Rozdział jedenasty Przybycie
Transkrypt
Rozdział jedenasty Przybycie
BIAŁA KOBIETA NA ZIELONYM ROWERZE Rozdział jedenasty Przybycie Niebo tamtego dnia wyglądało niezwykle. Szeroki przestwór pomarszczonych białych chmur, które rozciągały się nisko, bardzo nisko nad zatoką Paria. W kilku miejscach przebijała je szaroniebieska żyła, ale nic poza tym. Ten biały koc odbijał z powrotem okrutne spojrzenie morza, aż człowiek czuł się pod nim uwięziony. Lecz dalej, na wschodzie, chmury miały inną postać, przypominały olbrzymie rzeźby. – Jak wielkie galeony – powiedział ktoś, wskazując. – Armada na niebie, przycumowana do morza – dodał inny pasażer. – Galeony chmur. – Żaglowce. Tamtego dnia przywitała nas niezwykła flota, widmowa armada unosząca się nad wejściem do portu w Port-of-Spain. Było późne przedpołudnie, gdy Cavina, statek transportujący banany, przepłynęła przez pierwszą cieśninę między północnozachodnim krańcem Trynidadu a wyspą Monus. Otaczał nas Trynidad, górzysty i lesisty, niesfornie zielony. Ta zieleń schodziła prosto do morza. Między nią a wzgórzami nie było żadnej plaży ani pasma lądu, tylko ta dzika zieleń i czarne morze. Kiedy statek podpłynął bliżej, zauważyłam całe setki wysokich, bladych drzew wyrastających ze skał. Z ich cienkich gałęzi zwieszały się liany, pnącza. Niektóre, jak teraz wiem, były kochającymi sól mancinellami. Ich kwaśne owoce są śmiertelnie trujące, gdyby się je zjadło, przepaliłyby gardło. Pod mancinellą nie wolno stawać w czasie deszczu – wyziewy z owoców łączą się z wodą i mogą spalić skórę. Zauważyłam również migdałeczniki, a także wysokie i nieco poszarpane kaktusy, ubosy, bursery, wszelkiego rodzaju drzewa liściaste, niektóre z kolczastymi pniami, inne o grubych, przypominających języki liściach – cudowna dżungla wyrastająca z tych ciemnych, jałowych skał. Czarne padlinożerne ptaki krążyły wysoko nad naszymi głowami. Corbeaux. Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt unosiło się i zataczało kręgi na tle gęstej białej chmury. Przepłynęliśmy obok samotnego powalonego drzewa, z którego pozostał tylko jeden konar, wygięty w łuk i uschnięty. Niektóre z tych wielkich czarnych ptaków siedziały na nim i obserwowały. Ich czerwone oczy były pełne namysłu, gdy na mnie patrzyły. – To musi być Gaspar Grande – powiedział George, patrząc przed siebie. Starannie odrobił pracę domową. Przed naszą podróżą kupił mapy morskie i lądowe od Stanforda w Covent Garden. Jego walizka była wypchana. Książki o ptakach i motylach, ssakach, gadach i owadach Antyli, życiu morskim, geologii. Architekturze i krykiecie. Destylacji rumu, uprawie kakao. George wiedział, gdzie przybędzie, o tak. La belle. Piękny Trynidad, kraj pełen rozlicznych uroków. Wysadzany drogimi kamieniami Trynidad – och, fantazje George’a zaczęły się dużo wcześniej, zanim zbliżyliśmy się do wyspy. – Trawiaste sawanny – mamrotał przez sen. – Co takiego, kochanie? – Las deszczowy i namorzyny... – George... o czym ty mówisz? – Czterysta pięćdziesiąt trzy gatunki ptaków. Sto osiemdziesiąt gatunków ssaków. – Tak, kochanie. – Stłumiłam