest. A ona nie. Niezmienna w naszym życiu jak na razie pozostaje jeszcze jedna rzecz – po wakacjach trzeba wrócić. Z obecnej perspektywy – trauma w postaci powrotu do pracy po kil- ku dniach urlopu, jaką przeżywają dorośli – wydaje mi się niczym w porównaniu z tym koszmarkiem, który dotknął chyba wszystkich studentów w październiku. Lenić się w zasadzie (pomijam tu celowo pracę, bo chodzi mi tylko o studiowanie) przez trzy i pół miesiąca, było całkiem przyjemnie, wrócić do studenckich obowiązków – niekoniecznie. Znajomi – super, studia ogólnie też super, ale jakoś tak po prostu trudno znów siedzieć, słuchać i notować. I wstawać. Dzwoni budzik. Dzwoni i dzwoni, a ty przecież dobrze wiesz, że dzwoni, ale nadal udajesz mumię, wmawiasz sobie, że to tylko zły sen i nie ruszasz się ani o milimetr. Po kilku sekundach zdajesz sobie sprawę, że to się jednak dzieje naprawdę, że budzisz w zasadzie współlokatorów, którzy, o zgrozo, idą na wykład na późniejszą (to znaczy ludzką) godzinę. Przez ułamek sekundy masz w głowie bardzo, ale to bardzo złą myśl, żeby podzielili z tobą ten okropny los i wstali, ale później budzą się w tobie ludzkie odruchy (lub po prostu dźwięk budzika tak cię irytuje, że już nie możesz wytrzymać) i wyciągasz rękę spod kołdry. Okej, budzik wyłączony, w takim razie możesz się teraz rozko- szować błogą ciszą, która w porównaniu z paskudnym dźwiękiem alarmu staje się najpiękniejszą muzyką na świecie. Teraz trzeba bardzo się pilnować. Bo wystarczy sekunda. W takich warunkach zamknięcie oczu kończy się zawsze tak samo. Nie ma wyjątków. Uwierzcie na słowo, chociaż wiem, że aż kusi, żeby się samemu przekonać. Najlepiej jest od razu zwlec się z łóżka, bo później jest już z górki i ani się nie obejrzysz, a już będziesz siedział w sali wykładowej z długopisem w ręce i tęsknotą w oczach. Za łóżkiem, spaniem i domem ta tęsknota. W zasadzie to tęsknota za wszystkim, co znajduje się z dala od miejsca, w którym aktualnie się znajdujesz. Taka sytuacja. Jak wrócić i nie zwariować? Nie chcę was martwić ani niepokoić, ale od prawie miesiąca, ciągle zastanawiam się, czy to w ogóle możliwe. I tak się zastanawiam, rozmyślam i na razie nie wiem. Wiem tylko, że linijek jest już całkiem sporo, a herbata zrobiła się zimna jak ten wiatr za oknem. Przy zimnej herbacie źle się myśli. Idę zrobić nową. pAULINA pOpeK [email protected] Zaburzenia ze spektrum autyzmu występują na świecie coraz częściej. W Polsce już 1 na 150 dzieci jest diagnozowanych z zaburzeniami ze spektrum autyzmu (ASD), a w USA wskaźnik ten wynosi nawet 1 do 68. Dlatego w Poznaniu ruszył portal przeznaczony dla osób z ASD i ich rodzin z tego regionu: www.niebieska-fala.pl. Chociaż w Internecie nie brakuje portali dla osób z niepełnosprawnościami, niebieska-fala.pl jest projektem szczególnym. Nazwa nawiązuje do niebieskiego koloru, który jest symbolem zaburzeń ze spektrum autyzmu. Dzięki inicjatywie wolontariuszy Fundacji Aktywnych FURIA, pracujących z osobami z ASD oraz doskonale znających wyzwania przed nimi stojące, udało się stworzyć stronę specjalnie dla ludzi z zaburzeniami, ich rodziców oraz wszystkich zainteresowanych. Na każdy temat Szczególną zaletą tego serwisu jest wielość poruszanych tematów. Przedstawiane są tam nie tylko osobiste przemyślenia, ale również tłumaczone z języka angielskiego doniesienia ze świata czy aktualne wiadomości dotyczące wydarzeń z Poznania i powiatu poznańskiego. Dużą zaletą serwisu jest również zebrana w jednym miejscu baza adresowa dotycząca instytucji i organizacji pozarządowych, mogących wesprzeć osoby z ASD czy ich bliskich. Na potrzeby anglojęzycznych osób został uruchomiony English Corner, a dla uzdolnionych literacko lub chcących zabrać głos w jakiejś sprawie – Kącik Czytelniczy. W dokumentach do pobrania znajdują się aktualne wyciągi kryteriów diagnostycznych oraz inne dokumenty. Autyzm nie