buc_6_2016 - WordPress.com

Transkrypt

buc_6_2016 - WordPress.com
miedzychod.naszemiasto.pl
Z okazji dnia
Świętego Marcina
życzymy wszystkim
smacznego!
listpad 2016 nr 94
BEZPŁATNA GAZETA STUDENTÓW WYDZIAŁU NAUK POLITYCZNYCH I DZIENNIKARSTWA
BARDZO UNIWERSYTECKIE CZASOPISMO
fot. Maciej Dzięcioł
Podróże kształcą
Piękne strony Barcelony
Podróżowanie to jedna z moich życiowych pasji. Realizuję ją i spełniam swoje marzenia, zwiedzając każdego roku różne zakątki świata. Wiem, że być może kłóci się to
z klasycznym obrazem studenta, który jakże często wydaje nie swoje pieniądze na
umilanie sobie życia podczas nocnych wypadów w miasto. Ja swoje zarobione pieniądze inwestuję inaczej, chociaż również stawiam na nocne życie, ale tysiące kilometrów od domu i w zupełnie innym charakterze.
Wracam do domu
Według legendy w Rzymie rzut monetą za plecy do słynnej Fontanny di
Trevi jest gwarancją powrotu do
wiecznego miasta. Co zatem trzeba
zrobić by wrócić do Barcelony? Odpowiedź jest prosta – chcieć, bo chcieć
znaczy móc. Moja druga wyprawa do
stolicy Katalonii związana była
głównie z wyjazdem na mecz. Barcelona jest miejscem, które pokochałem,
do którego zapewne jeszcze nie raz
wrócę. Pierwszą wyprawą była ta
w 2014 roku, lecz jakaś inna, niby
okryta wspomnieniami, ale nie tak bliskimi i emocjonalnymi jak z tegorocznego wyjazdu. Nie wstydzę się
głośno powiedzieć, że to miasto jest
moim drugim domem. Nigdzie i nig-
dy nie czułem się tak dobrze. To chyba sprawa mentalności.
Uliczkę znam w Barcelonie
Uwierzcie mi, że nie jedną. Po mieście poruszam się już swobodnie bez
większej potrzeby zaglądania w mapę.
Znam doskonale wszystkie miejsca które trzeba zwiedzić, restauracje i kawiarnie z pysznym regionalnym jedzeniem, oraz trasy poszczególnych linii
metra. Co najważniejsze, z łatwością
trafiam na Uniwersytet Barceloński,
którego mury tworzy potężny, zabytkowy budynek. Sagrada Familia wyrasta
na mojej drodze jak grzyb po deszczu.
To jeden z tych architektonicznych cudów stworzonych przez geniusza Gaudiego, których zwyczajnie nie sposób
ominąć. Pod koniec dnia trafiam na
najpopularniejszą i najbardziej obleganą plażę w mieście, zwaną „La Barceloneta”. Krystalicznie czysta i wręcz
gorąca woda jest dla mnie czymś niezwykle pożądanym, ponieważ uwielbiam pływanie. Mógłbym tak opisywać
bez końca wszystko co zobaczyłem, ale
nie ma w tym większego sensu. Zobaczycie sami, przekonacie się. W tym
miejscu warto wspomnieć, że przez
całą podróż dzielnie towarzyszy mi
moja dziewczyna. Ten dzień kończymy
z 29 kilometrami przebytymi po ulicach naszego drugiego domu.
Coś więcej niż klub
To był dokładnie 21 września. Już
po przebudzeniu udzielały mi się
piłkarskie emocje. Od samego rana
podśpiewywałem hymn FC Barcelony, kończąc go zawsze żwawym okrzykiem „Barça , Barça, Baaarça!”. Przez
cały dzień nie mogłem nic przełknąć,
myśląc już tylko o jednym. W głowie
kłębiły się myśli, godz. 22, Estadi
Camp Nou, wejście 33, sektor 212,
miejsce 24. Hymn po hiszpańsku znany nie od dziś lepiej niż formułki powtarzane do egzaminów. W końcu wybiła godz. 19, ubranie się w bordowogranatowe barwy, szaliki, sprawdzenie,
czy na pewno mamy przy sobie bilety,
i najdłuższa podróż metrem w życiu.
Droga na stadion wśród tysięcy
płynących kibiców tętniącymi życiem
ulicami, przyspieszone bicie serca,
zdzierane w rytmie podśpiewywanych
pieśni gardła. I oto wreszcie przejście
przez bramki i zajęcie swojego miejsca. Nie zarejestrowałem tego momentu i do samego początku meczu
przez około 15 minut byłem poza
własną świadomością. Dopiero w momencie, gdy usłyszałem melodię hymnu, z mojego letargu przebudziło
mnie 90 tysięcy śpiewających gardeł,
które uniemożliwiały mi usłyszenie
własnych myśli. A potem już tylko 41.
minuta i bramka na 1:0 dla Katalończyków. Mimo że rzadko się wzruszam, łzy w bezwarunkowym odruchu
same napłynęły do oczu. Ta noc pozostanie w moich wspomnieniach na
zawsze. To coś, czego po prostu trzeba dotknąć, doświadczyć, zobaczyć.
Pewnie niejeden z was myśli teraz, że
opisuję swoje wspaniałe przygody, które miałem okazję przeżyć, bo mam bogatych rodziców lub zwyczajnie żyję na
ich koszt. Powiem wam, że rozumiem
wasze opinie i szanuję je, lecz odpowiadam: nic nie smakuje lepiej niż podróże za własne, samodzielnie zarobione pieniądze i realizowanie swoich pasji we właściwym, obranym przez siebie
kierunku. Podróże to jedyna rzecz, na
którą wydajemy pieniądze, a stajemy
się bogatsi. Zobaczyć zdziwienie na
twarzach rodziców, gdy dowiadują się o
podróżach, a później wsparcie którym
cię obdarzają, jednak nie finansowo,
tylko pokładając wiarę w twoje umiejętności. Zakończę swoją wypowiedź,
posługując się słowami, które kiedyś
wypowiedział znany baśniopisarz Hans
Christian Andersen: – „podróżować to
żyć”. A czy to właśnie nie baśnie były
światem magii?
Maciej DZIĘCIOŁ
[email protected]
Dokąd zmierza
internet
dowiedziecie się na str.3
Polecamy
Interesujący
artykuł
o niesamowitych
podróżach
naszego
redaktora
naczelnego
znajdziecie na str. 4
Jak wyglądało
otwarcie
najbardziej
ekskluzywnego
centrum
handlowego
w Poznaniu
można przeczytać na str. 5
Atmosferę
panującą
na meczach
niższych lig
piłkarskich
opisuje Bartosz Szczudło
na str.8
facebook.com/fb.buc
listopad 2016
O fenomenie
Xaviera Dolana
Od redakcji
Listopad – miesiąc zadumy, refleksji nad życiem,
jednak dla nas studentów to przede wszystkim
początek roku akademickiego. Na uczelni nowe
twarze, mnóstwo zabłąkanych dusz poszukujących
drogi do dziekanatu. Dla niektórych to początek
nowej przygody, nowe doświadczenia. Inni zaś
kolejny rok podążają wytrwale w drodze do
osiągnięcia najwyższego celu, jakim jest zdobycie
wyższego wykształcenia. Poza światem nauki,
nowicjuszy pragniemy zachęcić do aktywnego
uczestnictwa w życiu wydziału, jak również
studenckim. Bo czym byłoby życie poczciwego żaka
bez odrobiny szaleństwa? Dlatego też nie pozwólmy
by nuda zagościła w naszych studenckich sercach!
A tymczasem w naszej gazecie można napotkać
mnóstwo ciekawych treści, jak chwilowy powrót
do okresu wakacyjnego oraz dużo aktualnych
wydarzeń mających miejsce na naszym poznańskim
„podwórku”. Standardowo dla miłośników sportu
duża dawka informacji z tej dziedziny. Zacznijcie
nowy rok z BUCem!
Karolina Dragan i Bartosz Szczudło
Fot. Martyna Pruczkowska
Rok 1989 to ważna data dla
światowej kinematografii –
swoje premiery miały wtedy
takie filmy, jak „Batman”,
„Stowarzyszenie umarłych
poetów”, „Smętarz dla zwierzaków”, „Zabójcza broń 2”,
„Powrót do przyszłości 2”,
„Mała syrenka” i wiele
innych, niewymienionych
tutaj tytułów.
Rok ten dla rozwoju kina był ważny
również z innego powodu – w marcu,
w Montrealu położonym tuż przy rozległej Rzece Świętego Wawrzyńca, na
skraju Kanady, przyszedł na świat maleńki człowiek. I cóż z tego, powiedziałby
niecierpliwy słuchacz tej opowieści, przecież na świecie w każdej sekundzie rodzi
się wiele dzieci. Owszem, ale dziecko to,
wychowywane przez matkę nauczycielkę
i ojca artystę, miało okazać się już niebawem cudownym. Co sprytniejsi odgadli
na pewno, że mowa tutaj o Xavierze Dolanie, o którym ostatnimi czasy robi się
coraz głośniej.
Już jako bardzo młody człowiek pojawiał się na ekranie w mniejszych lokalnych produkcjach, takich jak „Misericorde”, czy „J'en suis!” i paru innych francuskojęzycznych, raczej nieznanych
w naszym kraju i niedostępnych na polskich kanałach telewizyjnych. Doświadczenie oraz umiejętności muzyczne i aktorskie ojca miały z pewnością duży wpływ
na wybranie ścieżki życiowej Xaviera.
Tak jak w roku 1989 Xavier pojawił się
na świecie, tak w roku 2009 zrobił to ponownie. Oczywiście w innym znaczeniu –
jako scenarzysta, reżyser i aktor w jednym.
Owoc debiutanckich starań filmowego
talentu nosi tytuł „Zabiłem moją matkę”, a premiera odbyła się w Cannes,
gdzie publiczność przez osiem minut,
stojąc, oklaskiwała wschodzącą gwiazdę.
Ta produkcja, jak i wszystkie późniejsze,
opowiada historię współczesną, kontrowersyjną, naznaczoną dużą dozą psychologizmu. Opowieść o toksycznych relacjach matki z homoseksualnym synem
okazała się zaczerpnięta z biografii
samego twórcy, dzięki czemu obraz jest
w stu procentach autentyczny. Dolan
po ogromnym sukcesie rozwinął skrzydła
i następne filmy, wychodzące w oszałamiającym tempie, cieszyły się jeszcze
większym zainteresowaniem, już nie tylko wśród smakoszy kinematografii, ale
i wśród coraz szerszego grona odbiorców.
