WARFLOWER

Transkrypt

WARFLOWER
WARFLOWER
Nie rób tego
Nie rób tego, mówią
Nie rób tego, zrujnujesz sobie życie
Och, popełnię wielki błąd
Popełnię największy błąd swojego życia
- Fly, The Big Mistake
O gmachu liceum Columbine można powiedzieć, że czas zatrzymał się w nim szesnaście
lat temu południową porą. Jeszcze trochę, a duchy tej szkoły będą dłużej martwe niż rozsypane
niczym perły dni ich zbyt krótkiego życia. Dziwnie jest stać tu z taką myślą.
Przedsionek budynku zaległ w sepii i szarawych żółcieniach półmroku, choć na dworze
zrobiło się widno. Cisza jest tak gęsta, że można by ją kroić na kawałki. Stawiam pewne kroki
przed siebie, jakby moja samotność zawłaszczyła sobie całe to miejsce.
Tutaj zaczęli. Mijam lśniące rzędy szafek, stare afisze o zwiędle odklejonych rogach,
miniaturowe twarze uśmiechające się z tablic, zakurzone gabloty. Rzeczy te zamykają w sobie
gwar, który niegdyś kipiał wokół nich, a z racji tego, że znajdują się tu dziś opuszczone i
sponiewierane, emanują dziwnym spokojem. Trudno uwierzyć w demony jakie powięziły. Ta
gablota z pucharami za osiągnięcia sportowe i szklaną mączką rozciągniętą u stóp. Te martwe
korytarze. Drzwi oznaczone wężykiem dziur po dziewięciomilimetrowym kalibrze, sześć wiązek
bladego światła. Znowu wstaje świt, lecz nikt nie rozpoczyna tu kolejnej lekcji. Wchodzę do
pustej klasy, rozsiadam się w jednej z ławek. Powolnym ruchem zgarniam kurz na palec, oglądam
go w zadumie i strzepuję na ziemię. Ciężkie kroki czarnych butów, łuski spadające na ziemię,
zbielałe kłykcie kurczowo zaciśnięte na strzelbie - to są klisze jakie w kółko chodzą mi po
głowie.
Jeszcze chwilę wdycham woń przemijania i ruszam dalej. Schodami docieram do
biblioteki. Oto zbiorowy grób, a w tych wszystkich lekturach nie odnalazłbym podobnej sceny, co
się tutaj niegdyś rezegrała. Szeregi książek , kusząca mnogość tajemnic i światów czekała
spokojnie na odkrycie za którymś z grzbietów zakamuflowanym wśród niezliczonych tytułów.
Wpada mi w oko Blaszany bębenek. Ściągam książkę z półki, z pomiędzy kartek wylatuje lista
meldunków. Jest wśród nich moje nazwisko, październik 1998. Zdumiony odkrywam, że on też
to czytał - kilka pozycji wyżej ktoś podpisał się drobnym, pochyłym pismem: Eryk Harris.
Spoglądam w dół na zielone linoleum. Więc tutaj upadłem, jak kręgiel rozbity na drzazgi.
Ciekawe kto usunął plamę krwi.
Oto ściana płaczu: tam, gdzie wcześniej stał rząd komputerów, wznosi się memoriał, tafla
marmuru i trzynaście krzyży wyrytych w jednej falandze. Pod nimi wygrawerowano napis:
OFIAROM Z 20 KWIETNIA 1999 ROKU
Dorysowuję dwa blade, małe, rozedrgane krzyże. Z początku się waham, jednak mimo
wszystko robię to. Sam do końca nie wiem dlaczego.
*
Hrabstwo Denver, stan Colorado. Lata dziewięćdziesiąte. Jedyne co przychodzi na myśl
to rozległe przedmieścia, park narodowy, góry skaliste. I to chyba wszystko. Ludzie przybywali
tu drogą ciągnącą się serpentynami wśród czerwonych skałek, wprowadzali do nowych domów z
myślą o godziwym życiu jakie będą wiedli pomiędzy pracą w biurze, klubem dobrej książki a
kościołami wzniesionymi na kształt monolitycznych klocków.
Rozmawiali o tym przy jadalnym stole tydzień po przeprowadzce, jak tu dobrze,
nowocześnie i bezpiecznie. Jeśli w samym sercu Ameryki nie jest bezpiecznie, to gdzie indziej
być może? Wiele mil stąd toczyły się wojny gangów w obskurnych gettach, a prezydent zrzucał
bomby na kolejne miasto w jakimś bałkańskim kraju. Sęk w tym, że jeszcze nie wiedzieli, że cały
świat to getto.
- Przeprowadziliśmy się w dobre miejsce.
Wyobraźcie sobie ten obrazek. Rodzina wojskowa, ojciec - były pilot sił powietrznych,
potulna matka i dorastający synowie, dom, w którym panuje dyscyplina. Serce Ameryki, miejsce
z przyszłością. W zasadzie to jedyne, o czym mogli myśleć tutejsi mieszkańcy: o przyszłości.
Równina u podnóża gór, na której postawili swe domy, porastała kiedyś gęstym lasem. Nie było
tu żadnych znamion historii, może z wyjątkiem muzeum Indian, choć te dzieciakom kojarzyło się
prędzej z rozrywką niźli z historycznymi smętami. Czegoś tu brakowało, czegoś nieuchwytnego,
rodem ze starego kontynentu, słowem - brakowało przeszłości.
Może dlatego historia, która się tutaj rozegra jest jak pierwsza bruzda wyryta na gładkiej
twarzy - to tylko bruzda, lecz nie sposób jej przeoczyć i ma się wrażenie, że wszyscy na nią
patrzą. Jest niczym w stosunku do rozmiarów zwyrodnień jakie toczyły naszą planetę, a sama
planeta to maleńkie gówno pośród fal prężących się przestrzeni, i tak dalej, i tak dalej. Rzeczy się
zdarzają, po prostu.
Jednak coś w ludziach zamarznie po tym incydencie, nic nie będzie takie jak dawniej.
Zaczną patrzeć na wszystko w zgoła odmienny sposób, zadziwieni jak bardzo n i e g o t o w i
byli na to, co miało nadejść.
*
Ludzie często pytają: co on sobie myślał?
