Kwitnący krzew tamaryszku

Transkrypt

Kwitnący krzew tamaryszku
Przedmowa
Powinnam wyjaśnić, skąd wziął się tytuł mojej książki… z ogrodu. Otóż przed laty
posadziłam w nim krzew tamaryszku. Wyrósł piękny, o mocnych czterech głównych gałęziach,
z których jedna jest lekko odchylona od pozostałych, a wokół plątanina przyrostów. Jesienią
i zimą krzew dzielnie przyjmuje na siebie porywy wiatru, lodowate zawieruchy i ciężkie śniegi,
lekko uginając gałęzie i wspierając jedne o drugie. Ale wiosną i latem, znów smukły i zielony,
zakwita fioletowo, koronką drobnych kwiatów. Przyciąga motyle, mruczące trzmiele, osy,
a mieszkające obok w budce sikorki składają mu przelotne wizyty. Na ogół panuje zgoda
i harmonia.
Bohaterkami mojej powieści są cztery przyjaciółki – takie od zawsze, od szkoły po
ukończone różne studia. Dojrzałe, odważne, bliskie sobie i piękne. Podnoszą się wzajemnie, gdy
życie da im popalić lub gdy potykają się na nierównych ścieżkach losu, lojalne i niezawodne,
zakwitają radością, spotykając szczęście lub dostrzegając je u innych. Są różne, jak różne jest ich
miejsce w życiu i ich zawody. Barbara – pielęgniarka środowiskowa, Maria, zwana Myszką
– malarka po Akademii Sztuk Pięknych, Iwona – aktorka, absolwentka Wyższej Szkoły
Teatralnej, Jaśka – inżynier architekt. A wokół nich – różnorodność postaci kobiet, mężczyzn,
dzieci i zwierząt.
Bardzo chciałabym się z nimi przyjaźnić, ale one nie mają numeru mojego telefonu…
Autorka
BARBARA
Barbara siedzi przy stole, w pokoju przylegającym do kuchni, i w skupieniu kończy
malowanie paznokci. Jej urodziwą, dojrzałą twarz rozświetla delikatny uśmiech. Na blacie leży
rozłożony frotowy ręcznik, na nim miseczka z rozpuszczonym mydłem, otwarta buteleczka
z lakierem, krem do rąk. Ten ręcznik – to zakodowane przez ubiegłe lata, zrzędliwe „Na litość
boską! To politura, politura, nie lakier!!” niegdysiejszej właścicielki stołu, mieszkania i Edwarda.
Jedynaka. Męża Barbary. Po jego śmierci, a potem, gdy też odeszła teściowa, przez jakiś czas
Barbara mieszkała z Wiktorem. Synem jej i Edwarda. Teraz jest sama. Kiedy zaczęła życie „od
nowa”, przemeblowała mieszkanie, by poczuć, że należy ono do niej, że jest tym miejscem, do
którego będzie chciała wracać z pracy, i żeby było przytulne. Na ile się da.
– Troszkę pan detonuje, panie Mieciu… – mruczy łagodnie, słuchając śpiewającego
Fogga. Małe radio stoi obok i Barbara zaczyna nucić razem z nim – „kiedy znów zakwitną białe
bzy…”. Nie ma znaczenia, że te stare szlagiery śmieszyły Ediego, a uwielbiała je jego matka.
Barbara zawsze towarzyszy piosenkarzom, robi to nieomal nieświadomie, gdy po powrocie
z dyżurów u swoich podopiecznych natychmiast włącza radio. Jedna z jej staruszek miała rodzaj
brzęczyka, zamontowanego w chińskiej, sztucznej papużce, i kiedy starsza pani czuła się
samotna, uruchamiała cienko skrzeczącego ptaka. Jej syn, który nie miał dla niej czasu,
zamontował jej tego „odsamotniacza”, jak mówiła. I była – zgodnie ze swoim zapewnieniem
– „prawie szczęśliwa”.
Rozlega się sygnał telefonu. Dźwięk jest okropny, telefon po wielu reanimacjach działa
chyba przeszło pół wieku, lecz nie tylko nie denerwuje Barbary, ale jest czymś dobrze
znajomym, żeby nie powiedzieć, bliskim. Wstaje, odruchowo zakręca buteleczkę z perłowym
lakierem, ostrożnie przycisza radio, lakier na paznokciach jest świeży, więc robi to przedziwnym
sposobem palcami dwóch rąk i drepcze do przedpokoju, gdzie na specjalnie skonstruowanej
półeczce stoi aparat. Nie zrobił jej Wiktor, zrobiła ją sama.
– Słucham?
– Cześć, matka.
– O, dzień dobry, synku. – Delikatnie i bezszmerowo dmucha na lakier i końcem języka
dotyka wysychających paznokci.
– Mama… – W jego głosie wyraźnie słychać, że będzie szukał jakiegoś przekonującego
sposobu porozumienia się z nią.
– No…?
– Liczę na ciebie… jak zawsze…
– To jasne. A o co chodzi? Stało się coś? – Nieruchomieje.
– Nie żeby zaraz stało. Wszystko w porządku. Nie dramatyzuj. Chodzi o to, że chcemy ci
podrzucić Bartka. Wieczorkiem.
– Nie, kochany. Dziś nie mogę. Uprzedzałam… przepraszam, ale mówiłam, że…
– Kiedy uprzedzałaś?
– No, jak to kiedy. Tydzień temu. Wiktorze, nie słuchasz, co się do ciebie mówi,
i potem…
– Mamo! Nic nie mówiłaś. Teraz chcesz mi wmówić. To paskudne. Może chciałaś
powiedzieć, ale nic nie mówiłaś. Pierwszy raz słyszę.
– Nie rób ze mnie…
– Oj, matka, daj spokój…
Barbara stara się mówić wyraźnie i nieco głośniej:
– Powiedziałam, że w sobotę, w tę sobotę, nie będę do waszej dyspozycji i gdyby coś, to
nie mogę. Na co mam przysiąc?! Spytaj Luizę, ona też przy tym była.
– Po pierwsze, nie będę pytać, a po drugie, nie ma jej, jest u fryzjera. Ale mniejsza. I jak
to jest… jak mi zależy, to nie mogę na ciebie liczyć. Wielka szkoda…
Barbara lekko zagryza wargi, dotknięta tą uwagą.
– Jesteś niesprawiedliwy. Posłuchaj tego, co mówisz.
Robi się jej przykro. Cały dobry nastrój tego popołudnia, które było zapowiedzią
wyjątkowego wieczoru, powoli uchodzi z niej jak powietrze z przekłutej dętki. Skąd ten egoizm
i umiejętność, oby niezamierzona, ranienia, krzywdzenia jej. Po kim odziedziczył te cechy? I jak
długo, czyżby już zawsze, Barbara będzie płacić za swoje niegdysiejsze grzechy wobec niego…
– Wiktor, to dla mnie bardzo ważne i… wyjątkowe. Synku, od dawna jest zaplanowany
ten zjazd koleżeński. Po tylu latach. Nie mogę, ale i nie chcę zrezygnować… jesteś tam?
– Taaa… – mruczy niechętnie Wiktor.
– A co się stało? – Barbara czuje, że mięknie i robi jej się smutno.
– Nieważne… teraz już nieważne – warczy syn.
– No, chyba ważne, skoro się tak denerwujesz? – Patrzy na zegarek i siada zrezygnowana.
– Co się stało?
– Tak czekałem na ten zapowiadany film… – Wymienia tytuł, który nic jej nie mówi.
– Dziś jest uroczysta premiera. Premiera, rozumiesz, i bankiet przy okazji. Zdobyłem z wielkim
trudem dwa zaproszenia, a ty nie chcesz… – i głośno wzdycha.
– Kochany! Proszę cię, nie stawiaj mnie pod murem. Mam dziś wychodne… – próbuje się
roześmiać.
– Jak ty do mnie mówisz? – irytuje się Wiktor. – Nie stawiaj ani mnie, ani siebie na takiej
pozycji. To obrzydliwe. To… szantaż. Psychiczny szantaż.
– O, wybacz. To miał być żart. Nie bądź taki serio. Przecież ten film będą grać i grać.
Chyba nie zależy ci bardziej na pompie premiery niż na samym filmie, prawda? W przyszłą
sobotę fundnę wam bile… – ale nie kończy, bo on przerywa jej suchym:
– Cześć. Nie ma o czym mówić! Baw się dobrze! Przynajmniej ty. – I odkłada słuchawkę.
– Nie obrażaj się jak pensjonarka – woła Barbara, ale odpowiada jej tylko sygnał
zakończonej rozmowy.
Jednak czuje się paskudnie. Odważnie odmówiła, postawiła na swoim, ale jest też
zawiedziona. Choć przecież nie pierwszy raz zupełnie go nie obeszło, że ona wyjątkowo ma
okazję przeżyć coś choć trochę kolorowego. Barbara kocha ich wszystkich, tego trudnego
jedynaka, tę spolegliwą synową, tego cudownego ich synka, jej wnuka. Zawsze ją cieszy, że
Wiktor i Luiza są rodzinni… dla siebie, lubią wspólne wypady, wizyty, wakacje… Ona stara się
w każdym wypadku dysponować swoim czasem dla nich, zaopiekować się wnukiem, ale dziś
wyjątkowo poczuła się… tak, wręcz zraniona, tonem, sposobem rozmowy, samym postawieniem
sprawy. Ale czy ma zrezygnować z wyjątkowej dla siebie przyjemności, wreszcie tylko dla
siebie? Chce się wyrwać na parę godzin, spotkać przyjaciółki, może będą wszystkie, bo a nuż
Jaśka przyjedzie ze Szwecji? Tak dawno niewidziana, czy odnajdą się? Były sobie tak bliskie.
A koledzy, profesorzy… Będą się śmiać, wspominać, oglądać blaknące fotografie, spotkanie po
tylu latach, te wszystkie radosne – „a pamiętasz…”.
Barbara wyciąga rękę i wyłącza radio. W mieszkaniu zapada przygnębiająca cisza. No
więc… dobrze. Za chwilę wstanie i zatelefonuje do syna. Podda się, unosząc ręce z niepotrzebnie
pomalowanymi paznokciami. Siedzi teraz lekko zgarbiona, leniwie wodząc wzrokiem po wnętrzu
mieszkania. W oknach firanki z kordonku, już niemodne albo znów wchodzące w modę, ale jakie
to ma znaczenie? Za oknami skrzynki z kwitnącymi pelargoniami – ich gorejącą, radosną
czerwień Barbara niespodziewanie odbiera jako przykrość. Patrzy na cztery przypadkowe
krzesła, dwa z nieco przetartą tapicerką, puste i nieruchome. Brzydkie. Unosi wzrok i uśmiecha
się lekko. Na ścianie duży olejny obraz, patera z owocami, obok dzbanek (Miśnia) z bukietem
polnych kwiatów. Malarstwo profesjonalne i budzące zachwyt. Dostała go kiedyś, bardzo dawno,
a właściwie przymówiła się o niego, będąc na wernisażu Myszki, serdecznej przyjaciółki, która
wkrótce potem przestała malować…
Wisi też dużo oprawionych fotografii, zespół młodych muzyków w zabawnych
nakryciach głowy, zdjęcie młodziutkiej Barbary z jednym z nich, wyższy od niej, uchyla
melonika z przyczepionym wielkim papierowym motylem, a drugą ręką, mimo że trzyma trąbkę,
władczo obejmuje dziewczynę. Ona śliczna, ze zniewalającym uśmiechem, z głową przechyloną
na jego ramię, dłonią odgarnia z czoła długie jasne włosy. Boże… jak ona go kochała. Edi, jej
przyszły mąż, cudowny muzyk i alkoholik o zniewalającym wdzięku, gdy był trzeźwy.
A zaczęło się wszystko jak w bajce, ale dla dorosłych. To jego zespół „Desperados” grał
wtedy w jej liceum, na studniówce. Zobaczyli się i od tego pierwszego spojrzenia poczuli, że bez
względu na wszystko chcą i będą razem. Bardzo młodzi, piękni i zakochani. Jej matka, kucharka
w szkolnej kuchni – samotnie wychowująca jedynaczkę, porzucona przez męża, który na zawsze
zniknął z ich życia, walcząca o utrzymanie i wykształcenie córki – nie miała najmniejszego
wpływu na dalszy rozwój wypadków. Barbara, przystępując do matury, była już w ciąży.
Oczywiście, wiedziały o tym – Myszka, Iwona i Jaśka, przerażone, ale stojące niezachwianie
przy niej. Twardo dawały odpór, gdy w klasie zaczęły się docinki, czy aby apetyt jej nie zgubi,
bo widać było, że się troszkę zaokrągliła, Iwonka nawet miała sprawę u dyrektorki, kiedy komuś
za mocno przyłożyła.
Są fotografie czterech dziewczyn na tle budynku szkolnego, objęte, radosne,
z oczekiwaniem w oczach, co też przyniesie im życie. Barbara, Myszka, Iwona i Jaśka. Na
szkolnej wycieczce do Krakowa, gdzie tuż przed egzaminami szkoła – „dla oddechu” –
zorganizowała wycieczkę. Przypomniała sobie, jak kiedyś wychowawczyni natknęła się
w toalecie na nią i jej poranne mdłości, a Iwona natychmiast przekonująco odegrała podobne
objawy, wyznając, że obie się podtruły „cholerną” zapiekanką kupioną pod Wawelem. A po
maturze, parę miesięcy później urodziła syna. Wiktora. Zgodę na zawarcie ślubu tych dwojga
małolatów musiała podpisać matka Baśki i zrobiła to też bardzo niechętnie matka Edwarda. Ale
było już na świecie dziecko, doszły do wniosku, że nie mają wyjścia. A potem, też w wieku
siedemnastu lat, jej syn Wiktor zrobił to samo… ożenił się z równolatką. Luiza była z domu
dziecka, ich syn, Bartek, urodził się po roku. Niżej trochę blaknąca fotka, w Warszawie przed
pomnikiem Wieszcza na Krakowskim Przedmieściu, oczywiście Iwona musi coś „nagrywać”,
udaje, że jest samolotem.
Na komodzie zdjęcie syna, chmurny młody mężczyzna, niepodobny do Edwarda, drugie
z jego ślubu z Luizą, jakby nieco spłoszeni tym, co się dzieje, dwoje dzieciaków, no i oczywiście
sztywne, paskudnie upozowane rodzinne, Luiza z Bartkiem na kolanach, miał wtedy roczek,
a obok Wiktor. Jedyny syn i jedyny wnuk. To mały ma wdzięk i urokliwy uśmiech, po
Edwardzie. Synowa jest cicha, łagodna, spolegliwe stworzenie, pełne kompleksów na swój temat.
Biedna mała dziewczynka. Barbara w tajemnicy przed Wiktorem chciała załatwić Luizie
spotkanie z psychologiem, żeby wreszcie uwierzyła w swoją wartość troskliwej żony, pracowitej,
skromnej dziewczyny, pełnej wdzięku i rozluźnionej, gdy nie było w pobliżu męża. Jego egoizm,
wygórowane mniemanie o sobie, rażący brak dorosłości, wszystko to było w jakimś stopniu winą
Barbary, kiedy po śmierci męża i jej zadziwiającym dźwignięciu się z alkoholizmu, w poczuciu
winy, podporządkowała jedynakowi swoje życie, nie zostawiając sobie skrawka wolności i prawa
do samej siebie. Ale gdy zdała sobie z tego sprawę, było już za późno. Chciała więc przestrzec
Luizę, widząc, że ta ma zadatki na następną niewolnicę. Potem łudziła się, że szczęśliwie
urodzony syn wpłynie na zmianę zachowań Wiktora, ale myliła się. Czasem odnosiła wrażenie,
że to był bardziej jej, Luizy syn, nie ich.
Barbara przymyka oczy. Decyduje się jednak i wstaje. Cicho odsuwa krzesło i idzie do
przedpokoju. I wtedy niespodziewanie rozlega się sygnał telefonu. Wie, że to Wiktor, zna go, syn
daje jej ostatnią szansę na zmianę decyzji i przyjmie przeprosiny…
– Halo, kochanie… – zaczyna cicho.
– O, ty kurka, jak czule. Skąd wiedziałaś, że to ja?
– Iwona? Myślałam, że to Wiktor.
– No pewnie, do mnie to byś tak nie powiedziała. Sparaliżowałoby ci język! – ironizuje
przyjaciółka.
– Nie wygłupiaj się. Posłuchaj… – Barbara stara się, żeby jej głos brzmiał zwyczajnie
– wiesz… sprawa się nieco skomplikowała…
– Co jest?
– Będziesz musiała zabrać Myszkę na jubileusz, bo ja nie mogę… nie jadę, a Piotr nie da
jej samochodu. Znasz go.
– Zaraz! Moment! Co się dzieje?!
Barbara milczy chwilę.
– Siła wyższa. Wiktor ma…. oni mają jakieś ważne wyjście – kłamie, śmiejąc się dość
nienaturalnie Barbara – i muszę zostać z małym.
– Upadł ktoś na głowę?! – wydziera się do słuchawki Iwona. – Pardon, ale niech się
pocałują w dupę! Ważne wyjście?! Mowy nie ma! Jasne? Zgodziłaś się, tak? Zgodziłaś się?!
Barbara bierze głęboki oddech i mówi cicho:
– No więc, powiedziałam nie… ale…
– No i bardzo dobrze, ty nieszczęsna niewolnico, ale co z tym ale?
– Mam piekielne wyrzuty sumienia i właśnie miałam do niego… – tłumaczy się Barbara.
Słychać, jak Iwona wali pięścią w stół.
– Po-słu-chaj! Baśka! Znów ten piękny egoista przygniata cię do podłogi, ale nie tym
razem!
– Przestań!
– Uważaj… są dwie wersje. Albo z Myszką przyjeżdżamy i zabieramy cię, tak jak stoisz
czy siedzisz, albo bez ciebie my też rezygnujemy! Daję ci słowo! Bierzesz to na swoje sumienie?
Bierzesz? A do Wiktora zadzwonię i w krótkich żołnierskich słowach powiem mu, kim jest i co
o nim myślę!
– Iwonko, błagam…
– Stop. Temat zamknięty. Kategorycznie. Baśka, zaraz zaczynamy kręcić, dzwonię ze
studia. Chciałam cię zapytać, czy masz jakiś ciuch, czy mam ci coś wybrać ze sklepu. Boże, jak
dobrze, że zadzwoniłam… no więc, masz coś?
– Mam… – wzdycha Barbara, a w jej głosie nadal słychać wątpliwości co do ostatecznej
decyzji.
– No! W porządku – z ulgą i nietypową dla siebie łagodnością mówi Iwona – aleś mnie
wkurzyła, zobaczysz, kiedyś przez ciebie zejdę na serce i nie zreanimujesz mnie – śmieje się
głośno. – Cześć, potworze! – I odkłada słuchawkę.
Barbara stoi jeszcze chwilę, a potem odwraca się i wchodzi do pokoju. Na uchylonych
drzwiach szafy, na drucianym wieszaku, zwisa dość bezradnie nie najnowsza czarna suknia,
z której ramion zjechał na podłogę barwny indyjski szal, jak wąż zwijając się wokół stojących
czółenek na wysokim obcasie.
IWONA
Studio jest ciasnym, adaptowanym pomieszczeniem, ale jakoś można w zakamarkach
pomieścić dość fragmentaryczne dekoracje, a czynsz za wynajem lokalu nie jest za wysoki.
Dawniej w biednych teatrzykach kanonem był salon, tak zwana wolna okolica, jakieś kolumny,
kotary i coś tam jeszcze, ale tu nawet tego nie potrzebują, przecież nie są żadnym teatrzykiem,
nie grają żadnych sztuk, tylko sztuczki reklamowe, dają sobie radę z donicami sztucznych
kwiatów, małą palmą i planszami z widokiem morza lub gór. Wszystko jak prawdziwe. No,
prawie. Tak jak przesłanie o skuteczności zachwalanych produktów.
Dziś z wypożyczanych mebli jest na planie biurko, półka z nie wiadomo po co stojącymi
mikroskopem i globusem, sztuczna, ale obficie ulistniona trzykrotka w wazonie, później zagra
łóżko, pościel, fotel, dziecięcy dmuchany basenik z wodą i gumowa kaczka.
Robocze światło skupia się na stojącej przy biurku młodej kobiecie. To Iwona. Aktorka
ma na sobie za duży kitel lekarski, a pochylona za jej plecami młoda kobieta nerwowo spina go
dużymi agrafkami. Ludwika pożyczyła go z zaprzyjaźnionej przychodni lekarskiej, gdzie dość
nieszczęśliwym trafem cały kobiecy personel był rozmiarów albo zbyt obszernych, albo wręcz
dziewczęcych. Iwona jest zgrabną szatynką, mieszczącą się gdzieś pośrodku tych rozmiarów. Ale
miał być fartuch, więc jest. Była w tym głowa Ludwiki. Teraz fartuch robi się już ciut przyciasny
w biuście i zupełnie „naturalnie” piersi w koronkowym staniku walczą o dostęp do świata
zewnętrznego… Choćby robili reklamówkę o burakach pastewnych czy cudownych plastrach na
odciski, musi pojawić się sygnał erotyczny, bo na to jest zapotrzebowanie i to uwiarygodnia
wszystko, i to przede wszystkim zatrzymuje przeciętnego widza przed ekranem.
– Litości, pani Ludwiko… – mruczy dość niewyraźnie Iwona, bo trzyma w ustach
przygryzioną dłoń, z braku czegokolwiek innego. Chodzi o zakodowany przesąd teatralny,
chociaż tu niezbyt adekwatny – kiedy szyją coś na tobie, przygryź kawałek kostiumu albo nitkę
i trzymaj do końca operacji, aby nie zaszyto ci pamięci.
– Booże… skaleczyłam?!
– Nie, ale jeśli usiądę i agrafka wepnie mi się w…
– Matko, ale mnie pani nastraszyła. Mowy nie ma, żebym… O, tu już kończymy, a niżej
to pani podwinie i przysiądzie. – Ludwika ogląda swoje dzieło, z którego jest zadowolona.
– W porządku, ależ z pani szprycha…
Kitel opina aktorkę do granic wytrzymałości agrafek.
– Jesteśmy gotowe! Możemy!
– Nareszcie! – słychać męski głos. – Gasimy robocze! Panowie, światło! – I mężczyzna
schyla się za kamerą.
Niespodziewanie z góry rozlega się okrzyk:
– Chwila, panie reżyserze, zmieniam żarówkę… już, już, coś mruga… cholera…
Reżyser ciężko wzdycha i zwiesza głowę.
– Ludwiko – mruczy – czy do bladej nędzy, nigdy nie możemy lecieć o czasie?
– Zdążymy, to momencik, szefie.
Ludwika jest młodą kobietą o lekkiej nadwadze, z prostowanymi czerwonymi włosami,
które teraz odgarnia zdecydowanym ruchem i rzuca okiem na zegarek, energicznie unosząc
przegub. Jej krwistoczerwone paznokcie robią wrażenie przyczajonych szponów. Nie, nie jest
źle. Idą o czasie. Karmę dla papug mają już za sobą, teraz Iwona z pastą, to pójdzie szybko,
Iwona jest profesjonalistką i nigdy nie ma z nią najmniejszych kłopotów. Była aktorką, ma
wrodzony wdzięk, do tego nie sztywnieje przed kamerą po klapsie i nie duka, ani nie myli tekstu,
jak się zdarza tym drewniakom z naboru, zrzeszonym w stowarzyszeniu, o ironio
– „Niezawodni”. Wolałaby nie mieć z nimi do czynienia, ale należy docenić plusy. Płaci się im
nędznie, a „opieprz” przyjmują z pokorą łaszącego się psa. Ale takie jest prawo dżungli.
„Stawiasz się? Byłeś tu dwa razy. Pierwszy i ostatni”.
Kobieta zagląda do notatek. W kolejności leci – pościel, kostiumy kąpielowe, potem
karma dla psów „Mniam, mniam, pyszności!”. Pies już czeka. Nawet zabawny kłapouch, ale
jeżeli zniecierpliwi się i zaszczeka, będzie opieprzony razem z właścicielem. Za wcześnie ich
zamówiła. Już cholernik ziewa nerwowo. Może przestawią kolejność i zrobią go po pościeli,
jeżeli Robert się zgodzi. Zależy, jaki ma humor, sukinsyn jest zarozumiałym ważniakiem i trzeba
go podchodzić łagodnie, cierpliwie i z pełnym uwielbienia wyrazem twarzy. Ale to fachura i jego
wymagania wobec niej, kierowniczki planu, ustawianie świateł i satysfakcjonujące wyniki
„dzieła” są świetne, na poziomie i profesjonalne. Wszyscy odbiorcy są zadowoleni
z ostatecznego wyrazu reklam i wolą przesuwać terminy, byle tylko załapać się na Roberta. Ona,
Ludwika, jest przekonana, że gdyby zechciał powrócić do dużo mniejszych pieniędzy a większej
satysfakcji i odpowiedzialnych obowiązków zawodowego operatora, którym był w filmie, miałby
jeszcze dużo do powiedzenia. No, dla niej byłby to strzał w tył głowy, gdyby odszedł. Ale
miejmy nadzieję, że się na to nie zanosi.
Duży pieniądz jest ważniutki…
– Ludwika, do diabła! Gotowi?!
Ludwika zadziera głowę i patrzy na metalową drabinkę, gdzie pod podwieszonymi
reflektorami stoi elektryk i podnosi rękę.
– Elektryka gotowa, Robercie.
Może wziąć oddech z wyraźną ulgą. Jest producentką i kierownikiem planu w jednej
osobie i teraz czujnym wzrokiem ogarnia facetów z ekipy. Z nimi bywa różnie. Dziś są
w porządku. Ale trzeba ich trzymać za twarz, a ona potrafi to robić.
– Światło! – woła Robert, więc Ludwika automatycznie znów wychyla się w kierunku
małego, łysego oświetlacza, a ten kiwa głową.
– Żarówa! Blikujesz! Gdzie twoja czapka? – niespodziewanie żartuje Robert.
– No kurna, któryś mi… dawaj, palancie! – mówi łysy oświetlacz do kogoś stojącego
wyżej, a wszyscy parskają śmiechem.
– Cisza! – ostro uspokaja ich Ludwika.
Światło reflektora, ustawione wcześniej, obejmuje siedzącą na brzegu biurka Iwonę.
Dlaczego ona siedzi na biurku? Diabli wiedzą… że co, że niby taka rozluźniona, przyjazna nam
pani stomatolog, została po męczących godzinach pracy, aby podzielić się z nami wspaniałą
wiadomością o zaletach jedynej, najlepszej na świecie pasty do zębów? Otóż tak! Tak!
Najwyraźniej!
Ludwika patrzy na odsłonięte przez krótki fartuch, smukłe nogi aktorki.
„Kurczę, jak ona się trzyma, a przecież parę wiosen ma już za sobą. Ta jej figura… może
ma jakąś dietę… no, ale nóg sobie nie wydłużę”.
Odwraca się szybko i daje ostre znaki dwóm technicznym, trzymającym tło za aktorką.
Wygląda ono jak banalna plansza polityków, reklamujących swoją partię. Atakujące nachalne
litery słowa – Whitebell, Whitebell, Whitebell, lecące w nieskończoność. Techniczni chowają się
za planszą i razem z nią nieruchomieją.
– Cisza na planie!! – krzyczy Ludwika. – Gotowi?
– Gotowi!
Klapserka w zbyt obcisłych spodniach wychyla się przed kamerę, robi klaps przed twarzą
aktorki i woła – „pasta jeden!” – potem szybko cofa się za kamerę.
– Kamera poszła! – rzuca z przyzwyczajenia Robert.
Iwona odczekuje chwilę, patrzy przed siebie i mówi niskim, zmysłowym głosem: „Moje
ulubione perfumy to Samsara, Guerlaina…”. NIE! Tego oczywiście nie mówi, jest to tylko w jej
spojrzeniu i tembrze głosu. Mówi to, co powinna.
– Bez względu na wiek… wie to każdy człek / – najwyraźniej ten „człek” to Redford czy
Clooney – tylko Whitebell da twym zębom biel…! – i uśmiecha się szeroko. W jej ustach
oszałamiająca biel równiutkich zębów. Delikatnie, wręcz kocim ruchem wychyla się do przodu.
Chwilę trwa nieruchomo.
– Stop! Mamy – prostuje się Robert. – Gaś uśmiech, skarbie, bo wali po oczach!
Ekipa śmieje się z żartu szefa.
– Gasimy. Mamy to. Ludwiko…
Iwona odkłada na blat biurka atrapę wielkiej plastikowej tuby pasty do zębów.
– Dziękuję, Robercie, praca z tobą to jak zawsze więcej niż przyjemność. – Zmysłowo
mruga rzęsami, jak gwiazda przedwojennego kina, i uśmiecha się do wszystkich. – Dziękuję
państwu.
– Cieszy mnie, że umiesz to docenić, piękna… – podejmuje Robert, potem odwraca się
i rzuca w głąb studia: – Zmiana, panowie. Przejazd na sypialnię. Para do łóżka gotowa?
Sprężona? Ludwiko?
Któryś z technicznych pcha przenośny reflektor, kierując się w drugi koniec studia,
i nachylony do stojącego chudego rekwizytora, rzuca szeptem: „Gotowi, ale chyba na tamten
świat…”. – I chichocze, ale rekwizytor nie reaguje, wpatrzony w aktorkę zrzucającą fartuch. Ona
nie przejmuje się stojącymi mężczyznami i po zdjęciu fartucha poprawia stanik i naciąga lekki
sweterek. Producentka odrywa wzrok od przeglądanej teczki z papierami i odkrzykuje gorliwie:
„Gotowi!”.
Automatycznym gestem ponagla mężczyznę w czapce z napisem Big Star, który wybiega
do przyległego pomieszczenia.
– Sylwia, popraw pościel! Na pewno ktoś się tam wylegiwał! – Ludwika cicho rzuca do
klapserki, jednocześnie zatrzymując idącą aktorkę. – Pani Iwonko… autografik…
– Z automatycznym uśmiechem opiera na ścianie kilka egzemplarzy umowy, podaje długopis.
– Tu… – wybija pazurem rytm – i jeszcze tu… i tu – podsuwa kolejne kartki.
Iwona po podpisaniu ostatniej, jakby nadal mechanicznie składa podpis na ścianie.
Oddaje długopis, a producentka śmieje się cicho:
– Och, Iwonka, pani to jest… proszę, kopertka. Nie sprawdzi pani?
– Nie. Dziękuję. Ależ to piękny odcień… – Dotyka lekko jej czerwonych włosów.
– Jakież twarzowe… burgund… jesienne dzikie wino… – Ale nie napomyka nic o zadziwiającej
odwadze, koniecznej do zafundowania sobie czegoś tak ryzykownego.
– Taak? – przyjmuje komplement Ludwika – zaszalałam, a co mi tam!
– Słusznie. A te refleksy światła… bajka – zachwyca się bardzo przekonująco Iwona,
choć czuje, że się zagalopowała. Kłamie, oczywiście kłamie jak najęta, ale warto, widząc, jaką
przyjemność sprawia tamtej.
– Dzięki, Iwonko… – Kobieta potrząsa czerwienią suchych traw i szepcze konspiracyjnie:
– Kroi nam się makaron… Włosi z klasą! Zadzwonię!
– Świetnie. Dzięki!
Całują się raczej w powietrze niż w policzki.
– Ludkaaa! Co oni się tak pieprzą? – rozlega się wrzask Roberta.
– Jak to w łóżku… – rzuca cicho Ludwika, puszczając oko do Iwony i szybko wychodzi
na zaplecze, wołając: – Państwo Kocyk, proszę na plan!
Iwona zdejmuje z fragmentu jakiejś konstrukcji do dekoracji swoją marynarkę i odwraca
się, kiedy słyszy ciche.
– Przepraszam…
Za nią stoi rekwizytor, uśmiechając się niepewnie, z wyciągniętą otwartą dłonią, na której
ma rozłożoną chusteczkę higieniczną:
– Poproszę o zęby…
– Do licha – mityguje się Iwona – oczywiście! Cały czas kombinuję, co mi tak
niewygodnie w paszczy! – Wyjmuje sztuczne zęby i kładzie je na dłoni rekwizytora. Mężczyzna
zakrywa je delikatnie, co przywodzi na myśl reklamowego świstaka pakującego czekoladki.
– Odpowiadam za rekwizyty… – tłumaczy się.
– Jasne. Przepraszam. Musiałabym wracać.
– Dziękuję pani.
– A nogę?
– Proszę?
– Mam odkręcić?
Mężczyzna patrzy na nią z natężoną uwagą. Ona dotyka jego ramienia.
– To żart. Taki sobie żarcik. Wie pan, odkręcić nogę, wyjąć szklane oko… żarcik średni,
co? Nieważne. Do widzenia panu.
Rusza do wyjścia, biorąc głęboki oddech. W studiu jest duszno i czuje się trochę
znudzona.
Przypomina się jej, jak powiedziała: „Robercie, nie sądzisz, że twoja reklama miałaby
szokująco kolosalną oglądalność, gdybyście mi zamalowali co drugi ząb na czarno, z przodu…
zapewniony efekt piorunujący, a ja lecę z tekstem: „ze względu na wiek, wie to każdy człek, na
nic żadna pasta, ząb już nie odrasta!”. I wtedy wszyscy się roześmiali, nawet Robert,
i powiedział: „W porządku, zapłacisz, zrobimy ci taką reklamę, że wszyscy w kraju będą mówić
tylko o tobie”. Ale ona wzruszyła ramionami: „Nie zależy mi na sławie. Miałam. Teraz niech
mają inni”. I nawet przez chwilę było sympatycznie.
Sięga do klamki, gdy dogania ją Robert.
– Zaczekaj.
– Tak?
– Będziesz wieczorkiem w domku? – Dotyka jej policzka końcami palców. Ona patrzy
przez chwilę w tak dobrze jej znaną, męską, przystojną twarz kochanka. Odpowiada na jego
uwodzicielską minę, mrużąc oczy:
– Nie… nie będzie mnie w domku. Mam plany. Jestem umówiona.
Robert cofa dłoń i chwilę żuje gumę bez słowa, nie spuszczając z niej oczu.
– Pieprzysz – mówi cicho.
Ona prycha leciutko:
– O tym nie ma mowy, elegancki młodzieńcze.
– O co biega? – W jego głosie wyczuwalne jest zniecierpliwienie.
– Hm… jak by ci to powiedzieć? To nieco skomplikowane, mam spotkanie
towarzysko-służbowe. Pa. Bywaj. Zdzwonimy się jakoś… – Odwraca się, chcąc już odejść.
– Czekaj! Jakaś propozycja zawodowa? – rzuca z niedowierzaniem i odwraca się
w kierunku ustawianego planu zdjęciowego. Mimo że przy zaścielonym łożu stoi siwowłosa
para, już z założenia scenariuszowego niebywale zabawna, bo on tyczkowato chudy, ona
puszysta, bezradna staruszka w kolorowych papilotach, Robert krzyczy: – Łóżko! Łóżko! No,
gdzie ci do łóżka!
Iwona nachyla się do niego.
– Robbi… a ty tylko o łóżku, co? Adieu! – Uśmiecha się czarująco, wymija go i szybko
wychodzi, nie odwracając się już. Zbiega po stopniach schodów, nie dotykając poręczy
z obłażącą farbą. Wychodzi z bramy wprost na zalaną słońcem ulicę. Oddycha głęboko, niemal
z przyjemnością wciągając w płuca spaliny, zakłada ciemne okulary i zanurza się w rwący potok
ludzi wychodzących z biur, zaaferowanych swoimi sprawami, śpieszących się do domów, knajp,
marketów. Wsiada do beżowego morrisa i uważnie włącza się do ruchu. Prowadzi od lat, robi to
swobodnie, ale wie, że musi uważać na facetów za kółkiem, którzy śpieszą tymi swoimi
wypasionymi brykami, ci szpanerzy i egoiści, którzy tak chętnie przyparliby do pierwszej latarni
tę „babę” w zabytkowym gruchocie…
– A w ucho – mruczy Iwona i sprawnie wyrywa się na pierwszy sygnał świetlny. Zwalnia,
cudem znajduje wolne miejsce między parkującymi samochodami wzdłuż ulicy, pod ciągiem
sklepów. Wysiada i ostrożnie zatrzaskuje drzwiczki. Samochód jest stary, zaliczył paru
użytkowników, ale służy jej wiernie, a ona jest do niego bardzo przywiązana. Parę kroków dalej,
w miejskim parkomacie wykupuje bilet postojowy, zostawia go w widocznym miejscu za szybą
i włącza alarm. Teraz, idąc przed siebie, nie zważając na mijających ją przechodniów, chusteczką
higieniczną ściera za mocny makijaż z policzków i czoła. Kieruje się ku otwartym drzwiom
sklepu z kolorową planszą: „Jego Wysokość Ciuch, zaprasza…”. Niżej na szybie stara
wywieszka z informacją o nowej dostawie towaru. We wnętrzu rzędy wieszaków z posortowaną
odzieżą, płaszcze, kurtki, swetry, bluzki, spodnie, szlafroki i futra, które lata chwały i świetności
raczej mają już za sobą. Na środku wielkie pojemniki z pościelą, butami, zabawkami i odzieżą
dziecięcą. Przy kasie na ladzie waga, z boku kolorowe plastikowe koszyki, złożone na płask, ale
proste w obsłudze, trzeba tylko podnieść boczne ścianki i uchwyty. Stają się wtedy kusząco
głębokimi i wygodnymi pojemnikami na zakupy. We wnętrzu sklepu kilka kobiet, z wyrazem
oczu nienasyconych myśliwych, przekopuje się przez ciuchy, wręcz zmysłowo zanurzają dłonie
i miętoszą materiał, energicznie rozsuwają wieszaki, niektóre kierują się do przymierzalni, gdzie
wielkie lustro okaże się bez litości lub pomoże wpaść w zachwyt. W sklepie są też dwie młode
pracownice, tylko pozornie nie patrzące na ręce polujących. Na widok Iwony gorliwie rzucają:
„Dzień dobry”.
– Cześć – mówi Iwona i kieruje się na zaplecze sklepu. Przy otwarciu drzwi lekko
powiewają barwne apaszki, zmyślnie powiązane w pęki. Uderza smużka zapachu środka
dezynfekującego i odświeżacza powietrza o nieco mdlącym zapachu przekwitających kwiatów.
Iwona brutalnie określa go jako „gówno w lesie”.
Pod jedną ścianą piętrzą się otwarte wory z nieposortowaną odzieżą, pod drugą już na
wieszakach o długich ramionach dość bezładnie zawieszone suknie i spódnice. W kącie, przy
komputerze, siedzi pulchna blondynka w wieku Iwony. Słysząc otwarcie drzwi, podnosi głowę.
– Witaj, Ewka. – Iwona kładzie torebkę na blacie biurka i przelotnie całuje Ewę w czubek
głowy.
Kobieta wysoko unosi brwi:
– A co ty tu dziś robisz?
Iwona zanurza się w wieszaki z wieczorowymi sukniami.
– Muszę coś skombinować na wieczór…
– A racja… to masz tam w głębi… rano wróciły z pralni, sprawdź, czy straciły chemiczny
zapaszek.
– Jest w porządku – mruczy Iwona i parska śmiechem. – O ty w życiu jedyna!
Zdejmuje z wieszaka długą buraczkową suknię, całą w kolorowych kwiatach z cekinów,
i przykłada do siebie. Wynurza się spomiędzy sukien.
– W tym cudzie wszystkich by powaliło, co, Ewka?
– Ależ te Holenderki mają gust… Inna sprawa, że byłabyś królową wieczoru.
– Chyba w domu wariatów – śmieje się Iwona.
– A w karnawale będą się o nią bić. Jestem pewna.
Iwona odwiesza suknię. Otwierają się drzwi i wchodzi jedna z pracownic, rozkładając
wściekle różowy koszyk.
– Szefowo…
– Która? – Ewa pochyla się przed komputerem.
– Ja jestem prywatnie, pytaj panią Ewę – rzuca Iwona.
Dziewczyna uśmiecha się.
– Bo jest taka sytuacja, przyszedł jeden gościu i chce kilo zabawek, a na sklepie mamy
resztki…
– Z bidula? – Wychyla się zza sukien Iwona.
– Nie, mówi, że idą na ślub kumpla, no i tego… no… – wzrusza ramionami.
– No to co? – Iwona patrzy na nią, nie rozumiejąc.
Ewa wskazuje kąt pod okratowanym oknem.
– Masz tam, te zielone worki – i rzuca przez ramię do Iwony – nowy obyczaj. Zamiast
kwiatów, zabawki, pluszaki. Potem oddają do sierocińców.
– Aaa… – mruczy Iwona – cóż za wrażliwość w narodzie. Zabaweczka dla sierotki.
Narobią tych dzieciaków po krzakach, po chałupach, a potem brzuch, hańba dla rodziny, bo cały
ciemnogród palcami wytyka, no to buch państwu na garnuszek, do rajskiego gniazdeczka. I znów
zabaweczki… i sumienie czyste. No nie?
– Są pewne sytuacje…
– Ewka! Kogo bronisz?
– No, bo ty uogólniasz – rzuca bez emocji Ewa i woła w głąb magazynu:
– Marylka, wybrałaś?
– Mam, mam… – Dziewczyna ładuje kopiastą górę zabawek. – Ale fajne, naprawdę, pani
Iwonko, miło dostać takiego zwierzaka, mięciutkie to i ładne… A jeszcze jak z innego świata
zjawia się panna młoda w welonie, białej sukni, jak dobra wróżka…
– Aha, dobra wróżka…
– Uważam, że to miły… – zaczyna Ewa.
– Ech ty, na całej powierzchni łagodna… Daj spokój. Zobacz no, Ewka, a ta?
Przykłada do siebie welurową suknię w kolorze butelkowej zieleni. Nieco
ekstrawagancka, z dużym dekoltem, krótsza z przodu, odsłania nogi do kolan. Przy najmniejszym
ruchu mieni się odcieniem zieleni i turkusu. – Niezła, co?
– Bardzo niezła, świetnie wyeksponuje twoje zgrabne nogi… – szczerze zachwyca się
Ewa. – I ładnie ci.
– Ładnemu we wszystkim ładnie – przypochlebia się dziewczyna.
– Jasne – ironizuje Iwona – poczekaj, mała. – Nachyla się nad pluszakami. – O! Chodź no
tu, skarbie… – Sięga po sporego zająca z muchą w kropki pod szyją, który w uśmiechu szczerzy
wystające zęby.
– Dla pani? Do spania? – śmieje się Marylka.
– A co? Z zającem to będzie pierwszy raz!
– Dewiantka… – wzdycha Ewa. – Marylka! Na sklep! Klient czeka.
Dziewczyna taszczy koszyk i wychodzi.
Ewa patrzy na Iwonę i kręci głową.
– Wolę, jak się uśmiechasz, niż jak się wściekasz.
– Coś takiego? Ewka, przyszły jakieś torebki? Dobrałabym sobie małą… – Iwona
rozgląda się.
– Niebieski worek przy drzwiach.
– Jesteś niezawodna.
– Nie podlizuj się. Powiedz lepiej, ile was tam może być?
– Czy ja wiem… – Iwona nachylona przekopuje worek z torebkami. – Ci, co żyją, jeszcze
się poruszają, to w sumie jakieś kilkaset lat. Nie no, żartuję. Kilka osób na pewno będzie miło
spotkać. Chyba miło. Zresztą sama nie wiem… istotne, że będą moje dziewczyny. Myszka,
upierdliwa Barbara, a może i Jaśka sfrunie ze Szwecji. Chociaż wątpię. Ona już bardzo jest
tamtejsza.
– Zazdroszczę wam – tęsknie mówi Ewa.
– Czego? Przecież spotykamy się, jak wiesz, co jakiś czas.
Ewa zastanawia się chwilę.
– Tego kleju przyjaźni. Od zawsze. Każda ma swoje na głowie i na plecach, własne życie
na różnych piętrach… a chcecie się spotykać, możecie na siebie liczyć. Ech, gdyby był Nobel za
przyjaźń, zgłosiłabym was.
– Przydałoby się. – Iwona się uśmiecha. – To są spore pieniądze. Kupiłabym ci nowy
fotel, bo ten cholernie skrzypi.
– To nie fotel, to ja… – macha ręką Ewa – ale dopóki nie świecę w nocy…
– No, zamknij się, bo mnie rozśmieszasz i pogłębiają mi się zmarszczki. O! Mam! Śliczna
bestyjka!
Wyciąga aksamitną małą torebkę w kolorze turkusowym, z wyhaftowanym czarnym
ptakiem o lśniących piórach.
– Dobra. Wpisz do zeszytu, że biorę suknię i torebkę.
– Dobrze, nie przesadzaj. – Ewa otwiera kluczem metalową kasetkę. – A ile potrzebujesz
forsy?
– Nic.
– Co nic? Bierz.
– Nie chcę. – Iwona raz jeszcze przykłada do siebie suknię i torebkę. – Jeszcze tobie
mogę dać. Zarobiłam na zębach.
Ewa śmieje się, marszcząc czoło.
– Grałaś na nich w kinie przed seansem?
– Przed kamerą, dla telewizji… sama kiedyś zobaczysz i zapłaczesz ze szczęścia.
Reklamowałam jakąś koszmarną pastę do zębów, kolejne oszustwo, ale cud techniki, ząbki jak
perły, aparacik leciutki i dopasowujący się. No, mówię ci, mnie samą zachwyciło. Bywaj,
krewniaczko. Idę! – Całuje Ewę w policzek. – Ach, masz skórę gładziutką jak pupka
niemowlęcia.
– Walczę, jeszcze walczę o nią. Myję tylko płatkami owsianymi.
– No masz! A ja głupia zjadam je z mlekiem – rzuca z westchnieniem Iwona i wychodzi.
Droga do domu zajmuje jej trochę czasu, zawsze należy brać pod uwagę
nierozwiązywalny dla władz miasta powszechny korek, ale wreszcie dojeżdża. Przed domem,
banalnym blokiem, jakich jest pełno, na średniej wielkości placyku parkuje samochód na miejscu
oznakowanym numerem rejestracyjnym jej morrisa, wyciąga torbę z suknią i zającem, klepie po
masce samochód, włącza alarm i chociaż mieszka na pierwszym piętrze, wsiada do windy. Lubi
swoje małe, dwupokojowe mieszkanko, urządzone tak, że czuje się w nim świetnie. Okna
wychodzą na południowy zachód, a więc ma swój prywatny zachód słońca, dzielnica jest zielona,
spokojna.
Zakup tego mieszkania był równie świetną decyzją, jak sam rozwód, odzyskanie
pieniędzy za notarialnie należną jej połowę domu i parceli na Żoliborzu. Julian zachował się
przyzwoicie, przekonała go, że dalsze wspólne życie nie ma najmniejszego sensu. Rozczarował
ją. Codzienność z nim – odkąd zamieszkali razem i pobrali się – mimo że mijali się ze względu
na swoje sprawy zawodowe, to jego częste wyjazdy na mecze w kraju i za granicą, budzące jej
dezaprobatę małe i duże handelki, niezbyt starannie ukrywane flirty i romansiki, bankieciki
i znajomości, to wszystko napełniało ją niechęcią, rosnącą odrazą, aż wreszcie kazało podjąć
ostateczne rozmowy i decyzję. Dzielić dach z coraz bardziej obcym facetem, chrapiącym z siłą
piły mechanicznej, pakowanie się do jej łóżka – na dodatek w skarpetkach, bo marzły mu te
wielkie stopy, zapach źle trawionego alkoholu, chociaż używał dobrych past do zębów
i kosmetyków, brak wspólnych zainteresowań, tematów do rozmów, inne poczucie humoru, no
i to łażenie po domu w upiornie kolorowym dresie… No nie! Czy pomieszało jej się w głowie?!
A on… tak się zmienił, czy odkrył karty, po co zabiegać o coś, co miał, swoim zdaniem, na
własność? Jej decyzja zaszokowała go… przecież ją kochał!
Spotykali się prawie przez rok, mieszkając każde w swoim mieszkaniu, a kiedyś zapoznał
ją ze swoim planem przyszłościowym, tak na dom, jak i na wspólne, zalegalizowane życie. Była
willa z małą parcelą do kupienia. W atrakcyjnej bocznej uliczce Żoliborza. Oboje mieli
pieniądze, ona zarobione w filmie i telewizji, odkładane do banku, bo gaża w teatrze pozwalała
jej na codzienne życie bez szaleństw, więc gdyby kupili na spółkę, z umową notarialną, każde
z nich na swoją połowę, byłoby nieźle. Potrafił wszystko załatwić, wypadło nawet taniej, niż
początkowo myśleli, zawsze miał talent do interesów. „Ze mną nie zginiesz” – zapewniał, ale ona
właśnie zaczęła ginąć. Mieszkali tylko rok.
Poznali się w telewizyjnym barku, przy trzecim studiu, gdzie tego dnia kończyła
nagrywanie Skiza Zapolskiej.
Miała przerwę, więc wzięła kawę, sałatkę owocową i stała, rozglądając się dość
bezradnie, bo wszystkie fotele były zajęte. I wtedy od stolika w rogu podniósł się jakiś obcy
mężczyzna, uśmiechnął się, i wyciągając zachęcającym gestem dłoń, ładnym, niskim głosem
zawołał: „Tutaj… bardzo proszę”.
Szła ostrożnie, żeby nie zaczepić o nikogo długą suknią i nie wylać kawy na kostium.
Plama byłaby dla niej i dla kostiumologa ciosem. Podziękowała, usiadła, rozmowa była lekka,
niezobowiązująca, nie wiedziała, że był znanym sędzią sportowym, co go jakby nieco zdziwiło,
kim ona była, wiedział.
Komplementował może niezbyt udanie, ale sympatycznie. Rozbawił ją pytaniem, jak jej
smakuje sałatka ananasowa, i czy mógłby spróbować. Oczywiście… zaproponowała, nie sądząc,
że skorzysta, a on w naturalny sposób swoim widelczykiem oblizanym z okruchów sernika,
dziobnął dwukrotnie.
Przystojny, opalony, piwnooki, może ciut zbyt pewny siebie – lub grał takiego dla niej
– miał na sobie świetnie skrojoną marynarkę i dobry krawat. Buty, na które zawsze zwracała
uwagę, znakomite, chyba włoskie sztylpy. Nie nosił obrączki, tylko mały sygnet na piątym palcu,
który troszkę zbyt pretensjonalnie odginał… Wtedy uznała, że to zabawne.
Zjadając ananasa z jej sałatki, starał się jakoś nawiązać do jabłka w raju i Ewy, ale
wychodziło to nieco kulawo, a gdy przypomniała mu, że po pierwsze, to on sięgnął po owoc, i że
w malarstwie włoskim tam w raju był granat, a nie jabłko czy ananas, zmienił temat. Przyszła
inspicjentka, prosząc ją na plan, wtedy spytał, kiedy mógłby ją zobaczyć, a ona wstając,
powiedziała, że cały tydzień o dziewiętnastej w Teatrze Kameralnym, bilety zaś są w kasie.
I odeszła.
Potem przez tydzień zaczęły przychodzić kwiaty do garderoby, więc wreszcie
odpowiedziała na jego bilecik z numerem telefonu. Obie przyjaciółki, Barbara i Myszka, nie były
zachwycone obiektem zainteresowań Iwony, jego ograniczonym światem odnoszącym się raczej
tylko do redakcji telewizyjnej i sportu, z preferencjami do ukochanej piłki nożnej, ale po odporze
Iwony dały spokój.
– Na razie facet zabiega o nią, bo dziewczyna jest interesująca, znana aktorka, dobrze jest
się z kimś takim pokazywać, odnajdywać na łamach kolorowych pisemek, szpanować w swoim
środowisku, ale przejdzie jej to wcześniej, niż myślimy, znamy ją… zbyt duża różnica poziomów
– uspokajała z przekonaniem Myszka.
– Będzie się z tego romansu otrzepywać jak pies, gdy wreszcie wylezie na brzeg ze stawu.
Od czubka nosa do ogona. To jego dreptanie wokół zdobyczy. Sprawozdawca sportowy czy tam
sędzia i dalej ściana – złościła się Barbara. – Pewno dzielny w łóżku, ale co dalej?! Czym go się
je? Chyba drewnianą łyżką! Smacznego, cholerka.
– To spotkanie u niej było raczej klęską towarzyską – westchnęła Myszka.
– Raczej? Jesteś zbyt łaskawa. Miałam długo absmak. A ona walczyła za siebie i za
niego, żebyśmy go kupiły. Ja nie wzięłabym nawet za dopłatą, tego… Dlaczego nie dałyśmy mu
w zęby za te straszliwe dowcipy, ten poziom… chyba z litości nad Iwonką.
– Tak, to było marne… ale może też był spięty, że w jakimś sensie będziemy go oceniać,
jej przyjaciółki, w przewadze liczebnej…
– I intelektualnej? – śmiała się Barbara. – Nie, nie broń go. To, że jest przystojny, ma
piękne zęby szczerzone w gotowych uśmiechach, dobrze ubrany i zabiega o Iwonkę, nawet…
jakoś ładnie, te kwiaty, drobiazgi, restauracje czy propozycje wyjazdów wspólnych za granicę na,
Boże ratuj, mecze, to za mało! Dla mnie za mało. Ale to jej wybór. Ona wsadzi rękę we wrzątek,
nie ja!
– Byle nie związała się z nim na stałe.
– No, to by już było… nie, na pewno nie. Chociaż… ona nie umie być długo sama
– zauważyła Barbara – może dać się złapać na haczyk.
– Odpukaj!
Na ślubie, o którym dowiedziały się w ostatniej chwili, nie były. Tak się złożyło, że
Myszka w tym czasie siedziała w Hamburgu, gdzie Piotr miał sympozjum, a Barbara zajmowała
się synową, która miała kłopoty z utrzymaniem ciąży i leżała w szpitalu. Świadkami na ślubie
byli ludzie ze środowiska Juliana, gośćmi – redakcja telewizji sportowej, sportowcy i daleka
rodzina.
Na wieść o tej decyzji Barbara, z poczuciem klęski, zapewniała jednak Myszkę, że to nie
może potrwać długo, choć koszty psychiczne są zawsze, tak więc pogodzona z konieczności
Myszka westchnęła z ulgą, bo o Barbarze mówiło się, że jest czarownicą.
JAŚKA
Stary port lotniczy na Okęciu. Tłok, napięcie, ruch i gwar oczekujących. Bieganie
i uspokajanie dzieci, płacz lub ich krzyki, młodzi mężczyźni z tabliczkami, na nich nic
niemówiące nazwiska osób oczekiwanych, spocone kobiety o błyszczących oczach, osoby
z kwiatami. Co pewien czas z megafonów płyną informacje w różnych językach. Wreszcie z sali
przylotów spokojnie wychodzą podróżni, ciągnąc bagaże, z niepewnymi uśmiechami
przylepionymi na twarzach, w oczach zapowiedź przygotowanych okrzyków radości lub
niepokój, czy będą oczekiwać ich bliscy i dalsi krewni. Zaczynają się eksplozje wrzaskliwych
okrzyków: Tu! Tutaj! Wujek! Gienek! Szwagier! Juruś! Juruś!! Panie Zygmuncie, witamy!!
Mister Grosmann! Halo! Żenia, my zdieś!!!
Nikt nie zwraca uwagi na stojących parę kroków od siebie dwóch mężczyzn, najwyraźniej
czujnych, choć widać, że rozgorączkowanie i nieobyczajność zachowań jest im najwyraźniej
obca… Jeden z nich, z niewielkim odrostem na ogolonej głowie, w szarym garniturze, ze
starannie zapiętą marynarką i w sandałach, drugi, preferujący pewną swobodę, wręcz luz, ma na
sobie ortalionowy dość okropny dres, szafirowy z wielkimi przypadkowymi połaciami bieli, zaś
na głowie wciśniętą czapkę z napisem „Sweet Boy”. Ostatecznie takich podmiejsko-wiejskich
obywateli jest w stolicy na każdym kroku przewaga, więc niby czemu mieliby zwracać na siebie
uwagę? No właśnie.
Pojawia się przystojna, dojrzała kobieta, o świetnie przyciętych włosach. Elegancka, ma
na sobie znakomicie skrojony żakiet i jedwabne spodnie, prochowiec z kolorową podpinką
przerzucony przez ramię. Ciągnie sporą płócienną walizę na małych kółkach. Nie przystaje, nie
rozgląda się, widać, że nie spodziewa się nikogo oczekującego. Zamienia kilka słów
z pracownikiem obsługi lotniska i idzie we wskazanym przez niego kierunku. Wypożyczalnia
samochodów. Staje w pewnej odległości za mężczyzną nachylonym do okienka, który kończy
załatwianie formalności. Jaśka dopiero teraz rozgląda się, bez specjalnego zainteresowania. Zna
to miejsce, choć ostatnio nie bywa tu często. Na ułamek sekundy jej spojrzenie zahacza
o stojących opodal dwóch mężczyzn patrzących w jej kierunku, po czym odwraca się, bo właśnie
mężczyzna przed nią odchodzi. Podsuwa walizę pod okienko, stawiając przy nogach, wyciąga
z torebki portfel i nachyla się ku urzędniczce. Tamta wita ją po angielsku, ale przechodzi na
polski, gdy Jaśka wyprowadza ją z błędu. Mówi bez obcego akcentu, mimo że w Szwecji
mieszka od wielu lat, nie spotyka się z Polonią, a w pracowni poza nią jest tylko Irlandczyk,
dwóch Japończyków, Afroamerykanin i Francuzka. Reszta to rodowici Szwedzi. Myra, jej
partnerka i przyjaciółka, też jest Szwedką.
Jaśka w Polsce ma tylko dalekich krewnych, z którymi nie utrzymuje kontaktu, natomiast
z Myszką, Iwoną i Barbarą, przyjaciółkami z lat młodzieńczych, kontaktuje się listownie lub
telefonicznie, na ogół z okazji wszelakich świąt. Ale mają mimo wszystko poczucie więzi,
bliskości, i ich przyjaźń – w innej trochę formie ze względu na okoliczności – przetrwała. Teraz
cieszy się na spotkanie z nimi, choć jest świadoma, że zawsze na początku musi pokonać w sobie
lekki dystans.
Zaraz wynajmie samochód i pojedzie do zarezerwowanego hotelu Sheraton.
Mężczyźni rozdzielają się bez słowa. Łysy z odrostem przeciska się w jej kierunku,
dresiarz szybko robi to samo, ale drogą okrężną. W hali przylotów nasila się gwar i rozgardiasz.
Jaśka głębiej nachyla się do okienka, przyjmuje od kobiety długopis i składa parę podpisów.
W tym momencie, rozpychając się bezceremonialnie, przeciska się rozgorączkowany gruby
mężczyzna, z rozpaczliwie zmęczonym bukietem gerber, rzucając przed siebie i na boki,
rozedrganym od napięcia głosem, pytanie:
– Ze Szwecji?! Wylądował ze Szwecji?! Sztokholm?! Tak?! Na miłość boską…
W czasie tej niewątpliwie dramatycznej miniscenki, której Jaśka nie rejestruje, łysy
z odrostem już jest przy jej bagażu, błyskawicznie i niezwykle zgrabnie chwyta za rączkę
wielkiej torby i gdy robi pierwszy, prawie tygrysi krok, grubas z impetem wpada na niego. Obaj
mężczyźni zataczają się, wpadają na Jaśkę, gerbery lądują u jej stóp.
– Jezusie, moje kwiaty! – krzyczy grubas, grabiąc podłogę rozczapierzoną dłonią. – Coś
ty, człowieku!!
Odpycha łysego z niebywałą siłą zrozpaczonego człowieka, a złodziej natychmiast
wypuszcza z ręki uchwyt walizy, cofa rękę, robiąc miejsce na dłoń Jaśki. Urzędniczka wychyla
się z okienka, grubas rwie przed siebie, a Jaśka marszcząc czoło, patrzy w ślad za nim. Złodziej
starannie otrzepuje ubranie, komentując gorliwie:
– Ślepota, no! Łobuz! Mamut cholerny!
Wściekły rzuca spojrzenie w kierunku stojącego opodal kumpla, potem odwraca się do
oszołomionej Jaśki z dość krzywym uśmiechem.
– Sory, takie chamstwo się rozpleniło, madame… mogę pomóc?
Zaskoczona Jaśka mocno trzyma teraz wyciągnięty metalowy uchwyt walizy
i w pierwszym odruchu mówi coś po szwedzku, potem przechodzi na polski:
– Nie. Dziękuję panu.
– Żałuję…
Mężczyzna odwraca się i wciska w tłum. Kolegi już nie widać.
– Co się stało? – pyta wychylona z okienka urzędniczka.
– Nie bardzo wiem…
– No cóż, skomasowały się opóźnione przyloty i stąd takie tłumy. Wszyscy czekamy na
nowy port. – Podsuwa Jaśce kopie dokumentów. – Serdecznie życzymy miłego pobytu.
MYSZKA
Z eleganckiego salonu fryzjerskiego „Gerard” wychodzi młoda szczupła kobieta
o delikatnym makijażu, tylko duże spokojne oczy ma nieco mocniej podkreślone czarną kreską.
Mała ekstrawagancja, na jaką sobie pozwala. Potrząsa fryzurą, chcąc jej nadać jak najbardziej
naturalny kształt. To Myszka.
Pani Felicja, dziarska właścicielka, zna swoją klientkę, ale od lat niezmiennie pyta – „na
życie czy na wyjście”? A Myszka bez względu na wszystko zawsze odpowiada – „na życie”, nie
dając fryzjerce możliwości, aby dokonywała szaleństw z fryzurą. No i oczywiście tylko balsam,
odżywka, lakieru za żadne pieniądze. Mimo iż nie pozwala Felicji rozwinąć skrzydeł, lubią się,
i w księdze zapisów zawsze jest dla Myszki miejsce. Bo jest to luksusowy gabinet i „ktoś z ulicy
– jak mówi Felicja – nie ma szans, ale dla pani profesorowej miejsce zawsze się znajdzie”.
Jest późne popołudnie i jak zawsze o tej porze, chodnikami Śródmieścia przelewa się
tłum ludzi. Myszka uważa na tych z lodami i zapiekankami, bo oni nie liczą się z nikim. Ma na
sobie jasny, nowy płaszcz i nie chciałaby już lecieć z nim do pralni. Zatrzymuje się przy
kwiaciarkach, które rozstawiły swoje stragany przy ulicy.
– Dzień dobry. Może te łososiowe… – Wskazuje na wysokie róże w wiadrze, o pięknych
wielkich głowach.
Gruba kobieta szybciutko oddaje palonego papierosa koleżance handlującej obok.
– Trzymaj, Dziunia. Dzień dobry pani. Jak zawsze?
– Tak – uśmiecha się Myszka.
– Piętnaście… – liczy kobieta. – Tamte don juany trzymały się długo, co? Tak jak
mówiłam?
– Rzeczywiście. Piękne były do końca.
– Mówiłam – powtarza z dumą.
– Dziękuję. – Myszka płaci i zanurzając twarz w kwiatach, odchodzi.
Handlarka odbiera papierosa od koleżanki i mówi cicho:
– Stała klientka. Patrz, Dziunia, jak to jest… taka ładna, elegancka kobitka do rzeczy,
a zawsze sama sobie kupuje. Zawsze piętnaście róż.
– Samotna albo jakaś zawiedziona w życiu – kwituje sąsiadka – bywają i takie…
Myszka powoli skręca w boczną ulicę i oddala się od ruchliwego zgiełku, kierując się
w stronę mieszkalnej „plomby” pośród starych bloków – ukwieconego, eleganckiego
apartamentowca. Wchodzi w oszklone obrotowe drzwi. W obszernym holu zza stołu podnosi się
starszy mężczyzna, portier, ma na sobie coś, co ma wyglądać jak jakiś rodzaj munduru. Kłania
się lekko i stoi, dopóki ona nie wsiądzie do windy. Myszka w lustrze rzuca okiem na fryzurę
i lekko burzy włosy. O, tak jest zwyczajniej. Winda zatrzymuje się bezszelestnie. Wyciąga
z torebki klucze i otwiera drzwi. Zamknięte są tylko na jeden zamek, czyli Piotr jest już w domu.
Starannie odwiesza płaszcz i woła w głąb mieszkania.
– To ja. Wróciłam.
Wsłuchuje się chwilę, ale nie dobiega jej żaden głos. Przyjmuje to jak coś zupełnie
zwyczajnego i z bukietem przechodzi do kuchni. Do wyjętego z szafki wazonu nalewa wodę
i wstawia róże. Wyglądają pięknie. Mimo woli uśmiecha się do siebie. Na ogół nie lubi
kryształów, ale ten jest wyjątkowo ładny, Piotr go lubi, a dostali go w dzień ślubu od jego byłej
żony. Właśnie róże tak szlachetnie w nim wyglądają. Czasem światło załamuje się na rżniętym
szkle, przejmując delikatną poświatę od koloru liści i kwiatów. Jest to trochę może i banalny
temat na olej, ale…
Nigdy nie wyzwoli się od pozornie uśpionej tęsknoty za malowaniem. To paradoksalne,
że poznali się z Piotrem na jej wernisażu, gdy zupełnie przypadkowo zaszedł do galerii
z przyjacielem. Był po rozwodzie, i jego przyjaciel, lekarz, robił wszystko, żeby Piotr nie
poświęcał się tylko swojej pracy naukowej. Sam rozwód nie stanowił dla Piotra dramatu, raczej
cierpienie bardzo urażonej ambicji, rozstał się ze starszą od siebie żoną spokojnie, prawie
życzliwie, gdy nuda wspólnego życia odebrała ich małżeństwu sens, dzieci nie chcieli mieć i nie
mieli, oboje zamożni, finansowo niezależni, ona miała biura nieruchomości, on był profesorem
w Akademii Nauk. Rozstali się kulturalnie i szybko.
Wtedy, tam w galerii, zaczęli jakoś tak naturalnie rozmawiać, Piotr porównywał swoje
wspomnienie z Toskanii z jej pejzażami, wypili po kieliszku wina, przedstawił się,
przedstawiając też przyjaciela, doktora Tomasza Sztajnerta. Myszka poznała ich z Iwoną
i Barbarą, nastrój wieczoru był wspaniały, czuła się taka szczęśliwa, podekscytowana, spełniona,
jej kwiaty, pejzaże, martwe natury zyskały tyle pochlebnych opinii, a pani komisarz wystawy
wpisywała do specjalnej książki rezerwacje. Nawet chwilowe zamieszanie, spowodowane
obsunięciem się ze ściany małego obrazka, nie tylko nie zburzyło nastroju, ale wręcz stało się
okazją do zabawnych komentarzy. Pan, który go chwycił, dziękował za cenny podarunek, potem
serio poprosił o zarezerwowanie, ktoś inny żartem skomentował, że to zwiastuje obniżkę cen
rynkowych na cytryny i granaty, które były tematem martwej natury. Zadziwiające, jak często
natykała się na Piotra i jego czujne spojrzenie, rozmawiając z innymi gośćmi. I nie było to jej
niemiłe. Przystojny, mówił interesująco, choć nie wypowiadał się na temat malarstwa, bo jak od
początku się zastrzegł, nie zna się na nim. Jest tylko „biernym odbiorcą”, nie bywa na
wystawach, czasem tylko w muzeach i to raczej za granicą.
Powiedziała, że czuje się zaszczycona i wdzięczna przyjacielowi, który go przyprowadził.
A potem zauważyła, że zniknął bez pożegnania, zniknęli obaj, i przyjęła to z uczuciem
rozczarowania, choć nie dała po sobie poznać. Była pewna, że to koniec tej przelotnej znajomości
i nie zobaczą się więcej, ale w jakiś czas potem, w dniu zamknięcia wystawy, przysłał jej pyszny
bukiet. Piętnaście róż i liścik. Przepraszał… zniknął i zamilkł z powodu niespodziewanej
choroby, a teraz prosi o kontakt i przyjęcie zaproszenia na kolację. Nie wahała się ani chwili,
była zakochana w Piotrze, no, może jeszcze nie zakochana, ale pod jego silnym urokiem, potem
ją samą zaskoczyło uczucie, któremu uległa całkowicie. Zerwała ze Sławkiem, kolegą ze szkoły
i Akademii Sztuk Pięknych. Cierpiał, nie chciał się z tym pogodzić, ale nie miał najmniejszej
szansy na odzyskanie Myszki. Piotr był taki przystojny, dojrzały, sporo starszy od niej, chłodno
wyważony w sądach i ocenach wszelkich zjawisk i bardzo jej imponował. Zabiegał o nią w tak
elegancki, ale i pewny siebie sposób. Był diametralnie różny od jej znajomych, kolegów, od…
Sławka. Nie krył fascynacji jej urodą i młodością. Czuła się szczęśliwa. Związek zapowiadał się
na bardzo udany i trwały.
Oświadczył się dość niespodziewanie, podczas wspólnego wypadu do Hiszpanii, i po
powrocie wzięli ślub. Świadkami byli Barbara i doktor Sztajnert. Był wystawny obiad w pałacu
w Jabłonnie, należącym do Akademii Nauk, sporo gości ze strony Piotra, od niej Barbara
i Iwona. Jaśka nie mogła przyjechać, siedziała już w Szwecji, zbyt zajęta realizacją planów
swojej pracowni architektonicznej. Była też poprzednia żona Piotra, zaproszenie jej wydało się
Myszce i jej przyjaciółkom grubą niezręcznością, ale zachowały uwagi dla siebie. To była
decyzja Piotra i właściwie Myszka nie powinna mieć tu nic do powiedzenia. A na jej zdziwione
spojrzenie powiedział, że „w środowisku ludzi kulturalnych to normalne”. Jej życzenia wydawały
się życzliwe, aczkolwiek Myszka poczuła się nieco dotknięta mało taktowną i nielojalną uwagą
„byłej”, że Piotr nie jest człowiekiem łatwym, jest despotą i egotystą, ale – chociaż to wątpliwe
– może dla młodej żony się zmieni, bo robi wrażenie zakochanego.
Laura była po udanej operacji plastycznej, śmiała się zbyt głośno i używała za mocnych
perfum. Myszka nie podtrzymała tematu i nie wyobrażała sobie kontynuacji tej wymuszonej
znajomości. Istotnie, nie spotkały się więcej.
Uderzyło ją nieco, że Barbara od początku robiła wrażenie osoby niezwykle
wstrzemięźliwej w sądach. Iwona natomiast Piotra zaakceptowała, bardzo jej się podobał jako
mężczyzna, o czym radośnie trąbiła, może więc Baśka… była zazdrosna o Myszkę, której zawsze
przesadnie „matkowała”. Ale przecież Sławka akceptowała od początku, co Myszka uzmysłowiła
sobie dużo później. Nagle, krótko po ślubie, w poważnej rozmowie Piotr oświadczył, że musi
zrezygnować z malarstwa olejnego. Jeżeli chce się „bawić” akwarelą, rysunkiem czy inną
techniką, to oczywiście może, choć po co, jednak farby olejne i terpentyna to powód jego bardzo
ciężkiej alergii. Zaczęło się wtedy tam, na jej wernisażu, a wyniki dokładnych badań w instytucie
w Krakowie były jednoznaczne.
A Myszka właśnie powróciła do malowania… Wyciągnęła wszystkie szkice robione na
Majorce, kupiła nowe farby, trochę pędzli i znów poczuła w sobie to cudowne podniecenie
i radość. Kiedy zaś wróciła do domu po pierwszym dniu pracy w swojej starej, wynajętej
pracowni, natychmiast kazał jej wyrzucić wszystko, co miała na sobie, i moczyć się w wannie
pełnej duszących naparów z ziół. Był równie uczulony, jak i wyczulony na cień zapachu na jej
skórze, włosach czy ubraniu. Poczuła się załamana i wstrząśnięta. Jak to?! Ją interesowało tylko
malarstwo olejne. Dlaczego nie porozmawiali o tym wcześniej, nie powiedział jej przed ślubem?
A więc nie traktował serio jej zainteresowań, myślał, że wystarczy powiedzieć, weź się za coś
innego… albo daj sobie spokój, masz być przy mnie zadbana, piękna i nie musisz nic robić.
Odchorowała to, choć trzeba przyznać, że starał się jej wynagrodzić konieczność podjęcia decyzji
kosztownymi drobiazgami, otwartym rachunkiem w banku i interesującymi podróżami. Kiedy
już się pozbierała i zrozumiała, co ma odpowiedzieć na postawione ultimatum: on albo
malarstwo, doszła do wniosku, że los zadrwił z jej wiary w szczęście posiadania zarówno miłości
tego wspaniałego mężczyzny, jak i drugiej miłości, malarstwa. Nie odeszła. Została przy mężu.
Przez jakiś czas próbowała zajmować się szkicami węglem, gwaszem, ale uznała, że to nie to.
Jakaś część jej duszy wyschła jak suszone, rajskie jabłko.
Potem okazało się, że jest konieczna natychmiastowa operacja. Po szczegółowych
badaniach nowotwór okazał się łagodnym, ale dokonany zabieg pociągnął za sobą pewność, że
nigdy nie będzie miała dziecka. Piotr nawet nie udawał rozczarowania. Nie wyobrażał sobie
w swoim domu wrzasków niemowlaka, zapachów z nim związanych, nocy zarywanych przez
Myszkę, obecności obcej kobiety do pomocy na stałe. W domu miała być – i była – piękna,
elegancka kobieta, jego żona, komfort życia i po pracy naukowej święty spokój. Ona też nie
nosiła się z planami powiększenia rodziny, ale dość marnie zniosła operację jako jeszcze jedno
okaleczenie jej przez los. Tym razem fizyczne. Dużo później, przelotnie, odkrywała w sobie mały
smutek niepogodzenia, że tak będzie już do końca życia, z drugiej jednak strony, Piotr…
skupiony na sobie, wymagający podporządkowania, w roli ojca? Nie. Temat dziecka nigdy nie
pojawił się w ich rozmowach. No, owszem, raz… dużo później, w dramatycznych
okolicznościach, i nie miało to dotyczyć ich planów powiększenia rodziny.
Po jakimś czasie, zaskakując samą siebie, a może za namową Barbary, wystąpiła do
komisji lekarskiej i przyznano jej rentę. Oczywiście, Piotr był zaskoczony, niezadowolony,
ironizował z niej i przyznanej jej sumy, może nawet był wściekły, jednak demonstracyjnie nie
okazał tego. Uznał jej posunięcie za ośmieszenie go, ale z czasem zagadnienie straciło na sile,
przycichło i jeśli wypływało na powierzchnię, to jako historia o jej „kieszonkowym”.
Teraz, trzymając wazon w dłoniach, wchodzi do salonu. Drzwi do gabinetu są otwarte,
widać go pochylonego nad rozłożonymi na biurku papierami, a włączony komputer czy drukarka
szumi cichutko. Patrzy na niego przez chwilę, na jego pięknie siwiejące skronie, co tylko
podkreśla interesującą męską urodę. Jedną ręką trzyma złote okulary w cienkiej oprawce, a drugą
przesłania oczy. Ma takie kształtne, szczupłe dłonie… nagle unosi głowę i patrzy na nią.
– Jesteś – stwierdza rzeczowo, ale marszczy czoło, wytrącony ze swoich myśli.
– Jestem.
Piotr wkłada okulary i pochyla się nad papierami. Milczą oboje. Myszka wycofuje się
z progu gabinetu.
– Może dzwoniła Baśka?
– Nie.
– Brałeś krople do oczu?
– Naturalnie.
W głosie leciutkie zniecierpliwienie. Powinna się już wycofać z jego terenu…
– Jesteśmy umówione, tak tylko pytam… – Wyciąga bukiet w jego stronę. – Spójrz,
piękne, prawda?
Mężczyzna, nie patrząc, kiwa głową.
– Piękne.