Zatem rok później, w 2010 roku, światło
dzienne ujrzał film „Wyśnione miłości”,
Wydawca
Redaktor naczelny
WydziałnaukPolitycznychiDziennikarstwa Michał Konwicki
Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza
Zastępcy redaktora naczelnego:
w Poznaniu
Paulina Popek i Bartosz Szczudło
Redakcja
Redaktorzy prowadzący:
Wydział Nauk Politycznych
Karolina Dragan i Bartosz Szczudło
i Dziennikarstwa, ul Umultowska 89a,
pokój 144, 61-614 Poznań
Szef działu sportowego:
e-mail: [email protected]
Maciej Dzięcioł
Zespół redakcyjny:
Marta Abramczyk
Piotr Brożek
Julia Brudło
Paulina Cekała
Patryk Domagała
Karolina Dragan
Maciej Dzięcioł
Dobrochna Figuła
Klaudia Fryśna
Afilmweb.pl
2
Kadr z filmu Mama – jednej z najpopularniejszych ekranizacji Dolana
w 2012 „Na zawsze Lawrence”, a w 2013
„Tom”. Wymienione tytuły mają wspólny mianownik: wszędzie pojawia się zagadnienie homoseksualizmu, konfliktu
ze światem i trudnych relacji, a także w
większości z nich zauważalny jest wątek
sztuki. Warto wspomnieć, że to sam
reżyser odgrywa główne role w tworzonych produkcjach. Nie należy odbierać
tego za przejaw snobizmu, czy... oszczędności producenckiej – Dolan jest tak
samo utalentowanym aktorem, jak i scenarzystą czy reżyserem, a zapewne, gdyby nie gra Dolana – naznaczona hipnotyzującą charyzmą, filmy straciłyby wiele
na wartości. Wreszcie nadchodzi rok
2014 i premiera „Mamy”, czyli piątego
filmu młodego twórcy. Sytuacja powtarza się – produkcja zostaje okrzyknięta
ogromnym sukcesem, bije rekordy
oglądalności w rodzimym Montrealu, nagrody spadają na Dolana, niemal zasypując go po sam czubek głowy – o samych
wyróżnieniach artysty należałoby napisać
osobny, kilkustronicowy artykuł, zatem
ograniczę się do wspomnienia o tym, że
„Mama” zagościła między innymi w Cannes. Historia opowiada o relacjach nadpobudliwego syna z matką, lecz w zupełnie inny sposób, niż w „Zabiłem moją
matkę”. Podczas seansu widz zaskakiwany jest mieszanką wszelkich emocji – od
miłości macierzyńskiej, przemocy ze strony chorego syna po spisek przeciwko
dziecku. Fabuła, dzięki pomieszaniu tak
skrajnych uczuć i zachowań, staje się zaskakująca, wstrząsająca, a momentami
wyciskająca łzy. Ponadto Dolan eksperymentuje z kadrem – podczas seansu dwukrotnie rozszerza się i zwęża obraz, co odpowiada prezentowanym na ekranie
Maciej Gryziecki
Dominik Jagiełło
Rafał Mucha
Dominika Kaźmierska
Michał Konwicki
Magdalena Kopeć
Paulina Lubieniecka
Weronika Miksza
Anna Nycz
Dominika Pacyńska
emocjom. Krytycy filmowi, wypowiadając się na temat „Mamy”, praktycznie
jednogłośnie stwierdzili, że jest to dotychczas najlepszy i najdojrzalszy obraz
stworzony przez Dolana. Już niedługo
w kinach ukaże się film „To tylko koniec
świata”, kolejna głośna produkcja utalentowanego reżysera mówiąca o artyście
borykającym się z niezrozumieniem rodziny. Myślę, że nie zaskoczy nikogo fakt,
iż „To tylko koniec świata” otrzymał już
nagrodę w Cannes. Długo wyczekiwaną
realizacją jest także anglojęzyczny film
Xaviera – „Śmierć i życie Johna F. Donovana” dotyczący życia hollywoodzkiego
aktora, a data premiery przewidywana
jest na rok 2017. Do sukcesów Dolana należy również pomysł i wyreżyserowanie
teledysku piosenki Adele „Hello”.
Dolan jest wyśmienitym dowodem na
to, że pomimo młodego wieku można
utorować sobie własną drogę w wielkim
świecie filmowym, a ponadto dać zarys
nowemu nurtowi. Co prawda nurt ten
dopiero kiełkuje, nie mając autonomicznej nazwy, lecz bez wątpienia każdą produkcję Dolana łączy zespolenie tematów
ekscentrycznych, problemów współczesnych nastolatków, ale przede wszystkim
głośnego ostatnimi czasy homoseksualizmu. Połączenie wymienionych problemów naładowane jest pogłębioną psychologią, która eliminuje wrażenie popfilmu. Zastanawiające jest, czym jeszcze
Dolan uraczy odbiorców, skoro w tak
młodym wieku w portfolio ma już
ogromną liczbę sukcesów. Pozostaje nam
być świadkami zapisującej się historii
i czerpać z dolanowskich darów.
Magdalena KOpeć
[email protected]
Paulina Popek
Magdalena Rychlik
Aleksander Sikorski
Bartosz Szczudło
Agata Szymczak
AdrianWarwas
Natalia Zasławska
Korekta:
Koło EdytorówTrantiputl UAM
Grafika:
Martyna Pruczkowska
Skład komputerowy
Tomasz Szukała
Autor logo:
Andrzej Szymczak
Opieka nad redakcją
Red. Lesław Ciesiółka
Druk
Drukarnia Prasowa
ul. Malwowa 158,
Poznań-Skórzewo
ISSN 1642-1140
Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania i skracania nadesłanych tekstów.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności
za treść zamieszczanych reklam.
Nakład 3000 egzemplarzy
facebook.com/fb.buc
listopad 2016
3
Brunch, czyli małe co nieco
LENIWE DRUGIE
ŚNIADANIE
Zapewne wielu z nas nie
wie, jaka jest różnica między
przyjętym już w Polsce lunchem a niedzielną nowością
– brunchem. Otóż słowo to
jest skrzyżowaniem dwóch
angielskich słów – breakfast
oznaczającego po prostu
„śniadanie” oraz lunchu,
które oznacza „lekki posiłek
spożywany koło południa”.
Zatem brunch to nic innego
jak drugie śniadanie.
Posiłek ten serwuje się nie
wcześniej niż o godzinie
dziesiątej, ale nie później niż
o dwunastej. Wiadomo, że
sama idea zakłada nawet
kilkugodzinną ucztę, podczas której wybierać można
między różnorakimi smakołykami.
Zdaje się, że to dzięki wielkomiejskiemu podejściu do
jedzenia i przeżywania posiłków zyskał on na popularności i nie jest już kojarzony jedynie z nowobogackimi mieszkańcami aglomeracji
miejskich. Weekendowe targi
śniadaniowe z sukcesem przyciągają wszystkich amatorów
rozrywki i odpoczynku na
świeżym powietrzu. Na takich
targach można oczywiście nie
tylko zjeść, ale również kupić
domowe przetwory czy świeże
warzywa oraz porozmawiać z
dostawcami ekologicznych
produktów składających się na
nasz posiłek. Relaksująca, niezobowiązująca, niespieszna
atmosfera towarzysząca brunchowi, zapewne tylko przysparza mu zwolenników. O to
w tym wszystkim chodzi – aby
po trudach całego tygodnia
móc w przyjemnym miejscu
odpocząć, rozkoszować się
smakami, porozmawiać z ludźmi, poznać nowe interesujące osoby. To idealna szansa na „naładowanie baterii”
oraz przyjęcie obowiązków kolejnego tygodnia z energią, radością i zadowoleniem po
dobrze spędzonym weekendzie. Zamiast marnować niedzielne przedpołudnie na
krzątanie się w kuchni, można
po prostu skrzyknąć znajomych, zabrać ze sobą książkę
czy gazetę i odpocząć, korzystając z różnorodności, jakie
proponują restauracje w ramach brunchowego menu.
Oczywiście idea ta stała się
modna również ze względu na
szeroko promowane w Polsce
racjonalne odżywianie i zdrowy tryb życia pochwalający powolne jedzenie, bycie
świadomym konsumentem
dbającym o jakość jedzenia
i poświęcającym czas na planowanie posiłków. Myśl o beztroskim odpoczynku, który
ktoś przygotuje, poda, a później po nim pozmywa jest dla
wielu osób zbawienna – już
nie trzeba się martwić o to, co
zrobić na śniadanie. Wystarczy za nie zapłacić i cieszyć się
poznawaniem nowych smaków i rozwiązań kulinarnych.
Polacy zaczęli cenić slow food
i slow life (ang. ‘powolne jedzenie’ i ‘powolne życie’), które stały się nowymi trendami
w strefach żywienia i samorozwoju. Z idei tych (nawet
jeśli na co dzień nie żyjemy
zgodnie z ich zasadami)
płynie uniwersalna prawda –
należy jeść dla przyjemności,
a nie tylko się odżywiać. Jedzenie od zawsze było symbolem swego rodzaju wrażliwości i zmysłowości. Kto z nas nie
ceni sobie wspomnień związanych z rodzinnymi posiłkami,
domowym obiadem u babci,
wspólnym nakrywaniem do
stołu? To właśnie smaki i zapachy, nawet z dzieciństwa,
potrafią do nas wrócić w najmniej spodziewanej chwili
i przywołać miłe wspomnienia.
Jedząc w pośpiechu i korzystając z miejsc, w których fast
foody grają główne skrzypce,
tracimy przyjemność płynącą
ze smakowania produktów,
wąchania ich, dotykania – czyli przeżywania jedzenia różnymi zmysłami. Nie można le-
je się do woli, można spróbować zarówno ciepłych, jak
i zimnych przekąsek, słodkich
bułeczek i słonych oliwek,
znanego wszystkim twarożku
oraz past z kaparów, suszonych pomidorów, soczewicy
czy guacamole. Stwarza to
niepowtarzalną okazję do próbowania nowych rzeczy, poznawania oryginalnych smaków z kuchni całego świata
i wyrabiania sobie własnego
gustu kulinarnego.
NIBY PRZED
POŁUDNIEM NIE
MOŻNA...
fot. Maksim Kudrjavcev
Brunch to nie tylko nowa
moda, ale również sposób spędzania wolnego czasu w gronie rodziny i przyjaciół. Choć
kiedyś był on kojarzony z bogatymi sferami, dzisiaj z powodzeniem zdobywa przestrzenie miejskie w formie
niedzielnych targów śniadaniowych, wdziera się do lokalnych kawiarenek i restauracji.
To pochwała leniwego niedzielnego odpoczynku oraz
degustowania potraw w ramach tzw. szwedzkiego bufetu. Jest to idealny posiłek dla
wszystkich śpiochów, osób lubiących urozmaicone menu
oraz tych, którzy nie są przywiązani do jedzenia posiłków
w domowym zaciszu. Miejscy
smakosze pokochali drugie
śniadania i nie ma się im co
dziwić!
Brunch to idealny posiłek dla lubiących różnorodność na stole
piej zacząć powolnego życia
niż od powolnego jedzenia,
celebrowania posiłków.
