Alpy szwajcarskie

Transkrypt

Alpy szwajcarskie
Alpy szwajcarskie
Wpisany przez Agata Hanula
sobota, 24 lipca 2010 22:07
Alpy szwajcarskie - kolejne rekordy pobite
Urlop – kilka dni wolnego, podczas których można zobaczyć wiele ciekawych rzeczy i nauczyć
się czegoś nowego :) Wyjechaliśmy w środę wieczorem 14 lipca. Ekipa: mój Tata, Mateusz i ja.
Samochód pełen sprzętu i jedzenia. Czeka nas ok. 20 h jazdy do Szwajcarii – celem dolina
Saas. Tym razem wybraliśmy trasę przez Czechy i Austrię. Droga była dobra – Panowie
prowadzili, ja próbowałam nie spać. Kupowaliśmy winietki na autostrady i pędziliśmy do
Szwajcarii, gdzie dotarliśmy ok. 14. Po drodze zwiedziliśmy Lichtenstain, gdzie Matii dostał
pozwolenie jechania „za blondynką” – miła pani, zamiast tłumaczyć gdzie kupimy winietkę na
autostrady szwajcarskie, pokazała nam drogę. W samej Szwajcarii przekroczyliśmy przełęcz
Furka na wys. ponad 2400 m i zjechaliśmy do Brig by dojechać do doliny Saas.
W Saas Grund rozbiliśmy namiocik na campingu Kapellenweg. Warunki okazały się całkiem
dobre – ale w Randzie dwa lata temu było jednak przyjaźniej. Tutaj za mycie naczyń w ciepłej
wodzie czy pranie ubrać chcieli dodatkowo 0,5 Fr., który w tym roku nie był już tak tani. Na
szczęście Mateuszowi udało się przekonać właściciela, że wrzątek powinien być za darmo, a
epiki nosimy w góry, więc kilka razy dostaliśmy do naczyń gorącą wodę na herbatę.
W piątek postanowiliśmy ruszyć do Michabellhutte – schroniska z którego można atakować
Nadelhorn. Najpierw uroczą ścieżką pokonaliśmy 300 m. wysokości i weszliśmy do Saas Fee –
kurortu, gdzie turyści mogą odpoczywać w ciszy i spokoju – auta zostawia się na parkingu, a w
samej miejscowości jeżdżą tylko pojazdy nie zanieczyszczające powietrza. Nasza trasa wiodła
na ponad 3300 m n.p.m. Początkowo była to ostra wspinaczka serpentynami po
nasłonecznionym stoku, a potem przez skalną grań. Na plecach dźwigaliśmy oprócz
podstawowego sprzętu namiot i jedzenie na trzy dni. Podejście dało nieco w kość, ale trud
wynagrodziło świetne przyjęcie przez gospodarza schroniska. Jak tylko siedliśmy na ławeczce
przed budynkiem usłyszeliśmy jako ktoś się zwraca do nas po niemiecku, tradycyjnie
poprosiliśmy o wypowiedź po angielsku na co usłyszeliśmy: skąd się tu wzięliście i czy wiecie
że nie ma tu campingu? Ale nie były to pretensje, a jedynie przyjazne zainteresowanie kim są
nowi turyści – z rzadko spotykanym na tej wysokości bagażem. Wyjaśniliśmy że mamy namiot,
ale jesteśmy otwarci na propozycje – jeszcze nie wiemy jak długo tu zostaniemy. Ostatecznie
stanęło na tym, że zanocujemy w schronisku (po cenie zniżkowej), a potem zobaczymy, bo
mają full z soboty na niedzielę. Schronisko jest świetnie zorganizowane - na wejściu zmienia się
1/5
Alpy szwajcarskie
Wpisany przez Agata Hanula
sobota, 24 lipca 2010 22:07
buty - możńa korzystać z licznych pantofli poustawianych na półkach, w ogólnej sali zostawia
się też sprzęt - tworzy się istny "kiermasz" - wiszą czekany, liny, kaski, raki, a nawet spakowane
plecaki. Do pokoi bierze się tylko rzeczy niezbędne, które na czas wyprawy można zostawić w
wilkinowym koszyku. Świetne rozwiazanie, ale trafne dla kraju, gdzie nikt nie pomyśli "a może
ten czekan byłby dla mnie lepszy...? My również korzystaliśmy z tego zwyczaju i przy wyjściu
na Weismiess także zostawialiśmy całe plecaki ze sprzętem w sali ogólnej. Tam dodatkowo
nocleg mieliśmy koło ogólno dostęnej stacji kolejki - nie słyszałam, żeby komuś coś zginęło. W
Michabelhutte turyści mogą korzystać z toalet wewnątrz budynku, "bierzącej wody spływającej z
lodowca i bufetu z pełnym wyżywieniem - oczywiście za odpowiednią cenę - 1,5l pitnej wody
kosztuje 6 Fr, a piwo w puszce - 7.