– Piętnaście… – szepcze bardziej do siebie, niż informując go, czy chcąc przywołać
niewygasłą pamięć o tamtych, wtedy przysłanych, wycofuje się cicho, stoi chwilę w salonie,
szukając dla róż najefektowniejszego miejsca, po czym traci zainteresowanie nimi i stawia wazon
na stole. Rozlega się sygnał komórki Piotra, a po chwili słychać ciche zamknięcie drzwi. Myszka
rzuca spojrzenie w kryształowe lustro nad kominkiem. Jej twarz nie wyraża nic. Wychodzi na
korytarz, kierując się do swojej sypialni. Otwiera drzwi do garderoby i długim kijem ze
specjalnym uchwytem zdejmuje jedną z wieczorowych sukien, podwieszonych pod sufitem.
Zmienia bieliznę, wkłada cieniutkie rajstopy, zarzuca na głowę cienki szal, żeby nie zniszczyć
makijażu i fryzury, i teraz wkłada suknię. Lubi tę szarą, welur ma w swojej fakturze coś miękko
ciepłego, ale w lustrze widzi zbyt delikatny makijaż, tylko oczy są podkreślone, przydałoby się
trochę różowego podkładu na policzkach.
– Szara mysz… – szepcze do siebie.
Ze szkatułki na toaletce, szperając, wyjmuje kolczyki, zapina je i znów pochyla się nad
ozdobną kasetką. Chwilę przerzuca leżące bransolety, kolczyki i spod pierścionków wyciąga
jeden. Trzyma go chwilę na otwartej dłoni, uśmiechając się lekko. Złote kółeczko z małymi
brylancikami w misternej oprawie. Wkłada na palec, żeby potem, przed wyjściem, wrzucić do
torebki. Sięga po gruby flakon perfum, naciera miejsca za uszami, nadgarstki, potem wącha
korek, przymykając oczy. Te lubi najbardziej. „So eliksir” – Yves Rocher. Troszkę ciężkie, ale
cudowne właśnie na wieczór. Wkłada czarne lakierki na cienkiej, wysokiej szpilce i wtedy
podchodzi do stojącego lustra. Obrzuca całą postać spokojnym spojrzeniem, wyciąga z szuflady
przepastnej szafy safianową torebkę, wrzuca do niej pierścionek, szminkę, małą buteleczkę
perfum, grzebień i sięga po leżący na krześle wieczorowy płaszcz. Podchodzi do okna i uchyla
firankę. Pod domem stoi stary samochód Barbary, a ona sama przeciera boczne lusterko.
Przechodząc koło gabinetu męża, lekko puka we framugę zamkniętych drzwi.
– Kochany…
– Tak? – Na progu staje Piotr.
– Wychodzę. Jest już Baśka po mnie. Jak wyglądam? – uśmiecha się, a on odpowiada
machinalnie i bez uśmiechu:
– Bardzo dobrze.
Myszka dotyka jego ramienia.
– Dziękuję.
Piotr wraca do biurka i zasiada w fotelu, już zajęty swoimi sprawami.
– Nie wiem, kiedy wrócę, może będzie miło – informuje niepytana. – Pasztet masz
w lodówce i sałatkę, a reszta na stole w kuchni! – W przedpokoju zabiera ze srebrnej tacki pęk
kluczy. Stoi jeszcze chwilę, a potem wychodzi.
Właściwie Myszka nie lubi dużych zgromadzeń, w jakimś sensie można powiedzieć, że
cierpi i ma poczucie przymusu, gdy idą z Piotrem między ludzi, i teraz też doznaje tego uczucia,
aczkolwiek w mniejszym stopniu. Tych, których spotka, zna, a w każdym razie znała kiedyś.
W pierwszym przypadku razi ją sztuczność i płytkie rozmowy kobiet, które nie mają nic
ciekawego do powiedzenia, mężczyźni są skupieni tylko na sobie. Ale też przyznaje sama przed
sobą, że chyba i ona ma mało do zaoferowania innym, więc wycofuje się w siebie. Ceni sobie
swój dom, książki, które lubi, filmy, muzykę i dobre, odprężające spotkania z Baśką i Iwoną,
mimo że one, te dwie różne osobowości, chociaż tak sobie bliskie, lubią czasem stanąć w szranki.
Oczywiście, że w momencie zagrożenia czy ataku świata zewnętrznego, każda natychmiast
broniłaby drugiej, do ostatniej kropli krwi.
Z tęsknotą czeka na jesień, kiedy wyskoczy na kilka dni za miasto, do domu po ciotce
Teresie. Owoce w sadzie będą już dojrzałe, soczyste, las ze znanymi jej zakątkami obfity
w grzyby, a te kolory i zapachy…
W holu, na widok Myszki wysiadającej z windy, portier jak zawsze wstaje zza swojego
stołu, całym sobą wyrażając gotowość, lekko skłaniając głową.
– Wrócę trochę późno… niestety, będę pana budzić…
– Bardzo proszę, bardzo proszę – gorliwie zapewnia portier i przykłada dłoń do serca – ja
nigdy nie śpię. Nigdy! To znaczy, jak mam dyżur. – Wyprzedza ją i przytrzymuje drzwi.
– Przepraszam za śmiałość…
Myszka zatrzymuje się i patrzy na niego. Portier rzuca na nią przelotne spojrzenie,
i cofając się o krok, mówi cicho:
– Pani profesorowa wygląda… przepięknie.
– O, dziękuję panu – śmieje się zaskoczona i wychodzi. Podchodzi do przyjaciółki. Baśka
całuje ją w policzek, nie komentuje roześmianej miny Myszki, biorąc ją za zadowolenie
z czekającego je spotkania.
– Punktualna jak królowa. Oj, Myszka… te twoje perfumy zawsze, hm… jesteś tak
wystrzałowa, że powinnam pchać ten gruchocik z tyłu, a nie siadać obok ciebie.
– Wariatka! – Myszka trąca lekko przyjaciółkę.
– Już widzę oczyma duszy, jak się wszyscy faceci rzucą na ciebie.
– Aha, już! Najwyżej ci, którym się pogorszył wzrok – prycha Myszka. – A wiesz, że
jedyny mężczyzna, który mi prawi komplementy, to pan Euzebiusz.
Baśka zatrzymuje się przy drzwiach samochodu.
– Ej, któż to jest pan Euzebiusz?
– Nie zgadniesz… portier. Ma pod siedemdziesiątkę i bardzo odstające uszy.
– No widzisz, a twój mąż jest idiotą – rzuca bez namysłu Barbara, jednak reflektuje się.
– Wybacz. – I wzdycha głęboko.
– Jesteś niesprawiedliwa… – śmieje się Myszka, wsiadając do samochodu.
Barbara unosi głowę i widzi w oknie sylwetkę Piotra. Trzymając telefon przy uchu, drugą
ręką opuszcza żaluzje. Nie komentując tego widoku, wsiada za kierownicę.
– Pasy, moja piękna.
– Poczekaj, Basiu. – Myszka otwiera torebkę. – Mam coś dla ciebie. – I na otwartej dłoni
podaje jej pierścionek.
Barbara wychyla się w jej stronę.
– A cóż to jest?
– Jak myślisz, na co to może wyglądać? Nie jest to uszczelka do kranu, nie część do
zegarka, nie uchwyt do psiej obroży…
– To pierścionek.
– Brawo. Nie spodziewałam się, ale zgadłaś. Jest twój. Mały prezencik.
– Zwariowałaś. Aa, rozumiem, prosisz mnie o rękę – i wybucha śmiechem.
– Rozczaruję cię, ale nie. Musiałabym upaść na głowę… Jeżeli ci się podoba, jest twój.
Załóż.
Barbara ujmuje go delikatnie dwoma palcami.
– Na lewą?
– Na lewą. Co, ty nigdy nie miałaś…
– Nie. Nie miałam. Ja i złoty… śliczny, ale ja i pierścionek, to jak wół do karety.
– Przestań już. Zobacz, jak wreszcie szlachetnie wygląda twoja dłoń!
– Jak nie moja… a moje podopieczne staruszki posądziłyby mnie o kradzież, jeśli
wcześniej nie powaliłby ich wylew. Z wrażenia. Piękny. Zabieraj.– Zdejmuje pierścionek.
– Baśka! Ja go nie noszę. Zrób mi przyjemność i weź. Bez powodu i bez okazji. Nie
noszę go. Leży w pudle, ciemnieje, płacze nocami i ma sierocą chorobę, tyle że jeszcze się nie
kiwa. Nie odmawiaj. Będziesz chciała, sprzedaj, będzie miał Bartek narzeczoną, to jej dasz. Czy
to cię nie przekonuje?
Barbara patrzy na przyjaciółkę, marszcząc czoło.
– Pogięło panią, droga Mario…
– Niedoczekanie – uśmiecha się Myszka.
– No więc, dobrze. Pożyczam go na dzisiejszą uroczystość, niech pomyślą, że jestem
bogata… jakiś szejk w drugim planie, albo coś w tym bezguściu…
I nagle zaczyna, a potem śpiewają już zgodnie: „Szczęśliwą była panna Lila, / ach,
szczęście w życiu to jest chwila, / raz we śnie szejk ją zbałamucił, / a potem rzuuuuuucił”…
– I śmieją się, widząc przechodzącego policjanta, który lekko pochyla głowę, przyglądając im
się, ale wykonały to tak uroczo, że odchodzi, nie wierząc, że są pod wpływem…
– Zwrotów się nie przyjmuje. Daję ci go na zawsze bez powodu i z wielu powodów.
Sprzeczność pozorna. W obliczu wielkich uczuć wyjaśnienia są zbędne, a teraz rusz się, babo, do
przodu! Byle ostrożnie.
– Dobrze, tylko jeszcze chwilę popatrzę na ciebie…
– Patrz przed siebie i nie kombinuj. – Trąca ją w ramię Myszka, i ruszają.
– Żeby jednakowoż, paniusiu, zamknąć sprawę, muszę, powtarzam – muszę to
powiedzieć. A ty nie przerywaj. Po drugie, to zbyt kosztowny prezent, aby go przyjmować, a po
pierwsze, kupiony przez twojego męża tobie.
– Nie. Posłuchaj…
– Milcz, kobieto, daj mi skończyć. Wiesz, jaki mam… powiedzmy, niechętny stosunek do
pana profesora. Byłoby z mojej strony obrzydliwe i nieprzyzwoite, gdybym go miała zatrzymać.
– Ludzie… – jęczy Myszka – ile można… o świecidełku! Przez ile kilometrów! To po
drugie, a po pierwsze, nikt, nikt, nikt mi go nie kupił. Znalazłam go.
– O! Pewno na ulicy? – ironizuje Barbara. – Gdzie, na Marszałkowskiej? Może tam
jeszcze leży coś do znalezienia? „Jadziem?”
– Wygłupiasz się, Baśka. Znalazłam na plaży! To nieco dalej niż Marszałkowska. Na
Florydzie. W Miami. Pamiętasz, byłam tam jakieś dwa lata temu. Piotr porozwieszał ogłoszenia
o znalezisku, określaliśmy bardzo pobieżnie, ale nikt się nie zgłosił i po dziesięciu dniach
odlecieliśmy. Jakaś idiotka poszła się opalać na plażę ze złotym pierścionkiem i jak było do
przewidzenia, zsunął się z natłuszczonych oliwką czy masłem kakaowym paluszków i bach
w piach. Może miała ich więcej i nie zauważyła nawet albo wręcz się nie przejęła. A kiedy mi
błysnął w słońcu w tym drobnym, ślicznym piasku, najpierw nawet nie wyciągnęłam ręki,
myśląc, że to kapsel od butelki. No, nie śmiej się. Dopiero kiedy znów jakby uparcie zalśnił raz
i drugi, więc tak, żeby nie zobaczył Piotr, pogrzebałam w piasku i wyciągnęłam. Ale
powiedziałam: popatrz, ktoś zgubił wygraną na loterii, ładna blaszka ze szkiełkami. A potem
okazało się…
– Kurka wodna, że prawdziwy!
– Ano, kurka wodna, istotnie. Zagadnięty jubiler powiedział, że ma ileś karatów i niezły
szlif diamentów, ale nie zapamiętałam. Nie lubię złota… – Myszka kręci swoją obrączką
– czasem noszę mój srebrny z górskim kryształem, po ciotce Teresie, ale i tak zdejmuję, jak jadę
do dzieci. Nie żeby mi go chciały podprowadzić, chociaż kto ich tam wie, ale zwyczajnie
wygodniej mi.
– Matko moja, za dużo wrażeń jak na jeden dzień. O CZYM TY TERAZ? Jakie dzieci?
Czyje? – Barbara odwraca się do przyjaciółki. Dotąd zdawało jej się, otóż to, zdawało, że wie
o Myszce wszystko, a tu pełne zaskoczenie, niejasność i coś nowego w jej głosie, jakby pewność
siebie czy stanowczość.
– Baśka, patrz przed siebie, bo dojedziemy do szpitala, a nie do restauracji! No dobrze,
nie mówiłam ci, bo co tu gadać… od pewnego czasu mam gromadkę smarkaczy w takim klubiku
plastycznym na Pradze. Dwa razy w tygodniu, a nie koliduje to z żadnymi obowiązkami
domowymi, więc i z koniecznością snucia opowieści czy pytania o zgodę. Taki jakby
wolontariat. Kiedyś do naszego portiera w dniu jego urodzin, jak się okazało, przyjechała córka
z wnuczką. No i ta córka przywiozła dziadkowi jego portret pędzla tej sześciolatki. Cudownej
brzydoty… – śmieje się Myszka, ale Barbara nadal jest poważna, wręcz zasępiona.
– Dziadek Euzebiusz mi się pochwalił, i od słowa do słowa dowiedziałam się o tych
szkrabach i kółku plastycznym, w którym pomagał im dojrzeć piękno świata jakiś artysta amator,
z zawodu hydraulik. No i wtrąciłam się ze swoją coraz bardziej oddalającą się wiedzą na temat
perspektywy, proporcji, światłocienia i takich tam różnych różności. Dorzucam się, bo chcę, do
zakupów kredek, ołówków, gumek czy papieru. Jak trzeba, przynoszę „martwą naturę”, ale
preferuję owoce, bo potem wszystko zostaje zżarte, do ostatniej pestki.
– Zastrzeliłaś mnie – szepcze Barbara.
– Tego bym nie chciała…
– Serio mówiąc, to… ech ty, Myszko, tylko ta Praga… niepokoi mnie.
– Spokojnie. Są taksówki, mam autobus niedaleko domu i podjeżdżam na Jagiellońską,
wprost pod tamtą kamienicę. Znam też trochę tamtejszych mieszkańców, bo mieliśmy… słyszysz
dumę w moim głosie? …wystawę pierwszych prac. Bardzo przychylnie przyjętą przez rodziców
i przypadkowych, powiedzmy, spacerowiczów, na ogół nienapranych, co raczej dziwne – śmieje
się Myszka.
– Jestem szczerze poruszona, ale powiedz, co na to Piotr?
– Nic.
– Nic?!
– Nic, bo nic nie wie. Po co mu ta wiedza? Nie robię niczego przeciwko niemu. Według
mnie, oczywiście. Ani kosztem niczego.
– Otóż to. Według ciebie, kochanie moje, ale jednak… tym razem po pierwsze, zrobiłaś
coś bez jego wiedzy, a po drugie, mogłoby się okazać, że znów ma uczulenie na twoje zaistnienie
i sukces, a do tego alergie na kredki czy ołówki. Do tego ryzyko choroby osób raczej z obcego
mu środowiska… odległego mu jak Ziemia i Saturn, te liszaje, bakterie wszelakie, pchły… fuj!
Świerzb, brud pospolity…
– Przestań! Jesteś potworem… – Myszka śmiejąc się, odwraca twarz.
– Ja? Jesteś tego pewna, że to ja, a nie…
– Dość, Baśka, dosyć. Zmieńmy temat, proszę.
– Masz rację, bo jak zawsze będę się wściekać i cały wieczór będę miała do kitu, a wyraz
twarzy z utrwaloną niechęcią.
– No właśnie. Dziękuję ci. A na razie wyglądasz cudnie i szałowo – łagodzi Myszka.
– Tak? – złości się jeszcze Barbara. – Nawet z tą kłódką wiszącą na ustach? Dobra. To
chyba tam. – Skręca i wzdycha głęboko, kiedy Myszka gładzi ją po ramieniu. – Jeżeli znajdziemy
miejsce do zaparkowania, jesteśmy na miejscu.
***
Z drzwi hotelu Sheraton wychodzi Jaśka. Przebrana w czarne jedwabne spodnie,
koszulową bluzkę w kolorze ecru i o ton ciemniejszy żakiet. Jest niezwykle elegancka, co w jej
przypadku wydaje się naturalne. Stoi chwilę nieruchomo, aż na podjazd sprawnie podjeżdża
samochód, wysiada z niego pracownik hotelu i otwiera dla niej drzwiczki, podając kluczyki.
– Dziękuję – uśmiecha się Jaśka i wsiada.
Mężczyzna starannie zamyka drzwi, a ona uruchamia silnik, włączając się do ruchu.
Prowadzi spokojnie i bardzo dobrze. Wolałaby, żeby to był jej saab, i z przyjemnością myśli, że
już niedługo wróci do swojego domu, do życia, które wybrała. Ale ucieszyła się, gdy Iwona
zadzwoniła do niej, że termin zjazdu koleżeńskiego zbiegł się z prawdopodobną datą spotkania
wyznaczonego jej przez głównego architekta miasta i jego zespół. Jeżeli rozmowy przebiegną
pomyślnie i oferta jej pracowni architektonicznej zostanie zaaprobowana, to sprawi jej
satysfakcję budowa w kraju. Satysfakcję raczej psychiczną niż finansową, w porównaniu
z budowami prowadzonymi w innych krajach, na Zachodzie. Ma świetną opinię i wyrobioną
markę. Jaśka uśmiecha się do siebie ironicznie, ten sentyment to najwyraźniej oznaka starzenia
się, ale i dowód, że stać ją na takie posunięcia, że nie stała się do końca Szwedką, choć tyle, bo
prawie wszystko łączy ją z nową ojczyzną z wyboru. Praca, miłość, świadomość, że trud jest
należycie doceniony, że prawo jest prawem, przepisy obowiązują i że ma wielkie możliwości
rozwoju. Tyle zależy od niej samej.
Wśród innych pojazdów, w innej części miasta, jedzie Iwona w swojej wieczorowej sukni
w kolorze przydymionego zielonego szkła, a obok niej, na przednim siedzeniu, rozpiera się
wielki pluszowy zając z fatalnym zgryzem.
Iwona prowadzi sprawnie, może trochę ryzykownie, czasem odszczekuje się tym
kierowcom, którym to się nie podoba. Po każdym posłanym przekleństwie odwraca się do zająca,
z którym monologuje.
– Dobrze mu powiedziałam? Tylko ty, zając, nie ucz się ode mnie tych wyrazów. Jeszcze
coś palniesz przy naszej Basi albo jej Bartku i ona urwie mi głowę. – Wychyla się do okna i na
czarującym uśmiechu rzuca: – Jak jedziesz, baranie?! Żeby cię obes…o, wybacz, zając. Nie
znasz życia, a ono jest w kolorze dziecięcej ku… pardon! – Hamuje gwałtownie, bo nie udało się
przelecieć na żółtym. – Mówiłam, zapnij pasy. Oj zając, zając… – Podnosi go z podłogi i usadza
na poduszce obok. Rusza. Za niecałe dwadzieścia minut dojadą na miejsce.
„Zajazd Królewski” jest elegancką restauracją z kilkoma gwiazdkami. We wnętrzu świecą
się kryształowe żyrandole, okna zasłonięte aksamitnymi kotarami, w głębi sali zsunięte stoliki,
adamaszkowe obrusy, kwiaty, świece, starannie dobrana zastawa i bogactwo przystawek. Jest już
grono osób w wieku dojrzałym, eleganckich i podekscytowanych spotkaniem, pierwsze drinki,
gwar, wybuchy śmiechu, zagłuszające cichą muzykę. Każdy nowo pojawiający się jest witany
głośnymi okrzykami, padają imiona, przezwiska z lat szkolnych, jest łapanie w objęcia i klepanie
po plecach. Mijając witającego ją w progu pracownika hotelu, Iwona z zającem pod pachą
wchodzi do środka. Ktoś stojący najbliżej woła:
– Iwonka! Iwonka Bartkowiak!
– Obecna! – odkrzykuje Iwona, wpada w czyjeś otwierające się ramiona i oddaje
pocałunki.
– Przyszłaś z dzieckiem? – dowcipnie pyta siwiejący szatyn i śmieje się razem ze
wszystkimi.
– Nie miałam go z kim zostawić, tatusia odstrzelili na pasztet. – Gładzi łepek zająca,
a kiedy odwraca się, zauważa stającą w drzwiach Jaśkę.
– Jesteś! Jasiula!! – woła i szybko kieruje się w jej stronę. Obejmują się serdecznie.
– Wierzyłam, że nie nawalisz, i jesteś! O, jak dobrze!
– Udało mi się tak wszystko zorganizować. Cześć! – Ściska teraz czyjąś dłoń, pozwala się
pocałować. Kelnerzy przeciskają się z drinkami. Padają kwestie: „a pamiętasz… a co u niego…
czy te oczy mogą kłamać… poznajesz się na tej fotce?”.
Jakiś chudy czule bierze Jaśkę w ramiona.
– Jasiu, nic się nie zmieniłaś…
Ona się śmieje.
– Banachówna… jak ja się w tobie kochałem…
– Domański, trzeba było zasygnalizować… – Jaśka podejmuje grę. Jednak w jej
powitaniach, uściskach, rozmówkach wyczuwa się trochę rezerwy. Nie jest to kwestią oddalenia,
lat spędzonych w innym środowisku, raczej wynika z jej usposobienia, chociaż i nie tylko…
– Czy wiecie, posłuchajcie… – przerywa rozmowy mężczyzna w okularach – z naszych
belfrów nie żyją już Sikorka od biologii, nie ma też Drewnianej Łyżki…
– Lesiakowa? – woła ktoś.
– Dyrektor Lesiakowa, a w zeszłym roku nasza mała historyczka… Kaczka.
– Kaczkowska, tak, zawał… – dorzuca szatynka ze srebrnym lisem na ramieniu. – Dobrze
uczyła. Fachura… pojechała do córki do Montrealu i tam… – rozkłada ręce – kopnęła
w kalendarz.
– Takie jest życie… – komentuje ktoś niebanalnie, a inny podnosi szklaneczkę z ginem.
– Za nich.
– I za nas.
– I za gospodarza klasy, Dębowskiego Józia! To ty, stary byku, wpadłeś na ten obłąkany
pomysł spotkania! Wspaniałego!
Rozlegają się brawa. Stary byk Józio ostrożnie gładzi nieco łysiejącą potylicę
i odkrzykuje:
– Dzięki! Bo jeśli nie teraz tu, to kiedy i gdzie?
Rozlegają się okrzyki uznania i brawa.
– Jaśka – mówi wzruszona Iwona – to banalne, ale tak się cholernie cieszę, że jesteś. I to
w takiej formie! – Patrzy z uznaniem.
– Ja też się cieszę… – Po czym wskazuje na zająca. – To fant? Będzie loteria?
– Loterią jest szczęście czy życie, ptaszyno, a to nie… to dla wnuka Baśki. Ona jest
stuknięta na jego punkcie, to niech ma. Powiedz… wyszłaś za mąż? Masz dzieci? W listach
jesteś jak puszka brzoskwiń. Smakowita, ale hermetyczna.
– Nie, nic z tych rzeczy! Nigdy!
– Janino! W tym bogobojnym kraju takie stwierdzenie, i to takim tonem? Na kocią łapę?!
Grzech i anatema! – i śmieją się obie.
– A ty, Iwonko? Dawno nie pisałaś nic o sobie.
– Cóż – wzrusza ramionami Iwona – jestem żelazną singielką, co ma swoje zalety,
niezależność przede wszystkim i pranie tylko swojej bielizny. Czasem pojawia się jakiś
dobiegacz, ptak przelotny. Z facetami jest marnie… albo ja nie trafiam na niezwykłego, albo
mam zbyt duże oczekiwania, czyli nie tylko łóżko, ale przy zgrabnym ciele jeszcze kawałeczek
serca i uczucie. I rozum. A z nimi coś się porobiło… wyginęli jak dinozaury. Wiesz, jak widzę
przypadkiem mojego byłego w telewizji, to umieram z niechęci… roztyty, zmanierowany
udawacz, przemądrzały i dziko powierzchowny, walczący z upływającym czasem, żałosny…
– Jesteś okrutna.
– Wobec siebie najbardziej. Pomyśleć, w kim to ja niegdyś ulokowałam uczucia…
młodość ma prawo do głupoty.
– A teraz?
– Co teraz?
– Jesteś ciągle aktorką? Grasz?
– Hm… aktorką jest się do końca. To taka nieuleczalna choroba, a można ją najwyżej
zaleczyć. Czy gram? O tak… przed sobą, przed facetami, przed znajomymi, tak. W teatrze,
filmie, telewizji – nie. Brak zainteresowania dla dojrzałości, dla tracącej tak zwane warunki
amantki. Niegdysiejszej. Ale nie skowyczę, nie obnoszę ran przed światem, nie pluję żółcią.
– A jak sobie dajesz radę w sensie finansowym? – obejmuje ją Jaśka i podchodzą do
okna.
– Fantastycznie! – wzrusza ramionami Iwona. – Serio. Mam pieniądze, stały dopływ, bo
jestem współwłaścicielką sklepu z ciuchami, w dobrym punkcie, więc mamy ruch. Naród lubi
takie sklepy, bo coś tam zawsze można znaleźć oryginalnego, portfel przy tym nie chudnie i jest
w porządku… A co pewien czas… wygłupiam się, traktując swoją robotę serio i uczciwie,
w reklamach telewizyjnych. Jaśka, ciebie nawet nie mogę spytać, czy jesteś szczęśliwa, bo jak
inteligent może postawić takie pytanie lub odpowiedzieć na nie, co?
Jaśka uśmiecha się i gładzi ramię przyjaciółki.
– Nigdy nie jest się całkiem i permanentnie szczęśliwym, co nie brzmi zbyt odkrywczo,
ale chyba ważne, żeby bywać szczęśliwym i żyć ze sobą w zgodzie.
– To co, zadowalać się małym?
– Doceniać małe, może szukać większego, nie wiem… bo małe też jest nielicho ważne.
Nie wiem, czemu oczekujesz ode mnie jakiejś głębokiej maksymy. Przeceniasz moje możliwości
umysłowe – śmieje się Jaśka.
– Zawsze liczyłyśmy się z twoim… – urywa, bo podchodzi do nich mężczyzna
w okularach i obejmuje je. – A wy jak zawsze szu, szu, szu… O czym to, dziewczynki?
– O szczęściu w pigułce – bez zapału rzuca Iwona i patrzy na niego, mrużąc oczy. Nie
może sobie przypomnieć, jaką miał ksywę w klasie, chyba Pitagoras…
– Oo, tylko nie lekarstwa, pigułki… chyba że coś nielegalnego…
– Słuchajcie no, Pitagoras – zaczyna belferskim tonem Jaśka, ale on łapie je za ręce.
– „Pitagoras”, mój Boże… lata świetlne temu, chciałem tak żartem, młodzieżowo…
trawka i tepe… No, teraz chodźcie. Zjawił się profesor Kocięba, trzeba się przywitać. To był
zawsze fajny facet. A gdzie jest reszta?
– O jaką resztę ci chodzi? Nie widzisz tego towarzystwa? – Jaśka wskazuje na obecnych.
– Reszta was… W klasie zawsze trzymałyście się we cztery!
– Myszka i Baśka. Będą, będą, może już są. – Iwona rozgląda się. – Idźcie, a ja tu
poczekam na nie i dołączymy.
Mężczyzna patrzy na nie z zachwytem.
– Ale jesteście w formie… i jakie eleganckie!
– A jak! – Jaśka szturcha go w bok. – Chodź, amancie.
On prostuje się, ale i tak pozostaje lekko przygarbiony, bierze pod rękę Jaśkę i odchodzą,
Iwona zaś odwraca się do okna i otwiera torebkę. Cholera, nie wzięła fajek, a taką ma ochotę na
dymka. Nagle ktoś łapie ją za kark, więc odwraca się oburzona na tę niespodziewaną poufałość,
a za nią stoją Myszka i Baśka.
– A co, ty tu handlujesz pietruszką? – ironizuje Baśka. Myszka całuje ją. – Mam taką
szminkę, która nie zostawia śladu – informuje.
– No, jesteście, moje polne róże, nareszcie – mówi Iwona i podaje Baśce zająca.
– Dla mnie? – pyta zaskoczona Barbara.
– Jeżeli masz na imię Bartek, to tak… – Iwona rozkłada ręce.
Barbara kręci głową z niedowierzaniem.
– Bywasz urocza – mówi szczerze.
– Wiem – kwituje krótko Iwona. – Pamiętaj o tym w chwilach niechęci, a teraz nie całuj
mnie po rękach. Cieszę się, że panią widzę… – mówi znacząco.
Barbara śmieje się.
– Niedoczekanie, wścieklico. – I całuje ją w policzek.
– No i Jaśka nie przyleciała, tak? – wzdycha Myszka.
– Jest, jest… gdzieś tu czy tam, zgarnął ją Zbynio Czerwiński, pamiętacie „Pitagorasa”?
No, poszli witać profesora Kociębę, ja tu czekam na was.
– To chodźmy! – chce ruszyć Barbara.
– Poczekajcie, coś bym łyknęła na drogę – powstrzymuje je Iwona i kiwa na kelnera
z tacą. Myszka bardzo naturalnym ruchem sięga po szklaneczkę z sokiem pomarańczowym
i podaje Barbarze, sobie bierze kieliszek wina, a Iwona bez wahania zabiera szklaneczkę whisky.
– Dzięki – mówi Barbara i nagle dodaje znad szklanki: – O, o… ktoś się tu przepycha do
kogoś. Jest nasz śliczniusi. Twój Sławek.
– Mój! – oburza się lekko Myszka. – Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.
– Byliście taką ładną parą, jeszcze tam u was na akademii, szczęśliwi…
– Baśka! Dość tego gadania – ucisza ją Myszka. – Iwona, masz świetną kieckę…
– Coś trzeba mieć. Firmowa… zajrzyjcie do mnie do firmy, dam rabat – śmieje się.
Myszka odwraca się, gdy podchodzi do nich stary znajomy nie tylko z czasów licealnych,
ale i ze studiów. Wysoki, szczupły, teraz z posiwiałą, ale nadal piękną czupryną i niezmiennie
urokliwym uśmiechem. Myszka ze zdziwieniem stwierdza, że jego widok sprawia jej dużą
przyjemność z leciutką smugą smutku. Boże, tyle lat, myśli, jestem sentymentalną starą gęsią.
– Myszula!
– Sławek…
Obejmuje ją mocno i trwają tak przez chwilę, a potem on naturalnym gestem całuje ją
w usta. Myszka, speszona, odchyla się nieco, ale Sławek nie wypuszcza jej z ramion.
– Witajcie, dziewczyny, zaraz się na was rzucę – mówi do tamtych, ale one robią zgrabny
unik i znikają wśród stojących.
– Pięknie wyglądacie, kumo… – mówi szczerze zachwycony. – Jak dobrze cię widzieć
i trzymać w ramionach. Ale coś mi schudłaś bardzo…
Myszka przymyka oczy… Boże, jak dawno nie była w męskich ramionach. Te są tak
dobrze znane, mocne, bezpieczne i czułe. To był jej pierwszy mężczyzna. Delikatny i czuły,
bardziej zakochany niż ona, ale nie myślała nigdy, że może być ktoś inny. To on nauczył ją
wszystkiego, to on planował, że kiedyś, jak się bardzo rozpędzą, a właściwie jak mocno staną na
nogi, to może się nawet pobiorą, a w każdym razie zawsze będą razem. Teraz niebezpiecznie
zaczyna bić jej serce, ale zdaje sobie sprawę, że to nawet nie chodzi o mężczyznę, którego tak
dobrze zna, to w ogóle chodzi o mężczyznę… Tak dawno się nie kochała, tak bardzo jej tego
brakuje…
– Mnie też jest miło, zawsze byłeś czarujący… ale puść mnie już, proszę…
On jakby nie słyszał prośby, mówi, patrząc jej w oczy:
– Zawsze byłem? Ale nie na tyle, żeby mi cię nie sprzątnął ten stary przemądrzalec
z jakiegoś instytutu wszelakich niepotrzebnych mądrości.
– Przestań, Sławek! – Myszka wyswobadza się z jego ramion. – Wieki temu i zapewne
szczęśliwie dla ciebie… – Wzrokiem szuka przyjaciółek, ale one odwrócone tyłem, widać, że
bardzo są zajęte rozmową.
– Co ty możesz o tym wiedzieć. Hm… tyle lat… – zaczyna Sławek, ale ona wpada
w panikę i nie pozwala mu ciągnąć tego niewygodnego tematu.
– Sławek, przede wszystkim gratuluję… ho, ho, ta twoja ostatnia wystawa…
– Naszej grupy – prostuje.
– Tak, ale chcę mówić o tobie. Jesteś w znakomitej formie. To spotkanie z twoimi
pracami… świetne są…
– Tak? Cieszę się, ale gdybym wiedział, jak i gdzie, to bym cię zaprosił na otwarcie.
Bardzo by mnie ucieszyła twoja obecność.
Ale ona kiwa przecząco głową i mówi poważnie:
– Nie, Sławku, nie… ja wolę sama, bez pompy i tłumów, bo wtedy prawie nikt nie ogląda
albo udaje, że to robi, a tylko gada odwrócony tyłem do prac artysty i łapie za kielichy. Jak tu się
rozsmakować, zachwycić, pokręcić nosem – Myszka śmieje się lekko.
– Ach ty… – zaczyna Sławek, ale zostaje odwrócony przez lekko zawianą, a zbyt mocno
umalowaną jedną z koleżanek.
– A tu was mam, gołąbeczki!
– Nie, Kicia, nie masz nas – oponuje Sławek i uchyla ramię, ale wtedy ona zaciska
drapieżnie palce. – Posłuchajcie, młodzieży – zaczyna niezrażona – sprawa jest następująca…
czy wiecie… Głąbika nie ma!
– W jakim sensie nie ma? – pyta Myszka.
– W sensie cielesnej obecności, tu, z nami. Nie ma.
– Kicia, ta dramatyczna wiadomość nie robi na nas wrażenia – stara się ją przekonać
Sławek.
– Niesłusznie! Otóż Artur Głąb… został mianowany ministrem! Ta buła! Stoi jak byk
w wieczornej gazecie! – lekko chwieje się Kicia – i my, cała czwarta A, oraz winogrono
profesorskie tu obecne, nie jest już dla tego idioty odpowiednim towarzystwem. Więc go nie ma.
Dupek był i pozostanie do śmierci. Amen!
– Może to on nie jest dla nas odpowiednim towarzystwem… – rzuca Myszka.
– Głąb ministrem… – śmieje się Sławek – nazwisko ma odpowiednie.
– I zawartość głowy. Patrzcie, to zawsze był debil, a udało mu się? – dziwi się Kicia.
– Jak to jest…
– Jemu może tak, ale społeczeństwu… – mówi Myszka.
– Co chcecie, demokracja. – Wzrusza ramionami Sławek.
– Idziecie dalej? – Kicia wskazuje jakiś nieokreślony bliżej kierunek.
– Na razie nie, tu nam dobrze. – Sławek klepie ją po ramieniu.
– To dobrze – zgadza się Kicia. – Idę z tą hiobową wieścią w lud! – Odchodzi, machając
im na pożegnanie. Myszka odwraca się.
– Gdzie moje…
– Poczekaj, Myszka… nic o tobie nie wiem. Malujesz? Wystawiasz? Pewno poza krajem,
co?
Myszka kręci przecząco głową i uśmiecha się delikatnie.
– Malowałam, miałam jakieś wystawy, ale… to było dawno i teraz już nie. Już pewno
zardzewiałam…
– Dlaczego?
Myszka bagatelizuje odpowiedź.
– Cóż, tak się ułożyło… z konieczności. Jestem kurą domową, mąż i dom mają mnie na
wyłączność. Potem chorowałam… i tak już. No.
– Zaraz, co ty mówisz do mnie? Dlaczego? Co?
– A ty? Ożeniłeś się z kimś ze środowiska? – Myszka szybko zmienia temat, ale jest też
naprawdę ciekawa.
– No, dobrze… no więc ożeniłem się z panią magister stomatolog… ona sterylna, a ja
bałaganiarz, możesz sobie wyobrazić, co się dzieje na styku tych dwóch światów? Ale dobra,
troskliwa żona, dzielna, wytrzymała matka… dwóch córek temperamentnych, cały babiniec turla
się po moich plecach. Stąd ta siwiejąca, sterana życiem głowa…
– To wspaniale…
– Aha, dobrze ci mówić! A ty masz dzieci?
– Nie. Nie udało się i już.
Sławek bierze ją za rękę i ściska, poważniejąc.
– Obiecaj mi…
– No zaraz, przecież nie wiem, co – śmieje się niepewnie.
– Nie chcę cię wypytywać, przyduszać… ale czegoś tu nie rozumiem. Obiecaj, że wrócisz
do malowania! Nie odwracaj się i patrz na mnie. Milczysz… Myszka, jak mogłaś to sobie zrobić?
Operacja na żywym organizmie. Co z tobą? Wiesz, ten mój portret, coś go malowała na dyplom,
ciągle wisi w mojej pracowni i wzbudza nieustanne zachwyty. Dojrzały, świetny… a jak mówi
moja żona: chciałbyś mieć to w oczach, co na tym portrecie…
Myszka opuszcza głowę, wzruszona i poruszona wspomnieniem i jego słowami.
– Wzruszasz mnie… przestań.
– Myszulka…
– Tak?
– Słuchasz?
– Zamieniam się w słuch.
– Serio. Proszę… daj mi słowo. Zrób to dla siebie i dla mnie. Wróć do malowania.
Myszka odwraca wzrok i milczy chwilę. Gdyby wiedział, jak bardzo chciałaby, jak
mocno czuje się wyrzucona poza nawias życia, twórczego życia. Jak często śnią jej się plenery
malarskie, czuje w dłoni drewno pędzla, zapach farb olejnych, rozrabia je na palecie… przed nią
rozświetlony, wiosenny pejzaż, mocne bicie serca i przebudzenie…
– Może, czy ja wiem… kiedyś, jakoś – wzdycha niespodziewanie – czasem istotnie
bardzo tęsknię, ale… no nie wiem, nie ma na to szans. Nie. Nierealne. Już nie. Może w drugim
życiu – kończy dzielnie.
Sławek bierze ją za ręce.
– A jeżeli będziesz kotem? Albo polnym kamieniem? – Poważnieje. – Musisz, musisz!
– mówi z siłą, puszcza jej ręce i szuka czegoś w kieszeniach. – Daj mi swoje namiary, chyba
możesz, co? Zapiszę sobie, bo nie zabrałem komórki… cholera, skombinuję jakieś pióro,
poczekaj tu… nie odchodź! – woła jeszcze, odwracając się przez ramię.
– Myszka! – Baśka rozpycha się, chwyta ją za rękę i ciągnie za sobą. – Tam jest Jaśka!
A ty tu nawijasz i nawijasz! Jeszcze się z nim nagadasz.
Skądś zjawia się Iwona i teraz we trzy żeglują przez tłumek.
– Jezusie… – jęczy Barbara – co się z tych niektórych chłopaków porobiło… z sokołów
puchacze, z młodzieńców pierniki.
– Dziadygi! – dogaduje bez pardonu Iwona. – Baby jakoś jeszcze wojują, a im już
opadły… szelki.
– Nie pogubmy się! I nie dajmy stratować! – woła z przodu Barbara.
– W życiu, nie! – zapewnia Iwona.
– Widzicie tygrysa?
– Zając nam wystarczy. – Myszka klepie po zadku przytulankę, wystającą spod pachy
Baśki.
– Kulesza! Tygrys… był kiedyś jak młody bóg i jaśniejszy od słońca – jęczy Barbara.
– Cicho! Jesteś bez litości – śmieje się Myszka.
– O tobie mówimy, piękny…– Iwona klepie w plecy mijanego blondyna, na którego
zapiętą marynarkę napiera brzuch.
– Ale dobrze? – zaciekawia się tygrys Kulesza.
– Tylko dobrze, jak zawsze – zmysłowo rzuca Iwona.
– Zaraz, zaraz – woła za nimi ożywiony – to nie omijajcie mnie, moje żabki! Podnieście
mi ciśnienie!
– Niczego nie będziemy ci podnosić! Nie da się. Za późno… – odkrzykuje Iwona,
a Baśka dorzuca: – Idź do lekarza pierwszego kontaktu! – I wszystkie trzy zaśmiewają się głośno.
Dopadają wreszcie do Jaśki i witają się serdecznie. Iwona patrzy na nie z przyjemnością.
Jak to dobrze, że znów są razem, jak dobrze, że nieomal zobowiązała ją do przyjazdu. Ten
bezwzględnie umykający czas, fizycznie oddalający je od siebie… one tu, ona tam i na całym
świecie, po którym ją zawodowo nosi.
– Dzięki, Iwona, że zadzwoniłaś, czuję coś na kształt wzruszenia… – rzuca Jaśka znad
ramion przyjaciółek.
– Coś na kształt? No, no…
– Kiedy przyleciałaś, Jasiula moja? – pyta Barbara.
– Dziś. Dziś rano.
– Mam chusteczki higieniczne w razie łez… – ironizuje Iwona.
– Jaśka, dlaczego nie dałaś znać, wyszłybyśmy po ciebie z transparentem, kwiatami,
odebrały z lotniska – dziwi się Myszka.
– Do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy mi się uda wszystko zgrać, no i chciałam na
lotnisku wypożyczyć samochód, więc tylko narobiłabym wam kłopotu.
– Gdzie się zatrzymałaś?
– W Sheratonie, zarezerwowałam jeszcze w Sztokholmie.
– Poderwałaś jakiegoś milionera czy już sama jesteś milionerką? – śmieje się Barbara.
– Nie…
– Kłamczucha!
– Dziewczyny – zmienia temat Jaśka – świetnie wyglądacie… ech wy, czas się was nie
ima.
– Ima, ima – z żalem mówi Myszka – ale ty wyglądasz świetnie, Szwecja ci służy.
– Ja jej służę, jak umiem. – Rozkłada ramiona.
– Na długo przyleciałaś? – pyta Myszka
– Powiedz, że tak – prosi Barbara.
– To zależy… ale na trochę, tak. Załatwiam interesy mojej firmy, mam spotkania
w Ratuszu, nie chcę zapeszyć, ale prawdopodobnie będziemy tu budować.
– Wspaniale! – woła Barbara. – Widzicie, wyszła na ludzi.
– Jesteśmy z ciebie dumne! – mówi serio Myszka.
– Jak diabli! – dodaje Iwona. – Musimy dać sobie w szyję.
– Uuu… – Barbara patrzy na nią z lekką niechęcią – zaczynają się popisy naszej
przedstawicielki świata kultury. Iwka, zachowuj się, proszę cię…
– Do licha! Równolata, a zgrywa wiekową matronę – śmieje się Iwona, rozglądając się za
kelnerem – nie przyszłam tu, żeby klepać godzinki.
– Królowa dowcipu. Do kogo pijesz? – dziwi się Barbara.
– Właśnie nie piję, a potrzebuję kropelkę. Halo! Młodzieńcze! Proszę, niech pan tu skręci
do nas.
Podchodzi kelner z tacą i wszystkie poza Barbarą sięgają po kielichy. Myszka staje
między Iwoną a Barbarą, jako ewentualny rozjemca na przyszłość i prosi, żeby przyniósł jeszcze
szklaneczkę soku. Niespodziewanie Iwona przepycha się do Barbary i obejmuje ją.
– Wiecie, odbija mi sentymentalnie… A gdyby tak na trochę udało się nam przenieść
w czasie… brak mi tamtego i nas tam w podkolanówkach, końskie ogony i grzywki… pierwszy
papierosik w sraczyku, ławki twarde jak cholera, zasmarowana tablica…
– W pierwszej my obie – mówi Jaśka do Myszki – w drugiej wy obie.
– Jaśśkaaa, daj ściągę z matmy – szepcze konspiracyjnie Iwona i wzdycha: – Ta cholerna
matma.
– Matematyka jest jak poezja – uśmiecha się Jaśka.
– Profesor Kocięba był tak szczęśliwy, że poszłaś na architekturę.
– Bardzo się posunął… Witałam się z nim – łagodnie stwierdza Jaśka. – Tak, dużo mnie
nauczył…
– Mnie mu się nie udało – śmieje się Iwona i wszystkie jej wtórują. – Wiecie,
dziewczyny, w tym całym koleżeńskim spędzie czuję się, jakbym była na bezludnej wyspie,
z wami. Ale mi jest dobrze, a ty, Baśka, nie patrz tak na mnie. Jestem trzeźwa, wiem, co mówię,
a te troszkę alkoholu rozluźnia mnie pozytywnie. I zakwitam jak bukiecik fiołków – mruży
zmysłowo oczy.
– Zaraz poproszę kelnera o wazonik – rozgląda się Barbara.
– Eureka! – rzuca nagle Myszka.
– Ktoś to już kiedyś powiedział – zauważa Jaśka.
– Ale nie w tej sprawie. Mam propozycję nie do odrzucenia! Pozwólcie mi
zaproponować… Mam „po stryjnej”, jak mówią, „we wiosce”, nieco wiekowy domek…
– Ta chałupka jeszcze stoi?! – pyta Iwona.
– Oberwiesz za tę chałupkę! Murowany dom! To znaczy mamy go oboje z mężem, ale
jego to zupełnie nie kręci. Był raz na grzybach, teoretycznie – śmieje się do Jaśki. – Przywiózł
prosto ze sklepu ubranka do lasu z kaloszami na czele, powiesił w szafie i szybko wyjechał.
– Palant – cichutko szepcze Barbara – bywałyśmy tam przed laty, jako małolaty.
– Otóż, droga Jasiu, mój azyl to paręnaście kilometrów od centrum, dom, ogród, sad,
jednym słowem… Garbatka Średnia.
– Garbatka Średnia… urocze – z uznaniem śmieje się Jaśka.
– Prawda? Jest w tym jakaś czułość… w tej nazwie pozbawionej brutalności – dodaje
Barbara.
– Domek stoi pusty i czeka – zachęca Myszka – pojedźmy, pomieszkajmy razem choć
trochę, pogadamy, pośmiejemy się, napijemy, co będziemy chciały, upitrasimy, co nam przyjdzie
do głowy, pooddychamy…
– Pod jednym warunkiem – serio przerywa Iwona – że zgarbaciejemy średnio!
– Albo wcale – zgadza się Myszka i odwraca się do najmniej rozmownej przyjaciółki:
– Jasia? Jasiula…
– No, może, ale…
– Ale… – przedrzeźnia ją Iwona i dodaje czule – wsadź sobie w zadek kluczyk yale.
– Milcz, prostaczko! – Barbara trąca ją w ramię, ale Jaśka się zaśmiewa.
– No! Dziewczyny? – przynagla je Myszka.
– Co jest, Jasia… Tak dawno się nie widziałyśmy, tęskniłyśmy za tobą… – Barbara
gładzi ramię Jaśki.
– Jest tam może skromnie, nie ma basenu ani fontanny, ale wygodne spanka, ciepła woda,
„elekstryka”, dobrze gotujemy, zwłaszcza Baśka jest mistrzem, daj się namówić, Królowo
Szwecji…
Patrzą na nią wyczekująco, a Iwona podnosi głowę i zaczyna cicho wyć jak wilk…
– Auuuu… to krzyk tęsknoty za stadem!
Rozbrojona Jaśka śmieje się i mówi:
– Yes. Okej. Zakończę planowane spotkania, wpadnę na groby rodziców i potem
chętnie…
– Wspaniale – całuje ją Myszka – piekielnie się cieszę.
– No, jakoś poszło – kwituje Iwona i odwraca się do Baśki: – A ty co, słodka moja Isauro,
niewolnico rodzinna? Pracoholiczko na rzecz geriatrii ? Bez ciebie nie jadę.
– Spadaj na drzewo. Za parę dni moi zabierają Bartka i lecą na Chorwację, a ja zaczynam
urlop. Będę wolna jak ptak.
– Cuda zatem się zdarzają! – mówi Myszka. – Bardzo się cieszę.
– Chodźmy, nie alienujmy się… zajęłam nam stolik – mówi Iwona – bo jak się rzuci ta
tłuszcza, to będzie „Sodomia i Gomoria”, jak mówiła moja babcia.
Odwracają się na głos wołającego starego byka, Józia;
– Proszę państwa! Proszę koleżeństwa! Ludzie kochani!
– Cicho! Cisza! Uwaga! – uciszają się nawzajem zebrani, robiąc jeszcze większe
zamieszanie, a ktoś krzyczy: – Ostatnia ławka, nie gadać!!
Jeszcze chwilę słychać okrzyki, śmiechy, aż w końcu towarzystwo ucisza się jako tako.
– Drogie piękne panie, szanowny panie profesorze, dorodni panowie. Jako były starosta,
wysłużony, to jest zasłużony w służbie genialnej grupy młodzieży, od klasy pierwszej A, witam
na naszym jubileuszowym spotkaniu wszystkich obecnych i tych obecnych już tylko duchem…
Propozycja jest następująca… przemówienia i toasty przy stole, tańce po lub w czasie deserów.
A teraz… – wyciąga z kieszeni stary miedziany dzwonek z drewnianą rączką – proszę do klasy!
– I dzwoni energicznie, wskazując salę obok z zastawionymi stołami.
Dostaje wielkie brawa i wszyscy radośnie ruszają we wskazanym kierunku.
W dużej, jadalnej kuchni cicho krząta się Myszka. Jest w szlafroku, bez makijażu, na jej
twarzy ciągle maluje się dobry nastrój po spotkaniu poprzedniego dnia. Cichutko gada radio,
obwieszcza, że jest niedziela, zapowiada piękny, słoneczny dzień, ostatniego dnia lipca.
Myszka kończy szykowanie śniadania dla Piotra i siebie. Z piekarnika wyciąga upieczone
właśnie rogaliki, zawija w serwetę, żeby były ciepłe, kiedy mąż zasiądzie do śniadania. Sama
popija kawę z dużego kubka, szklany dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą stoi na podgrzewaczu.
Odwraca się, kiedy słyszy trzask otwieranych drzwi, i wchodzi Piotr. Ma na sobie bawełnianą
koszulę i jasne spodnie. Tacy jak on świetnie prezentują się na stronach kolorowych magazynów,
na tle pięknie dobranych grzbietów książek we własnej lub wypożyczonej bibliotece, kiedy nieco
niedbale, ale w wystudiowanej pozie, siedzą w fotelu, z tym jakże interesującym spojrzeniem lub
uśmiechem. Może w dłoni szklaneczka szlachetnego trunku, może u stóp piękny pies, najlepiej
labrador lub wyżeł, rasowe, no oczywiście, że rasowe, i pan udziela głębokiego wywiadu. Może
być na każdy temat… Jakże wspaniale jest grzać się w świetle jego ciągle interesującej męskości,
dowartościowywać się intelektualnie, mieć świadomość przynależności. Piotr machinalnie
przygładza włosy, jego dłonie… piękne szczupłe palce, zadbany kształt paznokci, dłonie, które
kobieta uwielbia czuć na swoim ciele. Nawet jeśli jest to tylko przyjacielski czy przelotny gest.
Od kiedy są ze sobą, niezmiennie uderza ją jego męska uroda i to niezwykłe uczucie, że
ona ma swoje miejsce przy boku tego mężczyzny. Niepokoi ją jednak, że ostatnio jakby oddalili
się od siebie, Piotr zbyt mocno angażuje się w sprawy Instytutu, poświęcając mu większość
swojego czasu, a to odbija się na jego nastrojach, jest zmęczony, często opryskliwy czy milczący.
Na tyle długo są małżeństwem, że chyba wszystko o sobie wiedzą, powinni być otwarci, ale to
nie znaczy, że Myszka mogłaby wejść na jego teren, zaprotestować, czy choćby domagać się
jakiejś poważniejszej rozmowy, wyjaśnień, powiedzieć o niepokoju. Zaczęła obawiać się o jego
zdrowie, może coś mu dolega, coś, czym nie chce jej przerazić… traci zainteresowanie domem,
planami urlopowymi, nią… Stara się tłumaczyć jego oziębłość przepracowaniem właśnie,
przecież było im dobrze w łóżku, byli ciągle dla siebie interesujący jako partnerzy, ale… właśnie,
zawsze najgorsze jest pojawianie się tego – ale.
Coś się już zmieniło, jej delikatne sygnały przyjmowane są ze źle ukrywaną niechęcią,
a nawet arogancją. Nie rozumiała, co się stało, winy szukając w sobie. Upływający czas dla niej
jako kobiety najwyraźniej nie był życzliwy, a może to znużenie codziennością małżeńską. Ich
sypialnie stawały się bezludnymi wyspami. Bezradna, zaczęła odczuwać coraz głębszy smutek.
Czy chodziło o sferę psychiczną, czy fizyczną? Przez moment nawet myślała, żeby za plecami
męża porozmawiać z ich wspólnym przyjacielem, doktorem Sztajnertem, który znał Piotra
o wiele dłużej, był im obojgu niezwykle życzliwy i oddany. Jednak wycofała się z tego pomysłu.
Gdyby Piotr dowiedział się lub domyślił jej inicjatywy, jej troska i niepokój obróciłyby się
przeciwko niej i konsekwencje byłyby więcej niż przykre. Może ten stan rzeczy był typowy dla
coraz starszego mężczyzny i wieloletniego małżeństwa. A jeżeli Piotr jest chory i nie chce jej
powiedzieć? A więc jedyne, co może zrobić, to trwać przy nim, obserwować, dbać o niego,
troszczyć się jak dotąd i ze zrozumieniem przymykać oczy na obecną huśtawkę nastrojów.
– Dzień dobry – rozpromienia się na jego widok – zwabił cię zapach świeżo zaparzonej
kawy. Siadaj. – Odsuwa jego krzesło, a on siada bez słowa. – Proszę – podsuwa ciepłe rogale,
odchyla rogi serwety. – Dobrze spałeś? – pyta lekko.
– Średnio.
– O… Już spałeś, kiedy wróciłam.
– Tak.
– Chcesz wiedzieć, jak było?
– Jak było…? – bez entuzjazmu podejmuje Piotr, rzuca przelotne spojrzenie na żonę,
sięga po rogala, kładzie na swój talerz, ale nawet nie zabiera się do jedzenia.
„Boże – myśli Myszka – w gruncie rzeczy nic go to nie obchodzi. Może w ogóle mnie nie
słyszy… gdybym opowiedziała, że wczoraj wspinałam się na jakiś szczyt w Himalajach,
przyjąłby to bez żadnej reakcji”. Ale mimo to uśmiecha się i mówi energicznie:
– W sumie wspaniale, choć oczywiście w aspekcie optycznym… musiało wzbudzić
refleksje… – Podsuwa mu twarożek ze śmietaną, taki właśnie lubi. – Wiesz, bezlitosny upływ
czasu, jak by nie było, sporo lat… – sięga po jego filiżankę, nalewa kawę, podsuwa dzbanuszek
z mlekiem, brązowy cukier, bo Piotr nie używa białego – ale niektóre więzi… mimo oddalenia,
przetrwały. To takie optymistyczne, prawda?
Piotr nie odpowiada i powoli pije kawę.
– Najważniejsze, że my spotkałyśmy się wszystkie. Stara babska gwardia w komplecie.
Jaśka, superelegancka, przyleciała ze Sztokholmu, Basia w dobrej formie, Iwona jak zawsze
niewyparzony jęzor – śmieje się – jestem tak… pozytywnie poruszona. Tylu kolegów,
dziewczyny, przyszedł nasz matematyk, profesor Kocięba, i bardzo się wzruszał, trzyma się
jeszcze, a tylu już jest nieobecnych. Oo, spotkałam też starego kumpla, z którym po liceum
kończyliśmy razem akademię – uśmiecha się ciepło – zrobił się taki misio. Och – stara się mówić
lekkim tonem, nie przywiązując większej wagi do wypowiadanych słów – strasznie mnie
namawiał, żeby znowu… malować. Obroniłam się, że już nie umiałabym nawet wziąć pędzla do
ręki. Ma córki, dwie. – Milknie na chwilę, rzucając spojrzenie w okno. – A wiesz – zaczyna
znów z entuzjazmem – zaplanowałyśmy we czwórkę wypad do Garbatki, nie będziesz miał nic
przeciwko temu? Żeby się nagadać do przesytu i na zapas, wszystkiego dopilnuję, a pani Kazia ci
przygotuje… to jakieś dwa, trzy dni… – urywa, bo widzi, że on tylko pije kawę, nic nie je, bawi
się machinalnie trzymanym rogalikiem, na obrusie rozsypane okruchy, ziarna czarnuszki, nie
patrzy na nią i nie słucha.
– Piotrze…
– Tak? – Podnosi na nią oczy.
– Niewyspany czy… źle się czujesz? Może doktor Sztajnert…
Wpatruje się w niego z niepokojem. Piotr powoli odsuwa talerz z pokruszonym rogalem.
– Marysiu…
„Marysiu”? Od kiedy to – „Marysiu”? Mimo zaskoczenia, uśmiecha się do niego,
wychylona i wyczekująca. On opuszcza głowę.
– Odchodzę.
Myszka siedzi bez ruchu, z gasnącym uśmiechem na ustach.
– Odchodzę od ciebie – mówi Piotr rzeczowo, lekko schrypniętym głosem.
Zapada cisza. Oboje nie słyszą cichego brzęczenia rozmowy w radiu. Myszka zauważa
bardzo wyraźnie sploty lnianego obrusa i krzywo leżący nóż przy talerzu. Podnosi oczy na męża,
ale ich spojrzenia nie spotykają się.
– Piotrze… co to znaczy?
– Zakochałem się.
Pociera doskonale ogolony policzek i rzuca:
– Hm. Przykro mi.
– Przykro ci… – bezwiednie powtarza Myszka.
– No, jak ci mam to inaczej powiedzieć? Przykro. Przepraszam.
To chyba najgłupsze, co można powiedzieć. Jak to przepraszam? To tylko forma
przyzwoita w nieprzyzwoitej sprawie, ale co z sednem sprawy? To jak korek w drewnianej
beczce bez dna, z której wylewa się deszczówka.
Piotr odchyla się na oparcie krzesła, prostuje, szuka jakiejś pozycji, ale żadna nie jest
wygodna. Jego blada twarz ma ściągnięte rysy, ona patrzy na niego… Schudł ostatnio, stwierdza
bez sensu, jakby jej troska, jej niepokój, mogły wyprzeć z myśli to, co padło, co usłyszała…
– Nic na to nie mogę poradzić i… nie chcę. Ja… nie sądziłem, że… – Zagryza usta,
a potem mówi z naciskiem: – Postaraj się mnie zrozumieć, chcę być jeszcze szczęśliwy… jak
ktoś… młody, wiem, brzmi to idiotycznie, ale takie mam odczucie. To jest ostatni moment, dla
mnie. Ty jesteś dużo młodsza, ty jeszcze możesz sobie jakoś…
Myszka wychyla się ku niemu i podnosi głos:
– Jakoś?! Nie planuj mi życia! – Zbiera myśli przez chwilę i stara się uspokoić.
– Odpowiedz, bo nie rozumiem… chcesz być szczęśliwy? Jak to „chcesz być…”? Nie byłeś?
Przez te wszystkie lata? Nasze wspólne lata? Nie byłeś? Udawałeś? Kłamałeś? Dlaczego…? Po
co? „Nie byłem…” To co to było?
– Właśnie.
– Co „właśnie”?
– Tyle lat… i już myślałem, że tak musi być do końca, że tak będzie… że nic mnie nie
ożywi, nie spotka. A jednak… zrozum, jeżeli możesz… postaraj się.
Myszka gwałtownie stara się przełknąć ślinę, gardło ma wysuszone, ale nie umie sięgnąć
po stojący przy jej talerzu kubek z kawą.
– Na miłość boską… – chrypi – Piotrze…
Piotr podpiera dłonią twarz, ale opuszcza rękę, gdy pada jej pytanie:
– Kochasz ją?
– Tak.
– Kochasz czy… czy to jest zauroczenie… romans… przelotny romans…
– Jestem zakochany.
Teraz ona zasłania usta, ręce jej drżą, w uszach głośny szum i pulsowanie krwi. Stara się
odetchnąć głęboko. Opuszcza dłonie na blat stołu tak bezwładnie, że uderzają w talerz.
Przytrzymuje go i już nie wypuszcza, jakby się go trzymając.
– Proszę… proszę, powiedz, że to nieprawda… że to… – Przygryza wargi i potrząsa
głową, bo wie, że jej skomlenie brzmi naiwnie, wręcz idiotycznie, żebraczo, ale brnie dalej:
– Piotr… może powinieneś odpocząć… ja… dajmy sobie trochę czasu…
Piotr kręci głową i rozkłada bezradnie ręce, ale mówi twardo:
– Nie. Nic by to nie zmieniło. Już nie.
– Piotrze…
– Zrozum! To już jest tylko sentyment i przyzwyczajenie… pewien rodzaj wygody…
zapewne dla obu stron… ale to pustka. Pustka. Tu już nie ma miłości między nami. Gdybym miał
być patetyczny, powiedziałbym, zgliszcza. – Uśmiecha się lekko, sam zażenowany.
– To nieprawda! Kochamy się! Ja ciebie kocham, Piotrze! – Ni to szloch, ni to jęk
wyrywa się jej z gardła.
– O Boże… Tu już nie ma miłości! Czy moje słowa nie docierają do ciebie? Nie bądź
naiwna.
– Nie jestem! – podnosi głos Myszka. – Ja to wiem, ja to czuję, nie decyduj o moich
odczuciach!
– Uspokój się. Przestaliśmy… żyjemy w dwóch światach, może to była pomyłka…
– mówi ostro, stukając zaciśniętą dłonią w stół. – Marzy ci się wspólna, samotna starość dwojga
coraz bardziej obcych sobie ludzi, w dwóch końcach domu? Jestem zmęczony nami. Ta
codzienna jałowość domowych rytuałów… – Odrzuca rogala od siebie. – Te nużące słowa,
uśmiechy, nawet to twoje kupowanie mi koszul, krawatów, zamawianie garniturów, zgoda,
troska, ale i jakaś forma ubezwłasnowolnienia, dosyć… drażni mnie tyle… wszystko!… Książki,
które sobie kupujesz, a potem recenzujesz mi, a mnie to kompletnie nie interesuje! Nie
zauważyłaś, że nie obchodzi. Zgoda, może to wszystko brzmi idiotycznie, ale i jest takie.
Pozornie to nie mogą być argumenty, ale po latach są. Zabiera to mój cenny czas. Moje życie.
A ono należy do mnie… jeszcze mi się coś od życia należy, muszę zdążyć przeżyć coś
porywającego i mam na to szansę. Egoistyczne? Pewno tak sądzisz? Dlaczego? Na ile mnie było
stać, całkowicie siebie dawałem, ale teraz… Życie mam jedno. Jesteś mądra, musisz to
zrozumieć. Powtarzam, jesteś ciągle atrakcyjna, ułożysz sobie życie, finansowo jestem gotów cię
zabezpieczyć. Na Boga, przyznaj głośno, że też nie jesteś szczęśliwa. Nie kochamy się już. No
tak. Milczysz. Co mogę jeszcze powiedzieć? – Wzrusza ramionami.
Myszka siedzi otępiała. Kręci przecząco głową, nie, nic już więcej powiedzieć nie może.
Nikt nie wie, będąc obok, co czuje ten, którego śmiertelnie zasypuje lawina, zatapia tsunami, kto
ginie w czasie trzęsienia ziemi pod gruzami swego domu. Ale ona wie… i nie próbuje wołać
pomocy, nie próbuje wydostać się na powierzchnię. Jej ciało jest ciężkie, boleśnie wyczuwalne
i robi się go coraz więcej, jak dzieje się z rosnącym w cieple ciastem drożdżowym, i zaraz
popęka jej skóra, jak wysuszona ziemia w Etiopii. Krótki oddech i monstrualny kac w głowie.
Bolą wnętrzności, końce palców, stawy, włosy. Stara się wziąć parę głębokich uspokajających
oddechów. Pewno wygląda jak dyszący pies, bez wywalonego języka.
Piotr odsuwa krzesło i wstaje.
– Musiałem to wreszcie powiedzieć. Nie chcę cię oszukiwać. Najlepiej będzie, jak się
wyprowadzę… na razie hotel… a potem rozwiążę problem mieszkaniowy. Powtarzam, chcę ci
w jakimś stopniu pomóc finansowo, zanim sobie czegoś…
– Mam swoje pieniądze. – Myszka odzyskuje głos. – Nie ma mowy o żadnej pomocy.
Proszę, usiądź jeszcze na chwilę… dostałam niespodziewanie w głowę i muszę się pozbierać…
nie bój się, nie będę histeryzować… Boże, jaka to banalna sytuacja. Piotrze… czy nie ma szansy,
żebyśmy dali sobie trochę czasu? – Jest świadoma swego upokarzającego zachowania
i beznadziejności propozycji.
– Nie! Czy ty mnie nie słuchałaś?! Nie rób sobie złudzeń! Tu już nic się nie zmieni! Nic.
Nie utrudniaj mi… Boże, ależ jestem zmęczony. Taki zmęczony…
– Ale… czy to ja zrobiłam coś złego?
– Nie – wzrusza ramionami – nie robi się nic złego przez samo swoje istnienie.
– Byliśmy dobrym małżeństwem. Przyznaj…
– No właśnie, byliśmy. Nie warto rozpatrywać tego w tych kategoriach myślowych. Coś
się wypala, wygasa i… basta. Jedni ciągną to nadal na siłę, a inni przecinają. Kończą.
Z przymkniętymi oczami pociera czoło.
Myszka wypija łyk zimnej kawy i cicho odstawia filiżankę.
– Dobrze. Piotrze, proszę… to nie ma znaczenia, wiem, i strzelam sobie w nogę, zadając
to beznadziejne pytanie. Ale banalne, porzucane kobiety takie właśnie są. Czy… czy ja ją znam?
– Nie.
– Sekretarka? Asystentka? Oczywiście młoda…
– Po co pytasz? Co ci da ta wiedza? Jakie to ma znaczenie?
– To prawda… żadne. To już nie ma znaczenia, nie ma.
– Jest niedawno po studiach. Po historii sztuki – niespodziewanie informuje Piotr.
– Poznałem ją… och, no sama chciałaś, żebym wstawił do Desy tego Malczewskiego, po twoich
rodzicach. I wstawiłem. W marcu, pamiętasz? I tyle.
– Marzec, kwiecień, maj, czerwiec, lipiec… – cicho wylicza Myszka.
– Tak. Ale mam poczucie, jakbym ją znał od dawna, znakomite porozumienie, chemia.
– Rozjaśnia się. – Chcę z nią być i mieć dziecko.
– Dziecko?!
– Chyba zawsze, hm… chciałem, ty nie mogłaś, a trzeba mieć świadomość, że coś po
sobie należy pozostawić. Banalnie mówiąc, jakiś ślad. Namacalny.
– O Boże, no nie… co ty mówisz… co ty do mnie mówisz?!
Jest speszony, wie, że kłamie, że kaleczy ją, niesprawiedliwie przekreśla te wszystkie lata
trwania ich małżeństwa, które przecież były spełnione i początkowo szczęśliwe, ale zaistniała
sytuacja w jego, w ich życiu, nie może nie być rozwiązana i zakończona.
– Tak więc… rozwód załatwimy, mam nadzieję, za obopólnym porozumieniem. Prawda?
Załatwimy to kulturalnie i… bez rozgłosu, o co chyba nie muszę cię prosić – mówi z naciskiem.
– Bierzmy pod uwagę moją pozycję i stanowisko, nie dajmy pożywki mojemu środowisku. Dla
nas obojga tak będzie najlepiej.
I wychodzi.
Myszka chowa twarz w dłoniach, ale nie płacze. Stara się uciskiem palców opanować
ciśnienie w skroniach. Dobrze, że przy kawie wzięła jak zwykle proszek na obniżenie ciśnienia,
ale teraz nie pamięta o tym. Ma piekielny, rozsadzający ból głowy. Nie jest w stanie zrozumieć
tego, co się stało. Ale mało kto jest przygotowany na niespodziewany cios. Przecież jeszcze
chwilę temu, wczoraj, może nie było inaczej niż ostatnio, ale bezpiecznie! A teraz stało się coś,
czego nie można cofnąć… Siedzi nieruchomo, starając się jakoś rozluźnić od środka – i nagle,
niespodziewanie, przez jakież to skojarzenie, napływa odległy obraz… utracony świat,
z podświadomości. Obraz upalnego lata. Dawno temu, jeżeli w ogóle było tak naprawdę… Ich
pierwszy wspólny wyjazd za granicę. Na Majorkę.
Byli już bliscy sobie od jakiegoś czasu. Słoneczna pogoda, obcy zapach powietrza,
roślinności i morza, tuż obok hotelu, w odcieniach szmaragdu i szafiru, zależny od pory dnia,
jakieś ptaki i obce głosy ludzi, tuż przy basenie palmy i kwitnące wielkie krzewy hibiskusów.
Obok zsunięte dwa białe leżaki, ich rzeczy, kolorowe ręczniki, jakaś książka, którą zabrała, a nie
otworzyła ani razu, naiwnie nosząc ją ze sobą w plażowej torbie. Leżą też wielkie muszle,
kupione od hiszpańskiego handlarza, nie wiadomo skąd je miał, na plaży w wielu zakątkach
wyspy znajdowała tylko małe, żałosne szczątki muszelek. Piotr jest tak pięknie opalony, zwraca
uwagę kobiet, w hotelu, nad morzem, na basenie, ale zdaje się nie zauważać tego. Liczy się tylko
ona. Są szczęśliwi, zauroczeni sobą, sami dla siebie, na tym przepięknym tle, na tej rajskiej
wyspie. I właśnie on przyciąga ją do siebie, odgarnia kosmyk z jej policzka z taką czułością,
którą zapamięta na zawsze, jego oczy wpatrzone w nią są tak bliziutko, jakby dwoje
krótkowidzów pokazywało sobie siedzącą na brodzie bożą krówkę, i mówi jakoś tak drapieżnie:
„Bardzo cię kocham, Myszko. Wyjdziesz za mnie?”.
A ona zaskoczona, żeby pokryć radość i wzruszenie, śmieje się cicho: „Tu? Teraz?”
– i całuje go. Jest taka szczęśliwa. I tak będzie zawsze. Prawda?
Cóż za okropny kicz. Romansidło… pudełko pralinek z kociętami w różowym koszyczku,
siedemnasta taka sama powieść Danielle Steel. Mdłości jak po trzech kawałkach tortu
marcepanowego.
Szeroką asfaltową drogą, wzdłuż rosnących kępami sosen, jedzie samochód bagażowy
o warszawskiej rejestracji. Skręca przy drogowskazie: „Garbatka Średnia 1,5 km”. Posuwa się
piaszczystą, ale ubitą drogą, widać już pierwsze domy wśród drzew, ogródki pełne kwiatów,
obszczekują go uwiązane przy domach psy. Siedząca obok kierowcy Myszka wyciąga dłoń
w kierunku z dala widocznej wąskiej drogi, obsadzonej jarzębiną.
– Skręcamy w tę alejkę i na końcu jest dom.
– Dobra… – Wykonuje manewr kierowca.
I dojeżdżają pod coraz wyraźniej widoczny za ogrodzeniem stary dom, z dużą drewnianą
werandą, na którą pną się białe róże. Okna domu mają drewniane okiennice, zamknięte na
żelazne sztaby. Za domem widoczny jest stary, zaniedbany sad.
– Tak. To tu. Dziękuję – mówi Myszka. – Ja zaraz…
Bagażówka zatrzymuje się przed żelazną bramą, tęskniącą od dawna za odnowieniem,
z boku też nieco zardzewiała, ręcznie kuta furtka. Myszka wysiada i szeroko otwiera skrzydła
bramy. Robi to powoli i z pewnym wysiłkiem, bo przeszkadza zarośnięty zielskiem teren,
i wsłuchuje się w znajome skrzypienie. „Naoliwię cię, staruszko” – mówi cicho.
Samochód wtacza się powoli, a ona wchodzi po schodkach werandy, sięga do torby,
wyciąga pęk kluczy, ale nagle rezygnuje. Stoi chwilę. Słychać głosy ptaków, trzask drzwiczek
samochodu i głos kierowcy:
– Zupełnie ładne zadupie. Na wakacje tu? Można i tak, nie? Chociaż, czy ja wiem…
Myszka odwraca się i patrzy na niego niechętnie:
– Może pan wyładowywać.
Podchodzi do jednego z bocznych okien przy drzwiach. Na parapecie odwrócona do góry
dnem doniczka, a po niej leniwie sunie ślimak. „Cześć, winniczku – szepcze Myszka – ale teraz
ja tu mieszkam. Spadaj”. I odrzuca go na trawnik. Unosi doniczkę, wyciąga spod niej klucz,
zaciska w dłoni, a potem otwiera wejściowe drzwi. Uderza ją zapach dawno niewietrzonego
wnętrza, ale i suchych ziół. Słychać, że kierowca energicznie odsuwa boczne drzwi bagażówki.
– Już pomagam! – woła do niego Myszka, rzucając torbę i kurtkę na najbliżej stojący
wiklinowy fotel.
Barbara w skupieniu kończy robienie zastrzyku w chude ramię staruszki, leżącej
w wyblakłej pościeli w krateczkę. Staruszka ma szczurzą buzię i załzawione, wyblakłe oczy.
Czujnie wpatruje się w Barbarę. Ubrana w czystą flanelową koszulę, starannie zapiętą pod szyją
na niespodziewanie kolorowy guzik. Koszula jest w małe wesołe misie. Staruszka akuratnie
uczesana w ogonek, spięty aptekarską recepturką. Na stoliku obok łóżka stoją stare wyblakłe
fotografie w ramkach, chudy mężczyzna z długimi wąsami, poważnie wpatrujący się w obiektyw,
ma wysoko zapinaną białą koszulę pod czarną marynarką, obok kilkunastoletni chłopak uczesany
na mokro, z uchylonymi ustami i widocznym brakiem górnej dwójki. Stoją też opakowania
lekarstw, buteleczki, chusteczki higieniczne, kubeczek w niezapominajki i przykryty słój
z herbatą. Pokoik to typowa bieda emeryckiej samotności, ale nad łóżkiem wisi w złotej ramie
podkolorowany wizerunek ślubnej pary. Poznajemy mężczyznę z fotografii i młodą wtedy
staruszkę, z mocno umalowanymi policzkami, przyciskającą do piersi bukiet niebieskich róż. Na
oknie stoi donica z pięknie kwitnącym amarylisem, z kwiatami odwróconymi od leżącej, ku
słońcu.
– No i po krzyku. Bardzo pięknie – mówi Barbara, przykłada wacik i zgina chudziutką
rękę staruszki. – Proszę tak jeszcze potrzymać, potem pani powolutku obciągniemy rękaw. Ale
za chwilę, za chwilę, jeszcze nie.
Zastrzyk robi codziennie i codziennie, bez zniecierpliwienia, wygłasza tę samą formułkę.
– No jak, pani Broniu, jest coraz lepiej, prawda? – I zbiera swoje przybory pielęgniarskie.
– Gówno tam lepiej – mruczy staruszka, nie odrywając wzroku od Barbary.
– No masz! Jak już się pani odszczekuje, to na pewno jest lepiej. Jutro trzeba będzie
troszkę podreptać po pokoju, ale to już z panią Zosią. Przypominam, pani Broniu… jutro
przyjdzie siostra Zofia Herer. Lepiej kłuje niż ja. Nie będzie pani tak marudzić jak przy mnie.