BRUNCHOWE
PRZYSMAKI
Choć sam termin powstał
już pod koniec XIX wieku, to
dopiero od niedawna jest znany szerszemu gronu, które
chętnie korzysta z bogatej
oferty, jaką szefowie kuchni
przygotowują w ramach drugiego śniadania. No właśnie!
Co serwuje się podczas brunchu? Świeże i chrupkie pieczywo z kolorowymi pastami
czy twarożkiem. Dania z jaj,
sery, sałatki, koreczki, zielone
koktajle, hummus... Listę produktów ogranicza jedynie wyobraźnia przygotowującego
ucztę. Zwłaszcza sezon wiosenno-letni jest istnym rajem
dla miłośników różnorodności na talerzu. Sezonowe jarzyny, soczyste owoce, świeże
zioła to przepyszne dodatki do
ryb czy tart. Nie zawiodą się
również amatorzy słodszych
przekąsek – gofry, pełnoziarnista granola, owocowo-jogurtowe musy, tosty francuskie, placuszki to stałe
elementy takiego śniadania.
Z racji tego, że zazwyczaj
brunch występuje w formie
szwedzkiego bufetu, a płaci
się za talerz, to za daną kwotę
...ale kto nam zabroni wypić
z przyjaciółmi lampkę cydru
do wspólnego posiłku? Wszyscy ci, którzy zastanawiają się,
czy wypada pić we wczesnych
godzinach południowych, nie
powinni się martwić. Jeśli
brunch ma oznaczać relaks, to
nie ma nic dziwnego w podkreśleniu smaków kieliszkiem
lekkiego wina, schłodzonego
cydru czy lekko gazowanego
napoju. Nie od dziś bowiem
wiadomo, że dobrze dobrany
alkohol może wydobyć z potraw smaki, jakich się nie spodziewaliśmy. A jeśli ktoś z nas
procentowych napojów nie
lubi, zawsze pozostają świeżo
wyciskane soki oraz woda mineralna. Znacie już przepis na
udaną niedzielę? Beztroski
posiłek w gronie najbliższych,
z dobrym trunkiem w jednej
ręce i pyszną przekąską w drugiej.
Dominika pACYŃSKA
[email protected]
Internet – kopalnia wiedzy czy ocean głupoty?
„Świat poszedł do przodu, pojawiły się komputery, amfetamina, samoloty…” – cytat z jednej z najbardziej znanych polskich komedii jest
idealnym wstępem do tekstu, w którym chciałbym przybliżyć pewne
kwestie bezpośrednio wiążące się
z jednym z najważniejszych wynalazków w historii ludzkości. Myślę, że
warto się chociaż na chwilę zatrzymać i pomyśleć, mimo trudności,
których może ta czynność niektórym
przysporzyć. Ale o tym za moment.
Wielu na pewno pamięta początki
Internetu. Wielu ma też na pewno
z tyłu głowy momenty, kiedy Internet okazywał się zdecydowanie najważniejszym i najlepszym źródłem
wiedzy. Skwitujmy – Internet pokonał wszystkie papierowe encyklopedie. Wszelkie trudności, kiedy byliśmy zmuszeni wyszukać znaczenie jakiegoś pojęcia, przetłumaczyć obcy
termin, zniknęły w jednym momencie. Wystarczyło przecież włączyć
popularną wyszukiwarkę i wpisać po-
trzebne słowo. Proste? Na tyle, że
wspomniany wcześniej Internet naprawdę mógł sprawiać wrażenie tytułowej kopalni wiedzy.
Tak jak w „Gwiezdnych wojnach” –
Internet ma też „ciemną stronę mocy”.
Poruszając temat Internetu tylko jako
kompendium wiedzy, należy zauważyć,
że w ostatnich czasach ta kwestia naprawdę uległa znacznemu pogorszeniu. Zachwalana przez wielu Wikipedia stała się w wielu przypadkach po
prostu nierzetelna. Skoro każdy może
tam dodać wpis, jak można zachować
wiarygodność tej strony? Żadna administracja czy zespół redakcyjny nie jest
w stanie zweryfikować tak wielkiego zakresu materiału. Wielu jest pewnie
w stanie stwierdzić, że po prostu się
czepiam i część z Was na pewno uważa,
iż jest to nadal fenomenalne źródło informacji – proste, wygodne i tak dalej.
Jestem wręcz pewny, że ludzie, którzy
tak twierdzą, są po prostu zbyt leniwi,
aby wstać, ubrać się i udać do biblioteki po książkę.
Pora zejść z tematów naukowych
i zająć się tym, co tygryski lubią najbardziej. Portale społecznościowe, a
więc to, bez czego wielu ludzi nie widzi sensu istnienia Internetu. Prym
wiedzie tutaj rzecz jasna Facebook,
który dla normalnych ludzi może okazać się po prostu ogromną karuzelą
śmiechu. Tak naprawdę Facebook
przez kilkanaście lat swojego istnienia
przeszedł sporo zmian. Zmieniały się
także panujące na nim trendy. Na początku ludzie umieszczali tam swoje
zwykłe zdjęcia, przypominające standardowe ujęcia, które można jeszcze
ewentualnie spotkać w albumie fotograficznym (o ile coś takiego jeszcze
się w ogóle gdzieś zachowało). Potem
nastała era selfie i chyba niczego nie
muszę tutaj tłumaczyć. Fotki cykane
samemu sobie, w najróżniejszych pozach i w najbardziej wyrafinowanych
miejscach – to one stały się wówczas
wizytówką ludzi na tak zwanym fejsie.
Potem owe zdjęcia przeszły rewolucję
i założyciele Facebooka postanowili
stworzyć dla użytkowników niesamowitą szansę zmienienia świata: filtr w
kolorach flagi LGBT czy narodowych
barw Francji. Niemożliwe jest to, ile
osób zdołało złapać się na tę przynętę. Można chyba pokusić się tutaj o
złośliwy komentarz i po prostu nazwać tych kolorowych wojowników
superbohaterami. Ostatni trend przebija jednak wszystko. Mowa o udostępnianiu swoich zdjęć w różnorakich
wydarzeniach oznaczonych nazwą
„Konkurs fotograficzny”. Dla niewtajemniczonych: jest to seria wydarzeń
o różnej tematyce, gdzie ludzie udostępniają swoje pseudozabawne ujęcia. Moim zdecydowanym faworytem
jest konkurs fotograficzny „Ja i moje
półnagie zdjęcie”. Przerażający jest natomiast fakt, że część ludzi naprawdę
zaczęła się w takie akcje bawić, nastolatki pod swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem wrzucają tam takie
zdjęcia, poniżając się i rzucając swoją
godność na pożarcie napalonym użytkownikom Facebooka.
Te sytuacje przypominają trochę
moment, gdy na imprezie osoba,
której naprawdę nie lubimy, upije się
i zacznie robić kompromitujące rzeczy. Najpierw jest śmiesznie, ale do
czasu. Potem takiej osoby jest nam
po prostu szkoda, śmiech zamienia
się w poczucie zażenowania. Tutaj
jest chyba podobnie. Użytkownicy
Facebooka pewien czas temu chcieli, aby wprowadzono przycisk „dislike”, czyli przeciwieństwo popularnych lajków. Ja poszedłbym jednak
o krok dalej (pod względem historycznym jednak wstecz) i zaproponował użycie kciuków tak, jak robiono to w starożytnym Rzymie podczas
igrzysk. Na karę śmierci może bym
się nie zdecydował, ale projekt wykluczenia ze społeczeństwa albo chociaż odłączenia od sieci podpisałbym
w ciemno, obiema rękami, a nawet
nogami. Internecie, quo vadis?
piotr BOŻeK
[email protected]
4
facebook.com/fb.buc
listopad 2016
Spełniając marzenia
Autostop staje się coraz bardziej popularnym sposobem, transportu, choć
niektórzy ciągle dziwią się, że znajdują
się miłośnicy korzystający z niego dla
czystej przyjemności, a nie z konieczności. Ponadto wiele osób uznaje za zagrożenie nieznajomość kierowców.
Strach, że stanie się coś złego, jest chyba największym powodem, który zniechęca do autostopu.
Sama idea podróży stopem zrodziła
się we mnie w zeszłym roku, kiedy po
raz pierwszy jechałem w taki sposób.
Był to zaledwie jeden dzień w Portugalii, ale to wystarczyło do złapania bakcyla. Dla moich rodziców pomysł takiej
całomiesięcznej podróży był szalony
i próbowali mnie od tego odwieść. Jednak ich pokolenie również niejednokrotnie spędzało w młodości wakacje w
ten sposób i ludzi w tym wieku często
spotykaliśmy na trasie.
Zawsze chciałem podróżować, zwiedzać świat, poznawać nowych ludzi, przeżywać przyWszędzie dobrze, ale…
gody życia. Niestety na przeszkodzie jak zawsze stały pieniądze, bo, jak wiadomo,
wszystko kosztuje. Jest jednak sposób na to, żeby zrealizować takie marzenia! Co więcej,
Wiadomo, że w domu najlepiej. Jako
że
kończył nam się czas, bo z La Corumożna to zrobić po studencku, czyli bardzo tanio! Chodzi mi mianowicie o autostop.
żródło-www.google.plmaps
Strach przed nieznanym
Facebook pomaga
Każdy wie, że media społecznościowe odgrywają wielką rolę w życiu każdego z nas. Z pewnością też ułatwiają
podróżowanie stopem. Kiedy nie
mogłem znaleźć chętnego na wyjazd
do Hiszpanii, skorzystałem z grupy na
Facebooku „Autostopowicze to MY”.
Zamieściłem tam krótkie ogłoszenie,
że szukam dziewczyny na wyjazd (oczywiście bez podtekstów, po prostu w ich
towarzystwie zdecydowanie łatwiej jest
zatrzymać auto) i chwilę później napisała do mnie Marta z Warszawy. Okazało się, że jest chętna na wyjazd i mogliśmy planować naszą podróż. Pełen
spontan, ale przecież tak jest najlepiej.
Europa que pasa?
Kiedy powiedziałem bliskim i znajomym, że wybieram się w podróż autostopem z dziewczyną, której prawie nie
znam, nasiliły się głosy sprzeciwu. Jak
to? To niebezpieczne! A jak się nie dogadacie? Ryzyko było, ale co tam – żyje
się tylko raz! Na początku doprecyzowaliśmy trasę. Z Poznania aż do Portugalii i z powrotem do Polski. Łącznie
około 8 tysięcy kilometrów! Założyliśmy, że na całość mamy aż (lub tylko)
pięć tygodni. Podczas naszej podróży
chcieliśmy odwiedzić naszych znajomych rozproszonych po całej Europie
(i skorzystać z ich prysznica i lodówki
haha). Na potrzeby naszego wyjazdu
założyliśmy fanpage „Europa que
pasa?”, który służył nam głównie jako
forma komunikacji z naszymi znajomymi. Wrzucaliśmy tam zdjęcia, filmiki, a nawet transmisje na żywo.