Wieczorem porozmawialiśmy jeszcze z Włochami, których plany na kolejny dzień były
niezwykle ambitne i poszliśmy spać ok. 20.30. Panowie jeszcze wypili po wniesionym na
własnych plecach, polskim piwie, budzik nastawiony na 3 rano, plecaki spakowane –
zobaczymy jaka będzie pogoda. No i pierwsze podejście tradycyjnie burzowe – zaraz jak tylko
zadzwonił budzik przyszedł gospodarz o powiedział, że spadł śnieg, ciągle są burze i inni nie
idą – da znać za godzinę jak wygląda sytuacja. O 4 nie było lepiej – pogoda dalej niepewna i
nikt nie atakuje tego dnia szczytów. Poszliśmy spać i z łóżek wstaliśmy wypoczęci po 7 rano.
Echh, nie ma to jak wygodne łóżeczka w ciepłym pokoju. Gospodarz pozwolił nam zajmować
miejsca do 10.00, a potem mogliśmy się zdecydować czy rozbijamy namiot czy decydujemy się
na nocleg pod dachem w nieco niższym budynku, gdzie zwolniły się miejsca (ok. 3350 m.
n.p.m. i dwa budynki schroniska na ponad 100 osób – nieźle). Zdecydowaliśmy się na namiot –
w końcu to będzie kolejny rekord spania na wysokości we własnym domu i tak też się
umawialiśmy z Michałem, który z kolegą miał przyjść po południu by razem wyruszyć w
niedzielę na Nadelhorn. Tymczasem my poszliśmy na spacer, a gospodarz i Włosi wiedzieli że
czekamy na „kolegę z Niemiec”.
Kiedy zeszliśmy z rekonesansu do schroniska, Michał i Andy już byli – nie wierzyłam do końca
że się uda – spotkanie w Szwajcarii, pod lodowcem! Może to rozpocznie nową tradycję wypraw
:D?
Po obiadku chłopaki ekspresowo rozbili namiot i zajęliśmy się przygotowaniami do wyjścia –
albo jutro atakujemy, albo trzeba będzie zejść na dół bez szczytu. A pogoda? Gwieździste
niebo byłoby zbyt proste... Po akcji „ratowanie rozciętego palca” (do wesela podobno się
zagoi;), rozpoczęła się burza i to, jak na lipiec przystało, śnieżna. Co jakiś czas Tata zrzucał
śnieg z namiotu, a chłopaki trzymali swój domek, żeby im nie odleciał. Po jakimś czasie opad
się skończył, a silny wiatr zaczął przeganiać chmury – taką mieliśmy przynajmniej nadzieje.