Ulubioną kapelą Eryka był Rammstein, tak samo moją. Oczywiście dowiedziałem się o
tym, jak i o wszystkim innym, po całym zdarzeniu. Ta niewielka zbieżność wzbudziła we mnie
pewien sentyment. Skoro można żywić sympatię do ciemiężcy, który był fanem podobnej
muzyki, czy winno czuć się skruszonym? Odkąd Bóg wyprowadził się z naszych domów i
kościołów, możemy przestrzegać prawa, darzyć ludzi serdecznością, żyć w swoich czterech
ścianach i nie skrzywdzić muchy - poza tym wszystko jest moralnie dozwolone. Nic tak nie
wymyka się sztywnym ramom moralności jak sztuka. Lecz to nie jest tak, że muzyka, książki i
filmy kreują furiatów - one jedynie czynią furiatów bardziej kreatywnymi.
Muzyka sączyła się w jego uszy, pobudzając uśpione, otorbione ogniska zapalne w
mózgu, wyciągała na wierzch traumy i burzliwe marzenia senne. Czarna żółć rozchodziła się po
ciele, przeinaczając zmysły. Aż dziw pomyśleć, że zdolne są do tego zwykłe drgania cząsteczek
powietrza, coś, czego w istocie n i e m a, że potrafią one roznienić taką moc, otworzyć przed
człowiekiem przestrzenie, których istnienie wcześniej tylko się przeczuwało głęboko pod skórą.
Przeczuwało - lecz nie było na to słów. I oto nagle słowa pojawiają się, przychodzą z
radioodbiorników, z muzycznych płyt, płyną ze słuchawek i drążą kanały we floresach
przewodów słuchowych niczym pasożyty, docierają do samego rdzenia.
To była muzyka z podziemia albo raczej post-muzyka, zrodzona w rozstrojonych
instrumentach, inspirowana świstem kul i granatów jak z czarno-białego filmu o drugiej wojnie
światowej. Rytm maszerujących ludzkich maszyn, industrialny zgiełk i brud, krajobraz w
plątaninie czarnych rur i kabli, wysypiska śmieci, każda myśl i emocja pomniejszona do roli
automatyzmu, a zza ściany tego wszystkiego przebijający się głos rozgoryczenia i niezgody... na
co? Na ten świat? Zaczęło się, gdy odkrył Nine Inch Nails. Piękna maszyna nienawiści i Trent
Reznor szepczący: zraniłem się dziś, aby sprawdzić czy wciąż jeszcze czuję. Reznor
wrzeszczący, że pragnie pieprzyć się jak zwierzę, nienawidzący Boga, rozwalający scenę na
koncercie, wysmarowany błotem, upajający się smutkiem i wściekłością, śpiewający o spirali
upadku. Na drugim miejscu był KMFDM ze swoim Keine Mitleid Fur Die Mehrheit, dźwięki z
podziemia wprawiające w dygot ziemię, na której kultura masowa urządziła swe mrowisko. Nikt
tak nie śpiewał o anarchii, destrukcji i zepsuciu, które łykamy w bezpiecznych dawkach ze
szmacianych gazet i sensacyjnych wiadomości, a Eric chłonął to wszystko jak gąbka, malując
swój świat czernią i bielą. Tak też zaczął się ubierać. Jakimi ścieżkami doszedł do stanu
ówczesnego, ciężko stwierdzić, lecz można je było prześledzić za pośrednictwem jego
ulubionych kawałków.
Eryk słuchał ciężkich, opadających jak ołowiane buty rytmów Rammsteina, wpatrzony w
kwitnące zacieki na suficie. Zaprzyjaźniał się z własnym bólem. Powoli, nie od razu, gdzieś za
zamkniętymi drzwiami wyrósł cierń na wklęśnietej piersi. Wtedy rozwarła się w nim jakaś furtka
do rejonów świadomości, z których płynęła jego własna muzyka. Zaczął pisać pamiętnik. Życie
przeobraziło się w kompozycję przypadków, które sam prowokował w artystyczny sposób do
urealnienia. Czy było tak naprawdę? Nigdy się nie dowiem, pozostaje tylko snuć domysły. A ja
uwielbiam snuć domysły.
Miałem okazję obserwować go pewnego styczniowego poranka 1998 roku, kiedy siedział
w szkolnej stołówce, drapiąc w roztargnieniu ranki na nadgarstku. Ja byłem kilka stolików dalej,
anonimowa para oczu we wrzącym tłumie uczniów liceum Columbine, kończących swoje drugie
śniadanie. Ktoś strzelił w niego gumką ze spinacza do papieru. Jego nieco rachityczna postura
tonęła w czarnym prochowcu, kości policzkowe i żuchwa wyłamały się ostrymi liniami z dawnej
twarzy. Czasem uśmiechał się chłodno i patrzył w niebyt zamglonymi oczami, które za rok
patrzeć będą w podobny sposób z pierwszych stron gazet, zadając światu zagadkę.
Ludzie pytają: co on sobie myślał? Gdyby zapytali mnie, odpowiedziałbym tak: Eryk
Harris siedział w szkolnej stołówce. Na wargach miał smak krwi i bezsennej nocy. Usta wciąż
produkowały nowy nabłonek, a on wciąż go gryzł. Jakby miał przegryźć policzek na wylot...
NIENAWIŚĆ
Eryk Harris siedział w szkolnej stołówce. Na wargach miał smak krwi i bezsennej nocy.
Usta wciąż produkowały nowy nabłonek, a on wciąż go gryzł. Jakby miał przegryźć policzek na
wylot. To ciało, całe życie w jednym wagonie, sunącym mozolnie po stałej ścieżce myślenia, to
marne opakowanie z żył i mięsa, nie było dla niego grą wartą świeczki. Nie cierpiał go. A tak
ogólnie to nie znosił wielu rzeczy. Potrafił znienawidzić kogoś tylko za ton głosu. Wszyscy ci
ludzie wokół kręcili się puści jak wydmuszki, bezwolne roboty, znaczące zygzaki, pętle i kręgi
wieloletniej wędrówki bez żadnego celu. Ten fakt go strasznie dręczył, a zarazem fascynował.