Nieprzewidywalny początek
Marta przyjechała do Dopiewa dzień
przed naszym wyjazdem i wtedy oficjalnie się poznaliśmy. Nasza przygoda
rozpoczęła się 28 sierpnia i pierwszego
dnia udało nam się dojechać aż pod
granicę czesko-austriacką, do miejscowości Mikulov, gdzie nasz ostatni kierowca miał bar. Kiedy dowiedział się, że
planujemy spać nad jeziorem, to od
że jest tu na Erasmusie, śledzi naszego
fanpage’a i zapytał, czy nie chcielibyśmy się spotkać z nim oraz jego koleżanką Dominiką. Po raz pierwszy
zdałem sobie sprawę, że ktoś faktycznie śledzi naszą podróż. Miłe uczucie.
W czasie 5-tygodniowej podróży zwiedziliśmy prawie całą Europę
razu zaproponował nam, żebyśmy spali u niego w knajpie. Ponadto częstował
nas tam pysznym czeskim piwem, za
które oczywiście nie musieliśmy nic
płacić. Następnego dnia pojechaliśmy
do Wiednia i tam po raz pierwszy udało
nam się znaleźć nocleg przez couchsurfing. W tym mieście poza pięknymi
zabytkami mogliśmy również podziwiać platformę do surfingu wybudowaną w samym centrum. Kolejnym naszym celem był Triest, ale przypadkiem
znaleźliśmy się w Chorwacji! Na stacji
za Wiedniem podszedł do nas sympatyczny pan i zapytał:
– Dokąd jedziecie?
– Na Graz, a potem Słowenia.
– A to nie, bo ja przez Węgry.
– A dokąd?
– Do Chorwacji.
– A to jedziemy z tobą!
I w taki sposób znaleźliśmy się w tirze z przemiłym Chorwatem. Wprawdzie z tego powodu do Włoch dojechaliśmy dwa dni później niż zakładaliśmy, ale warto było się zatrzymać na
chorwackich plażach.
Ciao Italia!
W Trieście spaliśmy u Adama,
którego poznaliśmy na couchsurfingu.
W końcu mieliśmy okazję zjeść pizzę,
dobry makaron oraz spróbować włoskiego wina (takiego do 2 euro oczywiście).
Adam przenocował w tym samym czasie również dwie inne Polki, które noclegu szukały na… Tinderze. Z kolei
jadąc do Genui, poznaliśmy Fabio Cavalli, reżysera teatralnego z Rzymu, który stworzył tam teatr w więzieniu. Jego
podopieczni wraz z nim w 2012 r. wystąpili w filmie „Cesar musi umrzeć”,
którego akcja działa się właśnie w zakładzie karnym. Produkcja została doceniona przez szeroką publiczność –
otrzymała m.in. nagrodę David di Donatello czy na festiwalu Berlinale. Fabio
miał w Genui przyjaciela Danilo, który
prowadził knajpkę. Nagraliśmy filmik,
w którym nasz kierowca przekazał swojemu znajomemu, żeby ten dał nam coś
do picia oraz do jedzenia, a on potem za
to zapłaci. Dzięki temu udało nam się
tam miło spędzić czas za darmo. Kolejnego dnia pojechaliśmy na plażę, która
oczywiście w niczym nie przypominała
tych polskich. Było to raczej zbocze
skały, po której schodziło się do wody,
ale widok oraz kolor wody zapierał dech
w piersiach.
przez dziurę w płocie, dlatego sami
pewnie nigdy byśmy tam nie trafili. Im
dalej na południe, tym trudniej było
złapać stopa. Drogę do Sewilli pokonaliśmy w dwa dni – mimo że odległość
z Granady to zaledwie 250 km, to z powodu braku jakichkolwiek innych perspektyw na wydostanie się z tego miasta, pojechaliśmy przez Cadiz, pokonując dwa razy dłuższą trasę.
Bonjour France! Hola Spain!
Dlatego też bardzo ucieszyliśmy się,
kiedy w końcu dojechaliśmy do Portugalii. Po pierwsze prawie wszyscy mówili tam po angielsku, a po drugie o wiele szybciej kierowcy zatrzymywali się,
by nas zabrać. Bez problemu dostaliśmy się najpierw do Lizbony (gdzie
odwiedziliśmy Olę będącą tam na Erasmusie), a później do Porto (gdzie poznaliśmy Weronikę, Agnieszkę oraz Agatę). W tych dwóch miastach spędziliśmy tydzień, w tym czasie skosztowaliśmy lokalnych przysmaków i trunków.
Najbardziej smakowała nam francesinha zjedzona w Porto. Tam też pierwszy
raz w czasie naszej podróży kąpałem się
w oceanie, choć nie było łatwo znaleźć
kawałek przestrzeni wśród tłumów serferów. Na jeden dzień udaliśmy się również do Aveiro, słynnego z domów z kafelków, które oczywiście kojarzą się
z całą Portugalią, ale tam jest ich szczególnie dużo.
We Francji byliśmy w Marsylii oraz
Montpellier, gdzie spaliśmy w domu
kolegi, mimo że on sam nie był tam
wtedy obecny, a jego mamę, która tam
mieszkała, poznaliśmy dopiero chwilę
przed naszym wyjazdem. W sąsiedniej
wiosce byliśmy na świetnym grillu
u znajomych naszych znajomych, w
pięknym domu z basenem oraz ogrodem oliwkowym. Bardzo mi się tam podobało. W kolejnych dniach dojechaliśmy do Hiszpanii, a dokładnie do Barcelony. Spaliśmy w małej wiosce pod
miastem, na squatach u mojej koleżanki. Było to dla nas nowe doświadczenie, choć, jak się dowiedzieliśmy, w
Hiszpanii to zjawisko jest bardzo popularne. W Barcelonie wzięliśmy
udział w obchodach święta narodowego, jakim jest dzień Katalonii, i spotkaliśmy na ulicach tysiące ludzi owiniętych flagami i ubranych w regionalne
barwy. W Walencji odwiedziliśmy
Alberto, z którym byłem na Erasmusie
w Rzymie, a w Murcji znajomych Marty, których poznała na Światowych
Dniach Młodzieży w Krakowie. Gdy
tam jechaliśmy, jeden z kierowców zaprosił nas na obiad, za który nie musieliśmy nic płacić. W Granadzie spaliśmy po raz kolejny na couchsurfingu,
a jednego wieczoru z nowo poznanymi
znajomymi udaliśmy się na pizze na
zboczu góry, trzeba było przedzierać się
Bom dia Portugal!
Nasi fani
Ze smutkiem opuszczaliśmy Porto,
mając przed sobą perspektywę długiej
drogi przez Hiszpanię. Odwiedziliśmy
Santiago de Compostela, cel wędrówek
tysięcy pielgrzymów. Większość zatrzymujących się kierowców myślała, że
właśnie zmierzamy tam pieszo. Tego
samego dnia dojechaliśmy do La Coruni i tam spotkaliśmy się z... naszymi
fanami. Filip z Poznania napisał do nas,
ni wyjeżdżaliśmy 29 września, a trzeba
było wracać na studia, musieliśmy przyspieszyć. I tak trzy dni później udało
nam się dojechać do Paryża, dwa razy
mieliśmy sporo szczęścia, gdyż raz
w Hiszpanii przejechaliśmy ok. 600 km
w jednym aucie, a z granicy hiszpańskofrancuskiej aż do samego Paryża w jednym dostawczaku. W stolicy Francji
mieliśmy nocne przygody, gdyż nasz
kierowca wysadził nas gdzieś pod miastem o północy (tam naprawdę było jak
na końcu świata!) i prawie niemożliwe
było dostanie się do centrum. Jakimś
cudem jednak nam się udało, ale zajęło
to blisko trzy godziny i w efekcie spać
kładliśmy się dopiero około piątej. Następnego dnia dojechaliśmy do Brukseli, gdzie oficjalnie zakończyła się nasza podróż – mieliśmy już kupione bilety na samolot (lot do Berlina kosztował 8 euro) i 4 października byliśmy już
w Polsce. W ciągu 5 tygodni przejechaliśmy około siedem tysięcy kilometrów, podczas których poznaliśmy
wielu fantastycznych ludzi. Pod koniec
podróż była już jednak trochę męcząca,
oczywiste jest, że czas robi swoje, więc
każde z nas marzyło już o swoim łóżku.
Dlatego cieszyłem się, kiedy wracałem
do domu. Ale z pewnością było warto
wyruszyć w podróż!
Złote rady
Na sam koniec mam kilka wskazówek
na początkujących. W czasie jazdy autostopem bardzo ważne było znalezienie dobrego miejsca na łapanie aut – takiego, w którym kierowcy bez problemu
mogliby się zatrzymać. Przeważnie były
to zatoczki autobusowe, wjazdy na stacje albo po prostu szerokie pobocza.
Można użyć kartonu czy kartki z napisaną nazwą miejscowości lub po prostu
metody „na kciuka”. My korzystaliśmy
z tej pierwszej opcji, gdyż kierowcy od
razu wiedzieli, gdzie chcemy jechać. Innym sposobem, chyba nawet lepszym,
na znalezienie podwózki było udanie się
na stację przy drodze, blisko autostrady
i porozmawianie z kierowcą. Z doświadczenia wiem, że znacznie trudniej
jest odmówić osobiście niż po prostu
nie zatrzymać się na drodze (co nie
oznacza wcale, że na stacjach nam wiele razy nie odmawiali). Po wejściu do
auta istotne jest również przedstawienie się, opowiedzenie o sobie oraz porozmawianie z kierowcą, żeby nie nudził się w czasie drogi z nami. Niektórzy
ludzie są nieufni, ale kiedy nas bliżej
poznają, są bardziej otwarci. Przez pięć
tygodni wraz z Martą udowadnialiśmy,
że da się podróżować stopem (nawet w
Hiszpanii) i naprawdę warto. Wiele
osób zazdrości innym podróży, a rozwiązanie jest banalnie proste. Wystarczy tylko wyjść z domu i ruszyć w swoją
przygodę życia. Jest to tak niewiele,
a wymaga tak wielkiej odwagi.
Michał KONWICKI
[email protected]
facebook.com/fb.buc
listopad 2016
Nie do Posnania
Jadę tramwajem. Z daleka już słychać głośną muzykę i widać zapraszające do środka światła reflektorów. Muzyka wyraźnie zachęca do tańca. Wysiadam więc z tego tramwaju i podążam za wszechobecnym
tłumem w stronę czegoś, co kojarzyć się może ze sceną festiwalową.
Czy tłum przyszedł posłuchać ulubionego artysty?
rozprasza. Już wiem, że to nie
klub, a ja wcale nie będę tańczyć, chociaż mógłbym, bo
głośna muzyka wypływa niemal z każdego pomieszczenia.