Budzik tym razem zadzwonił o 2.30, ale postanowiliśmy jeszcze ok. 20 min poczekać. Niestety
nie zdążyłam nagrać głosu Michała, ale tekst: „widzę gwiazdy, można już wstawać” powinien
zostać zapamiętany :)
2/5
Alpy szwajcarskie
Wpisany przez Agata Hanula
sobota, 24 lipca 2010 22:07
No to wstajemy – ciemno, zimno, śnieg wokoło, a my gotujemy wodę, robimy szybkie
śniadanko i zapinamy uprzęże. Czołówki na kaskach, lina w plecaku – ruszamy tuż przed 4 do
schroniska, żeby dokończyć przygotowania i iść wyżej. Przy budynku tłumy – kilkadziesiąt ekip
przygotowuje się wyjścia, a u góry widać też coraz więcej światełek – pierwsi wyszli ok. godzinę
wcześniej. My także zaczęliśmy pokonywać skałę i po 40 min. doszliśmy do lodowca. Teraz
przypięcie liny, raki, sesja zdjęciowa i idziemy przez krainę śniegu. W oddali widać błyski
oddalającej się burzy. Ja tradycyjnie idę między prowadzącym Tatą i Mateuszem, za nim
Michał, a na końcu Andy. W plecaku mamy jeszcze drugą linę, jakby nastąpiła konieczność
podziału ekipy. Wkrótce wyłączyliśmy latarki i w świetle budzącego się dnia pokonaliśmy
lodowiec. Podejście na przełęcz, ostro w górę, dało się odczuć, ale po odpoczynku spokojnym
krokiem weszliśmy na grań. Tutaj wiatr pokazał co potrafi – kłujące drobinki unoszonego przez
niego śniegu biły po twarzy, temperatura wyraźnie się obniżyła i po podejściu na wysokość ok.
4250 m. n.p.m. zdecydowaliśmy że przez wzgląd na warunki i oblodzenie skały po której trzeba
się wspiąć na sam szczyt schodzimy na dół. Michał i Andy chcieli jeszcze spróbować podejść
wyżej, więc przepieli się do drugiej liny, ale też po chwili zawrócili – przy takiej pogodzie i
kolejce ludzi na szczyt nie miało to sensu. I tak osiągnęliśmy całkiem sporo. Wysokość, widoki –
jest co wspominać.
Do namiotów doszliśmy przed południem i zarządziliśmy solidny odpoczynek. Co prawda
jeszcze trzeba zejść na dół, ale pakowanie plecaków, a tym bardziej zakładanie ich na plecy,
postanowiliśmy nieco odwlec. Schodzenie zaczęliśmy o 14, na dole byliśmy po ponad 4h –
zejście w upale, z plecakami i po wejściu na ponad 4200 m było męczące. A po drodze Tata
udzielał jeszcze pierwszej pomocy Włochowi, który z kontuzją kolana sam schodził do Saas
Fee. Po dojściu do miejscowości, zapakowaliśmy rzeczy do auta Andiego i koledzy odwieźli nas
na dół, na camping. Taaak, nareszcie zielona trawa, cień i kawa :) Tego nam brakowało. No i
wyłączenie budzika, żeby przypadkiem nas nie obudził rano. Ja jeszcze odebrałam smski –
dziękuję za życzenia – i po nacieszeniu się prysznicem poszliśmy spać.
Rano, kiedy słońce zaczęło juz suszyć namiot (czyli przed 9), a zapach kawy przyjemnie
drażnił zmysły, powoli zaczęliśmy się zbierać. Dzień był przeznaczony na przepakowanie,
porządki i spacer. Jednym słowem: lenistwo. Ponieważ taki plan jest dość prosty do wykonania,
to wycieczkę po Saas Grund zrealizowaliśmy dopiero po południu, poznając zabudowę, zabytki
i możliwości wjazdu kolejką pod Weismiess. Wieczorem jeszcze pyszna pulpa, szwajcarskie
piwo i plany na kolejny dzień – zdobywamy Weismiess, ale na własnych nogach.
Recepcjonistka zarezerwowała nam nocleg w schronisku na wysokości 3100 m., tym razem
wycieczka bez namiotu. Na kolację szwajcarskie, urodzinowe wino i reszta ciasta z Polski: )
Rano zebraliśmy się prawie szybko i z mniejszymi, co nie znaczy że małymi, plecakami
wyszliśmy w trasę. Szlak prowadził początkowo lasem i drogą krzyżową, a później odsłoniętym
stokiem, plusem było to, że wchodziliśmy na południowy stok, osłonięty przez kilka dobrych
godzin od słońca. Tym razem upał tak nie doskwierał jak przy Nadelhornie. Do schroniska
3/5
Alpy szwajcarskie
Wpisany przez Agata Hanula
sobota, 24 lipca 2010 22:07
doszliśmy po ok. 4h, a po drodze podziwialiśmy panoramy na nasze poprzednio zdobyte
szczyty – m.in. Dom.