Zresztą byłoby wstyd… Klucze jej przekażę i wszystko powiem, co i jak. Może pani być
spokojna.
– Po diabła mi tam ta cała Gerer…
– Herer…Specjalnie pani przekręca. Brzydko! Ja zaczynam urlop! – Chowa swoje rzeczy
do torby, porządkuje na stoliku, sprawdza, ile jest herbaty w słoju. – Należy mi się. Zmęczona
jestem, pani Broniu. Moje dzieci z wnuczkiem jadą na wakacje, a ja myk! Do przyjaciółki na
wieś.
– Na wieś… też mi coś… – I z pretensją unosi głowę nad poduszką. – Widać, co pani nie
miastowa… I co, cieszy się pani?
Barbara śmieje się głośno.
– No pewnie! Jeszcze jak!
Pani Bronia układa się na boku.
– No, tylko by o sobie myślały. A jak mi się odleżyny porobią?
– Do jutra rana? Nie zdążą… Już siostra Herer by im dała! Zadba o panią jak
o niemowlaka. Będziecie sobie spacerować, do okna i do komody, do okna i do komody, no…
Idzie ku lepszemu. I ma pani być grzeczna, oj! – grozi jej palcem – żeby mi tu skarg nie było, że
ktoś rozrabiał. No, to do zobaczenia, pani Bronisławo… Da pani pysia?
– Nie – twardo mówi pani Bronia.
– Dobrze. Upomnę się, jak wrócę – śmieje się Barbara i wychodzi do przedpokoju. – Do
widzenia. Aha, amarylis podlałam, ma spokój na jakieś dwa dni.
Staruszka odwraca się i z trudem unosi na ręku.
– Pani Basiu!
Barbara cofa się i zagląda do pokoju.
– Słucham?
– Ale… wróci pani?
Barbara patrzy na nią i uśmiecha się, marszcząc zabawnie nos.
– No pewnie. Skonałabym z nudów bez pani! Co ja z wami mam… no, a teraz uśmiech
proszę, raz, dwa, trzy!
Staruszka przywołuje na twarz niemrawe skrzywienie ust.
– No, ujdzie w tłoku! Do zobaczenia… Aha, wieczorkiem wpadnie pani sąsiadka spod
piątki, jak zawsze. A w szufladce… zostawiam dwie śliwki w czekoladzie.
– Pani weźmie sobie na drogę – warczy staruszka – po co mi większe zaparcie.
– Śliwki panią pogonią, a te troszkę czekolady…
Barbara śmieje się bezsilnie i wychodzi, zamykając drzwi na klucz. Zmęczona idzie
powoli korytarzem, ściany wysmarowane sprayem, klatka schodowa zalatuje kotami i zapachem
gotowanej kapusty. Jest już na dole, kiedy rozlega się sygnał komórki. Wykopuje ją z dna torby
i patrzy na wyświetlony numer. Stawia torbę na małym skrawku jako tako czystej posadzki
i opiera się o skrzynki na listy, jedna otwiera się i wysypuje się z niej sterta druków
reklamowych. W pierwszym momencie Barbara ma odruch, żeby je pozbierać, ale potem
przesuwa je nogą, pod ścianę. To śmiecie. Odwraca się tyłem do bramy, przez którą dobiega
gwar uliczny i szum przejeżdżających samochodów.
– No, witam cię, Iwonko. Dobrze, że dzwonisz. Dziś miałam ostatnią podopieczną,
właśnie od niej wychodzę, jutro rano wypycham moich z Bartkiem na Chorwację… no, na dwa
tygodnie… Spakuję się, kupię coś, upiekę coś tam i pojutrze rankiem możemy wszystkie… a co?
Co ty mówisz? Dlaczego? Iwona, odpuść sobie… Skończysz tę i zaraz znów… nie, ty coś
kręcisz. Nie. Nie mówię o reklamie, ale pewnie jakiś samiec pojawił się na tapecie… Wiesz, tak
się nie robi, umawiałyśmy się, a ty… To co, może w ogóle nie przyjedziesz, tak? Pięknie. To
uprzedzę Myszkę, że na ciebie nie ma co liczyć i ja zabiorę Jaśkę. Nie wrzeszcz! Słucham cię…
ale na słowo honoru? No. Ty to mnie zawsze musisz wkurzyć. Dobrze, już dobrze, i bierzesz
Jaśkę. Trzymaj się. Pa.
Stoi jeszcze chwilę, chowa telefon do torby i bierze głęboki oddech. „Kiedy ta
dziewczyna dorośnie – myśli, jeszcze czując złość na przyjaciółkę – może pod
dziewięćdziesiątkę… jeśli jej wcześniej nie zamorduję”.
Podnosi torbę i rusza w stronę otwartej bramy.
Jest wczesny poranek. Przez szpary w niedomkniętych zewnętrznych okiennicach i przez
odsłonięte firany widać czyste, błękitne niebo, leciutko rozjaśniające się od wschodzącego
słońca. W pokoju wyraźnie rysują się wszystkie sprzęty, ale wnętrze sprawia wrażenie jakiegoś
znieruchomienia, przypomina martwe dekoracje po odegranym przedstawieniu. Drewniany
prosty stół, fotel tapicerski z wyraźnym wytarciem na oparciu, z wyblakłą postacią markizy
biegnącej za małym pieskiem, a może białym królikiem, kominek z metalowym, jakby
koronkowym parawanikiem w ozdobnie wygiętych ramach, kiedyś przywiozła go ciotce Teresie
z Austrii, do tego w komplecie narzędzia do kominka. Drewniany ciemny kredens z piękną
rzeźbioną nadbudową, pociemniałą przez upływ czasu i brak troski, mały stolik na wdzięcznie
wygiętych nóżkach, na blacie ozdobna kaseta na nici. Milczący drewniany zegar ścienny,
drzwiczki między porcelanowymi kolumienkami, pod daszkiem. Na ścianie pseudotapiseria,
bardzo wygryziona przez mole, ale polowanie na niej jeszcze trwa, choć myśliwi potracili
strzelby, a niektórzy i poszczególne części ciała. Psy w tym stanie, w jakim się znajdują, nigdy
nie odróżnią jelenia od starego dębu, i nie dojdzie do dramatu. Niemal pół pokoju zastawione
przez walizy, tobołki, paki z książkami, na nich leży kurtka, plecak i torba płócienna, wypchana
do granic wytrzymałości jakimiś drobiazgami.
Na drugim, „babcinym” fotelu skulona i przykryta płaszczem zimowym śpi Myszka.
Powoli otwiera oczy, leży jeszcze chwilę, a potem z trudem się prostuje. Mimo kamiennego snu,
w jaki natychmiast zapadła, było jej zdecydowanie niewygodnie. Siada teraz i wsłuchuje się
w ciszę domu. Kiedy wraca pamięć rozmowy, zaistniałych wydarzeń, bierze głęboki oddech,
a potem wstaje, rozciera kark i ramiona, i przelotnie ogarniając wzrokiem wnętrze, wchodzi do
kuchni. Mocuje się chwilę z klapą w podłodze i otwiera zawór. Odkręca kran nad zlewem, woda
krztusi się, parska, ale za chwilę płynie strumieniem. Kuchnia jest duża, z wielkim stołem
i zielonymi, z obłażącą farbą, krzesłami, co ma swój niezaprzeczalny urok, nad stołem wisi
lampa, którą teraz obniża i patrzy zaskoczona na grubą warstwę kurzu, zalegającą na szklanym
kloszu. Rysuje palcem mysz i pisze – JESTEM. Otwiera kolejne wiszące szafki, ze starannie
ustawionymi filiżankami, spodkami i talerzami. W spiżarni kolorowe puszki po dobrej kawie,
herbacie, czekoladzie, przywoziła je z różnych stron świata, zachwycając nimi i białą czekoladą
ciotkę Teresę. W porcelanowym pojemniku z napisem „Zucker” skawalone resztki cukru.
Znajduje też jakieś przetwory sprzed lat, na słoikach wyblakłe daty i napisy: konf. z malin,
z poziomek, z róży, z zielonych pomidorów, agrest z jabłkami, powidła śliwkowe, dynia w occie
– ciągle pomarańczowe kawałki, z wetkniętymi w nie goździkami… „Chciało się? – pyta
półgłosem i odpowiada: – Chciało”.
Wychodząc, przekręca kontakt górnego światła. Żarówka przepala się z trzaskiem,
a Myszka przestraszona odskakuje, ale jakby dodaje jej to impulsu do ostatecznego przebudzenia.
Wchodzi po drewnianych, skrzypiących schodach na piętro i zagląda kolejno do trzech małych
sypialni, chwilę dłużej zatrzymując się w pierwszej. Decyduje się i wchodzi. Szeroko otwiera
okno i patrzy na sad. Stare, jakby rozczochrane śliwy, gałęzie nisko zwieszone pod fioletowymi
owocami, jest ich dużo, wysiliły się mimo braku starań o nie. Jabłonki zdziczałe, dawno niecięte
albo w ogóle, powinny być wykarczowane, owoce małe, drobne. „Posadzę koksę – postanawia,
lubi ten gatunek najbardziej – i jakąś odmianę niskich”. Czeka ją dużo roboty, to dobrze…
Wychyla się i widzi stąd rząd jarzębin niczym maszerujące, rozczochrane wojsko, znikające za
obórką, która stoi na pięknej podmurówce z kamienia. Coś musi z nią zrobić. Potem. Stoi chwilę
i z uśmiechem wypatruje śpiewającego ptaka wśród drzew.
– Jest pięknie – mówi do siebie i nie boi się tego, że zaczyna rozmawiać sama ze sobą.
Zbiera na odwagę i podchodzi do szafy. Otwiera. Wiszą nowe, męskie sztruksowe spodnie, na
półkach kilka koszul flanelowych w kratę, stosik starannie ułożonych wełnianych skarpet,
swetry, kurtka. Niżej klapki skórzane, męskie duże kalosze i parasol. Sięga na wyższą półkę, po
lniany kapelusz. Chwilę trzyma w rękach, ale odkłada na miejsce. Nim zamknie drzwi, nachyla
się i wdycha znajomy zapach. Nie wie, czy to jest jeszcze możliwe, ale najwyraźniej powraca,
lub wywołuje to wrażenie jej wyobraźnia, zapach jego ulubionej wody, „Luciano Pavarotti”.
Z niebezpiecznie ściśniętym gardłem zamyka szafę i wychodzi, zamykając za sobą drzwi na
klucz. Zagląda do małej łazienki. Na półce nad wanną duże ozdobne muszle, zszarzałe od kurzu.
Sięga po druciany kosz, stojący przy pralce, i zgarnia je do niego. Wpadają z głośnym stukiem.
Patrzy na nie z niechęcią i wystawia kosz za drzwi.
Wchodzi do następnego pokoju. To była sypialnia cioci Teresy… Ta wędrówka po starym
domu, po jej nowym miejscu, gdzie będzie żyła, jest witaniem dobrych wspomnień,
zauważaniem na nowo drobiazgów, mebli, urokliwego prymitywu już niewakacyjnego, z którego
wiozła do warszawskiego domu grzyby czy owoce, zrobione przetwory. Wszędzie pajęczyny,
zapach dawno niewietrzonych pomieszczeń, drewna modrzewiowego i trzymanych zawsze na
szafach jabłek. Kiedy tak stoi, doznaje mieszanych uczuć, smutku i radości, nadziei i lęku. Na
ścianach portret pierwszej właścicielki tego domu – ciocia Teresa ma ciepłą, niezbyt urodziwą
twarz i szeroko otwarte oczy, z wyrazem ni to oczekiwania, ni to lęku… Jest bukiet zwykłych
łąkowych kwiatów, jabłka w koszu i figurka glinianego koguta, pejzaż z domem od strony sadu.
„Nie jest źle, prawda?” – pyta cicho nieobecną. A może i siebie samą.
Idzie teraz na strych, który został zaadaptowany na pokój mieszkalny. Stoją ozdobne
wiejskie łoża, mała toaletka ze zniszczonym, liszajowatym lustrem w ruchomej ramie, fotelik
i stoliczek z bukietem suchych, bezbarwnych kwiatów. Wzdłuż ściany od drzwi aż do okna,
w trzech rzędach, „twarzą” do ściany, różnego formatu obrazy bez ram. Jej obrazy, które
przywiozła po zlikwidowaniu pracowni. Nachyla się i odwraca je, patrząc ciekawie. Do
niektórych warto by wrócić, inne są zaczęte i czemuś niedokończone, parę płócien
zagruntowanych, ale kilka jest chyba takich, jakimi powinny były być. Skończone. W samym
rogu przy oknie sztaluga… jej stara sztaluga, przy niej pamiętająca jeszcze uczelnię paleta, cała
w zaschniętych farbach, jak praca nowoczesnego malarza. W małym glinianym garnku ciasno
wciśnięte pędzle. Co czuje? Wzruszenie na pewno, ale i jakieś ogarniające ją ciepło, jak przy
spotkaniu kogoś, kto był nam bliski. Kogo odnajdujemy po długim rozstaniu i wiemy, że nie
chcemy go więcej stracić.
To był zawsze jej pokój, teraz wraca do niego. Trzeba wnieść na górę bagaże, odwraca się
i nagle zauważa stojącą na podłodze metalową balię. Podnosi oczy i widzi na suficie spory
zaciek. Był kłopot z dachem czy jest? Czym prędzej trzeba to sprawdzić. Teraz energicznie
schodzi na dół, po drodze zabierając kosz z muszlami, który stawia w kuchni. Po wizycie u wójta
dowie się wszystkiego, jak załatwić opłaty za śmieci, za dom, światło, gaz, jednak w pierwszej
kolejności musi się z nim przywitać i zameldować…
W dużym pokoju sięga po kluczyk leżący na obudowie wiszącego zegara, nakręca
sprężynę i zostawia klucz w tarczy, wsłuchując się chwilę w jego spokojne tykanie, jakby
dostojny starzec, medytując, przechadzał się po domu. Zaczyna się czas dla niej. Dojrzała,
samodzielna, ma rentę po ciężkiej operacji kobiecej przed laty, musi kontrolować wysokie
ciśnienie, ale przyzwyczaiła się do systematycznego brania leków, może tu będzie z czasem
lepiej sypiać, będzie czytać, oglądać filmy na swoim małym telewizorze, może tu śpiewać
głośno, nawet fałszując, co jej się zdarza, zaprzyjaźni się ze sobą, będą ją odwiedzać Baśka
i Iwona, żal, że nadal luźniejszy jest kontakt z Jaśką, ze względu na odległość. Musi się nauczyć
samotności, bardziej dosłownej niż do tej pory, zapomnieć o odrzuceniu, wyliże się z zadanych
ran, będzie smakować codzienność i pory roku, zbierać owoce, robić przetwory na mroźne zimy,
musi kupić węgiel, sprawić sobie rower, bo ten cioci Teresy jest już w stanie spoczynku,
wybierze się na targ gdzieś tu w okolicy i zakisi ogórki, zasoli grzyby i chyba… wróci do
malowania. Nie. Nie chyba. Żadnych wahań. Będzie teraz żyć dla siebie. Od zapachu farb
i terpentyny nikt nie będzie miał wysypki i duszności. Nikt. I nigdy więcej, daje słowo honoru,
nie kupi piętnastu róż. Ta tradycja wspomnieniowa nie będzie kontynuowana. Wystarczą polne.
Zrzuca buty i na bosaka wraca do swojego pokoju na górze. Po drodze zdejmuje z siebie
„miejskie” ubranie, po czym wchodzi do łazienki i napełnia wannę wodą.
Po godzinie, w dżinsowej kurtce, płóciennych spodniach i wysokich kaloszach, niosąc
dwa wiklinowe kosze, Myszka kieruje się do wsi. Słychać skądś turkot traktora, poszczekiwania
psów, zadziera głowę, przysłaniając oczy przed słońcem, i patrzy na nisko przelatujące stadko
rozćwierkanych ptaków, ale nie wie, co to za gatunek. „To nie wróble, żółtawe jakieś… jestem
jeszcze obca” – myśli i bierze spokojny, głęboki oddech. Odwraca się, gdy dobiega ją głos
wołającej za nią kobiety.
– Dzień dobry, pani profesorowo! – Dogania ją tęga, ale zgrabna kobieta w rozciągniętym
swetrze i ciasno zawiązanej chustce na głowie. W ręku niesie paskudną plastikową torbę, z której
smętnie zwisają wstążki porów. Uśmiecha się półgębkiem. – Przestraszyłam, czy jak?
– Nie… zagapiłam się na ptaki… jakby mniejsze niż wróble i trochę żółte…
– Jak w takim czarnym berecie na głowie, to sikory.
– Chyba nie…
– Mazurki pewnie.
– Mazurki? Ładnie. Dzień dobry, pani Jabłonowska. – Myszka wyciąga rękę, którą tamta
ujmuje niepewnie. – Tak zawsze proszę wszystkich, żeby bez tego tytułowania mnie. Maria…
zwyczajnie Maria mam na imię.
Kobieta peszy się i śmieje zażenowana, jej twarz się wygładza i staje prawie ładna.
– Na wywczas zjechali?
– Nie. A przyjechałam sama.
– Aha. Na długo?
– Na długo. Chciałabym i zimę tu zobaczyć. Na pewno jest piękna…
– O Jezusie… – macha ręką kobieta – zima jak zima. Tyle że jak śniegu nawali, to nie
idzie iść. Na zmianę chłopy traktorami przecierają. Z towarem do sklepu gorzej… i grzać trzeba
w domu… co tu zimy czekać! – Wzrusza ramionami.
– Ale na razie mamy jeszcze piękne lato – uśmiecha się Myszka.
– Żeby nie za sucho tylko. Ale ładne, tak.
– Właśnie. Do sklepu, pani Jabłonowska?
– Nie. Do ciotki. Słabuje, idę jej rosołu nagotować. Kuraka niosę. No, to idę.
– A to zdrowia jej życzę – woła za nią Myszka, ale kobieta macha tylko beznadziejnie
ręką i nie odwraca się.
Myszka patrzy za nią jeszcze przez chwilę. Jakieś cztery lata temu mąż Jabłonowskiej
jechał ciągnikiem i nie zauważył wnuczki. Maleńka, płowa jak to dojrzałe zboże nad nią… Zaraz
potem ich córka z mężem wyjechali na zawsze, a ona, Jadwiga, przestała rozmawiać z mężem.
Mocno napity był, kochał to, jak mówili we wsi. Żona gotuje mu, opiera, nadal robotna
w obejściu, ale już wszędzie idą osobno. Zgubili się i nie próbują odnaleźć. Myszka zajdzie do
nich kiedyś. On się zna na stolarce, zrobiłby dla niej blejtramy, a płótno kupi i naciągnie sama.
– No i dobrze – mówi sama do siebie i rusza dalej. Z przydrożnych rowów zrywa
rumianki, dziką marchew, a nawet wielkie kwiaty czerwonej koniczyny. Uśmiecha się,
zanurzając nos w bukiecie. Dobrze, że wzięła gliniany dzbanek, postawi je na cmentarzu, jeszcze
tylko jakieś światełka trzeba będzie kupić.
W odmalowanym piętrowym domu sklepik. Przed nim już z daleka widoczny kolorowy
parasol reklamowy, plastikowe stoliki i krzesła. Świeżo zmoczone wodą schodki prowadzą do
otwartego, świetnie zaopatrzonego sklepiku. Tak jak wszędzie na wsiach, i on przeszedł wielką
metamorfozę i stał się wizytówką nowych czasów. Za ladą króluje od lat Magdalena Flaga,
blondynka w średnim wieku, życzliwa i zawsze uśmiechnięta.
– Dzień dobry, pani Magdo – mówi Myszka, stawia koszyki na ladzie i podaje rękę.
– O… pani u nas! – Ściska jej dłoń sklepowa. – Wreszcie! Już mówiłam mojemu, nic,
tylko sprzedali dom po stryjnej, bo co to taka Garbatka, jak Europa czeka. Co nie? Jakieś Egipty,
Meksyki…
– Nie! Mowy nie ma – zapewnia Myszka. – Ja chcę tu nawet… zostać na stałe…
– O matko! – Śmieje się głośno Magda. – Już to widzę! Państwo na lato, czy jak?
– Sama przyjechałam i właśnie nie mam w domu nic do jedzenia. Przyszłam zrobić
wielkie zakupy. Pani Madziu, zróbmy tak. Zostawiam spis, o, proszę, a teraz chcę zabrać ze sobą
dwie bułki, pętko kiełbasy… o, tej chudej, i jogurt naturalny. I butelkę mineralnej bez gazu.
Pójdę postawić kwiaty u stryjnej.
– Kran tam zamontowali, zaraz przy pojemniku na to, co zwiędłe do wyrzucenia. Dawno
pani nie było, a tu idziemy do przodu – z dumą rzuca sklepowa i zniża głos, chociaż są same
w sklepie. – Od plebanii pociągli, choć ksiądz na początku krzywił nosem… bo co, na święconą
by mu zabrakło? Ale tak było najwygodniej, a płaci wioska.
– A są grzyby, bo chcę się rozejrzeć?
– Ja to nie mam czasu. Mąż był i coś tam przyniósł. Podgrzybków najwięcej. Deszczyk
by się przydał. Oliwa z pierwszego tłoczenia… – czyta z kartki, jednocześnie pakując drugie
zamówienie do foliowej torebki.
– Tak. Dziękuję. – Myszka wkłada wiktuały do drugiego koszyka. – Za jakąś godzinkę
wrócę, za wszystko zapłacę, dobrze? I jeszcze, pani Magdo, teraz zapałki i dwie lampki.
– Jakie lampki?
– Muszę najpierw zajść na cmentarz do stryjostwa, bukiet zrobiłam, ale chcę zapalić
znicze.
– O matko. To nie sezon. Będę miała na listopad, teraz nie mam. Nie.
– Szkoda… to może zwykłą świecę wezmę.
– Zaraz… mam takie małe do podgrzewacza, czy do ozdoby, jak je wsadzić w jakieś
szkło… – I sięga na półkę. – Dać?
– Tak. Świetnie. Ze dwadzieścia.
– No, bo ich tam dwoje leży, to na każdego wypadnie po dziesięć i będzie ładnie.
– Odlicza sklepowa i wkłada do koszyka.
– I to wszystko dopisujemy do rachunku. O, bo bym zapomniała… koniecznie z pięć
żarówek, setki. I jeszcze jedno. Kiedy pan Marian mógłby mi naprawić dach?
– Co się stało?
– Pewno się obluzowały dachówki, mam zaciek na suficie. Na strychu i… – Odsuwa się,
bo wchodzi młody chłopak.
– Dobry… pani Flagowa, pani da dwa jasne. Na miejscu. Na zeszyt…
Magda automatycznie sięga do skrzynki na podłodze, wyjmuje dwie butelki i stawia na
ladzie.
– Heniek! Ale nie stój pod sklepem! Tam pod parasolem. Kulturalnie. Jak Europa to
Europa, nie?
– Jasne… – mówi chłopak i przygląda się Myszce.
– No, a jakie chciałeś?
– Jasne.
– Toż ci dałam! – wskazuje butelki – nierozgarnięte to jakieś… Pani wie, mąż teraz
u księdza robi. Na kościele. Ale kończy, to mu powiem, że do pani zaraz musi.
– Świetnie. Dzięki… Pani Magdo…
– Tak?
– Cieszę się, że panią widzę.
– O matko, ja też… – I uśmiechają się do siebie.
– No, to na razie…
Myszka wychodzi i kieruje się w górę wioski. Droga prowadzi na wprost małego,
starannie pobielonego kościoła wśród starych kasztanowców, które chorują teraz jak inne
w całym kraju, ale i tu nikt im nie pomaga. Te wiejskie kościółki, które się uchowały, mają
w sobie jakąś urokliwą skromność i ciepło życzliwości dla mieszkańców… myśli Myszka. Jakże
zyskują w porównaniu z niezdrowymi ambicjami budowniczych świątyń, oczywiście na
zamówienie, w dużych miastach. Tamte często przypominają twierdze, są zimne, wyniosłe i po
prostu paskudnie brzydkie. Te wiejskie obiecują niebo, oczywiście każąc na nie zasłużyć,
miastowe przede wszystkim straszą piekłem.
Za murem kościoła, na pagórkowatym terenie, rozciąga się dość duży cmentarz. Groby
ustrojone wiecznymi kwiatami o intensywnych kolorach, co to nie więdną, nie giną pod
śniegiem, z czasem tylko obrzydliwie marnieje ich plastikowa chwała. Stare drzewa są starannie
przycięte, a alejki wysprzątane. Na płytach nagrobnych porcelanowe portrety tych, co odeszli, ale
jakby zdziwionych miejscem pobytu, poważnych, bez względu na wiek, często w niemodnych
fryzurach czy marynarkach.
Słońce przenika przez gałęzie drzew, na których przysiadają ptaki z niespodziewanie
głośnym śpiewem, a one same wyraziście i jakże żywo wpasowane w to znieruchomiałe miejsce.
Jest pusto, tylko przed bramą cmentarza stoi zaparkowany samochód z warszawską rejestracją.
Myszka wchodzi przez szeroko otwartą furtkę, nalewa wody do dzbanka i idzie w głąb
cmentarza. Przed omszałym nieco grobem stryjostwa stoi mała ławeczka, przypięta łańcuchem
do cementowego podestu. Kto miałby ją ukraść, kiedy przed każdym grobem jest prawie taka
sama, trudno zgadnąć. Zdejmuje z płyty parę opadłych liści brzozy, stawia swój bukiet i zapala
świeczki.
– Wróciłam… – mówi cicho i siada, odsuwając koszyk. Ciocia Teresa i wuj Leopold
patrzą na nią z wyblakłych porcelanowych talerzyków. Myszka przeciera je i uśmiecha się do
tych dalekich, bliskich twarzy. – Wiecie już, co się stało… zaczynam wszystko od nowa.
Okropnie trudne. Ciężko mi… tu mam taki kamień… – Dotyka serca. – Wiem, wiem, biadolę jak
wiejska baba, ale w nieszczęściu wszystkie jesteśmy takie same. Co bym zrobiła ze sobą, gdyby
nie wasz dom, ogród, sad… od teraz moje miejsce tu, na ziemi. – Milczy chwilę. – Dach
naprawimy, pomaluję bramę… odnowię dom w środku… przyjrzę się drzewom w sadzie… na
jesieni pan Flaga mi pomoże i wykarczujemy te, które już muszą odejść, będzie ładny korzeń, to
zostawię dla dekoracji przed domem… w lutym przytniemy i prześwietlimy resztę. Poradzę
sobie, prawda? Daj mi jakiś znak, ciociu, byłaś taka dzielna, kiedy zostałaś sama… Bądź ze
mną…
Milknie. Ogarnia ją smutny spokój. Przymyka oczy i siedzi nieruchomo, czuje, że trochę
lżej oddycha, i nie chce jej się odejść z tego miejsca. Opiera głowę na ramieniu, wystawiając
twarz ku słońcu. Jest tak cicho. Nawet ptaki zmęczone słonecznym skwarem, milkną. Powoli
bierze głęboki oddech.
– Czy wszystko jest okej?
Natychmiast otwiera oczy, prostując się, odwraca w kierunku wołającego. Nie zna go. To
ktoś obcy. Patrzy na nią, stojąc w dość niedbałej pozie, na głównej ścieżce. Jedną ręką
podtrzymuje przerzuconą przez ramię kurtkę, drugą uchyla granatowej bejsbolówki, z jakimś
czerwonym napisem nad daszkiem. Ma jasne, falujące włosy, przy jego opalonej twarzy są
prawie płowe. Szczupły, w błękitnej koszuli z rękawami podwiniętymi do łokci opalonych,
muskularnych rąk. Słońce blikuje na bransolecie złotego zegarka. Jasne spodnie znakomicie leżą
na jego zgrabnej sylwetce.
– Przepraszam… – Mężczyzna uśmiecha się niepewnie.
Myszka rozgląda się, ale nikogo poza nią nie ma, więc pytanie skierowane było do niej.
– Tak. W porządku. – Zaskoczona sięga po koszyk, stawia go sobie na kolanach i opiera
na nim ręce.
– Dzień dobry i raz jeszcze przepraszam… jeżeli przestraszyłem panią. – Mężczyzna robi
kilka kroków, ale zatrzymuje się. – Nie chciałbym też przeszkadzać, ale jednocześnie tak dobrze
jest się tu do kogoś odezwać…
Myszka patrzy na niego zdziwiona, kiwa głową, ale milczy.
– Wie pani… jestem przejazdem – informuje z ujmującym uśmiechem. Ma sympatyczną,
dojrzałą twarz, ale nie jest chyba od niej dużo starszy. W jego ustach słowa brzmią troszeczkę
obco.
– Przeszkadzam, prawda?
– Już nie – mówi rozbrojona Myszka.
– O, jak to dobrze. Bo tego bym nie chciał. Miałem obawę, czy pani się dobrze czuje, bo
już chwilę się przyglądam. Trochę taka zagubiona dziewczynka.
– Nie jestem zagubiona i jestem już duża… widzi pan? Siedzę na ławce, a moje stopy
dosięgają ziemi.
– Tak, teraz widzę… – śmieje się. – Czy pani mieszka w Garbatce?
– Tak.
– Serio? Od zawsze?
– Nie. Ale od teraz na zawsze.
– O! Mieszkałem kiedyś w okolicy. Jako dziecko. Parę kilometrów stąd, może słyszała
pani tę nazwę, Dębowy Bór? Nie? W leśniczówce. Tata był leśnikiem. Tam się urodziłem.
Dawno… Teraz przylatuję z Nowego Jorku, żeby odwiedzić moich… tam leżą o, gdzie ten
wielki jałowiec. Oboje. Tata i mama. Też miałem być leśnikiem… byłem jedynakiem. A teraz
właśnie kolejna rocznica, jak… jak odeszli.
– Proszę, może pan usiądzie – niespodziewanie dla samej siebie proponuje Myszka. Jego
męska twarz, ściągnięta cieniem smutku, rozjaśnia się uśmiechem. Lekko mruży oczy. Są
niebieskie w czarnej oprawie rzęs.
„Zachwycające” – myśli Myszka.
– Mogę? Naprawdę? Chętnie. – Mężczyzna podchodzi i lekko skłania głowę. – Jestem…
tu, w kraju, jestem Michał Bronikowski, bo tam u siebie to Mike Bron. Musiałem, bo język im
się plątał, a w kontaktach z ludźmi trzeba mi się porozumiewać bezboleśnie. Nawet jak
przeliteruję, to i tak przekręcą.
Myszka wyciąga rękę.
– Maria Kornel.
Mężczyzna ujmuje jej dłoń, ściska mocno, trzyma chwilę, patrząc w oczy, a potem siada,
lekko wychylając się w kierunku płyty nagrobnej z fotografiami, wśród kwiatów i palących się
małych świeczek.
– Też tatuś i mamusia?
– Nie. Moi najbliżsi. Ciocia Teresa i wuj Leopold. Moja okropna rodzina uważała, że
ciocia popełniła mezalians, wychodząc za rolnika. A oni się bardzo kochali. Do końca…
Mieszkali tu wiele lat. Przyjeżdżałam zawsze na wakacje. A jak się ułożyło, to i na trochę dłużej.
A jeszcze później tragicznie zmarł wujek, ciocia została sama, ale już do końca była
nieszczęśliwa i szybko odeszła. Pewno wierzyła, że się tam gdzieś spotkają.
– To możliwe…
– Raczej nie. Ale tak chętnie żyjemy złudzeniami… No i tak. Zapisała mi dom, tu
w Garbatce i… teraz ja do niego wróciłam.
– Przyjeżdżała pani na wakacje, mieszkała. To my na pewno gdzieś mogliśmy się
spotkać.
– Bardzo możliwe. Minęliśmy się na targu w Mikołowie… albo tu w sklepiku – mówi
z uśmiechem Myszka.
– No, to znowu się spotykamy, ale nie mijamy się, bo rozmawiamy, prawda, Marysiu?
Pani nie czuje protestu…. że ja tak bezpośrednio?
– Nie, bardzo proszę. Istotnie, tak jest prościej.
– O, właśnie. Na świecie dawno na to wpadli – śmieje się – a ja już tyle lat tam. Kiedy
zostałem sam, jak tu zmarli rodzice, to starszy brat taty przyleciał i zabrał mnie do siebie. Nie
miał dzieci i uznał mnie za syna. Tak dobry jak rodzony ojciec. Tadeusz Bronikowski… a miał
ze mną początkowo trochę kłopotów, bo języka nie znałem, do szkoły trzeba było wrócić jak
najszybciej, tęskniłem za… Tutaj, idzie mi o Dębowy Bór, tu był mój dom, ale dałem sobie radę.
Tam mało okazji, żeby mówić po polsku, więc jak jestem, staram się przy każdej okazji,
i wszyscy myślą, ale to gaduła ten Michał.
– A myślisz po angielsku?
– Różnie. Zależy… ale śnię często po polsku. Dziwne?
– Chyba nie.
– Moja żona strasznie się temu dziwiła, ale to była Japonka, to ją wiele we mnie dziwiło.
– Mówisz w czasie przeszłym…
– Tak. Dziesięć lat już jej nie ma. Katastrofa samochodowa, ale nie z jej winy. Złodziej
ukradł samochód, uciekał przed policją i to było dla niego najważniejsze, a nie jadąca przed nim
mała kobieta za kierownicą. Na autostradzie – mówi ze spokojnym uśmiechem.
– Przykro mi… – szepcze Myszka. – Złapali go?
– Tak! My mamy policję okej. Ale rozbił ją w samochodzie, policyjny też rozbił
i postrzelił ciężko policjanta. Czarny mężczyzna. Dostał wyrok do końca życia.
Siedzą chwilę w milczeniu.
– Cicho tu… tylko rozgadały się ptaki… – mówi Myszka.
– Ładnie. Może tym, co tu leżą, dobrze, mają spokój… ja chcę tak myśleć. Nie lubię,
żeby tak jak u nas, tylko tabliczki i trawa, trawa, równo trawa i każdy kto przychodzi, chodzi po
niej. Czy maszyna jak tnie.
– To nie ma znaczenia, a myślę, że łatwiej utrzymać porządek, żywi nie chwalą się, jaki
to wystawili pomnik, tam jest jakby taka wspólnota tych, co są po tamtej stronie rzeki, jak ktoś
powiedział.
Ale mężczyzna wzrusza ramionami nieprzekonany.
– Może…
– Kim była twoja żona? Jeżeli mogę zapytać…
– Nauczycielką. Uczyła biologii w szkole wyższej. Lubili ją wszyscy… Potem wuj Ted
zmarł i ja z ciocią Betty zacząłem prowadzić jego hotel. A twój mąż? – pyta niespodziewanie.
– Naukowiec – rzuca Myszka. – Ale to już jest były mąż. Właśnie odszedł do innej.
– O mój Boże!
– Tak się zdarza. Jest tyle młodych, ślicznych dziewczyn – tłumaczy go niespodziewanie.
– Maria! Czy on zgubił oczy, czy rozum? Sorry – rzuca Michał, nie odrywając od niej
spojrzenia. – Ty jesteś młoda, taka piękna… mądra…
Myszka śmieje się speszona.
– Daj spokój.
– Nie daj spokój. Coś takiego… Rozmawiamy chwilę, a już tyle znamy ze swojego życia
– mówi po chwili Michał.
– Rzeczywiście. Nie powinnam chyba… – Dotyka dłonią czoła.
– A ja myślę, że nie warto trzymać wszystkiego w sobie… dla siebie, jeżeli można z kimś
się podzielić. To może nic nie znaczyć, ale może też być odwrotnie. I choćby to powiedziane
wyleciało potem komuś z głowy, to liczy się ta chwila, w której rozmawiasz. Z drugim
człowiekiem. Dobrze mówię?
– Chyba tak… nie myślałam o tym w ten sposób. Nie każdy jest tak otwarty na innych…
– Wiesz, trochę przeszedłem w swoim życiu, czegoś się nauczyłem, z konieczności
i z chęci, żeby się nie odwracać tyłem do świata. Tak jest łatwiej żyć. Zachowuję się, jakbym
odkrył Amerykę… – śmieje się. – A nie z każdym się dobrze rozmawia. Czasem używa się tylko
słów, za którymi nic nie ma, tak?
– Hm… – mruczy Myszka i odwraca głowę. Zbyt mocno ma ochotę dotknąć jego ręki,
opartej na ławce, tuż obok niej. „Zwariowałam… – myśli spłoszona – takie wrażenie robi na
mnie jedyny żywy człowiek w tym otoczeniu, czy ten sympatyczny mężczyzna…”.
– Jutro wylatuję… – niespodziewanie mówi Michał i przygryza usta. – Wracam.
Ona patrzy na niego bez słowa. Dziwne, ale lekko uderza ją ta wiadomość.
– Chciałbym jeszcze zostać, ale muszę, lecę potem dalej… terminy są i trzeba się ich
trzymać…
– Interesy, interesy – cicho, ale ze zrozumieniem mówi Myszka.
– Mój Boże – mruczy Michał. – Czemu ja dziś dopiero ciebie widzę… posłuchaj
– ożywia się – moi przyjaciele, u których się zawsze zatrzymuję, urządzają pożegnalną kolację,
dla mnie. O! wracając, muszę odebrać tort orzechowy, zamówiłem w Warszawie… Nowy Świat,
taka ulica, u pana Blikly…?
– Blikle. U pana Bliklego.
– O! Blikle. Dla Michaliny, ona uwielbia taki… Marysia, namówię ciebie?
– Na tort? – śmieje się Myszka i dotyka jego ramienia.
Wie, że szukała pierwszego pretekstu, żeby go wreszcie dotknąć. Michał zdejmuje jej
rękę i trzyma w swoich dłoniach.
– Na tort też, ale na tę wspólną kolację, dłużej bylibyśmy razem… o, to mądrzy, serdeczni
ludzie. Dziennikarze oboje. Znam ich od lat, jesteśmy jak rodzina. Ucieszą się! Potem, kiedy
będziesz chciała już wracać, załatwię samochód. Dobrze? Nie mogę cię stracić.
– Żeby coś stracić, trzeba najpierw to mieć – stara się zażartować, uderzona jego
otwartością.
– Mam – podnosi jej dłoń do ust – to spotkanie…
– Michale. Propozycja zaskakująca, niezwykła, przyznaję… miła, ale nie. Z wielu
powodów.
– Nie wypada? Konwenans… tak? Czy coś innego. Ale co?
– Jestem obcą, nieznaną ci kobietą, a ty…
– A co kazało mi odezwać się do ciebie? Podejść? Wejść w tę alejkę, bo do wyjścia trzeba
było wcześniej skręcić w lewo? Jestem dużym… w latach człowiekiem i nagle… jak piorun!
Spotykam czy natykam się na piękną, interesującą kobietę, z którą mogę spędzić tylko chwilę?!
O, nie! Jestem cały w rozpaczy… – Puszcza jej rękę, a właściwie delikatnie odkłada na ławkę
i opuszcza głowę.
Myszka niespodziewanie pochyla się i całuje go w policzek.
Michał gwałtownie unosi twarz.
– Pojedziesz!
– Nie.
Michał gasi uśmiech i ma teraz bardzo nieszczęśliwą minę.
– Proszę…
– Michale, to wyjątkowo miłe spotkanie i propozycja, ale nie mogę. Mam tu swoje
sprawy, oczekuję, że lada chwila przyjedzie moja przyjaciółka Basia, a i ty nie możesz, naprawdę
nie możesz zaskakiwać swoich przyjaciół. Tak się nie robi… I im, i mnie byłoby w tej sytuacji
szalenie niezręcznie.
– Mamy sobie powiedzieć miłego dnia i żegnam?! To wszystko? No tak… – reflektuje się
– można się mnie wystraszyć, zrobiłem na tobie wrażenie… stukanego…
– Stukniętego – śmieje się Myszka – mówimy stukniętego…
– Aha.
– Michale, nie sądzę żebyś miał być stuknięty, jesteś troszeńkę szalony, ale to miłe, daję
słowo… Przyznaję, że jestem pod urokiem, to niespodziewane dla mnie, żeby ktoś dopiero
poznany był tak sympatyczny, tak…. otwarty na mnie, przyjazny… żeby tak pięknie przesadzał
w komplementach.
– Marysiu…
– Cicho. Przestraszysz tę kobietę… – Ruchem głowy wskazuje na idącą. Alejką drepcze
mała kobieta z wielkim bukietem potwornie kolorowych różnych kwiatów wciśniętych w donicę.
– Czemu te plastikowe wydają się jej piękniejsze? Zerwałaby na łące takie pachnące,
takie jak moje, prawdziwe, wsadziła choćby w zwykły słoik z wodą…
Kobieta rzuca w ich stronę zaciekawione spojrzenie. Michał kłania się.
– Znasz ją? – dziwi się Myszka.
– Nie.
– To ładnie z twojej strony… – Myszka jest szczerze ujęta jego zachowaniem. – Jeszcze
tylko na wsi obcy się pozdrawiają, zapomniałam o tym.
Milczą, aż odzywa się Myszka.
– To twój samochód, przed bramą?
– Mój. Nie, nie mój. Antka. Syna przyjaciół. Chcesz, żebym cię odwiózł do domu, tak?
Już?
– Nie – spokojnie mówi Myszka. – Dzięki, ale jeszcze nie wracam. Idę dalej. – Wskazuje
widniejący za cmentarzem las. – Odwiedzam stare kąty, witam się z nimi… dawno mnie tu nie
było.
Michał sięga do kieszeni.
– Dasz mi numer telefonu? Proszę…
– Dobrze. A kiedy przylecisz za rok, może się już nie poznamy…?
– Co ty mówisz… a do tego za rok – parska Michał i wbija do komórki jej numer.
– Wcześniej przylecisz do mnie. Wszystko załatwię.
– Panie szalony, nie planuję żadnych podróży. Zapuszczam korzenie w nowym miejscu
– mówi Myszka. Czuje, jak ta chwila, ta jego bliskość, oddala się coraz szybciej. W innych
okolicznościach, w innym miejscu i czasie, może mogliby stać się sobie bliscy, teraz zauroczeni
sobą „piorunnie”, raczej nie spotkają się więcej.
– Wszystko będzie dobrze, Marysiu.
– Jesteś wróżbitą?
– Niepotrzebny.
Michał wyciąga z portfela ozdobną wizytówkę z wizerunkiem hotelu i podaje, a potem,
jakby wahając się chwilkę, z bocznej kieszonki tegoż portfela wyciąga owinięty w miękki
materiał, płaski bursztyn i trzyma go na dłoni.
– Wiesz, co to jest?
Myszka nachyla się i podnosi na niego oczy.
– Wiem. Bursztyn. Piękny.
– Bursztyn… on ma wiele lat i ja go mam wiele lat. Z plaży nad Bałtykiem. Ta
miejscowość nazywała się tak ładnie, jak… nasze tu ptaki. Skowronki. Pierwszy raz w życiu
zobaczyłem morze i bursztyny, i pierwszy raz pojechałem ze szkołą na wakacje. Takie kolonie
dla dzieci. I tam znalazłem tego…
– Ten bursztyn – mówi delikatnie Myszka.
– Ten bursztyn… – powtarza staranie – i mam go zawsze.
– Talizman? Czy sentymentalizm?
– Nie wiem, jak nazwać. Pamiątka. Szczęścia i nieszczęścia. No nic… – Zawija go
i patrzy na nią z wyczekującym uśmiechem.
– Pamiętasz, jak się nazywam?
– Pamiętam… – śmieje się Myszka.
– Masz już pamiętać cały czas. Podaj mi dokładny adres.
– No dobrze… Maria Kornel, zapisz, a i tak wyleci ci z głowy, jak tylko wsiądziesz do
samolotu.
– Co, ty myślisz źle o mojej głowie ? – Niby oburza się, ale zapisuje.
Myszka śmieje się.
– Biznesmen nie może sobie na to pozwolić, rozumiem… pisz… Garbatka 11, poczta
Grabowo, ale kodu nie pamiętam. Jak będziesz przejeżdżać koło sklepu, to wstąp i zapytaj panią
Magdę, sklepową, to bardzo miła i uczynna osoba.
– Wiem. Wstąpię.
Patrzą na siebie.
– Powinieneś już wracać… – mówi wbrew sobie Myszka i wstaje. – To twój ostatni
dzień.
– Nie mogę – bezradnie mówi Michał. – Pozwól, że pójdę z tobą… choć kawałek… no,
w twoją stronę.
Myszka milczy chwilę, a potem mówi z uśmiechem:
– Dobrze, chodź w moją stronę.
On wyciąga rękę po koszyk, ale Myszka odsuwa jego dłoń.
– Nie jest ciężki. A może jesteś głodny, wzięłam sobie na drogę…
– Dziękuję, nie. Jestem w środku pełny, tym… to spotkanie. Jest tak… inne w moim
jednostajnym życiu.
– Jednostajnym? Chyba dość ruchliwym, ze względu na twoje tam obowiązki.
– Tak, są obowiązki i są przyjemności… Grasz w tenisa?
– Nie.
– To nic, nauczę cię. – Bierze ją za rękę, nie zwracając uwagi na jej parsknięcie
śmiechem. – Żegluję też bez względu na pogodę, a zimą, o, zimą musi być wypad w góry. I jest.
Mam kilkoro przyjaciół, z którymi lubię się spotkać od czasu do czasu, ale lubię też być trochę
sam.
Idą chwilę w milczeniu, potem Michał bierze głęboki oddech.
– O właśnie. Oddychaj na zapas… czujesz? To nagrzane słońcem drzewa – mówi
Myszka, ale Michał odwraca do niej twarz.
– Nie zostawiłem tam… żadnej kobiety.
Ona patrzy na niego, zaskoczona tą otwartością.
– Po co to mówisz?
– Chcę, żebyś wiedziała.
– Proszę cię – zaczyna Myszka – nie możemy tak rozmawiać… to wszystko jest…
– Musimy! Mam tak mało czasu.
– Michał! Jesteśmy dorośli i…
– Właśnie dlatego, Marysiu! Właśnie dlatego… – Ściska jej rękę. – Jest ci zimno?
– Nie.
– Zdawało mi się, że drżysz.
Ale ona kiwa przecząco głową i stara się opanować. Wychodzą teraz na polną dróżkę,
prowadzącą poza murem, po którym pnie się rdzawy dziki chmiel, a wielkie liście łopianu stają
się rozpiętymi parasolami nad rudziejącą trawą. Jest gorąco, ale oni nie rozplatają dłoni.
– Powiedz mi coś o sobie… proszę.
– Co cię interesuje?
– Wszystko. Co robisz, co lubisz, jakie masz plany…
– Aha, ankieta… – śmieje się speszona. – No dobrze. Jak wspominałam, zaczynam…
wszystko od nowa. Będę dziedziczką na kawałku ziemi, ze starym domem, wielką pustą oborą
i zapuszczonym starym sadem. Ale wezmę się do niego. To mnie cieszy. I… wrócę do
malowania… zbyt długo za tym tęsknię.
– Jesteś malarką? – z podziwem pyta Michał.
– Byłam. Może jeszcze jestem. Skończyłam kiedyś akademię, miałam nawet wystawy,
potem wyszłam za mąż i… przestałam malować, bo mąż miał silne uczulenie na farby,
terpentynę, a ja preferowałam oleje, więc… musiałam coś rzucić.
Michał patrzy przed siebie, ale z niedowierzaniem kręci głową, nie komentując słowem.
– Co jeszcze? Nie mam dzieci, to mi się też nie udało. – Uśmiechem pokrywa
zażenowanie tym nagłym wyznaniem. – Cenię sobie prawdziwą przyjaźń i mam takową, starą
przyjaźń jeszcze od czasów licealnych trzech świetnych bab, lubię czerwone wino, ptaki, kwiaty,
a z pór roku jesień, ale nie deszczową, taką intensywnie kolorową, choć to smutne, że coś się
kończy… Co by ci tu jeszcze powiedzieć, panie ciekawski… cenię dobrą książkę, dobrą muzykę,
starą klasyczną i stary tradycyjny jazz i o! uwielbiam zbieranie grzybów, oczywiście! – kończy
z uśmiechem. – Michale, zbliżamy się do lasu. Widzisz te cztery siostry na wzgórzu? Dalej chyba
pójdę sama – mówi cicho.
– Cztery siostry? – rozgląda się Michał.
– Brzozy. Kiedy przyjeżdżałam na wakacje, zanim wchodziłyśmy do lasu z ciocią Teresą,
skręcałyśmy najpierw do nich. „Są jak cztery siostry – mówiła Teresa – zawsze razem, bliskie
sobie, życzliwe dla ptaków i ludzi”. I śliczne, lubię gładzić ich korę, jest taka jedwabista.
Wierzysz mi?
I rusza pierwsza przez wysokie trawy, a potem przez nagrzany słońcem suchy mech,
odstawia koszyk, sama zaś przez chwilę opiera dłonie na pniu drzewa, gładzi, a potem odrywa się
od brzozy i lekko uśmiechnięta otwiera oczy. Obok niej stoi Michał.
– To jest cudowne uczucie, trochę magia – cicho mówi Myszka. – Wiem, że jest
dwudziesty pierwszy wiek, ale chcesz spróbować?
On bez słowa odwraca ją ku sobie, przytula i gładzi jej twarz.
Uwięziona, z ustami przy jego szyi, szepcze zaskoczona.
– Brzozę… brzozę, nie mnie…
Ale nie ma w niej nawet najmniejszego odruchu stanowczego protestu, najmniejszej
próby cofnięcia się. Stoi wtulona w niego, wdychając zapach jego skóry, smużki zapachu dobrej
wody toaletowej. Jej serce bije teraz szybciej i niespokojnie. „Niech to trwa… dobry Boże
– myśli, drżąc lekko – ja oszalałam?!”
Michał rozluźnia uścisk.
– Drżysz… – mówi cicho, a jego oczy są teraz tak blisko.
– Wiem… – szepcze Myszka, wyciąga ramiona, obejmuje plecy mężczyzny i unosi ku
niemu twarz. – Czy myśmy nie…
– Ciii… nic nie mów.
Przelotny powiew w liściach brzóz i słońce przez ruchome gałęzie znaczą ich włosy,
ramiona, ręce małymi plamkami drgającego złota. Jakby niewidoczny, zachwycony malarz
impresjonista za temat obrazu wziął tych dwoje na tle białego pnia brzozy, ich rodzącą się
bliskość.
Teraz on patrzy na nią, oddalającą się, nieuchwytną. On, dojrzały twardy facet, a tu coraz
silniejsza fascynacja nie tylko jej urodą, ale i autentycznym wdziękiem, delikatnością i siłą.
Takich kobiet do tej pory nie spotykał. Żona była wesołym, uroczym towarzyszem życia,
bardziej zakochana niż on, ale był jej całkowicie wierny i oddany. Kiedy został sam, kobiety,
z którymi sypiał, piękne, puste, zaborcze, stawały się przelotnymi romansami. Nie szukał
miłości, wiedział, że jej nie spotka. I nagle, w Starym Kraju, znajduje taką kobietę. Piękną, tak,
dla niego była piękna, tym naturalnym pięknem swojej urody, nie dziełem chirurga czy
starannego wizażysty. Myśląca, wrażliwa, potrzebująca uczucia i bezpieczeństwa. I on chciał jej
to ofiarować.
– Czy mogłabyś więcej niż… mnie polubić? – zapytał, zadziwiony sam sobą.
– Nie.
Myszka widzi grymas na jego twarzy. To nie urażona męska ambicja, to szczery ból. Ale
nie może go okłamywać.
– Już nie, Michale. Nie wierzę w miłość, jestem wyleczona przez poranienie. Nie chcę się
z nikim wiązać. Już nie. Wybacz. Bardzo chciałam się znaleźć w twoich ramionach. To było
silniejsze od rozumu, wstydu, zasad. Dziękuję ci, także za wszystko, co mówiłeś… dobre,
czarujące, nieprawdopodobne. – I szybko dorzuca sztucznie ożywiona: – Wiesz, że już kwitną
pierwsze wrzosy? Zobacz. Czy masz je tam, w…
– Dajmy sobie czas – prosi Michał.
– To nie ma sensu – wzdycha ona. – Przepraszam. Jest we mnie bariera nie do
pokonania… i pustka. Wiesz, samą mnie dziwi ta chwila bliskości, która zaistniała między nami.
Bo tak naprawdę niczego już nie chcę. Poza spokojem i w sensie psychicznym, podniesieniem
się.
– Żeby jeden beznadziejny facet zrobił nam tyle złego! Niech go…
– Cicho. Musisz już wracać… – Opiera dłoń na jego ramieniu.
– Zaraz… a może ty go jeszcze kochasz?
– Nie.
– Na pewno?
Idą chwilę w milczeniu i Myszka nie widzi ani jego twarzy, ani tego, że on potrząsa
głową.
– To jest tak… – zaczyna powoli, nadal nie patrząc na niego. – Byliśmy małżeństwem
przez wiele lat i… kochałam go. Tamtego Piotra… z przeszłości. Ten jest… ten już jest kimś
obcym. Teraz jeszcze jestem obolała… to, co się stało, jest świeże, uderzyło mnie przez
zaskoczenie, przez brak wyobraźni, przez… jakby to określić powód i brzydotę komunikatu
– śmieje się lekko – i jednak okrucieństwo. Ale to wszystko się oddala. Zabieram się do życia na
swój rachunek i wiem, że tego chcę. Boję się… ale tego chcę.
Powoli schodzą ze wzgórza i zatrzymują się na ścieżce.
– Tu się pożegnajmy… Czas na ciebie. Dziękuję ci za wspaniały dzień i rozmowę.
Michał wyciąga ręce, ale ona cofa się o krok.
– Będę, będę się… „przyśniwał”, telefonował, pisał i jak tylko będę mógł, przyjadę!
Ona uśmiecha się, a potem schyla po koszyk.
– Bądź rozsądny. Uważaj na siebie, szerokiej drogi i spokojnego lotu.
– „Spokojnego” – ironizuje Michał. – Proszę…
– Idź już, bo będziemy się żegnać do zimy! – Stara się rozładować napięcie i małe
uczucie smutku pożegnalnego. – Wiesz, jak mówi młodzież? Na ra.
– Co to znaczy?
– Na razie. To skrót, bo takimi się posługują. Jakby chcieli mieć więcej czasu na
wszystko – śmieje się. – A więc, uśmiechnij się do mnie, piękny niebieskooki… i bywaj.
Ale on stoi, przygryzając wargi. Myszka odchodzi, unosząc dłoń, jednak nie odwraca się
już.
Doznaje teraz mieszanych uczuć, żal, niemożność otwarcia się na czyjeś wołanie, ale
i nowe uczucie. Siły? Pewności siebie? Zainteresowanie nią tego mężczyzny, dziwne, żywe
pragnienie bliskości, które ją ogarnęło… Zbyt długo była jak rzecz, zagubiony przedmiot. Będzie
teraz żyć dla siebie… trzeba wszystko zaplanować, żeby niczego nie przegapić, doceniać każdy
dzień, żyć mądrze, smakować małe radości. Trzeba kupić farby, pędzle, blejtramy i zabrać się do
pracy. Do życia. Wziąć głęboki oddech.
Jest późne popołudnie, kiedy Myszka powoli zagłębia się w las. Michał zapewne już
opuścił Garbatkę. Ona wie, że będzie wracać do wszystkiego, co się wydarzyło, coraz mniej
realne w miarę upływu czasu, ale nigdy nie przestanie zastanawiać się nad samą sobą, nad tą
częścią swojej osobowości, zaskakującą, zupełnie jej nieznaną. Zrobiła coś, co odrzuciłaby
natychmiast w rozważaniach teoretycznych, gdyby w ogóle ten temat się narodził. Ale przyznaje
też, że nie żałuje ani przez chwilę. Idąc teraz, przywołuje ostatnie słowa przed pożegnaniem, jej
słowa niespodziewane: „Wiesz… zatrzymam cię na pierwszym portrecie, do którego się wezmę.
Tak świetnie rozkłada się światło na twojej twarzy. A twoje oczy…”.
Drzewa stoją nieruchome, nie ma wiatru, słońce prześlizguje się przez gałęzie,
wydobywając głębszą zieleń i bursztynową barwę kory. Doznaje wielkiej przyjemności w tym
samotnym wędrowaniu, to uginanie się mchu pod stopami, trzask suchych gałązek
i oszałamiający, ciepły zapach lasu. Wszystko tak znajome, nigdy jej nie zawiedzie. Wyciąga
rękę i dotyka chropawej kory starej sosny. Nagrzana słońcem, ciepła, w kolorze bursztynu…
Przysiada na ściętym pieńku. Przed nią, w fioletowej kępie wrzosów, wystaje kapelusz
dorodnego prawdziwka. Ale zanim po niego sięgnie, wyciąga z kosza torbę i zabiera się do
śniadania. Kroi kiełbasę, otwiera pojemnik z jogurtem i co pewien czas unosi głowę, starając się
wypatrzyć stukającego gdzieś dzięcioła.
W pewnym momencie nieruchomieje, słysząc ni to westchnienie, ni stęknięcie,
dobiegające z nieokreślonego kierunku. Odwraca się za siebie, ale nikogo nie widzi. Kiedy
spogląda przez drugie ramię… nieruchomieje. Między dużymi paprociami, niedaleko niej,
uwiązany do drzewa siedzi pies. Nieruchomo wpatruje się w nią, a czerwona smycz jest napięta
i widać, jak lekko drży. Pies jest duży. Gładkowłosy rudzielec z białym żabotem na szerokiej
piersi, piękny mieszaniec labradora po którymś z lekkomyślnych rodziców. Patrzą na siebie
zaskoczeni i niepewni. Pierwszy nie wytrzymuje napięcia pies i robi ruch do przodu, ale obroża
i smycz cofają go natychmiast. Myszka rozgląda się i nasłuchuje, jednak nie widzi nikogo, ani
nie dobiega do niej żaden głos. „O dranie…” – myśli i pyta cicho:
– Sam jesteś, psie?
Pies siedzi wpatrzony w nią, nieruchomy, tylko ogon zaczyna szorować mech. Myszka
wstaje powoli i robi kilka kroków w jego kierunku. Odrywa kawałek kiełbasy, pokazuje mu,
a potem łagodnym ruchem rzuca w jego kierunku, mówiąc cicho:
– Głodny pies? Głodny? Dać jeszcze, tak? Dobrze. Proszę.
Pies zjada natychmiast, nie przerywając szorowania ogonem.
– Jeszcze? – Myszka podchodzi blisko. – Nie ugryziesz mnie, prawda? Dobry pies,
dobry… proszę… weź… – I wyciąga rękę. Pies rzuca spojrzenie na nią i na trzymaną kiełbasę,
a potem ostrożnie bierze, łykając ją momentalnie. Myszka nie przestając przemawiać do niego
łagodnie, nachyla się i odpina smycz od obroży. Pies błyskawicznie podrywa się i mknie w las,
ginąc między drzewami. Ona patrzy za nim przez chwilę, odwiązuje smycz od drzewa i wraca na
swoje miejsce. Smycz jest porządna, trochę zniszczona, a więc pies był u kogoś dość długo, aż…
co? Był u drania, to pewne. „Ty draniu – szepcze – życzę ci wszystkiego najgorszego”. Odgryza
kęs bułki i długo pije chłodny jogurt. Tak jak w dzieciństwie, w lesie wszystko nabiera innego
smaku. Kiedy odwraca się i wstawia pusty kubek do koszyka, pies siada obok niej.
– Jesteś…? – Patrzą na siebie przez chwilę, potem Myszka podaje mu całą resztę
jedzenia. – Nie łykaj, gryź porządnie… – Ale pies już skończył i oblizuje się niezwykle
podekscytowany. Myszka delikatnie kładzie dłoń na jego ciepłym grzbiecie, a potem zaczyna
głaskać. – Nie znalazłeś go, łajdaka? Odjechał? I co teraz będzie? Taki piękny pies… taki piękny
pies… bądź mądry i przestań go kochać. Zapomnij jak najszybciej… piękny… masz troszkę
krzywy zgryz, podobny miał mój teść Alfred, on był miły, ale jesteś od niego piękniejszy i to
twój wdzięk. Fredziu…
Kiedy podnosi się, pies wstaje natychmiast.
– No i co? Idziesz ze mną? Tak? No to chodźmy. Najpierw sklepik, a potem… witaj
w domu. Ale jeżeli po drodze spotkamy twojego pana… to mu twoje psie serce przebaczy? Jak
sobie chcesz, ale ja przyłożę mu tą smyczą, zapowiadam ci. Dostanie w zęby. Idziemy.
Myszka wychodzi na próg sklepu z dwoma załadowanymi koszami, naprzeciwko u stóp
schodków siedzi pies. Nie reaguje na kręcącego się w pobliżu czarnego kundelka, wpatrzony
w drzwi.
– I co, pani Magdo, nie może być tutejszy czy z okolicy? Ma taką elegancką, czerwoną
obrożę… więc może raczej nie… – wypytuje Myszka.
Zza jej ramienia wychyla się sklepowa i kręci głową.
– Nie, na pewno nie. Nie znam go. Nigdy nie widziałam. Musi być miastowy. Żeber nie
widać… przyjezdny. Widzi pani, jacy oni są, wezmą szczeniaka, bo zabawny, dzieciaki się
naparły, a potem zaczął zawadzać. A bo to pierwszy przypadek? Może chcieli na Karaiby
polecieć… to jak z psem? Wyrzucić i już, a jeszcze do drzewa, oj… – Podtrzymuje obsuwające
się puszki z psim jedzeniem. – Gnoje nie rodacy.
– Ile on może mieć? – zastanawia się Myszka.
– Młody jest… bo ja wiem, nie znam się. Na kotach to tak, ale nie na psach. Ale ładny
jest. I co, chce go pani zatrzymać? A jak wściekły czy coś?
– Na pewno wściekły, ale na jedzenie. Nakarmię, wykąpię, a potem złożymy wizytę
weterynarzowi.
– No – zgadza się Magda – nowego mamy, ale staranny jest. Stary zmarł od kleszcza, nie
wiedział, że miał go tak długo czy coś… – informuje beznamiętnie. – Ale pani w domu psa
obejrzy dokładnie i siebie też!
– Obejrzymy się dokładniutko – zapewnia Myszka. – No, Alfred, idziemy do domu
– mówi i schodzi po schodkach.
– Jak, jak?
– Alfred. Dla przyjaciół Fredzio.
Magda rozśmieszona opiera się o framugę drzwi.
– Fredzio! O matko! Wymyśliła! A pan profesor się zgodzi na kundla?
– Nikt tu nie ma nic do gadania! – odkrzykuje Myszka. – Profesor wyjechał za granicę na
dłuuuugo! Aa, pani Magdo… – zawraca – spotkałam na cmentarzu dawnego mieszkańca…
i podesłałam go, żeby zapytał, jaki tu mamy kod adresowy. Pytał mnie, a ja nie wiedziałam. Był?
Taki przystojny…
– Był, był. To Bronikowski młody, ten z Nowego Jorku. On tu zawsze, jak może, to
przylatuje. Pamięta o swoich na cmentarzu. Dobry chłop. Pani to go nie może znać, ale my go
znamy. Jego ojciec był leśniczym, za Garbatką zaraz, w Dębowym Borze
– Mówił mi… i że zmarli, i to chyba któraś rocznica teraz.
– O, to będzie sporo lat, jak się spalili.
– Jak to spalili? – Przerażona Myszka stawia koszyk.
– Ktoś ich podpalił, mówią, że jakieś kłusowniki, bo Zygmunt, znaczy ojciec tego
Michała, to ich okropnie tępił. Bardzo był porządny człowiek. Kogoś to nawet i do więzienia
wsadził. Za sarny we wnykach. No, to tamten na pewno z zemsty, ale nie doszli, kto tych
biedaków podpalił w nocy. Albo i nie chcieli dojść… wie pani, jak to jest – macha ręką
– wszędzie są jakieś chronione kuzyny… Kawał lasu poszedł z dymem. Las odrośnie, ale ludzie?
– Boże drogi…
– No. Trzy straże z okolicy gasiły. A Michał się uratował, bo akuratnie na koloniach był
ze szkołą, nad morzem. A potem stryj z Ameryki zabrał go do siebie na stałe.
– To wiem, mówił mi.
– Bogaty jest. Ale i hojny. Ksiądz się przymówił o pieniądze na odnowienie dachu na
kościele, to dał, choć co go wiąże z Garbatką? No niby tyle, co te groby Bronikowskich.
Dzieciaki w szkole wspomaga. Tak to i jest.
– To miły człowiek, bardzo sympatyczny…
– No. A jaki mężczyzna, co… nie? – śmieje się jakoś bardzo kobieco. – Tak, miły jest, ale
jak zacznie gadać, to trudno mu skończyć.
– Właśnie, mówił mi, że go wszyscy mają za gadułę. Ale to z tęsknoty za tym językiem.
– Pewnie tak. Niby tam na swoim, ale u obcych jest.
– Na razie, pani Magdo. Nawet pani nie wie, jak się cieszę, że panią widzę. Do widzenia.
– Do widzenia. Do widzenia. Miłego dnia… – mówi bardzo serio i wraca do sklepu.
A oni ruszają obok siebie, jej pies i jego nowa pani.
Myszka starannie zamyka drzwi wejściowe na wielki klucz, zrzuca z ulgą kalosze i wnosi
zakupy do kuchni.
– Oczywiście, znowu pies jest głodny?
Smaruje pasztetem kromkę chleba, starannie kroi na małe kawałki i jedzą razem.
– Jutro wybierzemy się z wizytą do twojego doktora. Wolę cię na to przygotować.
Oczywiście nic ci nie grozi, pewno jakiś zastrzyk, ale to w skórę, nie będzie bolało, Fredziu.
Dowiemy się czegoś o tobie… Chcę, żebyś był zdrów i był ze mną, na zawsze. Co ty na to? Dasz
mi słowo?
Nachyla się i całuje go w czoło. Pies niespodziewanie podrywa głowę i napięty
nadsłuchuje. Dobrze, że wcześniej zdążyła się wyprostować, bo uderzenie w zęby skończyłoby
się nie u weterynarza, a szukaniem stomatologa w najbliższej okolicy.
– No, mogłeś mi dołożyć.
Pies zaczyna głośno szczekać i biegnie do drzwi. Myszka podchodzi do kuchennego
okna. Alejką prowadzącą w kierunku domu jedzie żółty mikrobusik.
– Pobłądził. Spokój, Fredek! To nie do nas. – Idzie do sionki. – Ale jeżeli zamawiałeś
pizzę, to sam za nią zapłacisz!
Przekręca klucz, bierze psa za obrożę i stają na progu. Busik zatrzymuje się przed bramą,
z szoferki wysiada młody człowiek w żółtym kombinezonie.
– Dzień dobry! Gryzie?
– Jak zechce, może capnąć… w czym panu pomóc?
– Pani Maria Kornel? Bo adres się zgadza. – Raz jeszcze zagląda w notatki.
– Wszystko się zgadza, ale o co chodzi?
– Pani mi tu potwierdzi… – Nad furtką podaje papier i długopis. – Ej, piesek, ja nie
ugryzę twojej pani, nie nerwuj się… – śmieje się jednak dość niepewnie, patrząc na zmarszczony
pysk Alfreda. Myszka bierze papier, a chłopak wraca do samochodu. Po chwili wynosi ogromny
bukiet czerwonych róż.
Myszka cofa się o krok.
– Niech pani zbiera siły… podam, ale ciężki. Podpisane?
– Tak…
– No to się wymieniamy. – Unosi kwiaty nad głową i ostrożnie podaje Myszce.
Ciągle oniemiała Myszka pokornie wyciąga ręce.
– Ja zaraz, proszę poczekać… – mówi niewyraźnie przez kwiaty.
– Nie, dziękuję. Wszystko uregulowane. Przez nadawcę. Do widzenia.
Teraz, kiedy samochód zakręca, widać wyraźny napis na boku: POCZTA KWIATOWA.
Myszka opada na schodki werandy z bukietem na kolanach.
– Wariat… – mówi poruszona. Ostatnio sama sobie kupowała kwiaty… – Wariat.
Alfred patrzy na nią, siedząc obok.
– Mówię o Michale. Nie kombinuj, że wszystko dotyczy ciebie. Nie znasz go. Ja też nie
bardzo… Zaskoczył mnie. No dobrze. Chodź do domu. Jezu, w co my je wsadzimy… w wannę?
Stękając, podnosi się i oboje wchodzą do domu. Oczywiście, pies pierwszy.
Popołudnie. Myszka na tyłach domu zdejmuje pajęczyny z ogrodowych drzwi
niemiłosiernie wygryzioną szczotką, notuje w myślach na pamięciowej liście zakupów
konieczność nabycia nowej, w kuchni ze stołu zabiera kubek z kawą, wraca i mocno pcha oporne
drzwi, dawno nieotwierane. Staje na progu, opierając się o framugę, i patrzy na zarośniętą
ścieżkę ginącą w wysokich trawach, na stary sad, na daleko ciągnące się zardzewiałe ogrodzenie
siatkowe, prześwitujące przez drzewa, i wielkie krzaki porzeczek. Na pierwszym planie ogromne
drzewo gruszy, szare i omszałe, leniwe w rodzeniu małych, niezbyt smacznych owoców, ale
nigdy nie został wydany wyrok na nie, bo od zawsze jej krzywe ramię dźwigało huśtawkę
zrobioną przez wuja Leopolda. Dla niej. Dla małej dziewczynki, która już od pierwszej chwili po
przyjeździe, zaraz po powitalnych uściskach biegła pod gruszę. Huśtawka… upajający lot ponad
trawy, niskie wtedy krzaki porzeczek, coraz wyżej i wyżej, aż ciotka Teresa wybiegała z domu:
„Nie odlatuj! Zostaw to ptakom!!”.
Wypija resztkę kawy i już ma się odwrócić od tego sadu, huśtawki i wspomnień, kiedy
uderza ją dopiero teraz niezrozumienie tego, co widzi. Jest cicho, spokojnie, nie ma
najmniejszego powiewu wiatru, a przecież huśtawka kołysze się, jakby Myszka, mała
dziewczynka, właśnie zeskoczyła z niej i wbiegła w głąb sadu. Poszarzałe od deszczu i śniegu, od
wieloletniego porzucenia, dwie deseczki na grubych drutach falują niespokojnie.
„Niesamowite – myśli Myszka – mistyka? Tajemnicza obecność mnie tamtej?
Przywołanie czasu przeszłego…?” Powstrzymuje się, żeby nie odwrócić się w głąb domu i nie
zawołać ciotki Teresy…
„Jeżeli jest tu ciągle moja energia i energia niegdyś tu obecnych, jakże silnie związanych
z tym miejscem i ze sobą, to może skumulowana z moją obecną pomoże mi tu żyć?”
Barbara i Jaśka idą boczną uliczką i powoli dochodzą do małej knajpki z jakby
odręcznym, dużym napisem nad wejściem – „U Wujka”. Barbara odwraca się na progu i cicho
mówi do idącej za nią Jaśki:
– Gwoli jasności, moja droga, to nie jest mój wujek… to jest wujek nas wszystkich. I nie
kategoria lux, toteż możemy się jeszcze wycofać, ale kuchnia jest na najwyższym poziomie…
domowa, daję słowo.
Jaśka popycha ją lekko.
– Wchodź, wchodź… liczy się kuchnia i nadal jesteś zaproszona. A tu jest bardzo
oryginalnie.
Siadają pod oknem, naprzeciwko siebie. Wnętrze przytulne, w pierwszej salce kilka
stolików, na każdym mały wazonik ze świeżymi kwiatami, czyste obrusy, na ścianach rodzinne
fotografie w kolorze sepii, z większym portretem sumiastego poważnego jegomościa
w staromodnym garniturku, a pod portretem podpis – Wujek.
W drugim kącie salki siedzą, jako jedyni, młoda rudowłosa dziewczyna ze starszym
mężczyzną.
– Tłok będzie tu później, gdy runą smakosze z okolicznych biur i banków. Wszystko, co
zamówisz, jest świetne.
Podchodzi młoda kelnerka, uśmiecha się i podaje karty.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry – odpowiadają obie, a Jaśka z przyjemnością patrząc na młodziutką
kelnerkę, pyta:
– Co wujek poleca?
– Pyszny chłodniczek z jajeczkiem i mamy świeżuśkiego sandaczyka z kartofelkami,
suróweczki albo sałata, ale może być, co też polecam…
– Oo, chłodniczek… Dobrze, Basiuniu?
– Tak, Jasiuniu, bardzo chętnie, ten zestawik… – podejmuje grę Barbara.
– Tak więc dwa razy to samo, a do sandacza… – Jaśka przegląda stronę win – białe,
zimne wino, najlepiej…
– Nie – mówi szybko Barbara – dla mnie będzie tylko woda mineralna.
Jaśka patrzy na nią zdziwiona, ale odwraca się do kelnerki.
– To na razie. Potem poprosimy kawę i coś tam do niej. Dziękuję.
– To ja dziękuję. – Prawie dyga dziewczyna, a one patrzą na nią z uśmiechem. Barbara
wychyla się do przyjaciółki.
– Och, jak dobrze cię znowu widzieć. To cudownie, że przyjechałaś wreszcie… choć na
trochę. Jaśka, czas nas połyka jak ryba przynętę. Powiedz, nadal wszystko ci się tam dobrze
układa?
– Chyba tak… odpukać – i śmieje się. – Nigdy tam tak nie mówię, a tu ledwo
przyjechałam, już wróciło to „odpukiwanie”. Odruch Pawłowa, co?
– A, pani inżynier… tak między nami, żaden Szwed nie zawrócił pani w głowie? Przyznaj
się.
– O, nie. Żaden. – Potrząsa głową. – Basiu, wnuk udany?
Barbara rozjaśnia się jak samo słońce.
– Jezu, Jaśka! Bartek jest świetny! Wykańcza nas wszystkich, ale my się na to godzimy.
Temperament… za dwudziestu szczeniaków, ale wdzięk… dzięki Bogu ma po dziadku, nie po
ojcu. Wiesz, tracę dla niego głowę, choć udaję, że jestem wymagającą i konsekwentną ostrą babą.
– Ostra baba… to brzmi więcej niż komicznie – śmieje się Jaśka.
– No, jednak muszę. A zwłaszcza w pracy. Czasem czuję się tak rozdeptana przez te moje
podopieczne staruszki, które, pardon, potrafią być nielicho upierdliwe… że potem w domu,
w wannie, prawie idę na dno. Ale nie potrafiłabym robić nic innego.
– Proszę bardzo… – Kelnerka stawia przed nimi miseczki z zupą i odchodzi.
A one zabierają się do jedzenia.
– Oo, świetny – zachwyca się Jaśka. – Wujek wie, co dobre. Basiu, naprawdę nie
napijemy się szklaneczki wina do sandacza? Och, zapomniałam, że jesteś kierowcą. Trzeba nam
było wziąć taksówkę. Uparłaś się…
– Hm. Wiesz, jaka jest pestka w tym owocu? Ja w ogóle nie mogę. Jestem alkoholiczką.
Niepijącą alkoholiczką. Ale zupełnie mi nie przeszkadza, gdy ktoś pije. Serio. Więc ty możesz,
kochanie moje. – Patrzy na Jaśkę z uśmiechem. – Wiesz, obiecałam Myszce, kiedy mnie
odratowała przed laty… że nigdy, ani kropli więcej, i nie złamałam się. Noo, pyszny chłodniczek.
