Polska z dreszczykiem: Szlakiem czarownic

Transkrypt

Polska z dreszczykiem: Szlakiem czarownic
Polska z dreszczykiem: Szlakiem czarownic
© Copyright by Lidia Kawecka, Onet.pl, lipiec 2010.
Są w Polsce miejsca, które naznaczyła krew czarownic, choć lepiej powiedzieć niewinnych kobiet. Niegdyś
na wielu wzgórzach lub rynkach miast płonęły stosy. Dzisiaj, co bardziej wrażliwe osoby mówią, że w
takich miejscach odczuwają złą energię, czasem im słabo, albo dopada ich atak lęku. Nie każdy odważy
się tu przyjść, ale warto odbyć podróż śladami historii.
Takie odczucia budzi w niektórych Wzgórze Czarownic w Wielkopolsce, około kilometra od Doruchowa, przy drodze do
Tokarzewa. Tutaj, według tradycji, w XVIII wieku odbyła się przerażająca egzekucja.
Zaczęło się od porannego kołtuna. Pani Stokowska, żona dziedzica Doruchowa, obudziła się z tym brudnym i
zawszonym dziwactwem na głowie. Kołtun nie tworzy się ot tak z dnia na dzień, ale być może tego dnia wyjątkowo
przeszkadzał swojej właścicielce. Trzeba było znaleźć winnego. Wezwana znachorka, pewnie bezbronna wobec
problemów medycznych i higienicznych, oświadczyła, że to z pewnością wina czarownic.
Teraz sprawy potoczyły się szybko. Dziedzic kazał aresztować siedem kobiet, które oskarżone zostały o kontakty z
diabłem, i zgodnie z ówczesnym zwyczajem, poddane próbie. Na powrozach spuszczano je z kamiennego mostu do
rzeki. Ich sytuacja była właściwie bez wyjścia. Porządna kobieta powinna tonąć, oblubienica szatana potrafiła natomiast
unosić się na wodzie. Ale jak nie unosić się na wodzie w szerokich spódnicach?
Czarownice zostały zamknięte w dworskim spichlerzu, wsadzone do drewnianych beczek, w nocy zaś przywieziono
siedem kolejnych podejrzanych. Przed sędzią, którego ściągnął z Grabowa dziedzic, stanęło w ten sposób 14 niczemu
nie winnych kobiet. Nie chciały się przyznać do zajmowania się magicznymi praktykami. Zostały więc poddane
torturom.
Podczas przesłuchań zmarły trzy oskarżone. Za „czarownicami” wstawił się u dziedzica miejscowy proboszcz, ks. Józef
Możdżanowski. Interweniował najpierw u dziedzica, potem u samego króla Stanisława Augusta. Jednak zanim wrócił, na
wzgórzu między Doruchowem a Tokarzewem spłonęło jedenaście kobiet. Zemsta dziedzica dosięgła trzy córki zmarłych,
jedna z nich zmarła po tym, jak została obita rózgami.
Dziś Doruchów nazywa się czasem polskim Salem, zaś tamtejsze wydarzenia „ostatnim procesem czarownic” w Polsce.
Niektórzy historycy twierdzą, że ta historia została wymyślona. Jednak w odnalezionych dokumentach grodzkich z
Ostrzeszowa znajduje się informacja, że po 1775 roku, kiedy to miał odbyć się proces, swoje urzędy stracili ławnicy i
wójt z Grabowa, za to, że sprowadzeni przez dziedzica z Doruchowa spalili sześć czarownic.
Prawda historyczna to jedno, a tradycja drugie. W Doruchowie ta historia jest ciągle żywa, a czarownice świetnie
wpisują się w działania promocyjne miejscowości. Na niewielkiej wyspie w parku, obok piwnicy, w której oskarżone
czekały na wyrok, działa kawiarnia. Niektórzy zaś ciągle omijają wzgórze, na którym miał płonąć stos.