Ruszam w powolną wycieczkę
bez przewodnika, niczym po
muzeum. Oglądam, podziwiam, zachwycam się, mam
nawet okazję zrobić sobie zdjęcie z artystą. Czyż to nie cudowne? Van Gogh mi przecież
ręki nie uściśnie. Mówią, że to
galeria największa w Europie.
Wydaje mi się, że Luwr jest
trochę większy, że tam jest więcej do zobaczenia, ale może ja
się nie znam. A może jednak
chodziło o Polskę? Podziwiam
dalej. Tłum ludzi też chodzi i
podziwia. Gdzieniegdzie kolejki kontroluje ochrona. To
sala ze sztuką współczesną, bo
ludzie oglądają ją na telewizorach i smartfonach. Cieszy się
ona największym zainteresowaniem wśród kolekcjonerów
dzieł sztuki. Reszta sal sprzeda
coś raz po raz.
Oglądając jeden z eksponatów, który bardzo mi się spodobał (bardzo ładny płaszcz
w kratę), dostrzegam wypadającą z niego metkę z otrzeźwiającym napisem: „599 zł”.
Już rozumiem, że to nie gale-
Longoria zza oceanu? Nie
możemy źle wyglądać, gdy
przecież tysiące poznaniaków
nas zobaczą, a warto wyglądać
choć trochę, jakby się właśnie
opuściło strefę VIP powstałą
zaraz koło restauracji pod
złotymi łukami. Oczywiście
nie wszyscy stroją się jak do wigilijnego stołu, a nawet lepiej.
W niektórych sklepach rozdają
szampana, w innych piją go
ekspedientki. Bo co mogą robić innego, gdy żaden klient do
niego nie wchodzi? Panorama
społeczna lepsza niż u Prusa.
Cieszmy się, bo tak ogromnej imprezy w Poznaniu nie
było już dawno (w końcu od
otwarcia City Center minęło
już trochę czasu). Zamykają
ulice, uruchamiają więcej
tramwajów, a wszystko z okazji otwarcia sklepu. Ludzie
w końcu wyszli z domu, poczuli się obywatelami tego
miasta, zjednoczyli się dla
wspólnej sprawy – żeby sobie
pochodzić po galerii. Kultura
jest przecież taka ważna.
Aleksander SIKORSKI
[email protected]
fot. Aleksander Sikorski
Tłumy nastolatków sugerują, że może przypadkiem
znalazłem się na połowinkach
jakiegoś liceum. Grupki wyemancypowanych nastolatek
palących papierosy w sposób,
który ma sugerować, że wcale
nie są takie młode, jakie w rzeczywistości są, i chłopcy starający się przyciągnąć uwagę
tłumu przez rzucanie bardzo
zabawnych komentarzy. Mniej
więcej tak to pamiętam – nic
przyjemnego. Przyglądając się
jednak twarzom w tłumie,
orientuję się, że to równie
dobrze może być dansing, na
który z chęcią wybraliby się nasi
rodzice. Jakaś kobieta zmartwiona swoją pozycją pyta: „A
co, jak walnie bomba?”, w odpowiedzi słyszy: „To trudno...
umrzesz”. Ale na pewno warto
w imię takiej sprawy.
Zbliżam się do bramek. Selekcji nie ma, wpuszczają
wszystkich bez względu na
płeć, rasę, numer buta i szelest
ortalionu. Wchodzę do środka
i uderza mnie w twarz to, że to
na pewno dużo kosztowało.
Idę dalej, lecz tłum się trochę
ria sztuki, lecz galeria handlowa. Dziki tłum walczy o sprzęt
RTV, AGD, a reszta spaceruje od witryny do witryny,
oglądając, i nie mogę powiedzieć o nich złego słowa, bo
przecież robię to samo. Widzę,
że niektórzy wyjęli z szaf najlepsze stroje, by móc w pełni
zaprezentować się na tak
ważnym wydarzeniu towarzysko-kulturalnym. W końcu
wszystko odbywa się pod czujnym okiem gwiazd! Patrzy na
nas chociażby sam Łukasz Jemioł, a co dopiero powie Eva
5
Nie do Posnania
Jak wrócić i nie zwariować? Niebieska Fala dla autyzmu
Siedzę teraz w ciepłym pokoju,
para unosi się znad mojego ulubionego kubka pełnego gorącej
herbaty. Krople deszczu wystukują
jednostajny, nieco usypiający rytm
i leniwie spływają po szybie. Myślę sobie, że gdybym była taką
kroplą, to tak samo by mi się nie
chciało. A to dlatego, że teraz też
nic mi się nie chce. W taką pogodę szczególnie trudno stuka się w
klawiaturę. Literki w żółwim tempie pojawiają się na ekranie i zapełniają kolejne linijki. W ogóle to
wszystko jest takie jakieś ospałe.
I szare.
Nie oszukujmy się, na dworze
jest okropnie. Złota polska jesień
trwała zaledwie kilka dni i sobie
gdzieś poszła. Na swoje miejsce
przysłała jakąś dziwną, ponurą oraz
wiecznie zachmurzoną istotę, otuloną gęstą mgłą i nieustającą
mżawką. Tak jej się spodobało, że
niemal codziennie serwuje nam
dokładnie to samo. Cóż, przynajmniej wyłamuje się stereotypom,
bo przecież niby kobieta zmienną
jest. A ona nie.
Niezmienna w naszym życiu jak
na razie pozostaje jeszcze jedna
rzecz – po wakacjach trzeba wrócić.
Z obecnej perspektywy – trauma
w postaci powrotu do pracy po kil-
ku dniach urlopu, jaką przeżywają
dorośli – wydaje mi się niczym
w porównaniu z tym koszmarkiem,
który dotknął chyba wszystkich
studentów w październiku. Lenić
się w zasadzie (pomijam tu celowo
pracę, bo chodzi mi tylko o studiowanie) przez trzy i pół miesiąca,
było całkiem przyjemnie, wrócić do
studenckich obowiązków – niekoniecznie. Znajomi – super, studia
ogólnie też super, ale jakoś tak po
prostu trudno znów siedzieć,
słuchać i notować. I wstawać.
Dzwoni budzik. Dzwoni i dzwoni,
a ty przecież dobrze wiesz, że dzwoni, ale nadal udajesz mumię, wmawiasz sobie, że to tylko zły sen i nie
ruszasz się ani o milimetr. Po kilku
sekundach zdajesz sobie sprawę, że
to się jednak dzieje naprawdę, że budzisz w zasadzie współlokatorów,
którzy, o zgrozo, idą na wykład na
późniejszą (to znaczy ludzką) godzinę. Przez ułamek sekundy masz
w głowie bardzo, ale to bardzo złą
myśl, żeby podzielili z tobą ten
okropny los i wstali, ale później
budzą się w tobie ludzkie odruchy
(lub po prostu dźwięk budzika tak cię
irytuje, że już nie możesz wytrzymać) i wyciągasz rękę spod kołdry.
Okej, budzik wyłączony, w takim razie możesz się teraz rozko-
szować błogą ciszą, która w porównaniu z paskudnym dźwiękiem alarmu staje się najpiękniejszą muzyką na świecie. Teraz
trzeba bardzo się pilnować. Bo
wystarczy sekunda. W takich warunkach zamknięcie oczu kończy
się zawsze tak samo. Nie ma
wyjątków. Uwierzcie na słowo,
chociaż wiem, że aż kusi, żeby się
samemu przekonać. Najlepiej jest
od razu zwlec się z łóżka, bo później jest już z górki i ani się nie
obejrzysz, a już będziesz siedział
w sali wykładowej z długopisem
w ręce i tęsknotą w oczach. Za
łóżkiem, spaniem i domem ta tęsknota. W zasadzie to tęsknota za
wszystkim, co znajduje się z dala
od miejsca, w którym aktualnie się
znajdujesz. Taka sytuacja.
Jak wrócić i nie zwariować? Nie
chcę was martwić ani niepokoić,
ale od prawie miesiąca, ciągle zastanawiam się, czy to w ogóle
możliwe. I tak się zastanawiam,
rozmyślam i na razie nie wiem.
Wiem tylko, że linijek jest już
całkiem sporo, a herbata zrobiła się
zimna jak ten wiatr za oknem. Przy
zimnej herbacie źle się myśli. Idę
zrobić nową.
pAULINA pOpeK
[email protected]
Zaburzenia ze spektrum autyzmu występują na świecie coraz częściej. W Polsce już 1 na 150 dzieci jest diagnozowanych z zaburzeniami ze spektrum autyzmu (ASD), a w USA wskaźnik ten wynosi nawet 1 do 68. Dlatego w Poznaniu
ruszył portal przeznaczony dla osób
z ASD i ich rodzin z tego regionu:
www.niebieska-fala.pl.
Chociaż w Internecie nie brakuje
portali dla osób z niepełnosprawnościami, niebieska-fala.pl jest projektem
szczególnym. Nazwa nawiązuje do niebieskiego koloru, który jest symbolem zaburzeń ze spektrum autyzmu. Dzięki inicjatywie wolontariuszy Fundacji Aktywnych FURIA, pracujących z osobami
z ASD oraz doskonale znających wyzwania przed nimi stojące, udało się stworzyć
stronę specjalnie dla ludzi z zaburzeniami, ich rodziców oraz wszystkich zainteresowanych.
Na każdy temat
Szczególną zaletą tego serwisu jest wielość poruszanych tematów. Przedstawiane są tam nie tylko osobiste przemyślenia,
ale również tłumaczone z języka angielskiego doniesienia ze świata czy aktualne
wiadomości dotyczące wydarzeń z Poznania i powiatu poznańskiego. Dużą zaletą serwisu jest również zebrana w jednym miejscu baza adresowa dotycząca instytucji i organizacji pozarządowych,
mogących wesprzeć osoby z ASD czy ich
bliskich. Na potrzeby anglojęzycznych
osób został uruchomiony English Corner,
a dla uzdolnionych literacko lub chcących
zabrać głos w jakiejś sprawie – Kącik Czytelniczy. W dokumentach do pobrania
znajdują się aktualne wyciągi kryteriów
diagnostycznych oraz inne dokumenty.
Autyzm nie wyłącza
Zaburzenia ze spektrum autyzmu zaliczają się do całościowych zaburzeń rozwojowych. Często błędnie utożsamiane z
chorobą, charakteryzują się zaburzeniami
w zakresie komunikacji, socjalizacji oraz
sprawności motorycznej. Mają one różne
natężenie: od niewielkich do znaczących;
w około 80 % przypadków występuje niepełnosprawność intelektualna. ASD zalicza się do nieuleczalnej niepełnosprawności społecznej, którą jednak – dzięki
właściwie dobranej terapii, a czasami leczeniu farmakologicznemu– można kontrolować i z którą jak najbardziej można
żyć. W społeczeństwie nadal pokutuje
jednak przekonanie, że osoba autystyczna nie jest zdolna do pracy, nawiązania
kontaktów społecznych ani prowadzenia
normalnego życia. Strona dostępna jest
już w Internecie pod adresem: www.niebieska-fala.pl oraz na portalu Facebook.