Nie pisałam ci nigdy, bo jak tu o tym pisać, ale… mój mąż bardzo pił. Zakochałam się w nim
i najpierw nie wiedziałam, bo okazjonalnie i bez przesady sięgał po kielicha, ale potem otworzyły
mi się oczy. Wierzyłam, że go powstrzymam, wyciągnę z tego, że dla mnie przestanie. Naiwna
jak owca. I zaczęłam pić razem z nim, żeby pił mniej, pod kontrolą… idiotyczne, teraz wiem…
i żeby pił w domu. Ale przecież jeździł w trasy z tym swoim zespołem, z takimi samymi
wariatami jak on… po koncercie trzeba rozładować napięcie, ten szum, łomot, histerię fanek na
widowni… a więc balanga, na pewno dziewczyny, te ogony, co się za nimi ciągały, chyba
narkotyki. Chyba? Na pewno. Cierpiałam jak potępieniec. On też, zwłaszcza na drugi dzień, te
kace giganty, te obietnice bez pokrycia, w które wierzył w momencie mówienia, a ja bardzo
chciałam uwierzyć na dłużej… no, mówię ci, diabelska karuzela. Jasia, co ty? Nie jesz? Nie
smakuje ci? Niemożliwe!
Jaśka powoli zanurza łyżkę w chłodniku.
– Jem, jem… pisałaś, że był muzykiem, jazzmanem, ale nie wiedziałam nic więcej. Nic.
– Tylko Myszka wiedziała – mówi Barbara bardzo zwyczajnie. – Iwona pewno się
domyślała, ale wyjątkowo taktownie udawała niewiedzę. Może porozumiały się z Myszką, chyba
tak… nie wiem. No i na własne życzenie mój ukochany zafundował sobie marskość wątroby.
I koniec. O, przedtem się straszliwie namęczył, ja trochę też, bo bezradna byłam i o wszystkim
od początku wiedziałam. Pielęgniarce lekarz powie. A takie utalentowane zwierzę. Jak on grał na
tej swojej złotej trąbce… znasz „Stardust”? – Nuci przez chwilę, a Jaśka kiwa głową. – Teraz
może sam się gdzieś kręci w tym gwiezdnym pyle…
– Przykro mi – cicho mówi poruszona Jaśka. – Czy mogłam ci jakoś pomóc, gdybyś
wtedy miała do mnie choć trochę zaufania?
Barbara kładzie dłoń na jej ręce.
– To nie chodzi o kwestię zaufania. Najpierw myślałam, że dam sobie sama radę – mówi
– a potem szybko poleciało i nikt już mu nie mógł pomóc. Cóż… było, minęło. Och, Jasiu… że
w tym całym kotle piekielnym udało mi się skończyć szkołę pielęgniarską, zakrawa na cud.
A potem… potem już piłam tylko z nią… tą w lustrze. Nie znosiłam jej, ale tylko ona
wytrzymywała ze mną, jej się nie wstydziłam, ona nie prawiła mi morałów i nie przestrzegała, że
skończę marnie, aż któregoś dnia „wykipiało”. Marek nie żył, syn się wyprowadził, do internatu,
raczej zrywając ze mną kontakty. W szpitalu coraz trudniej było ukrywać, co się ze mną dzieje,
koleżanki kryły mnie z litości, więc któregoś pięknego dnia popiłam sporą garść różnych leków
tym, co w szkle, i co miałam jeszcze rozparcelowane w domu i… odjazd. Wszystko straciło sens.
– Basiu! – szepcze przerażona Jaśka.
– Nie bój się – śmieje się Barbara. – Jak widzisz, żyję i jem chłodniczek.
– Proszę cię…
– No, jak sobie pomyślę, że nigdy nie zobaczyłabym Bartka, to… zdycham! Wyobraź
sobie, Myszka kierowana jakąś tajemną intuicją, a może podświadomie wołałam ją, zadzwoniła
do mnie… ja coś tam zdążyłam wybełkotać, wpadła jak burza i odwiozła mnie na odtrucie.
Oszczędzę ci grubszych detali, choć noszę obraz tego piekła jak żywy. I tak już pewno będzie
zawsze, to normalne.
Przymyka na chwilę oczy.
Szpital. Obskurne wnętrze izby przyjęć, czyste, ale odpychające, bezosobowe i zimne.
Myszka obejmuje Barbarę, która idzie z trudem, ale nie zatacza się, błędne spojrzenie ucieka
jakoś na boki, dygocze tak, że udziela się to wlokącej ją Myszce. Zatrzymują się i Myszka
z trudem nachyla się do za nisko dla pacjentów wbudowanego okienka rejestracji…
– Jestem umówiona z doktorem Sztajnertem… – mówi z trudem. – Gdzie mogłabym go…
Zza rejestratorki podrywa się siedzący tam lekarz.
– Jestem, Marysiu! Już idę! – I szybko wychodzi. Ma dojrzałą, miłą, ale poważną twarz,
która rozjaśnia się, gdy przelotnie całuje Myszkę w policzek, jest energiczny i rzeczowy. Obrzuca
czujnym spojrzeniem zwisającą w jej ramionach Barbarę. Bierze spod ściany jeden ze stojących
foteli na kółkach i delikatnie, ale zdecydowanie przejmuje Barbarę.
– Siadamy, dziecinko. Siadamy…
Barbara trzyma się kurczowo Myszki i nie odrywa oczu od jej twarzy.
– Nie zostawiaj mnie tu! Myszka! Błagam! Nie zostawiaj! Zabierz mnie… – błaga
półgłosem i dygocze.
Myszka stara się rozchylić przykurczone palce przyjaciółki.
– Basiu, najmilsza, tak trzeba… mówiłyśmy już… będę tu z tobą wieczorem, puść,
proszę…
– Musimy pani pomóc, wszystko będzie dobrze, dziecinko – spokojnie mówi lekarz. – Puść
Marysię…
– Jak tylko będzie można, zabiorę cię, słowo honoru… Basiu…
Doktor woła przechodzącego korytarzem młodego pielęgniarza.
Chłopak podchodzi i chwyta za poręcze fotela, a teraz doktor zręcznie uwalnia Myszkę.
– Były brane leki? Jakie? Jakie leki, dziecinko, proszę mi powiedzieć.
Barbara milczy, ze spuszczoną głową. Wygląda jak przerażone, zaszczute zwierzątko. Nikt
w izbie przyjęć nie zwraca na nich uwagi, dwie zagadane stażystki omal nie przewracają się
o wózek. Myszka w porę odsuwa je ręką, a one płoszą się i przepraszają.
– Zdejmij jej łańcuszek – mówi cicho doktor. – Pierścionków nie ma? Nie – stwierdza
sam. Myszka, ledwo trafiając do kieszeni płaszcza, chowa złoty łańcuszek z krzyżykiem.
– W porządku. Jedziemy na pierwsze, Krzysiu – mówi do pielęgniarza.
Myszka gładzi czoło Barbary, ale ona robi wrażenie nieobecnej, teraz wygląda, jakby
uszło z niej całe powietrze, nie dygocze już, tylko lekko drży.
– Dziękuję ci, Tomku… nawet nie wiesz, jak bardzo. Będziesz przy płukaniu, prawda?
I przy… wszystkim? Prawda?
– Będę. Bądź spokojna. Wszystko będzie dobrze, kochanie. Zadzwonię.
Obejmuje ją, trzyma w ramionach chwilkę i całuje czule, a potem dogania wsiadających
do windy. Myszka z ciężkim sercem stoi jeszcze, patrząc za nimi, mimo iż winda pojechała już na
górę.
Przy stoliku Barbara i Jaśka pochylają się teraz nad kawą, Jaśka spięta, ze zmarszczonym
czołem, Barbara robi wrażenie swobodnie rozluźnionej, dziecinnie oblizuje łyżeczkę z bitą
śmietaną.
– Rozumiesz, ja dla Myszki zrobiłabym wszystko. W każdej chwili i bez zastanowienia.
Dzięki Bogu, nie popełnię żadnego haniebnego czynu, bo do zlecenia mi takowego to raczej nie
Myszka – śmieje się. – Ale nie dziwisz się?
Przyjaciółka kiwa przecząco głową.
– Ależ jesteście hermetyczne, moje drogie…
– A czym tu się było chwalić, no, Myszką mogłabym, ale sobą to już nie. Już mi się to
wszystko jakoś tam ułożyło w środku, tylko że zapomnieć się nie da. Dziwne… myślałam, że nie
wrócę głośno do tego tematu, a tymczasem… otworzyłaś mnie. Wybacz.
– Jesteś dzielna i wspaniała. Oczywiście, że wolałabym wtedy być przy tobie razem
z Myszką… gdybym wiedziała… – Kładzie dłoń na ręce przyjaciółki.
– Wiem – uśmiecha się Barbara. – Jasiu… jesteś czujna? Masz spotkanie.
– Tak… – Jaśka patrzy na zegarek. – Baśka… jesteś wielka.
– To nie ja. To ona. Ta nasza profesorowa, Maria Kornel. Jasiu, ale na pewno tak
wszystkie te swoje biznesy ułożysz, że nie przeszkodzi ci to w przyjeździe z Iwoną do Myszki?
Żeby nie wiem co?
– Żeby nie wiem co, daję słowo. – Rozgląda się za kelnerką. Ale w kącie siedzi tylko ruda
dziewczyna z mężczyzną. On wychylony do niej, jakby natarczywie prosząc o coś czy
przekonując, ona potrząsa głową, łagodzi uśmiechem, cofa rękę, którą on przytrzymuje na
stoliku.
– Piękna i młodziutka – z malutkim smutkiem mówi Barbara.
– Bardzo oryginalna uroda – zgadza się Jaśka. – Za stary facet jak dla niej… a zbyt to
intymne, żeby to był tatuś.
– Sponsor… – półgłosem mówi Barbara, a gdy Jaśka odwraca się do niej zaskoczona,
dodaje: – Co chcesz, symbol czasów. Poczytaj codzienną prasę: „Młoda romantyczka poszukuje
sponsora” albo: „Szalona szesnastka poszukuje sponsora na lato” i tak dalej, i tym podobnie.
Żałosne, co?
Nagle mężczyzna wykonuje kilka nienaturalnych ruchów ciałem, unosi dłoń do gardła
i osuwa się na podłogę. Dziewczyna zrywa się, zasłaniając usta i rzuca szybkie spojrzenia dokoła.
Barbara energicznie odsuwa krzesło i biegnie, Jaśka w pierwszej chwili zamiera, potem rusza za
nią. Barbara klęczy nad leżącym, sprawnie rozluźnia mu krawat, prawie rozrywa koszulę pod
szyją. Mężczyzna jest bardzo blady i nie otwiera oczu. Barbara klepie go po twarzy.
– Proszę pana! Proszę pana!! Halo!! Ma chore serce? – rzuca.
– Ne znaju… – trzęsie się dziewczyna. – To muż majo pani… ja pracuji… o Boh moj…
– Halo!! Wezwijcie erkę! – woła Barbara w stronę kuchni i mruczy do siebie: – Jestem
tylko pielęgniarką środowiskową. – Sprawdza jego puls, ale ma poczucie, że jest bezradna.
– Dziewczyno, napisz mi telefon do jego żony.
Jaśka wyciąga z torby długopis i notes, a dziewczyna drżącymi rękami zapisuje numer.
– Uciekaj stąd – popycha ją Jaśka. – Nie było cię tu.
Dziewczyna błyskawicznie wycofuje się przez zbiegający się personel i znika.
– Proszę pana, proszę pana… – ciągle próbuje Barbara.
Jaśka wyciąga komórkę i wykręca numer. Czeka chwilę.
– Halo! Moje nazwisko Banach, jestem osobą obcą, przypadkową. Mąż pani zasłabł
podczas posiłku. Dzwonię z restauracji, „U Wujka”, to nazwa restauracji… – Odwraca się do
kucharza. – Jaki tu jest adres?
– Wrzosowa siedem – odpowiadają chórem pracownicy, a ona powtarza:
– Wrzosowa siedem, wezwano już karetkę. Dobrze. Proszę bardzo. – Chowa komórkę.
– Zaraz przyjedzie żona. Mieszkają tu blisko.
– W razie czego, jeśli jego żona nie zdąży, niech ci z karetki powiedzą wam, dokąd go
wiozą – mówi Barbara.
Garbatka. Wnętrze domu już jakoś z grubsza doprowadzone do porządku, nie ma waliz,
toreb, na stole w glinianym garnuszku gałązki jarzębiny i kwiaty dzikiej marchwi. Na jednym
z miękkich foteli, zwinięty na kocyku, Alfred niby drzemie, ale w gruncie rzeczy śledzi Myszkę,
która stoi w sionce przy otwartej skrzynce z automatycznymi korkami. Rozlega się głos
wołającego mężczyzny.
– Pani wciśnie.
– Wciskam – ożywia się Myszka.
Wciska, ale nic się nie dzieje.
– Zaraz – woła mężczyzna, a ona uśmiecha się, bo przypomina sobie jedną ze scen
z ulubionego filmu Vabank, gdzie udręczony beznadzieją ponawianych prób przedstawiciel
podziemnego półświatka nieomal drętwieje półsenny, gdy jego wciskanie nie uruchamia
wyciszenia alarmu, mimo starań jego kumpla.
– A teraz? – głos mężczyzny jest pełen nadziei.
– Wciskam!
W żarówkach zapala się światło.
– W porządku! – woła mężczyzna.
– Wspaniale! – Myszka zamyka skrzynkę i wchodzi do kuchni. Siwy, ale krzepki
mężczyzna trzyma przepaloną żarówkę. – Kiedyś to były żarówki. Dziś to wszystko zepsiało…
narobić tego chłamu aby dużo, aby szybko i byle jak, a ty płać co i rusz. Jeden taki w rodzinie
żony to namawia mnie na te drogie, niby że takie długowieczne, co to Unia mówi, że są
energooszczędne. Nic o nich nie wiem, ale można by spróbować. Niby to żarówka jak żarówka,
a tu figusa, tamta ma być inna. Zobaczymy.
– No to teraz na dach, panie Flaga.
– Gdzie się tego pozbyć? – Trzyma w ręku przepaloną żarówkę.
– A tu – Myszka podsuwa kosz, w którym leżą muszle.
Flaga zagląda do środka.
– Nie szkoda ich?
Myszka wzrusza ramionami.
– Kiedyś były piękne, ale czas ich świetności minął. Tylko kurz zbierają. Trzeba co jakiś
czas podejmować twarde decyzje – śmieje się lekko. – Idziemy.
– Drabka będzie potrzebna? – Mężczyzna wskazuje na swoją metalową drabinkę
i zarzuca torbę z narzędziami na ramię.
– Nie, są schodki, oj, zapomniał pan już… zapomniał…
I ruszają na schody wiodące na strych, pierwszy Flaga, a za nim Myszka.
– Pani wie, jak ja to lubię? Już się cieszę. Wyłażę na dach… i mógłbym tam siedzieć
i siedzieć do końca świata. Byle nie padało. To znaczy, co mam zrobić, to zrobię w pierwszej
kolejności, a siedzieć tam i oglądać świat, i rozmyślać, to w drugiej. A jeszcze jakby człowiek
miał takie zdolności jak ptak…
– O, ja to mam lęk wysokości i od razu odpadłabym z dachu jak stara dachówka – śmieje
się Myszka. – Wolę chodzić po ziemi. Tu też czasem widać coś ładnego. A może pan był
ptakiem w poprzednim życiu?
Flaga ogląda się na nią przez ramię.
– Może… Pani to wierzy w taką wiarę?
– W reinkarnację, panie Marianie? Chyba tak… albo bardzo bym chciała. Bo co, tak
zamknąć oczy i koniec? Chociaż czy to nie wszystko jedno. I tak się nic nie pamięta, lub pamięta
coś, czego się nie rozumie i nie można jasno wytłumaczyć…
Wchodzą na strych i Flaga zatrzymuje się, patrząc na stojącą balijkę i zaciek na suficie.
– No tak… ratowała się pani pierwszą pomocą.
Myszka spogląda na niego zaskoczona.
– Myślałam, że to pan… zobaczył dziurę w dachu, wziął kluczyk spod doniczki, tak jak
się umawialiśmy, jakby coś…
– Nie…
„Boże, zapomniał… starzeje się nasz pan Flaga” – myśli ze smutkiem Myszka.
– Zginęło pani coś?
– Nic.
– To pewnie duchy z poprzedniego życia – żartuje, ale zaraz poważnieje. – Nie, nie
widziałem z dołu, żeby coś z dachem. Pani wie, jak mój synek teraz służy w Afganistanie, to ja
chodzę z nosem przy ziemi. Ciężko mi… przygniatają mnie te niespokojne myśli do dołu, jak
z ołowiu. Co na trochę o czym innym pomyślę, to te zaraz wracają i wracają. Nie gadam o tym
z moją Magdą, bo ona to ma zaraz oczy na mokrym miejscu i sny niespokojne. Krzyknąć też
przez ten sen tak potrafi… czy zajęczeć, że aż budzę się cały w strachu.
Myszka patrzy na niego ze współczuciem.
– Kiedy syn kończy służbę?
– We wrześniu…
– O, to już lada chwila… Będzie dobrze. Musiał jechać czy chciał?
– Chciał, bo musiał. Z przyjacielem pojechali. Żenić się chce, a pracy nie ma… no to
tak… – Flaga kiwa głową i z westchnieniem rusza po schodkach pod sufit. Chwilę siłuje się
z zamkniętym włazem i otwiera.
– Ale będzie pan uważał, panie Marianie, bardzo proszę… – rzuca niespokojnie Myszka.
– U księdza proboszcza to był dopiero stromy dach! I ksiądz też tak, pan uważa, panie
Marianku, i pan uważa. Nie chciał mnie brać na sumienie. – Flaga milknie i nieruchomieje.
– Ależ piękna spokojność! – Wychodzi wyżej. – Do obłoków bliżej, sięgnąć można, ptaka za
kuper złapać, nic tu człowieka nie dopadnie… no prawie nic, bo jak bardzo będzie chciało, to
odpukać… – I wychodzi na dach.
Widać mały ruch na lokalnej drodze, mijające się samochody nikną czasem wśród
zielonych drzew przydrożnego lasu, aby znów pojawić się nagle. Jednym z nich jedzie Barbara,
tą trasą, którą jechała bagażówka z dobytkiem Myszki. Kiedy zwalnia, dojeżdżając, Barbara
zauważa siedzącego na dachu domu mężczyznę. Powoli podjeżdża, zatrzymuje się i wysiada,
żeby otworzyć sobie bramę.
Z domu wybiega, skacząc po schodach werandy, duży rudy pies i szczeka głośno.
– Hej! A coś ty za jeden? – pyta odważnie, na wszelki jednak wypadek nieruchomiejąc.
Za psem wychodzi Myszka.
– Baśka! – Szybko schodzi po schodach. – Jesteś! Jak dobrze! O, jak dobrze…
W jej głosie jest coś, co każe Barbarze uważnie spojrzeć na przyjaciółkę.
– Alfred! Cicho! To swój! – pokazuje na Barbarę. – To przyjaciel, piesku! Basiu, on nie
gryzie! Już, już… – Otwiera szeroko skrzydła bramy i wtedy obejmują się, a pies tańczy wokół
nich.
– Czyj to pies? Masz gości?
– Nie. To mój Fredzio. Znajda leśna… – Gładzi go, a potem nagle kładzie dłoń na
policzku Barbary, mówiąc cicho: – Potrzebuję cię. Jak dobrze, że już jesteś.
Barbara nieruchomieje, a więc jednak… nie bez powodu była bezsenna noc.
– Co się stało?
– Wjeżdżaj… – prosi Myszka, przytrzymując skrzydło bramy. – Fredek, uważaj!
Barbara wjeżdża na teren posesji, parkuje jak zwykle pod stojącą w głębi obórką, która
teraz spełnia rolę składziku na narzędzia, na porąbane polana do kominka i ogólną graciarnię.
Wszystko tonie w chaszczach wysokiej trawy. Myszka zamyka bramę, mówiąc do psa:
– Jak chcesz, Fredziu, pobiegać, to leć… zostawię ci uchyloną furtkę. No?
Ale pies biegnie do wysiadającej Barbary, która otwiera kufer, wyciągając torby i siatki.
– Piękny jest, co? A przyjrzyj się… oczy, ten wyraz jak u Mastroianiego… – zachwyca
się Myszka. Barbara kiwa głową i podaje siatki Myszce.
– Upiekłam indyka z migdałami, zmieści się do lodówki? Ej ty, Mastroiani, nie pakuj
nosa do torby!
– Zwariowałaś – mówi z zachwytem Myszka.
– Przecież będzie nas kupa, a żadna się niestety nie odchudza. Do tego nowy udziałowiec,
ta psia morda… – I wchodzą objuczone do domu. – Myszka, a kto tam siedzi na dachu, chyba nie
skrzypek?
– Chciałabym – uśmiecha się Myszka. – Nie, to sąsiad. Ratuje mój dach nad głową.
Przeciekał. A jak podróż?
– W sumie dobra. Raz tylko zajechał mi drogę byczy kark, puściłam mu wiązankę godną
Iwonki, ale to już raczej dla własnej satysfakcji, bo zniknął bez śladu.
– Zaniesiemy bagaże na górkę, do twojej sypialni, czy wolisz najpierw coś zjeść, napić się
soku, herbatki, kawy?
Wchodzą do domu.
– A to co?! – Barbara staje jak słup na widok emaliowanego wiadra, stojącego na
podłodze salonu, wypełnionego pękiem coraz bardziej rozkwitających róż…
– Róże. – Myszka stara się zminimalizować wrażenie, jakie robią te kwiaty.
– Tak mi się zdaje, ale podobnego bukietu w życiu nie widziałam! Chyba że na
amerykańskim filmie. – Odwraca się. – No, nie powiesz mi, że to od męża?
– Nie… – Myszka nie sądzi, by to był dobry moment na przyznanie się do romantycznej
przygody. Jeżeli w ogóle będzie kiedyś dobry. – Ach, to nic – mówi lekko – poznałam dawnego
mieszkańca sąsiedniej miejscowości, na cmentarzu…
– Gdzie?
– No, poszłam odwiedzić grób wujostwa, a tam, jak się okazało, jest też grób rodziców
Michała, eee… Michała Bronikowskiego, przedstawił się. No więc on co jakiś czas przylatuje
z Nowego Jorku, gdzie mieszka na stałe… i właśnie w rocznicę ich śmierci przyleciał i wyleciał.
– Zaraz, chwileczkę, dał ci te kwiaty zamiast położyć na grobie?!
– Oj, Baśka, nie kombinuj. Gadaliśmy długo i jakoś tak, jakbyśmy się znali od zawsze.
O życiu, o swoich osobistych sprawach… Był czarujący i tyle. A kwiaty przysłał pocztą
kwiatową.
– Oo! – Barbara patrzy na nią zaskoczona.
– Elegancki, z klasą, sentymentalny polonus. I tyle.
– Róże w wiadrze… perwersja…
– Tak pasują do mojej chałupy jak pięść do oka. No to co, pani szanowna, niesiemy
pinkle na górkę do twojego pokoju, czy zaczynamy od herbatki?
Barbara rozsiada się w fotelu i patrzy w oczy Myszki.
– Potem. Teraz siadaj i mów. Co się zadziało.
Myszka mości się w drugim fotelu, na którym leży kocyk Alfreda.
– On ci pozwala tu siadać? – ironizuje Barbara. Żartem pokrywa strach przed rozmową
z przyjaciółką. Jeżeli okaże się, że Myszka jest chora… nie, to niemożliwe, niemożliwe, tylko nie
ona… I już pospieszny tok myślenia, do kogo się udać, kto pomoże, kto się zajmie…
Myszka uśmiecha się, ale wypada to dość blado.
– Tak, jeszcze pozwala… – I zastanawia się, jak zacząć, ale podnosi głowę, bo słychać
kroki schodzącego ze strychu mężczyzny. – I jak, panie Marianie?
– Skończyłem. Mała robótka, jak dla dziecka. Dzień dobry – zauważa Barbarę.
– Dzień dobry panu.
– Ile jestem winna? – Myszka sięga po torebkę.
– Nic. Mówię, że robótka dziecinna. Obluźniły się dachówki. Jak będzie coś na większy
rozmiar, to będziemy gadać. Teraz nie ma o czym. Do widzenia.
– Wielkie dzięki, panie Marianie. – Myszka odprowadza go do drzwi. – Pan jest
niezawodny… Fredek, spokój! – mówi do psa, który nie podnosi się z podłogi, ale marszczy nos
i warczy.
– No, coś mu się nie podobam… – Flaga ostrożnie omija psa.
– Nie pan! Nie pan! To jakaś… chyba zrozumiała pretensja do mężczyzn… Myśli, że
wszyscy w spodniach to tacy jak ten łobuz, co go podle porzucił. Ale nauczy się odróżniać. Do
widzenia. – Patrzy chwilę za odchodzącym, wraca do pokoju, ale zanim usiądzie naprzeciw
Barbary, gładzi grzbiet leżącego psa.
– Pan Flaga. Są jeszcze ludzie życzliwi, uczynni, zwyczajni. Dziwne, co? – Poprawia się
na fotelu i uśmiecha, kiedy pies wstaje i układa się u jej stóp. Patrzy na przyjaciółkę.
– Nie denerwuj się, proszę… – zaczyna.
– Cholera jasna, wstęp jak się patrzy… Mów od razu, jesteś chora?
– Nie!
– No to chwała Bogu. – Barbara z ulgą przymyka oczy. – A więc…?
Myszka zbiera się w sobie i mówi spokojnie.
– Piotr odszedł.
– Co?
– Piotr mnie porzucił.
– Coś ty powiedziała?
– Basiu… dobrze słyszysz. Zakochał się w młodej dziewczynie i… – rozkłada ręce
– rozchodzimy się. On chce mieć z nią dom, szczęśliwy dom i… dziecko. – Pochyla na moment
głowę, a potem prostuje się. – Tego mógł mi oszczędzić – uśmiecha się blado. Myślała, że dużo
trudniej przyjdzie powiedzieć Barbarze głośno o swoim nieszczęściu, upokorzeniu i bólu.
A przez myśl przelatuje pytanie: „Czy powiem jej potem o Michale?”.
– Palant! A to palant! – Barbara łapie się za głowę. – Świnia! Szuja! Gnojek!
– Proszę cię, przestań. Wyprowadziłam się tu, chociaż, co szlachetne z jego strony, to on
chciał coś wynająć dla siebie, czy zamieszkać w hotelu… na razie, licząc się z podziałem
dobytku po rozwodzie…
Barbara wciska się w fotel i syczy przez zęby:
– „Szlachetne” z jego strony! Och, żebym go mogła dopaść… – sapie jak rozjuszone
zwierzę. – Jak on mógł ci zrobić coś takiego?! – Teraz jest bliska łez rozpaczy i wściekłości.
– No, przekona się, zobaczy, wyciśnie go jak cytrynę ta gówniara, oskubie tego starucha i wtedy
on się przyczołga do ciebie na kolanach, będzie skomlał o wybaczenie! A wtedy ty milcz, a ja go
tak kopnę w…
– Cicho! Dosyć! Nie chcę jego powrotu i nie ma o tym mowy. Zresztą nie sądzę, żeby tak
miało być, by ona go… i nie mów o nim staruch, przecież on… Baśka, nie płacz! No, przestań.
Proszę cię – mówi łagodnie, ale przyjaciółka szlocha głośno.
– Jak on mógł?! Ja go zabiję… pieprzony Rudolf Valentino.
– Baśka, no nie wariuj… to już się stało i nie odstanie. Romans trwa od paru miesięcy.
Kłamał, a właściwie oszukiwał mnie, dlaczego? – Myszka wstaje, z szuflady stolika wyciąga
paczkę chusteczek higienicznych i podaje przyjaciółce. – Jego chłód, a właściwie obojętność,
tłumaczyłam sobie przepracowaniem… on jest tak oddany Instytutowi i… – szuka odpowiednich
słów – wiesz, to wszystko, wrogie przemijanie czasu, banalnie nieubłagane, moja coraz większa
nieatrakcyjność, cóż… sama dziś nie wiem, czy mogłam temu zapobiec, uratować nas, co
przegapiłam… Ale dojrzałym mężczyznom jest łatwiej, to jasne… Nie będę walczyć. Jestem
zbyt mocno zraniona, były zarzuty o nadopiekuńczości, zmęczeniu naszym małżeństwem, wiele
niesprawiedliwości… i deklaracja, że miłość się skończyła. Wszystko zostało zniszczone
definitywnie. Już diabli wzięli zaufanie, wiarę w nas, miłość skopana. Piotr powiedział, że nie
tylko mnie nie kocha, ale wręcz nie może na mnie patrzeć. On chce być jeszcze szczęśliwy…
niech będzie.
– Mówisz to spokojnie?
– Wypracowuję to w sobie – krzywi się Myszka – co nie znaczy, że nie czuję bólu,
upokorzenia… – Bierze głęboki oddech.
– Dałaś mu w pysk?
– Nie, no co ty… nawet o tym nie pomyślałam – uśmiecha się lekko – bałam się tylko, że
popęka na mnie ciało, skóra i… jakoś wyleję się cała z siebie, byłam jak płaszcz wywrócony na
lewą stronę. Takie straszliwie fizyczne odczucie. Wydałabym mu się jeszcze bardziej
obrzydliwa, co? Ale już jest lepiej. Mam to coraz bardziej za sobą. A hmm, cholernie się
wszystko zaplątało… – Przygryza usta speszona, ale nie kończy.
Barbara płacze z głową na oparciu fotela.
– Tak cię skrzywdzić… moją Myszkę. Nie przebaczę mu, nigdy go nie lubiłam. Było
w nim coś utajonego, taka gładka powierzchnia pozorów, taki chłód wewnętrzny, arogancka
elegancja, udawanie… i wylazło gówno z nory! Miałam przeczucie… Ale to żadna satysfakcja.
Żadna. Nikczemnik!
– Przestań, tak nie możesz… nie jesteś obiektywna. I skąd to „gówno w norze”?
– A jak mogę być obiektywna? Jak? I wcale nie chcę! Masz wymagania, a niech to! Od
początku wsadził cię jak do kufra swojego poczucia własności.
– Cóż to za określenia, Basiu… – próbuje się roześmiać Myszka, ale nie bardzo jej to
wychodzi. – Nie, tak nie można…
– Nie można… jesteś beznadziejna! – Barbara głośno wyciera nos.
– Teraz ja obrywam. Moja kolej? – stara się zażartować Myszka. – Przestań płakać, no
już… już… – Kuca obok fotela i głaszcze jej włosy. – Już dobrze, dobrze, kochanie moje…
wszystko będzie dobrze, musi być…
– Cholera jasna! To ty mnie pocieszasz?! Udajesz, że jesteś silniejsza…
– Myślałam, że nie jestem, ale… już jestem.
– Dlaczego nie płaczesz?! – wręcz rozpacza Barbara. – To jest sprzeczne z naturą! Duś
w sobie, duś! Będziesz miała wrzody żołądka i ciśnienie cię powali!
– Oj, nie bardzo bym chciała… – stara się zażartować Myszka – i proszę cię, przestań już,
bo mi znerwicujesz Alfreda, zobacz, jak na ciebie patrzy…
– Pies go drapał – rzuca Barbara, ale stara się uspokoić. – I jak to będzie dalej?
– A jak ma być? Zwyczajnie. Będziemy z Alfredem żyć skromnie, ale godnie.
– Pytam serio – cicho mówi Barbara. – Ja nauczyłam się żyć sama, ale ty…
– Też się nauczę, kochanie moje. Prędzej czy później, oby prędzej… stwardnieję.
Powtarzam, nie będę walczyć o kogoś, kto mnie już nie kocha… bo pomijając marną szansę, to
po prostu nie mam serca do walki. Swoje, co dobre, przeżyłam, wtedy to był ktoś inny… I tak
widocznie było zapisane w gwiazdach.
– Pewno tak.
– Jestem jednak pewna, że ode mnie zależy, bym… nie, powiem to inaczej. Jestem
przekonana, że w moich rękach leży ułożenie sobie dobrego i ciekawego życia. I to będzie
szczęście na mój wymiar. Tylko muszę się wyprostować.
– Wiesz, że zawsze we wszystkim możesz na mnie liczyć.
– Wiem. I liczę na to, że mogę na ciebie liczyć. Spróbuj się uśmiechnąć do mnie…
– Mam paraliż tych mięśni od uśmiechu.
– Damy sobie radę z Alfredem. Chyba to ostatni mężczyzna w moim życiu. I to on mnie
wybrał… – Udaje jej się wywołać mały, próbny uśmiech na twarzy przyjaciółki. – Basiu, tu życie
będzie skromne, a więc i tańsze, wiesz, że nigdy nie lubiłam tych bankietów, jego znajomych,
przeważnie zarozumiałych na swoim punkcie, i osiągnięć naukowych, bezpodstawnie pewnych
siebie kobiet, więc nie odczuję pustki. Futro zostawiłam dla następczyni, kurtka i zimowy płaszcz
mi wystarczą. Będzie dobrze. Inni też żyją z renty czy niezbyt wysokiej emerytury, a ja jeszcze
do tego mam własny dom. Ogród! Sad! Założę warzywnik… pozbieram się. Zamierzam nawet
być szczęśliwa. Może będę malować? Jeżeli jeszcze potrafię… Sławek namawiał mnie, żebym
zrobiła to dla siebie. Może przydam się tu w szkółce jako nauczycielka plastyki? Możliwości na
wszystko mam, że ho, ho. Będziecie do mnie przyjeżdżać, może na dłużej? Bartek będzie się tu
czuł swobodnie, a więc ty uszczęśliwiona, prawda? Będę ci smażyła powidła śliwkowe
i konfitury z truskawek, wolisz z agrestu czy z zielonych pomidorów, proszę uprzejmie!
– Czy Iwona i Jaśka wiedzą?
– Nie. Chciałam najpierw porozmawiać z tobą. Jesteś mi najbliższa. Ale oczywiście
dowiedzą się… jak tu przyjadą.
Milczą chwilę i nagle Barbara odzywa się niezwykle łagodnie, ale i jakoś złowieszczo:
– Chcesz… żebym go otruła?
– Na Boga, Baśka! – Myszka patrzy na nią zaskoczona.
– Albo zrobię taką kukłę rodzaju męskiego i będę wbijała w nią igły. W męczarniach
zdechnie z bólu… gwarantuję…
– Barbara! Wiedźmo. Dotąd byłaś łagodną czarownicą. Przerażasz mnie… – żartuje
Myszka.
Znowu milkną, aż Barbara wygłasza patetyczną formułkę:
– …i będę cię kochał aż do śmierci.
– A czy to nie znaczy… aż do śmierci miłości? Wiesz… – zaczyna cicho Myszka – wiele
kobiet zna to uczucie. Odtrącona, porzucona, odepchnięta, obrabowana ze spokojnego bicia
serca, snu, swojego miejsca w życiu, jutra. A pozostawione rzeczy, które nadal tam będą, nawet
nie zauważą mojej nieobecności. To trochę jak śmierć, chociaż wszystkie moje funkcje
fizjologiczne działają nadal.
– Oprócz łez.
– Oprócz łez. Nadrabiam miną sama przed sobą, trochę przed tobą, a ty… wiem o tym
i trzymam się tego kurczowo, jesteś blisko. Pewno litujesz się nade mną. Możesz. Nie należę do
tych ambitnych, które odrzucają litość, nie uznają jej. Masz prawo litować się nad moim
życiowym pęknięciem, czy jak to nazwać. Ale jest już lepiej, naprawdę. Doznawałam takiego
przemożnego pragnienia, żeby… uciec od samej siebie.
– Cholera, o czym ty mówisz?
– Być gdzie indziej, nawet w innej powłoce cielesnej, z innymi myślami o czymś innym.
Żeby czas przemknął obok mnie, jak szybko przewijana kaseta… ale tak nie jest. Muszę czekać,
wiem. A na razie jestem jak tłumok ze starą odzieżą, źle zapakowany, zostawiony w pociągu
gdzieś na jakiejś trasie, i teraz leżę na półce biura rzeczy zagubionych, i nikt się po mnie nie
zgłosi. Bo ktoś chciał mnie zapomnieć. Gdy spotyka nas coś, co można nazwać wyrokiem losu,
myślimy, jak to jest możliwe? Dlaczego ja? A los odpowiada pytaniem na pytanie – a dlaczego
nie ty? Na ciebie padło jak w dziecięcej wyliczance, entliczek, pentliczek na ciebie bęc! Do
diabła… nagle dołączyłam do tej grupy kobiet, zdradzonych i wypchniętych z dotychczasowych,
zdawałoby się dopasowanych ram. Stało się to bez mojej wiedzy i bez mojej akceptacji. Nie chcę
tej przynależności, dziwnie mnie to upokarza, ale to się już zdecydowało. My… o Boże,
powiedziałam „my”… a więc uznałam tę wspólnotę, a więc my chorowałyśmy na chorobę
o długiej nazwie „moje życie będzie inne, lepsze, niebanalne, jesteśmy oboje wyjątkowi”. Z tej
choroby się rzadko zdrowieje, a przeważnie zapada się na tę drugą i to zazwyczaj bardzo szybko:
„Jestem zdradzona, porzucona, rozsmarowana jak marmolada na grzance, walizki na
wycieraczce”. Chociaż to ja sama je spakowałam. Natychmiast. I teraz już tylko trzeba się tego
i prawie wszystkiego nauczyć od innego początku, który jest końcem niegdysiejszego. Może
wydaje się to przewrotne jakieś, ale tak już jest. Czy myślisz, że mniejszą siłę rażenia ma cios
i ból, gdy się jest młodą? Z mojej perspektywy myślę, że chyba tak, ale właściwie po co zadaję
sobie to pytanie? Co to zmieni, co mnie to dziś obchodzi i co by mi miała dać odpowiedź. Nie
zabieram się do pisania pracy magisterskiej. Ja wiem wszystko o swoim ciosie i na tym się
koncentruję. Jestem kobietą schodzącą z górki i po drodze trzeba zauważać i doceniać inne
zjawiska, inaczej niż niegdyś chcieć się cieszyć z drobnych spraw, zaistnień, spotkań ludzi…
w codzienności. No tak, pękłam nieco…
– Milcz, najmilsza. W naszym wieku nie schodzi się z górki! Najgorsze, że kochasz go
jeszcze…?
Myszka odchyla głowę na oparcie fotela.
– Nie. Kocham tamtego Piotra, nie tego. Ten jest obcy. Wrogi. A tamtego już nie ma i nie
będzie. Wypadek na autostradzie. Niektóre wdowy pozostają z nigdy niedokończoną rozmową.
My powiedzieliśmy sobie wszystko.
– I za dużo. Mam takie potworne poczucie bezsilności… – cicho mówi Barbara.
– Gdybym mogła zdjąć z ciebie, przerzucić na siebie… twoje cierpienie. Kochanie moje, jak
mogę ci pomóc?
– Zwyczajnie. Bądź jak byłaś dotąd, zawsze. Jeden z nielicznych telefonów, które znam
na pamięć, to twój, potem Iwony. A do Jaśki tylko kierunkowy – wzrusza ramionami.
– Natomiast według twojej teorii, którą umiałaś wprowadzić w swoje życie, muszę sobie
poradzić sama, tu w środku mnie…
– Zgoda, tak, ale chcę ci przypomnieć, że gdybyś nie była w wielu cholernych sytuacjach
moich potknięć, upadków, mojej samotności i rozpaczy przy mnie, na każdy mój jęk, płacz,
decyzje ostateczne, to…
– Baśka! Jeżeli nie zmienisz numeru telefonu, jeżeli zniesiesz moje ewentualne huśtawki
nastrojów, jeżeli będziesz wierzyć, że się pozbieram, że dam radę, to ją dam!
– Moja dzielna kobieto! Będę jak hartowana stal. Zniosę wszystko, nucąc „Odę do
radości”! Jeżeli moje nieszczęśliwe, nieznośne, okropne staruszki nie wykończyły mnie jeszcze,
co sprawiłoby im ogromną satysfakcję, to zniosę od ciebie wszystko, a co złe, nie wypomnę, tak
mi dopomóż, Aniele Stróżu mój!
– Ty sama jesteś anielicą, panią stróż…
– Jeżeli, to z konieczności, bo inaczej ich traktować nie chcę, ale nudziara i jędza trzyma
się mojej duszy pazurami! Daj mi pysia i nie mów, jak niektóre moje babiny: Nie chcę, bo mnie
kłułaś w żyłę albo w tyłek. – Wstają i Barbara mocno obejmuje przyjaciółkę. Myszka stoi chwilę
przytulona do niej, aż pies podnosi się i przeciąga. Ten bezruch i długie gadanie były już ponad
jego siły.
– Myszko, przy najbliższej bytności przywożę ci twój złoty pierścionek. Musisz coś mieć,
na wszelki…
– Ani się waż! Jest twój, i jeżeli jeszcze raz wrócisz do tego tematu, będę głęboko
dotknięta i zmuszona do ciężkiej obrazy. Śmiertelnej. Ani słowa! A teraz bierzmy się za bagaż,
potem kierunek kuchnia. Zgadzasz się?
– Na wszystko, ale…
– Widziałaś to drgnięcie uszu na słowo „kuchnia”? O, znowu… on jest na pewno bardziej
głodny niż my. Prawda, amancie?
Myszka nachyla się i całuje Alfreda. Barbara marszczy się z niechęcią.
– Daj spokój – mówi – on może mieć jakieś choroby.
– Nie… zbadał go i zaszczepił przeciwko wszystkiemu, co się tylko da, weterynarz,
doktor Krotosza, który nie wymawia „r”. Pies jest zdłowy! Pławda, kochany Fłedziu…?
Pies uderza ogonem o podłogę i pod gładzącą go ręką Myszki leniwie przewraca się na
bok. O szyby zaczynają stukać pierwsze krople deszczu i ściemnia się. Barbara wzdycha
głęboko, i zamykając oczy, mówi półgłosem:
– Panie Boże, mam nadzieję, że mu dołożysz. I nie zawiedź mnie. Przynajmniej tym
razem. Nie proszę o nic dla siebie.
Myszka, przechodząc koło przyjaciółki, kładzie jej rękę na głowie.
– Cichajcie babo. Zaraz coś zjemy i podniesiemy się. Ty też, ty też, Fredziu.
Podchodzi do kontaktu i naciska go.
– No masz! Znowu wyłączyli. Zapomniałam o tutejszych zwyczajach.
Wchodzi do kuchni.
– Ciekawe, czy mam w lampach naftę? – Zdejmuje z kredensu jedną z kilku ozdobnych
lamp naftowych, są jeszcze zakurzone i jej palce zostawiają ślady. – No, sporo i kurzu, i nafty.
Jest nieźle.
W tym czasie Barbara zabiera swój bagaż z saloniku.
– Sama zaniosę moje bambetle na górę, dopóki jeszcze coś widać.
– Zaraz… pomogę ci, poczekaj. – Wychyla się z kuchni Myszka.
– Nie, nie trzeba. Bierz się za strawę. – I wolno rusza po schodach na górę. Myszka patrzy
za nią przez chwilę z czułym uśmiechem, a kiedy Baśka niespodziewanie odwróci się i zobaczy
to, zatrzymując się na zakręcie schodów, Myszka powie bardzo serio:
– Jesteś tak samo piękna jak wtedy, gdy na maturalnym balu wygrałaś tytuł miss
piękności…
Baśka jak pod ciosem pochyla się na poręcz.
– Przestań, bo spadnę ze schodów! Mówisz to do babki wnuka! Wstydu nie masz,
podlizusie jeden.
Myszka się śmieje.
– Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie wyszłaś za mąż drugi raz. Przecież kręcili
się koło ciebie… ten rentgenolog ze szpitala, coś go nazywała „Klisza”, potem ten farmaceuta
z apteki szpitalnej, tego nazywałaś…
– Pigułka. I kontroler z autobusu 130, i starszy strażak, i kominiarz… Może jeszcze kogoś
wymyślimy. No i dosyć. Co ci się zebrało… wybrałaś sobie czas i miejsce – prycha Barbara.
– A co. Zawsze jest na to dobry czas, a miejsce? Czy może być lepsze niż to, tu? No
odpowiedz…
– Bo nie.
– To znaczy? Pytam serio.
– No bo… nikt nie był choćby w części podobny do mojego Edka. Mimo wszystko. Nie
mówię o podobieństwie fizycznym. Chodzi mi o inteligencję, taką specyficzną u kogoś, kto był
zwariowanym artystą, o poczucie humoru… surrealistyczne, wdzięk i wszystkie podłe wady!
A teraz idź do garów i daj mi się rozpakować.
Barbara rusza po schodach, a Myszka znika w kuchni.
Kuchnię rozświetla zapalona lampa. Na jej pękatym białym zbiorniku na naftę wiją się
secesyjne gałązki szafirowych kwiatków i bluszczowatych liści. Nie będzie się musiała dzielić
lampami z Piotrem, myśli z ulgą i troszeczkę mściwą satysfakcją. Ciotka Teresa zapisała je
razem z domem i jego całym wyposażeniem tylko jej. Nakrywa pięknym adamaszkowym
obrusem cały stół, przygotowuje nakrycia i zapala gaz pod garnkiem, miesza gulasz, wyciąga
masło, chleb, kilka gatunków sera i pomidory. Sięga po butelkę wina ze stojaka, ale natychmiast
ją odkłada na miejsce. „Odbiło mi czy co” – myśli. Odruch, zwyczaj tego domu. O winie nie ma
mowy, szkoda, bo sama chętnie by się nieco „podniosła”. Nagle pies zanosi się histerycznym
ujadaniem.
– Co się stało, Fredek? – woła Myszka. Pies już szczeka pod drzwiami w sionce. Myszka
bierze ze stołu lampę i staje przy oknie. Niebo jest zaciągnięte burymi chmurami i leje gęsty
deszcz, wściekle bębniąc o dach werandy i domu.
– Z przyjemnością zjem to, co tak bosko pachnie – mówi Barbara, wchodząc do kuchni
i stając obok Myszki. – Czego wypatrujesz? Pierwszą gwiazdkę zobaczymy na Boże Nar… – nie
kończy. Za furtką, w strugach deszczu, stoi jakiś mężczyzna w kraciastej czapce z daszkiem,
z której leje się woda. Skulony, z podniesionym kołnierzem kurtki, a zza pleców widoczna jest
karimata, przytroczona do plecaka. Zauważając w oknie postać ze światłem, mężczyzna ożywia
się, szybko dotyka daszka czapki, otrząsa mokrą rękę i natychmiast chowa do kieszeni kurtki.
– Kto to? – cicho pyta Barbara.
– Nie mam pojęcia…
– Ktoś ze wsi?
– Z karimatą? Nie, nie sądzę. I nie stałby tak na deszczu… – Myszka nie odwracając się
od okna, mówi: – Basiu, zapal drugą lampę, stoi tam na kredensie, zapałki masz na stole.
Wpuszczę go.
– Oszalałaś?! A jak to bandzior?!
– To przyszedłby w nocy z łomem, a nie w południe. W razie czego mamy Alfreda…
słyszysz, jaki jest groźny? – Rusza do sionki i nie widzi, że Barbara gorączkowo wyciąga
z szuflady duży nóż kuchenny. Myszka mocuje się z kluczem w drzwiach wejściowych, otwiera
je i przytrzymuje ujadającego psa: – Alfred! Stop!
Pies milknie, ale pokazuje zęby, głucho warcząc. Mężczyzna kłania się, tym razem
desperacko zdejmując czapkę mimo ulewy.
– Słucham pana, o co chodzi?
– Dzień dobry szanownej pani, choć nie powiem, żeby był taki dobry dla mnie… czy
mógłbym przeczekać na werandzie? – woła. – Zaskoczyła mnie ta ulewa, a nikogo tu
w Garbatce, która jest mi po drodze, nie znam… – Uśmiecha się przyjaźnie i potrząsa głową,
żeby strącić krople deszczu spadające z czapki na twarz.
Barbara stojąca za plecami Myszki szepcze cicho:
– W razie czego mam nóż.
Myszka, nie oglądając się, szturcha ją łokciem.
– Proszę pchnąć furtkę. Mocno! Ona tak zawsze się zacina na deszczu… – I obie cofają
się w głąb domu.
– Wielkie dzięki! To zaraz przejdzie, ale zawsze… – mężczyzna woła za nimi.
Kobiety zamykają drzwi.
– Wiesz, jacy teraz są ludzie… – warczy Barbara – przeważnie zwyrodnialcy, ty nie bądź
taka dobra samarytanka, na Boga.
Myszka nie podejmuje tematu, energicznie miesza w garnku, a potem dolewa trochę
wody.
– No, mogło się źle skończyć.
– Odpukaj! Może przesada, że aż źle skończyć, ale czujnym trzeba być. Jest taki świat,
a nie inny.
– Mówię o gulaszu.
– Aa… no, jedno i drugie jest ważne.
– Przestań z tym czarnowidztwem. Ale pięknie pachnie, co?
– Czujesz, Fredziu, ten zapach? Nie, nie kombinuj, to nasze, a ty dostaniesz pyszne
świństwo z puszki. – Barbara wyciąga z szuflady otwieracz do konserw i bierze ze stosu puszek
tę najbliższą. – Gdzie jego miseczka?
– Masz… na razie głęboki talerz. Przy okazji zmienię mu zastawę.
– Należy się, dzielny, czujny pies. I tak trzymaj. – Schyla się i stawia talerz na podłodze.
– No… i zamykaj buzię, jak jesz.
Myszka parska śmiechem, wyciąga dodatkowe nakrycie i stawia na tacę.
– Zaniesiesz mu czy ja mam?
Baśka patrzy na nią zaskoczona.
– Coś ty…?
– Ale nóż kuchenny zostaw. Dasz mu ten srebrny. I widelec. Może nie lubi jeść rękami…
– O matko. Żegnaj, srebrny widelcu – bierze tacę – to chociaż daj drugi, w razie czego
pchnę go widelcem.
Myszka kręci głową.
– Ależ jesteś bojowa, nie znam cię takiej… – Kroi pajdę chleba i smaruje masłem. – Nie,
poczekaj, to głupio tak… zostaw. – I przenosi nakrycie na stół. – Idź i zaproś go. Nie można tak
człowieka zostawić za drzwiami.
– Tyś chyba upadła na głowę, czy wiesz, ile statystycznie jest popełnianych…
– Wiem. Mamy tych informacji w telewizji pod dostatkiem, lubią nas straszyć. Zostaw to
im. Człowiek zje, przestanie padać, to pójdzie w swoją stronę i to z czymś ciepłym w brzuchu.
Jakoś nie widziałam, żeby kieszenie miał wypchane nożami, a w karimacie kulomiot. I daj Boże,
nie jest zawszony.
– Tak! Pocałuj go od razu! To książę przebrany za żabę, to ukryta kamera i „mamy cię”,
to przebrany dobry pan prezydent sprawdza, jak żyje się na wsi przeciętnym obywatelom! Mój
Boże – psioczy i wścieka się, ale raczej pozornie. Sama czuje, że nie można człowieka tak
potraktować, poprawia czemuś włosy i wychodzi. Myszka stawia czajnik na gazie, przygotowuje
filiżanki, cukier, sięga po wielki słój z kawą i ustawia sobie na parapecie okiennym. Pies oblizuje
się i wzdycha znacząco, wpatrując się w Myszkę.
– Wiem, że było dobre, ale na razie dosyć. Pękniesz. Może potem… a teraz bądź czujny,
ale grzeczny! Żadnych awantur, Alfredzie. – Dotyka go przelotnie, bo lubi to robić i wie, że
będzie to robić zawsze. Słychać głośne trzaśnięcie drzwi i wchodzi Barbara.
– Dziękuje, ale nie.
– Dlaczego? Byłaś nieuprzejma? – Myszka wpatruje się w Barbarę.
– Ja?? No wiesz… Nie jest głodny i jest zbyt mokry – wzrusza ramionami.
– Tak powiedział?
– Tak powiedział. Cytuję dosłownie. Nawet jest jakoś tam sympatyczny i dobrze mu
patrzy z oczu. Wędruje do przyjaciela, co ma jakąś starą leśniczówkę gdzieś w jakichś lasach…
– Robi nieokreślony ruch ręką. – A po drodze zabiera z Sokółki czy jakoś tak, też przyjaciela
i jest mu ta Garbatka po drodze. Mokry jest, jakby wpadł do stawu, ale nawet uśmiechnięty.
Łazik.
Myszka zastanawia się chwilę.
– Basiu, proszę cię, przynieś z góry, z… dawnej sypialni Piotra, z szafy, spodnie
sztruksowe i koszulę flanelową. Kiedyś mieliśmy chodzić na grzyby, ale robiłam to sama.
– Że też mu nie zadałaś muchomora, jak to mówią… No tak, oto uciechy życia
wiejskiego. Striptiz mokrego, starego włóczęgi…
Myszka śmieje się cicho.
– A na półce znajdziesz jakieś skarpety i klapki. I z szafki w łazience czysty ręcznik.
– I jeszcze szczotkę w zadek i pozamiatać – mruczy Barbara, bierze drugą lampę
i wychodzi.
Trzymając w objęciach wielką torbę z kilkoma kilogramami makaronu, typu rurki, po
schodach wchodzi Iwona. „Ta cholerna winda…” – wścieka się.
Idący za nią Robert z rękami w kieszeniach kontynuuje zaczęty jeszcze w samochodzie
swój temat.
– To wszystko jeszcze w zamyśle, ale jakoś się krystalizuje. Z reklamy mam forsę, ale nie
satysfakcję artystyczną, oczywiście, nie warto z niej rezygnować, trzeba najwyżej nieco
ograniczyć… i czas wykonać coś dla ducha, dla przyszłych pokoleń, historii kina… dopóki
jeszcze ma się niewytartą wrażliwość.
– Zaskakujesz mnie… – sapie Iwona i dodaje cicho: – Jak to nie można ufać pozorom…
– Co?
– Ale znajdzie się coś dla mojej niewytartej wrażliwości, nie mówiąc o wszechstronnym
talencie? – Stają pod drzwiami. Robert nie spieszy się z odpowiedzią i bierze podawaną mu
wielką papierową torbę z makaronem. – Potrzymaj, kotku, wyciągnę klucze… – mówi Iwona.
– Po jakiego gwoździa ci to świństwo? Co to, ma być wojna? – krzywi się.
– Zjem. Daję sobie czas do dwutysięcznego siedemdziesiątego. Tyle że nie ma mowy o al
dente, bo nie będę miała czym gryźć…
– No… masz dalekosiężne plany na życie.
Otwiera drzwi i wchodzą, ona odbiera od niego torbę i idzie do kuchni.
– Chcesz się czegoś napić?
– Nie.
– Wiesz… choć skąd ty masz o tym wiedzieć, była taka moda wśród dziewcząt… raczej
z biedy i braku dostępu do brylantów, na robienie naszyjników z farbowanego na różne kolory
makaronu. To były takie drobne gwiazdeczki, nie takie kolanka jak te. Zawsze z biedy powstaje
interesująca twórczość…
Wchodzi do pokoju i zaskoczona zatrzymuje się na progu. Robert jest już bez marynarki,
zdejmuje spodnie i zostaje w slipach i skarpetach. Robią wrażenie zielonkawych stworów
z dziobem wypychającego się dużego palca. Ale teraz w tej sytuacji wpychania ich pod kołdrę
rozbawiają tak jak i on, gotowy do szybkiego numerka. Iwona robi z dłoni tubę megafonu
i nosowym, manierycznie kolejowym głosem anonsuje:
– Uwaga, uwaga! Opóźniony umysłowo pociąg bardzo pośpieszny ze Zgierza do Pcimia,
wjeżdża na tor drugi, obywatel Robert proszony jest o przyzwoite zachowanie, powtarzam…
– Przestań! – serio mówi Robert, czując śmieszność swojej sytuacji i powtarza ostro:
– Przestań! – gdy ona zanosi się śmiechem. – No co? Co jest? Iwonka… Wygłupiasz się, no
chodź szybciutko… – Przywołuje ją ruchem głowy i klepie kołdrę zachęcająco: – Już, już… no
nie stój tak!
Iwona powoli opanowuje śmiech, milknie i opiera się o drzwi kuchenne. Patrzy na niego
i myśli, że zupełnie nie ma ochoty na łóżko. To wszystko, te spotkanka, ten seks bez dalszych
zobowiązań, bez radości, bez wdzięku…
– Robert… dlaczego ty jesteś tylko taką maszynką do pieprzenia? Nie wiesz, co to jest
odrobina czułości?
On patrzy na nią, marszcząc czoło.
– To jakaś gra komputerowa? – pyta nawet z wdziękiem, a widząc jej poważny wyraz
twarzy, uśmiecha się i szepcze kusząco: – No, nie kombinuj kotku… ktoś tu czeka… chodź…
Niespodziewanie rozlega się ostry sygnał komórki.
– Nie moja – stwierdza Iwona, nadal stojąc na progu kuchni.
– O w mordę! – podrywa się Robert. – Nie wyłączyłem. – Wychyla się i sięga do kieszeni
marynarki, wiszącej na oparciu fotela. Patrzy na wyświetlony numer, zastanawia się chwilę,
a potem, krzywiąc się, mówi: – Tak? No jak to gdzie? W pracy! – I robi oko do Iwony.
– Montuję, a co się stało? Ile? No ile ma tej gorączki! Nie becz, bo nie rozumiem, co mówisz!
Wezwij domowego… Ale chyba ktoś go w przychodni zastępuje, nie?… Poczekaj… – Odwraca
się na bok i woła: – Karol! Zawołaj Frankowskiego, niech przyjdzie do montażowni! – I znów do
telefonu: – Oj, no dobra! Zaraz będę! – Wyłącza i chowa telefon, nie patrząc na Iwonę, która nie
spuszcza z niego wzroku. Robert wskakuje pod kołdrę. – Cholera jasna… chodź szybciutko, bo
będę musiał iść… – I spogląda na nią. – No co? No co?!
– Robert. Masz dziecko.
Mężczyzna milczy chwilę, a potem rzuca zaczepnie:
– No, właśnie zachorowało.
– Nie wiedziałam. Mówiłeś tylko o separacji z żoną.
– Moralna się znalazła. O co ci chodzi?
– No właśnie o to.
– Robisz z igły widły…
– Skurwiel.
– Iwona! Hamuj… – rzuca przez zęby.
– Może zawołam Frankowskiego, żeby cię kopnął w dupę, oszuście.
– Teraz już przesadziłaś! Przesadziłaś! Żebyś nie żałowała…
– Grozisz mi ?! A co ty mi możesz… zjeżdżaj, mały, marny fiucie – mówi cicho Iwona.
– Nie mogę na ciebie patrzeć, a już dotykać cię… nigdy! Nigdy więcej.
Mężczyzna odrzuca kołdrę, sięga po ubranie, starając się opanować.
– Pogrywasz… przegrywasz… – powtarza przez zęby, odwrócony do niej tyłem.
– Wręcz odwrotnie… Boże, jak ja mogłam… z „czymś” tak marnym…
– Zamknij się, nieszczęsna, stara kobieto…
Iwonę zatyka na chwilę, wie, że to poniżej jej godności, ale nie może się powstrzymać.
– Spieprzaj, bo jak cię kopnę w te podrabiane brylanty, to cienko zaśpiewasz!
Robert dostaje czerwonych plam na twarzy, szuka brutalnej riposty, ale już jest przy
drzwiach i przychodzi mu tylko na myśl rzucone wściekle:
– Wiesz co? Nagotuj sobie makaronu i udław się! To koniec! I twój koniec!
– Biedny mały cham z niewytartą wrażliwością – wybucha głośnym śmiechem Iwona i on
to jeszcze słyszy, ale już nie odpowiada, głośno trzaskając drzwiami.
Ona bierze głęboki oddech i idzie do kuchni, żeby nalać sobie koniaku dla wyciszenia
serca i umysłu i zagłuszyć lekki wstyd za ten magiel, w którym oboje po równo wzięli udział.
Sięga po butelkę z kredensu, ale nagle odstawia ją, chwyta ze stołu torbę z makaronem, otwiera
szeroko okno i wychyla się. Jest! Z bramy wychodzi Robert, zapinając starannie elegancką
marynarkę, a ona bierze rozmach i trochę z wyprzedzeniem, rzuca w jego kierunku torbę, która
pęka, uderzając Roberta w głowę i ramiona. On pochyla się do przodu, robi parę drobnych
kroczków, łapiąc równowagę, a kolanka makaronowe rozsypują się dokoła. Iwona spokojnie
zamyka okno i z satysfakcją zaczyna się śmiać.
– Stara? Stara? Ale jara! Ty pacanie!
Ale już po chwili milknie. Siada przy stole, podpierając głowę obiema rękami.
– Niech to szlag trafi – mówi cicho – szlag… czy ci nie wstyd… co się porobiło ze mną?
Jestem na dnie. Byle kto, byle jak. „Zabawne, ale nie śmieszne”, prawda, panie Dymsza?
Opuszcza dłonie na blat stołu i układa się na nich jak do snu. Płacze.
W kuchni przy stole siedzą Myszka, Barbara i nieznajomy. Wygląda teraz zupełnie
inaczej. Ma na sobie nową flanelową koszulę w kratę i sztruksowe spodnie. Mokre włosy są
starannie uczesane. Ogień buzuje w piecu kuchennym, a przed nim, na zmyślnej konstrukcji ze
szczotki i sznura, suszy się jego mokre ubranie. Deszcz, choć mniejszy, jeszcze pada, ale już się
rozjaśniło, bo ciemne chmury przesunęły się w kierunku Warszawy. Nieznajomy je powoli,
starannie przeżuwając, widać, że smakuje mu gulasz i sałatka z pomidorów. Kawałkiem chleba
starannie zbiera resztę sosu.
– Dziękuję bardzo. Było przepyszne i… jest bardzo miło u pań. Bardzo. I o to musi
chodzić w kontaktach między ludźmi – zaznacza z wdziękiem. – Ach, smaczne było. No
niezwykle. Jestem bardzo zobowiązany.
Barbara parska śmiechem.
– Może jeszcze, bo już pan dziurę wytarł w talerzu…
Myszka trąca ją delikatnie.
– Oj rzeczywiście… ale już nie, wielkie dzięki. – Wyciera usta serwetką. – Moja
niegdysiejsza żona dodawała do sosu chleb razowy, czy pani…
– Też tak robimy, ale do zrazów – informuje Barbara.
– Ano to bardzo dobrze, bardzo – zgadza się nieznajomy.
– Przepraszam, że pytam… od dawna jest pan samotny? Bo to enigmatyczne określenie
„niegdysiejsza”… – mówi Myszka.
– To była Ślązaczka. Porządna, twarda, świetna gospodyni, ale… – bezradnie rozkłada
ręce – przestało nam pasować. Nie umiałem chodzić na smyczy i przy nodze. Nie żebym chciał
jakoś łajdacko skakać na boki. Boże broń! Ale na spotkanie z przyjaciółmi, żeby przywołać czas
przeszły i przeciwstawić go obecnemu, na kufelek z pianką, czy na ryby… Tłumaczyłem,
łagodziłem, ale ona i głos podnieść lubiła, a i rękę też miała ochotną. Są tacy ludzie, którym się
marzy władza nad drugim i prawo bezwzględnej własności. I taka była moja Gertruda.
W dobrym przeświadczeniu, ale nie chciałem tego docenić. A przy tym akuratna, gospodyni,
porządnicka do blasku, co też było mordęgą, bo na ten przykład, buty to jeszcze w progu
musiałem zdejmować. I goście też… a facet w skarpetkach czy gościnnych kapciach to tylko raz
da się ośmieszyć. Więc pusto się robiło koło mnie. Na początku, kiedy jeszcze miałem
cierpliwość i kochałem tę kobietę, starałem się ustępować, kłaść uszy po sobie, potem łagodnie
walczyłem…
– Łagodna walka… brzmi nieźle… – śmieje się Barbara.
– No tak. Na ogół jestem zgodny, ale gdzieś z czasem te szwy małżeńskiego ściegu
zaczęły się rozłazić… więc odpiąłem smycz, a ona wyjechała do Niemiec. Do swoich, jak
mówiła. No i tyle. Tam oddała ducha Bogu. Ale jaki ona piekła sernik z lukrem, a i skóreczką
pomarańczową, a pieczeń z kluseczkami… klękajcie narody!
– Smakosz z pana – z uznaniem mówi Barbara.
– Zawsze doceniałem urodę smaku, droga pani, a jednocześnie umiem się zadowolić
skromnym posiłkiem. Sam sobie pichcę, ale nie ośmieliłbym się tym poczęstować
najgłodniejszego kota – krzywi się, a Barbara się śmieje.
– Daje pan sobie radę sam? – pyta Myszka.
– Daję. Najgorzej z przyszywaniem guzika, palce nienawykłe, chociaż mam wszystkie na
swoim miejscu – mówi z dumą. – Wie pani, bywałem w różnych sytuacjach życiowych,
z własnej decyzji i niezależnych ode mnie, czasem wydawało się, że wpadłem jak mysz do
wiadra… ale zawsze się prostowałem. A i wbrew pozorom, jest trochę dobrych ludzi w narodzie.
Oczywiście na dole drabiny… tak.
– Też tak myślę – zgadza się Myszka, a Barbara odwraca się do okna, na którym stoi
niezgaszona lampa. Wstaje i gasi ją.
– Rozjaśniło się ładnie.
– Proszę sobie wyobrazić, a będzie to niewątpliwie trudne – zaczyna mężczyzna
i wskazuje na lampę naftową – na zasadzie skojarzenia, wyznam, a i pochwalę się, iż moim
protoplastą był geniusz, Polak mądry i szlachetny, niejaki Ignacy Łukasiewicz. Lata osiemset
dwadzieścia dwa do osiemdziesiąt dwa. Wielki wynalazca. – Patrzy na nie z dumą, świadomy
efektu swego wyznania.
– Niesamowite… – dziwi się Barbara. – A nie zmyśla pan?
– Słowo daję! Chociaż… namacalnych dowodów brak. Ustne przekazy rodzinne. Jak
mówiłem… ja to Raduński Roman, ale… na drugie, Ignacy. Wszyscy mężczyźni u nas mieli tak
na drugie imię. Niemodne dziś. Imiona odchodzą jak ludzie, przedmioty, czasy…
Myszka patrzy na niego zaskoczona.
– Ładnie powiedziane.
Roman skromnie spuszcza głowę.
– Dziękuję. – I podnosi oczy, patrząc na Barbarę. – A pani mi kogoś przypomina…
– O… to stare numery z podrywaniem… niech pan da sobie spokój.
Mężczyzna przykłada dłoń do serca.
– Nigdy bym sobie nie pozwolił… mówię poważnie i zaraz wyjaśnię. Otóż wieki temu,
gdy byłem jeszcze szczawik, do naszego miasta przyjechał cyrk…
– Nigdy nie byłam woltyżerką ani treserką lwów, panie Romanie!
– Chwilka… zmierzam do wyjaśnienia. To było coś z innego świata… i urzekło nas,
chłopaków. Kręciliśmy się koło tego cyrku jak komety, wagarowaliśmy dla niego, pomagaliśmy
karmić zwierzęta, czyścić klatki, sprzątać arenę, biegaliśmy po piwo dla orkiestry. A wieczorem
wciskaliśmy się na widownię… i wyobrażaliśmy sobie, że to my jesteśmy najśmieszniejszymi
klaunami, chodzimy po rozwieszonej pod kopułą linie, skaczemy na trapez z wysokiej wieżyczki.
Ja oszalałem, można powiedzieć, dla dwóch przyczyn. Był tam magik… Neroni… do dziś
pamiętam, tyle rzeczy zapomniałem, ale że nazywał się Neroni, to nie, a jego piękną asystentką
była… – patrzy na Barbarę – Emira. I to ją właśnie mi pani przypomina…
– Co pan!
– Tak jest! Sam jestem poruszony. No i kontynuując, zafascynowałem się w pewnej
sztuczce mistrza Neroni, ale zakochałem się w ideale piękna i elegancji, w Emirze. Beznadziejnie
i platonicznie, oczywiście.
– Ileż smutku w pana głosie… – śmieje się Myszka.
– Inaczej być nie mogło. Pryszczaty dryblas i to zjawisko, które nawet nie poświęcało mi
jednego spojrzenia. Znaczy w przenośni, bo czasem patrzyła na mnie i gadała jak z każdym.
Biegałem dla niej po bułki i serek topiony, ale z bólem serca patrzyłem, jak sprawdza
przyniesioną resztę… to była proza życia.
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
– Dziś, pani Barbaro, przebolałem, ale nie przebaczę sobie, że nie doszedłem, jak mistrz
to robił. Zapraszał ją do skrzyni i… przecinał piłą albo przebijał mieczami!
– Można powiedzieć, porcjował panienkę – wtrąca Barbara.
– Jesteś okropna! – szepcze Myszka. – Trochę współczucia dla Emiry i to w kawałkach…
– Cisza w całym cyrku, dech wszystkim zapiera, serca biją niespokojnie, a tam nad areną
orkiestra groźnie, ta, ta, ta, ta, ta, ta… na bębnie. Emira rzuca przepiękny uśmiech do
publiczności i… trzask! Mistrz zatrzaskuje klapę, a taka karliczka przebrana czemuś za Cygankę
wnosi miecze lub dźwiga tę piłę. I poszło! Mijają minuty, a dla mnie lata! Mistrz rozkłada
skrzynię na dwie osobne, małe przecież, że najwyżej dziecko by się tam zmieściło! Chwila pełna
napięcia, potem zsuwa, orkiestra gra już radośnie, miecze wyciągnięte, Cyganka znosi za kulisy,
i wszystko skończone. I… jest! Wyłania się Emira i podaje białą rączkę magikowi. Uśmiechnięta
i znów w pięknej całości… To było przeżycie… niby człowiek wie, że to musi być trik i kunszt,
ale w tym momencie wierzy i serce ma w gardle. Tak, to sztuczka i iluzja, ale jak Neroni to robił,
nie dowiedziałem się nigdy. I tajemnica pozostała tajemnicą… – kończy z żalem.
– Czy to nie lepiej? – mówi Myszka. – Zatrzymał pan w sobie coś z dziecięcej wiary
w tajemnicę, fascynację tamtym niewyjaśnionym zjawiskiem. Byłoby nieciekawie wiedzieć, jak
to działa… skrzynia z podwójnym dnem, tu jakaś klapka, tu trzeba się zwinąć jak ślimak,
w odsuniętej części pudła sztuczne nogi w takich samych pończochach, jakie przed chwilą
oglądaliśmy na żywych, pięknych lub nie, nogach asystentki. Przyjemność posiadania
nieodsłoniętej tajemnicy, bez względu na wiek, w którym się jest, uważam za jakąś… radość.
Takie malutkie, niecodzienne coś na wyłączność. Nie sądzi pan?
– Może i tak…
– Mądra jest ta nasza Myszka, co?
– No dobrze, już dobrze, piękny sobowtórze Emiry. A wracając do rzeczywistości, panie
Romanie… dokąd wiedzie pana podróż?
– Otóż. Zakotwiczony jestem w Łodzi, w mieście Łodzi, ale jak tu lubić cztery kąty,
kiedy świat poza nimi jeszcze chce nam coś pokazać. Nie żeby powiedzieć… bo to, co mówi, to
ja już tego nie mogę słuchać. To raz. A dwa, mam przyjaciela z partyzantki, Bronek, pseudonim
Drzazga – uśmiecha się serdecznie – osiadł on w lasach i spotykamy się, jak zdrowie pozwala
nam, dziadkom, pod jesień. A jeszcze jak zjedzie trzeci, właśnie idę po niego, będzie z sześć
kilometrów, a potem w Pekaes. I jak już jesteśmy u Bronka, to spacerujemy sobie, Bronek trochę
ślepy, Anatol kulawy i ja z astmą, to prawie jak ci ślepcy Breugla. Tylko czekać, że wylądujemy
w rowie… – śmieje się i kaszle.
– Jest pan niezwykły… – zachwyca się Myszka – niesamowite.
– Taki chcę się paniom wydać. Jestem próżny… ale – macha ręką – zwykły ze mnie
włóczykij.
– Jeżeli i włóczykij, to niezwykły – rzuca Barbara z uznaniem.
– Panie Romanie, czy pozwoli pan… – zaczyna z wahaniem Myszka – że zapytam…
– Bardzo proszę.
– Kim pan jest z zawodu? Wiem, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale zupełnie
nie wiem, gdzie i do czego mogę pana… przypasować…
Mężczyzna prostuje się na krześle.
– Dla jasności, proszę pani… powiem, że ciekawość to pierwszy stopień do wiedzy, jak
mawiał pewien profesor. No cóż, jakby tu w skrócie. Chciałem z tym cyrkiem ruszyć w świat, ale
tata sprał mnie i na trzy dni zamknął na strychu, dopóki cyrk nie wyjechał, i kazał szkołę
skończyć. To było technikum. Jestem stolarzem. Drewno to taka szlachetna dusza drzewa.
Umiem zrobić prosty stół, ale i ozdobny mebel, to zależy od zamiaru… kocham drewno, jest
ciepłe. Zawsze. Przestaje być drzewem, ale jego duch żyje nadal… – Gładzi blat stołu, a one obie
pod urokiem jego słów robią to samo. – No, a potem… pominę parę rozdziałów mojej księgi
życia, a powiem, co bardzo zaważyło na moim myśleniu i życiu. Ojciec zmarł, z matką
przenieśliśmy się do Łodzi. Wszedłem w spółkę z mistrzem stolarskim, co miał zakład na
Bałutach. Niesłuszne miał nazwisko Feler. Jeremiasz Feler, ale znał się na swoim fachu, jak mało
kto. Kiedyś dostaliśmy zamówienie, którym ja się zająłem, regały na wymiar dla samotnego
profesora literatury. I to był początek rozwoju mojego sennego umysłu. Z największą
życzliwością profesor udostępnił mi i podsuwał swoje księgozbiory, albumy malarstwa,
encyklopedie, książki od starożytności, przez ludzkie życiorysy i ich zadumę nad swoimi
czynami, myślami. Zanurzyłem się, można powiedzieć, w świat milion razy bardziej tajemniczy
niż mistrza Neroniego. Potem, po operacji płuca, w sanatorium poznałem moją Ślązaczkę,
pobraliśmy się, a w drugie potem, ona mnie porzuciła i wyjechała na zawsze, a w trzecie potem,
mój profesor przeniósł się do ponoć lepszego świata, po czym okazało się, że zapisał mi
wszystko, co miał, i teraz ja to mam, ale myślę, komuż to ja zapiszę? Chyba miastu Łodzi, bo
wdzięczny jestem za moje życie w nim. W sumie na pytanie pani odpowiem tak, zawód stolarz,
z wyboru samotny łazik i ten, co umie zadowalać się małym, czyli minimalista.
Milknie uśmiechnięty jak dziecko, które zaskoczyło jakąś historyjką słuchających, a one
obie siedzą bez ruchu, dziwnie poruszone. Mężczyzna delikatnie, trochę toporną dłonią, zgarnia
z blatu stołu kruszyny chleba, na małą kupkę. Niespodziewanie Barbara energicznie odsuwa
krzesło, wstaje, podchodzi do niego i przytula mocno. Roman zamiera zaskoczony, a Barbara
mówi zmienionym głosem:
– A niech to… ależ z pana jest świetny facet.
Zanim odejdzie, mężczyzna sięga po jej dłoń i całuje.
– Należy nam się mocna kawa, prawda, Myszko? – decyduje Barbara i nachyla się nad
przyjaciółką. – Nastawiam wodę.
– Tak, tak – rzuca Myszka, wstaje i sięga po słój z kawą, ale zamiera, słysząc pytanie
gościa.
– Czy dach już naprawiony?
Obie patrzą na niego, a zaskoczona Myszka odwraca się i po chwili mówi:
– Tak…
– To dobrze. Wiem… proszę o wybaczenie. W zeszłym roku, jakem wędrował tędy po
Anatola, a jakoś późno żem się wybrał, musiałem gdzieś przenocować, a taki czas doświadczeń
mamy, że do stodoły, ba, do psiej budy nikt obcego nie wpuści, a lało gorzej, do tego zimno…
Dom stał pusty, klucz na oknie pod doniczką chytreńko dla niepoznaki schowany, to
przeżegnałem się i wszedłem. Ale nic nie ruszyłem! Nic! Poza tą balijką, com ją podstawił pod
kapiący sufit. Ręcznik, mydło mam zawsze swoje, a spałem na karimacie. Na podłodze.