Wyjął puszkę Dr Pepper'a i otworzył ją zębami, pozwolił lodowatym cząsteczkom gazu
zaatakować gardło. Poczuł na skroni ostre pacnięcie rozpędzonej gumki do włosów. Metalowa
skuwka odcisnęła się boleśnie na skórze, jednak odpowiedział na zaczepkę niewzruszoną fasadą,
pozostał zimny i obojętny, popijając dalej schłodzony napój, a w środku gruczoły skręciły się do
granic możliwości w nagłym paroksyzmie, wypuszczając kolejną dawkę nienawiści w jego żyły,
od której niemal dostawał erekcji. Bo nienawiść potrafi być piękna. Wyobrażał sobie, że jest
Michaelem Douglasem z filmu Upadek, wychodzi nagle z samochodu w środku gigantycznego
korku, przemierza duszne, spalone słońcem miasto z torbą wyładowaną po brzegi ciężkimi
spluwami. Jest niepowstrzymany. Jeśli nie mógł być demonem z Dooma, to przynajmniej będzie
Michaelem Douglasem. To nie wszystko, czego pragnął. Marzyły mu się czarne leje w ziemi
jakie zostają po eksplozji granatu, budynki osuwające się pod zszarzały grunt, zgliszcza i ukośne
słupy ciemnego dymu. Przypomniał sobie napis na murze starego prosektorium, który oglądał
codziennie, jeżdżąc autobusem do szkoły: Radość niszczenia jest też radością tworzenia. A tuż
obok kto inny - a może ta sama osoba? - napisał: Nienawidzę siebie i chcę umrzeć!!
Krople czarnej żółci spadały na pochyłość losu, który wybrał odkąd pewnej piątkowej
nocy wpadł ze swoim przyjacielem Dylanem na pomysł, aby wykraść rzeczy z tamtej furgonetki.
Oczywiście ich przyłapano, przyciśnięto twarzą do maski samochodu, zakuto w kajdanki. Od
tamtej pory wszystko stało się jeszcze gorsze, jeszcze bardziej zintensyfikowane. Jak gdyby jeden
szczeniacki wybryk przekreślił paletę barw całej jego osobowości rozwijanej latami od płodu do
dziecka, od dziecka do chłopca, od chłopca do nastolatka, aż wreszcie od nastolatka do
zwyrodnialca? Pomyślał: Jeśli widzą mnie zwyrodnialcem, takim się stanę! A kto widział? Te
wszystkie ciotki, nauczycielki gdaczące o Faulknerze albo o tym, że Proces ukazuje bezsilność
jednostki wobec machiny biurokratyzacji, postawione między ławkami pękającymi od szkolnej
beznamiętności. Jakby nie wiadomo do kogo i o czym, ale jednak o t y m, rozumiejąc, a
jednocześnie n i e r o z u m i e j ą c, godząc się - ot tak! - z rolami jakie zostały tu rozdane. W
ich spojrzeniu grała ta odwieczna poczciwa niełaska, kiedy wchodził do klasy w postrzępionych
butach, ze zdartymi kłykciami w kieszeniach bojówek. Z umęczonym westchnieniem odwracały
wzrok, godząc się w duchu z faktem, że kolejny dzieciak schodzi na złą drogę - nienawidził! - a
w lustrze ich oczu oglądał narodziny zwyrodnialca, wykolejeńca, wandala.
Po objęciu jego osoby tą haniebną anatemą nieustannie miał na pieńku ze swoimi
prześladowcami, cwaniaczkami w sportowych czapkach, którzy wreszcie otrzymali zielone
światło do wbijania mu długopisów pod żebra, popychania na szafki, zamykania w kiblu. I - o
dziwo! - stał się wdzięczny, że tak się dzieje, gdyż wreszcie sam siebie mógł określić - bo jeśli nie
mógł być kujonem, zapatrzonym w siebie artystą, sportowcem ani nawet zwykłą łajzą, to
przynajmniej będzie pogmatwanym, uwznioślonym masochistą. Ziarno zostało zasiane, niech
więc drzewo gniewu rośnie ze smoły, prochu i szarego błota, niech ukształuje się w formę
ostateczną, ukrzyżowaną na ekranach telewizorów. Tak niewielu ludzi przecież zdolnych jest
przeżyć samego siebie.
Ocenił na oko wymiary stołówki, oszacował minimalną siłę rażenia. Wielkie okna
napełniły go obietnicą eksplozji w bryłach szkła, którą pewnie usłyszy cała dzielnica. Będzie stał
przed szkołą, oglądając potężniejący kwiat jego furii, a gdy pierwsi niedobitkowie wybiegną z
gmachu krzycząc wniebogłosy - zacznie strzelać. On sam zginie od kul policjantów, a wszystko
zostanie uwiecznione na oczach telewizyjnych kamer. Przez chwilę zastanawiał się jak to nazwą
w nagłówkach prasowych: Bombardowanie w liceum Columbine? Zamach w Columbine? Wyjął
podręczny notes i zaczął kreślić plan budynku, przechadzając się między stolikami. Ostentacyjnie
rozglądał się dookoła jak członek ekspedycji naukowej w tropikalnej jaskini. Nie dbał o to, czy
ściągnie na siebie czyjeś spojrzenia i czy może jakiś duży koleś w futbolowej koszuli go zaczepi,
wyrwie notatki z ręki i doniesie nauczycielom...
Pewna malutka część niego zapłonęła niechcianą nadzieją, że ten rozpędzający się pociąg
na urwanych torach jest jeszcze do odwrócenia - zdusił ją w sobie szybko. Głośno zatrzasnął
notes. Przyłożył obie dłonie do skroni i zacisnął z całej siły powieki, jakby to mogło zabić gwar i
gadaninę setek ust, przeżuwających jałowe rozmowy, mielących wciąż te same zdania.
*
Była już czwarta nad ranem, a on wciąż nie mógł zasnąć. Oglądał rzednący z wolna
mrok. Wsłuchiwał się w miarowe oddechy śpiących szczęśliwców. Są ludzie, którzy boją się
ciemności oraz ci, którzy z grozą myślą o nadchodzącym dniu. Powieki miał nieznośnie lekkie.
Już minęło wiele czasu odkąd potrafił zamknąć oczy i uciec w bezpieczny sen. Śniłby o polnych
drogach, o splecionych palcach. Znów miałby trzynaście lat i trzymał kij bejsbolowy w dłoniach.