rozbawienie. – Manaty. Złote tupinambisy. Błękitniczki. Mój mąż już był zakochany, już pochłaniało go to, co na niego czekało. George wiedział, co wybrał, ku czemu się kierował. Następnie minęliśmy Carrerę, swego czasu wyspę więzienną podobną do Alcatraz, samotną skałę z kilkoma rozpadającymi się barakami i długą, wąską pochylnią opadającą ku morzu. Później po lewej stronie pojawiła się grupa malutkich wysepek, w sumie pięciu – Pięć Wysp, również porośniętych zielenią. Nad tymi niewielkimi skałami wznosiły się w niebo kolejne corbeaux. – Gapią się na mnie – powiedziałam do George’a. – Przysięgam, że to robią. Chcą mnie podziobać. Muszę się wydawać pulchna i smakowita. – Jesteś zaiste smakowita. – George się roześmiał i objął mnie. – Nie martw się, kochana, zatroszczę się o ciebie, zobaczysz. Będziesz miała służących i wielki dom, a na śniadanie będziesz jadła świeże papaje i guawy, prosto z drzew w naszym ogrodzie. Będziesz tu królową. George sprowadził mnie na Trynidad, przez cały Atlantyk. Namówił mnie, bym mu pozwoliła przyjąć bliżej nieokreśloną urzędniczą robotę w dalekim kraju – na początku myślałam, że w Indiach. Towarzystwo żeglugowe Forbes-Mason złożyło George’owi propozycję pracy, której nie chciał odrzucić. Pewnego wieczoru przyniósł do domu mapę świata i rozwinął ją na kuchennym stole, pokazując coś. – Widzisz? Patrzyłam na kontynent podpisany INDIE. – Nie, nie tam, głuptasku. Tutaj. – Wskazał na małą plamkę, odległą o wiele mil, na zachodzie. – Tam? Trynidad okazał się częścią łańcucha wysp, Antyli, długiego, zakrzywionego archipelagu na Morzu Karaibskim. – Tak, tam. – Żartujesz sobie. Na jednej z Pięciu Wysp przycupnęła długa brązowa szopa z rdzawym blaszanym dachem. Tam odbywali kwarantannę robotnicy kontraktowi z Kalkuty – tysiące ludzi pociło się w upale prawie bez wody i żywności, czekając na możliwość rozpoczęcia pracy na plantacjach trzciny cukrowej, gdyż byli niewolnicy powiedzieli: „Dosyć”. Tysiące kuliły się w tych szopach w nieznośnym upale, ale George mi o tym nie wspomniał. Statek przepłynął obok. Wszyscy pasażerowie zdążyli się już zebrać na pokładzie, w sumie może sto dwadzieścia osób – nauczyciele, bankierzy, przedsiębiorcy i inni, tacy jak my, z trzyletnimi kontraktami. Płynęła z nami również Miss Jamajki, biała dziewczyna z burzą loków, niedawno poślubiona przez francuskiego Kreola z Trynidadu. Na Cavinie przypłynął ostatni ładunek. Tym właśnie byliśmy – ostatnimi kolonistami, którzy przybyli na Trynidad, zanim wszystko się zmieniło. Był trzeci stycznia 1956 roku. Nie wiedzieliśmy o istnieniu młodego Erica Williamsa, o tym, że wkrótce na Woodford Square utworzy nową partię polityczną liczącą tysiące członków. Przybyliśmy w chwili, gdy ten kraik znalazł nowego charyzmatycznego przywódcę, jakby gromadził zbiorową wolę, jakby Trynidad wołał: „Wracajcie do siebie, wynoście się, kolonialni państwo”. Przypłynęliśmy w miesiącu, w którym Eric Williams rozpoczął swoją kampanię. Ale o tym nawet George jeszcze nie wiedział. Cavina wpłynęła w długi kanał oznaczony bojami. George