– Oo… przydybali Kościuszkiego… – mówi zdumiona Barbara. – To znaczy, że przez
dom mojej przyjaciółki przebiega stała trasa pańskiej wędrówki?
– Tak się składa. A i przyzwyczajenie swoje robi. Ale nie gniewa się pani? Bardzo
przepraszam i wstyd mi… – patrzy na Myszkę.
– Nie… – kręci głową zaskoczona Myszka – nie… naprawdę nie.
– To dobrze – mówi z ulgą Roman. – Jest pani wielkoduszna. No… – wyciąga z kieszeni
srebrny zegarek na łańcuszku, typu „cebula” – czas już, nie pada, ubranie wyschło, komu
w drogę? Mnie.
– Zaraz – oponuje Myszka – jeszcze kawa. Koniecznie. Już zaraz będzie woda. Panie
Romanie… hm… jeśli się przyda, to ubranie jest nowe. Może zechciałby je pan zatrzymać.
Sprawi mi pan wielką przyjemność, nie odmawiając. Ale najważniejsze… jako że ma pan ze
sobą swoje łóżko podróżne, karimatę, to może…
Nagle rozlega się dzikie szczekanie Alfreda. Myszka odwraca się do okna. Widzi
zatrzymujący się przed bramą wjazdową samochód. Jest to samochód doskonale jej znany, więc
stoi nieruchomo, nie odrywając od niego oczu. Czuje rosnące napięcie i zdenerwowanie, nic
więcej. Widzi, jak z samochodu, od strony kierowcy, wysiada Piotr. Patrzy ostrożnie pod nogi,
trawa jest mokra po deszczu i wszędzie stoją kałuże. Zabawnie podciąga nogawki jasnych
spodni.
– Co tam, Myszko? Daj no mi ten słój z kawą.
Myszka milczy. Alfred wydziera się w sionce, aż Barbara woła:
– Fredek! Co jest? Spokój! – I podchodzi do okna, stając za Myszką. Patrzy nad
ramieniem przyjaciółki. – Masz… czego on tu szuka? To już są szczyty!
Piotr mocno pcha furtkę, uważając, by nie pobrudzić rąk, jasnego ubrania, po czym
z niechętnym wyrazem twarzy wchodzi po schodkach na werandę.
– Ja sama… – mówi napięta Myszka i wychodzi z kuchni. W sionce widzi, jak Piotr
podchodzi i naciska klamkę zamkniętych drzwi. Na energiczne pukanie pies skacze, nadal
szczekając. Myszka chwyta go za obrożę, ucisza i otwiera. Alfred rzuca się do przodu, aż Piotr
odskakuje na bezpieczną odległość.
– Co to za pies?! – Jest naprawdę przestraszony i zły. – Skąd tu to zwierzę? Co to znaczy?
– Jest mój. Co ty tu robisz?
– Twój? Idiotyczne. On jest zły… zamknij go albo zrób coś z nim! Pójdziesz!
Myszka patrzy na męża z leciutką ironią. Nigdy nie miała okazji zobaczyć go w takiej
sytuacji. On naprawdę boi się psa. Inna sprawa, że te wyszczerzone zęby i okropny charkot
trzymanego za obrożę Alfreda mogą robić wrażenie.
– O co chodzi? Nie życzę sobie wizyt niezapowiedzianych.
– Wyłączyłaś komórkę – Piotr podnosi głos. – Jak miałem uprzedzić? Za pomocą gołębia
pocztowego?!
– Czy coś się stało? – nie daje się sprowokować Myszka.
– Stało nie stało… fatyguję się tu, w taką pogodę, w dodatku w twoim interesie, nie
moim! Mamy rozmawiać pod drzwiami? Zachowuj się jakoś po ludzku… – uspokaja się Piotr.
Myszka nadal stoi w drzwiach.
– Jeżeli wezwanie na sprawę, to wystarczy, że zostawisz tu na stole, na werandzie. Ale to
przecież adwokat powinien wysyłać… pocztą, a nie przez posłańca.
– Nie mów tak do mnie. Jeszcze nie zabrałem się do sprawy rozwodu, nie miałem czasu.
Ale lada dzień… poczynię odpowiednie kroki. Chcę ci coś dać, co należy do ciebie.
– Poczyń te kroki. Bardzo cię proszę.
Piotr patrzy zaskoczony jej spokojem. Jest jakaś inna.
Myszka odwraca się i woła w głąb domu:
– Zabierz psa, proszę.
Niespodziewanie szybko pojawia się Barbara, to oczywiste, że podsłuchiwała.
– O, Barbara… jesteś tu, witaj. – Piotr z bezpiecznej odległości wyciąga rękę. Barbara
ujmuje psa za obrożę i oznajmia z najgłębszą pogardą:
– Już nie jesteśmy na ty… proszę pana.
I oboje z psem wychodzą do kuchni. Myszka patrzy z uznaniem i rozbawieniem za
przyjaciółką, potem z pewną satysfakcją rejestruje wyraz twarzy swego byłego męża, cofa się
i otwiera szeroko drzwi.
– Jeżeli musisz wejść, to cóż… proszę.
– Mam nadzieję, że pies jest zamknięty. – Nadal demonstruje swoją niechęć do psa
i dodaje z urazą: – Razem z twoją uroczą przyjaciółką.
– Oszczędź sobie i mnie tych komentarzy, bardzo proszę.
Piotr wchodzi do saloniku, rozgląda się, jego wzrok pada na wiadro z różami.
– Coś podobnego… czyżby od przyjaciółki o współczującym sercu? – ironizuje.
– Kosztowały majątek, ale… w sytuacji kobiecej solidarności…
– Nie. Od kochanka.
– Tak? – Wybucha śmiechem.
Myszka spokojnie patrzy na Piotra. „Gdybyś wiedział, że prawie mówię prawdę”.
On opanowuje się.
– No tak… oczywiście, moje biedactwo… – Powstrzymuje śmiech.
– Nie mów do mnie ani „moje” ani „biedactwo”. Wypraszam sobie.
– A mogłabyś mi go przedstawić… jesteśmy Europejczykami, powinniśmy się…
– Tak, ty jesteś Europejczykiem w każdym calu. Wybacz, ale nie poznasz go. W tej
chwili jest w Nowym Jorku. I dość na ten temat.
– O, to daleko… daleko, istotnie.
Odwraca się, staje przed wiszącym zegarem i kiwa głową z uznaniem.
– No, miło tu jak zawsze…
– Chyba nie po to przyjechałeś, by nagle odkryć urodę tego miejsca.
– Nie ironizuj… to nie w twoim stylu – krzywi się Piotr – ale istotnie nie po to. Czy mogę
usiąść?
– Proszę. – Myszka wzrusza ramionami i wskazuje krzesło. Piotr chwilę się zastanawia,
czy nie skorzystać z fotela, jednak uznaje, że dla jego jasnych spodni krzesło będzie
bezpieczniejsze.
– Miałem dziś w Instytucie ciężki dzień, ale udało mi się wyrwać wcześniej. Dostanę
kawę? – W pytaniu brzmi pewność. Myszka po małej chwili woła w stronę kuchni:
– Basiu! Zrób, proszę, kawę dla Piotra. – I siada naprzeciwko męża. – A więc słucham.
Barbara natychmiast pojawia się w drzwiach kuchni.
– Kawę? O mój Boże… zapomniałam kupić w sklepiku. Może być szklanka zimnej
wody?
Zakłada ręce na piersi i stoi z kamiennym wyrazem twarzy. Potem odwraca się do
przyjaciółki z bezradnie uroczym uśmiechem.
– Nie. Dziękuję – zimno rzuca Piotr. – W takim razie do rzeczy. – Sięga do wewnętrznej
kieszeni marynarki i wyjmuje dość wypchaną kopertę. – Proszę… możesz sobie za to kupić
samochód czy co ci tam wpadnie do głowy. To twoje.
– Nie rozumiem.
Patrzy na nią łaskawie i odchyla się na oparcie krzesła.
– Co to jest?
– Poszedł twój Malczewski.
Myszka siedzi zaskoczona.
– Zapomniałam o nim…
– No widzisz. A ja nie. Ale mogłaś… od marca… – uśmiecha się wyrozumiale. – Tu są
twoje pieniądze, kwit komisowy, rozliczenie… minus te ich dwadzieścia pięć procent, sprawdź
wszystko. – Przesuwa kopertę w jej kierunku.
– Dziękuję ci – mówi po chwili Myszka, ale nie wyciąga ręki.
– No widzisz, a ty szczujesz mnie psem. Brzydko. Odczuwam jakąś… bardzo
niekorzystną zmianę w tobie. To przykre. – Przymyka oczy.
– Istotnie, ostatnio samą siebie zaskoczyłam… tylko to już ciebie nie powinno
interesować – uśmiecha się przez chwilę, ale poważnieje. – Mogłam sama, niepotrzebnie się
trudziłeś.
– Nie mogłaś. Był przecież wstawiony na mnie. Weź tę kopertę i schowaj porządnie, tam
jest sporo pieniędzy.
Myszka bierze kopertę, i nie bardzo wiedząc, co ma z nią zrobić, i jakby nie przywiązując
wagi do zawartości, wrzuca do stojącej obok kasetki z nićmi.
Piotr kiwa głową z dezaprobatą, widząc, jak nieodpowiedzialnie w jego mniemaniu
traktuje taką sumę, ale powstrzymuje się od uwag.
Rzuca znaczące spojrzenie w kierunku stojącej Barbary.
– Czy to obowiązująca zasada, że przy naszej rozmowie musi tkwić tu… ta twoja
ochrona?
– Zachowujesz się nieprzyzwoicie – podnosi nieco głos Myszka. – Słucham, coś jeszcze?
Barbara wycofuje się do kuchni, niechcący popychając Romana stojącego za nią i nie
zamyka drzwi, przymykając je tylko.
– Wiesz, niepotrzebnie zostawiłaś futro. To marna demonstracja.
– Może komuś się przyda, mnie nie.
– Wyobrażasz sobie, że ktoś będzie chodził w twoim używanym futrze?
– W ogóle nie zaprzątam sobie tym głowy. Daj sprzątaczce. Ucieszy się. Obrączkę,
biżuterię… zostawiłam w szufladzie toaletki. Nazwisko zwrócę natychmiast po rozwodzie.
Jeszcze coś? Nie chcę cię zatrzymywać, masz nowe obowiązki, na pewno jakieś sprawy,
a więc… – Podnosi się.
Piotr zastanawia się, jak podjąć ważne dla niego zadanie, zbiera się w sobie i zaczyna
łagodnie:
– Teraz tak, jeszcze jedno. Mam nadzieję, że pamiętasz… kiedyś przy jakiejś okazji twoja
ciotka Teresa powiedziała, że… – wskazuje na wiszący zegar – że on jest mój. Jest dla mnie.
Pamiętasz, prawda? Zachwyciłem się nim, a ona powiedziała: „Będzie twój”.
Zapada dość niezręczne milczenie, Myszka pociera czoło, starając się sobie przypomnieć
czas, sytuację, słowa.
– Tak więc myślę, że jest to odpowiednia chwila… – Odsuwa krzesło, podchodzi do
ściany i ujmuje za dolną obudowę zegara. Myszka siada bez słowa, ale podrywa się, gdy z kuchni
wypada Barbara z krzykiem:
– Zaraz! Zaraz! Twój?! A masz świadka?! Ona się nie liczy! – wskazuje na Myszkę, nie
odrywając oczu od Piotra. – Mało panu profesorowi tego świństwa, co narobił?! Mało?? Oo…
mowy nie ma!! Łapy precz! – Odpycha go bez pardonu. – To jej pamiątka rodzinna, nie twoja!
– Co?!
– Głuchy, tak? W tym wieku to normalne! Biedny starcze.
Krew odpływa mu z twarzy.
– Ręce przy sobie! Jakim prawem ona… co to ma znaczyć?! Mario, powiedz tej pani. Co
to za obyczaje?? Jak się pani zachowuje!
– Ty mówisz o obyczajach? Bezwstydniku niemoralny?! Ty?? Wszystko tu należy do
Myszki! Tylko do Myszki!
W Piotra wstępuje duch walki o swoje, rzuca się do przodu, po drodze gubiąc godność
i zasady, chwyta Barbarę za ramiona i odrzuca ją na bok, ona wali go „z liścia”, ale trafia
w szyję, co go na moment zatyka, teraz Myszka odzyskuje mowę i przerażona absurdalnym
rozwojem sytuacji, krzyczy:
– Piotr! Baśka! Przestańcie w tej chwili!
Ale oni szamoczą się, stękając i uderzając na oślep. Padają też nieobyczajne słowa i całe
zdania, niezbyt miłe propozycje, kto co może, komu, gdzie i w co.
– Dosyć!! – wręcz wrzeszczy Myszka.
W tym momencie słychać z kuchni rumor przewracanego jakiegoś mebla, jak strzała
wpada do pokoju pies ze zjeżoną sierścią na grzbiecie, położonymi blisko czaszki uszami,
z obnażonymi kłami i wczepia się w nogawkę spodni Piotra. Ten wrzeszczy z przerażenia, a kto
wie, czy i nie z bólu:
– Jezus Maria!!
Pies, trzymając w pysku skłębiony materiał, potrząsa głową, warcząc przeraźliwie, gdy
przeciwnikowi chce przetrącić wyimaginowany kark. Teraz, zapierając się tylnymi łapami,
ciągnie do siebie rwący się spory kawał materiału. Barbara oparta o fotel dyszy jak po biegu
maratońskim i z zachwytem przygląda się niespodziewanemu występowi Alfreda. Myszka rzuca
się do psa i teraz, odciągając go za obrożę, omal nie przewraca się na Piotra.
– Puść! Puść! Nie wolno!! Zostaw!
Poza psim charkotem słychać rozrywany materiał nogawki spodni. Myszka na kolanach
odczołguje się z psem w drugi koniec pokoju.
– Ja krwawię! – woła zszokowany Piotr. – Rozwalił mi nogawkę! W strzępy!! Ten pies
jest wściekły!! Trzeba go natychmiast uśpić! Natychmiast! Dzwonię po policję! – Patrząc na
podartą, zakrwawioną nogawkę nowych jasnych spodni, jednocześnie szuka w kieszeni komórki.
– Tu nie ma zasięgu… nie próbuj! – kłamie przekonująco Barbara.
– Pies nie jest wściekły. Przepraszam, Piotrze… on nie znosi agresji mężczyzn, a sam
przyznaj, że to ty go sprowokowałeś…
– Ja?!
– Był szczepiony, mamy zaświadczenie – spokojnie mówi Barbara, nachyla się i patrzy na
zranioną nogę Piotra, widoczną przez rozdarty prawie do kolana, zakrwawiony materiał spodni.
– Do wesela się zagoi – wybucha śmiechem – dziabnął troszeczkę. Ale brzydka blizna może
pozostać… zajodynować?
– Nie! I nie dotykać mnie! – syczy Piotr, trzymając się blatu stołu. – Wszyscy jesteście
chorzy! – krzyczy niespodziewanie. – Trzeba was pozamykać w domu wariatów!!
– Czy mogę pomóc? Widzę, że jestem paniom potrzebny – odzywa się groźnie Roman,
stając na progu ze szczotką na kiju w lewej i drewnianym tłuczkiem do mięsa w prawej ręce.
Wszyscy odwracają się do niego, a Piotr zaskoczony wyciąga palec w jego kierunku.
– A ten to kto? – pyta arogancko. – Nie w Nowym Jorku?
– Nie bądź idiotą, Piotrze!
– Roman Ignacy Raduński – przedstawia się spokojnie Roman.
– Zaraz, czy to nie jest moja flanelowa…
– Już nie! Dziękuję, panie Romanie. – Myszka powstrzymuje go dłonią, podnosi się
i mówi z naciskiem do Piotra: – „Ten”, panie profesorze, to jest mój gość! I ani słowa więcej.
Dość mam tego magla! Basiu, trzymaj psa.
Podchodzi do ściany, zdejmuje zegar, a wahadło i ciężarki obijają się o siebie z brzękiem.
Na ścianie pozostaje widoczny ciemny ślad, czarny woal przerwanej pajęczyny i stary hak.
– Masz! – wpycha go tak energicznie w ręce Piotra, że zegar opiera się o jego piersi,
zostawiając czarną smugę na klapach – jest twój! Twój razem z kornikami. Też są twoje!
Zabieraj! Jeszcze coś?! Nic?! To zabieraj się też! Raz na zawsze! Już!! – Jest blada z czerwonymi
plamami na czole i policzkach. – Nie chcę cię tu widzieć nigdy więcej!
– Myszko! Nie oddawaj! – oponuje Barbara, znów gotowa do walki.
– Cicho! Dosyć! – Myszka rzuca ostro do wszystkich. – Profesor Kornel wychodzi,
Alfred i reszta państwa do kuchni! Też się pies popisał. Brawo! – Szybko wychodzi do sionki
i z rozmachem, szeroko otwiera drzwi. Idący za nią Piotr z zegarem w objęciach zatrzymuje się
gwałtownie.
– Coś ty powiedziała? Alfred? Imię ludzkie dla psa?! Dla tego kundla? Tak miał na imię
mój ojciec. Jak mogłaś…
Myszka bierze go za ramię i energicznie wystawia za próg.
– Mogłam! Mogłam, bo chciałam! Ja już wszystko mogę. A o Alfredzie Kornelu… też
z krzywym zgryzem… mam lepsze mniemanie niż o jego jedynaku! I jeszcze jedno. Moim
adwokatem jest mecenas Eugeniusz Robiński, twój niegdysiejszy partner brydżowy, tyle że
lepszy… i już wszelki kontakt przez niego! To by było na tyle! Żegnam.
Piotr patrzy na nią oszołomiony, z drwiącym grymasem ust.
– Twój wielbiciel… stary błazen! – I rusza po schodach, a przy każdym kroku – niczym
zasłużona w boju flaga – majta mu się rozerwana nogawka. Wygląda idiotycznie. Myszka
starannie zamyka drzwi. Na klucz.
Właściwie wolałaby teraz być sama, ale wie, że trzeba za chwilę wejść tam do nich, do
kuchni. Co czuje? Jeszcze napięcie, niesmak z powodu zaistniałej sytuacji, świadków, ale
i udziałowców w tym zaskakującym maglu i w jakimś stopniu przekomicznym dramacie. Pan
profesor przepychający się z zaperzoną kobietą w średnim wieku, niekontrolującą wymierzanych
razów i wymiany słów zwanych „mięsem”… Pies uwieszony u nogawki eleganckich spodni
profesorskich, charczący zajadle i potrząsający łbem, jak jego prapraprzodek, gdy polował
i przetrącał kark zdobyczy. Obcy mężczyzna w odzieniu tegoż profesora ze szczotką, którą miał
zamiar walczyć w obronie kobiet czy zegara? I ona… w oszołomieniu, bardziej widz niż
udziałowiec, widzący po raz pierwszy w tak ostrym zwarciu byłego męża i wierną przyjaciółkę,
łagodną opiekunkę starych ludzi. O… dopiero teraz czuje ból startej skóry na kolanach, gdy
„jechała” za psem, na podłodze, wrzeszcząc na niego. W tym wszystkim zastanawiające jest
jeszcze i to, skąd w Piotrze taka ekstremalna potrzeba zabrania zegara, za wszelką cenę. Przecież
nigdy nawet nie wspomniał, że warto by, czy że chciałby przewieźć zegar z Garbatki do nich do
domu. A więc… nie chciał go dla siebie. Chciał, zapragnął go dla tamtej kobiety. Musiał opisać
tego urokliwego stulatka z porcelanowymi kolumienkami na froncie, przy drzwiczkach, na
których rozkwitła róża była już tylko wspomnieniem po kolorze, z wdzięcznym, misternym
rysunkiem strzałek na porcelanowym blacie i z dźwiękiem dostojnie wybijanych godzin, a ona
powiedziała: „Bardzo chciałabym go mieć” – albo: „Chcę go mieć”. I co? „Piotrusiu? Kochanie?
Misiulku? Najdroższy?”
Myszka stoi jeszcze chwilę z czołem opartym o ciepłe drewno starej ściany sionki. „Więc
dobrze, masz go. I nie dręczcie mnie więcej!”
Powoli uspokaja się jej serce, ale tylko w sensie fizycznym. Czuje, jak bardzo jest
samotna, jak ostro tkwi w niej to porzucenie, ten inny Piotr, oni tam razem. Ich bliskość dla
siebie, odkrywanie wszystkiego razem. Wie, że jest żałosna z tą pamięcią o niegdysiejszej
miłości, z zazdrością o wszystko, co będą mieli dla siebie, ciepło, czułość, miłość… gesty,
zwroty, przyzwyczajenia. „Kiedy to myślenie będę miała za sobą? Jaki czas jest mi potrzebny?
Dziękuję ci, Michale, że gdzieś tam jesteś i może choć przez chwilę myślisz o mnie…
życzliwie”.
Zbiera się w sobie i odwraca, żeby pójść do kuchni. Naprzeciwko niej stoi Barbara
z nieszczęśliwą miną.
– Przepraszam…
Ale Myszka wyciąga do niej ręce i przytulają się.
– To ja… ja cię przepraszam, że naraziłam cię na coś takiego.
– No to odetchnęłam. Myślałam, że mnie zrównasz z ziemią, ale nie mogłam…
– Cicho!
– Chodź, zrobiłam mocną kawę… dobrze nam zrobi.
Nagle Myszka zaczyna się śmiać coraz głośniej.
– Ten twój numer, że nie mamy kawy! To ty powinnaś była zostać aktorką, nie Iwona!
– Skunks, jeszcze mu się naszej kawki zachciało… – wtóruje Barbara.
– Biłaś go jak Gołota… może tylko bardziej na oślep.
– Gołota?! Co za porównanie… Tyson! Chyba wybiłam sobie oba nadgarstki, ale mam
frajdę, że dołożyłam mu. Co prawda, Fredek był lepszy.
– Przestań, bo mnie skręci z tego śmiechu… To wszystko było upiorne!
Rozbawione do łez, wchodzą do kuchni.
– Och, panie Romanie. Dziękuję, że chciał pan… – zaczyna Myszka.
– Pobić szczotką przedstawiciela nauki, ale nie kultury – przerywa jej Barbara.
– No, gdyby trzeba było… Ale czasem wystarczy widok mężczyzny odpowiedniej
postury, nie chwaląc się… i determinacja do działania. A u mnie to było widoczne! Tyle że
Fredzio wziął i wyprzedził.
– Wziął większy rozpęd do tej nogawki… – znów śmieje się Barbara.
– Przepraszam pana za to nieobyczajne zdarzenie w moim domu. Sama się nie
spodziewałam – tłumaczy się Myszka.
– Pani Mario – macha ręką Roman – szkoda tylko, że panie się zdenerwowały, ale
naprawdę, jak już się panie dopatrzyły w tym śmieszności, to jest dobrze.
– Zaraz, zaraz, a gdzie pan położył broń? Bo bywa mi potrzebna – mówi Barbara.
– Chodzi o tłuczek do mięsa?
– No!
– Włożyłem na miejsce do szuflady. O, proszę…
– Dobrze, chodźcie, kawa nam stygnie.
Myszka stoi jeszcze chwilę, gładząc i poklepując psa.
– Swoją drogą, to było zastanawiające. To zachowanie Fredzia.
– Oba zachowania – mruczy Barbara.
– Mądry pies – zgadza się Roman – wystartował jak strzała. O mało mnie nie obalił.
– A więc umie gryźć, jak trzeba – z uznaniem dorzuca Barbara.
– Tak myślę, że nic o nim nie wiemy, ale to, jak zareagował, to nie dlatego, że chodziło
o mnie.
– Jak to? Ratował swoją panią, Myszko. Instynkt.
– Nie. Nie jesteśmy jeszcze tak zżyci, żeby chciał mnie bronić. On po prostu zna takie
sytuacje ze swojego życia. Jego pan, tamten mężczyzna, awanturował się i być może bił tamtą
kobietę, jego panią, która karmiła go, może kochała, więc obudził w nim agresję. Zwróć uwagę,
że Fredzio ma uraz, on warczy na każdego mężczyznę, ostrzega. I co się dzieje? Ten jego pan
wścieka się wreszcie, wsadza psa do samochodu i wywozi do lasu. Przywiązuje do drzewa
i odjeżdża. Skazuje na śmierć.
Barbara i Roman patrzą na nią w milczeniu.
– A tamta kobieta? Psia pani? – pyta cicho Barbara i kiwa głową.
– Czemuś jest bezradna, lub nie wie, co zrobił ten człowiek – ze smutkiem mówi Myszka.
– Człowiek? Ja bym go, proszę pani…
– Ja też! – rzuca Barbara. – Ja też, panie Romanie!
Popołudnie tego samego dnia, bogatego w doznania dramatyczne. Jest cicho i słonecznie.
Na przystawionej do śliwy starej drewnianej drabinie stoi Roman i zrywa do wiadra dojrzałe
owoce, Barbara pod drzewem zbiera te, które opadły, a Myszka – kategorycznie odsunięta przez
nich od jakichkolwiek wysiłków, chroniona jak dziecko po chorobie, siedzi z poduszką pod
plecami na ażurowym, żelaznym krzesełku.
– Na tym niewygodnym krzesełku siadywała w sadku ciocia Tereska, z tej drabiny wuj
Leopold zrywał śliwki i co pewien czas rzucał w nią jakąś, a ona niezmiennie mówiła:
„Poldeczku, na świętą Tereskę, jeżeli chcesz mi dać coś miłego do zrozumienia, to powiedz,
powiedz, dzikusie jeden, bo wreszcie wybijesz mi oko”. – Myszka tęsknie uśmiecha się do
wspomnień.
– Musi, co się kochali – konstatuje Roman, wychylony ze środka drzewa.
– Musi, co tak – zgadza się Barbara.
– A kiedyś niespodziewanie przyszła burza… – zaczyna powoli Myszka. – Taka
z oberwaniem chmury. Wuj Leopold akurat orał na polu, no i zostawił konia, a sam pobiegł
i schował się pod jedyne drzewo na tym polu, no i tam wypatrzył go piorun, rozłupał drzewo
i wujka na dwie połowy. A od tej pory ciocia Terenia rozsypała się na tysiąc kawałków i tylko
czasem składała się do kupki, ale nie zawsze już te kawałeczki pasowały do siebie… tak.
Barbara szybko podaje jej garść pięknych śliwek.
– Sam miód…
Barbara jest zawsze wyczulona na nastroje Myszki. Ta wrażliwość na bliźnich nie jest
tylko zawodowa, ale organiczna, a więc naturalna, a już jeżeli chodzi o najbliższą jej sercu
przyjaciółkę, czujność, lęk i reagowanie są podniesione do potęgi. Dziś przy tym Myszka
przeżyła kataklizm, z którego może się jeszcze nie otrząsnęła. Wspomnienie o tak bliskiej jej
Teresie też może rozbudzić smutek przeszłości. Barbara, mając pod skrzydłami te wszystkie
staruszki, bliższe dzieciństwu niż równowadze późnej dojrzałości, wytworzyła w sobie taką
specyficzną, określoną konieczność reagowania. Zagadać, rozśmieszyć, namówić na coś
słodkiego, choćby garść dojrzałych owoców… odwrócić uwagę i pozwolić wypłynąć na
powierzchnię z zapaści wspomnień nie najweselszych, pomóc pozbyć się wyimaginowanych czy
błahych problemów. Bo za tym szły łzy, bezsenność, gorączka, niebezpieczne oddalanie się.
I potem, bywało, Barbara sama wplątywała się w tę sieć utkaną przez siebie, traktując tak swoich
bliskich, znajomych, co przyjmowane było różnie. Ze zniecierpliwieniem, znudzeniem, ostrym
protestem czy nawet złością.
– Baśka, już któryś raz ci mówię, że nie chcę… – Zniecierpliwiona Myszka poprawia się
na krzesełku i wraca do wspomnień. – Jakież to były cudowne wakacje… jak to w bajkach,
dawno, dawno temu. Do dziś kołaczą się we mnie zapachy, smak chleba na zakwasie, z miodem,
i to Tereskowe „a umyłaś łapki?”. Z wujem na grzyby rankiem, kiedy jeszcze mgły nad łąkami,
a las pachnie wilgocią, koty i psy, imiona Tropek, Maksio, Niunia, Jaga, Kubuś, Pralinka… Łzy
nad myszką w pułapce, jazda drabiniastym wozem w pole, zsiadłe mleko z kartofelkami. I to
moje zdrobnienie od Marii, Myszka, to Tereskowe właśnie… podczas którychś wakacji, a na całe
życie…
– Ale w każdej tamtej cudowności – dorzuca Roman – były i chwile strasznej grozy, a to
wieczorem gałązka pukała w okno, a to kocisko się zawieruszyło, piłka pękła albo pies ukradł
i przegryzł, a to szpinak do obiadu… Tylko że tamto pani pamięć dziś wyrzuca z zakamarków
głowy. Bo chce się tylko cudowności wspomnień i zatęsknienia.
– Patrzcie go, śliwkowy filozof… – mruczy Barbara.
– Tak… coś w tym jest – zgadza się Myszka i przymyka oczy. – Pewno po jakimś czasie
tak jest ze wszystkim.
Barbara rzuca na nią czujne spojrzenie i zaczyna wesolutko.
– Pamiętasz, że na naszym zjeździe Iwona dała mi zająca? Dla Bartka?
– Żywego? No, jak tak można? – obrusza się Roman.
– Z pluszu! Zabawkę z pluszu – uspokaja go Barbara.
– Yhm… – mruczy nieuważnie Myszka, nie otwierając oczu.
– No, to muszę się przyznać, że jeszcze go Bartkowi nie dałam. Dam, oczywiście, że dam.
Może jak wróci z wakacji, ale… na razie nie.
– Dzieciak za mały? Zepsuje? – Roman ostrożnie schodzi z drabiny z pełnym wiadrem
i dosypuje trochę, dopełniając stojący kosz. – Bo to tak już jest, że one muszą zajrzeć do środka.
Taka to ich ciekawość.
– Nie, to nie to – śmieje się Barbara. – Zajączysko takie cieplutkie, miękkie futerko,
pyszczek głupi, bezradny… Oglądałam go przed snem, już w łóżku i jakoś… zasnęłam z nim.
Straszne, co? Słuchasz, Myszko? I tak już zostało…
Myszka patrzy zaskoczona, a Roman z niespodziewanym zrozumieniem mówi cicho:
– A co w tym strasznego? Każdy jest łasy na trochę czyjegoś ciepła.
Myszka zaczyna się śmiać, a Barbara zamierza się na nią śliwką.
– Śmiej się, śmiej… a ja jestem nieco przerażona. Sypiam z zającem! Jestem gorsza od
Iwony, co? Dewiacja. A wyobraź sobie, późna starość… demencyjna staruszka, która kurczowo
trzyma się pluszaka. I pamięta tylko słowo, „zającek… zającek” – sepleni niewyraźnie.
– Przestań… – zaśmiewa się Myszka – wykończycie mnie dziś.
– I o to nam chodzi – wtóruje jej chichotem Barbara. – Miło, że się śmiejesz, gorzej, że ze
mnie. Zygmunt pewno też rechocze.
– Jaki Zygmunt?
– Freud, oczywiście. No, trzeba brać się za śliwki, pani gospodyni, dziś powidła, jutro
placek. Panie Romanie, fajrant! Ani jednej więcej, bo będziemy smażyć całą noc. – Prostuje się
Barbara.
– Drabinka wraca do komórki?
– Tak, dziękuję panu.
– Znajdę w obórce jakieś narzędzia?
– Jakie narzędzia? – dziwi się Myszka.
– Gwoździe, młotek, jakąś piłkę czy siekierkę?
– A co to, zamierza pan coś budować? – ironizuje Barbara.
– Nie podoba mi się ten szczebel, a i te. O, pani spojrzy, trzeba wzmocnić albo i zmienić,
koniecznie. To jak bym znalazł… – Patrzy na Myszkę.
– Znajdzie pan, jak nie na półkach, to pod nimi taka niebieska skrzynka. Wujek Leopold
miał wszystko – uśmiecha się Myszka.
– Poza szczęściem w czasie burzy – dorzuca Barbara.
– Bo co komu pisane… – wzdycha Roman i rusza w kierunku obórki z drabiną na
ramieniu i z koszem śliwek, które po drodze zostawi na werandzie, ale jeszcze odwraca się. – Te
trawy by należało skosić, wszędzie po pas już… ale przyznaję, nie umiem.
– Poproszę sąsiada.
Myszka schyla się i obie z Barbarą biorą za uchwyt wiadra.
– Wiesz… – mówi cicho Myszka – jak on sobie rozłoży tę swoją karimatę, w tym małym
pokoiku na dole, damy mu jakieś koce, poduszkę, to niech przenocuje.
– Dobry pomysł, bo jeśli chrapie, to na górze nie będziemy słyszały. A on wygląda mi na
chrapacza.
– Skąd wiesz?
– Taki duży, to musi chrapać.
– Co to za teoria? Oj Baśka, jesteś okropna.
– Lubię takich gospodarnych, „samych z siebie”, nie na prośbę – mruczy Barbara.
– Tak, to jest ujmujące. Jest takich ludzi garstka – zgadza się Myszka.
– To dobry człowiek. Troszkę może mitoman, kopnięty, ale widać, że dobry.
– Zmieńmy ręce. – Zatrzymuje się Myszka. – Zaraz będą mi pękać żyłki.
– Ach, to delikatne ciało blondynki – wzdycha zabawnie Barbara i dodaje serio: – Musisz
brać rutinoscorbin, jak nie masz, to ci skombinuję na drugi raz.
Przechodzi na drugą stronę wiadra, znów biorą za metalowy uchwyt i ruszają.
– Z kościami – mówi niespodziewanie.
– Co z kościami?
– Dobry człowiek. Ten prapraprawnuk wynalazcy lampy naftowej.
– Aa.
– Przyswoił nam się, tak jakoś. Tak myślę i myślę…
– Basiu, nie przesadzaj, zaszkodzi ci, nie jesteś przyzwyczajona… – z troską mówi
Myszka.
– Pani mi się narażasz! Ale jestem ponad to. Wiesz, taki stróż-przyjaciel, to by ci się tu
przydał. Choćby na zimę, co?
– Nie kombinuj! Też wymyśliła – sapie Myszka.
– Ale gdyby sobie przysposobił obórkę, postawił piec, sławojkę, prysznic, coś na kształt
kuchenki? Tak pomieszkałby na trochę, nie rezygnując ze swoich apartamentów w mieście
Łodzi.
– A przed obórką hangar i awionetkę, żeby mógł latać do przyjaciela na Mazury, a nie
zabierać się pekaesem, już nie mówiąc o pani Basieńce, która mu przypomina miłość
młodzieńczą. Może ogranicz swoją fantazję do placka ze śliwkami.
– Niepokoi mnie, że będziesz tu sama – poważnie mówi Barbara.
– Trochę samodzielności dobrze mi zrobi, muszę się pozbierać, a do tego tu jest
bezpieczniej niż w Warszawie, poza tym sama wiesz, że mam sprawdzoną niezawodną ochronę.
Alfreda.
Barbara parska śmiechem.
– No co, co? – pyta zaczepnie Myszka.
– Ciągle mam w oczach ten cudowny obraz… Fredzio w akcji!
Myszka odwraca się przez ramię i mówi do idącego za nimi psa:
– Wybacz, że podniosłam na ciebie głos, mordko. A byłeś taki wspaniały! Mam nadzieję,
że w Wigilię opowiesz mi swój życiorys i rzucisz jakieś światło na tego ciemnego typa, co
uzasadnia generalnie twoją niechęć do rodzaju męskiego.
– Jeśli poda adres, pojedziemy do tego faceta i nakopiemy mu w… nie będę się wyrażać
przy dziecku.
Wchodzą na werandę.
– Zgoda, Barbarko, ale teraz zabierzemy się za obiadokolację, jak w dobrym hotelu na
Zachodzie.
– Aha – mruczy Barbara – a na razie zadowolimy się miejscowym zachodem słońca.
I wchodzą do domu.
Ranek. Myszka budzi się i leży, nasłuchując. Cisza panuje w całym domu, i jeżeli Barbara
krząta się w kuchni, to na pewno chodzi na palcach, na zmianę unosząc się nad podłogą, żeby
tylko nie zbudzić śpiącej przyjaciółki. Ta przymyka powieki i wzdycha z ulgą. Jak dobrze, że jest
Barbara, jak dobrze, że przyjadą dziewczyny, jak dobrze, że dom jest jej domem, jak dobrze, że
dzisiejszej nocy spała bez proszków. Noc bywa czarną dziurą, w którą zapada, i z której wynurza
się, bez wspomnień, snów. Przestała śnić. Kiedyś były sny kolorowe, jeżeli chciała, tak naturalnie
odrywała się od ziemi i leciała, były przy niej łagodne psy, zabierała się do malowania,
wyjeżdżała do nieznanych miejsc. Widocznie sny muszą się od nowa do niej przyzwyczaić…
nauczyć jej nowej.
Z łazienki wychodzi w dżinsach i podkoszulku, z niezbyt mądrym napisem: „Gdzie są
najlepsze kasztany?”. Zapowiada się ciepły, słoneczny dzień, czeka ją wędrówka do sklepiku po
świeże bułki, zapas masła, ser, może świetną tutejszą kiełbasę. Schodzi, siada na przedostatnim
schodku i zapina sandały. Alfred leniwie unosi powieki, błyskając białkami, i uderza ogonem
o fotel. Myszka kładzie palec na ustach. Barbara jednak jeszcze śpi na górze, Roman w małym
pokoiku za kuchnią. Sięga do kieszeni, wyciąga portmonetkę, sprawdza jej zawartość, zastanawia
się chwilkę, a potem podchodzi do stolika i otwiera stojącą na nim kasetkę z nićmi. Jest pusta…
Są tylko kolorowe nici, nożyczki, naparstki, górka guzików. Koperta znikła. Myszka stoi
nieruchomo, z pulsującą krwią w skroniach. Jakim cudem, na miłość boską…
Decyduje się, cicho uchyla drzwi do kuchni. Przed kaflowym piecem wisi tylko pusty
sznur. Kieruje się do pokoju za kuchnią i wchodzi do środka. Pokój jest pusty, na nieruszonym
łóżku złożone starannie w kostkę koce, na nich poduszka. Oczywiście ani śladu plecaka
i karimaty. Myszka stoi bez ruchu, zagryzając usta. Jest wściekła, rozczarowana i zawiedziona.
To nikczemne…
Wychodzi do sionki, zabiera stojący pod ścianą koszyk, a z wieszaka zdejmuje obrożę
i smycz. Odwraca się i gestem zachęca psa do wyjścia… Alfred zeskakuje z fotela i biegnie do
niej. Schylona, zapina mu obrożę i szepcze z wyrzutem:
– Jak mogłeś pozwolić mu uciec? To złodziej!
Alfred radośnie macha ogonem. Gdy automatycznie chce przekręcić klucz w drzwiach
wejściowych, oczywiście okazuje się, że są otwarte. No jasne, przecież nie wylazł przez okno,
ani nie wyleciał kominem, cholera jasna! Pies biegnie do furtki, a ona schodząc z werandy, nie
zwraca uwagi na leżącą na schodku gałązkę z białą różą, zerwaną z tych oplatających werandę.
Idzie powoli, a jest tak przygnębiona, że nie cieszą jej głosy ptaków, słońce coraz bardziej
ocieplające urokliwy krajobraz, ani zawadiackie rundki Alfreda między przydrożnymi krzewami.
Jak podnieść się, gdy zawodzą nas ludzie, których znaliśmy, czy zaufaliśmy właśnie
poznanym.
Kiedy dochodzą do sklepiku, Myszka zatrzymuje się i nachyla do Alfreda.
– Zostań i czekaj! – A on posłusznie siada przy schodkach.
Myszka patrzy przez chwilę na drzwi sklepu, które są zamknięte. Wchodzi po schodkach
i widzi kartkę krzywo przylepioną do ramy. ZAMKNĘŁAM Z POWODU CHOROBY.
Stoi niezdecydowana, a potem szybko schodzi ze schodków. Idzie wzdłuż płotu aż do
furtki. Wśród starych bzów widoczny duży dom. Nadsłuchuje, ale z głębi nie dochodzi żaden
głos.
– Zostań tu, Fredziu…
Naciska klamkę, furtka jest otwarta, więc wchodzi. Na ławeczce, z głową opartą o mur
domu, opatulona w stary sweter, z zamkniętymi oczami, siedzi Magda Flagowa.
– Pani Magdo? Dzień dobry – mówi cicho.
Flagowa powoli otwiera oczy, są przekrwione i opuchnięte. Patrzy na Myszkę bez
wyrazu.
– Co się stało, pani Madziu? Mogę jakoś pomóc? – Powoli podchodzi i siada obok
Flagowej, na brzeżku ławki. – Mąż… chory?
Magda potrząsa przecząco głową, odchrząkuje i chrypi:
– Świat jest chory…
– Jak to…?
– Ci są chorzy, co wysyłali mojego synka i Karolka na tę obcą wojnę! Ci są chorzy… My
jesteśmy tylko nieszczęśliwi.
Myszka wstrzymuje oddech, delikatnie dotyka jej ręki i szepcze przerażona:
– Boże… co się stało?
Flagowa próbuje uśmiechnąć się, ale wychodzi to blado.
– Mojemu się udało… jeszcze się udało. A Karolkowi… Karolkowi nie. – Zaczyna
bezgłośnie płakać. – Młody dzieciak, wszystko było przed nim, zawsze taki wesoły… Brat Aśki,
narzeczonej mojego Marcinka. Tak ślicznie śpiewał, a już przedwojenne kawałki, to…
Myszka niezgrabnie obejmuje Flagową, która teraz już głośno płacze.
– Niechby swoich synów wysyłali! – Odchyla się. – Słyszała pani, żeby choć jeden
pojechał od tych, tam na górze ?! Co to… niby same córki mają? O mój Boże, taki chłopak jak
złoto…
Myszka czuje całą swoją bezradność, gładzi rękę Flagowej, którą wstrząsają cichnące
łkania.
– „Muszę, mamuśka, muszę, chcę Asi piękne wesele wyprawić. A i na dom może
starczy”, a Karolek mówił: „Merca kupię i wszystkich do kościoła zawiozę! Z paradą! Będziemy
pamiętać do końca życia!”. No i co? Koniec życia.
Milczą, a Flagowa kołysze się lekko, jak te maluchy w domu dziecka, co to sierocą
chorobę mają.
– Wszyscy tam płaczą, matka, ojciec, Aśka… dwójka najmłodszych, babka, ciotki, co się
zjechały… rodzina. Płakałam i ja z nimi, a teraz płaczę tu. Z żalu, smutku, ze złości, ale i ze
strachu o mojego synka. – Już tylko spazmatycznie wzdycha. Wyciera nos i mówi niewyraźnie:
– Wiem, trzeba sklep otworzyć. Miał po towar jechać, to wczoraj… wziął i uciekł.
– Kto?
– Mąż.
– Rany boskie! Jak to: uciekł? Dokąd?!
– No, a gdzieżby… – Znów wyciera nos i mówi spokojnie: – Na dach. Niby taki stary
chłop, a w środku w nim siedzi drugi, tyle że mały.
Myszka wstaje z ławki i cofa się o kilka kroków. Zadziera głowę. Na dachu, obok
otwartego włazu, oparty o komin, siedzi Marian Flaga.
– Panie Marianie! Panie Marianie! – woła półgłosem. – Panie Marianie, proszę zejść! Tu
do nas! Bardzo pana proszę, panie Marianie.
Mężczyzna nie odrywa wzroku od horyzontu i powolutku gładzi trzymanego na kolanach
kota. „Wyglądają troszkę jak z Chagalla – przemyka jej przez myśl. – Ten smutek, ten nastrój…
Gdyby jeszcze wyżej przeleciała koza, albo Aśka… panna młoda…”
Wraca do Flagowej.
– Z kotem tam siedzi.
– Z Filusiem – zgadza się Flagowa. – Od wczoraj rana. Jak przyszła ta wiadomość. Ten
kot to za nim wszędzie, jak pies.
Myszka decyduje się niespodziewanie dla samej siebie.
– Jak mogę się tam dostać?
– Gdzie?
– Na dach.
Flagowa patrzy na nią i macha ręką.
– Jeszcze pani tam brakowało. Odsiedzi swoje, to kiedyś zejdzie.
Myszkę zadziwia jej spokój i pogodzenie. Mówi to tak zwyczajnie, jakby dawała po raz
któryś z rzędu przepis na ciasto drożdżowe.
– Nie, pani Magdo! Tak nie można. Idę na strych! – decyduje się Myszka i energicznie
rusza do domu. Zatrzymuje się, kiedy słyszy sygnał komórki Magdy.
– O Jezu… – jęczy Flagowa, nerwowo wyciągając ze swetra komórkę. – O Jezu…
słucham, Flagowa. O matko, to ty? Każdy telefon to teraz krew ze mnie odpływa. Co, Zdzisiu?
Dobrze… no i ze dwa kartony tej pomarańczowej… i cytryny, bo mi wyszły.
Myszka nie słucha dalej, tylko szybko wchodzi do domu. Po schodach na piętro,
a stamtąd wąskimi schodkami na stryszek. Uderza ją zapach stęchłego powietrza, strych jest
zagracony, przez otwartą klapę włazu widać kwadrat jasnego nieba z białą chmurą w kształcie
twarzy. Tak jakby w świetlistej obojętności ktoś przypatrywał się ziemskim zmaganiom.
Wdrapuje się na podstawiony pod właz kufer i ostrożnie wynurza się z otworu. Patrzy ze
smutkiem na siedzącego Flagę i teraz wpatrzonego w nią kota. Twarz Flagi nie wyraża rozpaczy
czy smutku, jest tylko zmęczona, postarzała i jakby nieobecna. Lubi te swoje ucieczki na dachy,
ale teraz nie czuje żadnego uniesienia i radości. To jakby już zostało mu odebrane na zawsze.
– Panie Marianie… – zaczyna cicho.
Mężczyzna powoli odwraca głowę w jej kierunku.
– Panie Marianie, proszę…
– Co pani tutaj… – i milknie, jeszcze trochę nieobecny.
– Przyszłam po pana – uśmiecha się ciepło – proszę zejść na dół.
– Gdzie?
– Na dół.
– Na dół – powtarza. Jego ręka nie zmieniła rytmu, w jakim łagodnie głaszcze burego
dachowca.
– Tak. Żona tam nie daje sobie rady bez pana. Siedzi sama. Wiem, co się stało, i bardzo
współczuję… Ale żona też bardzo cierpi, a samotne cierpienie jest sto razy cięższe. Słowo
honoru. Wiem, jak to jest… – Patrzy na niego, ale on milczy. – Nie chce pan? No, dobrze. Poda
mi pan rękę? Wie pan, jak się boję? Mam lęk wysokości, ale nie ma wyjścia. Posiedzimy razem,
może nie zlecę. – Czeka z wyciągniętą ręką, wreszcie opuszcza ją, ze strachem podejmuje
decyzję i zaczyna się gramolić na dach. – O mój Boże… – jęczy cicho.
Flaga odwraca głowę w jej kierunku.
– No dobrze. Pani przestanie, zaraz… będę schodził.
– Ale zaraz teraz – utwierdza się Myszka.
– No.
– To ja tu poczekam. – Myszka z ulgą schodzi z kufra. – Tu czekam, na stryszku.
– Nie trzeba. Powiedziałem, że tak, to tak. Pani już zejdzie, bo najpierw puszczę Filusia,
a on nie lubi, jak coś ma na drodze. Jak będzie chciał, jak nie… to sam zejdę.
– Dobrze, panie Marianie, dziękuję – rzuca ciepło Myszka i schodzi ze strychu. Przed
domem nie ma już Flagowej, a za furtką karnie siedzi Alfred, teraz wstaje i przeciąga się.
– Dobry pies. Grzeczny… wracamy, Fredziu. Upieczemy w domu rogaliki i jakoś to
będzie… – mówi bez zapału. – Idziemy.
I ruszają w drogę powrotną. Kiedy wchodzą w alejkę jarzębinową, Myszka odwraca się
jeszcze, patrząc w stronę sklepu, i w tym momencie potyka się o wystający stary korzeń, a potem
tak nieszczęśliwie stawia nogę, że prawie się przewraca, sycząc z bólu. Siada natychmiast
i zaczyna masować kostkę. Ból jest tak mocny, że Myszka jęczy głośno i zagryza wargi. Pies
podbiega do niej i siada obok, niespokojnie patrząc jej w twarz, jakby chciał winę za to, co się
stało, wziąć na siebie. Ona zamyka dłonie na pulsującej bólem kostce, opiera głowę na kolanie
i nagle wybucha płaczem. Fizyczny ból otwiera w niej niespodziewane ujście dla tak długo
powstrzymywanych łez, jakby się stawał jednym bólem za dużo. Porzucenie, samotność już na
zawsze, lęk, czy da sobie radę, bezsensowna śmierć nieznanego młodego chłopca, który tak
pięknie śpiewał przedwojenne szlagiery… rozpacz obojga Flagów i ich nieumiejętność
wspierania się, zawód, że okradł ją człowiek, któremu udzieliła dachu nad głową i była gotowa
robić to w przyszłości, nawet to, że ktoś podły wydał wyrok na to zwierzę, przywiązując je do
drzewa i skazując na śmierć. I teraz płacze głośno, jak nieopanowana prosta baba, aż pies nie
wytrzymuje tego stresu u człowieka, którego pokochał od pierwszej chwili, i wciska pysk pod
pochyloną głowę, starając się ją unieść.
– Fredziu… Fredziu… – protestuje przez łzy, ale obejmuje drżącego psa i powoli
uspokaja się. Ociera twarz i zbiera się w sobie. – Już dobrze… no już, już… – całuje go – już
lepiej…
Poluzowuje rzemyk sandała, z trudem, niezgrabnie wstaje i powolutku, sycząc z bólu,
rusza. Kiedyś przecież się dowloką.
Barbara sprawnie wykleja ciastem blachę, wciska w nie śliwki, potem sięga po miseczkę
z przygotowaną kruszonką, posypuje nią ciasto i zadowolona ze swego dzieła, wsuwa blachę do
rozgrzanego piekarnika. Sięga po minutnik i nastawia go. Lukier z sokiem cytrynowym, za
chwileczkę. Musi go zrobić, bo to na pewno będzie smakować Myszce. No i dziewczynom.
Nucąc, wstawia do zlewu miskę po cieście i wtedy – mimo woli rzucając okiem w okno
– zauważa Alfreda wpadającego przez furtkę, a za nim kulejącą Myszkę!
– Jezus Maria!
Automatycznie zakręca kran i wybiega z kuchni, nieomal zeskakuje ze stopni werandy
z krzykiem:
– Co się stało?! Na miłość boską?! Co się stało?!
– Nic, nic. Nie histeryzuj! Lekko skręciłam… zostaw! – Bo Barbara chce ją prowadzić.
– Jeszcze nie jestem twoją staruszką…
– Jak to się stało? Gdzieś się tego dorobiła?! – lamentuje Barbara.
– Na równej drodze. Biednemu zawsze wiatr w oczy, a temu, co nie patrzy pod nogi, daje
w nogę… – I jednak wyciąga rękę do Barbary, przed wejściem na schodki. – Sklepik będzie
otwarty później.
Ale nie mówi nic więcej. Nie może przerażać przyjaciółki, która wszystko bierze sobie
tak bardzo do serca i cierpi, jeśli nie może natychmiast przyjść z pomocą. Cholerny anioł. Teraz
jednak opiera się na jej ramieniu i jakoś wtarabania do domu.
– Siadaj. Zaraz obejrzymy i pewno trzeba będzie zrobić okład. Sprawdzam, co tu masz
w apteczce – woła Barbara z łazienki. – Wyszłaś tak wcześnie, spałam jak suseł… czy pan
Roman pożegnał się z tobą? Wcześnie go wywiało.
– W jakimś sensie pożegnał… – z sarkazmem odpowiada Myszka, zdejmując sandał.
Kostka jest spuchnięta. Przysuwa sobie krzesło i wyciąga na nim nogę.
– Niech to diabli…
– Poniosło włóczykija… O, jest altacet, cud prawdziwy, zaraz zrobimy okład. Ale ci
zrobił niespodziankę, co?
– Ty to nazywasz niespodzianką?! No, to pięknie! Gratuluję ci poczucia humoru!!
– wybucha Myszka, uderzając dłonią w poręcz fotela. – Nakarmiony, ubrany, potraktowany jak
przyjaciel, pozwalam mu przenocować, niby taki wrażliwy… ach jaki oryginalny, a drań i łobuz
pospolity!
Barbara staje na progu z otwartymi ustami. W rękach trzyma miseczkę i kłąb gazy, ale nie
podchodzi do przyjaciółki, zdumiona i znieruchomiała.
– My jak owce… jak naiwne owce, Barbaro. A to taki łobuz. Cyniczny złodziej!
– Poczekaj… – odzyskuje głos Barbara i pyta cicho: – A co on ci ukradł?
– Co?? Pieniądze! Wszystkie! Całą kopertę zabrał, a tam mogło być przeszło
osiemdziesiąt tysięcy! Rozumiesz?!
Barbara zamyka oczy i szepcze:
– Myszko…
– Nie ma o czym mówić. Stało się i już. Ale nic go nie rozgrzesza, nic! Skończone zero!
Drań… – uspokaja się Myszka. – Daj no ten okład. Dobrze, że nie złamałam. Jeszcze by mi tego
brakowało.
– Ooo… niech to szlag! – mówi, nadal stojąc, Barbara.
– Jasne.
Barbara podchodzi do stołu, otwiera szufladę i wyciąga kopertę. Trzyma ją, patrząc
„sarnimi” oczami na Myszkę.
– To ja… tak ją rzuciłaś byle jak w te nici. – Pokazuje kasetkę. – Potrzebna mi była igła
i… więc schowałam do szuflady. Boże odpuść, dobrymi chęciami piekło wybrukowane. Wybacz
mi…
Kładzie kopertę na stole i zabiera się do robienia okładu na nodze przyjaciółki. Nie patrzy
jej w oczy i jest jej okropnie nieprzyjemnie. To takie cholerne przyzwyczajenie, że jej staruszki
wpychają różne rzeczy byle gdzie, nawet papierowe pieniądze do czajnika, czy skarpetki do
kredensu i ona musi ingerować w te poczynania. Myszka siedzi bez ruchu, wpatrzona w Barbarę.
– No, to wiem już, dlaczego skręciłam nogę. Los mnie pokarał za nikczemne podejrzenie,
a nawet pewność, że… oo… co za ulga… – mówi cicho.
– Jeszcze raz cię przepraszam. Posiedź z tą nogą, trzymaj ją tak, na krześle, nie można jej
forsować, dobrze? – Prostuje się. – Jest jeszcze coś…
– Nie strasz mnie.
– Nie. Mówię o tej niespodziance dla ciebie.
– Basiu, może już dosyć przeżyć na dziś. Rozłóż to na lata…
– Ej… – Barbara robi dziwny ruch głową w prawo.
– Co ci jest?
– Popatrz tam – wskazuje ścianę za fotelem. Myszka odwraca się. Na ścianie, w obrysie
po wiszącym przez lata zegarze, na zardzewiałym haku, na srebrnym łańcuszku, wisi stara
„cebula”, zegarek Romana.
– Musisz go nakręcić, bo ja już do niczego nie chcę się mieszać.
– Niech to diabli – szepcze zaskoczona Myszka – a niech to diabli…
– No – zgadza się Barbara i nagle podrywa się, biegnąc do kuchni. – Boże, mój placek ze
śliwkami. A niech to diabli!
Dzień wstaje piękny, sierpień tego roku jest wyjątkowo udany. Niebo jasne, bez jednej
chmurki, promienie słońca przez szparę uchylonego okna i zasłony przesuwają się po meblach.
Myszka budzi się powoli i jakby niechętnie wypływa na powierzchnię. Przeciąga się i znów
przymyka oczy. Powinna wstać, powinna zejść na dół, tam na pewno już działa śniadaniowo
Barbara, powinna się więc włączyć, ale nie ma ochoty. Chce leniwie poleżeć, coś się w niej
rozluźniło, jak fastryga u byle jakiej krawcowej. Poleżeć, aż „dojrzeje w niej żółtko”, jak mówiła
ciotka Teresa. Wczorajszy dzień był zbyt wyczerpujący. Słyszy na dole ciche trzaśnięcie drzwi,
a potem niespodziewany tupot psich łap na schodach wiodących do pokoi na górce. To Alfred.
Skacze na drzwi, uderza w klamkę, aż drzwi otwierają się na oścież z łomotem. Uszczęśliwiony
dopada do Myszki, która obejmuje go czule.
– Fredziu, Fredziu, dzieńdoberek!
Teraz słychać kroki Barbary i jej poirytowane wołanie:
– Gdzie, łajdaku, gdzie! Mówiłam, że pani śpi! Uważaj, może mieć mokre łapy od rosy,
wróciliśmy ze spaceru. Obudził cię…
– W porządku, Basiu.
– Nie! Nie jest w porządku. Chciałam, żebyś dłużej pospała, rozmawialiśmy o tym na
spacerze, ale on sobie ze mnie nic nie robi.
– Już nie śpię… leniwie poleguję…
Pies siedzi nieomal przylepiony do łóżka Myszki, z bezczelnie niewinnym wyrazem
pyska, najwyraźniej wiedząc, o czym jest mowa, i że Myszka, nie rozluźniając uścisku, jest po
jego stronie.
– Rozłażę się jak stary psi dywanik… nie chce mi się wstawać.
– I nie musisz. Leż do obiadu, ja ze wszystkim dam sobie radę. Jak noga?
– Dobrze.
– Pokaż. – Barbara odwija bandaż, zdejmuje kompres. – No, opuchlizna mniejsza,
zdecydowanie. Boli?
– Nie…
– Ale oszczędzaj ją. Teraz leż. Wyrzuć tego łobuza, zaraz przyniosę ci śniadanie.
– Ale…
– Nie ma ale, musisz powolutku zebrać się w sobie. Dzwoniła Iwona, będą koło drugiej,
bo Jaśka jeszcze coś tam rano załatwia.
– To ja powinnam…
– Nie. Wszystko mam pod kontrolą. Potem skoczę do sklepiku po borówki do indyka.
Masz ochotę na coś specjalnego?
– Tak.
– No?
– Chcę ci coś powiedzieć. Jesteś aniołem.
– Obejdzie się. Tylko tego by mi brakowało! Zrobię ci grzanki. Fredek, chodź, wypuszczę
cię do ogrodu, nie zawracaj jej głowy.
– Basiu, mam ogromną prośbę. Czy mogłabyś znieść na dół moją sztalugę? Ona nie jest
ciężka, tylko niewygodna, a chciałabym…
– Brawo! No, nareszcie!
– Dziękuję ci, dobra kobieto. Farby i blejtram sama potem zniosę, muszę wybrać… może
uda mi się coś choćby naszkicować, jak będziemy wszystkie. Portret zbiorowy na werandzie.
Dobrze brzmi.
– W nagrodę ugotuję ci jajko na miękko, albo i dwa – śmieje się Barbara i ostrożnie
wynosi sztalugę. Za nią wybiega Alfred i Myszka słyszy jeszcze: – No, gdzie się pchasz, gdzie,
łobuzie? Chcesz, żebyśmy się wywalili, no idź pierwszy, idź, proszę…
Kroki są coraz cichsze, słychać otwarcie drzwi na werandę i zapada cisza. Jak cicho jest
w tym moim domu… dziś będzie świetny dzień. Będą wszystkie razem, szorstkie, czułe,
przyjazne i bliskie. Czekają ją trudne zwierzenia, ale jakoś musi sobie dać radę. Choć wolałaby
mieć to już za sobą.
Barbara nie przyznała się, że poprosiła Iwonę o następny telefon, kiedy już będą blisko
Garbatki. Umówiła się z nimi przed sklepem. Borówki czy żurawiny to nie wybieg, bo naprawdę
są potrzebne, ale głównie chodzi o wprowadzenie ich w samo sedno sprawy porzucenia Myszki
przez tego łajdaka. Oczywiście, nie jest do tego upoważniona, ale zaryzykuje. Nie chce, aby
Jaśka i Iwona zareagowały w dramatyczny sposób, chodzi o zminimalizowanie napięcia i reakcji,
aby Myszka jak najmniej ucierpiała. Jasne, że przyzna się do poinformowania przyjaciółek, bez
względu na ewentualne konsekwencje. Ale piorunów nie przewiduje, może się skończyć na
błyskawicach. Czy przypadkiem to, że Myszka odwleka wstawanie, nie jest podświadomym
lękiem przed rozmową i powrotem do tego, co się stało? Najwyraźniej.
Samochód prowadzony przez Iwonę skręca przy drogowskazie: GARBATKA, a Jaśka
rozgląda się, mówiąc:
– Sklepik… sklepik… jest!
Z daleka widać rozpięte wielkie parasole reklamujące kawę i piwo, pod nimi plastikowe
krzesełka i stoliki. Przy jednym z nich siedzi Barbara z psem u stóp.
Uśmiecha się radośnie, macha dłonią i wstaje. Patrzy uważnie, gdy Iwona parkuje. Jaśka
woła przez uchylone okno:
– Witaj, Barbarko! Masz psa?
– Cześć, dziewczyny! Jak dobrze, że jesteście – podchodzi – pies jest tylko w części mój,
i wasz, a generalnie jest Myszki. To znajda. Alfred. Nie gryzie kobiet, przesadza
z uczuciowością. Fredek, tylko nie skacz!
Witają się, a Jaśka przezornie robi miejsce na tylnym siedzeniu, zabierając torby
z zakupami.
– Kurczę, ale sklep na poziomie światowym… – śmieje się zaskoczona Iwona. – Ja go
pamiętam w stanie zapyziałym.
– Dawno tu nie byłaś? – Jaśka rozgląda się ciekawie.
– Świetlne lata temu – zgadza się Iwona.
– Cieszy mnie, że na każdym kroku widzę, jak się pozmieniało, gdyby tak jeszcze
mentalność urzędników… – wzdycha Jaśka.
– Ale i tak zwyciężyłaś – mówi z dumą Iwona – tyle, że bądź czujna.
– Nie mów hop, nim nie przeskoczysz – ironizuje Jaśka.
– Słuchajcie… – zaczyna Barbara – chcę wam od razu wyjaśnić, dlaczego was
przyhamowałam przed dojazdem.
– No właśnie, coś się stało? – niepokoi się Jaśka.
– Kilka słów i zaraz jedziemy dalej. Otóż… rzecz ma się tak, że Myszka rozstała się
z tym swoim Piotrem.
– Co??
– Gwoli jasności, on ją rzucił dla młodszej.
– Skurwysyn! – napina się Iwona.
– Kiedy to się stało? – pyta Jaśka.
– Teraz. W niedzielny poranek, po naszym jubileuszu, zakomunikował jej, że nic do niej
nie czuje, poza niechęcią, że kocha panią magister sztuki, że ma prawo do szczęścia, i że…
pragnie mieć z nią dziecko. Amen.
– No, cholera jasna, jeszcze i to musiał jej dołożyć!
– Biedna Mysza… – cicho mówi Jaśka. – Co mamy robić? Wracamy? Ona pewno woli
być teraz sama?
– Nie! W żadnym wypadku! – obrusza się Barbara. – Wręcz odwrotnie. Ona bardzo na
was czeka. Potrzebuje nas. Mówię wam o sprawie nieupoważniona, ale tak będzie lepiej dla obu
stron. Chodzi o najmniejsze koszta, że tak powiem.
– Skułabym mu mordę – syczy przez zęby Iwona. – Spieprzył jej karierę, a teraz życie.
– Uspokój się… właśnie takiej reakcji się bałam. – Barbara obejmuje przyjaciółkę.
– Myszka jest chyba w nie najgorszej formie psychicznej, w każdym razie trzyma się, robi dobrą
minę do złej gry, i ja podjęłam tę… grę. Aha, trochę kuleje, bo skręciła nogę w kostce, ale już
jest dobrze.
– Jaką mamy przyjąć strategię? – pyta Jaśka.
– Nie wiem. Nie roztkliwiać się na pewno, ona jest dzielna, ani jednej łzy… musi sobie
dać radę i na pewno da. Banalnie mówiąc, potrzebny jest czas. A wiecie, że do tego wszystkiego
ten drań wpadł tu, przywiózł jej jakieś pieniądze za sprzedany obraz po rodzicach, w Desie, gdzie
poznał młodą specjalistkę od sztuki i zakochał się w niej, parę miesięcy temu… i zażądał kawki
jakby nigdy nic. OCZYWIŚCIE nie dałam mu. Do tego wyrwał wiszący tu od wieków stary,
cenny zegar. Zapewne dla tej historycy sztuki, żeby ją pokręciło, sukę.
– Pozwoliłyście mu zabrać? Nie dołożyłaś palantowi?!
– Skromnie mówiąc, waliłam w niego jak w bęben, do dziś bolą mnie ręce, ale najpiękniej
spisał się Fredek, bo mu rozdarł eleganckie spodnie i nieco haratnął go w nogę!
– Ech, ty psia mordo wspaniała! – Klepie go czule Iwona. – Nie mogłeś chapnąć wyżej?
Niechby już zawsze mówił cieniutkim głosem!
– I co? – pyta rozbawiona Jaśka.
– Zabrał. To była decyzja Myszki – rozkłada ręce Barbara – ale myślę, że taka sytuacja
ma tę dobrą stronę, że pomaga ostro widzieć faceta, którego się kiedyś kochało, dla którego
zrezygnowało się… z siebie.
– Myślisz, że jeszcze go kocha? – pyta Jaśka.
– Nie wiem… chyba raczej jakieś wspomnienia o tamtym mężczyźnie i jest po prostu jak
uderzona obuchem z powodu tego, co się stało.
– Nie umiał nawet w minimalnym stopniu zachować się… jakoś.
– Tak, to zaskakujące. Inteligencja, wykształcenie, przyzwoitość nie ma tu nic do rzeczy.
Widocznie jak w starym piecu diabeł pali, to odbija…
– Kiedy się dowiedziałaś?
– Jak tu przyjechałam. Myślałam, że eksploduję. Ja w krzyk, w ryk, a ona… mnie
uspokajała! Powiedziała, że to była tylko i wyłącznie jej decyzja, żeby zabrać to, co jej, i wynieść
się natychmiast. Zostawiła mu właściwie wszystko. Mieszkanie było jego, samochód też, ale całą
biżuterię, futra, ciuchy od niego, płyty, zbiór jej ulubionej starej porcelany…
– Ambicja do przesady! – ironizuje Iwona. – Akurat on to doceni… a ona musi za coś
żyć. Ta jej śmieszna renta… To znaczy co, rezygnuje z podziału majątku przy rozwodzie?
– To jej decyzja. Nie atakujmy jej w tej sprawie. Na razie ważne, żeby się wylizała
z zadanych ran – mówi Jaśka.
– Ale żyć z czegoś trzeba, nie? – wścieka się Iwona. – Jej się należą alimenty! To dla
niego zrezygnowała z zawodu, rzuciła to, co było dla niej takie ważne, miało jej zapewnić
utrzymanie, nadać życiu sens! Była jedną z najzdolniejszych studentek na akademii! Pamiętacie
te wystawy?! Szczerze mówiąc, nigdy nie uwierzyłam w to jego uczulenie na farby olejne. Albo
nie cenił jej talentu, albo nie chciał, żeby w tym związku ona była kimś bardziej znanym
i cenionym, albo wygodnicki chciał ją mieć tylko dla siebie, podporządkować jak rzecz!
Stoją oparte o samochód w milczeniu, aż Barbara decyduje:
– Jedźmy. Będziemy coś kombinować wspólnie. Fredek, jazda do tyłu.
Iwona z Jaśką siadają z przodu, a do Fredka dosiada się Barbara.
– Posuń się… – A Fredek robi to niechętnie.
– Daj mi, bo będzie ci niewygodnie – mówi Jaśka. – Co tam masz?
– Borówki do indyka. Mam nadzieję, że nikt nie stracił apetytu. Nie, Fredek, nie mówię
o tobie, ty jesteś niezawodny… a po drodze opowiem wam o niesamowitym facecie, panu
Romanie, naszym przelotnym gościu.
Iwona odwraca się do niej.
– Jakiś man? Jest u Myszki?
– Powiedziałam „przelotny”, a u ciebie już się zapala czerwone światełko… Był! A co cię
wkurzy, Iwonko, nazwał mnie piękną Emirą, bo mu przypominam asystentkę cyrkowego magika,
w której był zakochany. No, ruszaj…
Przyjechały. Chodzą po domu, zaglądają we wszystkie kąty, rozpakowują w swoich
pokojach, urządzają, słychać ich głosy, nawoływania, komentarze, zachwyty, a z kuchni
dochodzą rozkoszne zapachy pieczonego indyka, co Alfredowi nie pozwala na dłuższe oddalanie
się od domu. Barbara sprawnie przygotowuje obiad, ale jednocześnie robi wszystko, by nie było
okazji do poważniejszej rozmowy. Każdą zatrudnia przy obiadowych czynnościach,
zapowiedziała, że jest kapitanem statku „Towarzysz Garbatka”, ma pełne prawo do wydawania
rozkazów i wymaga bezwzględnego posłuszeństwa.
– Jestem tak głodna, że godzę się na tego samozwańca – oświadcza Iwona, rozsuwając
z Jaśką stół i nakrywając go obrusem. Jaśka zachwyca się nim, nieco zżółkłym, ale ręcznie
haftowanym, chyba jeszcze z posagu ciotki Teresy. Wnoszą też fajansowe nakrycia, miejscami
wyszczerbione nieco, ale z rozkosznymi malunkami czterolistnych koniczynek.
– Podobno na szczęście… – jakoś bez entuzjazmu mówi Myszka, a Barbara, która
najwyraźniej dysponuje trzecim ukrytym uchem, woła z kuchni:
– Bosman Myszka! Na pokład kuchni, do odlania ziemniaków! Majtek Fredek, z drogi!
Pierwszy oficer Janina! Borówki i sałata! Majtek Iwona, do otwierania butelki z winem. Chociaż
to może ryzykowne. Wykonać!
A co już je zupełnie powala z nóg, to ostre pytanie, jakie zapewne zadaje swoim
podopiecznym staruszkom, czy mają czyste ręce… ale posłusznie demonstrują, podsuwając jej
pod oczy dłonie z obu stron.
Obiad upływa w równie świetnej atmosferze. Te cztery dorosłe kobiety zachowują się jak
niesforne nastolatki. Iwona pokazuje, jak przez całe dzieciństwo karano ją za jedzenie
z otwartymi ustami i mlaskanie, Myszka, której to się udziela, nagle używa palców i głośno je
oblizuje, Baśka „gra” swego łapczywego stryja, który omal nie udławił się golonką na własnym
ślubie, lecz ku żalowi pierwszego drużby, czułego na urodę panny młodej, wyszedł z opresji cało,
a Jaśka przedrzeźnia bogate Szwedki, próbujące potraw z kuchni obcych narodów. Alfred
bezwstydnie „żebrze”, ślini się i oblizuje, idealnie dopasowując się do tego całego, jakże
wytwornego towarzystwa.
Potem, gdy już „odpadły od stołu jak trzmiele”, według określenia Jaśki, zebrane
naczynia i sztućce załadowały do zmywarki, wszystkie – nie mając siły ani dość rozsądku, aby
spacerem spalić nieco kalorii – usadowiły się na werandzie, wśród stękania i uwag o rozkoszach
smakowych, talentach Barbary i radości z czekających je posiłków przez wszystkie dni obecności
na pokładzie statku „Towarzysz Garbatka”. Zapach kawy w dzbanku na podgrzewaczu, smak
ciasta ze śliwkami i kolor wina w kolorze „smoczej krwi” oraz bukiet dzikiej marchwi z jej
drobnymi białymi kwiatkami niczym stadko mikroskopijnych motyli, wszystko to wydało im się
najwspanialsze, najpiękniejsze. Jaśka sadowi się w wiklinowym fotelu, na poduszce
z wyhaftowanym dzikim winem, i nalewa kawę do filiżanek. Te już są meissenowskie, taki też
jest mały mlecznik, i jak to dobrze, że kiedyś Myszka przywiozła je z Warszawy…
– Ja z mlekiem i bez cukru – prosi Barbara, siedząc z Alfredem na stopniach werandy
i dzieląc się z nim ciastem.
– Ja bez mleka i bez cukru – mówi Myszka, odbiera filiżankę z rąk Jaśki, ostrożnie
schodzi ze stopni i zasiada naprzeciwko werandy, na kuchennym stołku, przed sztalugą. Na niej
zagruntowane płótno, na małym stołeczku paleta, farby, terpentyna i kubek z ołówkami
i pędzlami. Delikatnie rozciera ręce jak pianista przed premierowym koncertem. Widać, że zbiera
się w sobie przed zabraniem się do szkicu, do pierwszej kreski. Nagle głośno mówi: „Ciach!”
– i zaczyna.
– No, to ja jeszcze kroplę wina. – Iwona nalewa sobie i lekko kołysząc się, jak kwiat
hibiskusa w swojej indyjskiej sukni i w naszyjniku z owoców jarzębiny, wraca na balustradkę,
gdzie pięknie wygląda na tle pnących, kwitnących biało róż.
Milczą chwilę, sycąc się urokiem tego popołudnia i poczuciem bliskości.
Słychać tylko cichy brzęk odstawianej filiżanki, trzepot stadka przelatujących ptaków,
może ćwiczących przed dalekimi jesiennymi podróżami, pomruki psa, domagającego się ciasta,
nucenie jakiejś melodii przez Iwonę i daleki ryk tęskniącej za udojem krowy. Nagle, nie
odrywając się od rysowania, odzywa się Myszka:
– Jesteście mi najbliższe… muszę wam coś powiedzieć…
– Nie musisz – szybko mówi Barbara. – One wiedzą.
Z przepraszającym uśmiechem patrzy w twarz przyjaciółki. Myszka nieruchomieje.
– Myszko, wiem… przepraszam, uważałam, że mnie będzie łatwiej.
– Powinna była nam powiedzieć. Dobrze, że… przypadkowo spotkałyśmy ją pod
sklepikiem – rzuca Iwona.
– Zamierzałyśmy ci powiedzieć już wcześniej, po przyjeździe, potem przy obiedzie, że
wiemy, że jesteśmy z tobą i będziemy, ale nie chciałyśmy… – zawiesza głos Jaśka, a Iwona
dodaje:
– …kroić cię na kawałki. Tak na dzień dobry.
Myszka bierze głęboki oddech.
– No, to spowiedź porzuconej, niekochanej, mam za sobą. Dziękuję wam, zacne
niewiasty.
Barbara oddycha z ulgą.
– Wiesz, że my cię kochamy?
– Takie mam wrażenie… – śmieje się dzielnie Myszka.
– Niech go szlag! – nie wytrzymuje jednak Iwona i podnosi kieliszek. – Twoje zdrowie,
najmilsza, i reszty świetnych kobiet. Nic nas nie pokona.
– Żeby drogiej pani nie pokonał ten trunek… – rzuca znacząco Barbara.
– Kiedy pojechałaś po borówki do sklepu… – zaczyna Myszka, znów pochylając się nad
sztalugą – miałam telefon…
Wszystkie trzy nieruchomieją, wpatrzone w nią.
– Nie, to nie poszkodowany przez psa – uśmiecha się. – Tomek Sztajnert. Doktor,
przyjaciel domu, niegdyś… a teraz, jak się okazuje, mój nadal.
– Aa… – mruczy z uznaniem Barbara. Zna go bardzo dobrze.