Słońce raziło w jego oczy, z trudem dojrzał nadlatującą piłkę. To miejsce istnieje naprawdę czy
zamknął je w sercu jak w grobie? Cudowny bezwład. Wymykanie się ciepłą nocą z przyjaciółmi,
owijanie domów papierem toaletowym, rowery sunące po pustych ulicach, jakby skończył się
świat i zostali ostatnimi ludźmi na ziemi. Wyobrażał sobie, że chodzi po Księżycu. To był ostatni
raz, gdy czuł się jeszcze zespolony z rzeczywistością - z grupką rozrabiających dzieciaków.
Fantom uwierał, swędział dokuczliwie. Zostawił im kartkę na pożegnanie. Przynajmniej taką
wersję wolał pamiętać. Na początku do nich dzwonił, z czasem coraz rzadziej. Rozmowy
międzystanowe kosztowały. Spotykało go to czwarty, a może piąty raz - służba wojskowa ojca
wymagała częstych przeprowadzek. Gdziekolwiek poszedł, odnosił wrażenie jakby odsiedział
tam pięć minut i zaraz szykował do wyjścia, zanim przyjęcie rozpoczęło się na dobre. Tak też żył,
na granicy istnienia i nieistnienia, jakby wpadł do tego świata tylko na chwilę i spieszył gdzieś
indziej.
MIŁOŚĆ
Dylan Klebold rozejrzał się po zabałaganionym pokoju. Skręcony papieros zwisał mu z
ust. Wyjął z szafy pudło ze starymi rzeczami. Tylko jeden przedmiot wśród nich był zupełnie
nowy - błyszczący Colt 45 zawinięty w szmatkę. Wziął go do ręki i teraz wyglądał jak kowboj.
Było jeszcze pudełko z nabojami. Choć większości nie potrzebował, dla zachowania
pozorów kupił całe opakowanie - wszak dziwacznie by wyglądał, gdyby poprosił sprzedawcę o
jeden nabój. Załadował go, odbezpieczył broń i spojrzał w ciemność dziury wylotowej, a
ciemność spojrzała w niego. Potarł kciukiem spust, próbował wyobrazić sobie, co się stanie, gdy
za niego pociągnie. Jak mocno naprężone muszą być wszystkie fibrie ducha, by poruszyć jednym
palcem.
Zamknął oczy. Miał nadzieję, że pod membraną powiek ujrzy wyraźnie jej twarz - tak
jakby rzeczywiście tu była na odległość szeptu. Usiłował odtworzyć każdą wypukłość i
załamanie, każdą linię współtworzącą obraz, fakturę skóry, każdą rzęsę w oku, każdy włos na
białym karku. Jego pamięć dysponowała zbitką przelotnych wspomnień i kilku zdjęć. Przez
chwilę już ją miał, wyciągnął z mroku, by na powrót ześlizgnęła się w niepamięć.
Czasem miłość bywa wąską szczeliną, w której zamiast dwojga ludzi mieści się tylko
pocisk. Wziął drugi nabój, pocałował go i włożył do magazynka. Nagle coś mu przyszło do
głowy i załadował trzeci. Po chwili konsternacji ładował już następny. I następny. I jeszcze
następny. W domu panowała martwa cisza, jedynie zegar w kuchni wybił głośno czwartą po
południu. Kolejny dzień uciekał nieubłagalnie. Niedługo wróci jego matka, musiał więc się
spieszyć. Z nabitym Coltem w ręce zszedł do garażu. Nacisnął guzik, otwierający drzwi. Kotara
unosiła się powoli, odsłaniając sinawy kawałek świata zewnętrznego. Padał deszcz. Wszedł do
wozu, rzucił pistolet na siedzenie, przekręcił klucz w stacyjce. Ciężki warkot wyrwał go z transu i
zasiał strach przed tym, co właśnie czynił - zgasił więc natychmiast silnik i z bijącym sercem
oparł czoło na kierownicy. Trząsł się jak liść. Po chwili zerwał się gwałtownie i znowu chwycił za
broń, wepchnął lufę w swoje usta i znowu się zawahał. Zobaczył w lusterku parę oczu błękitnych, rozwartych, nabiegniętych krwią, zobaczył siatkę żyłek na powiekach i chudą twarz
wykoślawioną w dziwacznym grymasie. Nie rozumiał - on pragnął umrzeć, a jednocześnie każda
rozpasana komórka w nim krzyczała, że chciałaby pożyć jeszcze trochę. Groza nieistnienia,
której dotąd był nieświadom, wyłaziła z najgłębszych jam jego ciała, wylewała się wszystkimi
porami skóry. Opuścił broń. Wyszedł z samochodu, po pięciu minutach był spowrotem z flaszką
wódki, którą polewał swe rozdygotane nerwy. Miał też ręcznik i rurę odkurzacza.
Kiedy zainstalował wszystko jak trzeba, wcisnął gaz i rozsiadł się wygodnie. Wódka
przed śmiercią smakowała dobrze, pierścień ciepła w gardle rozchodził się po całym ciele.
Fragment spękanej ściany za szybą leniwie zachodził mgłą. Odprężony zaczął czynić bilans
swego szesnastoletniego życia.
Poczuł jak czyjeś ręce chwytają go i wyciągają na zewnątrz. Ktoś dał mu liścia w twarz.
Z trudem rozkleił powieki. Padał deszcz.
*
Pokój Eryka mieścił się w piwnicy. Szpitalne światło żarówki sterczącej pośrodku sufitu
wdzierało się w każdy zakamarek. Panował tu żołnierski hart ducha - tylko plakat kapely
Combichrist i stosik gier obok komputera mogły pasować do krajobrazu siedemnastolatka z
przedmieścia. Na zaścielonej pryczy nie było żadnej zmarszczki, każdy drobiazg leżał schowany
w szufladzie lub w pudle. Biurko lśniło czystością. Eryk powiedział mu kiedyś, że brzydzi się
kurzu.
Dylan wiedział trochę o zainteresowaniach przyjaciela. Kiedyś dla zabawy zdetonowali
niewielką bombę domowej roboty. Obserwowali tlący się lont i kiedy zaczęli wątpić w
skuteczność ładunku, plastikowa rura rozdęła się nagle i wydała z siebie gromki huk. Widzieli
tylko rozbłysk światła i strzępy plastiku padające okręgiem w niebieskawym dymie. Eryk trzymał
czarny proch w pudełku po kawie.
Ludzie zaczęli zastanawiać się nad źródłem hałasów w ich dzielnicy.