wyłącza Zaburzenia ze spektrum autyzmu zaliczają się do całościowych zaburzeń rozwojowych. Często błędnie utożsamiane z chorobą, charakteryzują się zaburzeniami w zakresie komunikacji, socjalizacji oraz sprawności motorycznej. Mają one różne natężenie: od niewielkich do znaczących; w około 80 % przypadków występuje niepełnosprawność intelektualna. ASD zalicza się do nieuleczalnej niepełnosprawności społecznej, którą jednak – dzięki właściwie dobranej terapii, a czasami leczeniu farmakologicznemu– można kontrolować i z którą jak najbardziej można żyć. W społeczeństwie nadal pokutuje jednak przekonanie, że osoba autystyczna nie jest zdolna do pracy, nawiązania kontaktów społecznych ani prowadzenia normalnego życia. Strona dostępna jest już w Internecie pod adresem: www.niebieska-fala.pl oraz na portalu Facebook. Z pewnością warto ją odwiedzić i śledzić! Weronika MIKSZA [email protected] 6 facebook.com/fb.buc listopad 2016 24.05.1941 Duluth, Minnesota rwać się z konserwatywnej, katolickiej wspólnoty i stać się otwartym na cały świat, który stał się dla niego tworzywem, jak to powinno mieć miejsce w przypadku każdego artysty. Podobnie było z młodym chłopakiem żydowskiego pochodzenia, który również musiał przerwać więzy ciasnej wspólnoty i otworzyć się na świat zewnętrzny. Na pewno można było znaleźć lepszą osobę do wystawienia muzyce owego poety laurki. Ale ów reżyser był najlepszą osobą do pokazania jaką drogę musi przejść chłopak z małej społeczności by stać się globalnym fenomenem. Młody Amerykanin żydowskiego pochodzenia Polski bard ery komunizmu Żył w małym miasteczku w stanie Minnesota. Ciasna wspólnota. Mało różnorodna, gdyby porównać ją z resztą Stanów Zjednoczonych. Przytłaczająca większość populacji była biała, on też. Miał żydowskie pochodzenie. W rodzinnym domu obserwował jak postępujące polio odbierało sprawność motoryczną jego ojcu. Hibbing było jednak domem dla więcej niż jednej żydowskiej rodziny, jej członkowie znajdowali więc wsparcie w niewielkiej, lecz mocno ze sobą związanej społeczności. Dzielił swój świat na dwie części, jedną wypełnioną celebrowaniem bar micew, chanuki, Jom Kippur, czytaniem Tory w synagodze. Druga, bardziej prozaiczna, stanowiła wspólny punkt odniesienia dla wszystkich młodych chłopców w zapyziałym, górniczym miasteczku położonym na zachód od olbrzymiego Jeziora Górnego. Dojrzewanie wśród kopalni żelaza w latach 50. umilić mogła tylko rozpoczynająca się rewolucja w muzyce. Rock and roll. Każdy nastolatek chciał być jak Elvis. On też. Śpiewał, zawsze kiepsko. Grał na kilku instrumentach, poprawnie. Ale nigdy nie był muzykiem z krwi i kości. Był fanem, entuzjastą muzyki, ale nie czuł prawdy w przesłaniu radiowych hitów. W głębi serca zawsze był poetą, nie dziwota więc, że gdy opuścił swoje małe miasteczko i znalazł się, jako student, w metropolitarnym Minneapolis, postanowił nadać swojej twórczości więcej powagi. Ale, jako że jak wspomniałem nie był muzykiem, postanowił zrobić coś, co na zawsze odmieniło kształt muzyki rozrywkowej. Uczynił ją poważną poprzez treść śpiewanych przezeń słów. Piosenkarka o meksykańskich korzeniach Gdy go poznała była już rozpoznawalna. Okrzyknęli ją „królową folku”. Jej debiutancka płyta z aranżacjami tradycyjnych utworów anglojęzycznej muzyki ludowej zdobywała popularność wśród Amerykanów. Nie była pod wrażeniem młodzieńca żydowskiego pochodzenia, być może styl bycia chłopaka z małego miasteczka w Minnesocie był czymś zbyt obcym dla dziewczyny z Nowego Jorku. Ale była źródło-sarahmaycock.blogspot.com Nagrody Grammy. Oscar. Pulitzer. Prezydencki Medal Wolności. Nagroda Nobla. Setki muzyków, mówiących o inspiracji. Pochwały dla twórczości z ust pisarzy, uczonych i polityków. Filmy, próbujące uchwycić skomplikowany charakter. Nieuchwytny muzyk, który zawsze chodził własnymi ścieżkami. pod wrażeniem jego twórczości lirycznej, śpiewała