Schronisko okazało się nowoczesną budowlą nieopodal górnej stacji kolejki, zaś noclegi były w
jej najniższej części. Mieliśmy łóżka w pokoju 28 osobowym, w którym ostatecznie oprócz nas
nocowało jeszcze 5 osób. Gotować na epiku mogliśmy na polu – co nie było trudne, bo
wystarczyło wyjść przez okno :) A na polu piękne widoki – niestety niebo się nieco zachmurzyło,
ale byliśmy dobrej myśli.
Rano budzi zadzwonił wyjątkowo późno – ok. 4 i po pokonaniu niechęci do wstawania
zobaczyliśmy jak wygląda sytuacja. Ruch na korytarzu był dość spory – ekipy przygotowywały
się do wyjścia i czekały na śniadanie. My zjedliśmy kanapki popijając herbatą i po 5 wyszliśmy z
budynku. Latarek już nie trzeba było używać. Idąc z ekipą dwóch starszych panów doszliśmy
szybko do lodowca – tradycyjne założenie raków, przewiązanie liny i idziemy przecinając pole
seraków. Po podejściu ścianą lodowca musieliśmy się zatrzymać, bo trzyosobowa ekipa
Anglików była w trakcie pokonywania szczeliny. Hmmm, to miała być prosta droga, a tu
widzimy, że dziewczyna używa śrub lodowych i zakłada stanowiska asekuracyjne... Czyżby to
była zbyt trudna dla nas droga? Mamy sprzęt, ale czy wystarczy? Co to za ściana i co będzie
dalej? Po ok. 30 min. ekipa przeszła, a kolejni za nimi, zrobili przejście w 5 min – okazało się że
u pierwszych nastąpił przerost formy nad treścią. My też, oczywiście z odpowiednią asekuracją,
przeszliśmy szczeliny w 5 min – no może trochę dłużej, bo Matii nurkował po aparat Taty :).
Dalej droga szła zakosami na przełęcz i granią na szczyt. Udało się! Weismiess zdobyty!!
Wykonaliśmy odpowiednie telefony coby podzielić się radością, zrobiliśmy masę zdjęć i po
przegryzieniu czekolady zeszliśmy do schroniska. A po drodze mijały nas ekipy, które rano
wjechały kolejką – jak dla mnie to średnia przyjemność podchodzić w rozmiękłym śniegu, ale co
kto lubi.
Po zjedzeniu pysznego obiadku-liofiliata i wypiciu piwa/soku, zeszliśmy do campingu. Tym
razem bez bawienia się w Służbę Medyczną ;)
Co by tu robić dalej... Na pewno jeden dzień odpoczynku, a potem albo jeszcze jakiś cztero
tysięcznik, albo spacer na „jedyne” 3000 m. Robimy zakupy spożywcze i udaje się nam zdążyć
do namiotu 10 min przed ulewą. Jedząc pyszną pulpę snujemy plany – dowiemy się jutro jak z
pogodą i od tego zależy decyzja.
4/5
Alpy szwajcarskie
Wpisany przez Agata Hanula
sobota, 24 lipca 2010 22:07
Rano po wyspaniu się i śniadanku przyszła pora na – tak! odpoczynek. Ale ponieważ niebo
znowu się chmurzyło poszliśmy się dowiedzieć jaka jest prognoza – niestety zbliża się deszcz,
nici z gór, a że urlop powoli się kończy, to szybko pakujemy bagaże i ruszamy wcześniej do
Polski. Lepiej odpocząć w domku, niż męczyć się w deszczu pod namiotem.
Podróż powrotna trwała ponownie ok. 20 h, ale tym razem warunki były gorsze – ulewy, burze,
wiatr – nie jechało się zbyt łatwo. Tuż za przełęczą zaczął się deszcz, skończył w Polsce. Do
domu przyjechaliśmy w piątek ok. 9. Jeszcze tego samego dnia pojechałam z Maiim do Szaflar,
gdzie świętowaliśmy podwójne urodziny, a w sobotę do Krakowa. Czas kończyć wakacje.
Powoli wracamy z chmur na ziemię ;) Dziękuję za suuuper wyjazd!
autor: Agata
{gallery}0023Alpy{/gallery}
5/5

Podobne dokumenty