Jedną nogą w wieczności, drugą wciąż w bagnie Dylan patrzył jak Eryk wyciąga spod
materaca pięć sztuk bomb rurowych, strzelbę, kamizelkę z mnóstwem kieszeni i czarny notatnik.
Wręczył mu go i powiedział:
- To samobójczy plan.
Dylan wziął notatnik, przewertował strony cudzej fantazji. Każdy kolejny wpis dziennika
ociekał coraz większym jadem. Nie przypuszczał, że jego przyjaciel nosi w sobie tyle gniewu.
Chwycił ostrożnie jedną z bomb rurowych i zaczął obracać ją w dłoniach.
- A może po prostu wejdziemy tam i zaczniemy strzelać? - zapytał w końcu. Eryk siedział
ze strzelbą na kolanach i wpatrywał się w lśniącą stal, jakby oglądał w niej własne odbicie. Miał
na sobie przydużą koszulę w kratę, włosy przystrzygnięte po bokach. Pokręcił głową,
stwierdzając, że to zbyt banalne i nikt ich nie zapamięta.
- Będą podniecać się durną strzelaniną najwyżej przez parę dni. Nic się nie zmieni.
I dodał:
- Wiesz, Vodka, mam za wiele pomysłów, żeby skończyć na cichym samobójstwie w
sypialni. Pewnie to śmiesznie zabrzmi, ale... - Eryk przyłożył strzelbę do oka. - Nigdy wcześniej
nie miałem w sobie tyle zapału do pracy.
Potem mówił o swoim ojcu, o śmigłowcach i zrzucaniu bomb na miasto, o którym czytał
w podręczniku do historii. O ludziach, którzy go bili. O egzystencjalnej samotności i paleniu
mostów. Ukośny deszcz siekał w okno, tej nocy zanosiło się na burzę. Piętro wyżej rodzice Eryka
już spali. Chłopcy rozmawiali cicho, aby ich nie zbudzić.
Kiedy poszli spać, żaden z nich nie zmrużył oczu. Coś się przesądzało. Coś się
wydarzyło między nimi. Czuli to w kościach, lecz nie mówili o tym. Jakby resztę słów załatwiło
milczenie. Było między nimi dużo milczenia.
TAK PONUREGO DNIA I TAK PIĘKNEGO, JAK ŻYJĘ, NIGDY JESZCZE NIE
WIDZIAŁEM*
Znacie sen, w którym człowiek nie może wydobyć z siebie głosu, ma ściśnięte gardło i
zakneblowane usta, choć akurat pragnie wygłosić wszem i wobec coś ważnego? Po czym
spogląda w dół i nie widzi własnego ciała, wyciąga ręce, lecz ich nie dostrzega, pragnie
sformułować zdanie, lecz myśli rozpełzają się wokół śliskie i nieuchwytne. Jakby budził się z
rana i w malignie zbierał jeszcze niepogodzone z sobą kawałki własnej osoby, rozsypane po
całym pokoju - tam ręka, tam noga, tu nos, tam paznokieć. A może to duch mój, rozciągnięty
między ludzi i rzeczy, oglądający scenę jak widz w kinie?
Znowu tkwię w szkolnej klasie i nie mogę rozeznać czym jestem - człowiekiem czy
rzeczą, czy zamknęli mnie w krześle, przybili krzyżem do tablicy, czy jestem ołówkiem lub
kartką, aktem zgonu wsuniętym między papiery, leżące ciężkim stosem na biurku nauczyciela. A
za biukiem siedzi, rzecz jasna, sam nauczyciel - założył nogę na nogę, splótł palce na brzuchu
opiętym w musztardowy sweter i tweedową marynarkę, binokle zatknął w kieszeni i patrzy
surowo na swoją klasę. A klasa? Co to za klasa? W ławkach siedzą chłopcy noszący krew na
rękach, wnętrza ich dłoni są jeszcze alabastrowo wypełnione zimnym metalem spluwy wspomnieniem rzezi, jakiej dokonali w swoich szkołach.
Belfer wsuwa okulary na grzbiet nosa i prostuje się za biurkiem jak prezenter w
telewizyjnych wiadomościach. Te pliki papierów to dowody zbrodni - leżą koło kubka kawy
niczym klasówki gotowe do oddania. Uczniowie wiercą się niecierpliwie w ławkach, niepewni
swych ocen.
- Kip Kinkel, Thurston, Oregon! - wycedza nauczyciel, błądząc wzrokiem po sali.
Z ławek podnosi się blady piętnastolatek w bluzie piłkarskiej drużyny Oregonu, dłonie
ma skrępowane kajdankami.
- No, no, no - mówi profesor, oglądając w zadumie jeden z papierów. - Maj 1998, czworo
zabitych. Kłótnia z ojcem, morderstwo rodziców. Następnego dnia otworzyłeś ogień na szkolnym
korytarzu. Dwie osoby zostały fatalnie postrzelone. Gdy policja wtargnęła do twojego domu,
zastała parę ciał zawiniętą w prześcieradło i płytę zapętloną na utworze Liebestod z opery
Wagnera. Co za historia, co za historia... - wzdycha, oblizując wargi. - No dobrze. Zważywszy na
czasy, kiedy strzelaniny szkolne w Ameryce nie były jeszcze trendem, to ładny wynik. Statystyki
oglądalności poleciały w górę. To była prawdziwa sensacja, ten dramatyzm... - pochyla się nad
dziennikiem. - Czwórka za walory estetyczne...
- Nie wierzę! - ktoś woła wściekle.
- Cisza! - krzyczy nauczyciel.
Pochłonięty wbijaniem noża między palce uczeń właśnie ocknął się z zadumy. Salę
przebiega szmer, wszystkie głowy na raz wykonują zwrot w kierunku ostatniej ławki, gdzie siedzi
dwójka oprychów w czarnych płaszczach. Jeden z nich rysuje kości i trumny w melancholijnym
zobojętnieniu, drugi jest wyraźnie rozeźlony.
- Ten frajer nawet nie umiał się porządnie zabić! - wrzasnął. - Dwoje zabitych, to przecież
pryszcz! Zrobił to bez namysłu, a w dodatku był futbolistą. Jaki futbolista strzela do ludzi w biały
dzień? To jego ktoś powinien zastrzelić!