– Zjawił się u niego rozhisteryzowany mój były i domagał się zastrzyków przeciw
wściekliźnie.
– O, to mu się przyda… vide sprawa zegara – wybucha śmiechem Iwona.
– Zapewniłam go, że mam świadectwo szczepienia Fredka, ale podle nie powiedziałam,
że dopiero teraz go zaszczepiłam.
– No i bardzo dobrze – nieoczekiwanie odzywa się Jaśka. – Zemsta jest rozkoszą bogów.
– O wszystkich zmianach życiowych wie… i zapewnia o swojej przyjaźni i gotowości
niesienia jakiejkolwiek pomocy. Było takie ble-ble o mnie i nie do zacytowania epitet
o profesorze. To miłe, że tak się zdeklarował życzliwie, a myśląc, że jestem na dnie, chciał
przyjechać, ale zapewniłam go, że na razie jestem z Alfredem, a za chwilę będą tu moje trzy
przyjaciółki. Alfred go lekko zaskoczył… ale rozjaśnił się, usłyszawszy, że to czarujący sprawca
„odgryzionej” nogi Piotra.
– To niezwykle przyzwoity gość. „Gościu”, jak mówi młodzież. A do tego
bezinteresownie życzliwy – dodaje Barbara.
– W jakim wieku? – pyta Iwona.
– O Święci Młodziankowie! – jęczy Barbara. – Weź na wstrzymanie…
– W naszym, no, troszkę starszy – śmieje się Myszka i poważnieje. – Żonaty.
– O… – krzywi się zawiedziona Iwona.
– Ale w separacji od lat.
– Oo! – ożywia się Iwona.
– Coś wam opowiem. Przed przyjazdem Basi niespodziewanie poznałam sympatycznego,
ciekawego człowieka. Przyjechał z Nowego Jorku, na…
– Co jest? Jej to się zdarza, a mnie? – przerywa Iwona.
– Do przyzwoitej kobiety to jak osy do miodu… – Odwraca się do niej Barbara.
– Mówiłam wam, że różyczki od wielbiciela.
– No, Fredziu, weź tę czarownicę na kieł! – warczy Iwona.
– Dajcie jej opowiedzieć… – prosi Jaśka.
– Nazywa się Mike Bron, ale to tam, bo tu prosi, żeby go nazywać prawdziwym
nazwiskiem, Bronikowski. Michał. Ciepły, niegłupi… bezpośredni, ale bez nachalstwa.
Przyjeżdża do Polski i Garbatki na groby swoich tragicznie zmarłych rodziców. Żona Japonka
zginęła w wypadku samochodowym, rozbił ją uciekający gangster. Spragniony polskości, ale już
związany z Nowym Jorkiem, gdzie po wuju, który go usynowił, odziedziczył hotel. Jest bogaty,
przy czym nie ma nic ze snoba, nuworysza czy faceta, który tam zmienił się i coś zagrywa.
– Adres, a królestwo za długopis! – woła Iwona, ale nie rusza się z balustradki.
I wszystkie się śmieją.
– Co komu w gwiazdach zapisane, to będzie – konkluduje Barbara, pochyla się nad psem
i zdejmuje z jego głowy pajęczą nić. – To jest babie lato, Fredziu… ba-bie la-to… – mówi bardzo
wyraźnie. – No, powtórz… – i odwraca się do Jaśki – jeszcze nie mówi, ale lada chwila, jak
zechce… jest wybitnie mądry! – I całuje go głośno.
– Nie babie, a babskie lato – jakoś tęsknie rzuca Iwona i ponownie nalewa sobie wina.
– Nasze babskie lato, a potem przyjdzie babska jesień…
– Więc co, Myszko, zameldujesz się tu na zawsze? – pyta rzeczowo Jaśka. – Czy po
podziale majątku…
– Na stałe – przerywa jej Myszka. – Nie, nie chcę żadnego podziału. Tam może są jakieś
moje drobiazgi, ale wszystko jest jego. Proponował, ale ja nie chcę. Tu mam wszystko, co mi jest
potrzebne – mówi z zadowoleniem, przyglądając się szkicowi, po czym wyciska na paletę farby
z tubek.
– Oo, piękny zapach olejnej farby – prowokacyjnie rzuca Iwona – choć nie dla
wszystkich…
– Tak – śmieje się Myszka – ależ stęskniłam się za tymi perfumami.
– Jestem pewna, że faceci pochodzą od małp, tych z najniższym czołem – stwierdza
Iwona.
– Nie obrażaj małp, chociaż w przewadze to prawda – zgadza się Barbara.
– Kto jeszcze chce kawy? – pyta Jaśka, dolewając sobie.
– Zdajecie sobie sprawę – zaczyna z ożywieniem Barbara – moje drogie przyjaciółki, jaką
mamy metę? Garbatka! Piękna perspektywa! Mam zamiar tak ustawić sobie wszelkie obowiązki,
żeby co drugi tydzień zwalać ci się na głowę, moja wiejska Myszko.
– Już to widzę, niewolnico Isauro… – kpi Iwona, ale Barbara kontynuuje niezrażona:
– Pomieszkiwać będę, uprawiać ogród będę, miałam dziadków ze wsi, a to ugotuję, a to
upiorę… to wykąpię Alfreda. No co, Myszko? Oblatuje cię strach? Daj głos!
Alfred szczeka, a one się śmieją.
– To twój rzecznik, Myszko? – pyta Jaśka.
– O, szkolona bestia… – dziwi się Barbara.
– Baśka – zaczyna powoli Myszka, bo nieco pochłania ją kładzenie farby – powiedziałaś
przy świadkach i trzymam cię za słowo. Oczekuję też oferty od pozostałych towarzyszek mojej
niedoli… Ale czy myślisz, że wypuszczą cię z rąk ci twoi „krew z krwi”… i upiorne, przyssane
do ciebie jak kleszcze, staruszki, które rozpuściłaś jak masło na patelni?
– Przysięgam! Postanowiłam! Do licha, czy ja nie mam prawa do siebie?
– Prawo w tym kraju jest kulawe jak płot przy drodze, a cóż dopiero twoje prawo do
ciebie… – kpi Iwona.
– Baśka ma jak każdy człowiek obowiązek wobec siebie. Prawo do siebie – poważnie
mówi Jaśka, wychyla się i gładzi Barbarę po plecach. – Nie daj się!
– Zalatuje mi tu feminizmem… – Iwona unosi nos.
– Święte słowa, Jasiu… a ty, piękności indyjska, ucz się myśleć!
– Co ma piernik do wiatraka – oburza się Iwona.
– Mąkę – stwierdza Barbara.
– A ja… – zaczyna Iwona, ale Myszka jej przerywa:
– A ja, proszę drogich moich i pięknych dam… – Odkłada paletę, pędzel i lekko kulejąc,
wchodzi na werandę, po drodze równie czule dotyka głowy Barbary i Alfreda, siada obok Jaśki
i poprawia obsuwający się bandaż. – Ja jestem… co prawda chwilową, ale jednak bogaczką
i z pomocą nieocenionego pana Flagi…
– Flaga na maszt! – troszkę przesadnie woła Iwona, salutując.
– Będzie – oddaje salut Myszka – ale później…
– Co chciałaś powiedzieć? Iwona cię spycha na boczne drogi…
– Wracam na główną i szeroką – zgadza się Myszka. – No więc z nim, z moim panem
Flagą, rozbudujemy obórkę, widziałyście, z zewnątrz jest świetna, potrzebny jest komin,
sanitariaty wszelakie, większe okna, jednym słowem wszystko, co potrzebne, by…
– Tu pauza psychologiczna – rzuca Iwona.
– By… zakupić piec ceramiczny! Będę malować na porcelanie i wypalać.
– No! To oby wypaliło! – Iwona unosi kielich i niebezpiecznie chybocze się na poręczy
balustradki. Baśka błyskawicznie chwyta ją za nogę.
– Zejdź na parter, Iwona! – Potem odwraca się do Myszki: – To świetny pomysł!
Myszka opiera głowę na ramieniu Barbary.
– Twoje staruszki dostaną kubeczki w motyle albo w łąkowe zioła z ich imionami.
– Lepiej nocniki z napisem „Kto rano wstaje, ten leje jak z cebra!” – proponuje
niewyparzonym językiem Iwona.
– Nie myśl, że ciebie starość ominie, i módl się, żebyś trafiła do nocnika, prostaczko
– rzuca jej pogardliwie Barbara.
– Będzie wachlarz możliwości moich „dzieł” – śmieje się Myszka.
– Będą grzeczne, to dostaną – zgadza się Barbara.
– Ja będę, ja będę! – dziecinnie woła Iwona. – A ja…
– A ja… – przerywa jej nieoczekiwanie Jaśka – jeżeli będziesz chciała, zrobię ci projekt
pracowni i dołożę się na materiały…
– Dobrodziejko! – Ściska ją Myszka. – Wzruszenie nie pozwala mi chwycić cię za gardło
– i poważnieje – będziesz miała udziały w zarobkach, a dorobimy się fortuny!
– Może jakaś współpraca ze Szwecją? – uśmiecha się Jaśka.
– O ludzie! – chwyta się za głowę Myszka.
– Odpukać! – Barbara odpukuje w podłogę werandy, co niezwykle zaskakuje psa. – Jasiu,
daj nam jeszcze ciasta, chcemy to z Fredziem uczcić. – I podstawia talerzyk, a Iwona podstawia
pusty kielich.
– Nie zrobisz małej przerwy? – pyta ją Jaśka, ale nalewa.
– Słuchajcie! Dajcie mi się wynurzyć z wypowiedzią, bo pójdę na dno – grozi Iwona.
– Zaczynam i zaczynam, i dobrze, że jeszcze pamiętam, co chciałam powiedzieć.
– Te twoje wynurzenia… – Wzrusza ramionami Barbara. – Cóż ty nam chcesz
powiedzieć? Nieśmiertelna amantko. Coś o tych swoich facetach z wiecznie nastrojonymi
instrumentami? A idźże. Jak się rozbieracie, to jeszcze możecie na siebie patrzeć bez
przerażenia? Eksponaty archeologiczne…
– Baśka! Ratunku! – zaśmiewają się Myszka i Jaśka, ale Iwona czuje się głęboko
dotknięta.
– Teraz już przesadziłaś! Nie zapominaj się… ty cyniczko, że jestem od ciebie duchowo
młodsza o kilka wieków, a moje ciało…
– To horror! – kwituje Barbara.
– No nie, to jest wstrętne! Przemawia przez nią niska zazdrość! Syndrom zimnego łoża!
Ale jestem ponad to. Dobra, miej satysfakcję… ostatniego faceta pożegnałam na zawsze
w dramatyczny sposób, wywalając mu z okna siedem kilogramów makaronu na łeb. Duże rurki!
Tuż przed przyjazdem tutaj.
– Co?! – zatyka Jaśkę.
– Gotowany? – zaśmiewa się Myszka.
– Surowy! Siedem kilogramów twardego jak kamienie. Umiałabyś tak? – Trąca Baśkę
bosą stopą.
– Zwariowałaś, ale jestem pełna podziwu dla twojej fantazji – serio kwituje Jaśka.
– Przyznaję, że ja też – mówi Barbara do Myszki.
– Świa… doma jestem… że facio zrobi wszystko… wszystko… – powtarza już nieco
mniej wyraźnie – żebym nie dostała żadnej propozycji… wilczy bilet… szlaban w reklamowej
branży… na zęby, hemoroidy, makarony, rynny miedziane, życie… bez plam, plamy bez życia
czy środki na zatwardzenie. Mogą mnie pocałować tam, gdzie słońce nie dochodzi. Albo nie.
Nie. Nie dam im tej przyjemności.
– Zrobię ci świeżej kawy. – Teraz już niepokoi się Myszka i zapala podgrzewacz, a Iwona
macha ręką i kontynuuje pogardliwie:
– Mam z czego żyć, a przestanę się oszukiwać, że ocieram się chociaż o aktorstwo. I nikt
nie wie… – Rozjaśnia się, ale w oczach ma smutek, aż Barbara, poruszona, gładzi jej kolano,
czego tamta nie zauważa. – Mam coś, czego mi nikt nie odbierze, nikt, nikt… – mówi coraz
ciszej – moje marzenie z dzieciństwa – i zaczyna dziwny monolog:
W ogrodzie zoologicznym podchodzą do ogrodzonego i oddzielonego fosą wybiegu dla
słoni, mała dziewczynka i mężczyzna. Mała zafascynowana, mocno trzyma ojca za rękę, patrzy
raz na niego, raz na słonie, a potem pyta cichutko:
– Tato…? Czy one są naprawdę?
Mężczyzna uśmiecha się.
– Przecież je widzisz…
– Tak. A czy one są na lewą stronę?
– Jak to, córeczko?
– Czy… futro mają do środka?
Stojąca obok para dorosłych śmieje się, przysłuchując rozmowie. Ojciec stara się jednak
zachować powagę.
– Nie, córeczko. One nie mają futra. Tylko skórę… chyba raczej niezbyt piękną…
– Są piękne – w zachwycie mówi dziewczynka. – Żyją tylko w zoo?
– Nie… na wolności żyją w Afryce… może jeszcze w Indiach… chyba…
– Tatusiu… jak ja będę duża, to pojadę na wolność do Afryki. Będę je głaskać. One to na
pewno lubią.
– No, nie wiem… – bez przekonania mówi mężczyzna.
– Pojadę, obiecuję ci, słoniu.
Wszystkie patrzą na Iwonę zaskoczone.
– Wzruszyłam się… – mówi po chwili Myszka.
– Najwyżej dojedziesz do specjalistycznego sklepu z kawą i zapachnie ci Afryka
– żartuje, przerywając nastrój Barbara.
– Mścisz się, bo jako twarda, żeby nie powiedzieć zatwardziała realistka, nie umiesz
marzyć – rzuca wściekle Iwona.
– Umiem! Ja marzę z sensem, nie z naiwną fantazją – odparowuje Barbara.
– Może planujesz, jeżeli mówisz o sensie, ale nie marzysz! – prawie krzyczy Iwona, a jej
twarz niebezpiecznie nabiera koloru czerwonego wina.
– Czy wyście powariowały? Co wam odbiło? – woła Myszka.
– Bo ona podważa moje prawo do marzeń! Które zrealizuję! Jestem wierna mojej
obietnicy z dzieciństwa. Ty, zasadniczko ubożuchna.
– Nie pij więcej – spokojnie radzi Barbara.
– JA mogę! – wyzywająco rzuca Iwona, i nagle dociera do niej, że tego powiedzieć nie
było jej wolno. Myszka wzdryga się i zagryza wargi, Barbara siedzi nieruchomo, patrząc przed
siebie, tylko Jaśka mówi cicho: „Iwonka!”.
Ale jest już za późno. Iwona dwiema rękami łapie się za usta.
– Cholera, jestem gnojek… zwykły gnojek! Wybacz idiotce, wstrętnej, głupiej kreaturze,
która zazdrości ci charakteru, urody, twojej niezwykłości… siły, przepraszam… – Płacze, niezbyt
pewnie zeskakuje z balustradki, Myszka chwyta z jej ręki kieliszek, a Iwona siada obok Barbary
i bierze ją w ramiona. – Odbiło mi, wszystko się zebrało i przelało… nie wytrzymuję ciśnienia
nieodwracalności… wybaczysz? Jestem podła, przestraszona! Samotna.
Fredek, zestresowany jej płaczem i odebraniem mu praw do Barbary, liże Iwonę po
twarzy.
– Fredek, odsuń się, mam tu sprawę… Pies mi mordę lizał, ma rację, Basiuuuu…
– Puść mnie, bo cię poszczuję psem – spokojnie mówi Barbara. – Istotnie, ja nie mogę
pić, ale ty nie powinnaś. Brzydniesz i dostajesz kosmicznej, czarnej dziury w głowie. Ale…
pojedziesz do tej swojej Afryki.
Myszka kuca za Barbarą i obejmuje je obie, a Jaśka głośno wzdycha z ulgą.
Iwona opiera głowę na ramieniu Barbary.
– Dziękuję ci… – płacze – jesteście wszystkie takie… a ja nie…
– Nie becz już, sieroto. – Podaje jej serwetkę Barbara. – Jeżeli oczywiście to prawdziwe
łzy, a nie glicerynowe… jak w kinie.
– Słowo honoru, moje prawdziwe.
Nagle słychać skrzekliwy sygnał telefonu komórkowego.
– Czyj? – pyta Myszka, ale Jaśka się podrywa.
– Mój! – I wchodzi do domu, mówiąc coś po szwedzku.
Iwona wyciera nos.
– Za dużo wypiłam… pardon. – Wstaje i zajmuje fotel Jaśki, a Myszka siada na
stopniach. Zapada milczenie, ale jest już spokojnie, nie wyczuwa się napięcia, co wszystkie
przyjmują z ulgą. Myszka odwraca się, kiedy Iwona wpatrzona w ogród mówi cicho:
– Sierpień.
Zrównanie
brzoskwiń i cukru
i słońce wewnątrz wieczoru –
jak pestka, którą owoc ukrył.
Kłos pozostaje z nietkniętym
uśmiechem swym żółtym i prężnym.
Sierpień.
Dzieci jedzą
razowiec i dojrzały owoc.
– Co to? – pyta zaskoczona Myszka.
– „Sierpień” – Iwona nadal patrzy w ogród. – Federico Garcia Lorka[1].
– Ładne… – rzuca Barbara, ale nie odwraca się.
– Jak ładnie to powiedziałaś, Iwka… – mówi ciepło Myszka. – Tak żałuję, że nigdy nie
widziałam cię na scenie.
– Żałuj – ironicznie, ale bez ognia mówi Iwona. – To se ne wrati…
– Krążyłaś po całym świecie, to kiedy miałaś ją widzieć – wzrusza ramionami Barbara
i dodaje po chwili: – Bardzo byłaś dobra w „Poskromieniu złośnicy”.
– Co? Coś ty powiedziała?
– To, co słyszysz. Byłaś piękna, waleczna… i bardzo przekonująca. Tak się recenzuje?
Od braw prawie ogłuchłam. Ależ byłam dumna z ciebie. Chciało mi się zerwać z krzesła
i krzyczeć: To Iwona, moja cholerna przyjaciółka! A potem…
Iwona siedzi bez słowa, ponieważ żadnego nie może znaleźć.
– A potem też Szekspir. „Wiele hałasu… o coś”.
– O nic – dopowiada wzruszona Iwona.
– Oo, o nic… byłaś świetna. Tak myślę, że tyle ci wybaczam, bo szanuję cię za tamto.
No, może nie szanuję, ale powiedzmy, cenię.
– Ale dlaczego nic mi nie powiedziałaś przez tyle lat? Czemu nigdy nie przyszłaś do mnie
do garderoby? Baśka… – cicho mówi Iwona, wychylona ku niej.
– Hm… z wielu powodów. Byłaś taka inna, taka nieosiągalna, wspaniała… A ja wtedy
coraz bardziej zmarnowana, szmaciana lalka… A potem tak jakoś… no.
– Baśka, jakie to było niemądre. Myślałam, że gówno was obchodzi, co robię, jak gram,
kim jestem…
– Nie wygłupiaj się.
– Cholera, a ja tyle przegapiłam, zmarnowałam – mówi Myszka.
– Siła wyższa. – Barbara gładzi wspartego o jej bok, śpiącego psa.
– Byłam wtedy szczęśliwa. Wiem to dziś – szepcze Iwona – wiele razy… Myślałam, że
tak będzie zawsze. Idiotka.
– A właściwie, dlaczego… – zaczyna Myszka, ale nie kończy, bo nie wie, jak to
powiedzieć. Ale Iwona wie.
– Tak bywa. Zmiana dyrekcji, przychodzi nowy ze swoim wiernym dworem, oni mają
grać, nie ci ze starego zespołu, więc grają, ty dogrywasz, bo jeszcze „idą” sztuki, w których
jesteś, ale „nowy” już układa swój repertuar, siedzisz, nic nowego nie robisz, albo oganiasz się od
epizodu czy ogona, i pod koniec sezonu szef rozkłada bezradnie ręce i z obłudnym uśmiechem
oświadcza ci, że „nie widzi” cię w przyszłym sezonie, a „jest pani za dobrą aktorką, żeby nie
grać”. I dostajesz wypowiedzenie. A kobiet w twoim wieku w teatrach „u nas ci dostatek…” i nie
angażują cię. I tak finito. Kurtyna. Jeszcze się miotasz, dogrywasz na prowincji, a czas leci jak
pies za pociągiem pospiesznym, i ty jesteś jak ten pies… Wreszcie podkulasz ogon i siadasz,
dysząc. Nie skarżę się, moje drogie. Tylko relacjonuję, odpowiadam na twoje pytanie, Myszko.
Tak, to cudowny zawód, ale i może ci dać poznać, co to jest upokorzenie, siła bezwzględności,
bezsenne noce, wódeczka bez umiaru, zagłuszanie się byle czym, byle kim… Tego się w ogóle
nie bierze pod uwagę, gdy się gra, świetne role, znakomici reżyserzy, rozwijasz się, bo tego
bardzo chcesz. Bo serio, strasznie serio traktujesz swój zawód. Który kochasz. Jesteś doceniana,
niczym niezagrożona. Nie zauważasz tych na dole, na końcu drabiny, tych z głodem grania
w oczach, ze wspomnieniami, jak to kiedyś oni… Nie myśląc, myślisz, co brzmi paradoksalnie,
że jesteś i będziesz zawsze młoda, wrażliwa, utalentowana, uznana na tej samej pozycji. Upadek
jest pierońsko bolesny, nie rozumiesz, jak to się mogło stać?! „Nowy” robi obsadę sztuki,
a ciebie nie ma. Jak to?! Przecież ta rola jest dla ciebie! Możesz się odnaleźć… na końcu obsady.
Rólka użyteczna, ale bez niej sztuka pojedzie, wio! Jeśli przełamiesz wstyd, pójdziesz poskomleć
o dublurę… usłyszysz, że nie jest przewidziana, może w następnej. Kłamstwo. I już z górki…
Tobie ostatniej fryzjerka zakłada perukę, bo najpierw główne role twojego „nowego” szefa, im
się należy, nie będą czekać, to oczywiste i normalne, w teatrze nie ma demokracji i słusznie…
Dopraszasz się, żeby garderobiana pomogła ci włożyć suknię i zapięła z tyłu haftki, bo inspicjent
ponagla i nie będzie przez ciebie opóźniał rozpoczęcia… A, moja kochana, nikt za tobą nie stoi,
poza czasem przeszłym, już odległym… Nie masz męża, kochanka dyrektora, reżysera, czy
choćby dyrektora administracji… a więc klęska. A lustro też nie chce być dłużej twoim
przyjacielem. No i tak… Ale takiego ciasta dawno nie jadłam – kończy i dokłada sobie na
talerzyk sporą porcję.
I już pies się budzi, i podnosi głowę w jej kierunku.
– Nie, Alfred, dosyć – mówi cicho Barbara, poruszona opowieścią Iwony.
– Cholerny świat… a taki ładny zawód, na fotografiach w pisemkach – rzuca Myszka
– i sacharyna, nie cukier.
– Nic innego nie umiałam robić, więc mogło być marnie… – podejmuje jeszcze Iwona.
– Więc dołek kompletny. Potem odchodzi z tego świata jedyny mój przyjaciel, tata… Ja tego
wieczoru gram w wesołej komedyjce, no i ratują mnie pieniądze, które wpadają mi do kieszeni za
sprzedaż jego mieszkania. Stąd ta spółka w sklepie z łachami. Obrotna kuzyneczka plus moja
forsa i wychodzimy na tym nieźle. No. Materialnie nieźle. Bo w gruncie rzeczy, to… to wszystko
jest wielkim gównem – śmieje się nienaturalnie. – Nieużywane aktorstwo… rdzewieje…
– O nie! Nie wierzę! Jesteś nierdzewna, kochanie. – Barbara nie spuszcza z niej oczu.
– To tylko pozory. Uszło ze mnie powietrze…
– Nie użalaj się nad sobą, innym może być gorzej – cicho mówi Barbara.
Wraca rozpromieniona Jaśka, siada na fotelu i nalewa sobie wina.
– Myra – uśmiecha się. – Myra Karsten. Mówię do niej Myrka. Trochę jak do kota.
Wspólniczka. Świetny architekt. Jest teraz w Smogen, u swojego ojca. Wielki krasnal z siwą
brodą, przyżółconą od wiecznej fajeczki. Gościnny, ale milkliwy. Lubi przesiadywać na
nabrzeżu, patrzeć na morze, na przelatujące mewy, za którymi czasem coś niewyraźnie woła. Ale
jest w jakimś sensie towarzyski. Kiedy idziemy do knajpki na piwo, po którymś zaczyna tańczyć,
ku radości grających i zebranych. Ale sam. A może ze wspomnieniem Eryki, matki Myry.
– Jaśka milknie na chwilę. – A Smogen jest piękne. Białe domki na skałach, w dole ciemne,
kakaowe chatki rybackie na sprzęt, przed każdym łódka, o ile nie wypłynęli w morze, dzielni
Szwedzi. A jeżeli jest bezwietrznie, wszystko odbija się w ciemnym szafirze morza. Widzisz to,
Myszko? Jesteś malarką… Spędziłyśmy tam razem dwa tygodnie, w maju. Było cudownie. Tam
Myrka się urodziła. Jest piękną młodą kobietą… – I po małej pauzie mówi ciepło: – Kocham ją.
Jesteśmy ze sobą.
Zapada cisza, a one patrzą na nią zaskoczone, z niedowierzaniem. Pierwsza odzywa się
Iwona, z jakimś spłoszonym uśmiechem na twarzy.
– Wygłupiasz się.
– Nie.
– Jaśka, no co ty? – mówi Barbara.
– Prowokujesz nas? Test na tolerancję? – śmieje się Iwona. – Podpucha, dobre.
– Nie. To prawda. – Milknie na chwilę. – Musiałam wam powiedzieć. Szukałam
odpowiedniej sytuacji, chwili… może ta jest odpowiednia? A może nie bardzo? Jeżeli uważacie,
że powinnam była powiedzieć wcześniej… albo że to jest coś, co trudno wam zaakceptować… to
powinnam się zabierać. I zrobię to. – Unosi się z fotela.
– Siedź! – rzuca Myszka. – Oszalałaś chyba! Za kogo nas masz? A cóż to zmienia? To
jest twoje życie, a tu było i jest teraz nasze wspólne. Jaki to może mieć wpływ na naszą przyjaźń,
wariatko… Masz nas za kołtunki jakieś?
– Jestem zaskoczona… ale nadal cię kocham. Oczywiście, jak siostrę! – szybko dodaje
Iwona, kładzie rękę na jej dłoni i śmieje się. Jaśka odpowiada uśmiechem, ale patrzy na nie
uważnie. Bo jednak zapada jakaś mała, niezręczna cisza.
– Hm… – zaczyna powoli Barbara – przyznaję, jestem nieco zaskoczona. To niezwykle
osobista, twoja sprawa, nie bardzo umiem się do tego odnieść…
– To się nie odnoś, konserwo najmilsza. Po co – wzrusza ramionami Iwona.
– Poczekaj, Iwona. – Barbara odwraca się gwałtownie. – Myślę głośno. Samo zagadnienie
jest mi raczej obce. Teoretycznie uznaję prawo każdego, jego poglądy czy preferencje, do
własnych decyzji, jeżeli to nikogo nie krzywdzi. Jeśli chodzi o ciebie… niczego to nie zmienia.
Jesteś mi nadal bardzo bliska. Jeżeli oddalona, to tylko o kilometry i zaborczy czas. Mamy za
sobą kawał życia i nigdy się na sobie nie zawiodłyśmy. To można nazwać, jeśli pozwolicie na
wysokie tony, prawdziwą przyjaźnią. No pewnie, żeś mnie zaskoczyła. A, cholera. Co my
możemy wiedzieć. Być może… kto wie, czy to nie jest bardziej przyjazny kobiecie związek
niż… z płcią przeciwną. Zwróćcie uwagę na słowo – przeciwna!
– No nie… – woła, klaszcząc Iwona. – Odkrywam cię ciągle na nowo, moja Barbaro…
ale nie zostałam przekonana. Wolę jednak świat, w którym pojawiają się seksowni mężczyźni.
Ech ty, Jaśka, do dziś tajemniczy James. Nigdy nie odkryłaś kart.
– Przepraszam, ale długo sama szukałam odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań.
Mam za sobą nieudane związki z mężczyznami… – dotyka ręką czoła – odrzucenie przez
rodziców, koszty psychiczne, wieloletnie kłopoty samej z sobą. Hm… przyznaję, że bałam się
tego spotkania, wszystkie poprzednie były przelotne, a do mojego wyznania potrzebny był jakby
taki wspólny, zamknięty czas, należący tylko do nas, dłuższe spotkanie bez zewnętrznego
pośpiechu. Obawiałam się, że mnie… skreślicie, a przecież jestem sentymentalnie związana
z wami. Nawet nie wiecie, jak trwała jest we mnie świadomość wspólnych lat. Bywają sytuacje,
gdy przywołuję w sobie nasze myślenie, spojrzenie na wiele spraw. Zawsze wiem, że jesteście.
– Że jesteśmy – cicho dopowiada Barbara.
– Dobrze, że przyjechałaś, że jesteśmy tu u mnie – mówi Myszka – wszystkie. I że
jesteś… spełniona.
– Yhm – kiwa głową Baśka i posyła ciepły uśmiech Jaśce.
– Cudowne lato, cudowny dzień, cudowna chwila – recytuje Iwona, opierając się
wygodnie, aż stary fotel skrzypi niemiłosiernie. – To fotel, jeszcze nie ja… a koszty psychiczne
w życiu kobiety…. choć w innej sferze… znam z autopsji. Mężczyźni z mojego życiorysu…
– O nie! Tylko nie to! Wyłącz się ze swoimi przeżyciami. Jak cię roznosi, to pisz
pamiętnik, harlekina dla ubogich, powieść psychologiczną, ale nie wciągaj nas w to, co dla ciebie
jest sensem istnienia, a niekoniecznie dla nas. Dobrze? Do cholery!
– Baśka… – mityguje ją Myszka – a jeśli to będzie śmieszne?
– Nie!
– No nie, chwilę… tylko nie śmieszne – oburza się Iwona. Opiera brodę na kolanach
i patrzy na swoje stopy. – Jak ja nie lubię swoich stóp. Moich cholernych kostek. – Uderza w nie
dłońmi. – A to prawe kolano… koszmar…
Barbara prycha z niechęcią.
– Najlepiej je amputuj. Że też ty musisz tak ciągle zajmować się sobą. I nas w to wciągać.
Nie jesteś pępkiem świata.
– O! – ożywia się Iwona. – Pępka też nie lubię.
– A to cię naszło, głuptasie – śmieje się Myszka.
– Jeżeli ktoś da jej jeszcze kroplę alkoholu, to go zamorduję – spokojnie oświadcza
Barbara.
– Nie ma więcej. – Jaśka pokazuje pustą butelkę.
Iwona wzdycha demonstracyjnie i kuli się na fotelu.
– A to wszystko… z poczucia samotności życiowej.
– Spróbuj się przymknąć – teraz już wścieka się Barbara.
Myszka przytula przyjaciółkę i mówi z uśmiechem:
– W domu powieszonego nie mówi się o sznurze. Zabawne powiedzonko, co?
– Przestańcie! – Barbara jest poruszona bezmyślnym zachowaniem Iwony. – Brzuch mnie
boli od tych głupot. Brawo, Iwonko… jeżeli chcesz nam doszczętnie zniszczyć przyjemność
z pobytu tutaj, to truj tak dalej. Oj, chyba pójdę z Alfredem zmienić pejzaż.
– Nie! Nie idź – prosi Iwona – błagam… potem powleczemy się wszystkie. Jeszcze tylko
zrób coś dla mnie… tak chcę się psychicznie podnieść. Powiedz, czy coś dobrego mnie jeszcze
spotka? Bądź dobrą wróżką… nie czarownicą.
– Czeka, czeka. Dobra kolacyjka – stara się rozładować sytuację Myszka.
– W życiu… nie w kuchni.
Barbara milczy, a Jaśka parska śmiechem.
– Basiu, ty wróżysz?
– Nie – wzrusza ramionami Barbara.
– Wie i przepowiada. Jak chce – rzuca Iwona i dodaje szeptem: – To czarownica.
A czasem wręcz wiedźma.
Barbara odwraca się powoli i patrzy w oczy Iwony. Trwa to jakąś chwilę, Iwona nie
wytrzymuje napięcia, mocniej wciska się w oparcie fotela i mówi cicho:
– Nie. Nic nie mów. Przepraszam…
– Przestraszyłaś się? – dziwi się Jaśka.
Iwona kiwa głową i zamyka oczy. Myszka patrzy na nie z zaciekawieniem. Barbara
powraca do dawnej pozycji.
– Nie bój się. Musisz jeszcze poczekać. Ale koszty będą… po drodze. Nagroda należy się
dzielnym.
– No, co ty… co ona mówi… – mruczy Iwona, patrząc bezradnie.
Milczą wszystkie przez chwilę, a twarz Iwony lekko pobladła, teraz wyraża strach.
– A coś bliżej?
– Nic.
– Nie wiedziałam… – zaczyna Jaśka, ale nie kończy.
– Wiesz, Myszko, poszłabym po sweter, ale nie chcę budzić Fredzia – mówi Barbara
bardzo zwyczajnie.
– Już – Myszka wstaje – która jeszcze chce coś ciepłego na grzbiecik? Jasia?
– Nie, dzięki.
Iwona kręci przecząco głową.
Myszka odwraca się na progu.
– Proszę was, cieszmy się chwilą, latem, czekającym nas tu cudownym zachodem słońca,
pyszną kolacyjką, za którą się zaraz chwycę. – I patrzy na obie przyjaciółki. Potrzebują siebie, są
sobie bliskie, ale konflikty wybuchają co chwilę.
– Nie, stop kolacyjce – protestuje Jaśka. – Jest za wcześnie, strasznie się objadłyśmy.
Baśka, ty chyba masz papiery mistrzowskie.
– Tylko niewątpliwy talent – kpiąco uśmiecha się Barbara – a jutro zrobię wam zupę
owocową z grzaneczkami! Jak będziecie grzeczne – dodaje znacząco.
– Jutro na trochę muszę wpaść do Warszawy, mam spotkanie o jedenastej w ministerstwie
budownictwa.
– Zawiozę cię, oczywiście – rzuca Iwona.
– Nie. Zadzwonię, będę miała samochód z hotelu. A na obiad zdążę wrócić.
– W takim razie pójdę z Alfredem na długi spacer. Muszę sobie to i owo przemyśleć…
– To na ogół dobrze ludziom robi… – rzuca przed siebie Barbara.
– A jutro… – zaczyna Myszka, wchodząc ze swetrem, który zarzuca Barbarze na ramiona
– może zaraz po obiedzie, przy kawce, zasiądziemy tu, no chyba, że któraś zaplanuje drzemkę, to
poczekamy i… pogadamy o sylwestrze. Tu, w kurorcie Garbatka Średnia. O! A może i święta?
Trzeba planować z wyprzedzeniem, tak jak to robi dyplomacja na świecie… Jaśka przywozi
Myrkę, Iwona jakiegoś nowego narzeczonego… Baśkę pchniemy…
– Do kuchni – wtrąca Barbara.
– No, nie… działanie będzie wspólne, więc Baśkę pchniemy w szerokie ramiona pana
Romana, złapię go, jak będzie wracał przez mój dom z Mazur, zapewne z grzybami suszonymi
do bigosu i grzybowej. Rozpalimy w kominku i zrobimy dekoracje, kostiumy i maseczki,
i będziemy tajemnicze nieznajome, albo po prostu włożymy stroje wieczorowe ze znanego
magazynu madame Iwon…
– Macie wielki upust od firmy, nawet więcej… wszystko za darmochę – mówi poważnie
Iwona.
– Baśka? – Myszka patrzy na nią. – Rzuć słowem.
– Siedzę cicho, bo żałuję, że to nie ja wpadłam na ten pomysł! Moja Myszka… ale
weźmy pod uwagę, że to już zaraz! Za cztery miesiące.
– Widzę raczej pozytywny odzew…
– Zaraz – przerywa jej Barbara – a zaproszenie dla Michała? Poobdzielałaś nas, a ty co?
Od macochy?
– Cichaj, babo – macha ręką roześmiana Myszka. – Na razie marzą mi się tańce solo.
Albo z Fredziem. Proszę, przemyślcie propozycję. Chcę żyć nadzieją… inaczej nie warto.
Jest późne popołudnie, z ogrodu napływa zapach pnących róż, jakichś kwitnących
w nadmiarze traw, dojrzewających owoców, a więc zbliżającej się jesieni, pies podnosi głowę
i mrużąc bursztynowe ślepia, patrzy na stada kołujących w locie ptaków. A one cichną po całym
dniu pełnym ich głosów, śmiechu, rozmów intymnych, kłótni przelotnych, odnajdywania siebie,
planów i nadziei.
Jaśka zaczyna niespodziewanie.
– Słuchajcie, budujemy teraz domek nad jeziorem Erken, w prowincji Uppland…
– O, w samej prowincji Uppland… – żartuje Iwona, ale Myszka ucisza ją, machając ręką.
– Wiosną, pomiędzy głazami, zakwitają masy białych kwiatów, chyba przylaszczki, nie
wiem… A jezioro jest takie głęboko szafirowe i dostojne. Przyślę wam kolorową dokumentację
fotograficzną… Jestem pewna, że kiedy dom będzie już gotowy, a wy przyjedziecie, spodoba
wam się.
– Słyszycie? Jesteśmy zaproszone!
– Tak. Nawet i Alfred – uśmiecha się Jaśka. Myszka wychyla się i głośno całuje policzek
przyjaciółki.
– Jaśka, powiedz, czy jesteś szczęśliwa? Wiem, cholera, to banalne pytanie – reflektuje
się.
– Hm… w każdym razie żyję spokojnie, planuję, i wiele rzeczy mnie cieszy, czy wręcz
uszczęśliwia.
– Ach, wy szczęściary losu… A co ze mną? – pyta żałośnie Iwona. – Jaśka kocha Myrkę,
Baśka wnuka, Myszka psa, a co ze mną? Cicho! – reaguje na podniesione głosy. – Wcale nie
upraszczam. Do diabła. A ja kocham was wszystkie… – Udaje, że ma się ochotę rozpłakać, i jest
w tym trochę teatru, ale i trochę prawdy też.
– No masz ją, no… – mówi Barbara. – Myszko, na tym portrecie zbiorowym, co zaczęłaś,
nie zapomnij namalować czerwonego nosa Iwonie, to beksa.
– Nie! Zrób mnie piękną! – woła Iwona. – Daj mi szansę!
– Piękniejszą niż jesteś? – Myszka zmysłowo „leci” amantem filmowym.
– Myszko moja marcepanowa – rozrzewnia się Iwona – śpiesz się, bo jutro może już być:
„nosiła jeszcze ślady wielkiej urody”.
– Jutro… – ucisza ich śmiech Barbara – jutro według mojej pastewnej filozofii, może się
zdarzyć oczekiwanie okropne, jeśli czeka nas na przykład wizyta u dentysty, ale… będziemy
mieć uratowany ząb, jutro może być marnie, bo trzeba zapłacić rachunek za gaz, ale… za to nam
go nie odetną, skazując na zimne jedzenie, jutro ktoś niespodziewanie wyrządzi nam krzywdę,
ale… człowiek, istota myśląca, zrobi wszystko, żeby się podnieść…
– Baśka… filozof Barbara… – zachwyca się niespodziewanie i szczerze Iwona.
– Cicho!
– …i jeśli się da, tenże człowiek, wyciągnie z tego pozytywy dla siebie. I jutro można
potraktować jako imię nieznanego… zdarzenia, przeżycia, wniosku, spotkania… które da nam…
no?
– Radość?
– Łzy oczyszczające…
– Kopa do życia?
– Szczęśliwość…
– To o to chodzi… – mruczy Barbara – i proszę już bez komentarzy. Amen.
– Pamiętacie? – Iwona zaczyna półgłosem, a one dołączają, bo pamiętają i słowa,
i melodię:
Elefanty są w Indyi
i tygrysy też są w niej,
kto nie kochał, ten nic nie wie,
a kto kochał… jeszcze mniej.
A potem milkną, bo przecież wiedzą, że można marzyć, zakładać, planować, umawiać się
na… ale i tak będzie, jak jest zapisane w gwiazdach.
Kończy się ich wspólny pobyt w domu Myszki, wiedzą o tym, ale trudno im się z tym
pogodzić.
– Naprawdę musicie już? – jęczy Myszka i stara się złapać za rękę Iwonę.
– Chcesz, żebym rozlała kawę? Na ten cudny obrus cioci Teresy? Cudny relikt
przeszłości? Muszę. Mam dyżur w sklepie. W magazynie lepiej by brzmiało, co? – rzuca Iwona.
– Najlepiej w salonie – podpowiada Baśka. – Jest salon samochodowy, salon fryzjerski,
salon pralniczy, to czemu nie iść dalej? Salon ciuchowy, salon mięsny, salon warzywny…
– To ja poszłabym jeszcze dalej, biorąc pod uwagę konieczność specjalizacji – przerywa
Iwona – salon świeżych jaj od chłopa…
– Przestań… – śmieje się Myszka, ale pełna inwencji Iwona ciągnie dalej, porywając za
sobą wszystkie.
– Salon czarnego salcesonu!
– Salon śledzi z beczki.
– Salon papieru toaletowego i wykałaczek!
– Salon patelni teflonowych!
– Salon puszczania bąków w krzesło konferencyjne i ministerialne, i sejmowe!
– Iwona, dosyć! – Ociera łzy Myszka.
– Jesteś potworem – śmieje się Jaśka.
– Kto chce jeszcze kawy? – pyta Barbara. – Jaśka? Salon kawowy otwarty…
– Nie, dzięki, musimy się już zbierać – wzdycha. – Dobrze było tu nad wyraz.
– I mnie z wami…. – Myszka wie, że ponowne zobaczenie Jaśki jest więcej niż niepewne
i napawa ją to smutkiem. – Ale jak podpiszesz umowę i dojdą do skutku jakieś projekty, to
będziemy cię miały na dłużej!
– Trzymam kciuki za to twoje jutrzejsze spotkanie. – Zaciska dłonie Iwona.
– Trochę marnie widzę możliwość porozumienia się. Czas zmienia się szybko, a ludzie
nie nadążają. W tych topornych gmaszyskach są pudełka pokoi, zamkniętych ścianą przed
twoimi oczami, bo oni ciagle chcą być niedostępni, ważni, ba, ważniejsi od petenta. Ty jesteś dla
nich, nie oni dla ciebie. Już się tak nie buduje. Już są otwarte przestrzenie biurowe. Szkło. Ale to,
pokazane w moich propozycjach, nie znalazło uznania. Straszliwie dużo jest jeszcze złych
przyzwyczajeń, ciężkiego myślenia, w ogóle zamulenia peerelowskiego.
– Zauważyłaś to, biedaczko…
– Tak, Basiu. Takie bezpodstawne poczucie ważności, lenistwo czy lęk przed
podejmowaniem słusznych, szybkich decyzji, brak szacunku do petenta, ale i do swojego miejsca
pracy, kraju. Okropność. Po co tak żyć? Tak utrudniać życie sobie i innym? Ale poczekajcie
jeszcze trochę… przyjdą młodzi spychacze, już odwracający oczy od tego, co zastali, mający
wizje i wizy, lub ich niepotrzebujący, internet, tęsknotę za funkcjonalnością i harmonią.
Wytrzymajcie jeszcze…
– Masz sto procent racji, Jaśka. Czy wiesz, że ja, prawy, dorosły obywatel… idąc do
urzędu z najbardziej błahą, bezproblemową zdawałoby się całkowicie sprawą, mam zakodowany
lęk i złość, że będzie trwało… że coś bezsensownego okaże się przeszkodą, dokumentacja będzie
bez jakiegoś przecinka, że upokorzy mnie „ważność” we własnym pojęciu tego dupka za
biurkiem, że zapukam, wejdę półtwarzą w uchylone drzwi, z uszami położonymi jak u psa…
przepraszam, czy mogę, nie przeszkadzam?
– Przestań, oszczędzaj serce i ciśnienie – powstrzymuje ją Myszka.
– A przecież rozjeżdżają się po świecie za nasze pieniądze, coś widzą i co? Wracają,
wskakując w dawne koślawe buty i na ciepłe stołki, a ty mi mówisz o ciśnieniu, że może
skoczyć!
– Jednak przyznaj, że zdarzają się wyjątki. Czasem to zależy od charakteru człowieka,
jego zwierzchnika…
– Myszka, to jest tak rzadziutkie jak przedwojenna zupka u górala na przednówku
– wtrąca Iwona.
– Zgoda – nie ustępuje Barbara. – Ale przyznaj sama, że jak trafisz na człowieka, który
ma cieńszą skórkę, który cię naprawdę słucha, mówi do ciebie, a nie przez ramię, chce pomóc, to
aż się trzęsiesz ze wzruszenia i chciałabyś się z nim niemal zaprzyjaźnić, obrzucić kwieciem albo
wysmarować czekoladą! I czy to jest normalne? À propos, weźmiecie trochę ciasta ze sobą?
Otwiera szufladę w kredensie, wyciągając folię.
– Nie! – jednocześnie krzyczą Iwona i Jaśka.
– No i dobrze! Same zjemy. I Fredek też! Nam smakowało… – z naciskiem mówi
Barbara.
– Nam też – łagodzi Jaśka – ale istnieją jakieś granice przyzwoitości…
– Mycha… – nagle serio zaczyna Iwona.
– Tak?
– Spójrz mi głęboko w oczy i powiedz, że nie jest źle, a będzie coraz lepiej.
– Będzie.
– Mądra dziewczynka. A numer mojego telefonu miej pod ręką, jak by co.
– Co jak by co?! – patrzy na nią wściekle Barbara. – Zostaję tu jeszcze trochę. Mnie ma
pod ręką! Zawsze! – dodaje z naciskiem.
Iwona podnosi dłonie w geście poddania. Myszka patrzy na nie, wzruszona.
– Co się mówi w filmach amerykańskich w takim momencie? Kocham was.
– Ja ciebie też – szepcze Iwona, udając strach przed Barbarą.
– I ja – głośno i odważnie dorzuca Jaśka.
– Przestańcie się rozckliwiać! – wrzeszczy Barbara. – Zebrało im się. Widzicie je!
Prawdziwym uczuciem nie wyciera się gęby!
– Oo… typowa agresja zazdrości – śmieje się Iwona i poważnieje. – Ale i tak coś ci
powiem teraz.
– Nie mam obowiązku słuchać.
– Ale jednak posłuchaj, bo może nigdy więcej nie padnie to, co ja…
Zapada niespodziewana cisza, a Barbara unosi głowę i całą postacią demonstruje
wzgardliwy odpór. Iwona idealnie wytrzymuje psychologiczną pauzę i kończy spokojnie:
– Jesteś cholernie… wspaniałym człowiekiem. Dorastam ci najwyżej do kolan. I chcesz
czy nie, a guzik mnie obchodzi twoje zdanie, jesteś dla mnie też… kimś bardzo ważnym
i bliskim. Skończyłam. Nie oczekuję braw, kwiatów, rzucania biżuterią! Kurtyna!
Barbara głupieje, bezradnie opuszcza ręce, odwraca głowę i milczy.
I wtedy Myszka z Jaśką dopadają do niej, a potem splecione dodreptują do Iwony, która
z udręczoną miną demonstruje apetyt na ciasto, dzieląc się z Fredkiem, i wszystkie piszczą,
poklepują się i udają, że nie są poruszone, podskakują jak nastolatki, pozwalając psu szczekać
i skakać na nie.
Siedzą w kuchni przy stole, na którym Barbara przygotowuje śliwki do knedli, zaraz
przepuści przez „przedpotopową”, jak mówi, maszynkę stygnące ziemniaki i zabierze się do
lepienia klusek. Na drugim końcu Myszka z bezwiednym uśmiechem przegląda plany
rozrysowanej przebudowy obórki.
– Ależ to zdolna bestia… ta nasza Jasiula – mruczy z zachwytem.
Barbara rzuca na nią przelotne spojrzenie, bez głośnego komentarza. Bo niby kto to miał
narysować? Przecież nie Iwona i nie ona, a dlaczego Myszka miałaby to zlecać komuś obcemu,
mając pod swoim dachem przez kilka dni przyjaciółkę, architekta, która sama ofiarowała się
z pomocą.
– Popatrz, zachowała całą wysoką podmurówkę z naturalnych kamieni do tej
rozbudowanej części, tu jeszcze się dołoży… a wewnątrz… jakie to proste i logiczne. Główna
wielka izba… może z ceramicznym piecem, w drugim końcu kominek, z niej przechodzisz do
sionki i masz pokoik, tu składzik na wypalone prace, dalej toaleta i wygospodarowane miejsce na
prysznic, tu podręczna kuchenka, jak będę sobie robić herbatkę albo jajko na miękko…
– Trzy minuty albo dwie zdrowaśki.
– Tak jest. I wchodzimy, proszę wycieczki, do pokoju z łożem, na którym spocznie
utrudzone ciało, a wzrok zatonie w oknie z widokiem na… szopę z narzędziami. Oj… już bym to
chciała mieć.
– Będzie, będzie. A on się zgodził?
– Pan Flaga? Z radością! Tylko że chociaż podniesie dach, to będzie mu ciut za nisko, by
na nim zasiąść, zanurzyć się w chmury i pomarzyć. Wiesz… lubię to w nim, bardzo.
– Jest nietypowy, to prawda. I ciut oszołom. No, ale roboty będzie miał.
– Nie sam. Jabłonowski, sąsiad, mieszka za kościołem, wiesz, ten dom nieszczęścia
z wnuczką, która zginęła na polu, i z milczącą żoną, nie opowiadałam ci?
– Nie.
– Pijany jechał traktorem i nie zauważył na miedzy dziecka, które zresztą sam wziął na
pole. Tragedia. Żona już nigdy nie odezwała się do niego, córka z mężem porzucili dom
i wyjechali… dokądś.
Barbara przygryza usta, ale milczy.
– Tak… no więc we dwóch będą robić. Jabłonowski to murarz i zdun, i na stolarce się
zna. Będzie mi robił blejtramy, już prosiłam Flagę o protekcję. Dam tylko namiary, jak i co.
Potrzebny będzie instalator sanitarny, bo elektryką też się zajmie nasz Marian Flaga, człek
niezwykły. Muszę mu szybciutko dostarczyć te plany i dać zaliczkę, choć on taki już jest, że
będzie się bronił, że jak nie zrobił, to nie weźmie. No, ale na materiały trzeba. Ależ ja się
cieszę…
– Dobrze, a na razie postaw mi gar na gaz i posól wodę. Ciasto ziemniaczane nie lubi
czekać.
– Ja też nie – wzdycha Myszka – chciałabym, żeby już coś tam robili. A ja chcę im
pomagać.
– Zostaw im tę robotę. A ty maluj wreszcie, tak jak chciałaś…
– Na razie to może coś w rodzaju socrealistycznego „podaj cegłę”? Był taki temacik, nie?
Myszka śmieje się, ale Barbara jest poważna.
– Serio, Myszko. Zabierz się wreszcie do tego, co robisz najlepiej. Najwyższy czas.
Myszka opiera głowę na ręce i przymyka oczy.
– Czas… nagle jakby i czas chciał być dla mnie życzliwy.
– Należy ci się. I ty sama będziesz decydować o nim.
– Hm… wy tutaj obecne, bliskie jak zawsze, ten dom, to miejsce, plany, plany, a nawet…
zaistnienie tajemniczego nieznajomego, przez chwilę – uśmiecha się spłoszona.
– Co?
Myszka podnosi oczy na przyjaciółkę i nie unika jej spojrzenia.
– No właśnie, zastanawiałam się, jak i kiedy ci to powiem. Uważaj. Zaskoczę cię i na
pewno zgorszę.
– O czym ty?
Jest coś w twarzy Myszki, czego Barbara nie umie odczytać.
– Całowałam się z… prawie obcym facetem. Szaleńczo.
– Wszyscy Święci!
– Oni nie mają z tym nic wspólnego! – Myszka śmieje się, nie unikając spojrzenia
przyjaciółki. – Otóż całowałam się z prawie obcym facetem, choć ani przez chwilę takim mi się
nie wydawał, i było to wspaniałe. Nie patrz tak. To nie była zdrada, bo niby wobec kogo, należę
już tylko do siebie. A ta decyzja, podjęta niespodziewanie, jakby poza mną – choć zaznaczam, że
rozum działał – była… nieodwołalna. Inicjatywa wyszła ode mnie. Przeżyłam coś bardzo
pięknego, choć ze świadomością ulotności tego przeżycia, tamtej chwili. I nie myśl, że była tu
jakaś podświadoma czy świadoma kalkulacja: sprawdzę, czy on może widzieć we mnie kobietę
wartą pożądania, czy jeszcze kołacze się we mnie cień atrakcyjności. Nie. Ja tego chciałam… być
przez chwilę z tym mężczyzną, przeżyć z nim coś, co dawno zapomniane. Nic nie mów, jeżeli
uznasz to za prymitywne, prostackie czy… tylko biologiczne. Tak bardzo chciałam, żeby ten od
pierwszej chwili pociągający mężczyzna przytulił mnie do utraty tchu, żeby mówił… może
kłamał, mniejsza z tym, tak uroczo, ciepło, żebym była przez moment szczęśliwa. I byłam.
Chcesz coś powiedzieć?
– Nie. Chcę wysłuchać wszystkiego, co jest dla moich uszu.
– Nie licz na jakąś wściekłą erotykę. Taka mała wariacka sytuacyjka. Przypadkowe
spotkanie, jak wymyślone. Rozmowa o sobie zwyczajna i zbliżająca, i poczucie, że znamy się od
dawna. Że chcemy mówić i słuchać się wzajemnie. Wiesz, może nawet spotkaliśmy się gdzieś tu
w dzieciństwie czy młodości, kiedy przyjeżdżałam na wakacje. On mieszkał parę kilometrów za
Garbatką, ale co oczywiste bywał tu. Michał Bronikowski.
– Michał od wiadra z różami…
– Nie od wiadra, ale od róż.
– Prawie mówiłaś prawdę, jak przyjechał Piotr, że to od kochanka.
– To było niesamowite – śmieje się Myszka – a on w to chyba uwierzył. Michał od róż,
od kończącego się lata, od czterech brzóz na wzgórzu, od radości i smutku, spotkania
i pożegnania.
– Poezja wysoce poruszająca, ale… – Barbara głośno wciąga powietrze.
– Wypuść, bo pękniesz.
– Nie posądzaj mnie o ciemnogród. Jestem dziko zaskoczona. Jeżeli jednak to było dla
ciebie… Boże, mam w głowie mętlik. Cholera! A czy ty możesz być pewna, że facet nie jest na
nic chory?!
– Co? No nie, taka ze mnie gapa – wzrusza ramionami Myszka – że nie zapytałam nawet:
Przepraszam, czy ty przypadkiem nie masz…
– Przestań. Ale ledwo go poznajesz, i to powierzchownie, i taka beztroska jak…
furkocząca plastikowa torba na wietrze.
– Do dupy z takim porównaniem! Ja ci się zwierzam z czegoś… pięknego, a ty lecisz przy
ziemi. Jak mysz. A to ja jestem myszą. Nie bądź niemądra, kochanie.
Milczą chwilę, Baśka stuka pokrywką, jakby karząc garnek, potem durszlakiem o zlew
i stara się jakoś uporządkować w sobie to wszystko.
– No dobrze, możesz coś bliżej… co robi, kim jest?
– Mogę, choć to nie ma już żadnego znaczenia. Mówiłam ci, nie? Z wykształcenia
matematyk, ale nigdy niepracujący w zawodzie.
– Zawsze byłaś słaba z matematyki – z małą satysfakcją rzuca Barbara.
– Zawsze. A teraz okazałam słabość do matematyka – śmieje się Myszka. – Mieszka na
stałe w Nowym Jorku, ma hotel odziedziczony po stryju, który go usynowił, wdowiec, żona
przed kilku laty zginęła w wypadku samochodowym. Wrażliwy, myślący, uroczy… kobiety tam
na niego polują, ale jakoś nie spotkał tej najważniejszej w życiu.
– Aha, tak się mówi. To zawsze na babach robi wrażenie.
– Nie zrobiło to na mnie najmniejszego. I nie użył tego sformułowania.
– Był tu… u ciebie.
– Nie. Mówiłam ci już, że spotkałam go na cmentarzu, potem ja szłam do lasu, a on
musiał wracać, bo przyjaciele szykowali mu pożegnanie – uśmiecha się – bardzo chciał mnie do
nich zabrać, ale wybiłam mu to z głowy. No i tak. Więcej go nie zobaczę. Ej, zdejmij pokrywkę
z garnka, knedle kipią!
Barbara odrzuca ją z brzękiem.
– Tak… to się porobiło.
– Zamrozimy trochę porcji? – pyta Myszka, żeby zmienić temat.
– Co? Ano tak, tak. Powiedz mi jeszcze, to było tak, do widzenia, do widzenia i nie chciał
żadnego namiaru na kontakt?
– Chciał. Wziął numer komórki, adres… stąd te kwiaty.
– Taak. No, przyznaję, to eleganckie. Trochę mi jednak straszno z tym cmentarzem.
Raczej upiornie. A jeśli to satanista?!
– Ale to się nie stało na cmentarzu! Baśka!! – wybucha śmiechem Myszka. – To nie jest
cmentarny romans…
– Bogu dzięki, ale chyba nie wygląda na to, żebyś się zakochała.
– Nie.
– Może trochę szkoda, ale gdybyś miała cierpieć… to lepiej, że nie.
– Przyznaję, że jestem ciągle pod jego urokiem, ale to wszystko. Zostało jak maleńka
buteleczka po świetnych perfumach. Coś do wspominania w zimowe wieczory.
– Och, Myszka, ty taka uporządkowana i no, to trochę jak trzęsienie ziemi dla mnie.
– Dla mnie też. Ale bez katastrofy, bez ofiar i nie przypisujmy temu epizodowi za dużej
wagi. Zgoda, zachowałam się jak nieobliczalna szesnastka, ale… nie, nie żałuję. Urokliwe
maluśkie szaleństwo chwili. No dobrze. – Składa plany przebudowy i wstaje. – Podskoczę teraz
do pana Flagi, co? Trzeba kuć żelazo, póki… – Nie kończy, bo zza domu słychać ujadanie
Alfreda.
– O, pewnie znowu jeż albo ropucha. – Wychyla się przez okno Barbara – Zobacz no, bo
jeż może pokaleczyć mu nos.
Stojąc na werandzie, Myszka rozgląda się, bezskutecznie gwiżdże na psa. Szczekanie
dochodzi z drugiej strony ogrodu, gdzieś z głębi sadu. Idzie więc po przyciętej trawie, pan Flaga
zrobił to bardzo starannie, niegdyś wydeptane ścieżki znów pojawiają się na mapie ogrodu.
– Fredek! Fredek!
Przyspiesza kroku. Pod gruszą, naprzeciwko szczekającego psa, na nieruchomej huśtawce
siedzi równie nieruchoma dziewczynka z rękami zaciśniętymi na szyi, w geście obronnym.
Zaskoczona Myszka zwalnia kroku.
– Nie bój się! – woła. – Nic ci nie zrobi. Chce cię tylko nastraszyć. Pies! Do mnie!
Fredek!
Mała powolutku wysuwa głowę z ramion, patrzy na nadchodzącą. Może mieć około
pięciu, sześciu lat, blondyneczka z dwoma mysimi warkoczykami i krzywo przyciętą grzywką.
Jej sukienka, kiedyś wesoła, kolorowa łączka, teraz ciasna, sprana i wyblakła, uderza brzydotą.
– Dzień dobry, dziewuszko – uśmiecha się Myszka, biorąc psa za obrożę. – A skąd tu się
wzięłaś?
Mała milczy, nie odpowiadając też na uśmiech. Wytrzeszczone niebieskie, prawie okrągłe
oczka patrzą bez mrugnięcia powiek. Wie, że jest w pułapce, nie ma szansy na ucieczkę, wpadła.
Myszka kuca przed dziewczynką.
– Jak masz na imię?
– Alicja… – szepcze po chwili dziewczynka.
– Bardzo ładne imię… a to jest Alfred, dla przyjaciół Fredek, chcesz go pogłaskać?
Zobacz, jaką ma mięciutką sierść.
– Nie.
– Mieszkasz w pobliżu, Alusiu?
– Tam… – Niepewnym gestem wskazuje za siebie.
– W porzeczkach? – śmieje się Myszka.
– Nie.
– A gdzie?
– Za płotem. Z babcią.
– Aa, to ty jesteś od Kmiecików. Dom za drogą.
– Aha.
– Lubisz moją huśtawkę?
– Bardzo.
– Ja też ją bardzo lubiłam, jak byłam taka jak ty. Mam na imię Maria. – Wyciąga rękę, ale
ponieważ pies wysuwa pysk w jej kierunku, mała kiwa przecząco głową.
– Babcia mówiła – odważa się cichutko – że pani przyjechała i już nie wolno mi tu więcej
przychodzić.
Myszka dotyka jej policzka.
– Zawsze możesz tu przychodzić, Alusiu, kiedy chcesz. Ale którędy wchodzisz, bo nie
widziałam cię z okna w kuchni?
– W płocie jest dziura. Za porzeczkami.
– Oo! No, to trzeba będzie dla ciebie zrobić furteczkę i ona będzie twoja. I kluczyk
dorobimy, będziesz sobie wchodzić, kiedy będziesz chciała.
– Naprawdę?
Mała uśmiecha się uroczo, a Myszka patrzy na nią z zachwytem.
– A teraz pogłaszczesz Fredka?
Dziewczynka powoli wyciąga brudną, podrapaną rączkę i dotyka grzbietu psa.
– Alusiu, a lubisz knedle ze śliwkami? Z cukrem? I ze śmietaną?
Dziewczynka głaszcze psa i niepewnie kiwa głową.
– No, to zapraszam cię. Właśnie ciocia Basia je gotuje i na pewno czeka na nas.
Wyciąga rękę i pomaga dziecku zejść z huśtawki.
– A mama nie będzie się o ciebie niepokoić?
– Nie. Nie ma mamy. Jest w niebie. A babcia wie, gdzie jestem.
– A tata?
– Tata robi u Niemca. Już ze cztery lata.
– Za granicą? Jest w Niemczech, pracuje tam?
– Tak.
Myszka ujmuje ciepłą małą rączkę, tak ufnie podaną, i powoli drepczą w stronę
kuchennego wejścia. Pies biegnie pierwszy i kiedy wspina się, i naciska klamkę, aż drzwi
otwierają się szeroko, mała niespodziewanie wybucha głośnym śmiechem.
Kiedy Myszka wychodzi do ogrodu szukać psa, Barbara nieruchomieje na chwilę,
potrząsa głową i wraca do gotowania. To już ostatnia porcja knedli, poprzednie w tackach,
zafoliowane, zaraz schowa do zamrażarki. Będą w zimie smakowały podwójnie, myśli
z zadowoleniem. Odkłada je, gdy rozlega się sygnał komórki. Obcy. Wychyla się przez okno
i woła:
– Myszko, twoja komórka! – Po czym wyciera ręce i dopada do stolika, gdzie leży
telefon. – Halo? Mieszkanie Marii Kornel.
– Dzień dobry. Tomasz Sztajnert.
– O! Dzień dobry, panie doktorze. Barbara… Myszka jest z psem w ogrodzie, ja zaraz…
– Nie, nie. Chwileczkę. Tak będzie nawet lepiej. Wolę z nią osobiście, wie pani, twarzą
w twarz porozmawiać… Proszę tylko powiedzieć, że dzwoniłem, że jadę do niej. Że niby jest mi
po drodze i wpadnę.
– Oczywiście, ale… czy coś się stało, doktorze?
– Tylko do pani wiadomości, na razie, wolę jej to sam powiedzieć.
– Tak? – Barbara czuje, że robi jej się słabo, przysiada na fotelu i przytrzymuje dłonią
mocno bijące serce.
– Piotr miał wypadek. Dziś rano. Czołowe zderzenie z białoruskim tirem.
– Boże…
– Żyje, ale… jest nieprzytomny. Wygląda to beznadziejnie. Kręgosłup, głowa, obrażenia
wewnętrzne. Jest pani pielęgniarką, sama pani wie…
– Tak.
– Kończę, bo będę jechać.
– Tak. Tak. Oczywiście.
Zamyka komórkę i odkłada daleko od siebie, jakby chcąc oddalić wiadomość, która do
niej dotarła. Wtedy, kiedy proponowała Myszce, że zastosuje rytuał voodoo, to nie było na serio.
Przecież nie życzyła mu śmierci. To nie było na serio. A jednak… czy miała wpływ na to, co się
stało? Oddycha głęboko… Jak nie dać nic po sobie poznać do przyjazdu Sztajnerta. Wraca do
kuchni, nakrywa do stołu i myśli: „Zachowam się zwyczajnie, zwyczajnie, zwyczajnie”.
Kiedy pierwszy wpada pies, a za nim słychać kroki Myszki, nieco za głośno pyta:
– I co, jeż czy żaba?
– Żabka – śmieje się Myszka – popatrz! Mamy gościa na obiedzie. To jest Lusia.
Sąsiadeczka.
Barbara prostuje się zaskoczona i patrzy na małą uśmiechniętą dziewczynkę, która mówi:
– Dzień dobry… ciociu Basiu.
Myszka śmieje się głośno.
– Ale cię zaskoczyła, ciociu Basiu! A teraz idziemy umyć łapki, na górę do łazienki. Nie,
nie, pies zostaje. Będą myte nasze łapki.
I wchodzą na schody. Barbara ociera czoło i sięga po dodatkowe nakrycie, potem
wychyla się w stronę łazienki na górze i woła:
– O, miałaś telefon!
– Kto? – Myszka przekrzykuje szum wody.
– Doktor Sztajnert… przyjedzie niedługo.
– Coś takiego. Czego chciał?
– Nie dopytywałam. Powiedział, że chce się z tobą zobaczyć.
Barbara jest wdzięczna losowi, że może tę rozmowę prowadzić na odległość.
– Mam coś złe przeczucia, że będzie jakimś posłem od Piotra.
„Jezu… tak, to nie są dobre przeczucia, ale prawdziwe, kochanie moje, będziesz musiała
sobie z tym poradzić…”
Barbara zasłania dłonią usta. Widzi to Myszka, wchodząc do kuchni.
– Co się stało?
– Sparzyłam się… – I odwrócona nakłada knedle na półmisek, polewając masłem z tartą
bułeczką. Sama nie może zmusić się do jedzenia, dziabie widelcem w kluskę i patrzy, jak
wypływa z niej czerwony sok.
– Czemu nie jesz? Są pyszne, prawda, Lusiu? – Myszka dokłada dziewczynce.
– Wiesz, jak to jest… kucharka się najada zapachem – stara się żartować Baśka.
– Źle się czujesz?
– Coś mi chyba skoczyło ciśnienie, potem zjem. Fredek, zjadłeś obiadek? To ruszamy na
spacer, przynieś smyczkę. – Barbara wstaje od stołu.
– Zaraz, co ty… a my? Zjemy i pójdziemy wszystkie. Alusię trzeba będzie odprowadzić.
– Nie, Myszko, chcę iść sama. Złapię oddech i wrócę.
– Naprawdę. – Myszka jest zawiedziona, ale i niespokojna. – Może lepiej się połóż, weź
jakieś swoje leki.
– Wszystko będzie dobrze, jedzcie spokojnie… wrócimy niedługo. Daj jej jeszcze
śmietany z cukrem. Lusiu, dobre knedle?
Mała z zapałem kiwa głową, ale nie może się uśmiechnąć, bo policzki ma wypchane jak
u chomika.
Barbara zamyka za sobą drzwi. A więc stchórzyła… uciekła, bo nie zniosłaby widoku jej
twarzy po usłyszeniu wiadomości, jej łez? A jeżeli byłaby jej potrzebna? Pomocna, jak? Samą
bezradną obecnością?
Będzie coś tragicznie intymnego w ich rozmowie i ktoś z boku, bezradny obserwator,
byłby ciałem obcym. Sztajnert jest delikatny, mądry, jest lekarzem i przyjacielem. Ta mała
powierzchnia mieszkalna, wypełniona przerażeniem, bólem, relacjonowaniem, należy do nich.
Być może Myszka straci Piotra po raz drugi i ostateczny. Tylko czy można stracić po raz drugi,
gdy nie zaistniało odzyskanie?
A jeżeli jakimś cudem odzyska przytomność na tyle, że otworzy oczy, bez możliwości
porozumiewania się? Bezwładne ciało już zawsze wymagające całodobowej opieki, tylko czyjej?
Czyżby tamtej młodej kobiety? Stare dziecko, którym z litości, z nieuzasadnionego poczucia
obowiązku, niespotykanej uczciwości, zajmować się będzie Myszka? Aż do końca? A jeżeli jego
silne serce skaże ich oboje na piekło codziennego, wspólnego, długiego życia? Ją bez możliwości
życia dla siebie, realizowania swoich planów, bez miłości mężczyzny, który przez chwilę
zaistniał w jej życiu, obudził drzemiące w niej siły, aby budować wszystko od nowa. Może ta
nowa mogłaby być wreszcie szczęśliwą miłością…
Idzie łąkami i płacze. Pies wyprzedza ją i niknie w wysokich trawach, tak płowych
jesiennie jak on. Co pewien czas wyskakuje do góry, jakby odbity z niewidocznej trampoliny,
sprawdzając, czy nie zawróciła. Są już na tyle daleko od domu, który zniknął za starymi,
wielkimi drzewami na skraju łąk, że Barbara zastanawia się niespokojna, czy jednak nie wrócić.
Wtedy widzi dach mknącego samochodu. Tak, to wygląda na samochód doktora. Odprowadza go
wzrokiem i kiedy nie skręca w stronę ryneczku, ale znika za drzewami, jest pewna, że jedzie do
Myszki. Woła psa i wracają.
– Tomek… mówisz, że rano? Kiedy jechał do Instytutu? – Myszka zbiera swoje rzeczy,
torba, kurtka, sprawdza po raz któryś portfel z dokumentami, potem siada i wkłada sportowe
buty.
– Tak. – Sztajnert pochyla się nad filiżanką kawy. Którą już dzisiaj? Nie liczył.
– Zaraz… – nieruchomieje Myszka – to dlaczego na Bydgoskiej… skąd tam się znalazł?
– To nieistotne, kochanie. Może miał tam coś załatwić po drodze.
– Spójrz na mnie – prosi cicho, ale rzeczowo.
Jest tak opanowana, ani jednej łzy, tylko drżą jej ręce, usta, nawet włosy na skroniach.
Doktor odstawia filiżankę, słychać dziwnie ostry dźwięk delikatnego uderzenia o spodek.
Opiera się o krzesło i przeciera zmęczone oczy.
– Od niej jechał, prawda?
– Z Komorowa.
– I po co robisz uniki? To już nie ma znaczenia. Nie zachowuj się dziecinnie. Przecież
wiesz, że rozstaliśmy się, więc… – wzrusza ramionami. – Czy możesz mnie jednak zapewnić, że
nie spotkam tej osoby w szpitalu? Zwyczajnie nie należałoby to do przyjemności. Dla jednej
i drugiej.
– Myślę, że tak. Zrobię wszystko… Dzwoniła rano, ale nie pokazała się. Odebrałem
telefon na jego komórkę.
Myszka podnosi głowę, gdy na werandę wchodzi Barbara.
– O, jesteś – mówi z ulgą. – Piotr miał ciężki wypadek. Jedziemy z Tomkiem do szpitala.
– Fredek – upomina psa Barbara, gdy ten obwąchuje Sztajnerta, który bez lęku gładzi
jego głowę. Barbara podchodzi do Myszki i chce dotknąć jej ręki, ale słyszy:
– Nie… nic mi nie jest. – Myszka odwraca się do otwartej szuflady w stoliku. – Zaopiekuj
się psem i domem, dobrze?
– Oczywiście. Gdzie mała?
– Poszła do domu. Tu masz pieniądze na wszystkie wydatki, Flaga miał dostać…
– Dobrze. Zostaw wszystko, trzymaj się i jedź. – Barbara odwraca się do doktora, który
stoi oparty o framugę okna i patrzy w sad. – Doktorze, jaki jest jego stan?
Sztajnert beznadziejnie wzrusza ramionami. Widać, jak jest zmęczony, ma podkrążone,
przekrwione oczy.
Barbara rzuca spojrzenie w stronę Myszki, ale ona robi uspokajający gest.
– Myszko – mówi jednak – weź pieniądze, trzeba będzie potem opłacić dyżury. Gdzie
zanocujesz? Chcesz klucze do mojego mieszkania?
– Zamieszkam w mo… w starym.
– Jasne. Wszystko zabrałaś?
Myszka zastanawia się chwilę.
– Tak.
– Doktorze, czy on jest u pana w…
– Nie. Na ostrym, u profesora Zawadzkiego. On zna Piotra, my jesteśmy
w przyjacielskich stosunkach i dał mi natychmiast znać.
– Gotowa! – Myszka całuje przelotnie przyjaciółkę i chwilę patrzy jej w twarz, z bladym
półuśmiechem. Jest niesamowicie opanowana.
– Leży w śpiączce, nieprzytomny, nie miał żadnych szans… tir, czołowo – wzrusza
ramionami – ten Białorusin zasnął. Jemu nic…
– Powinnam z tobą…
– Nie. Nie. Tomek jest ze mną. – Odwraca się w kierunku doktora. – Będę spokojniejsza,
że tu jesteś. Odezwę się. Jedźmy, proszę…
Barbara odprowadza ich za bramę, przy jej nogach pies, dziwnie wyciszony, jakby
odbierał nastrój tej chwili. Myszka unosi dłoń i opiera na szybie. Ruszają.
„Jeżeli teraz serce mi nie pęknie, to znaczy, że go nie mam – myśli Barbara – biedna moja
Myszka”.
W domu natychmiast zabiera się do generalnych porządków, prania firanek i mycia okien.
Wie, że w ciężkich, pełnych napięcia sytuacjach pomaga jej to zawsze. Co jakiś czas,
niespokojnie i bez sensu, sprawdza, czy w kieszeni nadal ma komórkę. Pies śpi na werandzie,
a niebo jest bez jednej chmurki.
„Taki zwyczajny dzień – myśli Barbara – a tam gdzieś leżą ludzie, którzy cierpią, doznają
uczucia lęku i osamotnienia. A ci po drugiej stronie szpitalnego muru nigdy, jeżeli nie mają tam
kogoś bliskiego, nie zawracają sobie głowy myśleniem o tamtych. Chyba to naturalne… trudno
zamartwiać się o całą nieszczęśliwą ludzkość, a jednak jest w tym niezauważaniu coś
nieświadomie egoistycznego”.
Myśli też o tym drugim, obcym, przerażonym człowieku, którego los pokierował
naprzeciwko jadącego Piotra, człowieku obcym w tym kraju, daleko od swoich bliskich, który
umęczony wielogodzinną jazdą zasnął na moment.
Nie zajechał na parking, nie stanął na jakimś szerokim poboczu, naglony terminowym
dojazdem, a może lękiem przed powszechnymi napadami bandytów, przed którymi był
ostrzegany. A Piotr? Co myślał w tej nieodwracalnej chwili? Czy pojawiła się – gdy
w zagrożeniu przewija się film życia – choćby najbardziej przelotna myśl o tej, którą porzucając,
tak skrzywdził? A teraz? Co dzieje się i czy coś się dzieje w tej studni potwornego bólu
i przerażenia, jeżeli, jak spłoszone zwierzę, przemyka cień świadomości?