Z pewnością warto ją odwiedzić i śledzić!
Weronika MIKSZA
[email protected]
6
facebook.com/fb.buc
listopad 2016
24.05.1941 Duluth, Minnesota
rwać się z konserwatywnej, katolickiej
wspólnoty i stać się otwartym na cały
świat, który stał się dla niego tworzywem, jak to powinno mieć miejsce w
przypadku każdego artysty. Podobnie
było z młodym chłopakiem żydowskiego pochodzenia, który również
musiał przerwać więzy ciasnej wspólnoty i otworzyć się na świat zewnętrzny. Na pewno można było znaleźć
lepszą osobę do wystawienia muzyce
owego poety laurki. Ale ów reżyser był
najlepszą osobą do pokazania jaką
drogę musi przejść chłopak z małej
społeczności by stać się globalnym fenomenem.
Młody Amerykanin
żydowskiego pochodzenia
Polski bard ery komunizmu
Żył w małym miasteczku w stanie Minnesota. Ciasna wspólnota.
Mało różnorodna, gdyby porównać
ją z resztą Stanów Zjednoczonych.
Przytłaczająca większość populacji
była biała, on też. Miał żydowskie pochodzenie. W rodzinnym domu obserwował jak postępujące polio odbierało sprawność motoryczną jego
ojcu. Hibbing było jednak domem dla
więcej niż jednej żydowskiej rodziny,
jej członkowie znajdowali więc wsparcie w niewielkiej, lecz mocno ze sobą
związanej społeczności. Dzielił swój
świat na dwie części, jedną wypełnioną celebrowaniem bar micew,
chanuki, Jom Kippur, czytaniem Tory
w synagodze. Druga, bardziej prozaiczna, stanowiła wspólny punkt odniesienia dla wszystkich młodych
chłopców w zapyziałym, górniczym
miasteczku położonym na zachód od
olbrzymiego Jeziora Górnego. Dojrzewanie wśród kopalni żelaza w latach 50. umilić mogła tylko rozpoczynająca się rewolucja w muzyce. Rock
and roll.
Każdy nastolatek chciał być jak
Elvis. On też. Śpiewał, zawsze kiepsko. Grał na kilku instrumentach,
poprawnie. Ale nigdy nie był muzykiem z krwi i kości. Był fanem, entuzjastą muzyki, ale nie czuł prawdy
w przesłaniu radiowych hitów. W głębi serca zawsze był poetą, nie dziwota
więc, że gdy opuścił swoje małe miasteczko i znalazł się, jako student,
w metropolitarnym Minneapolis, postanowił nadać swojej twórczości więcej powagi. Ale, jako że jak wspomniałem nie był muzykiem, postanowił
zrobić coś, co na zawsze odmieniło
kształt muzyki rozrywkowej. Uczynił
ją poważną poprzez treść śpiewanych
przezeń słów.
Piosenkarka
o meksykańskich korzeniach
Gdy go poznała była już rozpoznawalna. Okrzyknęli ją „królową folku”.
Jej debiutancka płyta z aranżacjami
tradycyjnych utworów anglojęzycznej
muzyki ludowej zdobywała popularność wśród Amerykanów. Nie była pod
wrażeniem młodzieńca żydowskiego
pochodzenia, być może styl bycia
chłopaka z małego miasteczka w Minnesocie był czymś zbyt obcym dla
dziewczyny z Nowego Jorku. Ale była
źródło-sarahmaycock.blogspot.com
Nagrody Grammy. Oscar.
Pulitzer. Prezydencki Medal
Wolności. Nagroda Nobla.
Setki muzyków, mówiących
o inspiracji. Pochwały dla
twórczości z ust pisarzy,
uczonych i polityków. Filmy,
próbujące uchwycić skomplikowany charakter. Nieuchwytny muzyk, który zawsze chodził własnymi
ścieżkami.
pod wrażeniem jego twórczości lirycznej, śpiewała i nagrywała jego piosenki. Życie artysty ma tyleż zalet, co
i wad, jedną z nich niewątpliwie jest
ciągłe zainteresowanie ze strony publiki, która jest w stanie wywrzeć presję nawet na tak prywatną sprawę jak
uczucia. Zatem możliwym jest, że
to ze względu na wymagania publiki
tych dwoje połączyła relacja, która
miała zapisać się w historii rocka.
Wspólne koncerty, działania społeczne przeciwko wojnie, niesprawiedliwościom społecznym. Dla niej
działalność polityczna stanowiła
niewątpliwie najważniejszą część
życia artystycznego. On wolał chodzić
swoimi ścieżkami. Być może dlatego
później śpiewała, że wspomnienia
o nim są dla niej jak diamenty i rdza.
Czarujący chłopak
z Liverpoolu
Młody Anglik i jego trzech kolegów
stali się legendami w niezwykle
młodym wieku. Swoją przebojowością i niewątpliwym darem do pisania
piosenek wywołali szał wśród młodzieży. W pewnym momencie jednak
coś sprawiło, że zaprzestali tworzenia krótkich, skocznych i rytmicznych utworów nawiązujących do rock
and rolla. W 1964 roku usłyszeli
o młodym pieśniarzu, który po wydaniu płyty stał się nowym objawieniem
folku. Dla czwórki chłopaków, zwłaszcza tego jednego, który był do niego
wyjątkowo podobny charakterologicznie, stał się akuszerem nowego
podejścia. Przekazywania swojej wizji artystycznej poprzez dojrzały, zaangażowany tekst. Muzyki, której można
słuchać w spokoju, dyskutować o niej,
a nie tańczyć w zadymionej,
śmierdzącej piwie sali koncertowej,
której nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia. Młody Anglik wybrał
się do Nowego Jorku, gdzie spotkał się
ze swoim nowym idolem. To nie była
przyjaźń, trudno pokusić się o nadanie tej relacji jakiejkolwiek nazwy.
Dwóch ludzi tak podobnych do siebie
zawsze będzie czuło zarówno wspólne zrozumienie i napięcie. Ale mimo
to, ta relacja odmieniła twórczość zespołu z Liverpoolu, zwłaszcza tę tworzoną przez wspomnianego czarującego chłopca, który w miarę
upływu czasu stawał się coraz większą
legendą.
Podstarzały reżyser
z włoskiej rodziny
Jego twórczość to klasyka kina.
Głównie gangsterskiego, choć ma na
koncie również melodramaty. Tworzy
do dziś, a każdy jego nowy film jest
wyczekiwany przez publiczność na
całym świecie. Trudno nie zauważyć,
że oprócz gangsterów, imigrantów
i wielkich historycznych postaci, opiera swoją twórczość na jeszcze jednym
wielki filarze – muzyce. Same ścieżki
dźwiękowe jego filmów to przegląd
klasyki muzyki rockowej. W swojej filmografii ma też obraz biograficzny,
którego bohaterem jest młody
chłopak żydowskiego pochodzenia,
wychowany w małym miasteczku
w stanie Minnesota.
Są prawie równolatkami. Każdy
z nich jest gigantem w swojej dziedzinie. Trudno znaleźć lepszą osobę do
zekranizowania młodości muzyka.
Obaj przeszli pewną drogę, która pozwoliła im stać się ludźmi, którymi są
dziś. Reżyser pochodzi z włoskiej rodziny, potrzebował wiele pracy by wy-
Trudno było o dostęp do zachodniej
kultury w Polsce lat osiemdziesiątych.
Ale nie jest tak, że była ona kompletnie niedostępna. Artyści czerpali
z niej, choć przychodziła często z opóźnieniem, tak jak i nurty w muzyce. Bard
ten, legenda rodzimej opozycji, którego antykomunistyczne utwory rozgrzewały serca tłamszonych przez szary, sowiecki realizm Polaków, był nie tylko
śpiewającym krytykiem socjalizmu,
lecz również, a może zwłaszcza, wrażliwym na kulturę poetą. Młody chłopak
żydowskiego pochodzenia był dla niego idolem, bowiem koniec końców pisali często o tym samym, ale dostosowywali swoją twórczość do realiów, które ich otaczały.
On nie miał takich możliwości jak
bożyszcze jego młodości. Jego protesty społeczne miały znaczenie drugorzędne, mógł skupiać się głównie na
swojej twórczości per se, korzystając z
możliwości, które dawał mu wolny
świat zachodu. W Polsce nie było tak
łatwo, przeciwnik nie zmieniał się co
kilka lat, lecz trwał na piedestale przez
długi czas. Dlatego nie dziwota, że
w ich twórczości istniały niemożliwe
do pogodzenia różnice. Gdy młody
chłopak żydowskiego pochodzenia
stał się amerykańską gwiazdą rocka,
bard cały czas śpiewał z gitarą, tak jak
jego idol na początku swojej kariery.
Ale jego fenomen polegał na tym, że
każdy mógł i może czerpać z niego
niezależnie od okresu, który go fascynuje.
Szwedka
w eleganckiej koszuli
W czasach, gdy świat protestuje raczej poprzez pisanie tweetów niż protest songów, twórczość artystów
z dawnych lat przestała mieć takie
znaczenie jak kiedyś. Wiele nazwisk
jest zapomnianych, co jest naturalną
koleją rzeczy w muzyce i w ogóle
w sztuce. Część z nich jednak stała
się obsesją już nie młodych fanów
muzyki, a dojrzałych uczonych, zajmujących się literaturą. Takich jak
owa elegancka pani, która, urodzona
w 1962 roku, na pewno w młodości
miała styczność z twórczością chłopaka żydowskiego pochodzenia. Trudno
powiedzieć w jakim stopniu, opinia
publiczna mało interesuje się fascynacjami uczonych głów. Ale gdy wyszła zza wielkich drzwi w gmachu
Akademii Szwedzkiej trzymając w rękach dokumenty, gdy odczytała znane od bez mała pięćdziesięciu lat
nazwisko, gdy usłyszała aplauz czekającej na ogłoszenie wyniku publiczności, nawet na jej twarzy, oficjalnej
i poważnej, pojawił się uśmiech.
Nagroda ta, choć prestiżowa, nie
stanowi dla legendy muzyki specjalnego wyróżnienia. Ale to część jego
stylu bycia, który każdy zna od wielu
lat. On jest jak kot, który zawsze chodzi swoimi ścieżkami, bez ściśle określonego kierunku. To wyróżnienie jednak jest dużo ważniejsze dla wszystkich tych, którzy do dziś słuchają muzyki chłopaka, który dawno temu
wyjechał z małego miasteczka w stanie Minnesota. Pokazuje bowiem,
że ich fascynacja nie jest niepoważna,
a przyznana przez Szwedów nagroda
i postawienie owego chłopaka wśród
wielkich nazwisk kultury jest bronią,
daną do ręki każdemu z entuzjastów
jego twórczości, nieważne z której
epoki.