i nagrywała jego piosenki. Życie artysty ma tyleż zalet, co i wad, jedną z nich niewątpliwie jest ciągłe zainteresowanie ze strony publiki, która jest w stanie wywrzeć presję nawet na tak prywatną sprawę jak uczucia. Zatem możliwym jest, że to ze względu na wymagania publiki tych dwoje połączyła relacja, która miała zapisać się w historii rocka. Wspólne koncerty, działania społeczne przeciwko wojnie, niesprawiedliwościom społecznym. Dla niej działalność polityczna stanowiła niewątpliwie najważniejszą część życia artystycznego. On wolał chodzić swoimi ścieżkami. Być może dlatego później śpiewała, że wspomnienia o nim są dla niej jak diamenty i rdza. Czarujący chłopak z Liverpoolu Młody Anglik i jego trzech kolegów stali się legendami w niezwykle młodym wieku. Swoją przebojowością i niewątpliwym darem do pisania piosenek wywołali szał wśród młodzieży. W pewnym momencie jednak coś sprawiło, że zaprzestali tworzenia krótkich, skocznych i rytmicznych utworów nawiązujących do rock and rolla. W 1964 roku usłyszeli o młodym pieśniarzu, który po wydaniu płyty stał się nowym objawieniem folku. Dla czwórki chłopaków, zwłaszcza tego jednego, który był do niego wyjątkowo podobny charakterologicznie, stał się akuszerem nowego podejścia. Przekazywania swojej wizji artystycznej poprzez dojrzały, zaangażowany tekst. Muzyki, której można słuchać w spokoju, dyskutować o niej, a nie tańczyć w zadymionej, śmierdzącej piwie sali koncertowej, której nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia. Młody Anglik wybrał się do Nowego Jorku, gdzie spotkał się ze swoim nowym idolem. To nie była przyjaźń, trudno pokusić się o nadanie tej relacji jakiejkolwiek nazwy. Dwóch ludzi tak podobnych do siebie zawsze będzie czuło zarówno wspólne zrozumienie i napięcie. Ale mimo to, ta relacja odmieniła twórczość zespołu z Liverpoolu, zwłaszcza tę tworzoną przez wspomnianego czarującego chłopca, który w miarę upływu czasu stawał się coraz większą legendą. Podstarzały reżyser z włoskiej rodziny Jego twórczość to klasyka kina. Głównie gangsterskiego, choć ma na koncie również melodramaty. Tworzy do dziś, a każdy jego nowy film jest wyczekiwany przez publiczność na całym świecie. Trudno nie zauważyć, że oprócz gangsterów, imigrantów i wielkich historycznych postaci, opiera swoją twórczość na jeszcze jednym wielki filarze – muzyce. Same ścieżki dźwiękowe jego filmów to przegląd klasyki muzyki rockowej. W swojej filmografii ma też obraz biograficzny, którego bohaterem jest młody chłopak żydowskiego pochodzenia, wychowany w małym miasteczku w stanie Minnesota. Są prawie równolatkami. Każdy z nich jest gigantem w swojej dziedzinie. Trudno znaleźć lepszą osobę do zekranizowania młodości muzyka. Obaj przeszli pewną drogę, która pozwoliła im stać się ludźmi, którymi są dziś. Reżyser pochodzi z włoskiej rodziny, potrzebował wiele pracy by wy- Trudno było o dostęp do zachodniej kultury w Polsce lat osiemdziesiątych. Ale nie jest tak, że była ona kompletnie niedostępna. Artyści czerpali z niej, choć przychodziła często z opóźnieniem, tak jak i nurty w muzyce. Bard ten, legenda rodzimej opozycji, którego antykomunistyczne utwory rozgrzewały serca tłamszonych przez szary, sowiecki realizm Polaków, był nie tylko śpiewającym krytykiem socjalizmu, lecz również, a może zwłaszcza, wrażliwym na kulturę poetą. Młody chłopak żydowskiego pochodzenia był dla niego idolem, bowiem koniec końców pisali często o tym samym, ale dostosowywali swoją twórczość do realiów, które ich otaczały. On nie miał takich możliwości jak bożyszcze jego młodości. Jego protesty społeczne miały znaczenie drugorzędne, mógł skupiać się głównie na swojej twórczości per se, korzystając z możliwości, które dawał mu wolny świat zachodu. W Polsce nie było tak łatwo, przeciwnik nie zmieniał się co kilka lat, lecz trwał na piedestale przez długi czas. Dlatego nie