- Tobie samobójstwo się udało - rzekł na to Kip. - Rzeczywiście powód do dumy.
- Byłem gotów umrzeć za sprawę!
Wstaje z krzesła, teatralnym gestem zdejmuje czapkę i odwraca się, ukazując broczącą
dziurę w potylicy.
- Dość! Dość! - woła nauczyciel. - Będzie uwaga.
Wtem drugi oprych, ten melancholijny i zasępiony, ciska ołówkiem w swoją bazgraninę i
wybucha nagle:
- Co my tu wszyscy robimy? Czy nie mieliśmy pójść na wagary?
- Jesteśmy na wagarach - skonstatował czyjś głos. - Jesteśmy na najdłuższych wagarach
w historii.
*
Kwietniowej nocy przed swoją śmiercią Eryk siedział w ciemności, polerując strzelbę.
Właśnie skończył czytać Makbeta. Na łóżku leżały dwie czarne torby, a w nich zegar
odmierzający ostatnie godziny do końca świata. Obok złożył jak na ołtarzu skrócony karabin i
nóż myśliwski. W pudle po butach czekały na użycie bomby rurowe i petardy. Na drzwiach szafy
wisiał strój, który założy - czarny prochowiec, bojówki, pas z sakwami i biały T-shirt z napisem
naturalna selekcja. Sam zaprojektował nadruk. Pod spodem ustawił równo buty desantowe
błyszczące od pasty.
Tej nocy drzwi jego pokoju były otwarte na oścież. Sam je tak zostawił, prowokując los.
Podskórnie czuł, że decyzja została podjęta - teraz tylko bawił się ostatnim słowem, obracając je
na czubku języka. Jak zawsze, gdy po długotrwałej gorączce planowania zatrzymywał się na
chwilę, aby wbrew swej pedantycznej naturze rzucić to wszystko na szalę wypadku. Przecież ktoś
mógł tu przyjść i zobaczyć go z obrzynem w dłoniach. Na ścianie przybił plan szkoły i
wymalował czaszkę na środku. Ktoś mógł spojrzeć na to i zrozumieć, co się święci. Żadna z
podobnych rzeczy się nie stała - czyżby los puszczał mu oko? Es muss sein? Czy to właśnie miała
oznaczać ta cisza?
Odstawił strzelbę i wyszedł z pokoju. Cicho jak duch wspiął się po schodach i stanął
obok sypialni rodziców. Uchylił drzwi. Dwa białe wzgórki na łóżku unosiły się i opadały,
oddychając miarowo. Nie ma nic bardziej kojącego niż oddech bliskiej osoby pogrążonej we śnie.
Czy byli mu bliscy? Tego stanowczo nie mógł powiedzieć. Jednak w ostatnich miesiącach unikał
rozmów i patrzenia w ich oczy, jakby bał się, że poczuje wyrzuty sumienia. Pragnął być
potworem. Czytał o ludziach, którzy mieli biologiczną niezdolność do skruchy. Ale w tej dziwnej
chwili był prawie pewien, że nie jest jednym z nich. To go ubodło. Pomyślał jeszcze, że powinien
ich teraz zabić - śpiących, niczego nieświadomych. Błyskawicznie wymierzyłby dwa strzały.
Użyłby tłumika, żeby nie było słychać. Nie poczuliby bólu. Jeśli tego nie zrobi, będzie ich boleć
przez resztę życia.
Nie zdobył się na to. Wrócił do pokoju i położył się plecami na zimnej podłodze. Nie
dane mu było przespać się dziewczyną, pomyślał więc, że w tej chwili mógłby chociaż zwalić
konia, lecz żadna myśl go nie pobudzała. Zasnął płytkim snem, w którym chciał strzelać do
kogoś, lecz za każdym razem gdy pociągał za spust, pociski wypadały z lufy i toczyły się po
ziemi jak kule bilardowe.
*
- Szkoda, że nie posłuchamy ich nowej płyty.
- Ta... Założyłbym się, że będzie wykurwista.
- Nigdy się nie całowałem.
- Ja też nie.
- Przynajmniej się nie zestarzejemy.
- Będziemy legendą.
- Ta...
- Czasem się zastanawiam... Dlaczego mnie uratowałeś?
- Kiedy?
- W zeszłym roku, pamiętasz.
- Nie wiem. To był instynkt. W takich chwilach się nie myśli.
- Oby pogoda była ciepła. Inaczej ogień może nie odpalić.
- Boisz się śmierci?
- Nie... Chociaż czasem tak. Ale myślę też o gniewie, który we mnie włożyli. Wtedy jest
łatwiej. Myślę sobie: es muss sein.
- Ta... Es muss sein.
- Odegramy się na sportowcach.
- Zrobimy sobie pieprzone polowanie. Najważniejsze to porządnie się zabawić.
*
Był to pierwszy ciepły dzień od dłuższego czasu, jeden z tych poprzedników wiosny, na
którą jest jeszcze za wcześnie. Ostatnia klasa liceum. Rok szkolny powoli dobiegał końca,
niebawem miały się odbyć egzaminy. Lubiłem książki. Chodziłem do biblioteki, w której cisza
otulała mnie jak miękki płaszcz, bezokie grzbiety książek mówiły do mnie, lecz nie oczekiwały
odpowiedzi. Była przerwa na lunch. Wtedy wszyscy zaczęli się dziwnie zachowywać, a ja nie
pojąłem wagi sytuacji. Niektórzy chowali się pod stołami. Stałem skonsternowany z książką w
dłoniach. Ktoś syknął zza krzesła: debilu, schowaj się! Miałem słuchawki na uszach, Sehnsucht,
druga minuta i czterdzieści sekund. Mimo to usłyszałem za plecami metaliczny szczęk.
*
Przyjechali osobnymi samochodami. Tak zdecydowali, idąc po raz ostatni do szkoły. W
jaki sposób chłopcy spędzili wczesny poranek pozostanie tajemnicą. Eryk napisał w swoim
dzienniku: Zostało pięć godzin. Cisza pulsuje zwiastunem tragedii, dramatyczna ironia gęstnieje
dookoła mnie. To jest tak kurewsko niesamowite. Czasem czuję się jak w filmie. Chciałbym też
podłożyć miny wokół miasta, lecz niewiele już czasu. Kilka dodatkowych trupów na tablicy
wyników. Wertuję swoje fantazje, spycham litość głęboko w dół. Z trudem trzymam na wodzy
swoją nienawiść. Robisz sobie żarty ze mnie? Myślisz, że to śmieszne? Teraz ja się będę śmiał,
patrząc jak leżysz zbrukany, błagając o litość. I jest mi wszystko jedno, bo ja i tak skończę
martwy.