był podekscytowany, miał błyszczące oczy, a jego nozdrza się poruszały, łapiąc wonie morza. W zasięgu wzroku pojawił się Port-of-Spain. Port otaczały wzgórza północnego łańcucha, ogromne, spowite cieniem chmur i czymś, co wyglądało jak niebieskozielony aksamit – te góry były kiedyś częścią potężnego pasma Andów. George sapnął z podziwem. „Suka, muza, hipokrytka, przyjaciółka” – nie wiedziałam, jak nazwać wyspę. Po prawej zauważyłam długi pas niskiej, ciemniejszej roślinności, który sięgał do samego nabrzeża. – Bagno Caroni – powiedział George. – Bagno? Byłam wstrząśnięta. Bagno Caroni leżało po lewej stronie wejścia do portu i w pewnej odległości znikało z oczu. Ja jednak chciałam wiedzieć, jak jest szerokie. I czy rozciąga się na cały interior wyspy? Czy Trynidad był przede wszystkim głębokim błotnistym mokradłem? I co mogło żyć w tak odstręczającym środowisku? Anakondy, aligatory? Spośród wzgórz otaczających Port-of-Spain jedno się wyróżniało. Tylko to jedno wydawało się zamieszkałe, pełne czerwonych dachów i srebrzystych błysków. Laventille. Z pokładu statku osada robiła wrażenie interesującej i stanowiła jedyną oznakę życia, ponieważ samo miasto leżało płasko za portem, niewidoczne ze statku. Wyobrażałam sobie, że tam moglibyśmy się 1 osiedlić. Wyobrażałam sobie – quelle idée! . Laventille, miejskie slumsy, gdzie po wyzwoleniu zamieszkali niewolnicy. Było tam wietrznie, o czym świadczyła sama nazwa: La Ventilla. Tamtejsza ziemia była gąbczasta, a powietrze pełne ohydnego smrodu bagien. Na nabrzeżu znajdowała się latarnia morska – w końcu coś znajomego. Mała, przypominająca zabawkę, bardziej ozdoba niż cokolwiek innego. Środek dnia. Jednak latarnia była jak magnes przyciągający statek i popłynęliśmy prosto w jej stronę. Wtedy wszyscy byliśmy już zafascynowani i trzymaliśmy się relingu na sterburcie. Ktoś pokazywał palcem. – Jak wielkie jest to miasto? – Ilu ludzi w nim mieszka? – Kilka tysięcy, kilka setek? – Słyszałem, że jest bardzo biedne. – Nie, jest bogate. – Jest brudne. – Ponoć trzeba uważać, gdzie się chodzi. – Nie wychodzić w nocy. – Bzdura, zostało wybudowane przez Brytyjczyków i oni w nim rządzą. Jest uporządkowane. – Przypomina Bombaj. – Przypomina Jamajkę. Śmiech. Przeżegnałam się. Protégez-nous, wyszeptałam. Ściskało mnie w żołądku. Sądziłam, że wszyscy czują się podobnie. Nic do nas nie przemawiało. Jedynie George wydawał się niewzruszony. Morze się uspokoiło i opadł na nas koc z białych chmur. Obok przepłynął brązowy, wysuszony kokos. Posiwiałe pelikany siedziały na bojach, obojętnie obserwując nasze przybycie. Dosięgnął nas smród mokradła, mocna słona woń zmieszana z odorem martwych ryb, martwych psów, butwiejących namorzynów. Charakterystyczny zapach. Unieśliśmy ręce do nosów i śmialiśmy się niezręcznie. Oczy George’a błyszczały. Ja jednak wpatrywałam się niepewnie w malutki, słynny port, te otaczające go wzgórza. Czułam, jak jeżą mi się włoski na karku. Przybyliśmy tutaj, do Port-of-Spain. Tak cichego, zamkniętego w sobie i zielonego. W końcu biały koc chmur wyparował. Ukazało się drugie, jeszcze bardziej niebezpieczne niebo, nadgorliwe. Płonący błękit. Słońce rzucało w naszą stronę ostre promienie, a ja czułam, że muszę uciekać. Cavina zbliżała się do doków. Wróciłam ostrożnie na dół, do naszej kajuty, uklękłam. Modliłam się do Dziewicy własnymi słowami: Je Vous salue, Marie, pleine de grâces, Protégez-nous, Nous sommes seuls ici, Nous avons besoin de votre aide. 2 Gardez-nous . 