dziwota, że w ich twórczości istniały niemożliwe do pogodzenia różnice. Gdy młody chłopak żydowskiego pochodzenia stał się amerykańską gwiazdą rocka, bard cały czas śpiewał z gitarą, tak jak jego idol na początku swojej kariery. Ale jego fenomen polegał na tym, że każdy mógł i może czerpać z niego niezależnie od okresu, który go fascynuje. Szwedka w eleganckiej koszuli W czasach, gdy świat protestuje raczej poprzez pisanie tweetów niż protest songów, twórczość artystów z dawnych lat przestała mieć takie znaczenie jak kiedyś. Wiele nazwisk jest zapomnianych, co jest naturalną koleją rzeczy w muzyce i w ogóle w sztuce. Część z nich jednak stała się obsesją już nie młodych fanów muzyki, a dojrzałych uczonych, zajmujących się literaturą. Takich jak owa elegancka pani, która, urodzona w 1962 roku, na pewno w młodości miała styczność z twórczością chłopaka żydowskiego pochodzenia. Trudno powiedzieć w jakim stopniu, opinia publiczna mało interesuje się fascynacjami uczonych głów. Ale gdy wyszła zza wielkich drzwi w gmachu Akademii Szwedzkiej trzymając w rękach dokumenty, gdy odczytała znane od bez mała pięćdziesięciu lat nazwisko, gdy usłyszała aplauz czekającej na ogłoszenie wyniku publiczności, nawet na jej twarzy, oficjalnej i poważnej, pojawił się uśmiech. Nagroda ta, choć prestiżowa, nie stanowi dla legendy muzyki specjalnego wyróżnienia. Ale to część jego stylu bycia, który każdy zna od wielu lat. On jest jak kot, który zawsze chodzi swoimi ścieżkami, bez ściśle określonego kierunku. To wyróżnienie jednak jest dużo ważniejsze dla wszystkich tych, którzy do dziś słuchają muzyki chłopaka, który dawno temu wyjechał z małego miasteczka w stanie Minnesota. Pokazuje bowiem, że ich fascynacja nie jest niepoważna, a przyznana przez Szwedów nagroda i postawienie owego chłopaka wśród wielkich nazwisk kultury jest bronią, daną do ręki każdemu z entuzjastów jego twórczości, nieważne z której epoki. Członek redakcji polskiej gazety uniwersyteckiej Ja też miałem swój etap fascynacji twórczością bohatera tego artykułu. Podobnie jak mój ojciec, który również jest jego fanem. Nigdy nie uważałem go za dobrego muzyka, ale w miarę odkrywania coraz to nowej muzyki starych czasów dostrzegałem, jaki wpływ na nią miała twórczość chłopaka z żydowskiej rodziny. Ucieszyłem się z wyróżnienia, jakie dała mu Akademia Szwedzka, gdyż uważam, że jego liryka jest olbrzymim tworzywem stylu myślenia społeczności, która kształtowała się przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Trudno jest mi sobie wyobrazić jak wyglądałaby kultura bez jego twórczości. Nie powstałoby kilka ważnych dla muzyki zespołów, uboższa byłaby kinematografia, dużo straciłaby literatura i poezja, ba, nawet świat dziennikarski byłby uboższy o pewien amerykański magazyn (a przynajmniej o jego nazwę). Nie wiem, jaka będzie muzyka za kilkadziesiąt lat. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby folk lat sześćdziesiątych był wtedy na topie, ale na pewno łatwiej o wizję tekstów chłopaka żydowskiego pochodzenia w podręcznikach do języka polskiego. Z poezją bowiem jest tak, że liczy się nie tylko jej piękno, które jest wartością bardzo subiektywną. Ważne jest to, jak się ona ma do czasów twórcy. Twórczość bohatera tego artykułu niewątpliwie jest jednym z najważniejszych komentarzy i obserwacji dotyczących czasów współczesnych. Dlatego myślę, że, również dzięki tej nagrodzie, która przez kilka dni była na nagłówkach gazet z całego świata, twórczość chłopaka żydowskiego pochodzenia, wychowanego w małym miasteczku w stanie Minnesota, przez lata będzie odniesieniem do myśli społeczeństwa drugiej połowy XX wieku. Wszak toczący się kamień nie zbiera mchu. Maciej Gryziecki [email protected] listopad 2016 źródło-httpm.imdb.comtitlett Grobowiec świetlików „Grobowiec świetlików” to pełnometrażowy film anime z 1988 roku. Wstrząsający scenariusz powstał