Czasem myślę sobie, że wyświadczam niektórym przysługę, uwalniając ich z tego piekła
na ziemi, z tego niekończącego się łańcucha pokarmowego. Ktoś musi to zakończyć. Wszechświat
jest pusty, wrogi i szalenie nudny. To wadliwy projekt, wręcz szatański - materia, która pożera
więcej niż produkuje, która istnieje tylko po to, aby się replikować w nieskończoność. Nasze
mózgi są jak zbyt ciężkie poroże jelenia, staliśmy się zbyt świadomi, aby tą świadomość
udźwignąć. Płodzicie tyle dzieci, ile się da, pchacie je do tych zasmarkanych szkół, nakładacie
brzemię wieloletniej pracy, jednak ani razu nie wpadniecie na pomysł, że może nie warto zmuszać
odrębny byt do istnienia... Jeszcze tego nie rozumiecie, ale za sto albo tysiąc lat dojdziecie do
podobnego wniosku. Ja i Vodka jesteśmy błędem w ewolucji, pojawiliśmy się zbyt szybko. To
tylko wojna dwóch ludzi przeciwko całemu światu.
Susan, przepraszam za to co się dzisiaj stanie. W innych okolicznościach wszystko
potoczyłoby się zupełnie inaczej. Jednak tak musi być. Chciałbym, żebyś zatrzymała tą płytę Fly.
Eryk spojrzał na zegarek dziesiąty raz z rzędu. Zbliżała się jedenasta. Bębnił
niecierpliwie palcami o kierownicę. Zimne śniadanie, które niedawno zjadł, zaległo ciężką kulą w
jego brzuchu. Z parkingu widział wyraźnie przez okna szkoły jak stołówka zapełnia się uczniami.
Dylan zaparkował po drugiej stronie, oskrzydlając gmach. Pora ruszać. Wyszedł ze swojej szarej
Hondy, otworzył bagażnik. Koszulka na nim lepiła się od potu. Jego płaszcz był za ciepły na tę
pogodę, nie chciał go jednak zdejmować.
Wyjął ciężką torbę, zawiesił na ramieniu. Wsunął strzelbę i karabinek pod płaszcz,
napełnił kieszenie ładunkami. Zatrzasnął bagażnik. Rozbłysk słońca na karoserii uderzył go po
oczach. Wciągnął głośno powietrze i skierował szybkie kroki w stronę przyjaciela. Torba obijała
się boleśnie o jego kolano. A raczej to, co było w jej wnętrzu. Zobaczył kolegę z ławki, który
wyszedł akurat na papierosa. Chciał udać, że go nie widzi, gdy ten podniósł się i zawołał:
- Hej, Eryk! Eryk! Czemu cię nie było na teście z filozofii? Bedziesz miał przesrane.
- To już bez znaczenia, Brooks - odpowiedział mętnym głosem, mijając go. To już bez
znaczenia, powtórzył. Idź do domu. Kroi się niezłe gówno.
Brooks zamarł w bezruchu. Dymiący pet wypadł z jego ust i osmalił kołnierz białej
koszuli, która wzdęła się na wietrze. Chyba usłuchał.
Dylan czekał już przed drzwiami. Nie zastanawiali się długo. Ramię w ramię, ubrani na
czarno, dźwigając torby z zegarem zniszczenia, wkroczyli do swojej szkoły. Z początku
niepewnie, oswajając się ze świeżymi odczuciami. Gdy pierwszy zwalniał krok, drugi parł
naprzód, gdy drugi się poddawał, pierwszy zwyciężał, jeden ciągnął drugiego, a jednocześnie
podążał za nim do piekła. Weszli do stołówki, rozdzielili się i wmieszali w tłum. Eryk mijał
uczniów, rokując ich szanse przeżycia. Postawił torbę pod jednym ze stolików. Zegar był
ustawiony na siedemnaście minut po jedenastej.
*
- I co jest, kurwa?
- Chyba zegar nawalił.
Eryk zerkał nerwowo to na gmach szkoły, to na zegarek. Wskazówka sekundnika wlokła
się niemiłosiernie jakby odmierzała godziny. Nogi mu się trzęsły. Ta szkoła miała zapłonąć,
tymczasem jego własny zamek marzeń stawał w ogniu.
- Pieprzyć to - Dylan splunął na ziemię. - Zaczynajmy.
Słońce stało się wyraźniejsze, a niebo bezchmurne. Wnieść bomby przyszło im łatwiej.
Wydobyć broń spod płaszcza i otworzyć tutaj ogień, koło zielonej murawy w ten nieskazitelny
dzień było surrealnym zadaniem.
- Tak... - rzekł Eryk. Zanim zdążył się rozmyślić powiedział najchłodniej jak mógł: -
Zaczynajmy. - I krzyknął bardziej do siebie niż do przyjaciela - Ruszamy! Ruszamy!
Gotowi, do startu, start. Dokończ swój talerz zanim zrozumiesz, że jest już za późno. Tam
na murku siedziała dwójka uczniów, którzy padli jeden po drugim, uderzeni niewidzialną siłą.
Eryk nie widział ich twarzy. Byli jak figurki w oddali. Strącił je skinieniem palca. Tętent krwi
szalejącej w skroniach zagłuszał strzały. Kolejne trzy figurki wylazły na zewnątrz szkoły i
zamarły przed drzwiami. Nie mógł rozeznać kto kogo trafił. Zrobili to razem. Kiedy podeszli, nie
było krwi - tylko leżące w bezdechu ciała.
- To jest niesamowite - wydyszał Dylan, przechodząc nad trupem. - To jest to, co zawsze
chcieliśmy zrobić!
Eryk zrzucił z siebie płaszcz i drżący przeładował broń. Strzelił w okno, szyba obróciła
się w pył. Wtargnęli do środka.
- Hej, człowieku! Odłóż to!
Jeden z nich wyjął bombę rurową, podpalił sterczący lont i rzucił wgłąb korytarza. Drugi
postrzelił nauczyciela w brzuch. Huk rozdarł wąską przestrzeń na pół, wzniosła się ściana ognia.