Zakątek Strachu
Dziwne rzeczy dzieją się czasem w okolicach Płoniny koło Jeleniej Góry. Stamtąd pochodzi jedna z najstraszliwszych
opowieści o spalonej wiedźmie. W czasach, gdy Płonina nie leżała na ziemiach polskich, miejsce to nazywano
Zakątkiem Strachu (Angstwinkel). Nazwę tę zawdzięczało rycerzom-rozbójnikom, jednak „odmienność” tego miejsca
związana jest jeszcze z dawniejszymi czasami.
Legenda mówi, że w tutejszym zamku rządziła niegdyś okrutna Hildegarda. U stóp warowni rozłożyła się zaś drewniana
osada. Mieszkała w niej starsza i garbata znachorka z córką. Kiedy zachorował mąż Hildegardy, pani wezwała
znachorkę, ta jednak odmówiła pomocy, twierdząc, że rycerz należy już do Śmierci.
Hildegarda oskarżyła więc zielarkę o czary i po jakimś czasie obwiniła również za śmierć męża. Wkrótce w okolicy
znaleźli się nawet tacy, którzy widzieli, jak zielarka zadaje się z diabłem, który odwiedza ją pod osłoną nocy. Kiedy
wybuchła zaraza, Hildegarda kazała zabarykadować drzwi w chatach i wszystkie spalić. Znachorka i jej córka spłonęły
żywcem, zaś Hildegardę pochłonęła ziemia.
Jeszcze w latach 30. XX wieku okoliczni Niemcy pokazywali miejsce, w którym rzekomo miało dojść do tragedii, zaś w
jednym z przedwojennych pism ukazał się artykuł o „emanacji czegoś nieokreślonego” w pobliżu wieży, która pozostała
po średniowiecznym zamku. Dziś, leżąca na uboczu Płonina, jest miejscem nieco zapomnianym. Ruiny zamku i
renesansowego pałacu nadają jednak tej okolicy dziwnej mroczności, zaś turyści chętnie podczas pełni czatują w
pobliżu ruin.
Diabelska histeria
Choć opowieść o Hildegardzie i spalonej znachorce to tylko legenda, dokładnie pokazuje mechanizmy, które rządziły
procesami czarownic. Co ciekawe jednak, Kościół długo nie uznawał ludowej wiary w możliwość współżycia człowieka z
demonem, do XIII wieku uznając to za złudzenie wywołane w czasie snu. We wczesnym średniowieczu Kościół odrzucał
też wiarę w czary, choć oczywiście wielu duchownych w nie wierzyło. Najczęściej, zarówno w Polsce jak i w innych
1
krajach, ofiarami oskarżeń padały kobiety z niższych klas, na ogół zielarki lub znachorki.
Małgorzata Pilaszek pisze w książce „Procesy o czary w Polsce w wiekach XV-XVIII”, że „polskie rozwiązanie jest
niezwykle interesujące na tle europejskim. Z jednej strony, prawo ziemskie uniemożliwiało ściganie szlachty z tytułu
czarów. Z drugiej strony, prawo niemieckie pozwalało na eliminację niewygodnych jednostek ze stanów niższych.
Szlachta, która podobnie jak większość społeczeństwa wierzyła w czary i niekiedy chętnie angażowała się w ściganie
czarownic, nawet jeśliby nie podzielała poglądów poddanych, zmuszona była pozwalać na stosowanie przez warstwy
niższe przepisów zgodnych z ich poczuciem sprawiedliwości, by były rzeczywiście przestrzegane i nie osłabiały
autorytetu jej władz”. Jeżeli kogokolwiek widywano w objęciach diabła, była to na ogół kobieta z ludu.
Gdyby wędrować śladami wielkich procesów czarownic na obecnych ziemiach polskich, trzeba pojechać w okolice
Zielonej Góry do wsi Przylep, która w XVII wieku należała do monarchii habsburskiej. W 1662 roku dziedzic oskarżył
miejscową zielarkę o podpalenie karczmy. Kobieta przyznała się do winy, a nawet wskazała dwie wspólniczki. Te
wskazały kolejne.