na podstawie biograficznej powieści Akiyuki Nosaki. Akcja rozgrywa się w czasach II Wojny Światowej, a głównymi bohaterami są 14letni chłopiec i jego młodsza siostra. Wszystko dzieje się na malowniczej wyspie Kobe. Bomby, krew, odtworzone zachowania ludzi tylko potwierdzają, że wojna wyzwala w człowieku wszystko, co najgorsze. W filmie zadbano, aby wiernie przedstawić miejsca, piękno japońskiej wsi i klimat kraju kwitnącej wiśni. Już pierwsza scena nie pozostawia złudzeń co do zakończenia tej historii. Obraz chłopca, który stwierdza w sposób zwięzły i rzeczowy o swojej własnej śmierci, pozostaje w pamięci widza. Tylko kilka sekund wystarczy, by zszokować, a jednocześnie wzbudzić nierealną nadzieję, że to się nigdy w filmie nie wydarzy. Jednak wraz z biegiem akcji nadzieja znika. Surowość obrazu porusza. Sceny ukazujące naloty, bombardowanie i ucieczkę całej ludności do schronów zostały przedstawione w sposób bardzo realistyczny, przerażający. Najbardziej zapadają w pamięć losy ciężko rannej matki rodzeństwa. Już tutaj możemy obserwować brzemię ciążące na chłopcu, który pragnął przeżyć i jednocześnie został obarczony opieką nad młodszą siostrą. Największe zmiany w tej postaci obserwujemy na płaszczyźnie relacji z ojcem. W pierwszych scenach przekonuje płaczącą Seitę, dla której wybuchy i wszechobecny ogień były ziszczeniem najgorszego koszmaru, o odwadze oraz wielkiej potędze ich ojca słowami „tata się na nich zemści”. Wierne odzwierciedlenie japońskiego stylu wychowania czyni film także doskonałym źródłem wiedzy: dzieci wychowywano w ścisłej kontroli, uczono głębo- źródło-httpm.imdb.comtitlett Opowieść o wojnie, uśmiechu i puszce landrynek. Największy w dziejach ludzkości konflikt jest coraz bliższy zażegnania. Alianci zdobywają przewagę, wszystko wskazuje na to, że niedługo wygrają wojnę, jednak Japonia pozostaje wierna swojemu cesarzowi i walczy coraz bardziej desperacko. Niepokój w kraju wzrasta, ludność odczuwa skutki prowadzenia długotrwałych działań wojennych, głód i strach przed kolejnym nalotem nasilają się z każdym dniem... Jednak dla Seity i Setsuko to nie ma najmniejszego znaczenia. Nie dostrzegają oni odwagi walczących w przestworzach kamikaze, nie rozumieją powodu, dla którego każdy alarm budzi całe miasto i zmusza do porzucenia przyjemnego snu na rzecz spadających bomb. Nie rozumieją, dlaczego, w jaki sposób i w jakim celu trwa dookoła nich wojna. Nie musieli tego rozumieć, byli tylko dziećmi. kiego szacunku dla dorosłych oraz oddania w sprawach kraju. Chłopiec, chociaż nie mógł zrozumieć prawdziwych powodów trwającej wojny, głosił wielkość i niezłomność japońskich sił, w tym swojego własnego ojcażołnierza. W ostateczności Seiko i Setsuko trafiają do najbliższej ciotki, która opiekuje się nimi, według niej samej, wystarczająco dobrze. Wszystko zmienia się wraz z przedłużającym się oczekiwaniem na list od ich ojca, a tym samym brakiem środków do życia. Podczas trwania wojny większość zapasów krajowych była przeznaczana na wyżywienie walczącego wojska, a w tym samym czasie braki pożywienia odczuwała ludność cywilna. Panował głód, który dotykał wszystkich również dzieci. Jedyną ucieczką przed grozą wojny była dla rodzeństwa zabawa. Dlatego spacery, świetliki, kąpiele, noszenie na barana i w końcu słodkie cukierki stały się alternatywą dla okrutnego i niesprawiedliwego świata dorosłych. Przez znaczną część filmu obserwujemy rozwój więzi między bratem i siostrą, którzy wzajemnie dbają o siebie, cieszą się każdą chwilą i zjadają kolejne landrynki. Koniec historii, które poznajemy już na początku, wzbudza przez to podwójne poczucie bezradności i cierpienie. Doskonale dobrana muzyka i wpleciona w odpowiednie momenty cisza, pokazują bezsilność wobec rzeczywistości. Cisza i śmierć. Cisza i uśmiech. Obie te sytuacje są do siebie bardzo podobne. W obrazie Isao Takahata mamy do czynienia