1 2 Quelle idée! (fr.) – cóż za pomysł! Je Vous salue... (fr.) – Zdrowaś Mario, potrzebujemy Twojej pomocy. Strzeż nas. łaskiś pełna, chroń nas, jesteśmy tu samotni, Byłam przerażona i nagle całkiem niepewna siebie. A gdybym odmówiła opuszczenia pokładu, stwierdziła stanowczo, że nie schodzę do portu? Gdybym zmieniła zdanie? Mogłam, prawda? Wyjaśniłabym George’owi, że mi się odwidziało. Statek napełni ładownie bananami i wyruszy z powrotem do Southampton. Moglibyśmy zostać na pokładzie. A jeśli nie zdałam egzaminu Trynidadu? Gorąco podążyło za mną do kajuty, opanowało niewielką przestrzeń. Skórę miałam wilgotną i śliską. Woda na linii włosów, strumyczek spływający po karku. Lekko dotknęłam palcami czoła, później policzków i przyjrzałam się błyszczącym czubkom palców. Przycisnęłam dłoń do piersi i wytarłam jeszcze więcej potu. Próbowałam uspokoić oddech: wdech, wydech, wdech, wydech. Spojrzałam w lustro na toaletce i zobaczyłam inną kobietę, z czerwoną, opuchniętą twarzą. Usiadłam bez ruchu na wąskiej koi i zamknęłam oczy. Włochy, Francja – tu było zupełnie inaczej. Znałam gorące kraje, w Europie. Ale to gorąco było nieprzyzwoite, jak oddech albo palce. Dotykające mnie dłonie. – Zostaw mnie – wychrypiałam. Wróciłam na pokład i zobaczyłam, że statek przybija już do nabrzeża Queen’s Wharf. Widziałam czarnoskórych kręcących się po okolicy, urzędy celne, żurawie i inne zacumowane statki. W powietrzu unosiła się mgiełka bladożółtego pyłu. Krzyki. To niebo krzyczało. Czułam ściskanie w żołądku. Chwyciłam George’a za rękę. Jego twarz była gładka, blada i spokojna. Robił wrażenie, jakby nie przeszkadzał mu upał ani nic innego. Dotarliśmy więc na miejsce. Przebyliśmy całą drogę z Harrow on the Hill, z naszego nowego domu, prezentu ślubnego od rodziców George’a, ze środka zimy i szronu na ziemi, od rodziny i przyjaciół. Niewiele ze sobą przywieźliśmy. Dwie walizki letnich ubrań, skrzynię z ulubionymi drobiazgami, oznaczoną: „Ostrożnie, szkło!” i oczywiście mój zielony rower marki Raleigh. Na lądzie upał był niewiarygodny. Pozerski, akrobatyczny – wydawało się, że powietrze się rusza, wije się pod naporem słońca. Obawiałam się, że moje polakierowane włosy zmieniają się w podpałkę, skóra moich ramion skwierczała. Miałam wrażenie, że dosłownie się smażę, jak wieprzowy kotlet. Chodnik palił przez cienkie podeszwy sandałów. Chciałam natychmiast wracać na statek. – Wszystko w porządku, kochanie? – spytał George. – Mmm... – Moja droga, straciłaś zdolność mówienia. Miał rację, brakowało mi tchu, by cokolwiek powiedzieć. Przysadzisty, czerwony na twarzy Anglik wyszedł z tłumu zebranego na powitanie, pot spływał po jego skroniach. Otarł