Alarm przeciwpożarowy rozwrzeszczał się na dobre, pacynki zrzucały swoje plecaki i uciekały w
popłochu. Woda trysnęła ze zraszaczy i ogień zgasł.
Podążyli w stronę schodów. Pierwsza fala adrenaliny już szykowała się na odpływ,
ustępując miejsca drugim myślom. Stało się. Przekroczyli Rubikon. Minęli punkt, od którego
zaczynało być bliżej do wyjścia. Nie mieli już odwrotu. To wszystko trwało parę minut. Byli
przykuci do teraźniejszości jak Prometeusz do skały. Rzeczywistość otoczyła ciało jak bezlitosna
i ogłupiała tłuszcza, przylgnęła ciasno, dźgnęła każdy por skóry i wślizgnęła się w jeszcze
nagrzaną krew. Wlała się we wszystkie zmysły, zadając gwałt rozszerzonym źrenicom, gnając
przez drogi nerwowe - ciężko by zostawiła coś nietknięte - spaliwszy na popiół ludzkie sny. Stało
się. Nie było już nic poza tym. Jutro ich twarze będą nawiedzać okienka w telewizorach. Może
pokażą ich zdjęcia z dzieciństwa zestawione z emisją masakry. Znów zaczną burzliwą debatę o
prawie do broni i znów nie dojdą do żadnego wniosku. Prawdopodobnie. Dziennikarze nazwą ich
potworami z sąsiedztwa, a szturchane dzieciaki zrobią z nich męczenników. Pieprznięte nastolatki
wystawią im ołtarzyk, rozpocznie się koncert nienawiści. Będą mieli naśladowców. Odbędzie się
łzawe nabożeństwo. Ludzie przyniosą znicze.
Zatrzymali się przed drzwiami do biblioteki. Dylan potrząsał go za ramię i ciągle pytał:
Jesteś dalej ze mną? Robimy to, prawda? Skinął głową i weszli do środka. Ludzie kulili się pod
stołami, mieli oniemiałe twarze. Chłopcy przeładowali broń i zaczęli ostrzeliwać wszystko, co się
da. Eryk trafił w kogoś w plecy. Rozległy się krzyki. Oni też krzyczeli:
- Wszyscy w białych czapkach wstawać!
- Kurwa, wstawajcie wszyscy!
- Ta szkoła jest martwa!
Dylan wszedł na stół i rzucił bombę rurową w kąt. W powietrzu fruwały odłamki. Eryk
kucnął, strzelając jakiejś dziewczynie w głowę. Odrzut strzelby złamał mu nos. Na parę chwil ból
go oślepił. Miał brudną koszulkę. Jego krew zmieszała się z cudzą krwią. Potem już tylko
rutynowo wymierzał strzały. Stracił rachubę w ilości zabitych. Każdy strzał był kolejnym
krokiem w stronę szaleństwa, które to ostatecznie musiało dopełnić jego los. Wiedział, że w
pewnym momencie się zatrzyma i nie będzie mógł dalej iść. Tej chwili bał się najbardziej. W
kłębie skulonych ciał mignęła znajoma twarz. Opuścił nieco lufę.
*
Woda spływała na ich karki z nieustannie pracujących zraszaczy. Snuli się po pustych
korytarzach, już tylko z rzadka strzelając do szafek, gablot i drzwi. Z zewnątrz dobiegało wycie
syren policyjnych i karetek, lecz w oku cyklonu zaległa martwa cisza. Ogień dogasał. Emocje
zaczynały stygnąć. Został tylko dym.
Pora iść spać. Chłopcy wrócili do biblioteki i usiedli pod ścianą z kałachami w dłoniach.
Służby szturmowe zaczęły ostrzeliwać szkołę. Kule i odłamki wybitych okien latały nad głowami
zabójców, raniły ich skronie jak korona cierniowa ze szkła i ołowiu. W pomieszczeniu unosił się
ciężki zapach prochu, woń śmierci zdążyła zalec nad ciałami ofiar. Wszędzie były jeszcze
wyraźne znamiona poprzedniego życia. Wymięte podręczniki. Zeszyt otwarty na
niedokończonym zadaniu z algebry. Jeden z trupów wciąż miał ołówek w rozwartych palcach.
Podnieśli się bez słowa i stanęli między regałami. Uścisnęli sobie dłonie, jakby w
przelocie, i przez sekundę spojrzeli sobie w oczy. Dylan postawił koktalj Mołotowa na biurku.
Kiedy podpalał lont, usłyszał za plecami pojedynczy strzał. Nie odwrócił się. Wiedział co się
stało. Patrząc na skwierczącą zawleczkę, przyłożył pistolet do swojej skroni i wcisnął spust.
Chwilę potem zapłonął ogień. Trzask. Koniec transmisji. Przerwa na reklamy.
*
Gdy cały sztab pracował nad zbieraniem dowodów, szeryf powiatowy patrzył na zdjęcie
przedstawiające sprawców. Odrzut wystrzału cisnął Erykiem o regały jak szmacianą lalką.
Wybrał najprędszą, a zarazem najokropniejszą drogę śmierci, wkładając lufę strzelby w usta.
Leżał wsparty o książki i nieco przechylony, jego ręce zasłaniały twarz. Dylan spoczął tuż obok, z
oczami wytrzeszczonymi w sufit, jego usta nabiegły krwią. Bijąca w oczy namacalność tego
zdarzenia czyniła je na przekór jeszcze bardziej nierealnym. I to straszne, schizofreniczne
rozszczepienie, kiedy patrzyło się na te ich wątłe ciała w bezwładzie - jakby bestialstwo ich
zbrodni było zbyt ciężkim kwiatem wyrosłym na zbyt wiotkiej łodydze.
*
W dniu, w którym umieram powietrze pachnie fałszywą zapowiedzią wiosny.
Przechodnie inaczej patrzą sobie w twarze. W dniu, w którym umieram niebo otwiera się różową
wyrwą w popielatym przepierzeniu i równocześnie otwiera się w ludzkich sercach tysiące
możliwości. Promienie słoneczne rysują na krawędziach chmur liliowe wstęgi i rozprute nitki.
Nazajutrz spadnie kwietniowy śnieg.

Podobne dokumenty