z próbą ukazania prawdziwych losów japońskich sierot zarówno w trakcie trwania II Wojny Światowej, jak i po jej zakończeniu. Na początku chcemy, aby wszystko dobrze się skończyło, później czekamy na nieuniknione. Czujemy ulgę, bo Seita miała kochanego brata. A on za to miał puszkę landrynek, która stanowi nieodłączną część całego filmu. Pociesza myśl, że obok okropieństwa, jakim jest wojna, ta dwójka mogła być szczęśliwa, nawet jeśli tylko przez moment. Trudno przejść obojętnie obok tego dzieła . Właśnie tak – „Grobowiec świetlików” z całą pewnością zasługuje na to miano. Zarówno sama historia, jak i sposób jej ukazania czynią go jedynym w swoim rodzaju, rzeczywistym obrazem Japonii. Reżyser nie próbuje jednak rozliczyć całego narodu z trudnej przeszłości, ale chce zmusić do refleksji dotyczącej skutków wielkich konfliktów. Pokazuje, że najbardziej cierpi na tym niewinna ludność. Dominika KAŹMIeRSKA [email protected] 7 Pomysł na wagę złota Czy lubisz rozmyślać o swoim życiu? Snuć wielkie plany na przyszłość i marzyć o niebieskich migdałach? Ja bardzo. Nawet nie wiem, dlaczego, ale najczęściej robię to w pociągu. Zakładam słuchawki, włączam moją ulubioną playlistę, wyglądam przez okno i wyobrażam sobie, że jadę gdzieś daleko, za góry, doliny, do miejsc mi nieznanych. Rodzina i znajomi od zawsze powtarzali mi, że bujam w obłokach, a pomysły, których i tak nie zrealizuję wylatują z mojej głowy jak seria z karabinu. Może i mają rację, ale czy to źle? Pewnego marcowego dnia, gdy jako studentka pierwszego roku przeglądałam w popłochu notatki przed kolokwium, ni stąd, ni zowąd pojawiła się w radiu znana wszystkim piosenka Franka Sinatry „New York, New York”. Mimo, że już nieraz słyszałam ten utwór, tego dnia wyjątkowo zapadł mi w pamięci i cały dzień plątał mi się po głowie. Gdy zrezygnowana odsłuchiwałam go piąty raz z rzędu, nagle wpadłam na pewien pomysł. Chwyciłam za telefon i w pośpiechu wybrałam numer do swojego chłopaka: „Kuba! Lecimy na wakacje do Nowego Jorku!”. Najpierw rozległa się fot.Natalia Zasławska facebook.com/fb.buc w słuchawce głucha cisza, potem westchnienie, a na koniec usłyszałam, że albo jestem pijana, albo niespełna rozumu. „Nie mamy pieniędzy, wiz, miejsca, w którym moglibyśmy się zatrzymać…” zaczął wyliczać, nie podchwytując mojego entuzjazmu. Na szczęście nie poddaję się tak szybko, z wielką determinacją zaczęłam kombinować, jak pokonać te wszystkie przeszkody. Mówiąc krótko, udało się. Trzeciego lipca miała rozpocząć się jedna z najpiękniejszych przygód w naszym życiu. Mówi się, że Nowy Jork albo się kocha, albo nienawidzi. Ja zdecydowanie darzę go tym pierwszym uczuciem. „Wielkie Jabłko” zachwyciło mnie w całej swojej okazałości! Tłum ludzi, który przelewał się przez ulice, nie przerażał mnie, a wręcz dodawał energii. Różnorodność narodowości, kolorów skóry, wyznań, orientacji seksualnych była fascynująca. Nikt się nie wstydził, nie ukrywał, po prostu był sobą. Mimo iż w tej metropolii mieszka ponad osiem milionów osób, każdy czuje się tam swobodnie i dobrze. Miałam okazję uczestniczyć w konwersacjach dla obcokrajowców w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej. Poznałam tam wspaniałych ludzi z całego świata: Libanu, Meksyku, Chin, Iranu, Sudanu, Francji, Hiszpanii i Dominikany. Historie tych osób były różne, ale jedna rzecz łączyła wszystkich – przyjechali to Nowego Jorku, bo oczekiwali od życia czegoś więcej. Chcieli się rozwijać, podejmować wyzwania, by potem móc osiągnąć sukces. To miasto daje niesamowite perspektywy i możliwości. Odniosłam wrażenie, że w porównaniu choćby do Polski wszystko jest tam większe, od porcji w restauracjach, wyboru ubrań w sklepach, aż do standardu życia i poziomu tolerancji. Dopiero będąc w tym miejscu, zrozumiałam, dlaczego Nowy Jork nazywany jest „centrum świata”. Mam nadzieję, że uda mi się tam jeszcze kiedyś wrócić