czoło chusteczką. – George i Sabine Harwoodowie. George się wyszczerzył i zrobił krok naprzód, popychając mnie w stronę mężczyzny. Uścisnęliśmy sobie ręce. W pobliżu czekał samochód, chevrolet. Na moich rzęsach zebrał się pot, więc nie widziałam wyraźnie. Prawie zemdlałam. A te zapachy! Upał, owoce i mocna piżmowa woń Murzynów. Wszędzie czarnoskórzy. Próbowałam się na nich nie gapić. Nigdy wcześniej nie widziałam ich tak wielu. Byli dziwnie cisi i zdystansowani, jakby istnieli tylko w tle. Przy ładowni zrobiło się zamieszanie. Wykrzykiwano polecenia, ludzie wzywali się głośno, wołając tych na przystani, by przyszli odebrać swoje skrzynie. Ukazał się mój zielony rower. Dwaj mężczyźni sprowadzili go po trapie, śmiejąc się i robiąc zamieszanie, jakby to była jakaś nowa zabawka. Steward wskazał na mnie. – Pani, pani! – wołali. – Przynieść to pani! Białej angielskiej pani. Zarumieniłam się i podziękowałam im wylewnie. – Wiesz, jestem Francuzką, nie Angielką – powiedziałam do jednego z nich, ale on się tylko roześmiał. Rozpoznaliśmy też naszą skrzynię. Młody robotnik portowy wyrzucił ją z głębin statku na brzeg. Kufer z hukiem wylądował w kurzu na ziemi. George pobiegł go ratować. Ale ja byłam wstrząśnięta i zaczęłam się zastanawiać – może ci ludzie nie umieli czytać? Chevrolet przewiózł nas przez nabrzeże, a dalej Wrightson Road i do hotelu naprzeciwko parku nazwanego Queen’s Park Savannah. To był hotel Queen’s Park, najwspanialszy w całym Port-of-Spain. Nieco się rozpogodziłam. Zadziwiający budynek – jego główna część przypominała posiadłość wiejską z epoki wiktoriańskiej, jednak zaadaptowaną do warunków karaibskich, wybudowaną w większości z drewna z lasów deszczowych, z szerokimi werandami i drewnianymi żaluzjami. Jedno skrzydło było w stylu art déco, wysokie, z oknami o łukowatych zwieńczeniach. Zaprowadzono nas do starszych pokojów. Wewnątrz powolne wiatraki pod sufitem męłły gęste powietrze. W kątach stały grupki wyblakłych rattanowych mebli z obszytymi perkalem puchowymi poduszkami. Na błyszczącej drewnianej podłodze leżały perskie dywany. Tę atmosferę od razu rozpoznałam. Dwie ary usiadły na balustradzie werandy, jedna turkusowa, druga szkarłatna. 3 Qui est là? Qui est là? . Jedna mówiła po francusku. Byłam uradowana. George ścisnął moją rękę. Tu mogłam zapanować nad sobą. Poszliśmy na górę do naszego pokoju i padliśmy na łoże z czterema słupkami. Sufit był wysoko, a nasz balkon wyglądał na ogromną sawannę. Do środka wpadał lekki wietrzyk. Opuściłam moskitierę wiszącą nad łóżkiem. – Inne żony – powiedziałam. – Kto? – Nie jestem taka jak te inne żony ekspatriantów, prawda? – Nie, płateczku. Nie jesteś. – Nie będę chciała wracać, obiecuję. George już usypiał. – Zgadza się – mruknął. – Zgadza się, kochanie. 