Członek redakcji polskiej
gazety uniwersyteckiej
Ja też miałem swój etap fascynacji
twórczością bohatera tego artykułu.
Podobnie jak mój ojciec, który
również jest jego fanem. Nigdy nie
uważałem go za dobrego muzyka, ale
w miarę odkrywania coraz to nowej
muzyki starych czasów dostrzegałem,
jaki wpływ na nią miała twórczość
chłopaka z żydowskiej rodziny.
Ucieszyłem się z wyróżnienia, jakie
dała mu Akademia Szwedzka, gdyż
uważam, że jego liryka jest olbrzymim
tworzywem stylu myślenia społeczności, która kształtowała się przez
ostatnie pięćdziesiąt lat. Trudno jest
mi sobie wyobrazić jak wyglądałaby
kultura bez jego twórczości. Nie powstałoby kilka ważnych dla muzyki zespołów, uboższa byłaby kinematografia, dużo straciłaby literatura i poezja,
ba, nawet świat dziennikarski byłby
uboższy o pewien amerykański magazyn (a przynajmniej o jego nazwę).
Nie wiem, jaka będzie muzyka za
kilkadziesiąt lat. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby folk lat sześćdziesiątych
był wtedy na topie, ale na pewno
łatwiej o wizję tekstów chłopaka
żydowskiego pochodzenia w podręcznikach do języka polskiego. Z poezją
bowiem jest tak, że liczy się nie tylko
jej piękno, które jest wartością bardzo
subiektywną. Ważne jest to, jak się
ona ma do czasów twórcy. Twórczość
bohatera tego artykułu niewątpliwie
jest jednym z najważniejszych komentarzy i obserwacji dotyczących
czasów współczesnych. Dlatego myślę, że, również dzięki tej nagrodzie,
która przez kilka dni była na
nagłówkach gazet z całego świata,
twórczość chłopaka żydowskiego pochodzenia, wychowanego w małym
miasteczku w stanie Minnesota, przez
lata będzie odniesieniem do myśli
społeczeństwa drugiej połowy XX wieku. Wszak toczący się kamień nie
zbiera mchu.
Maciej Gryziecki
[email protected]
listopad 2016
źródło-httpm.imdb.comtitlett
Grobowiec świetlików
„Grobowiec świetlików” to
pełnometrażowy film anime z
1988 roku. Wstrząsający scenariusz powstał na podstawie biograficznej powieści Akiyuki Nosaki. Akcja rozgrywa się w czasach II Wojny Światowej,
a głównymi bohaterami są 14letni chłopiec i jego młodsza
siostra. Wszystko dzieje się na
malowniczej wyspie Kobe.
Bomby, krew, odtworzone zachowania ludzi tylko potwierdzają, że wojna wyzwala
w człowieku wszystko, co najgorsze. W filmie zadbano, aby
wiernie przedstawić miejsca,
piękno japońskiej wsi i klimat
kraju kwitnącej wiśni.
Już pierwsza scena nie pozostawia złudzeń co do zakończenia tej historii. Obraz chłopca, który stwierdza w sposób
zwięzły i rzeczowy o swojej własnej śmierci, pozostaje w pamięci widza. Tylko kilka sekund wystarczy, by zszokować, a jednocześnie wzbudzić nierealną nadzieję, że to się nigdy w filmie
nie wydarzy. Jednak wraz z biegiem akcji nadzieja znika.
Surowość obrazu porusza.
Sceny ukazujące naloty, bombardowanie i ucieczkę całej ludności do schronów zostały
przedstawione w sposób bardzo
realistyczny, przerażający. Najbardziej zapadają w pamięć losy
ciężko rannej matki rodzeństwa.
Już tutaj możemy obserwować
brzemię ciążące na chłopcu,
który pragnął przeżyć i jednocześnie został obarczony opieką
nad młodszą siostrą. Największe
zmiany w tej postaci obserwujemy na płaszczyźnie relacji z ojcem. W pierwszych scenach
przekonuje płaczącą Seitę, dla
której wybuchy i wszechobecny
ogień były ziszczeniem najgorszego koszmaru, o odwadze oraz
wielkiej potędze ich ojca słowami „tata się na nich zemści”.
Wierne odzwierciedlenie japońskiego stylu wychowania czyni
film także doskonałym źródłem
wiedzy: dzieci wychowywano
w ścisłej kontroli, uczono głębo-
źródło-httpm.imdb.comtitlett
Opowieść o wojnie, uśmiechu i puszce landrynek. Największy w dziejach ludzkości
konflikt jest coraz bliższy zażegnania. Alianci zdobywają przewagę, wszystko wskazuje na to,
że niedługo wygrają wojnę, jednak Japonia pozostaje wierna
swojemu cesarzowi i walczy coraz bardziej desperacko. Niepokój w kraju wzrasta, ludność odczuwa skutki prowadzenia
długotrwałych działań wojennych, głód i strach przed kolejnym nalotem nasilają się
z każdym dniem... Jednak dla
Seity i Setsuko to nie ma najmniejszego znaczenia. Nie dostrzegają oni odwagi walczących
w przestworzach kamikaze, nie
rozumieją powodu, dla którego
każdy alarm budzi całe miasto
i zmusza do porzucenia przyjemnego snu na rzecz spadających bomb. Nie rozumieją,
dlaczego, w jaki sposób i w jakim
celu trwa dookoła nich wojna.
Nie musieli tego rozumieć, byli
tylko dziećmi.
kiego szacunku dla dorosłych
oraz oddania w sprawach kraju.
Chłopiec, chociaż nie mógł zrozumieć prawdziwych powodów
trwającej wojny, głosił wielkość
i niezłomność japońskich sił,
w tym swojego własnego ojcażołnierza. W ostateczności Seiko i Setsuko trafiają do najbliższej ciotki, która opiekuje się
nimi, według niej samej, wystarczająco dobrze. Wszystko zmienia się wraz z przedłużającym się
oczekiwaniem na list od ich ojca,
a tym samym brakiem środków
do życia. Podczas trwania wojny
większość zapasów krajowych
była przeznaczana na wyżywienie walczącego wojska, a w tym
samym czasie braki pożywienia
odczuwała ludność cywilna.
Panował głód, który dotykał
wszystkich również dzieci.
Jedyną ucieczką przed grozą
wojny była dla rodzeństwa zabawa. Dlatego spacery, świetliki,
kąpiele, noszenie na barana
i w końcu słodkie cukierki stały
się alternatywą dla okrutnego
i niesprawiedliwego świata dorosłych. Przez znaczną część filmu obserwujemy rozwój więzi
między bratem i siostrą, którzy
wzajemnie dbają o siebie, cieszą
się każdą chwilą i zjadają kolejne
landrynki. Koniec historii, które
poznajemy już na początku,
wzbudza przez to podwójne poczucie bezradności i cierpienie.
Doskonale dobrana muzyka
i wpleciona w odpowiednie momenty cisza, pokazują bezsilność wobec rzeczywistości. Cisza
i śmierć. Cisza i uśmiech. Obie
te sytuacje są do siebie bardzo
podobne. W obrazie Isao Takahata mamy do czynienia z próbą
ukazania prawdziwych losów japońskich sierot zarówno w trakcie trwania II Wojny Światowej,
jak i po jej zakończeniu. Na początku chcemy, aby wszystko
dobrze się skończyło, później
czekamy na nieuniknione. Czujemy ulgę, bo Seita miała kochanego brata. A on za to miał
puszkę landrynek, która stanowi nieodłączną część całego filmu. Pociesza myśl, że obok
okropieństwa, jakim jest wojna,
ta dwójka mogła być szczęśliwa,
nawet jeśli tylko przez moment.
Trudno przejść obojętnie
obok tego dzieła . Właśnie tak –
„Grobowiec świetlików” z całą
pewnością zasługuje na to miano. Zarówno sama historia, jak
i sposób jej ukazania czynią go
jedynym w swoim rodzaju, rzeczywistym obrazem Japonii.
Reżyser nie próbuje jednak rozliczyć całego narodu z trudnej
przeszłości, ale chce zmusić do
refleksji dotyczącej skutków
wielkich konfliktów. Pokazuje,
że najbardziej cierpi na tym niewinna ludność.
Dominika KAŹMIeRSKA
[email protected]
7
Pomysł
na wagę złota
Czy lubisz rozmyślać o swoim życiu? Snuć wielkie plany na
przyszłość i marzyć o niebieskich migdałach? Ja bardzo. Nawet
nie wiem, dlaczego, ale najczęściej robię to w pociągu.
Zakładam słuchawki, włączam moją ulubioną playlistę, wyglądam przez okno i wyobrażam sobie, że jadę gdzieś daleko, za
góry, doliny, do miejsc mi nieznanych. Rodzina i znajomi od zawsze powtarzali mi, że bujam w obłokach, a pomysły, których
i tak nie zrealizuję wylatują z mojej głowy jak seria z karabinu.
Może i mają rację, ale czy to źle?
Pewnego marcowego dnia, gdy jako studentka pierwszego
roku przeglądałam w popłochu notatki przed kolokwium, ni
stąd, ni zowąd pojawiła się w radiu znana wszystkim piosenka
Franka Sinatry „New York, New York”. Mimo, że już nieraz
słyszałam ten utwór, tego dnia wyjątkowo zapadł mi w pamięci i cały dzień plątał mi się po głowie.
Gdy zrezygnowana odsłuchiwałam go piąty raz z rzędu, nagle wpadłam na pewien pomysł. Chwyciłam za telefon i w pośpiechu wybrałam numer do swojego chłopaka: „Kuba! Lecimy na wakacje do Nowego Jorku!”. Najpierw rozległa się
fot.Natalia Zasławska
facebook.com/fb.buc
w słuchawce głucha cisza, potem westchnienie, a na koniec
usłyszałam, że albo jestem pijana, albo niespełna rozumu. „Nie
mamy pieniędzy, wiz, miejsca, w którym moglibyśmy się zatrzymać…” zaczął wyliczać, nie podchwytując mojego entuzjazmu. Na szczęście nie poddaję się tak szybko, z wielką determinacją zaczęłam kombinować, jak pokonać te wszystkie przeszkody. Mówiąc krótko, udało się. Trzeciego lipca miała rozpocząć się jedna z najpiękniejszych przygód w naszym życiu.