i poczuć się jak prawdziwy nowojorczyk. Życie jest nieprzewidywalne. Bywa okropne i nieznośne, ale jest tylko jedno. Dlatego trzeba marzyć, planować, próbować realizować swoje pomysły, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się nierealne i szalone. Zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie. Trzeba tylko chcieć! Natalia ZASŁAWSKA [email protected] 8 facebook.com/fb.buc listopad 2016 Piotr Reiss o swojej Akademii i sytuacji w Lechu Gdy kończył karierę, otworzył własną szkółkę piłkarską. Wtedy jeszcze nie spodziewał się, że w ciągu pięciu lat dołączy do niej ponad 5000 zawodników. Stworzone struktury reprezentacyjne i ciągłość szkolenia sprawiły, że Akademia Piłkarska Reissa zajmuje ważną pozycję na piłkarskiej mapie, odnosząc wiele sukcesów w kraju i za granicą. Piotr Reiss: Dla byłego piłkarza nie ma nic lepszego, jak możliwość przekładania swojej pasji na młodsze pokolenia. Przede wszystkim chcę, aby Akademia, w kontekście nie zawsze odpowiednich zajęć sportowych w szkołach czy przedszkolach, zadbała o ogólny rozwój najmłodszych, co przełoży się na ich zdrowie w przyszłości. Co ciekawe, w samym Poznaniu jesteśmy największym klubem młodzieżowym. Na obecną chwilę w całej Akademii zatrudniamy 298 trenerów i mamy aż 349 drużyn. Zapał zarówno podopiecznych, jak i całej kadry Akademii niewątpliwie motywuje do dalszego działania. Podczas tegorocznych jesiennych naborów otwieramy nową drużynę dedykowaną wyłącznie dla dziewcząt. Warto zaznaczyć, że nasze dwie wychowanki grają już w Reprezentacji Polski U15. Dla tysięcy fanów po dziś dzień jesteś legendarnym kapitanem Lecha. Jak oceniasz obecną sytuację w klubie i czy wracasz myślami do twojej przygody w Kolejorzu? Jako rodowity poznaniak kibicowałem niebiesko-białym już od dziecka, więc gra dla Lecha była dla mnie spełnieniem marzeń. Jednak czasy się zmieniają, zawodnik chyba już nie czuje związku emocjonalnego z klubem, który daje mu szanse rozwoju. Trudno wypowiadać mi się z perspektywy trybuny, ale relacje klubu z kibicami nie są najlepsze. Myślę, że nie do końca są poważnie traktowani, co widać po frekwencji. Mam nadzieję, że ostatnie zwycięstwo z Piastem Gliwice stanie się momentem przełomowym, który pozwoli wrócić drużynie na właściwe tory. Jedyne, w czym obecnie ja oraz moja Akademia możemy pomóc, to fot. Mateusz Dembowiak Magdalena Rychlik: Każdy, kto interesuje się piłką nożną, wie, kim jest Piotr Reiss i czego dokonał. Zaraz po zakończeniu piłkarskiej kariery otworzyłeś własny klub. Jak to jest być patronem coraz to dynamiczniej rozwijającej się szkółki? Piotr Reiss na treningu piłkarzy swojej Akademii poszukiwanie nowych talentów piłkarskich przy jednoczesnym dbaniu o ich nieustanny rozwój. Bo wbrew pozorom wychowanków, którzy od dziecka grali w Lechu, przechodząc wszystkie szczeble szkolenia, jest nadal niewielu. W swoich wywiadach często wspominasz o systemie szkoleniowym Akademii. To on wyróżnia klub na tle innych szkółek? Jest kilka przemyślanych elementów szkolenia, które przynoszą efekt. Przede wszystkim brak selekcji, czyli każdy może trenować w Akademii, a dla bardziej utalentowanych stworzyliśmy struktury reprezentacyjne. Poza metodologią szkolenia, którą zawarliśmy w specjalnym opracowaniu, dbamy o rozwój kadry, organizując regularne szkolenia i konferencje. Kolejny aspekt to unikatowy system rozgrywek. To, co obecnie wdraża PZPN, my już realizujemy na włas- nych rozmiarach bramek od czterech lat. Młodzi adepci poza uczestnictwem w treningach biorą również udział w turniejach, takich jak Reiss Cup czy rozgrywkach w ramach Wielkopolsko-Lubuskich Lig Piłkarskich. Myślę, że to idealne miejsce dla wszystkich pasjonatów piłki nożnej, którzy marzą o piłkarskiej karierze – w końcu jesteśmy Mistrzami Wielkopolski w roczniku 2002 i 2007! Magdalena RYCHLIK [email protected] Czy ciepło, czy zimno, ważne, że