3 Qui est là? (fr.) – kto tam? Patrzyłam, jak śpi i przyciskałam wargi do jego ciepłego brzucha. Oczywiście w Londynie była rozmowa. Szefowie George’a z przedsiębiorstwa Forbes-Mason chcieli mnie poznać. Innym żonom się tu nie podobało. Firma miała problemy z dłuższym utrzymaniem pracowników na Trynidadzie. Przed nami zrezygnowały trzy pary, wszystkie wytrzymały zaledwie miesiące, nie lata. Mężczyźni uwielbiali Indie Zachodnie. Mieli coś do roboty. Zazwyczaj otrzymywali wyższe stanowiska niż w Anglii. Kochali klimat i ludzi. Żony jednak tego nie znosiły. Wiedziałam. Ale mnie to nie zniechęciło. George chciał mnie zaprezentować, pokazać im, że jestem inna. I byłam. Wiedziałam o tym. Byłam dwujęzyczna. Czułam się swobodnie pośród mieszanki języków i ras, kuchni i kultur. Już wcześniej mieszkałam w gorących krajach. Byłam radosna, pełna życia. Przekonanie szefów nie wymagało wielkiego wysiłku. Wystarczyło, że spojrzeli na mnie, na moją oliwkową skórę i poznali śródziemnomorską naturę, żeby zrozumieć, że jestem inna. Zrobiłam wrażenie na tych szarych mężczyznach. Trzy lata – nie mieliśmy nic do stracenia. Dorzucili dom. Podpisaliśmy kontrakt. Pomyślałam: „Już ja im pokażę”. Ja również zapadłam w sen i śniłam, aż trudno w to uwierzyć, że jadę na zielonym rowerze drogą prowadzącą do mojego nowego domu w Harrow on the Hill. Droga była zamarznięta – był styczeń. Mimo tweedowego płaszcza i rękawiczek drżałam z zimna, jadąc do domu na spotkanie z George’em. Szczęśliwa młoda mężatka. Nie mogłam się doczekać, kiedy go zobaczę. Gdy tak jechałam, z nieba zaczęły opadać białe płatki, pełne wdzięku i hipnotyzujące. Przypominały mi coś – czarne płatki, które widziałam gdzieś indziej, na tle bieli. Białe płatki stały się czarne. Czarne ptaki krążyły i wirowały nade mną, zaśmiecając niebo. * W hotelu Queen’s Park spędziliśmy równo tydzień. Firma podejmowała nas wystawnie, otrzymaliśmy też zaproszenie na herbatkę z nowymi szefami George’a i ich żonami. Bonny i Miriam zadziwiały mnie – nosiły kapelusze, rękawiczki i pończochy. – Skąd pani dokładnie pochodzi? – spytała ostrożnie Bonny. Jej owalna kremowa twarz była raczej surowa, na linii szczęki widziałam ślad czarnych włosków. – Antibes. Wymuszone uśmiechy. – A czy mieli państwo dobrą podróż? – Nie – odpowiedziałam z uśmiechem. – Całą drogę cierpiałam na chorobę morską. – Czy dużo przywieźli państwo ze sobą? – Tylko mój rower. Na te słowa otworzyły gwałtownie oczy. Miriam uśmiechnęła się z wyższością. – Z pewnością kupicie państwo samochód – powiedziała. – Nie umiem prowadzić. Przerażone spojrzenia. – Czy gra pani w brydża? – Nie. Lód. Uśmiechnęłam się i wydmuchałam dym z papierosa w ich stronę. Miałam tak wiele pytań, ale wyraźnie widziałam, że tych kobiet nie mogę poprosić o radę. Uważały, że nie wytrzymam. To jedynie zwiększało moją determinację. Nie tylko zostaniemy, ale dobrze sobie poradzimy. Zakończył się pierwszy tydzień miodowego miesiąca. Dopiero wtedy odkryliśmy, że nasz obiecany dom nie został jeszcze wybudowany! Czekaliśmy na klucz. Ale kiedy przybyliśmy, tematu taktownie unikano. Lekko nacisnęłam. Zostaliśmy zawiezieni do niedużego mieszkania na Bergerac Road w dzielnicy zwanej Winderflet. Niedaleko supermarketu Chen’s Pick and Pay i klubu. – Wystarczy na pół roku. – Firma nawet nie przeprosiła. Kiedy otworzyliśmy drzwi, krzyknęłam. Czarne, błyszczące karaluchy, tłuste jak myszy, biegały po podłodze i suficie. 