Mówi się, że Nowy Jork albo się kocha, albo nienawidzi. Ja zdecydowanie darzę go tym pierwszym uczuciem. „Wielkie Jabłko”
zachwyciło mnie w całej swojej okazałości! Tłum ludzi, który
przelewał się przez ulice, nie przerażał mnie, a wręcz dodawał
energii. Różnorodność narodowości, kolorów skóry, wyznań,
orientacji seksualnych była fascynująca. Nikt się nie wstydził, nie
ukrywał, po prostu był sobą. Mimo iż w tej metropolii mieszka
ponad osiem milionów osób, każdy czuje się tam swobodnie
i dobrze. Miałam okazję uczestniczyć w konwersacjach dla obcokrajowców w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej. Poznałam
tam wspaniałych ludzi z całego świata: Libanu, Meksyku, Chin,
Iranu, Sudanu, Francji, Hiszpanii i Dominikany. Historie tych
osób były różne, ale jedna rzecz łączyła wszystkich – przyjechali to Nowego Jorku, bo oczekiwali od życia czegoś więcej. Chcieli się rozwijać, podejmować wyzwania, by potem móc osiągnąć
sukces. To miasto daje niesamowite perspektywy i możliwości.
Odniosłam wrażenie, że w porównaniu choćby do Polski wszystko jest tam większe, od porcji w restauracjach, wyboru ubrań w
sklepach, aż do standardu życia i poziomu tolerancji. Dopiero
będąc w tym miejscu, zrozumiałam, dlaczego Nowy Jork nazywany jest „centrum świata”. Mam nadzieję, że uda mi się tam
jeszcze kiedyś wrócić i poczuć się jak prawdziwy nowojorczyk.
Życie jest nieprzewidywalne. Bywa okropne i nieznośne, ale
jest tylko jedno. Dlatego trzeba marzyć, planować, próbować
realizować swoje pomysły, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się nierealne i szalone. Zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie. Trzeba tylko chcieć!
Natalia ZASŁAWSKA
[email protected]
8
facebook.com/fb.buc
listopad 2016
Piotr Reiss o swojej Akademii
i sytuacji w Lechu
Gdy kończył karierę, otworzył własną szkółkę piłkarską. Wtedy jeszcze nie spodziewał się, że w ciągu pięciu lat dołączy do
niej ponad 5000 zawodników. Stworzone struktury reprezentacyjne i ciągłość szkolenia sprawiły, że Akademia Piłkarska
Reissa zajmuje ważną pozycję na piłkarskiej mapie, odnosząc
wiele sukcesów w kraju i za granicą.
Piotr Reiss: Dla byłego piłkarza nie
ma nic lepszego, jak możliwość
przekładania swojej pasji na młodsze
pokolenia. Przede wszystkim chcę,
aby Akademia, w kontekście nie zawsze odpowiednich zajęć sportowych w szkołach czy przedszkolach,
zadbała o ogólny rozwój najmłodszych, co przełoży się na ich zdrowie
w przyszłości. Co ciekawe, w samym
Poznaniu jesteśmy największym klubem młodzieżowym. Na obecną
chwilę w całej Akademii zatrudniamy 298 trenerów i mamy aż 349
drużyn. Zapał zarówno podopiecznych, jak i całej kadry Akademii
niewątpliwie motywuje do dalszego
działania. Podczas tegorocznych jesiennych naborów otwieramy nową
drużynę dedykowaną wyłącznie dla
dziewcząt. Warto zaznaczyć, że nasze dwie wychowanki grają już w Reprezentacji Polski U15.
Dla tysięcy fanów po dziś dzień
jesteś legendarnym kapitanem
Lecha. Jak oceniasz obecną sytuację w klubie i czy wracasz
myślami do twojej przygody w
Kolejorzu?
Jako rodowity poznaniak kibicowałem niebiesko-białym już od
dziecka, więc gra dla Lecha była dla
mnie spełnieniem marzeń. Jednak
czasy się zmieniają, zawodnik chyba
już nie czuje związku emocjonalnego z klubem, który daje mu szanse
rozwoju. Trudno wypowiadać mi się
z perspektywy trybuny, ale relacje
klubu z kibicami nie są najlepsze.
Myślę, że nie do końca są poważnie
traktowani, co widać po frekwencji.
Mam nadzieję, że ostatnie zwycięstwo z Piastem Gliwice stanie się
momentem przełomowym, który pozwoli wrócić drużynie na właściwe
tory. Jedyne, w czym obecnie ja oraz
moja Akademia możemy pomóc, to
fot. Mateusz Dembowiak
Magdalena Rychlik: Każdy, kto
interesuje się piłką nożną, wie,
kim jest Piotr Reiss i czego dokonał. Zaraz po zakończeniu
piłkarskiej kariery otworzyłeś
własny klub. Jak to jest być patronem coraz to dynamiczniej
rozwijającej się szkółki?
Piotr Reiss na treningu piłkarzy swojej Akademii
poszukiwanie nowych talentów
piłkarskich przy jednoczesnym dbaniu o ich nieustanny rozwój. Bo
wbrew pozorom wychowanków, którzy od dziecka grali w Lechu, przechodząc wszystkie szczeble szkolenia, jest nadal niewielu.
W swoich wywiadach często
wspominasz o systemie szkoleniowym Akademii. To on
wyróżnia klub na tle innych
szkółek?
Jest kilka przemyślanych elementów szkolenia, które przynoszą efekt.
Przede wszystkim brak selekcji, czyli
każdy może trenować w Akademii,
a dla bardziej utalentowanych stworzyliśmy struktury reprezentacyjne.
Poza metodologią szkolenia, którą zawarliśmy w specjalnym opracowaniu,
dbamy o rozwój kadry, organizując regularne szkolenia i konferencje. Kolejny aspekt to unikatowy system rozgrywek. To, co obecnie wdraża
PZPN, my już realizujemy na włas-
nych rozmiarach bramek od czterech
lat. Młodzi adepci poza uczestnictwem w treningach biorą również
udział w turniejach, takich jak Reiss
Cup czy rozgrywkach w ramach
Wielkopolsko-Lubuskich Lig Piłkarskich. Myślę, że to idealne miejsce
dla wszystkich pasjonatów piłki
nożnej, którzy marzą o piłkarskiej karierze – w końcu jesteśmy Mistrzami
Wielkopolski w roczniku 2002 i 2007!
Magdalena RYCHLIK
[email protected]
Czy ciepło, czy zimno, ważne, że mecz
– Dobrze. Czyli robimy ten cykl
o niższych ligach piłkarskich? ‒ Kiwasz
głową, więc rozumiem, że tak. Drugi
raz pokiwałeś głową, więc chyba wiesz,
że jutro rano jedziemy do Lubonia na
mecz. A potem na następne. Przygotowałem rozpiskę. To będzie świetny
weekend!
To trzeba powiedzieć: ta sobota
w Luboniu nie była ciepła. Całe
szczęście, że podczas przerwy można
było zakupić ciepłą herbatę w pobliskim lokalu. I tak jej nie kupiliśmy. Lokal swoją drogą był ładny – zresztą tak,
jak mecz. Zaskakująco dobry. Gospodarze, zajmujący przed tym spotkaniem piętnaste (przedostatnie) miejsce w tabeli, grali z Unią, która plasowała się na piątej pozycji. Już od
pierwszych minut mogliśmy oglądać
prawdziwy futbol na najwyższym poziomie. Huraganowe ataki Lubońskiego przerywała niepewna nieco defensywa ze Swarzędza. Tak! Atut własnego stadionu! Chociaż na trybunach
naliczyłem z dziesięć osób plus dwóch
stewardów, było naprawdę gorąco.
Pierwsze dwie bramki dla Lubońskiego wpadły w krótkim odstępie czasu.
Jedna z rzutu rożnego, prawie bez-
fot. Bartosz SzczudłO
IV liga, Luboński KS – Unia
Swarzędz
Czy ciepło, czy zimno, ważne, że mecz
pośrednio! Druga natomiast z wolnego. „Stadiony świata”, jak mawiał klasyk! Natomiast w drugiej połowie role
się odwróciły. Unia Swarzędz uciszyła
gospodarzy i pokazała swoją siłę. Warto było stać w tym zimnie. Najpierw
2:1. Po kilku minutach goście dopięli
swego – 2:2. Co tam się działo!
Kibice KS-u rzucali mięsem w kierunku sędziego, który w nieskończoność doliczał minuty. Nagle doszło do
zamieszania przed polem karnym gospodarzy i wynik zmienił się na 2:3 dla
Unii. Poleciały z trybun słowa nienawiści do sędziego. Był trzeci gol, ale ze
spalonego. Koniec spotkania. Zostaliśmy do końca, by obejrzeć to wido-
wisko. Spóźniliśmy się na pociąg. Pojechaliśmy autobusem – na Canarinhos!
A-klasa, Canarinhos Skórzewo
– NAP Nowy Tomyśl
Druga ekipa rozgrywek A-klasowych kontra dziesiąta. Szykował się
cudowny mecz. Jeśli Canarinhos ze
Skórzewa mają coś wspólnego z reprezentacją Brazylii z Maracany, to
chyba tylko podobne barwy. Na murawie trudno było znaleźć tę boiskową
finezję. Pogoda nie dopisywała. Sytuacji było jak na lekarstwo. Nudno.
Jedyną rozrywką na murawie była
piłka toczona przez wiatr obok murawy. Zaczął padać ulewny deszcz.
Wreszcie coś się zaczęło dziać! Musieliśmy się ukryć przed opadami.
Wróciliśmy i było 3:1. Ach, futbol jest
tak nieprzewidywalny. Zaryzykowaliśmy, że nic się już nie wydarzy. Była 87
minuta spotkania. Jedziemy dalej!
Lotnicy na nas czekają.
B-klasa, Lotnik 1997 Poznań –
Przemysław Poznań
Obie drużyny w poprzednim sezonie mogły cieszyć się mianem A-klasowych. Oba zespoły również głośno
mówią o tym, że chcą wrócić na
wyższy poziom rozgrywkowy. Aktualnie trzeci od końca Lotnik nie wygląda
na ekipę, która chciałaby coś ugrać
w tym sezonie. Meczu z Przemysławem
także nie mogli uznać za udany. Ale od
początku. Cały czas trwała ta piękna,
choć pochmurna sobota z opadami
deszczu. Na stadion udało nam się
trafić, chociaż wcześniej strona Lotnika podawała zupełnie inną lokalizację. Pierwsza połowa została przespana przez poznańskie drużyny. Druga
przeszła do historii jako pełna błędów
i głupich bramek. Lotnik po koszmarnych potknięciach musiał wyjmować
piłkę z siatki w 55 minucie spotkania.
Później szybkie 1:1. Znowu nastąpiły
kardynalne błędy lotników i mieliśmy
1:2. Przemysław wchodził w pole karne jak do cudzego mieszkania bez pukania. W 60 minucie było już 1:3.
Szkoda słów na tę obronę. W doliczonym czasie gry Lotnik z urwanymi
skrzydłami nie potrafił przeciwstawić
się gościom i dostał czwartą bramkę.
Ostatecznie skończyło się na 1:4.
Można było jechać do domu. To był
udany weekend. Nie widzieliśmy
wszystkich bramek, ale wpadło ich 13
w trzech spotkaniach. Oby następnym razem ten worek z bramkami
otworzył się równie szeroko.
Bartosz SZCZUDŁO
[email protected]

Podobne dokumenty