Diabelska histeria zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, a zarzuty stawały się coraz bardziej niedorzeczne. W końcu
zapłonęły stosy. Przez dwa lata, od 1663 roku straconych zostało dwadzieścia kobiet. Aż siedem pochodziło z Przylepu.
Co ciekawe, kiedy padły oskarżenia w stosunku do wyżej postawionych pań, procesy ustały.
Mniej więcej w tym samym czasie przed sądem w Poznaniu stanęło kilka "czarownic", które oprócz standardowego
zarzutu obcowania z diabłem usłyszały zarzut zamieniania koniczyny w koniki polne.
Piec na czarownice
Podróż szlakiem największych zbrodni na tak zwanych „czarownicach” najlepiej zakończyć w Nysie. W tamtejszym
muzeum czynna jest, ciesząca się ogromnym powodzeniem, wystawa poświęcona procesom czarownic na pograniczu
nysko-jesenickim. Nysa krwawo zapisała się podczas pogromów „czarownic”.
Najwięcej procesów odbyło się w tej okolicy pomiędzy 1622 (wtedy na stosie spłonęło 5 kobiet) a 1655 roku, zaś sama
działalność łowców kochanic diabła nasilała się bądź słabła w kolejnych latach. Jak mówi Adrianna Mikołajczyk,
asystentka muzealna w Muzeum w Nysie, często bywało tak, że krąg podejrzanych rozszerzał się tak długo, aż
oskarżenie nie trafiło na kogoś, kto powinien być poza podejrzeniami.
Największa fala prześladowań nawiedziła Nysę w 1639 roku i trwała dwa lata. Przesłuchania i tortury były tym razem
wyjątkowo okrutne, właściwie barbarzyńskie. Tutejsi kaci zyskali sławę wysokiej klasy fachowców. Niewątpliwie na
gorliwość katów wpływał również fakt, że majątki skazanych było konfiskowane.
I choć, jak wiadomo, pojawił się konflikt pomiędzy biskupem wrocławskim, księciem Karolem Ferdynandem Wazą, który
chciał ograniczyć prześladowania a zarządzającą diecezją kapitułą – w tym właśnie czasie zbudowany został... piec na
czarownice. Piec ten, opisywany często przez zachodnie publikacje, do dziś jest przedmiotem dyskusji pomiędzy
historykami.
- Nie ma konkretnych dokumentów na temat tego pieca, nie wiemy nawet gdzie stał, być może w pobliżu szubienicy –
opowiada Adriana Mikołajczyk. - Z pewnością był to absolutny ewenement. Prawdopodobnie był zrobiony z cegły lub
kamienia, miał około 8 stóp wysokości. Wejście zamykały żelazne drzwi. Co prawda historycy się o to spierają, ale
raczej ofiary uśmiercano przed spaleniem. Skoro jednak zdecydowano się na budowlę takiej, dość drogiej konstrukcji,
oznacza to, że egzekucji było sporo. Pojawiają się również informacje o dzieciach, 9-latku i 2-latku, które zostały tu
stracone, jednak większość historyków cyfry 9 i 2 przy nazwiskach skazanych interpretuje jako liczbę lat, przez które
rzekomo współpracowali z diabłem. Ale dzieci również cierpiały, matki podczas tortur przyznawały się do różnych
rzeczy. W Nysie w latach 1622-84 stracono przynajmniej 250 osób, tak wynika za zapisów, ale uważa się ta liczba była
o wiele wyższa.
Wystawa w Muzeum w Nysie jest bezpłatna. Jest niezwykle starannie udokumentowana, a repliki narzędzi tortur są na
tyle wstrząsające, że wiele tu nie trzeba mówić. Dzieciom poniżej 12 lat odradza się oglądanie tej ekspozycji.
Nysa, choć zapisała się krwawo, była też miastem, w którym ofiary dały pstryczka w nos swoim oprawcom. Zapytane
podczas procesu, o najpotężniejszego czarownika, wskazały na jedną osobę. Był to biskup.
2