4 – Qu’est-ce que c’est? – zapiszczałam. – To tylko chrząszcze. – George próbował mnie uspokoić. – Chrząszcze? To nie chrząszcze. To demony! George wpadł do środka z krzykiem i zaczął zadeptywać wszystkie, które mu się nawinęły. Mieszkanie było w tragicznym stanie. Po materacu skakały pchły, lodówkę pokrywała warstwa pleśni. Ze ścian odpadała szara farba. Po policzkach popłynęły mi łzy. – Zabieraj mnie z powrotem do hotelu – rozkazałam. George pokiwał głową, wyraźnie zarumieniony. – Sabine, nie rozumiem tego... Naprawdę. To musiała być jakaś pomyłka. Firma nie była nawet zawstydzona. Po moich naleganiach mieszkanie zostało szybko wyszorowane i pomalowane, dostarczono też nowe meble. Łóżko, stół i cztery fotele. Nową lodówkę. Te wymuszone uśmiechy – przedsmak spraw, o jakich nie mówiły tamte posępne Angielki. Głowa do góry i ani słowa. Szklanka rumu. Wieczorem trochę valium. Postanowiłam się nie nudzić na Trynidadzie. Kiedy George był w biurze, porządkowałam i czyściłam nasze malutkie mieszkanko, aż błyszczało. Ozdobiłam je kilkoma cennymi drobiazgami, które ze sobą przywieźliśmy. Codziennie robiłam zakupy u Chena, w pobliskim ciemnym i rozpadającym się supermarkecie. Pierwsza wyprawa na zakupy była trudna. Oto jak wyglądała moja prosta lista sprawunków: chleb, jedna bagietka mleko, pół litra 4 Qu’est-ce que c’est? (fr.) – co to jest? ser, cheddar, ćwierć kilo masło jabłka pomidory ciasteczka cukier herbata Sklep Chena z początku wydawał się opustoszały. Na zewnątrz rząd pordzewiałych wózków rozgrzanych do czerwoności przez słońce. Udało mi się oswobodzić jeden, popychałam go przed sobą niczym tarczę. W wejściu się zatrzymałam. Sklep przepełniała namacalna atmosfera melancholii. Między regałami unosiła się woń stęchlizny, a dwie gołe żarówki dawały mało światła. Od razu trafiłam do działu owocowo-warzywnego. Zobaczyłam dużą stertę przypominających korzenie bulw, brudnych i włochatych, trochę jak ziemniaki albo kokosy. Szukałam ceny, ale nigdzie nie znalazłam. Obok sterta bananów i całe góry zielonej fasolki, zapomnianej i wyschniętej. Znalazłam też pomidory, uprawiane miejscowo, małe, żółte i trochę podgniłe, jak również kalafiory, zwiędłe od upału i brązowiejące. Pomarańcze, rozpoznałam pomarańcze, ale te były zielone. Podniosłam jedną i ścisnęłam. Była twarda. Kilka razy przejechałam przez ten dział. Przejrzałe mango wybuchały jak granaty, przepełnione sokiem. Nad nimi latały muchy, latały nad wszystkim. Nic nawet nie przypominało jabłka. Drewniane półki były zakurzone, ich zawartość nieliczna. Pudełka mąki i puszki mleka skondensowanego Carnation. Puszki peklowanej wołowiny. Inne marki, które rozpoznawałam – Heinz, zupa Batchelors. Puszki soku pomarańczowego i zielonego 5 groszku. Zapiekanki Fray Bentos. Worki ryżu i ziaren roślin strączkowych. Groch łuskany. Fasolnik. Nikla. Kostki ghi , butelki oleju roślinnego. Butelki i pudełka miejscowych producentów: Matouk, Bermudez. Całe wieże drewnianych skrzynek coca-coli. Butelki rumu. Po półkach biegały