mecz – Dobrze. Czyli robimy ten cykl o niższych ligach piłkarskich? ‒ Kiwasz głową, więc rozumiem, że tak. Drugi raz pokiwałeś głową, więc chyba wiesz, że jutro rano jedziemy do Lubonia na mecz. A potem na następne. Przygotowałem rozpiskę. To będzie świetny weekend! To trzeba powiedzieć: ta sobota w Luboniu nie była ciepła. Całe szczęście, że podczas przerwy można było zakupić ciepłą herbatę w pobliskim lokalu. I tak jej nie kupiliśmy. Lokal swoją drogą był ładny – zresztą tak, jak mecz. Zaskakująco dobry. Gospodarze, zajmujący przed tym spotkaniem piętnaste (przedostatnie) miejsce w tabeli, grali z Unią, która plasowała się na piątej pozycji. Już od pierwszych minut mogliśmy oglądać prawdziwy futbol na najwyższym poziomie. Huraganowe ataki Lubońskiego przerywała niepewna nieco defensywa ze Swarzędza. Tak! Atut własnego stadionu! Chociaż na trybunach naliczyłem z dziesięć osób plus dwóch stewardów, było naprawdę gorąco. Pierwsze dwie bramki dla Lubońskiego wpadły w krótkim odstępie czasu. Jedna z rzutu rożnego, prawie bez- fot. Bartosz SzczudłO IV liga, Luboński KS – Unia Swarzędz Czy ciepło, czy zimno, ważne, że mecz pośrednio! Druga natomiast z wolnego. „Stadiony świata”, jak mawiał klasyk! Natomiast w drugiej połowie role się odwróciły. Unia Swarzędz uciszyła gospodarzy i pokazała swoją siłę. Warto było stać w tym zimnie. Najpierw 2:1. Po kilku minutach goście dopięli swego – 2:2. Co tam się działo! Kibice KS-u rzucali mięsem w kierunku sędziego, który w nieskończoność doliczał minuty. Nagle doszło do zamieszania przed polem karnym gospodarzy i wynik zmienił się na 2:3 dla Unii. Poleciały z trybun słowa nienawiści do sędziego. Był trzeci gol, ale ze spalonego. Koniec spotkania. Zostaliśmy do końca, by obejrzeć to wido- wisko. Spóźniliśmy się na pociąg. Pojechaliśmy autobusem – na Canarinhos! A-klasa, Canarinhos Skórzewo – NAP Nowy Tomyśl Druga ekipa rozgrywek A-klasowych kontra dziesiąta. Szykował się cudowny mecz. Jeśli Canarinhos ze Skórzewa mają coś wspólnego z reprezentacją Brazylii z Maracany, to chyba tylko podobne barwy. Na murawie trudno było znaleźć tę boiskową finezję. Pogoda nie dopisywała. Sytuacji było jak na lekarstwo. Nudno. Jedyną rozrywką na murawie była piłka toczona przez wiatr obok murawy. Zaczął padać ulewny deszcz. Wreszcie coś się zaczęło dziać! Musieliśmy się ukryć przed opadami. Wróciliśmy i było 3:1. Ach, futbol jest tak nieprzewidywalny. Zaryzykowaliśmy, że nic się już nie wydarzy. Była 87 minuta spotkania. Jedziemy dalej! Lotnicy na nas czekają. B-klasa, Lotnik 1997 Poznań – Przemysław Poznań Obie drużyny w poprzednim sezonie mogły cieszyć się mianem A-klasowych. Oba zespoły również głośno mówią o tym, że chcą wrócić na wyższy poziom rozgrywkowy. Aktualnie trzeci od końca Lotnik nie wygląda na ekipę, która chciałaby coś ugrać w tym sezonie. Meczu z Przemysławem także nie mogli uznać za udany. Ale od początku. Cały czas trwała ta piękna, choć pochmurna sobota z opadami deszczu. Na stadion udało nam się trafić, chociaż wcześniej strona Lotnika podawała zupełnie inną lokalizację. Pierwsza połowa została przespana przez poznańskie drużyny. Druga przeszła do historii jako pełna błędów i głupich bramek. Lotnik po koszmarnych potknięciach musiał wyjmować piłkę z siatki w 55 minucie spotkania. Później szybkie 1:1. Znowu nastąpiły kardynalne błędy lotników i mieliśmy 1:2. Przemysław wchodził w pole karne jak do cudzego mieszkania bez pukania. W 60 minucie było już 1:3. Szkoda słów na tę obronę. W doliczonym czasie gry Lotnik z urwanymi skrzydłami nie potrafił przeciwstawić się gościom i dostał czwartą bramkę. Ostatecznie skończyło się na 1:4. Można było jechać do domu. To był udany weekend. Nie widzieliśmy wszystkich bramek, ale wpadło ich 13 w trzech spotkaniach. Oby następnym razem ten worek z bramkami otworzył się równie szeroko. Bartosz SZCZUDŁO [email protected]