Wytrąca ją i przeraża niespodziewany sygnał komórki. Mokrymi rękami niezgrabnie
wyłuskuje aparat z kieszeni, nie zwracając początkowo uwagi na obcy sygnał. Niemądrze
wpatruje się w ciemny ekran i dopiero powtarzające się dźwięki prowadzą ją do pokoju. Na stole,
w fałdach odsuniętej serwety, koło niesprzątniętej filiżanki po kawie, leży komórka Myszki.
Zapomniała…
– Tak? Słucham?!
– Marysia…?
Obcy męski głos dochodzi z niezbyt czystego tła.
– Nie… to jej telefon, ale jest nieobecna.
– Ooo…
Słyszy szczere zawiedzenie.
– Czy jest gdzieś… blisko?
– Pojechała do Warszawy. Jestem jej przyjaciółką.
– To Barbara? – ożywia się mężczyzna.
– Tak. A z kim mówię?
– Oo sorry! Przepraszam… Michał. Michał Bronikowski. Wiem, że czekała na panią.
Miło mi, ja telefonuję z Paryża, chciałem z nią porozmawiać, usłyszeć głos… czy jest zdrowa,
jak się czuje, czy myśli tak, że tam jest miejsce dla mnie – śmieje się lekko.
– Teraz chyba nie. Przykro mi, panie Michale. Jak się do mnie odezwie, to przekażę, że
pan dzwonił.
– Czy… czy coś jest nie tak?
– Zdecydowanie. Piotr… jej mąż, jej były mąż, uległ wypadkowi samochodowemu i jest
w bardzo ciężkim stanie.
– O, mój Boże…
– Myszka pojechała do szpitala.
– Myszka?
– No tak. O, Marysia. Nazywamy ją Myszką, od zawsze…
– Tak ładnie… Pani Barbara, czy ja mogę coś dla niej zrobić… pomóc?
– Nie, nic. Nikt z nas nie może, on jest w szpitalu, pod opieką lekarzy, a ona, niestety,
musi sobie sama dać radę. Są przy niej przyjaciele.
– Biedna… Myszka.
– Jest bardzo opanowana. Myszka mówiła mi o panu… Powiem jej o pana telefonie.
– Pani Barbara, ja tak się cieszyłem, że namówię ją, że tu do mnie przyjedzie, ja wszystko
zorganizuję, jestem tu na tydzień, wie pani, biznes… Ale jest pogodnie pięknie i pokazałbym jej
Paryż. Tak mi przykro…
– Wiem.
– Będę jeszcze telefonował za jakiś czas, dobrze?
– Oczywiście, ale na razie to…
– Tak, tak, rozumiem. Powie pani, że bardzo myślę o niej?
– Jak będzie odpowiedni moment, to na pewno powiem.
– Dziękuję, Barbaro.
– To ja dziękuję, że pan do niej zadzwonił. Do widzenia panu.
– By, by.
Wyłącza komórkę i siada w fotelu. Może to jest owo światełko, które zajaśnieje w życiu
Myszki…?
Na cmentarzu są wszystkie. Jaśka, po zerwaniu rozmów, mogła odlecieć, ale
przebukowała bilet, by razem z Iwoną być przy Myszce. Pilnowały, żeby jadła, spała,
dyżurowały na szpitalnej ławce w korytarzu w dzień i w nocy, aż do końca. Potem wzięły na
siebie sprawy związane z terminem pogrzebu i wszystkim, co za tym idzie. W urzędach
i w banku, z pomocą adwokata Myszki, niezawodnego mecenasa Gena Robińskiego, odzyskały
potrzebne zaświadczenia, dostęp do kont, przepisanie ich na Myszkę. Testament nie został
odnaleziony, jeżeli w ogóle był? A więc mimo upierania się Myszki, że już nic jej się nie należy,
ani z konta, ani z polisy ubezpieczeniowej na życie Piotra, ani z ubezpieczenia samochodu
(samochód do kasacji po czołówce z tirem…) ani mieszkanie, bo jest żoną tylko na papierku,
adwokat i Sztajnert nie pozwolili jej zrobić idiotycznego posunięcia, oddania wszystkiego na
skarb państwa. Doktor nawet na pół serio zagroził jej zamknięciem na jakiś czas w szpitalu.
W świetle prawa była jedyną i prawowitą spadkobierczynią. Prawowitą żoną, bo Piotr przecież
oświadczył podczas ostatniej wizyty w Garbatce, że jeszcze nie zabrał się do ostatecznego,
formalnego przecięcia węzła małżeńskiego. Zapewne zbyt głęboko zanurzony w wartki nurt
odzyskanej wolności i porywającego romansu. I albo nie wpadła mu do głowy myśl
o uporządkowaniu ważnych spraw, bo jakże zabierać się do testamentu, gdy
dwudziestokilkuletnia dziewczyna nie widzi poza nami świata, co nas odmładza i uskrzydla,
odwzajemniamy to uczucie z zawrotem głowy i utratą rzeczowego myślenia, albo wierzymy
w swoją nieśmiertelność…
A więc wszystkie sprawy prawne pozostały w stanie niezmienionym od czasu ślubu
Piotra z Marią, co sprawiło, że Iwona, Jaśka i zawiadomiona Barbara odetchnęły z ulgą.
Barbara z konieczności wyłączona z działań warszawskich, bo na niej opierał się dom,
pies i pierwsze roboty pana Flagi, teraz, wprost na pogrzeb przyjechała z Alfredem, który karnie
został w samochodzie, grzecznie przesypiając uroczystość, a z nim, ale w kufrze
samochodowym, przyjechała upieczona kaczka z jabłkami, opatulona termiczną torbą. Bo
o konieczności posiłku typu „drobna stypa”, pomyślała niezawodna Barbara.
Idą teraz na czele konduktu pogrzebowego, Myszkę prowadzi mecenas Geno Robiński
w długim czarnym płaszczu, wygląda jak międzywojenny poeta, obok Jaśka i Barbara z Iwoną,
które przedziela doktor Sztajnert. Za nimi ciągnie się niewielki ogonek żałobników
i przypadkowych ciekawskich, spacerujących po cmentarzu w oczekiwaniu na pochówek znanej
osobistości. Dobiegają rozmowy, o bardzo przyziemnych lub sensacyjnych sprawach, a bywa, że
przeplatają się z cichym śmiechem. Cóż, jedni odchodzą, drugim się jeszcze nie śpieszy.
– Pozory, pozory… – komentuje pogodnie Iwona. – Udajemy zachwyt, gdy pokazują nam
obrzydliwe niemowlę, przysięgamy bez wiary w możliwość dotrzymania słowa, wkładamy maski
współczucia, śmiejąc się na cmentarzach i rozmawiając o bzdetach.
– Iwona! – prosi Jaśka – nie zachowuj się.
– A bo mnie to wkurza.
– Nawet jeżeli czasem… to po co tak czarno – warczy Barbara.
– A jak ma być? To pogrzeb tu, a nie w Chinach, gdzie żałoba ma piękny kolor, biały.
Piękny, prawda, Myszko?
– Nie pamiętam, według którego malarza, biały w ogóle nie jest kolorem – mówi Myszka
– a może to chodziło o czarny? Już sama nie wiem.
– Ale ty się wściekasz na pozory, a sama co tu robisz? – pyta Barbara.
Iwona rzuca jej niechętne spojrzenie.
– Ależ mądre pytanie. Jestem tu dla Myszki.
– A te kwiaty… – mruczy Barbara.
Iwona skręca do grobu przy alei i kładzie bukiecik na płycie.
– A teraz to niesmaczna demonstracja – podsumowuje Barbara.
– Przestańcie – prosi Myszka.
– Nie ma pan piersiówki, doktorze? – cicho pyta Iwona.
Sztajnert bezradnie kręci głową.
– Nie mam od czasu, gdy wpadła mi do morza.
– Pił pan w morzu? – Iwona jest poruszona.
– Nie, na plaży, w zimny wieczór, kiedy samotnie brodziłem przy brzegu.
Ale już nie rozwijają tego tematu. Idą w milczeniu za jadącym karawanem, z trzęsącym
się na wieku trumny wieńcem z białych róż. Poza Iwoną, niosą takie same małe bukieciki białych
chryzantem i nie wiedzą, jakie robią wrażenie chłodną elegancją swoich sukien i szali, bo Iwona
wyciągnęła ze swego sklepu najlepsze „możliwości pogrzebowe” – jak powiedziała. Sama
w twarzowym wielkim kapeluszu była „największą ozdobą między grobami”, co stwierdziła
z ironią Barbara.
Docierają na miejsce. Iwona i Barbara, zupełnie niezależnie od siebie, dyskretnie
rozglądają się, żeby wyśledzić „tamtą”, wmieszaną w stojących z wieńcami, zapobiec
ewentualnej demonstracji praw do nieboszczyka lub do głośnych łez za nim. Ale w gromadce
żałobników nie zauważają żadnej młodej dziewczyny, przeważa wiek bardziej i coraz bardziej
dojrzały.
Iwona jednak nie wytrzymuje i nachyla się do stojącego obok Sztajnerta.
– Czy „ona” gdzieś tu jest?
– Nie, nie sądzę.
– Ale w szpitalu bywała? Bałyśmy się, że mogą się spotkać.
– Dzwoniła raz, jeszcze nieświadoma sytuacji, na komórkę Piotra. A wszystkie jego
rzeczy osobiste przekazano mnie, zaraz po przywiezieniu go. Więc…
– Znał ją pan, prawda?
– Poznałem przelotnie. Mimo że raczej przyjaźniłem się z nim, nie chciałem być
nielojalny wobec Myszki.
– Oddycham z ulgą. Kto krzywdzi Myszkę, kaleczy nas wszystkie. Jest pan świetnym
człowiekiem, doktorze. Dziękuję.
Niespodziewanie bierze go pod ramię.
– Instytut chciał tu ściągnąć reprezentacyjną kompanię wojska… jakby walnęli salwę
honorową, Jezu… – szepcze cichutko, a jej ciepły oddech łaskocze go w ucho. – Nie zgodziła się
na pompę, wściekle urażając prezesa. To ten gruby, z wielkim nosem.
Iwona i Sztajnert cofają się nieco, gdy do Myszki podchodzą godnie zasępieni
przedstawiciele Instytutu z prezesem na czele, który podczas przydługiej mowy przeplatał frazy
o „bolesnej stracie dla pokoleń” ze swoim osobistym niepogodzeniem. W rozpędzie składają
kondolencje mecenasowi Robińskiemu, Barbarze i Jaśce, biorąc ich za najbliższą rodzinę
wdowy. I w jakimś sensie mają rację, tyle że Iwonie z doktorem Sztajnertem przekazują tylko
skłony głowy jako dalszej rodzinie, z drugiego rzędu. Jest to niezamierzenie komiczne dla Iwony,
która znacząco ściska ramię Sztajnerta, zagryzając usta.
Meleksem odjeżdża ksiądz, widać, jak gromi kierowcę, który zbyt szybko rusza,
rozchodzą się żałobnicy i gapie, robi się pusto, tylko czarne wrony nie opuszczają koron drzew,
kracząc wrzaskliwie. Słychać brzęk łopat pracowników domu pogrzebowego przyklepujących
wzgórek ziemi, układają na nim wieńce i wiązanki.
– Zaraz je rozkradną – mówi Barbara. – Trzeba było pokropić stearyną…
Ale nikt się nie rusza. Mężczyźni dziwnie drżącymi rękami zapalają postawione z boku
znicze, rzucając spojrzenia na Myszkę.
A ona otwiera torebkę, mimo iż mecenas Robiński mówi głośno i kategorycznie:
– Nie dawaj więcej. Wszystko jest uregulowane!
Myszka płaci, odwraca się do Barbary, podając kwiaty.
– Proszę, połóż i moje.
Wracają szeroką aleją, w kierunku bramy. Myszka z mecenasem, bo chce jeszcze
zamienić z nim kilka słów.
– Wpadniesz chociaż na kawę, jak nie możesz na obiad? Razem z Wiesią.
– Myszeczko, zrobię, co w mojej mocy, ale jeżeli, to bez Wiesi. Będzie dziś odwozić
bliźniaki do Aniczki. Siedziały u nas trzy dni i wiesz, jak kocham moje wnuki, ale to były ciężkie
chwile. W moim wieku przyjemności należy dozować… – wzdycha.
– Postaraj się wpaść.
– Oczywiście.
– Geno, jeszcze jedno. Pomożesz mi, bo jak już się trochę zorganizuję, chcę część
pieniędzy przeznaczyć na jakiś cel… mądry cel – mówi cicho.
Mecenas zaskoczony odzywa się dopiero po chwili.
– Myszeczko, bądźże rozsądna… masz żałosną rentę i te pieniądze…
– Nie – przerywa mu – to postanowione. Wrócimy do tego, ale dam ci znać. Teraz proszę
tylko, żebyś o tym myślał i rozglądał się, a potem mi pomógł. Dobrze?
Ale on milczy z niechętnym wyrazem twarzy.
– Geno, tyle dla mnie zrobiłeś… zrób i to, przyjacielu.
– Myszko… nie popieram. Kategorycznie. To są twoje pieniądze, bo były wasze, bo przez
tyle lat…
– Geno! No dobrze. Jeżeli nadal będziesz przeciwny, to powiesz mi to, kiedy się do ciebie
zgłoszę. Bo ja zdania nie zmienię. Teraz obiecaj, że jednak wpadniesz do nas, a gdybyś naprawdę
nie mógł, to teraz mówię, dzięki, dzięki za wszystko i ucałuj Wiesię ode mnie.
– A mnie? Kto ma ucałować? – pyta.
Myszka wspina się nieco na palce i całuje go w policzek.
– To już ostatni pocałunek. Resztę zostawiam dla Fredka.
– Co? Dla kogo?!
– Przyznaję… dla Alfreda. Dla przyjaciół, Fredek…
– Kto to do diabła jest?
Myszka odwraca się do idących za nimi.
– Geno chce wiedzieć, co łączy mnie z Alfredem.
– Miłość – odpowiada Barbara.
– Ostatni mężczyzna w moim życiu… leciutko skundlony.
– Rany boskie, Myszeczko… – Prawnik jest wyraźnie poruszony.
– Jeżeli mecenas się rozpłacze, stawiam wszystkim kolejkę w pierwszym napotkanym
barze! – woła Iwona. – Chcę raz w życiu zobaczyć płaczącego adwokata.
– To pies – lituje się w końcu Jaśka. – Pies, panie mecenasie.
– A niech to! Doktorze, byłem bliski zawału.
– Jestem czujny i znam na pamięć numer pogotowia – uspokaja go żartobliwie doktor.
Już są w domu. Stoją w holu, czekając na windę. Barbara nachyla się do Myszki i mówi
zawiedziona:
– Zawsze był tu twój wielbiciel portier, a teraz babka?
– Dowiedziałam się, że miał zawał. Mimo że był taki spokojniutki…
– Może właśnie dlatego – stwierdza Szajnert. – Dusił w sobie emocje i bęc.
– Czy Fredek nie będzie bał się windy? – pyta Jaśka.
– To jest na pewno miejski pies. Wsiądzie. Może nawet by nacisnął guzik windy, gdyby
mu powiedzieć, które piętro. On jest zwyczajnie nadzwyczajny. A jak się zachowywał na ulicy,
na spacerku. Szum, huk, ludzie… a on przy nodze – chwali go Barbara.
Winda zatrzymuje się bezszmerowo, rozlega się dźwięczny sygnał.
– Szwedzka… – z uznaniem rzuca Iwona w stronę Jaśki.
– Iwka. Zdejmij ten kapelusz, bo się nie zmieścimy – mówi Barbara, wchodząc pierwsza
z Alfredem. – I uwaga na psie łapy!
– Mowy nie ma! Będę elegancka aż do progu. A i tak jest nas za dużo. Wchodź, Myszka,
ja zostaję. Przyjadę za moment. – Iwona podchodzi do okna.
– Czekajcie, ta winda powinna mieć informację o liczbie pasażerów… – Jaśka szuka na
tabliczce. – Na pewno jest to pojemność na pięć osób.
– I pół – dorzuca Myszka, wskazując na psa.
– Jedźcie, poczekam z panią Iwoną. – Sztajnert staje naprzeciwko Iwony, przy oknie.
One nie oponują, i winda rusza.
Tych dwoje stoi chwilę w milczeniu, patrząc na widoczny za oknem park. Niektóre
drzewa jeszcze bronią zieleni, ale większość pokryta jest żółtawą rdzą.
– Nie lubię jesieni… – cicho mówi Iwona. Zdejmuje kapelusz i niedbale poprawia włosy.
Są piękne i błyszczą jak skórka na dojrzałych kasztanach. Sztajnert chciałby ich dotknąć,
przesunąć po nich dłonią, ale powstrzymuje się. – Dobra pora na pogrzeby. Odpowiednia
dekoracja – uśmiecha się Iwona, patrząc na drzewa w parku. – A co to jest śmierć, doktorze?
Zaskoczony nie odrywa od niej wzroku. „Cóż za przedziwne stworzenie… zmienne
nastroje, obronne prowokacje, bez histerii, potrzeba zwrócenia na siebie uwagi, umiejętność
wyciszenia, ironiczne poczucie humoru, oddanie w przyjaźni”. Wnioski, do których doszedł
przez te dni przebywania w jej pobliżu. Złapał się na tym, że często myślał o niej, że cieszył się
na spotkanie w szpitalu, na bieganie po urzędach w sprawach Myszki, na wspólne narady z tym
nudziarzem mecenasem Robińskim. Wzruszała go jej gotowość na wszystko w imię przyjaźni,
choć nakładała szorstką skórę, żeby nie zdradzać się z bezbronnym, ciepłym wnętrzem,
smutkiem samotności…? Ta jej twarz, zmęczona bezsennością, brakiem powietrza, bez
makijażu, twarz kobiety – nie dziewczyny, gdy przynosił jej gorącą kawę, bo po nocy spędzonej
na krześle, naprzeciwko drzwi, za którymi umierał człowiek, którego więcej niż nie lubiła, ale
przy którym ze szlachetnego obowiązku tkwiła jego była żona, jej przyjaciółka, więc kiedy
podawał jej ten ciepły kubek z automatu, mówiła: „Czyś jest aniołem, piękny panie?”. Szybko
jednak zrywała ten urokliwy nastrój, ciepło spojrzenia i delikatny uśmiech twardym: „Mam
kwadratowy tyłek od tego cholernego krzesła”. A on wpadał jeszcze tylko do separatki
i odchodził, by jechać do swojego szpitala na dyżur. Albo elegancka, ze świetnym makijażem,
z siłą i wdziękiem, a jak trzeba – ze słabością bezradnej istoty, aktorzyca, nieustępliwie walczyła
o natychmiastowe wydanie któregoś z rzędu papierka z ważną pieczątką, zaświadczenia,
wyrażenia zgody i tym podobne dla Myszki.
A teraz – w poddaniu się jednak nastrojowi zaistniałych od rana kulminacji działań,
w reakcji na napięcia, ale i na nieodwołalność kończącej się pory roku i jej senność, jakby uszło
z niej powietrze. I stąd to egzystencjalne pytanie: „Co to jest śmierć?”.
– Z medycznego punktu widzenia to zanik wszystkich funkcji życiowych – mówi bardzo
zwyczajnie – a według słów ojca Bocheńskiego: „utrata świadomości”.
Iwona, nie odrywając oczu od parku za oknem, kiwa głową.
– Nie kijem go, to pałką.
Bezszmerowo zatrzymuje się winda, Sztajnert bierze Iwonę za ramię i wsiadają.
Naciska siódme piętro, a ona opiera się o ścianę.
– Zaskakujące…
– Co?
– Jest pani pierwszą kobietą, która nie reaguje na lustro w windzie.
– Znam siebie na pamięć – z niechęcią wzrusza ramionami.
Jest tak jakoś bezradnie zwyczajna i wyciszona.
– Iwono…
– Tak?
– Bardzo chciałbym panią pocałować.
Ona patrzy na niego i powoli jej twarz rozjaśnia uśmiech.
– To na co pan czeka?
Sztajnert obejmuje ją delikatnie i całuje. Trwają tak chwilę, a potem on nie wypuszczając
jej z ramion, mówi:
– Jak dobrze, że zdjęła pani kapelusz, choć jest szalenie twarzowy, ale nie udałoby mi się
dotrzeć do pani cudownych ust.
– To byłoby niewybaczalne… ale najwyżej straciłbyś oko, chłopaczku – uśmiecha się
czarująco.
Sztajner, ośmielony jej reakcją, nachyla się, a w tym momencie winda z szarpnięciem
zatrzymuje się i oboje wpadają na siebie i na ścianę.
– No, to koniec, jak powiedział ślepy, myśląc, że łajba dopłynęła do brzegu, i wysiadł na
środku jeziora – mówi Iwona. – Czy to my wywołaliśmy takie napięcie?
– Nie zdziwiłbym się.
Naciska jeden z guzików na tabliczce świetlnej, potem inny, ale próba uruchomienia
windy się nie udaje.
– No, cholerny świat! Oni zjedzą wszystko, a jestem taka głodna…
– No to wciskamy alarm – decyduje Sztajnert.
– Ciesz się, doktorze, że nie mam ksenofobii, nie będę mdleć ani wrzeszczeć.
– I niespodziewanie krzyczy: – Pomocy!!
– Spokojnie… ktoś powinien zareagować – śmieje się Sztajnert.
– Tak? Powinien to nie znaczy musi. Na razie ja reaguję. Uwaga, ponawiam próbę. Halo!
Czy ktoś nas słyszy?! Rodacy!
Nadsłuchują chwilę.
– Halo!!
– Kiedyś w restauracji – zaczyna Sztajnert – próbując zwrócić uwagę kelnera, który
krążył między stolikami, omijając mój, zacząłem wołać: Halo! Halo! Halo!! A kelner
w przelocie, w moją stronę: Halo! Tu mówi Warszawa! I poszedł. Kiedyś tak zaczynała się
piosenka… nie pamiętam już, kto ją śpiewał.
– Dobre, ale jaki z tego wniosek? On przynajmniej usłyszał, burak jeden, a nas tu nikt nie
słyszy. Nikt! I gdy odnaleźli ich na wiosnę, ona była zasuszoną, siwą staruszką, on zarośniętym
staruchem, a ich wychudłe dłonie nie dały się już nigdy rozłączyć. – Bierze go za rękę.
– Jestem gotów – mówi Sztajnert z rozbawieniem.
– Tak? Do dziś stoją wypchani w muzeum osobliwości jakiegoś obrotnego biznesmena,
w oszklonej gablocie w kształcie windy.
– Dla dzieci w wieku przedszkolnym, emerytów i inwalidów w wypadkach drogowych
zniżka – dorzuca Sztajnert i nachyla się, żeby ją pocałować.
– Halo! Kurna! Co z tą windą?! – niespodziewanie dobiega męski głos z parteru.
– Właśnie! – odkrzykuje Sztajnert. – Kurna! Też chcielibyśmy wiedzieć!
– Podeślijcie nam chleb i koniak!! – woła Iwona. – I czekoladę!!
– Lepiej coś na gorąco, choćby odtłuszczone parówki… – podejmuje żart Sztajnert.
– Parówki?! Fuj… minimalista – krzywi się Iwona i woła: – Mogą być przepiórki!
– Państwo się uspokoją! Wezwałam i monter już leci! – teraz to głos portierki.
– Helikopterem? – Iwona patrzy na sufit windy. – Niesłychane…
W całym mieszkaniu unosi się smakowity zapach podgrzewanej kaczki.
– Ach, majeranek… – Jaśka woła w stronę kuchni, nakrywając do stołu.
– No, gdzie oni przepadli. Idą schodami, spacerkiem? Czy pojechali do Wiednia na
karuzelę? Po Iwonie to można się wszystkiego spodziewać – zrzędzi Barbara, wnosząc salaterkę
z czerwoną kapustą.
– Kapustka… modra kapustka… – znów rozrzewnia się Jaśka.
– Otworzyłam puszkę z brzoskwiniami, a przecież kaczka jest z jabłkami, coś źle ze mną.
Będziesz piła wino? Ty i Myszka możecie, reszta to kierowcy.
– Chętnie.
– Dobrze, otworzę. Jaśka, wyjrzyj na klatkę schodową… bo mi się spalą kartofle.
– Barbara biegnie do kuchni, a Jaśka idzie do drzwi i wychodzi.
Po chwili pod drzwi sypialni Myszki podchodzi Barbara i puka delikatnie.
– Mogę?
– Pewnie! Po co pytasz, wchodź.
Myszka przebrana w swoje codzienne ubranie, w którym przyjechała, pakuje do torby
ciuchy ze sklepu Iwony.
– Od razu niech je zabiera, dopakujesz, co tam masz jej do zwrotu.
– Tak. A ty tu po co? Zjadłeś obiadek? – mówi Barbara do wchodzącego psa.
– Chodź, chodź, mój zajączku… – rozjaśnia się Myszka.
– Słuchaj… – zaczyna niepewnie, ale poważnie Barbara – tak się rozglądam i nigdzie go
nie ma…
Myszka zamiera ze zwiniętym czarnym szalem nad otwartą torbą.
– Basiu, na litość boską, co z tobą, przecież on… jego już… wróciłyśmy z cmentarza…
– Co? – nieuważnie pyta Barbara. – A! No co ty? Szukałam i nigdzie nie widzę, gdzie jest
ten „zdobyczny” zegar z Garbatki. Może nie powiesił, nie zdążył… W szafach nie patrzyłam, o,
może w garażu gdzieś leży… Trzeba…
– Baśka… – Myszka przysiada na krześle i automatycznie gładzi Fredka, przytulonego do
jej kolan. – Przeraziłaś mnie nieco, daj spokój, to jakiś poroniony pomysł… Co nas obchodzi
tamten zegar. Zabrał to zabrał! Na pewno zdążył go powiesić w jej mieszkaniu, na jej ścianie,
i koniec. Koniec! Opanuj się, ty Sherlocku Holmesie i… wstydź się, chytrusie – dodaje szeptem
na zduszonym śmiechu.
Barbara speszona macha ręką.
– Dobrze, nie było sprawy. Śmiej się, śmiej. – Sięga do kieszeni. – Masz. Przywiozłam ci.
– Podaje Myszce jej komórkę.
– O, dzięki. Mogę zwrócić Tomaszowi tę pożyczoną. Ale macie ze mną…
– Myszka…
– No?
– Odebrałam po twoim wyjeździe telefon. Z Paryża.
– Co ty… kogo tam mamy?
– Ja nikogo. Michał. Pan Bronikowski. Chciał cię ściągnąć do Paryża. Na tydzień. Jest
tam w interesach.
– O! Jeżeli się zaczerwienię, to będzie klęska… – peszy się Myszka.
– Powiedziałam mu o zaistniałej sytuacji… pytał, jak może ci pomóc.
– Mówiłam ci, że to uroczy facet… miło, że gdzieś tam pod wieżą Eiffla ktoś o mnie
pomyślał.
Milczą chwilę, ale Barbara nie byłaby sobą, gdyby nie zapytała:
– A tak między nami… podziękowałaś mu za kwiaty?
I patrzy na Myszkę, która najwidoczniej się zastanawia, marszcząc czoło.
– Nie… a wiesz, że powiedziałaś to tonem zasłużonej nauczycielki, z odznaczeniem za
wychowanie pokoleń, aczkolwiek zawiedzionej nieco…
– Wypchaj się. Nie znaczy, że pcham cię w jego ramiona. Jestem daleka od tego, ale
uważam, że przyzwoitość nakazywałaby…
Myszka obejmuje przyjaciółkę.
– Dobrze. Masz rację. Lepiej późno niż… kulą w płot!
Barbara wzdycha demonstracyjnie, potem matczynym gestem poprawia włosy
przyjaciółki.
– Popracuj nad sobą, a jeszcze będą z ciebie ludzie. Chodźmy… – I rusza, ale w drzwiach
odwraca się, posyłając jej czuły uśmiech.
Myszka rozbawiona idzie za nią.
– Chodź, Fredziu. Jesteś świadkiem, że zostało mi przebaczone.
W korytarzu natykają się na wchodzących Iwonę i Jaśkę, za nimi Sztajnert.
– Iwonka, czyś ty… – zaczyna Barbara, ale Jaśka przerywa jej:
– Awaria! Awaria windy! Iwona jest niewinna.
– Tak? – niedowierza Barbara. – Nabrali cię.
– Słowo daję, że wcale nie! – wścieka się Iwona, wchodząc do pokoju.
– Awaria. Wyciągnęli nas, ale jeszcze naprawiają. Zobaczyć przez szparę, pod czwartym
piętrem, panią Jasię… było jak odkrycie gwiazdy przez profesora Wolszczana – mówi Sztajnert.
– Miałam ich u swoich stóp – śmieje się Jaśka.
– Myjcie ręce i siadamy, bo wszystko będzie do…
– Nie kończ! – woła z pokoju Myszka. – Uszanuj uszy dziecka… – I całuje psa.
Po południu jednak zjawia się odświeżony i pachnący zbyt mocną wodą toaletową
mecenas Robiński, z piękną czerwoną różą dla gospodyni. Swoim zwyczajem radośnie zaciera
ręce. W wielu sytuacjach robi to wrażenie niestosownego, niezręcznego zachowania, ale teraz
obecni odbierają to jako oznakę radości na widok dymiącej filiżanki z aromatyczną kawą i patery
z górą ciastek.
– Okrąglutkie z lukrem! Te kruchutkie? Domowe?
– Pewno, że domowe. Mistrz piecyka, Barbara, innych nie uznaje i zawsze powala nas na
kolana – informuje Iwona. – Gdyby w księdze Guinesa…
Barbara krzywi się niechętnie.
– Koniec monologu.
– Jego żona Wiesia też pysznie pichci, przyznaj, Geno – rzuca Myszka.
– Ale ona jest ostatnio jakaś leniwa, proszę państwa. Dla wnuków to by piekła w środku
nocy, ale dla biednego męża nie… Najwyżej mogę się zadowolić okruszkiem, jaki znajdę na
dywanie.
Wszyscy się śmieją, a Myszka lekko uderza go po ramieniu.
– No już, już… rzeczywiście… – I podsuwa mu paterę.
Mecenas zaciera ręce.
– Z godnością to przyjmuję, na ogół szlocham tylko w ukryciu…
– Myszko – Sztajnert odstawia filiżankę – wspominałaś o samochodzie.
– Tak. W mojej sytuacji to konieczność.
– Ale masz prawo jazdy? – upewnia się Jaśka.
– Tak, aktualne. Prowadziłam… czasami. – Uśmiecha się.
– A co byś chciała kupić? – Iwona wstaje i nalewa sobie kawy z dzbanka na
podgrzewaczu.
– Przede wszystkim… mały…
– Ale marka, marka, Myszeczko – przerywa mecenas. – Wybroniłem ostatnio niejakiego
Grzybowskiego, pseudo Grzyb, który ma salon…
– Kradzionych samochodów? – szepcze do ucha Sztajnerta Iwona.
– Nie! – śmieje się Myszka. – Z salonu nie. Precz z salonami.
– No, co ty…
– Używany, sprawny, zwrotny, niezawrotna cena, to tak.
Mecenas opada na oparcie fotela.
– Ale jak ty będziesz wyglądała w takim samochodzie?
– Przez okno – głośno ripostuje Iwona, i nawet Barbara się śmieje. Żarcik jest
prościuteńki, ale wszyscy czują, że mecenas przesadził.
Ten macha ręką, jednak dzielnie próbuje jeszcze.
– Ludzie z klasą nie mogą sobie pozwolić na coś, co do nich nie pasuje. Mówię to
z całym przekonaniem, nie ze snobizmu!
– Nie? – z czarującym uśmiechem kpi Iwona.
– O jakiej klasie mówisz, Geno? – nachyla się do niego Myszka. – Jestem zwykłą
mieszkanką małej podwarszawskiej miejscowości, nie odstaję od pana Flagi, który rozbudowuje
mi obórkę na pracownię, lubi siadywać na dachu i rozmyślać, od sąsiadki Jabłonowskiej, która
nosi w sercu samotność i zapiekły żal do męża, że jadąc traktorem, nie zauważył ich wnuczki,
więc nie rozmawia z nim, ale gotuje obiady nie tylko jemu, ale i starej ciotce z jego strony, od
Magdy, sklepowej, która ciężko pracuje, głusząc troskę o synka w Afganistanie… a wielu jeszcze
nie znam. I to są ludzie z mojej klasy, kochany Geno. Moje naturalne środowisko. Pan Flaga ma
starego żuka dostawczego, Jabłonowski roztrzęsiony traktor i widziałam parę rowerów „we
wiosce”, mój po ciotce Teresce nadaje się do muzeum techniki. O! Jest jeden, to prawda. Niezła
bryka, czy jak to się mówi, ale to nie z mojej klasy… ma garaż na plebanii. A ja będę miała takie
małe, ruchliwe i „pasujące”, jak mówi Jabłonowski. Ktoś chce jeszcze kawy?
Wstaje i sięga po dzbanek, potem nalewa do filiżanki milczącego mecenasa i podsuwa mu
dzbanuszek z mlekiem.
– Pomogę ci – mówi Sztajnert.
– Ja też. Mój pan Rysio doradzi – wtrąca Iwona.
– No to zajmiemy się tym oboje – stwierdza poważnie Sztajnert.
– Jak wola… – Z rezygnacją rozkłada ręce mecenas.
– Zaraz dam ci moje namiary, Tomku. – Iwona wyciąga z torby wizytówkę.
– Tomku…? – Barbara patrzy zaskoczona. – Przystopuj, maleńka…
– Tak – spokojnie odpowiada Iwona – przeszliśmy na ty w windzie. Ekstremalne sytuacje
ludzi zbliżają.
– Aha…
– Geno, jeszcze ciasteczko?
Mecenas nie odmawia.
Za chwilę zbierają się do odjazdu. Myszka dyskretnie pakuje w serwetkę garść ciastek
i wsuwa do kieszeni płaszcza mecenasa, gdzie na pewno są jeszcze okruchy z okazji jakiejś
dawniejszej wizyty. Z jakiegoś brydża w domu Kornelów, który już – jak wszystko – należy do
czasu przeszłego. A tak dobrze się tu czuł. Maniery i barek Piotra, uroda, ciepło i kuchnia
gospodyni, a jeżeli jeszcze szła mu karta…
– Geno – przy pożegnaniu pyta Myszka – czy jest coś, co chciałbyś… będę robić
porządki… bibliotekę zabiera Instytut, to, co w szafach, pójdzie do Monaru, ale jest tyle
drobiazgów…
– Nie wiem, no może… – waha się mecenas.
– No? Proszę cię.
– Było takie piękne pudełko na karty, z laki… z Indii, tak?
– Tak. Jest twoje. Poszukam i jak się zobaczymy, dam ci.
On całuje jej ręce.
– Dziękuję. To będzie pamiątka po dawnych uroczych spotkaniach brydżowych.
– Przytrzymuje jej dłonie i patrzy w oczy. – Damy sobie radę, Myszeczko, prawda?
– Na pewno – spokojnie odpowiada i uśmiecha się do niego.
Kiedy wjeżdżają w aleję wśród drzew, prowadzącą do domu, z daleka widać otwartą
bramę wjazdową.
– A mówiłam, żeby zamykali. Co to, stodoła? – warczy Barbara.
– Popatrz, Fredek wie, że wraca – wzrusza się Myszka – ja też się cieszę, ale siadaj
jeszcze, siad pies!
Pies stęka nerwowo, ale siada. Patrzy w lewo i w prawo, jakby liczył drzewa, dzielące go
od celu podróży. Podjeżdżają pod dom.
– Zamknij, Myszko, ja wezmę od pana Flagi nasze klucze.
Myszka wypuszcza psa, który robi susa i już znika w ogrodzie. Ona podchodzi do bramy
i dopiero teraz widzi, że lśni odmalowana. Uśmiecha się poruszona i idzie w kierunku obórki,
z której wychodzi Barbara, dzwoniąc kluczami.
– Zabieram nasze tobołki i zaraz będzie herbata. Po przyjeździe do domu zawsze należy
napić się herbaty.
– Dlaczego?
– Nie mam pojęcia… – mówi, wnosząc torby do domu – ale jestem tego pewna.
– To jakaś magia? Zaraz przyjdę, zajrzę tylko do pana Flagi.
Pojawia się pies, który obiegł wszystkie kąty i oczywiście pcha się w drzwi przed
Myszką. Pomieszczenie pachnie świeżym drewnem, ale i wilgotną zaprawą murarską. Kiedy
Flaga zauważa wchodzących, wyłącza elektryczną piłę.
– Dzień dobry, panie Marianie!
– Dzień dobry pani.
Wyciera ręce o roboczy kombinezon i podchodzi do Myszki, która wyciąga do niego
rękę.
– Pani Kornel, moje współczucie dla pani. – Mocno ściska jej dłoń.
– Dziękuję. Panie Marianie drogi, kilka dni mnie nie ma, a tu rewolucja! Tyle zrobione
– rozgląda się – i brama pięknie odmalowana…
– To nie ja. To Mieczysław. Sam z siebie, tylko o pieniądze panią Barbarę poprosił,
i odczyścił, i wymalował jak trzeba.
– Jabłonowski?
– No.
– A teraz czemu panu nie pomaga?
– Musiał pojechać do Mikołowa, do Zabudzkiego, po okna, bo dla nas sprowadził na
swoją firmę, no i dziś będą. To większe, co pani chciała, nietypowe, będzie ciut później, muszą
robić we fabryce specjalnie.
– A te veluxy w dachu?
– A te to już mamy. Może jutro będziemy osadzać. Ważne, żeby wszystko mieć pod ręką,
to, co wychodzi na zewnątrz, bo jakby przyszły deszcze…
– Będę tu mieć dobre światło do malowania, a jeżeli ten piec ceramiczny kiedyś
postawimy, to też światło dzienne się przyda. Ależ się cieszę…
– No. Teraz pani patrzy – Flaga stuka palcem w plany leżące na stole. – Jakby tu nie dać
pełnej ściany, a zrobić wejście, trochę węższe niż norma na drzwi i niezamykane… to skróci
drogę do tego tam składziku, czy jak to nazwać. Bo teraz to by pani musiała do sionki i w lewo,
a tak raz-raz, a i droga na powrót też krótka.
– Oczywiście, ma pan rację! Nie ma to jak obcować z mądrym człowiekiem!
– E tam… no, to decyzję mamy. – Grubym stolarskim ołówkiem nanosi zmianę.
– Wielka ta izba wyszła… – zachwyca się Myszka – świetnie. Tu tłum gości można
przyjmować… No, od jutra jestem do pomocy.
– Co pani. Pani tam swoje robi, a my tu swoje.
– To dobry obiad ugotuję.
– Gdzie tam. Nasze kobitki nam niosą. Zmiana co tydzień. Jeden moja Magda, drugi
Jabłonowska. Podziałka jest. Same umyśliły.
– Coś takiego. A teraz…? Kawę, jakieś kanapki?
– Nic. Pani da spokój. Tu organizacja jak przed wojną. O, czajnik na elektrykę, cukier,
kawa, herbata… jeszcze panią możemy poczęstować.
– Dziękuję, już tam Barbara czeka.
– Jedno, co bym chciał, żeby tu się pies nie kręcił. Już cały w wiórach, a na jaki gwóźdź
się nadzieje, będzie płacz…
– O tak! Alfred! Zmykaj do domu! Idziemy! No, to na razie, panie Marianie. Dzięki.
– Do widzenia.
Flaga wraca do maszyny, ale włączy ją dopiero, kiedy wyjdą. Zapomniał uprzedzić, że
zaczynają od szóstej, cóż, biedna pani Kornel sama się o tym przekona.
Pogoda jest ciągle życzliwa i sprzyja pracom w „domu dwa”, jak określiła go Myszka. Bo
po obórce pozostało tylko wspomnienie, część ścian i podmurówka. Wszystko poza tym jest już
dziełem rąk tych dwóch mężczyzn. I wygląda szlachetnie jak dom. Na razie jeszcze w stanie
surowym, ale jak się go otynkuje…
Barbara musiała wrócić do Warszawy, skończył się jej urlop i Myszka zostaje sama
z psem. No i z dwoma głośnymi facetami. Podział pracy jest widoczny i oczywisty, majster, ale
i główny wykonawca to Flaga, Jabłonowski – co zadziwiające, trzeźwy – to dostawca
potrzebnych materiałów i pomocnik, często z inicjatywą. Widziała to, asystując przy osadzaniu
tego nietypowego, szerokiego okna, które nadało świetny charakter budynkowi z zewnątrz,
a i światła będzie pod dostatkiem.
Kiedy wypada tydzień obiadowy Magdy Flagi, mężczyźni jedzą na werandzie, a one
w kuchni piją kawę. Flagowa schudła, zmizerniała, przygasła jakoś. Uderza to Myszkę, ale nie
wie, jak zagadnąć o przyczynę. Przyjmuje wyrazy współczucia i trochę niespodziewanie dla
samej siebie mówi Flagowej o rozstaniu z Piotrem, niedługo przed wypadkiem.
Magda opiera się o krzesło, jakby potrzebowała wsparcia, i przykłada dłonie do ust.
– Jakże to?
Myszka wzrusza ramionami i uśmiecha się do niej.
– To już jak pani sama tu przyjechała, to… – zaczyna niepewnie.
– Tak. Właśnie dlatego tu się sprowadziłam.
– Co to się robi z ludźmi, pani powie… – Ale nie jest to pytanie, to konkluzja.
– O, to się dzieje od tak dawna, jak dawno istnieje ludzkość, pani Madziu. Tylko często
nie podejrzewamy, że to w nas, w nasze małżeństwo ten piorun trafi. Ale pozbierałam się…
przyjaciele pomogli i… myślę o tym, co przyniesie jutro. Ale proszę, niech mi pani powie,
dlaczego pani tak zmizerniała. Co?
– Kłopoty – macha ręką Flagowa.
– Tak? Ze zdrowiem? – Odpukuje w stół Myszka.
Flagowa milczy, jakby spowolnionym ruchem sięga po filiżankę, ale odstawia ją cicho na
spodek.
– Już nie mam łez.
Mówi to ze spokojem. Jak ktoś, kto stracił nadzieję, ale został niepogodzony.
– Co się stało… Magdo. W czym mogę pani pomóc?
Ale ona kiwa przecząco głową.
– W niczym. Synek skończył służbę…
– Wrócił! – z nadzieją na radość mówi Myszka.
– Skończył służbę, a oni skończyli jego.
Myszkę aż zatyka.
– Co pani… co pani mówi?!
– Inny się wrócił. Ciągle… wojenny. Nie może, nie umie być tamtym naszym wesołym
chłopcem. Nawet twarz, oczy są inne. Jak nie Marcina. Nawet jakby po dawnemu się witał, ze
mną, z ojcem. A do dziewczyny nie zadzwonił… inny jest. Pytałam, czy aby nie chory, taki obcy
kraj, to i jakieś choróbsko afganistańskie mógł przywlec, upierałam się, powiedz, powiedz,
jestem twoją matką… poradzimy na wszystko. Ale nie. „Nie wierzysz? – pytał z takim twardym
spojrzeniem. – Głupoty gadasz, mam ci pokazać książeczkę zdrowia?” Nie sypia, po domu go
nosi nocami. Czujny jakiś, niespokojny.
Więc niby zdrów, a chory.
Myszka nachyla się do niej i mówi cicho:
– Obolały wrócił. Wszystko straszne, co tam widział, w czym musiał brać udział, jest
takim ciągle żywym śladem w nim… uraz pozostał. Trzeba pomyśleć o lekarzu, przecież wojsko
ma obowiązek…
– Mówię mu, synku, pomóż te zgrzewki z mineralną ustawić, przetocz mi beczkę
z kiszoną, weź wyrzuć śmieci, a on patrzy na mnie… – Magda zagryza usta, ale nie płacze, tylko
jakby chciała, by poruszony ból w sercu znów się ułożył ciężkim kamieniem – i milczy, albo
mówi do mnie jak obcy: Żołnierzem jestem! Mamo!
Myszka bezradnie patrzy na siedzącą nieruchomo kobietę, Niobe bez łez. Prostuje się.
– Trzeba mu szybko pomóc! Poszukamy specjalisty, dobrego psychologa, cholera jasna,
czemu im nie zapewniają pomocy?! On na pewno nie jest wyjątkiem, inni też wracają wytrąceni,
rozbici i sami sobie nie poradzą! Zadzwonię do przyjaciela, lekarza, to internista, ale on nam
poradzi. Madziu… głowa do góry, pozbiera się, jest młody, pewnie zostanie w nim ślad tej nie
naszej wojny, ale będzie mógł żyć. Wyciszy się z czasem. Narzeczona też musi przeczekać…
żeby go odzyskać. Kocha go?
Magda kiwa głową z bladym uśmiechem.
– Jutro przyjeżdża po niego wojsko. Dzwonili, gadali z nim. Zabierają go do takiego ich
specjalnego ośrodka. Nawet nie wiem gdzie. On się zgadza. – Magda się podnosi. – Dziękuję za
kawkę. Zjedli, to zabiorę…
Myszka wstaje i obejmuje ją.
– Będzie dobrze, nie od razu, ale będzie. Musi.
– Modlę się o to.
„Gdybym ja umiała…” – myśli Myszka.
– Pani Magdo, jestem do pani dyspozycji… pogadać, pomóc coś…
– Dziękuję. Pójdę już.
– Zmyjemy tu, po co będzie pani wozić do domu – proponuje Myszka, wychodząc za nią
na werandę.
– Nie. Nie trzeba. Wrzucam do zmywarki. – Zbiera talerze i garnki do kosza.
– Może ja jutro ugotuję?
– Nie, nie. To już moja robota, a im jej więcej, to i lepiej. Lecę, bo trzeba otworzyć sklep.
Kończy się przerwa.
– A czemu wczoraj nic mi mąż nie powiedział?
– Widać nie chciał dokładać do pani zmartwienia tego naszego. No. Na razie.
I odchodzi, prowadząc rower z przytroczonym koszem, potem wsiada i odjeżdża.
„Trzymaj się…” – zaciska kciuki Myszka, chwilę stoi, nasłuchując warczenia
elektrycznej piły, odwraca się i wchodzi do domu. W swoim pokoju na piętrze otwiera szafę,
która pozdrawia ją starczym skrzypieniem, i wyciąga pudła. Niezliczone ilości leżących tubek
farb. Skręconych i twardych. Pędzle o włosiu suchym jak martwe pęki traw, zgniecione i wytarte.
Niżej resztki na pół zużytych, malowała latem ich portret zbiorowy. Latem… Podchodzi do
ściany, o którą stoją oparte, „twarzą” odwrócone od niej, płótna. Odchyla kolejno obrazy
i wyciąga ten właśnie, pierwszy, od którego zaczęła powrót do malowania. Odchodzi parę
kroków, przymruża oczy, uśmiecha się. Musi go skończyć, on jako pierwszy zawiśnie w „domu
dwa”.
Zamyka pudła, zgarnia to, co jeszcze znajduje leżące luzem, i wynosi do kuchni. Bez
sentymentalnych wspomnień wrzuca wszystko do plastikowej torby w wiadrze. Zatrzymuje sobie
tylko szkicownik i ołówki o miękkim graficie. Schyla się po stołek kuchenny i przez sionkę
wychodzi na tyły domu. Patrzy w sad. Piękny żółty kobierzec pod coraz bardziej nagimi
drzewami, jakby ciągle jeszcze tkany przez spadające pojedynczo liście. Zrudziałe krzaki
porzeczek, nagła niebieska plama wielkiej kępy marcinków, jakby przysiadło stado małych
motyli i znieruchomiało na omszałym ramieniu gruszy, zszarzała drewniana huśtawka z kilkoma
zwiniętymi listkami i małą gruszką w ciemne plamki, mówiące o jej kończącym się żywocie.
„Farby, farby… koniecznie” – myśli, a na razie rysuje, pracując z coraz większą
przyjemnością. Wzrok i ręka zgodnie współpracują, na brzegach szkicu wypisuje informacje
o kolorach. Przy pierwszej okazji w Warszawie kupi farby. Z mieszkania, a raczej z kufra
w piwnicy wydobędzie stary malarski fartuch, jeżeli jeszcze żyje… schowany wtedy…
Jak duch pojawia się obok niej Alfred, machając ogonem, na którego końcu, razem z jego
radosną demonstracją uczuciową, kołysze się sucha łodyżka trawy.
– Gdzie byłeś? Wiesz, że to już październik? Będziemy szyć psu kamizelkę na zimę.
A przedtem namalujemy portret albo całą piękną postać… pies w swoim ogrodzie. – Wyskubuje
trawkę i przytula go.
Siedzą chwilę nieruchomo, potem Myszka odkłada szkicownik i rusza w kierunku
krzaków porzeczek. Teraz, kiedy część liści już opadła, widać fragment rozerwanej siatki.
Myszka schyla się i z trudem przeciska na drugą stronę, za nią bez wysiłku przeskakuje pies.
– A ty po co, po co? – mówi machinalnie. – No dobrze, ale przy nodze!
Przechodzą przez drogę, kierując się do niegdyś białego domu, teraz z zaciekami przy
urwanej rynnie. Okna, zasłonięte kordonkowymi firankami w płynące łabędzie, w połowie
zasłaniają rachityczne, czerwone pelargonie, wtulone w szyby, wypatrujące łaskawości
jesiennego słońca. Myszka zatrzymuje się przy drewnianej furtce. Patrzy na ogródek wokół
domu, pełen astrów, trochę ziół, gdzieniegdzie natka pietruszki, prawie pusty zagonek po
marchwi, badyle wyrośniętego, suchego już kopru.
Numer na liszajowatej ścianie domu luźno zwisa na jednym gwoździu, pozwalając na
domysły, czy to było sześć czy dziewięć. Myszka stoi chwilę, ale z domu nikt nie wychodzi, a na
płocie nie ma śladu dzwonka. Powoli otwiera przymkniętą furtkę, idzie po spękanych płytach
chodnika i wchodzi na wydeptane kamienne schodki. Puka, a wtedy w oknie widać ruch
płynących donikąd bawełnianych łabędzi, a za chwilę w na pół uchylonych drzwiach pokazuje
się stara kobieta w wyciągniętym swetrze i długiej ciepłej spódnicy. I sweter, i spódnica są
w ciemnych kolorach brązu.
„Brzydkiej jesieni” – uderza Myszkę.
Twarz kobiety jest bez wyrazu, w uszach wiszą dwa małe kolczyki z koralem w środku,
co zaskakuje, a na nosie nisko opuszczone okulary w oprawce owiniętej z jednej strony plastrem
lekarskim.
– Dzień dobry – uśmiecha się Myszka.
Kobieta przygląda się Myszce bez zainteresowania, opuszcza dłoń, zgrubiałą
reumatycznie w zgięciach palców, z ramy obdrapanych drzwi, o które się wspierała, i poprawia
okulary.
– Słucham.
– Jestem sąsiadką… – Myszka wskazuje kierunek – moje nazwisko Kornel. Maria
Kornel.
– Wiem.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale… – uśmiecha się, jednak twarz tamtej nadal
pozostaje niezmiennie obojętna.
– Przychodziła… odwiedzała mój ogród Alusia, pani wnuczka.
Tamta kiwa głową.
– Wyjeżdżałam, nie było mnie… miałam takie osobiste sprawy i… no właśnie…
– Myszka płoszy się nieco niemożnością nawiązania kontaktu, obawia się, że kobieta zamknie
drzwi, zmęczona czy znudzona jej obecnością. – Lusia odwiedzała mój ogród, moją huśtawkę, za
moją zgodą oczywiście. Wróciłam i chciałam się dowiedzieć, co u niej słychać. To taka miła
dziewuszka.
Kobieta ostrożnie robi krok do tyłu.
– Czy mogę ją zobaczyć? – szybko mówi Myszka.
– Chora jest.
– Chora? A co jej jest? – Teraz Myszka podchodzi bliżej.
– Przeziębiona mocno.
– Proszę pozwolić mi wejść – uśmiecha się zachęcająco.
Kobieta milczy chwilę.
– No przecież, nie jest doktorem?
– Nie. Ale może coś mogłabym pomóc…
Kobieta stęka, a potem z trudem cofa się, szerzej otwierając drzwi.
– Proszę. Ale bez psa!
– Oczywiście! Fredziu, siedzisz. Czekasz. – Gładzi go. Wchodzi. Uderza ją ciepły zapach
rosołu i niewietrzonego, biednego wnętrza. Idzie sionką za kulejącą kobietą… – Czy coś panią
boli?
– Coś… – ironicznie powtarza kobieta. Zatrzymuje się, odwraca i niezgrabnie unosi
brzegi spódnicy, spoglądając na Myszkę.
– Widzi?
Spuchnięte kolana ma owinięte ciepłymi szalikami, spod których widać liście kapusty.
– Co to?
– Stawy… za nieswoje grzechy cierpię. A teraz na jesień, to coś okropnego. Ręce też…
– Opuszcza spódnicę i pokazuje zdeformowane palce obu rąk. – Ale jeszcze jakoś sobie radzę.
Nogi gorzej. Dała mi tu sąsiadka, Kokorowska Aniela… zna pani?
– Nie.
– Tam pod dwunastym. No. To ona mnie dała nalewkę na kasztanach. Nie do picia, a do
smarowania. Ale, czy ja wiem, nieszczęścia pani niczym nie zasmaruje. A starość to
nieszczęście, nie? Co tam pani może wiedzieć… – Pcha przymknięte drzwi do ciemnego pokoju,
gdzie w szerokim małżeńskim łożu, pod tłumem kolorowych, cierpiących świętych,
zaglądających mimo wszystko ciekawie do łoża, leży jak rozbitek w morzu kraciastej pościeli
dziewczynka.
– Lusiu! – Myszka pochyla się nad nią i dotyka rozpalonej buzi. Mała oddycha szybko
przez uchylone, spierzchnięte usta, a jej policzki lśnią rozpalonym rumieńcem. Patrzy na
pochyloną Myszkę, ale nic nie mówi.
– Mierzyła jej pani gorączkę? – Myszka trzyma rękę na czole dziewczynki. – Ile jest?
– No, na oko to musi mieć.
– I ma. Proszę mi pokazać termometr.
– Zgubił się… kiedyś. Daję jej napar z lipy, czarnego bzu… rosołek, ale jakby nie lepiej.
Popije łyżkę, dwie i już się odwraca.
– Pani Kmiecikowa! Tu jest koniecznie potrzebny lekarz!
– Pewnie, że potrzebny. Potrzebny. A skąd go brać? Ośrodek jest w Mikołowie, a jak się
tam dostać? Po niedzieli, obiecał Kokorowski sąsiad, że nas zawiezie. Trzeba czekać. Jak, Lusia?
Chcesz czegoś? No, sama pani widzi, nie chce. Luśka! Powiedz coś.
Ale dziewczynka milczy i zapada w sen. Myszka wyciąga z kieszeni komórkę i wystukuje
numer. Czeka, patrząc z niepokojem na małą. Ponawia próbę, ale dzwoni już na inny numer. Nie
do doktora, a do Iwony.
– Słucham.
– To ja. Iwono, pomóż. Nie mogę złapać Sztajnerta. Musi przyjechać.
– Co ci się stało?!
– Mnie nic, ale jest chore, bardzo chore dziecko. Sześciolatka? – Patrzy pytająco na starą
kobietę, która kiwa głową. – Tu nie ma żadnego lekarza pod ręką. Bardzo cię proszę, zrób
wszystko, żeby przyjechał. Zaraz… jeżeli to możliwe.
– Dobrze. Dam ci znać.
– Poczekaj, niech kupi po drodze voltaren.
– To ma jej pomóc?
– Jej babce. Ledwo chodzi.
– Okej. Działam. Pa.
Myszka kończy rozmowę i patrzy na smutną twarz kobiety. Uśmiecha się delikatnie.
– Coś poradzimy.
– Pani, ja już myślałam, żeby tak do Lusi choć weteryniarz…
– Nie, no… co pani.
Kobieta niespodziewanie uderza otwartą dłonią w stół.
– Nie daję rady!
– Będzie dobrze. Przyjedzie doktor…
– Z ośrodka? Zechce?
– Z Warszawy.
– Pani! Ja nie mam pieniędzy! Co pani?!
– Nie trzeba pieniędzy. Ile dni już Lusia leży?
– Będzie kilka. Pani wie, chłodno jest, a ona tylko patrzy, żeby z babką nie siedzieć,
wyleci na wioskę w byle czym, nieusłuchana jest… ale to dobre dziecko. A teraz leży. O! A ja
sama. Na mojej głowie kury, świniak, dzieciak. Ze sklepu to sąsiedzi coś przyniosą, jak akurat
tam za zakupami idą. Będzie sześć lat, jak synowa zmarła. Przy porodzie… – Brodą wskazuje na
Lusię.
– Ale ma przecież ojca.
– Taki to i ojciec. Chociaż mój syn. Do Niemiec pojechał. Pracuje, ale… – Przymyka
oczy i milknie.
– Nie przyjeżdża?
Kobieta kiwa przecząco głową, a potem patrzy na Myszkę ze złością.
– Kobietę tam ma… Niemra. Starsza od niego. Przy pieniądzach. Teraz, w listopadzie, to
będzie przeszło cztery lata, jak tam jest. A miał wyjechać niby na pół roku.
– Pomaga finansowo?
– Przysyłał czasem trochę grosza, teraz już nie bardzo, o Lusię niby pyta, ale… jakby
z musu. Żal miał, że to przez małą… A teraz napisał mi, że ta Niemka dziecka chce i na święta
się pobiorą. Gutenmorgen pieprzony – głośno ciągnie nosem – co będzie dalej, Bóg wie, a jego
niech diabli…
– Nie chce Lusi zabrać do siebie?
– Co też pani… – kobieta prycha ze złością. – Nawet fotografii nie chce, a pani mówi
o Lusi. Ja bym go… ech…
Ale nie kończy, bo rozlega się sygnał komórki.
– Tak?
– Posłuchaj. Tomek chwilowo nie ma samochodu, robią mu przegląd, biorę swój
i przywiozę go. Kończy zaraz dyżur i zadzwoni do ciebie po szczegóły. Jasne?
– Tak, kochanie… tak!
– Czekasz w domu czy „we wiosce”? To podaj adres.
– W domu.
– W porządku. Voltaren mam. Do zobaczenia.
– Dzięki! – Myszka chowa komórkę.
– I co? – pyta kobieta.
– Proszę posłuchać, pani Kmiecikowa. Teraz idę do domu, przyjdę z doktorem. Mam
dwie prośby. Przygotuje mi pani jakąś książeczkę zdrowia, czy co tam pani ma, chodzi o Lusię
i… przebierze pani wnuczkę w jakąś czystą piżamkę, będzie przyjemniej doktorowi, jak będzie ją
badał – łagodzi uśmiechem. – A dla pani na razie maść na stawy przywiezie. Będzie dobrze. Idę.
Wstaje i idzie do drzwi, po drodze poprawiając podwinięty chodnik.
– Pani Kornelowa… – woła kobieta – dziękuję!
Myszka macha ręką i wychodzi. Na jej widok pies podrywa się radośnie.
Przed kościołem, z plebanii, wychodzi ksiądz. Na sutannę ma narzuconą wełnianą,
czarną, ręcznie robioną kamizelę. Podchodzi jakaś kobieta i podaje mu koszyk z jabłkami, ksiądz
coś mówi, gestykulują, ale nie słychać rozmowy. Ksiądz odwraca się i pokazuje na plebanię,
sięga po jabłko, a kobieta najwyraźniej dziękuje, czy się żegna z nim, i chyżo drepcze we
wskazanym kierunku. Ksiądz zapina kamizelę i gryząc jabłko, powoli rusza przed siebie.
Ale nie jest to spacer, celem jest wizyta w domu osoby, która już dawno powinna się
u niego na plebanii pojawić, nie mówiąc o mszy… Wyciera usta, bo jabłko było zbyt soczyste,
a ogryzek, jako że nikogo nie ma w pobliżu, wrzuca przez płot do mijanego ogrodu. Przelotny
wyrzut sumienia ucisza myślą, że to się przyda matce ziemi, jako naturalny nawóz. Idąc alejką
wśród drzew, z daleka widzi postać kobiety siedzącej przed domem. Tak, to ona…
Myszka siedzi na stopniach werandy, z Alfredem u stóp. Czeka na Iwonę i Sztajnerta,
którzy powinni lada chwila przyjechać. Być może Tomasz zadecyduje o konieczności zabrania
małej do szpitala, powiedział przez telefon, że rozmawiał już z kimś w szpitalu na Litewskiej,
uprzedzając o takiej ewentualności. Na wszelki wypadek spakowała najpotrzebniejsze drobiazgi
i teraz torba stoi na stole, niepokojąc Alfreda. Pies będzie musiał zostać z Iwoną, rano, czyli
jutro, Myszka wróci z Tomaszem, Iwona zabierze medyka i wrócą do Warszawy, gdzie do Lusi
będzie zaglądać Barbara na zmianę z Iwoną. Gdyby nie pies… wszystko byłoby proste, albo
gdyby miała już samochód. Ani Iwona, ani Tomasz nic nie mówią w tej sprawie, a Myszka nie
może ich nagabywać i popędzać. I tak mają dla niej dużo cierpliwości. Wzdycha i przytula się do
psa, ale Alfred chce się wyrwać z jej objęć, i Myszka w ostatniej chwili łapie go za obrożę.
Przed furtką staje ksiądz. Myszka nie rusza się ze schodków.
– Niech będzie pochwalony… – mówi gruby księżulo, czujnie patrząc na psa.
– Witam – niepewnie odpowiada Myszka i wstaje, ale nie puszcza psa. – Do mnie czy do
pana Flagi? – Wskazuje „dom dwa”.
– Do mojej parafianki o pięknym imieniu Maria – w głosie brzmi raczej niezamierzona
nuta kokieterii.
Myszka każe psu zostać, a sama wychodzi przed furtkę.
– Może powinnam księdza zaprosić do środka, ale… – wyciąga do niego rękę.
– Nie, nie… – Trochę niechętnie patrzy na siedzącego psa. – Widzę bagaże, a więc pani
jakby przed podróżą?
– Istotnie, czekam na samochód z Warszawy, przyjeżdża…
– Ja tylko przelotem, droga moja. Trochę się niepokoiłem, bo to wieść się rozeszła…
w sierpniu… o nowej mieszkance, a w kościółku jeszcze nie widziałem ani razu. – Nie uśmiecha
się i nie spuszcza z niej stroskanych, ojcowskich oczu.
Myszka szuka odpowiedzi, ale ksiądz nie czeka na to i ciągnie jakby niezwykle
zafrasowany.
– Co ważne i jakże smutne, wiem też o nieszczęściu, które spotkało panią, i zaszedłem
zapytać, czy nie powinniśmy odprawić mszy za spokój duszy.
– Nie, dziękuję. Nie powinniśmy.
Ksiądz zastyga ze złożonymi rękami i lekko osłupiałym wzrokiem.
– Proszę?
– Dziękuję, ale nie. Proszę wybaczyć, nie chciałabym księdza urazić, ale wszystko odbyło
się tam, w miejscu jego zamieszkania. Chciałam powiedzieć, spoczynku. Psychicznie jest to dla
mnie sprawa dość skomplikowana. Nie chciałabym o tym rozmawiać…
– Widzę, że jest pani w depresji… jestem potrzebny…
– Nie, nie jestem w depresji. A moja nieobecność w kościele… żeby to wyjaśnić jednym
zdaniem. Jestem… wątpiąca.
Ksiądz niechętnie marszczy czoło i teraz przymyka oczy.
– Wie ksiądz, staram się żyć jak człowiek przyzwoity, można powiedzieć, w zgodzie
z większością przykazań. – Ma do siebie pretensje, że zaczyna się tłumaczyć, zawiesza głos
i z ulgą widzi nadjeżdżający samochód. – Proszę wybaczyć, bardzo się śpieszymy. Może będzie
okazja, wpadnie ksiądz na kawę, na domowe ciasto… porozmawiamy? – łagodzi.
– Cóż… czy mam jakieś inne wyjście?
– Nie, chyba nie – śmieje się Myszka.
– Spokoju życzę… – Ksiądz z grobową miną schyla głowę.
– Dziękuję. Nawza…e… do widzenia księdzu.
Ksiądz przykłada do ust złożone dłonie i odchodzi powoli, obserwując przyjezdnych.
Myszka chwyta torbę i rusza do samochodu.
– Jesteście.
Witają się, a Iwona mówi cicho:
– Nie za wcześnie… po kolędzie?
– Sądząc z kilku słów, które zamieniliśmy, zapewne podejrzewa nas, że jesteśmy jakąś
sektą…
– Co? – krzywi się Sztajnert.
– A nie? Jakąś jesteśmy, prawda, Alfredzie? A ty jesteś naszym guru, zgoda? – Iwona
nachyla się do psa.
– To co, od razu jedziemy, prawda? – pyta Sztajnert.
– Tak, Tomku. Jeżeli zdecydujesz, że trzeba ją zabrać, to już stamtąd pojedziemy. Jestem
gotowa. – Zabiera torebkę. – Tu masz, Iwonko, klucze. Twój pokój przygotowany, jedzenie
twoje i Fredka w kuchni… Uważaj, nie pozwól mu ładować się do łóżka. Pogoń go na jego
posłanie!
– Z Alfredem dzielić łóżko? Nigdy! Najwyżej jego materacyk!
Sztajnert śmieje się i obejmuje Iwonę. Ona chętnie poddaje się temu gestowi.
– Jedźcie już. Cześć, samarytanie! – Trzyma za obrożę psa i patrzy, jak ładują się do
samochodu i ruszają w stronę wsi.
Kiedy dojeżdżają, doktor parkuje przed furtką, a Myszka wprowadza Tomasza do domu
i wycofuje się, siadając na ławeczce. Wewnątrz jest zbyt mało miejsca, wystarczy, że będzie
gotowa, gdy ją wezwą. Podnosi głowę, obserwując kołujące na niebie, wrzaskliwe stado ptaków.
Szykują się do odlotu, robi się chłodniej. Otula się ciasno kurtką. Przed nią, wśród astrów, skrada
się czarny kot.
– Zjeżdżaj, czarny kocie – mówi cicho. Kot płoszy się i znika za domem. Myszka zrywa
się, gdy na progu pojawia się Tomasz.
– Zabieramy ją. Weź z samochodu koce. – I cofa się w głąb domu.
Myszka biegnie do samochodu, z tylnego siedzenia zabiera dwa złożone koce, a kiedy je
podnosi, widzi wielkiego pluszowego misia z czerwoną kokardą.
Uśmiecha się wzruszona, ciepło myśląc o Iwonie.
W pokoju Kmiecikowa zakłada małej ciepłą, wełnianą czapkę. Po jej smutnej twarzy
płyną łzy.
– Zaraz się wrócisz, Luśka, zaraz się wrócisz.
Sztajnert przy stole kończy wypisywanie recept, podnosi głowę.
– Porządnie ją opatulcie.
– Pierzynkę dam – mówi kobieta.
– Nie, koce wystarczą. Tu są recepty dla pani, trzeba je zrealizować. Konieczna jest
wizyta w ośrodku u lekarza rodzinnego. Ktoś musi tam panią zawieźć. I proszę nie płakać.
Wszystko będzie dobrze. No?
Wstaje i poprawia koce. Mała ma na sobie czystą, spraną piżamkę, pod szyją brak guzika.
Myszka mówi cicho do małej.
– Wszystko będzie dobrze, Lusiu. Musisz być zdrowa. Twoja huśtawka czeka.
Ale mała nie reaguje, biernie poddając się ich czynnościom. Jest bezwładna jak
szmaciana lalka. Babka stoi z opuszczonymi rękami i płacze bezgłośnie.
– Niech pani nie płacze, dziecinko – rzuca Sztajnert. – Do pani mówię. – Bierze z pomocą
Myszki Lusię na ręce. – Drzwi!
– Jutro wpadnę z wiadomościami, pani Kmiecikowa.
Myszka biegnie i otwiera drzwi, potem wymija idącego, otwiera samochód, wchodzi
pierwsza i przejmuje Lusię.
– Zapnij pasy. Gotowe?
– Tak. Jedziemy.
Obrośniętą drzewami drogą z Garbatki jedzie samochód prowadzony przez doktora,
zatrzymuje się i skręca, włączając się do ruchu na szosie. Kierunek na Warszawę.
Wewnątrz, na tylnym siedzeniu, Myszka obejmuje półleżącą na jej kolanach
dziewczynkę. Sztajnert co pewien czas rzuca spojrzenie w lusterko.
– Zdrętwiejesz.
– Nie. Wszystko w porządku.
Jadą chwilę w milczeniu.
– Takiego ubóstwa i smutnego opuszczenia podczas swoich wizyt nie spotykasz, co?
– To dotyka i miasta, i wsi. Starzejemy się, wyjeżdżamy, szukając jakiejś pracy,
porzucamy bliskich. Wszyscy oni chcą lepszego życia, albo wprost możliwości życia… – mówi
Sztajnert.
– Gorzkie to…
– Jak się natknęłaś na małą?
Myszka uśmiecha się i gładzi czoło dziecka.
– Wkradała się przez dziurę w płocie do mojego ogrodu, bo ja mam huśtawkę. Przyłapał
ją kiedyś Fredek, a potem ja, i prawie zaprzyjaźniłyśmy się. Huśtawka z mojego szczęśliwego
dzieciństwa… Tomek…
– Tak?
– Wybacz, może to zabrzmi obcesowo… ale przyjaźnimy się od lat. Czy nigdy nie
chcieliście mieć dzieci?
– Chyba nie. Najpierw chcieliśmy się nacieszyć sobą, potem… bardzo szybko, Lidka
zaczęła wędrówki po lekarzach. Dziś myślę, że dobrze się stało. Kiedy zdiagnozowano
schizofrenię… dziecko to mogłoby być nieszczęście. Brat ojca Lidii był chory. To bywa
dziedziczne. A może nawet jest.
Myszka myśli teraz o jego żonie. Lidia od tylu lat w zamkniętym zakładzie. Kiedyś
interesująca, inteligentna kobieta, nagle ktoś diametralnie inny, wrak człowieka. Z manią
prześladowczą, przy nasileniach agresji głuszona silnymi lekami, otępiała i nieobecna.
Sztajnert mówi o tym wszystkim zupełnie spokojnie, niektóre zaistniałe sytuacje mają
nawet lekkie zabarwienie niezamierzonego komizmu.
– Byłem u niej wczoraj. „Dobrze, że jesteś – zaskoczyła mnie od progu – zobacz, tatusiu,
tam siedzi jednooka wrona na oknie”. Ostatnio byłem śledzącym ją tajniakiem, dozorcą… i złym
człowiekiem, który pisze na ścianach jej pokoju, Lidia Sztajnert, Lidia Sztajnert, Lidia
Sztajnert…
– Jesteś taki dzielny, Tomaszu.
– Czy ja wiem, jestem bezradny, zmęczony i… – nie kończy, a potem dodaje pogodzony:
– No, ale cóż… ona ma tylko mnie. Stróża, tajniaka, a bywałem bezczelnym złodziejem jej
biżuterii, włóczęgą, ale i nikim. Niewidzialny, przezroczysty. To lubię najbardziej. Jeżeli słowo
„lubię” jest na miejscu.
– Jak długo jeszcze da się to wytrzymać?
– Nie wiem. Pewno jak długo będzie trzeba.
– A… twoje życie?
– No cóż, nadrabiam miną, ale ono nie daje się na to nabrać. Nie no, żyję całkiem nieźle.
Czasem nawet… niestety… pozwalam sobie na szaleństwo.
– Ty i szaleństwo? Nie śmiesz mnie. Gdzie, jak? Gotując zupę z torebki w pustym domu?
W pracy? W której siedzisz dzień i noc?
Mała wydaje ciche stęknięcie, Myszka podciąga ją nieco, żeby zmienić pozycję
niewygodną dla nich obu.
– Jeszcze trochę, zajączku… jeszcze trochę. Moja mała bieda… będzie dobrze, będzie
dobrze…
– Wiesz… – zaczyna Tomasz, rzucając Myszce spojrzenie w lusterku. – Sam jestem
zaskoczony, bardzo mi się podoba Iwona. Ileż to lat temu poznałem ją przelotnie na twoim
wernisażu, a dopiero teraz… mnie olśniło, ale…
– Ale? – Myszka jest poruszona tym wyznaniem.
– Nie chciałbym… nie chciałbym się zakochać.
– O?
– Przyznaję, że jestem pod jej urokiem.
– Urok, oryginalność, inteligencja, uroda… wszyscy jesteśmy pod jej urokiem. Czasem
bywa nieco szalona, wręcz „brysk”, przesadza, ale to się mieści w jej oryginalności. Niezawodna
w przyjaźni. Kocham ją.
– Yhm – mruczy Tomasz.
– Ale ty nie chciałbyś się w niej zakochać?
– Nie…
– Jak już mówimy szczerze… ze względu na Lidię? Ale przecież jej choroba jest faktem
nieodwracalnym?
– Nieodwracalnym.
– Więc? Że jesteś żonaty… że nie jesteś wolny?
– W pięćdziesięciu procentach, tak.
– A pozostałe, to?
Ale Tomasz milczy.
– Powiedziałeś jej o swojej sytuacji życiowej? Przecież się widujecie.
– Co? A, tak, napomknąłem.
– Czy to coś zmieniło w jej relacji z tobą?
– Nie. Jest tak samo urocza.
Myszka zastanawia się chwilę.
– A nie chciałbyś spojrzeć na wszystko pod tym kątem, że są kobiety, dla których bycie
z kimś jest ważniejsze od głupiego papierka? Tu zakładam, bo nic mi o was nie wiadomo… że
ona jest tobą zainteresowana. Ale jeżeli się zakocha w tobie, czego jej życzę, będzie to
oczekiwanie prawdziwego uczucia i potrzeba ofiarowania tego samego. Należy jej się dobra
miłość. Całe życie fatalnie lokowała swoje uczucia.
– Otóż to, gwarancje masz na pralkę, a i to na rok czy dwa. A historia lubi się powtarzać.
– Śmieje się lekko.
– Nie wygłupiaj się. Znam cię od dawna i doskonale. Jesteś świetnym człowiekiem… nie,
nie będę wyliczać twoich zalet.
– O, nawet nie próbuj. To wszystko nie jest takie proste… jednoznaczne.
– Nie wiem, o czym mówisz… czy raczej nie chcesz mówić. Ale czy proste w życiu jest
bardziej interesujące?
– Oooo…
– Nie jojcz! To do ciebie niepodobne, twardzielu. Nie zachowuj się jak niedorostek. O co
tu chodzi?
– O co tu chodzi? – Rozgląda się uważnie i zwalnia. – Żebyśmy znaleźli miejsce do
parkowania. Jest!
Wjeżdża ostrożnie na wolne miejsce przed szpitalem. Wyciąga komórkę i dzwoni.
– Słucham.
– Aneczko, jesteśmy z małą.
– Dobrze, Tomaszu, schodzę na izbę.
– Dzięki. – Chowa telefon. – Doktor Borowiec już jest. Zamkniesz samochód? Idziemy
na izbę przyjęć.
Wyciągają małą i doktor rusza z nią, a Myszka zatrzaskuje drzwiczki, otwiera, zabiera
zapomnianą torebkę i misia. Szybkim krokiem wchodzi do szpitala. Widzi wielką tablicę
z napisem IZBA PRZYJĘĆ, i prawie biegnąc, kieruje się na szeroki korytarz. Widzi Tomasza
z kobietą w białym kitlu, znikających w gabinecie. Zajmuje miejsce obok innych siedzących na
ławce, naprzeciwko drzwi, nieświadomie tuląc misia. Widok obecnych dzieci i rodziców z nimi
robi na niej przygnębiające wrażenie. Wyciąga komórkę i prawie chowa się z nią za pluszakiem.
– Słucha się.