karaluchy. Za rogiem lodówka! Dzięki Bogu. W środku cztery kawałeczki masła. Paluszki rybne Birds Eye. Żadnego mleka. Postanowiłam poprosić o pomoc i skierowałam się w stronę jednej z kas. Siedziała tam młoda czarnoskóra kobieta z brwiami narysowanymi ołówkiem i siatką na włosach. Na wpół drzemała. – Przepraszam. – Uśmiechnęłam się jak najbardziej uroczo. – Szukam mleka i sera. Zamrugała wielkimi czarnymi oczami. Popatrzyła na mnie tępo, jej wzrok wyrażał coś pośredniego między depresją a pogardą. – Mieszkam tu od niedawna – wyjaśniłam. Odwróciła wzrok, mruknęła coś niedosłyszalnie. – Przepraszam? Znów coś wymamrotała. – Obawiam się, że nie słyszę. – Sera nie ma. – Och. – Obficie się pociłam. – Mleko? Patrzyła przeze mnie. Czekałam. W końcu: – Tam. Nie rozumiałam. Skuliłam się. Wskazała na alejkę, gdzie widziałam puszki mleka skondensowanego. – Chcę kupić prawdziwe mleko. Wydawała się zdumiona, a później nadąsana, jakbym ją obraziła. Wróciłam do alejki i znalazłam mleko skondensowane. Wrzuciłam puszkę do wózka. Później zaczęłam się spieszyć. Zbyt zawstydzona, by powrócić do kasy z pustymi rękami, kupowałam cokolwiek, żeby tylko zapełnić wózek, ściągałam z półek pudełka i puszki, nie patrząc nawet na ceny, chcąc uciec jak najszybciej. W drodze do wyjścia wybrałam inną kasę. Nawet nie spojrzałam do koszyka, dopóki nie wróciłam bezpiecznie do mieszkania. Moje sprawunki znacznie się różniły od listy, z którą wyszłam na zakupy: puszka mleka skondensowanego Carnation pudełko krakersów Crix puszka groszku butelka rumu paczka paluszków rybnych Birds Eye słoik marmolady Matouk butelka Limacolu kiść bananów duża brązowa, włochata bulwa Tego wieczoru George śmiał się z moich łupów i ja też w końcu zaczęłam się śmiać. Siedzieliśmy na balkonie, piliśmy rum i jedliśmy paluszki rybne z groszkiem. Pożarliśmy banany. 5 Ghi (hind.) – klarowane masło. – Trochę są cierpkie, nie sądzisz? – zauważył George. Omówiliśmy bulwę – George znalazł jedną ze swoich książek o botanice i doszliśmy do wniosku, że to jams albo maniok. Chciałam porozmawiać o zachowaniu młodej Murzynki siedzącej w kasie, ale nie wiedziałam, jak podjąć ten temat. George stwierdziłby tylko, że nie rozumie, o co mi chodzi. Ale ja sobie tego nie wyobraziłam. Nie była do końca niegrzeczna czy nieskora do pomocy – po prostu odmówiła jakiejkolwiek współpracy, jakbym ją drażniła. W miarę możliwości postarałam się o tym zapomnieć. Graliśmy potem w domu w scrabble, ja wygrałam. – A niech to! George zeskoczył ze swojego fotela z udawaną złością, ukrył głowę na moich kolanach, wziął w zęby tkaninę spódnicy i zaczął ją ciągnąć jak lew ofiarę. Piszczałam, gdy zanurzył głowę głęboko między moje uda, a on jakimś sposobem, pośród moich pisków, a później westchnień, ściągnął mi zębami spódnicę. Kochaliśmy się na podłodze. George szeptał mi do ucha: „Kocham cię, kocham cię, kocham cię, Sabine”. Nigdy właściwie nie udało mi się wydusić z siebie tych samych słów. Przeważnie w jego rękach niemal traciłam przytomność. Rano bolały nas brzuchy. Jak się okazało, banany były niedojrzałe.