– Iwonko, jesteśmy już na izbie przyjęć. Tomek z lekarką w gabinecie. Dajesz sobie radę?
– Jasne, spokojnie, Myszko. Wszystko w porządku.
– Wybacz, że mam taki marny telewizor, muszę tyle rzeczy przewieźć stąd…
– I dobrze. Gdzie są karty do pasjansa?
– W szufladzie, w kuchennym stole. Jakiego stawiasz?
– Na dziewięć. Ulubiony Piłsudskiego.
– Nie wiedziałam, też go stawiam.
– Byle nie wyszedł od razu. Ale to potem, teraz idziemy z Fredkiem pobiegać.
– O, idzie Tomek! Poczekaj.
Tomasz wychodzi z gabinetu z kocami pod pachą i widzi wstającą Myszkę, która
podchodzi do niego.
– I co?
– Zapalenie płuc. Zabierają ją na górę.
– Cholera. Iwka. Zapalenie płuc – rzuca do słuchawki.
– A niech to…
– Poczekaj. Tomek, chcesz jej coś powiedzieć? – Podaje mu telefon.
– Dobrej nocy. Jutro przed południem będziemy.
– Jakoś wytrzymam, nie no, żartuję. Będę czekać na was z drugim śniadaniem. Tomek…
– Słucham?
– Jesteś patronem bezradnych… całuję cię mocno – mówi Iwona.
Tomasz kaszle nieporadnie i kończy rozmowę cichym: „Cześć”.
– Tomku… – prosi Myszka – czy możemy z nią…
– Nie. Nie wpuszczają na oddział.
Z gabinetu wyjeżdża na łóżku śpiąca Lusia, pielęgniarka podwozi ją pod windę. Myszka
podbiega. Mała śpi, albo jest nieprzytomna. Pielęgniarka naciska guzik od windy.
– Śpi – mówi ktoś za nią.
Odwraca się. Stoją Tomasz i młoda, przystojna blondynka w lekarskim fartuchu. Na
przypiętej plakietce imię i nazwisko.
– Doktor Anna Borowiec. Znakomita pediatra i świetna kobitka – przedstawia ją Tomasz,
a ona wznosi oczy do sufitu, ale uśmiecha się.
– Maria Kornel – Myszka ściska podaną rękę. Uścisk jest mocny i uspokajający.
– Wiem. Tomek mi wszystko opowiedział. Czy ma pani jakieś jej dokumenty? – mówi
rzeczowo, bez uśmiechu.
– Tak. Babci, bo Alicja jest na jej…
– Dobrze. Rejestracja jest tam – pokazuje dłonią.
– Dziękuję, pani doktor… bardzo…
– Nie ma za co. Normalka – wzrusza ramionami – proszę się nie denerwować. Zajmiemy
się małą. – I teraz uśmiecha się.
Pielęgniarka wpycha łóżko do windy.
– A miś? Mogę dać jej misia?
– Dawaj, kobieto, tego misia. Przemycę. Jadę z nią.
– Serdeczne dzięki pani doktor.
Tomasz przytula lekarkę i całuje w skroń.
– Kochanie…
Lekarka śmieje się półgłosem.
– Spadaj, draniu, bo zadzwonię do Kazia…
– To brzmi groźnie! – Tomasz odsuwa się od niej demonstracyjnie i rzuca Myszce:
– Rzeźbiarz, w jednej ręce dłuto, w drugiej młot…
– No! – ostrzegawczo mruczy lekarka i całuje Sztajnerta w policzek.
Wsiada do windy i zamyka drzwi. Myszka stoi jeszcze, patrząc za nimi.
– Chodźmy. – Tomasz bierze ją za łokieć. – Rejestracja, a potem zapraszam cię na dobre
jedzonko, bo przecież tu w domu nie masz nic. U mnie też mizerota.
– Tomku jestem ci… ja… – zaczyna z wdzięcznością.
– Krakowiaczek ci ja… – mówi Tomasz i nakierowuje ją na okienko rejestracji.
Potem zostawiają samochód na szpitalnym parkingu i skręcają za róg, gdzie mieści się
elegancka restauracja.
– To rozumiem – uśmiecha się Myszka – pod bokiem, co?
– Istotnie. Proszę. – Otwiera przed nią drzwi.
W holu stary szatniarz kłania się wchodzącym.
– Witam państwa… witamy pana doktora.
– Dzień dobry. – Tomasz pomaga Myszce zdjąć kurtkę, po czym wchodzą na salę. Ona
rozgląda się, a potem mówi cicho: – Za elegancka knajpa dla mnie. Widać, że jestem ze wsi…
– Tylko nie wycieraj nosa w rękaw, a wszystko będzie dobrze.
– Postaram się. Może cię nie skompromituję.
Stojący w drzwiach starszy, siwy kelner, wskazujący stoliki, kłania się z uśmiechem.
– Moje uszanowanie.
– Dzień dobry.
– Czy może być ten stolik przy oknie, panie doktorze?
– Bardzo dobrze. Dziękuję. – Tomasz nie widzi, albo nie chce widzieć zdziwionej miny
Myszki.
– Proszę uprzejmie…
Kelner odprowadza ich do stolika, odstawia krzesło dla Myszki, czeka, aż usiądzie,
i odwraca się w stronę młodego kelnera, dając mu znak. Tamten zabiera ze służbowego stolika
karty dań i przynosi. Starszy odchodzi, młody stoi w lekkim oddaleniu, w pełnej gotowości.
– Jesteś tu jak u siebie, Tomaszu.
– Hm… jakoś tak – enigmatycznie mówi Tomasz, zagłębiając wzrok w karcie.
– To wszystko twoi pacjenci?
– Co? Tak… nie… – śmieje się Tomasz.
– A kucharz?
– Nie. Kucharz nie.
– O, to dla nas może być niedobrze, bo gdyby darzył cię wdzięcznością za…
– Wybieraj, bo pan już drętwieje – wskazuje na kelnera.
Zamawiają i kelner odchodzi. Do fortepianu zasiada chudy chłopak i zaczyna grać słodki,
modny niegdyś utwór jazzowy.
Myszka patrzy urzeczona. Jej zmęczoną twarz rozjaśnia uśmiech.
– Jeszcze ktoś chce to grać… bo słuchać to już chyba tylko ja. To śpiewał Hartman…
Johnny Hartman, tak! Miałam kiedyś jego płytę, znasz to na pewno, „My Funny Valentine”
– nuci, a potem mówi z nostalgią, nie odrywając wzroku od grającego muzyka: – Gdzieś mi się
zapodziała wraz z młodością…
– Dziękuję – Tomasz rzuca do kelnera, stawiającego przed nimi zamówione danie.
– Wszyscy wolimy cię z twoją dojrzałością. Jedz, a potem jak będziesz chciała, to wykonasz na
bis ten utwór.
– Może raczej nie… – uśmiecha się Myszka – nie odważyłabym się i fałszuję. Ach,
Tomku, jak się przy tym tańczyło na akademii… Płyty przywoził ojciec Patyka z zagranicy.
Dyplomata. A Patyk wynosił na prywatki. To se ne wrati… Tak. – tęsknie mówi Myszka
i pochyla się nad filiżanką z zupą.
– Kochałaś się w Patyku? – uśmiecha się Tomasz.
– Zlituj się. Kochałam się w tych płytach. Nie, Patyk miał dziewczynę na wydziale
grafiki. Wiesz… całe wieki nie byłam w knajpie. I ta muzyka…
– To restauracja, nie knajpa, dziecinko.
– Powiedziałam tak specjalnie, żeby pokryć wzruszenie…
Kelner staje przy stoliku.
– Bulion był pyszny. Dziękuję panu.
– Dziękuję… – Kelner zabiera filiżanki i wynosi do kuchni.
– Szkoda, że nie ma z nami Iwonki. Moglibyśmy zadzwonić do niej. Albo lepiej nie, bo
z żalu, że jesteśmy bez niej, gotowa pogryźć Alfreda.
Tomasz śmieje się, ale nie podejmuje tematu.
– Zaproś ją kiedyś w to królewskie miejsce… na królewskie przysmaki – dodaje Myszka,
patrząc na talerze stawiane przez kelnera. – Tomku, na kawę cię zapraszam do mnie, jakieś
pozostałości magnackiej fortuny jeszcze tam są.
– Wybacz – mówi Tomasz z niewyraźną miną – ale mam jeszcze wizytę domową
u pacjenta. Nie chcę odwoływać, bo obiecałem jego rodzinie… więc tylko cię odwiozę
i umawiamy się rano na…
– Dziewiątą?
– Bardzo dobrze.
– Powiedz, proszę, czy Iwona nie wspominała o moim samochodzie… i panu Rysiu?
Tomasz krzywi się.
– Widzisz, jaki ja jestem… W tym zamieszaniu zapomniałem. Za tydzień masz obejrzeć
i ewentualnie zdecydować.
– Serio?!
– Tak. Pan Rysio coś ma i robi generalny przegląd, żeby nie było kota w worku.
– A co to jest? – pyta podekscytowana.
– Po małym przebiegu, toyota yaris. Wstawił mu jakiś aktor, z jakiegoś serialu… nie
wiem z jakiego, bo nie oglądam.
– Z jakiego powodu sprzedaje? Po kraksie, nie daj Boże?
– Kupuje nowy. Duży. Szpanerski… a co! Duży artysta to duży samochód.
– Cholernie się cieszę. Niech ci się wiedzie, panie aktorze!
Tomek prosi o rachunek i idą do szatni. Kiedy ubierają się, Myszka wychyla się
w kierunku schodów wiodących w dół, wyłożonych czerwonym dywanem.
– A co tam jest?
Tomasz starannie zapina guziki płaszcza.
– Tam? A tam – mówi lekko – tam jest kasyno.
Szatniarz rzuca spojrzenie na Tomasza. Kłania się i chowa pieniądze.
– Moje uszanowanie państwu. Do widzenia, panie doktorze.
W saloniku Myszka siedzi przed sztalugą, ostatnimi pociągnięciami pędzla kończy
martwą naturę z kwiatami w dzbanku. Pęk niebieskich marcinków z pomarańczowymi plamkami
środków, a na talerzu jabłka, gruszki i pozłacany nożyk do owoców. Kładzie jeszcze plamkę
światła na ostrzu nożyka, odchodzi parę kroków i patrzy. Jest zadowolona. Wyciera pędzle
w szmatę, dłonie w ręcznik, pędzle odstawia do słoika z terpentyną. W domu jest cicho, Alfred
zwinięty na fotelu śpi, pochrapując. Myszka ma poczucie dobrze, pracowicie spędzonego czasu.
To już czwarty obraz, który ostatnio skończyła. Oparty „twarzą” do ściany, stoi zbiorowy portret
z sierpnia, Alfred śpiący na fotelu, huśtawka w sadzie z małą Lusią i teraz te owoce i kwiaty.
Kwiaty… Stoi chwilę nieruchomo, a potem sięga do kieszeni po komórkę i siada przy stole.
Wystukuje numer i czeka.
– Hello?
– Mike?
– Yes…
– Michał, to ja…
– Marysia? Marysia!!
– Nie przeszkadzam? U ciebie jest dziewiąta, czy jesz śniadanie?
– Kochanie! Oo, jak się cieszę… to twój głos, Myszko, jak mówią przyjaciele do ciebie…
– Skąd wiesz?
– Twoja Barbara mi powiedziała.
– A tak, rozmawialiście. Michał, chcę ci powiedzieć, że kwiaty były przepiękne, gest
uroczy…
– Podobały ci się, to dobrze, bo jeszcze nie wiem, jakie lubisz.
– Dopiero dziś mówię dzięki… Miałam trochę kłopotów, zamieszania…
– Wiem, kochanie, wiem. Jak się czujesz? Przyjechałabyś do mnie? Zaraz wszystko
załatwię. Myszko! Byłbym szczęśliwy.
– Nie, Michale.
– Lubisz to słowo… do mnie. Nie i nie, i nie.
– Zrozum, proszę. Urządzam swoje życie tutaj, reguluję tyle różnych spraw… Nie mogę
powiesić wszystkiego na kołku i ruszyć w świat. Wiesz… nie, nie wiesz, po twoim wyjeździe
znalazłam w lesie pięknego psa i jest teraz ze mną. Podobałby ci się… Michał, mówiłeś, że
zawsze zimą jedziesz na narty? A w tym roku?
– Też. Chcesz ze mną pojechać? Naprawdę?
– Odwrotnie. Może chciałbyś tutaj spędzić święta, a potem lecieć w swoje góry? Będą
moje przyjaciółki, pośpiewamy kolędy, możemy pójść na pasterkę, upieczemy dobre świąteczne
polskie potrawy, będziemy spacerować po zaśnieżonym lesie, złożymy sobie życzenia… Michał?
Jesteś?
– Jestem.
– Nic nie mówisz.
– Święta z tobą…
– Tak. Z nami. U nas.
– U ciebie.
– Tak. Zapraszam cię. Mam dwa domy, zobaczysz.
– Kupiłaś nowy dom?
– Nie, zbudowałam, ale my będziemy w moim starym, ale wygodnym. Namyśl się i daj
mi znać.
– Nie.
– A więc teraz ty mówisz nie…
– Nie będę się namyślał. Przylecę. Dokładnie ci nie mogę powiedzieć kiedy, ale przylecę.
Okej!
– Bardzo się cieszę.
– Tęsknię za tobą…
– Ciepło o tobie myślę, Michale.
– Kocham cię, Marysiu…
– Do zobaczenia.
Odkłada komórkę. Siedzi chwilę z uśmiechem, potem wstaje i idzie do kuchni. Na stole
wielka blacha z upieczoną szarlotką. Kroi ją na porcje i przenosi na paterę. Otula się swetrem,
a wychodząc z ciastem, mówi do psa:
– Leż, Fredziu. Zaraz wracam, idę tylko do pana Flagi.
Ale pies zrywa się i biegnie za nią. Wychodzą więc oboje i Myszka kieruje się w stronę
„domu dwa”. Pies nagle podbiega do furtki i bardzo skupiony, wącha. Ona nie zwraca na to
uwagi, wchodzi do wnętrza. Jest prawie skończone. Brak jeszcze pieca i mebli, ale to, co widzi,
napawa ją wielką radością.
– Panie Marianie! Panie Mieczysławie! Ciasto upiekłam! Zapraszam!
Mężczyźni odrywają się od swoich robót, nadchodząc z innych pomieszczeń.
– Oo… to się nam upiekło… – mówi Mieczysław.
Myszka nakłada im na talerzyki, stawia paterę z ciastem.
– Jabłecznik to jest… jabłecznik! – stwierdza Flaga. – A pani tu u siebie ma dobrą renetę.
Prześwietlimy ją w lutym i jeszcze będzie długo rodzić.
Rozlega się szczekanie psa.
– Pani słyszy? Pewno przegania kota, nasz Fredzio. – Podchodzi do okna i przykłada
dłonie do szyby.
– Tak! On myśli, że wszystko tu jest jego – śmieje się Myszka.
– A nie jest tak? – Mieczysław też podchodzi do okna. – Widzisz coś, Marian?
– Stoi jakiś… za płotem. Może to ten zamówiony z gazowni?
– Nie, za wysoki… tamten jest kurdupel, znam go. To jakiś obcy dziad – mruży oczy
Jabłonowski – ale czego tu szuka?
– Dziad nie dziad, sprawdzimy. – Flaga wychodzi, a za nim Mieczysław i Myszka. Stają
na progu. Mężczyzna zadziera głowę i drapiąc siwą brodę, ogląda dom.
– Pan do kogo? – woła Flaga.
– Ktoś nowy tu się buduje? – pyta mężczyzna i dodaje z uznaniem: – Piękna robota.
Na widok podchodzących do płotu zdejmuje kapelusz.
– Dobrego dnia… jak miło jednak panią tu zobaczyć.
Myszka waha się chwilę.
– Czy my się znamy? – woła, stojąc na progu.
Mężczyzna śmieje się.
– Fredzio od razu mnie rozpoznał, a pani coś bez zdecydowanej pewności… Raduński
powraca!
– Raduński powraca! – radośnie woła Myszka. – Już otwieram! Król niespodzianek
powrócił! – Biegnie do furtki, otwiera, widzi leżący plecak z karimatą i dwie torby. Pies skacze
na niego. – Proszę wchodzić! Ależ pan odmieniony. Nie poznałam!
Roman całuje ją w rękę.
– No, jak to człowiek z głuszy powracający. Witaj, Fredzio, witaj, przyjacielu… aleś się
grubaśny zrobił!
– Pomogę, bo widzę, że jakieś ciężary pan dźwiga… – schyla się Myszka.
– Nie, nie, gdzieżbym tam śmiał… ja sam.
Wchodzą w asyście psa do domu. Roman stawia plecak w przedpokoju, wiesza kurtkę,
a torby wnosi do kuchni.
– To dla pani. W tym worku akuratnie ususzone prawdziwki, zaś w tym podgrzybki
i kozaki, a tu… – sięga do drugiej torby – w occie. Łagodnym, szanowna pani! Żona mojego
przyjaciela Drzazgi, Halinka, specjalnie je przysposobiła dla pani. – Wyjmuje słoje, owinięte
w gazety. – Mało elegancko, alem się obawiał, aby nie potłuc. To by dopiero było.
Myszka oszołomiona kręci głową, patrząc to na Romana, to na grzyby.
– Tyle trudu sobie pan zadał… no, wie pan…
– Wiem – uśmiecha się – będzie grzybowa w zimie, będzie bigos, pierożki i zapach…
przecudny, w całym domu. A ode mnie życzenia smacznego. I od Drzazgi, i jego żony Haliny,
i Anatola, bo choć gorzej kuleje, to szedł ze mną w las, okulary do dali na nos i kto więcej
zbierze.
– Panie Romanie, gdyby nie ta straszna broda, ucałowałabym pana.
– Straszna, tak? – gładzi zarost z niechęcią. – Tam na to machnąłem ręką, ale powracając
do cywilizacji, trzeba ją będzie pożegnać.
– Nie no, nawet zabawna… tylko wygląda pan jak Marks – śmieje się Myszka.
– Oo… to nie! Tylko nie to!
– Panie Romanie, jeżeli chce się pan odświeżyć, wziąć prysznic, to proszę, a ja się
zakręcę w kuchni.
– Oj, kłopot…
– Żaden. Mam nawet deser. Nie jest to pański ulubiony sernik, ze skórką pomarańczową,
którym zachwycała pana żona. To szarlotka.
– Jeżeli o czymś śmiałbym marzyć, to o szarlotce… – skłania się z gracją.
– Nie ma już tak eleganckich mężczyzn, jak pan. Ale niech pan nie czaruje mnie więcej
i idzie. W szafce są ręczniki. – Prawie wypycha go z kuchni, po czym nachyla się nad suszonymi
grzybami. – Ależ pachną…
Zawiązuje fartuch i nakrywa do stołu. Rozlega się sygnał komórki. Myszka patrzy na
ekran telefonu.
– Cześć, Basieńka.
– Jak się masz. Po pierwsze, z Lusią jest coraz lepiej, ja lepiej od Iwony interpretuję
bajki… idę w zawodowość, w sobotę i niedzielę będzie u małej Iwona. Przesadza z tą górą
zabawek, sweterków, portek, ale przydadzą się potem. Ja w sobotę chciałabym przyjechać do
ciebie.
– Świetnie!
– No. To tyle z komunikatów frontowych.
– Basiu! Tylko nic nie przywoź! Mam zapasy do wiosny! – woła Myszka.
– Ejże?
– Słowo. Czeka cię niespodzianka.
– Tak? Dobrze. Pa. Muszę lecieć.
– Leć. Całuję.
Siedząc w kuchni przy stole, kończą obiad. Myszka z przyjemnością rzuca spojrzenia na
ogolonego Romana. Podsuwa mu salaterkę z sałatą, mięso, makaron.
– Przyznaję, że smutek wielki zawładnął moim sercem, gdy zobaczyłem nowy dom.
Myślę… nic, tylko życie wiejskie nie dla pani Marii się okazało, miastowa ona od urodzenia,
sprzedała obcym to, co miała pokochać.
– Mowy nie ma o sprzedaży! Tamto w Warszawie sprzedaję, wynajdę sobie coś małego,
a tu, sam pan widział, jakie cudo pan Flaga pobudował.
– Zdolny widać, a i z przyjemnością robił to, co lubi. To się czuje… Taka dawniejsza
fachowość. Szlachetna, powiedziałbym.
Myszka patrzy na niego, mrużąc oczy.
– Ale bardzo potrzebny jest fachowiec artysta… żeby mi stół zrobił. Rozkładany, wielki,
żeby przy nim mogli zasiąść przyjaciele. Jeśli tam zabieram się do malowania, to jest złożony
i nie zajmuje dużo miejsca, a jak trzeba to… rozkładamy.
Roman wyciera usta serwetką.
– Nieco zakamuflowana propozycja nie do odrzucenia?
– Tak – śmieje się Myszka – i powiem więcej, ale teraz całkiem poważnie. To zresztą
jako pierwsza wymyśliła Barbara. Kiedyś może będę chciała wstawić tam piec ceramiczny, na
razie muszę mieć możność swobodnego malowania. Muszę się wziąć do pracy, ale… zresztą
pokażę panu tamten dom. Jest tam pokój i to większy od tego tu, w którym pan już nocował
i z którego nadal pan dzisiaj skorzysta.
– Ale…
– Żadne ale. Tradycja. No. Jest tam łazienka i mała kuchenka. Dom będzie ogrzewany
gazem, woda ciepła i zimna. Do dyspozycji najpóźniej od grudnia. Panie Romanie, może
zamieszkałby pan na zimę?
– Jakże to… – mówi zaskoczony.
– Zwyczajnie. Po co ma pan siedzieć sam… w tej Łodzi? Można mieszkanie wynająć
i jeszcze miałby pan korzyści materialne, a tu byłby mi pan bardzo pomocny. Czułabym się
bezpiecznie, płaciłabym pensję za… obecność, za odśnieżanie, rąbanie drewek do kominka,
drobne naprawy, czasem opiekę nad psem, gdybym musiała wyskoczyć do Warszawy.
I w ramach obowiązków musiałby pan czasem wypić ze mną kawę albo i coś mocniejszego, zjeść
obiad, pogadać… no? Panie Romanie?
Roman kładzie dłonie na sercu.
– No… zatkało mnie.
– Trzeba gryźć dokładnie, niech pan popije… – żartuje Myszka i nalewa mu soku do
szklanki.
– Nie dosłownie, szanowna pani Mario. To przenośnia poetycka, acz opakowana w papier
pakowy.
– Aha…
– Więc pani mi proponuje…
– Tak. Proszę nie odmawiać! A jeżeli chce się pan namyślić, rozważyć, to ma pan czas.
Cały dzień jutro i niedzielę do wieczora, bo w poniedziałek muszę pojechać do Warszawy,
odebrać samochód. Chciałabym spokojnie jechać z pana decyzją. Ale mam też ogromną prośbę.
Czy mógłby pan zostać jeszcze na poniedziałek? Nie chcę Fredka zostawiać z nikim obcym…
– Tak.
– Mam zgodę na poniedziałek?
– Oczywiście, jeżeli mogę być użyteczny…
– Wielkie dzięki. A moja propozycja grudniowa? Tu może być sto razy piękniej w lesie
niż na Piotrkowskiej. Panie Romanie, to może wyglądać na szantaż psychiczny… ale
potrzebujemy pana. Jeżeli dobrze będzie się pan tu czuł, powie sobie, wiosna tu będzie piękna
i lato, i jesień, i znowu zima, i tak dalej, to z pomocą pana Flagi zajmiemy się ogrodem,
przytniemy, co trzeba, posadzimy nowe jaśminy, róże, ostróżki, niezapominajki? I jakieś, które
pan lubi najbardziej?
Roman bierze głęboki oddech, sięga do kieszeni po kraciastą chustkę i wyciera nos, choć
wcale nie ma kataru. Milczy, nie podnosząc oczu na wpatrzoną w niego Myszkę. I ona gaśnie,
widząc, że Roman nie chce obrazić jej odmową i zwleka.
– Panie Romanie. Jeżeli chce mi pan powiedzieć nie, postaram się to zrozumieć
i zapewniam pana, że niczego to między nami nie zmieni. Do końca świata może trasa pana
wędrówek prowadzić przez mój dom. Robimy kawę?
Roman chrząka i podnosi na nią zwilgotniałe oczy. Ten silny, twardy mężczyzna… jest
poruszony.
– Panie Romanie – cicho mówi Myszka – nie chciałam tego…
– Wstyd sobie przynoszę, łaskawa pani Mario… – próbuje się uśmiechnąć. – Jestem
wzruszony i trudno zapanować nad tym… nad tym, co mnie spotkało. Dobrze. Jakby na okres
próbny… dla pani. To znaczy, jak się nie sprawdzę, to się pożegnamy. Ale jeden warunek do
spełnienia. Nie ma mowy o pieniądzach! Dziękuję pani…
– O pieniądzach potem… – Myszka wstaje od stołu i podchodzi do niego. – Dziękuję,
panie Romanie. – I całuje zaskoczonego w policzek. – Jak dobrze, że pan ją zgolił. To byłoby
koszmarne pocałować Marksa!
Śmieją się oboje i to tak głośno, i z żartu, i z odprężenia, i radości, aż na werandzie
milkną rozmowy mężczyzn jedzących obiad. Myszka sięga do lodówki i wyjmuje butelkę
szampana.
– Proszę ją otworzyć. Należy się nam.
Roman zabiera się do powierzonej mu czynności. Myszka stawia na tacy pięć kielichów
i wychodzi na werandę, gdzie Jabłonowska zbiera talerze i garnki.
– Zapraszam państwa na kieliszek szampana. Za zdrowie pierwszego mieszkańca „domu
dwa”. Pan Roman Ignacy Raduński. Przyjaciel.
Roman nalewa szampana i staje prawie na baczność. Mężczyźni wstają, i podając rękę,
wymieniają swoje nazwiska i imiona. W tej kolejności. Jabłonowska wzbrania się.
– Nie, nie, ja nie. – Ale Myszka zagarnia ją do środka.
– Niech pani mi tego nie robi!
Wchodzą.
– Pani Jadwiga Jabłonowska, żona pana Mieczysława.
Roman całuje ją w rękę, a ona peszy się i niespodziewanie czerwieni. Jabłonowski patrzy
na Romana zaskoczony, a potem marszczy czoło. Nikt tego nie zauważa i unoszą w górę
kielichy, kiedy Myszka wznosi toast.
– Za zdrowie obecnych i nieobecnych przyjaciół!
– Pięknie powiedziane – z uznaniem mówi Roman, a Flaga dorzuca:
– Utrafione.
Na werandzie stoją Myszka, Barbara i Roman.
– Więc wy sobie oglądajcie „dom dwa”, a ja skoczę do pani Kmiecikowej, żeby zdać
relację. Czy ty chcesz pójść? – Myszka zapina kurtkę i okręca szyję szalem. Jest zimno i niebo aż
ciemne od nadciągających chmur.
– Nie, nie, idź sama. Wszystko wiesz – mówi Barbara. – Nie chce mi się nigdzie iść.
Tylko tam – wskazuje „dom dwa”.
– Wrócę niedługo – rzuca Myszka i idzie przez ogród.
– Którędy ty? – woła Barbara.
– Dziura w płocie. Bliżej jest. Na wiosnę trzeba będzie obstalować furtkę!
Przedziera się przez porzeczki, przez niezawodną dziurę w ogrodzeniu i wychodzi na
drogę. Idzie szybkim krokiem, bo zimno wdziera się pod szal, a nie wzięła nic na głowę.
Ostrożnie otwiera furtkę, jako że jeden zawias niebezpiecznie rozluźniony, zaraz może odpaść,
razem z furtką. Puka do drzwi, wołając:
– Pani Łucjo! To ja, Maria! – I czeka cierpliwie, wiedząc, jak trudno przebyć cierpiącej
staruszce trasę z pokoju do sionki i drzwi. Na progu staje Kmiecikowa.
– O! Pani wchodzi, pani wchodzi! – ożywia się, – Żeby ciepło nie uciekło…
W mieszkaniu jest zadziwiający porządek, a Kmiecikowa w czystym fartuchu i bez
chustki. Dopiero teraz widać, jakie piękne są jej siwe włosy, upięte na karku.
– I jak Lusia? – pyta z niepokojem. – O matko moja, herbaty zrobię albo kawy – powoli
rusza w kierunku kuchni – ale nie mam nic na słodko…
– Nie, nie, proszę usiąść. Nie będę nic piła, dziękuję. Mam gościa, muszę zaraz wracać.
Przyjaciółka przyjechała. To ona, Barbara, miała dyżury u Lusi w szpitalu, teraz jest tam druga
moja przyjaciółka, Iwona.
– Aha, aha, Boże drogi…
– Z Lusią coraz lepiej. Będę w poniedziałek u niej, to dowiem się u lekarki, kiedy ją
zabieramy. Wszyscy ją tam bardzo lubią, a te, niby ciotki, głowy dla niej potraciły. Lusia ma
wszystko, co potrzeba, owoce, smakołyki, zabawki. Ale tęskni za panią i domem… – zapewnia
bardzo przekonująco.
Łucja zagryza usta, a broda trzęsie się jej niebezpiecznie.
– Pani Łucjo, troszkę lepiej ze stawami? Maść przyniosła jakąś ulgę? – Myszka szybko
zmienia temat.
– Dziękuję, trochę tak, a w poniedziałek sąsiad mnie wiezie do ośrodka zdrowia, bo
będzie w Mikołowie szafę kupował.
– To dobrze. Ale… jak to tak z szafą?
– Znaczy się szafa na przyczepie, a ja w środku – mówi zadowolona.
– W środku w szafie?!
– W szoferce! Obok Władysława… nie w szafie, nie… – śmieje się Łucja.
– Ale się przeraziłam… – oddycha z ulgą Myszka. – To znaczy nie ma pani
w poniedziałek.
– Nie, a bo co?
– Chciałam podesłać mojego znajomego, jest teraz u mnie, żeby ten numer na domu
poprawił, ale to może kiedy indziej.
– Oj, dobrze by było, jakby ktoś naprawił… a bez mojej obecności nie da rady?
– Da radę. Tylko sąsiedzi wezmą go za jakiegoś zalotnika, co się koło pani kręci.
– O matko moja! Ja na księżą oborę patrzę, a pani o zalotniku – macha ręką.
– No to załatwione. Cieszę się, pani Łucjo, że jest pani w lepszym nastroju, jak się lekarze
za panią wezmą, to jeszcze na jakieś tańce się wybierzemy!
Łucja łapie się za głowę.
– Pani to prześmieszna… Dajcie spokój, dawno się tak nie ubawiłam…
– I niespodziewanie poważnieje. – Pani Kornelowa, jak ja się mam za wszystko odwdzięczyć?
Myszka wstaje i zapina kurtkę, sięga po szal.
– O niczym takim nie ma mowy. I koniec. Wpadnę jeszcze. Teraz lecę do domu. Ale się
zimno zrobiło, co?
– Ano, idzie ku zimie, jak to jesienią. Ale tu ciepło, nagrzewam dom dla Lusi…
Barbara z Romanem wchodzą do „domu dwa”.
– No, no, no… – rozgląda się Barbara.
– A co? Mowę odbiera… – śmieje się Roman. – Będę tu rozsuwany stół robił – pokazuje
– długi, żeby miło było zasiąść pospołu. Wymierzyłem, wyrysowałem, zamówienie w składzie
złożone i na półki tam…
– Tak się cieszę, że zgodził się pan tu pomieszkiwać. Będę o nią spokojna. Dzielna jest,
ale lepiej, żeby obok była jakaś życzliwa dusza – uśmiecha się Barbara.
– Jak dotąd, to panie są życzliwe dla mnie, więc jakoś chciałbym na to zasłużyć. I mnie
raźniej będzie… O, tutaj kuchenka jest, a tam, wejdźmy, pokój dla mnie. Też półki zrobię i mały
stół. Z Warszawy ma przyjechać tapczan, lampy, podobnież telewizor, miękki fotel…
– Niech pan uważa, żeby Fredek nie był na nim pierwszy!
– A to sobie krzesło zrobię.
– I już pan z góry przegrywa z tym rozpuszczonym psiskiem. Wszystko mu wolno.
– Tak jakby pani nie pozwalała mu na wszystko – śmieje się Roman. – Panią też trzyma
w łapie.
– No, niech tam, dobrze, że tu jest. Może to taka psioterapia… po śmierci męża.
Roman odwraca się gwałtownie.
– Jakże to…
– Nie mówiła. Hm… to ja powiem. Miał wypadek samochodowy, najechał na niego tir,
kierowca zasnął, zjechał na przeciwległy pas i… czołowo. Leżał jeszcze w szpitalu, ale wiadomo
było, że szanse raczej żadne.
– Święci pańscy, podła taka śmierć…
– A czy jest jakaś inna, jeśli przychodzi nie w porę? Niechby sobie żył, jak zaplanował
– spokojnie mówi Barbara.
– Przepraszam, że zapytam, choć to wygląda na wścibstwo, ale nie, nie, to tak dla
spokojności… czy pogodzeni byli?
– Nie.
– No i tak… – enigmatycznie szepcze Roman.
– W jego życiu była inna kobieta.
Roman wzdycha ciężko.
– Nijak skomentować.
– Nijak – mruczy Barbara – ale Myszka jest silna i jeszcze, odpukać – odpukuje
w drewnianą ścianę – ułoży się jej życie. Wracajmy. Zimno tu bez ogrzewania. Ale w grudniu
będzie pan miał prawie jak w raju.
– Bez „prawie”, pani Barbaro.
– Co pan powie na kieliszeczek naleweczki, a jak panu zasmakuje, to i dwa?
– I pani, i jej, odmówić grzech…
– Ale proszę wybaczyć, bo ja nie piję. Szkodzi mi.
Wychodzą, a Roman zamyka drzwi na klucz.
Szpital dziecięcy. Korytarzem idzie Myszka, mija „chodzące” dzieci. Powoli uchyla
drzwi do sali, gdzie leży kilkoro maluchów, i zagląda. One nieruchome, wpatrzone w Iwonę,
która głośno opowiada bajkę i robi to bardzo obrazowo: „I wtedy rozczochrana czarownica
powiedziała…”.
– Dzieńdoberek, krasnoludki! – grubym głosem mówi Myszka.
Dzieci podskakują nieomal na swoich łóżkach, a Lusia woła:
– To ciocia Marysia! Nie czarownica…
Myszka wita się z Iwoną, na każdym stoliku kładzie pomarańczę, a potem przysiada na
łóżku Lusi.
– Cześć! Jak się czujesz, zajączku?
Dziewczynka przytula misia, z którym jest w szpitalu od początku.
– To miś!
– Ciebie pytam… ty jesteś moim zajączkiem. Wiesz, że babcia tęskni za tobą? I pies
Fredek… Huśtawka nie tęskni, bo już śpi, bo idzie zima…
Dziewczynka śmieje się, chowając za zabawką.
– Rozmawiałam z doktor Borowiec – mówi Iwona – jest szansa, że za tydzień będzie ją
można zabrać.
– Wspaniale. Luśka… masz piękną piżamę – zachwyca się Myszka.
– Od cioci Iwonki.
– Aha… I masz pięknego słonia.
– Od cioci Basi.
– Aha, no to ode mnie masz… – Myszka wyciąga z torby futrzaną czapkę z uszkami
zająca – bo idzie zima.
– Głowa zająca! – woła dziewczynka.
– No, raczej czapka… – poprawia ją Iwona.
Lusia wkłada czapkę, jest zachwycona.
– Ale teraz zdejmij, bo się ugotujesz, zajączku – mówi Iwona.
– Jak się ugotuję?
– Na twardo. Jak jajko.
Mała zaśmiewa się i kręci głową, aż zajęcze uszy skaczą na boki.
– Będę w niej spała.
– No to winszuję – mówi Iwona do śmiejącej się Myszki.
– Nie chciałabyś ty jej zmierzyć? – pyta Myszka Iwonę.
– Sama ją sobie włóż.
– Lusiu, a jak by w niej wyglądał miś? I byłby misio-zającem! – proponuje Myszka.
Dziewczynka niespodziewanie ściąga czapkę z głowy i zakłada ją misiowi.
– Przepięknościowo – zachwyca się Myszka i odwraca do Iwony. – No to co? Będziemy
jechać…
– Tak. – Iwona patrzy na zegarek.
– Już? – Lusia robi smutną minę.
– Musimy. Mamy ważne sprawy. Czeka na nas pan Rysio i mały samochodzik.
– Zabawka? – rozjaśnia się Lusia.
– Tak, ale zabawka dla dużych dziewczynek – mówi bardzo poważnie Iwona. – Za parę
dni pojedziesz tą zabawką do babci. Dobrze?
– Dobrze.
– Na razie, kochanie… – całuje ją Myszka. – A jutro przyjdzie ciocia Basia. Pa, dzieciaki.
Wracać do zdrowia! – I wychodzą, a wszyscy machają sobie rękami.
Na ścianie domu Łucji Kmiecikowej numer umocowany, i teraz jest pewność, że mieszka
pod dziewiątym. Roman mocuje się z rynną i wreszcie udaje mu się osadzić ją w podstawie.
Prostuje się, sapiąc i otrzepując ręce. Ocenia wynik swojej pracy bez specjalnego uniesienia.
– Marnie – kręci głową – no, ale na razie…
I odwraca się do psa, ale ten nie zwraca na niego uwagi, siedzi, wpatrując się w okno. Za
szybą czarny kot, na którego głowie tak ułożyła się firanka w płynące łabędzie, że wygląda jakby
był w welonie.
– Fredi! Avanti – uśmiecha się Roman – ruszamy do sklepiku.
Zbiera gwoździe, młotek i obcęgi do torby na ramieniu, a przed wyjściem sprawdza
naprawioną przez siebie furtkę. Odwraca się i widzi siedzącego nieruchomo psa.
– Nie zawracaj sobie głowy kotem… Nie widzisz, że cię lekceważy? Trochę godności,
Fredziu. Ruszamy.
I idą przez wioskę. Alfred grzecznie przy nodze, chociaż szczekają na niego wszystkie
psy zza płotów. W ogrodach gasną astry, omdlewają spóźnione dalie. Ktoś jedzie na rowerze
i ogląda się za Romanem. Za szybko przejeżdża na swoim rozklekotanym traktorze Jabłonowski.
Roman macha do niego, ale Mieczysław tylko dotyka brzegu czapki i skręca za rogiem. Kiedy
dochodzą do sklepiku, Roman zatrzymuje się i patrząc głęboko w oczy Fredka, mówi:
– Fredzio siedzi i czeka!
Pies siada karnie, a Roman wchodzi do środka. W sklepie nie ma klientów. Magda
odkłada gazetę i wstaje. Patrzy uważnie, widząc obcego mężczyznę.
– Dzień dobry… – rozgląda się Roman.
– Dzień dobry. Słucham, co podać.
– No więc tak, łaskawa pani. Chleba naszego powszedniego, ale z chrupką skórką… pół
kilo pomidorów, o, tamtą torebkę pierożków z mięsem, zakładając, że są młodsze niż ja…
– Też pan wymyśla – niechętnie mówi Magda. – Niech sprawdzi datę.
– O! dwa serdelki dla kumpla. Siedzi grzecznie na schodach. Nie rozrabia. Należą mu się
– uśmiecha się Roman.
– Co? Kumpel na schodach? Napity, tak?! Oo… co to, to nie! Nie przed moim sklepem!!
– Ostro rusza do drzwi, otwiera energicznie i nieruchomieje. Odwraca się do Romana. – Jaki
kumpel? To Fredek!!
Roman śmieje się głośno. Magda, sprowokowana, zaczyna coraz głośniej:
– To Fredek, pani Marii! Ukradł! Ty złodzieju! Marian!! – krzyczy w stronę zaplecza,
a sama zamyka drzwi na klucz i opiera się o nie plecami. – Marian!! Dzwoń na policję! Mamy
złodzieja!
Z zaplecza wypada mąż z tłuczkiem do mięsa. Zamierza się i zamiera, nie widząc nikogo
poza zakłopotanym Romanem.
– Magda, to pan Raduński… – Opuszcza tłuczek i podaje mu rękę. – Ej, kobieto…
Magda nadal tarasuje sobą drzwi.
– No, co ty, Marian…
– No, co ja, co ja… To znajomy pani Marii. – I cicho zwraca się do Mariana: – Nie
gniewaj się pan za posądzenie, ona nerwowa strasznie, przez kłopoty rodzinne…
– Nic się nie stało. Tłuczkiem żeś pan nie rzucił… – łagodzi Roman. – No, to jestem
żywy i będę płacił… – sięga do portfela.
Marian liczy, a do drzwi stuka jakaś kobieta, starając się zajrzeć zza pleców Magdy.
– Zamknięte? Remament? Ja na chwilę…
– A jeszcze dwa serdelki… – Roman chowa wszystko do torby.
– Serdelki gratis. Od firmy – rzuca od drzwi Magda, nie patrząc na Romana.
– Otwórz! Oleju chciałam! Magda! – łomocze kobieta.
Magda niechętnie odwraca się i otwiera drzwi. Wchodzi Jabłonowska i rozjaśnia się na
widok Romana.
– O, pan Romek… dzień dobry.
– Witam, pani Jadwigo.
– To i ty go znasz, Jadźka? – mówi zaskoczona Magda.
– Przelotnie, ale znam… – Jadwiga poprawia chustkę na głowie.
– A teraz znamy się już wszyscy – kwituje Roman z przekornym błyskiem w oczach.
– Dziękuję pięknie, miłego dnia życzę.
I wychodzi, a Jadwiga i Magda patrzą za nim.
Roman schodzi po schodkach, z których podrywa się Alfred.
– Oj, Fredziu… – podaje mu serdelki – mówię ci! Za kobietami nie trafisz…
I ruszają przed siebie. Do domu.
Warszawa. Myszka podjeżdża swoim małym samochodem pod kawiarnię i udaje jej się
złowić wolne miejsce, parkuje. Płaci w parkomacie, rzucając ciągle okiem na samochód, wraca,
wkłada kwit za przednią szybę i zamyka drzwiczki. Odchodząc, czule, przelotnie gładzi maskę
samochodu. Wchodzi do wnętrza kawiarni, rozgląda się, a potem siada przy oknie, żeby widzieć
stojący wóz.
– Dzień dobry – podchodzi kelnerka.
– Dzień dobry, duża kawa i mleczko, dobrze?
– Bardzo proszę.
Odchodzi, a Myszka widzi wchodzącego mecenasa Robińskiego. Elegancki, roześmiany,
zauważa ją i unosi dłoń. Zostawia płaszcz w szatni i szybko podchodzi.
– Witaj, Myszeczko. – Całuje ją w policzek i usadawia się.
– Cześć, Geno, mój niezawodny przyjacielu – uśmiecha się Myszka.
– Cóż to za interesik masz do mnie? – Zaciera ręce.
– Prośbę, Geno… wielką, a nawet dwie – zawiesza głos, bo kelnerka stawia filiżankę
i porcelanowy mlecznik, a mecenas zamawia też kawę z mlekiem, bez cukru, ale za to jakieś
ciastko z owocami.
– A ty nie? – dziwi się.
– O nie!
– To dwa dla mnie! I może kleksik bitej śmietanki… na owocki.
– Proszę bardzo. – Uśmiecha się kelnerka i odchodzi.
– Geno, dzięki, że poświęcasz mi swój czas, ale nie chciałam w kancelarii, bo tam macie
za duży ruch. Zawsze.
– Odpukać…
– Przystępuję do rzeczy, bo ty masz zajęcia, a ja jestem umówiona z facetami, którzy
przewiozą mi trochę rzeczy, mebli… A więc, zapisz sobie: umowa czy jak to nazwać, na
nazwisko Alicja Kmiecik, bliższe dane wpiszemy, zamieszkała w Garbatce Średniej numer
dziewięć, darowizna finansowa, czy jak to nazwać, dla niej, przeznaczona na naukę, szkołę,
studia… Ty już wiesz, jak to sformułować.
Kelnerka stawia przed mecenasem zrealizowane zamówienie.
– Proszę uprzejmie.
– Serdecznie dziękuję, ach, jak one wyglądają… – Odczekuje, aż kelnerka odejdzie,
i patrzy na Myszkę. – A więc postawić chcesz na swoim.
– Tak.
– Kto to jest ta Alicja?
– Sierota. Matka zmarła przy porodzie, ojciec wybrał życie i małżeństwo w Niemczech.
Córka nie jest dla niego niczym więcej niż niewygodną i obojętną… rzeczą. Wychowuje ją
schorowana, bezradna babka.
– Aha.
– Druga sprawa, poczekaj, masz tu okruszek… – Serwetką zdejmuje kawałeczek ciasta
z jego brody. – Oo, jak dziecko.
– Pyszne… żałuj… – napycha się mecenas.
– Żałuję, ale nie.
– A druga sprawa? Co jeszcze wymyśliłaś?
– Będę do ciebie dzwonić, bo chcę sporządzić umowę kupna sprzedaży mieszkania
u twojego wspólnika notariusza. To jego specjalność. Dobrze?
– Likwidujesz mieszkanie, jak rozumiem. To znaczy, że odcinasz się od Warszawy. Czy
to rozsądne?
– Nie, Geno. Muszę mieć tu swoją przystań. Administracja naszego apartamentowca
proponuje mi małe mieszkanie, w drugim budynku. Już oglądałam. Odpowiada mi. Niżej i widok
marny, ale widoki mam przepiękne w Garbatce.
– Ależ ty działasz, Myszeczko… jak piorun!
– Muszę. Nadrabiam stracony czas. Chcę zacząć żyć swoim życiem.
On patrzy na nią i kiwa głową.
– Bardzo się usamodzielniłaś.
– Bo jestem sama, samodzielna i z masą planów na najbliższą przyszłość. Więc co? Będę
mogła z tym moim Holendrem zakończyć sprawę sprzedaży? Oczywiście, wcześniej przekażę
twojemu wspólnikowi wszystkie potrzebne dokumenty.
– Oczywiście. A ten Holender to pewniak?
– Jak twierdzi moja pośrednik, tak. Dał zadatek. Wiemy o nim wszystko.
– Dobrze. Pięknie wyglądasz…
– Dziękuję, panie mecenasie.
– O bogowie, po co zjadłem to drugie ciastko… już czuję te piekielne kalorie!
– Spalisz, biegnąc do kancelarii.
– Gdybym biegł za samochodem, to może…
Myszka sięga do torby i podaje mecenasowi pudełko z laki na karty.
– Chciałeś… proszę.
– Pamiętałaś… – rozjaśnia się – cudo. I pamiątka czegoś niegdysiejszego.
Chwyta jej dłoń i całuje.
– Tak się cieszę z pięknych przedmiotów, czasem jestem jak dziecko… – patrzy na nią
rozbrajająco – ale tylko prywatnie!
Iwona i Tomasz wychodzą z grupką osób z kina. Z wieczornego seansu.
– Zapnij się – mówi Tomasz. – Nie uśmiechaj się, tylko zapinaj, dziecinko. Jest zimno.
– Ostatni raz ktoś tak do mnie mówił w dzieciństwie… – Patrzy na niego, nie ukrywając
wzruszenia.
– No i co? Psu na budę, bo do dziś trzeba ci mówić to samo… – zrzędzi, zapinając jej
płaszcz pod szyją. Bierze ją pod rękę i idą chwilę w milczeniu.
– Dobry film – odzywa się Tomasz.
– Dobry, ale źle się kończy… – wzdycha Iwona.
– Inaczej skończyć się nie mógł.
– Ach, pójdę na niego jeszcze raz, może wtedy skończy się dobrze.
– Na pewno. Próbuj aż do skutku. Chcesz, wskoczymy gdzieś na kolację?
– Nie, chodźmy do mnie. Mam coś w lodówce i dobre wino. Poprawię sobie humor.
– Iwa… to tylko film. Tak reaguje zawodowiec? Aktorka?
– Teoretycznie masz rację, ale zawsze odbieram filmy na paru piętrach percepcji:
reżyseria, aktorstwo, scenariusz, operator i fabuła to paralela do moich doświadczeń, widzenia
świata czy sytuacji, bo widzisz, pobudzone zostają we mnie moje skojarzenia, „obrazy”, które
często powinny być w głębokim uśpieniu, a nagle wypływają z podświadomości… i tryumfują.
A nie są przyjazne.
– Tak mogą reagować osoby niezbyt dojrzałe, przewrażliwione lub pokaleczone… a tu
obok siebie mam wrażliwą, uroczą i mądrą dziewczynę.
– Zdaje się, że mówisz o mnie życzliwie?
– Tobie się zdaje, a ja jestem pewny – przyciska jej ramię.
– Wiesz, że jesteś bardzo miły?
– Na pewno?
Iwona śmieje się i przytula do niego, muszą parę razy zmienić krok, żeby dopasować
wspólny rytm.
– Mam bilety na sobotę na „Madame Butterfly”. Dostałam od stałej klientki, chórzystki
Eugenii Malinowskiej de domo Czyżyk. Przyfrunęła z nimi wczoraj. Podobno wspaniale
wystawione operzysko. – Niespodziewanie śpiewa z manierą divy operowej: „Tam na
wesechodniej seteronie…”.
– Niestety.
– Co niestety? Czego się boisz? Tam śpiewają ciut lepiej, zapewniam cię…
– Nie będę mógł. – Patrzy gdzieś poza nią.
– Masz dyżur… – Jest zawiedziona, a Tomasz nie od razu odpowiada.
– Zobowiązanie…
– To znaczy?
– Iwono, nie każ mi się tłumaczyć… przyjmij to, co mówię, za rzecz oczywistą
i niepodlegającą dyskusji.
– Ale dlaczego?
– Uff… Nie można wiedzieć wszystkiego. Chciałabyś znać szczegóły na przykład
robionej laparoskopii czy badania hemoroidów? Nie, prawda? Nie będę mówić, co, gdzie
i dlaczego. Już to sygnalizowałem, kochanie…
– Złościsz się – mówi zawiedziona.
– Nie. To nie złość, to małe zniecierpliwienie, walka o niezależność. Jeżeli mówię, że nie
mogę poświęcić ci całego mojego czasu… to proszę, przyjmij to.
Iwona zatrzymuje się i patrzy na niego bardzo poważnie.
– To kobieta?
– Nie! – Tomasz próbuje się roześmiać. – Wiesz, jaka jest moja sytuacja życiowa, ale to
nie ma nic wspólnego z żadną kobietą, którą byłbym zainteresowany, czy miał wobec niej jakieś
zobowiązania. Tylko ty jesteś ważna… najważniejsza. I zamykamy temat, dobrze? Na cztery
spusty! – łagodzi.
Idą dalej, ale już trochę oddaleni od siebie.
– Proszę, jeszcze tylko powiedz… czy potrzebujesz tej niezależności, bo czujesz się
zagrożony? Czy to, że pragnę twojej miłości, obecności w moim życiu, odbierasz jako
zaborczość?
– Iwono… – Tomasz stara się mówić łagodnie, ale stanowczo: – Przez tyle lat
dysponowałem swoim czasem, życiem, pracą w szpitalu, wizytami u moich pacjentów
o dziwnych porach dnia i nocy, przyzwyczajeniami… nawet nałogami, że teraz chcąc być z tobą
jak najczęściej, nie umiem, a może raczej nie mogę przestawić się całkowicie. Zrezygnować
z tego, co absorbuje… Próbuję, ale to nie jest takie proste, jak przestawić się z czasu letniego na
zimowy.
– W porządku, kochany, dajmy z tym spokój – mówi dzielnie Iwona, chociaż wie, że nic
nie zostało wyjaśnione i zakończone. Nie jest to łatwa miłość, ale zbyt zależy jej na nim, żeby
sprawy stawiać na ostrzu noża. Jest zakochana.
– Czy dziś zostaniesz u mnie?
– Dziś tak… jeżeli chcesz.
– Ja chcę.
Tomasz nachyla się i całuje ją.
– Ja też.
– Pościelę ci na kanapie w saloniku! – mówi mściwie przez zaciśnięte zęby.
– Tak? To ja zbudzę cię o piątej rano, goląc się w łazience i głośno śpiewając! – śmieje
się Tomasz. – Oszalejesz ty i wszyscy sąsiedzi.
– Zadzwonię na policję.
– O, jak paskudnie, donos… na kogoś bliskiego – krzywi się Tomasz.
– Jeżeli jest konieczność. Przykład dał nam Pawka Korczagin! Jak było trzeba wsypać
tatusia, to się nie zastanawiał, i co? Bohatersko przeszedł do literatury…
– Do tej pory mnie zachwycałaś, teraz przerażasz!
– A no, bądź czujny.
Iwona wyciąga z torebki klucz do bramy. Tomasz obejmuje ją i tak stoją chwilę, a potem
ona otwiera, i brama zamyka się za nimi.
Przez chwilę Barbara stoi nieruchomo na środku swojej kuchni, a potem zdecydowanym
ruchem otwiera drzwiczki wiszącej szafki i spośród różnych opakowań leków wyławia tabletki
na uspokojenie. Stara się stosować je rzadko, ale w sytuacjach napięć, a zwłaszcza tych, których
nie umie zrozumieć… Teraz wyłuskuje mały biały krążek i popija mineralną wodą
z „najczystszych źródeł”, krztusząc się nieco. Telefon od syna, który chce się z nią zobaczyć,
nasilił ból głowy i kołatanie serca. A więc tu kryje się źródło niezrozumiałego niepokoju. Nie
chodzi o Bartka, a rozmowa jest „nie na telefon”. Barbara wzdycha głęboko i po raz kolejny
poprawia stojące filiżanki, talerzyki, ciasto z owocami, jakie on lubi najbardziej, woda na kawę
gotuje się w nieznośnie gwiżdżącym czajniku.
Kiedy rozlegają się dwa dzwonki do drzwi, wyłącza radio i przywołując na twarz
promienny uśmiech, woła: „Otwieram!” – i prędko idzie korytarzem. Machinalnie poprawia
włosy, otwiera drzwi i rzuca czujne spojrzenie na twarz młodego mężczyzny.
– Wiktorze… – szybko całuje go w policzek – jesteś! – stwierdza bez sensu.
– Cześć, mamo. Dlaczego nie pytasz, kto?
– Czekałam na ciebie – uśmiecha się bezradnie.
– Domyślam się, ale nie otwiera się drzwi bez pytania, bez spojrzenia w wizjer – mówi
mentorsko, co ją śmieszy, ale nie okazuje tego.
– Nigdy więcej – obiecuje serio – Nie za lekko jesteś ubrany?
Mężczyzna wzrusza ramionami, wiesza płaszcz i idzie do pokoju.
– Kawa? – woła z kuchni Barbara.
– Kawa. Mocna i bez mleka. – Siada przy stole i sięga po ciasto, nakłada sobie na
talerzyk, ale jeszcze nie je.
– Wiem. Mocna i bez mleka. Jak Bartek?
– W porządku.
– A Luiza? – Barbara wnosi kawę w szklanym dzbanku i nalewa do filiżanek.
Wiktor robi jakąś bliżej nieokreśloną minę.
– No właśnie…
– Jedz i mów. No? – Siada naprzeciwko, patrząc na niego z niepokojem.
On je chwilę w milczeniu, ona automatycznie podsuwa mu bliżej talerz z ciastem.
– Wik… – Barbara wychyla się ku niemu. – Czy ona… jest chora?
– Luiza? Nie… Ty od razu węszysz chorobę. Typowe dla ciebie, skrzywienie zawodowe
– łagodzi niezbyt miły ton głosu bladym uśmiechem.
– Masz rację. – Barbara z ulgą prostuje się na krześle i sięga po swoją filiżankę.
– Zadzwoniłem, bo chciałem pogadać… nie przeszkadzam ci? – Pytanie jest szczere,
nieco bezradne, co uderza jego matkę.
Barbara patrzy z lekkim uśmiechem.
– Nie. Ty nigdy – zapewnia szczerze.
Wiktor wypija spory łyk kawy i powoli odstawia filiżankę.
– „Źle się dzieje w państwie duńskim”… – cytuje Hamleta.
Z twarzy Barbary znika uśmiech.
– Co się stało?
– Stało, nie stało, dzieje… – Znów zabiera się do ciasta.
– Nie bądź taki enigmatyczny, synku. Co jest?
On wzrusza ramionami.
– Może to była pomyłka? Za wcześnie, głupio, nieprzemyślanie.
– Ale co?
– Moje małżeństwo, to moje życie… z nią.
– O czym ty… o co chodzi?
– Wiesz, to nie chodzi o jakiś przypadek czegoś, co jest nie tak… to jakby suma tych lat,
dni… Znudzony jestem tym przewidywalnym życiem, tym związkiem, jednostajnością.
Monotonią. Czy tak już będzie zawsze? To po chorobę to ciągnąć… – Sięga po następny kawałek
ciasta. – Jak zawsze świetne – kwituje beznamiętnie. – W kuchni nikt cię nie przebije.
– Zaskakujesz mnie, synku…
– Że chwalę twoje ciasto? – próbuje obrócić w żart. – Zawsze chwalę.
– Przestań, proszę, poważnie. Nie domyślałam się… nie zauważyłam, że coś cię uwiera.
Myślałam, że w pełni akceptujesz swoje życie, związek… wszystko, co sam zbudowałeś. Tak
fajnie zbudowałeś, synu. Co nagle, Wiktorze…
Barbara stara się mówić lekko, ale jest szczerze zaniepokojona. Wiktor zastanawia się
chwilę.
– Nie, nie nagle. Narastało i się wylało, zobaczyłem to w ostrym świetle. Lata mi lecą
i co… czuję się jak starzec. Tonę w nużącej codzienności. Tracę oddech.
– Odbiło ci, kochany? Masz dom, kochającą, oddaną żonę, macie słodkiego, zdrowego
syna, pracę, którą lubisz, bywasz, masz przyjaciół… A co na to Luiza?
– Ona nie zauważa, że statek tonie. Czy jej jest źle? Niczego jej nie brakuje, niczego nie
potrzeba. Chciała dziecka? Ma dziecko. Jej świat jest ograniczony do pokoju Bartka, jego
apetytu, snu czy… do kuchni, pralki, tasiemcowych seriali, bo wystarcza jej namiastka życia. Co
się porobiło, mamo? Czy ja jestem tylko po to, żeby zapewnić jej kasę… jestem przezroczysty,
przedatowany? Gdybym wszedł do kuchni i powiedział: „patrz, obcięło mi nogi, ale jakoś
doszedłem na piętro”, to usłyszałbym: „a Bartek powiedział dziś tak zabawnie…” albo:
„odgrzewam ci zrazy”.
– Wiktor…
– No co? Mówię, jak jest.
– Jesteś niesprawiedliwy. Wiesz, zawsze mnie wkurzało, że Luiza jest ci tak
podporządkowana, pokorna, cicha, jakby wdzięczna za miłość… niedająca mi się zbuntować.
– Buntowałaś ją przeciwko mnie?! – Nieruchomieje zaskoczony.
– Trochę na początku, ale to było bez przyszłości, więc dałam spokój. Choć byłam na nią
zła. Ale: nie moja morda, nie moje buraczki, jak mawiała moja teściowa, więc się wycofałam.
Jesteś trudnym partnerem. Oczekujesz, domagasz się służki i podnóżka, a kiedy to osiągasz,
wpadasz w nudę, bezzasadne pretensje… do dobrej, troskliwej żony, do upływającego czasu, do
świata.
– Stajesz po jej stronie… to idiotyczne. Ja jestem twoim synem i… – brakuje mu słów.
– Jesteś mi bardzo bliski, ale wybacz, wiem, jaki jesteś.
– Noo… ostro jedziesz…
– Mówię prawdę, i to cię troszkę zabolało. Przykro mi, staram się być obiektywna
i dlatego pozwalam sobie powiedzieć otwarcie… krzywdzisz ją. Luizę cenię i bardzo lubię.
Przyznaję, bałam się, kiedy pobieraliście się. Co o życiu mogą wiedzieć nastoletni smarkacze…
czy będą odpowiedzialni, ona była w ciąży. Wiktorze, nie zniszcz waszego związku… to takie
łatwe.
Milczą przez chwilę.
– Tak myślę, synku… i wiesz, czego tu brak? – zaczyna spokojnie.
– Ciekawe, wszystko wskazuje na to, że to ja jestem winny tego, co jest. Ja?
– Posłuchaj. Twój ojciec był piekielnie trudny, ale inaczej. Było za dużo iskier
szaleństwa, a nawet pożarów. Było za mało poczucia odpowiedzialności, ale miał ogromny
wdzięk, poczucie humoru, miał szeroki gest, wybitny talent muzyczny, my wszystkie traciłyśmy
głowę dla niego… i mimo kaleczących mnie jego zachowań, słabości, wiedziałam, że kochał
mnie i że do końca byłam dla niego najważniejsza. Dla tego wszystkiego pogubiłam się po jego
śmierci i… popłynęłam. Do dziś mam tu zakalec – dotyka serca – że ty ucierpiałeś przez mój
egoizm, przez to, że nie umiałam sobie sama poradzić ze sobą, z samotnością, tęsknotą… przez
to wszystko straszne, czego byłeś świadkiem. Na pewno to moja wina, przeze mnie nie umiesz…
dbać o miłość. A może i kochać…
– No, to teraz mnie zdołowałaś. Wielkie dzięki.
– Nie chcę tego! Wręcz odwrotnie. Jesteś w dołku, a ja chcę ciebie wyciągnąć choćby za
włosy. Chociaż to zaboli. Małżeństwo to nie pasmo niekończących się uniesień. To ciężka praca,
żeby ciągle było warto być z kimś, żeby nie dać się ponosić ambicyjkom, żeby rozumieć się
wzajemnie i nie dać się pożreć szarej codzienności. A jeżeli jeszcze można być szczęśliwym,
mając syna…
– A ty byłaś? – ironizuje Wiktor, broniąc się. – Zmarnował ci życie, ale nie powiesz tego
głośno.
– To paskudny komentarz. Nie mów tak.
– Co nie mów tak. Mimo wszystko byłaś szczęśliwa? – Wpatruje się w matkę.
Barbara wytrzymuje to spojrzenie i mówi spokojnie:
– Tak. I tak, i nie. Bo bolało. Czasem nieludzko. Ale bardzo go kochałam. A on sam
wydał na siebie wyrok. Jakoś nie udało mu się zmieścić w życiu. A kiedy i ty mnie porzuciłeś, to
pomyślałam, że nic już nie jest warte, ani ja, ani życie, bo straciłam już wszystko, czyli was
obu… ale miałam cień nadziei, że będziesz inny niż ja. Będziesz silny, mądry, wrażliwy,
niegodzący się na łatwizny. I żeby cię choć w części odzyskać, muszę skończyć z piciem. Z tym
żałosnym, niszczącym wszystko chlaniem. Ale sama nie dałam rady…. i gdyby nie bliskie jak
siostry przyjaciółki… – stara się uśmiechnąć – byłoby po „ptokach”.
Wiktor siedzi z czołem ukrytym w dłoni. Ta rozmowa, ta jego bezradność, to zwrócenie
się do niej jest czymś niesłychanym, wyjątkowym i zdarzyło się pierwszy raz. Barbara chowa
pod stołem drżące ręce. Jak ich uratować?
– Synku… – mówi cicho. – Kiedy ostatni raz powiedziałeś Luizie, że ją kochasz? Bez
innego powodu, jak tylko ten, że ją kochasz, że jest w twoim życiu, że dała ci pięknego syna,
stworzyła bezpieczny dom. Kiedy przyniosłeś kwiaty? Kiedy przytuliłeś? Kiedy pomyślałeś,
dobrze, że ona jest? Czego ty chcesz? Odejść? Pokaleczyć ich i siebie? Chcesz być sam? To cię
uszczęśliwi? A może… zakochałeś się? – pyta ze ściśniętym gardłem.
Wiktor opuszcza dłoń, ale nie patrzy na matkę.
– Nie.
– Oddycham z ulgą – cicho mówi Barbara.
On swoim zwyczajem wzrusza ramionami.
– Nawet mi to nie przyszło na myśl. Nie miałbym rozpędu. Jestem stary.
– No, jeżeli ty, smarkaczu, jesteś stary, to ja już nie żyję – zagląda mu w oczy.
– Mamo, ty przeżyjesz cały świat.
– Niech cię… nie mam nawet takiego zamiaru – wstrząsa się Barbara i poważnieje.
– Posłuchaj – zaczyna rzeczowym tonem – mam propozycję, nie do odrzucenia, a rozważcie ją
oboje. Proszę cię. Od połowy grudnia do połowy stycznia mam wolne. Możemy spędzić Wigilię
jak zawsze tu u mnie, potem zabieram Bartka i jadę do Garbatki, albo… ruszam z nim wcześniej.
A ty, mądry, fajny facet, przekonasz Luizę, że chcesz ten czas spędzić z nią… gdzieś na końcu
świata, albo bliżej. Zabierasz się do organizowania tego wypadu. Załatwiasz, zaklepujesz,
rezerwujesz, ale już. Kup jej przecudny ciuch na sylwestra i raz jeszcze zakochaj się we własnej,
świetnej dziewczynie. Zaszalej, synku… spróbujcie się zdobyć od nowa. Warto. A w ogóle to
rozmawiajcie ze sobą. To ma ogromną siłę wiążącą w związku. Mówcie o wszystkim. Śmiejcie
się razem i nie pozwalajcie drugiemu na łzy.
Wiktor spogląda na matkę i lekko kiwa głową.
– Mądrala… patrzcie no ją…
– Więcej szacunku, łotrze. – Wyciąga dłoń i na moment przykrywa jego rękę.
Niespodziewanie zrywa się od stołu, mówiąc:
– O! – I schyla się, zaglądając do nocnej szafki, potem odwraca się do komody i z trudem
otwiera dolną szufladę.
– Co, „o”? – rzuca Wiktor.
Barbara wraca do stołu, trzymając w rękach trzy czarne, winylowe płyty gramofonowe.
– A co to za rupiecie – parska ironicznie Wiktor.
– Licz się ze słowami – żartuje Barbara i poważnieje. – Mam wielką prośbę, synku. To są
trzy krążki zespołu jazzowego „Desperados”, z lat… dla ciebie przedpotopowych. Dla mnie
ważne. I cudne. Standardy jak miód… boska interakcja między muzykami, a twój ojciec ma takie
solówki… że głowa mała.
– Mamo, co to za język! – krzywi się Wiktor, żeby nieco osłabić widoczne w jego oczach
zainteresowanie, kiedy sięga po płyty.
– Chciałabym… bardzo cię proszę, żebyś mi jakoś pomógł, żebym je mogła mieć
w nowoczesnej formie. Chcę ich słuchać, a tylko czasem wyłapuję w radiu, w tej audycji „stare
granie”. Może też chciałbyś je mieć? Może dla Bartka, na kiedyś?
Wiktor w milczeniu czyta informacje na koszulkach płyt.
– Czy ja wiem? No dobrze. Postaram się.
– Dzięki, synku. A zobaczysz, posłuchasz i będziesz zachwycony.
Wiktor rzuca spojrzenie na uszczęśliwioną twarz matki.
– Dasz posłuchać Luizie i może Bartkowi?
– Nie wiem.
– Wik, przecież to gra jego dziadek… niech ożyje dla niego choć na trochę. Sam
poczujesz, to niesamowite przeżycie. Ocenisz jego artyzm, mistrzostwo… To twój ojciec.
– Hm, nie sądzę żebym się palił, szczerze mówiąc.
Barbara zaczyna mówić tak cicho, że Wiktor odnosi wrażenie, jakby mówiła do siebie:
– Postaraj się, zobaczysz go inaczej… niezwykle wrażliwego, utalentowanego artystę.
Odrzuć wszystko inne. Szczęśliwy, gdy gra. Oczy zamknięte, nieobecny, z dziecinnie wydętymi
policzkami, jakby ta muzyka wypełniała go po brzegi, rozpychała się w nim – uśmiecha się
wzruszona – a potem ten aplauz, krzyki, gwizdy… – Niespodziewanie wkłada palce do ust
i gwiżdże przeraźliwie.
– Jezu… matka!
– Też nigdy nie umiałam się powstrzymać – mówi radośnie i wygląda jak młoda
dziewczyna. – A on otwierał oczy i patrzył na nas, jakby powracał z innej planety, a może tam
i był… Cudowny uśmiech, ukłon, zawsze unosił dłoń w moim kierunku, a każdy pewno myślał,
że to do niego – bierze głęboki oddech – a nigdy nie grał… nietrzeźwy czy po narkotykach.
Nigdy. Zbyt wielki szacunek dla muzyki. No tak, ale potem… – Nie kończy i bezradnie rozkłada
ręce.
Wiktor patrzy na nią i chciałby krzyknąć: „Ale na kacu, na niebotycznym kacu, tak?!”
– jednak milczy. Nie, nie podejmie tego tematu. Wszystkie rozmowy kończą się spięciami,
długim milczeniem urażonej, okaleczonej matki. Te cholerne lata upokorzeń ponad miarę,
wytrzymałości, bezradności, przegrywanej walki o niego, o siebie, swoją godność, codzienność
i przyszłość. „Spieprzyłeś nam życie, tato, a matka ciągle cię kocha. Dzielnie trwa przy pamięci
o kimś takim. No to co, że byłeś wielkim artystą, no to co! Taryfa ulgowa? Nie u mnie, tato”.
Barbara wytrzymuje chłodne spojrzenie jego przymrużonych oczu. „Nie masz jego urody,
talentu, błyskotliwej inteligencji, nieodpartego czaru… ale zawsze będę cię kochać, bo jesteś
naszym synem, zawsze będę stać przy tobie, bo kiedyś pokaleczyłam cię i zawiodłam”.
– Lubiłaś jeździć z nimi na koncerty? – Zaskakuje ją tym pytaniem.
– I tak, i nie… ale też zwiedziłam dzięki niemu tyle miejsc, a kiedy nagrywali płytę
w Amsterdamie, i miałam czas dla siebie, dla włóczenia się po mieście nad kanałami,
z hotelowymi wejściówkami do muzeów, byłam szczęśliwa. Było wspaniale. Bywało…
– poprawia się, przyznając do porażki, a potem dodaje: – Kiedy okazało się, że jestem w ciąży,
na długi czas zrezygnowałam, a właściwie już nie, nie jeździłam. Potem przytrzymywałam go
w domu, jak mogłam, jak najdłużej, ale… piekło było w zasięgu ręki. Dla nas obojga. Nie
mówmy o tym.
Wiktor wypija ostatni łyk kawy, przygląda się trzymanej porcelanowej filiżance
z finezyjnym rysunkiem kwiatów.
– To Miśnia?
– Tak – mówi Barbara, lekko wytrącona tym nieistotnym pytaniem.
– Po babci Bogumile?
– Nie. Kupiłam sobie takie dwie. Jeżeli chcesz…
– A powiedz, czy babcia, osoba dość konserwatywna, no, z trochę specyficznego
środowiska, była pogodzona, że jej syn, którego widziała w roli sługi kościelnego – parska
śmiechem – mnie też gorliwie namawiała na lekarza czy przynajmniej weterynarza, wybiera
studia muzyczne? Blaszaną trąbkę?
– O, domyślam się, że to musiały być ostre boje – kiwa głową Barbara. – Bogumiła była
osobą przyzwoitą, ale trudną, nietolerancyjną, nieznośną, choć mam wobec niej wielki dług
wdzięczności… za ciebie. Za to, że umożliwiała mi uczenie się, skończenie szkoły zawodowej.
Jeśli chodzi o Ediego, to wiesz, dla pewnych ludzi jest tylko kilka zawodów, które mają
znaczenie, budzą szacunek środowiska i dowartościowują rodzica. Mało podobno brakowało,
a zostałyby zerwane więzi rodzinne. Poczucie porażki totalne, bo cóż to jest muzyka? Był
zupełnie inny niż wszyscy w rodzinie. Hm, dzięki Bogu. A wszystko, co zaszło potem, było dla
niej konsekwencją wyboru, nieposłuszeństwa, ciężkiego grzechu… Moją osobę też było jej
bardzo trudno zaakceptować, niby pielęgniarka… a nie uratowałam go, sama też okazałam się…
Miała ze mną koszmarne kłopoty… ale ciebie uwielbiała.
Barbara starannie zgarnia dłonią okruchy ciasta na obrusie.
– Tak – zgadza się Wiktor – była troskliwa, może nawet w nadmiarze, ale i waleczna
w sądzie jak lew, przecież dzięki niej nie wylądowałem w domu…
– Wiem – przerywa Barbara. – Wiem. Nie zdążyłam jej podziękować, mam przez to
w sobie… – Zagryza usta, a potem dodaje: – Jak wiele wymyka nam się z rąk, nieodwracalnie.
Wiemy o tym za późno. Bogumiła byłaby dumna z ciebie, mimo że nie zostałeś księdzem,
a oszalałaby dla Bartka.
– Pewno tak.
– Edward też.
– Czy ja wiem…
– Na pewno, Wiktorze, na pewno. Chcę wierzyć, że może wszystko potoczyłoby się
inaczej…
– A wiesz, Bartek jest chyba muzykalny.
– Ma po kim…. – rozjaśnia się Barbara.
– Na razie daje do wiwatu Luizie, wydziera się, myśląc, że rapuje. Ona to znosi, przy
mnie się na swoje szczęście ucisza – twardo mówi Wiktor.
Barbara wybucha śmiechem.
– A do tego marudzi – kontynuuje Wiktor – że chciałby grać na flecie! Wyobrażasz
sobie? Flecista się znalazł!
– Rapujący flecista? Jak on chce to pogodzić? – śmieje się Barbara.
– Jeszcze mu się wszystko tysiąc razy odmieni. Na razie gonię go, żeby się nie
zainteresował komputerem, bo już się zaczyna przyklejać, kiedy go otwieram.
– No to rzeczywiście lepiej, żeby szedł w kierunku tego fletu… może mu kupię, co?
– O, nie, przystopuj. – Odsuwa krzesło i podnosi się. – Pojadę już, mam trochę roboty
w domu.
– Teraz ty się przykleisz do komputera – śmieje się Barbara.
Wiktor wzrusza ramionami i sięga po płyty.
– Zapakuję. – Podrywa się Barbara, ale on przecząco kiwa głową. – Wiktorze – dotyka
jego ramienia, patrząc mu w oczy – będzie dobrze, ale wszystko zależy od ciebie.
– O, moja matka czarownica. – Wiktor uśmiecha się półgębkiem.
Barbara rusza do kuchni.
– Synku, zabierzesz ciasto dla twoich. Specjalnie upiekłam więcej. Lubiłeś, jak je piekła
Bogumiła…
– Jak chcesz.
– Chcę.
Wiktor wchodzi za nią i opiera się o framugę drzwi, patrząc, jak ona, zawsze świetnie
zorganizowana, wyciąga z szuflady folię, szuka większego noża, przynosi blachę z ciastem.
– Mamo, a powiedz mi… – Waha się, a ona, nie patrząc na niego, rzuca zachęcająco:
– No?
Wiktor, czując śmieszność tego pytania, mówi:
– Jak to jest… przecież właśnie ty, mogłaś przeczuć… nie wiem, jak to nazwać… co
będzie z nim, z tobą.
Barbara nieruchomieje na moment, z nożem zanurzonym w cieście.
– Nie. – I wraca do krojenia.
– Nie?
– Nie mogłam.
– Ciekawe – krzywi się Wiktor – nie było takie ważne?
– Wręcz odwrotnie. – Rzuca mu szybkie spojrzenie przez ramię. – Było najważniejsze,
ale nie mogłam. Istnieje coś na zasadzie granicy, której nie umiem przekroczyć, to
niewytłumaczalne… Wobec mojej rodziny jestem bez jakiejkolwiek możliwości. Pojawia się
niepokój, bóle głowy, bezsenność, jak ostatnio. I to wszystko. Coś się dzieje, coś się stanie… a ja
jestem bezsilna, bezradna i bez wiedzy o tym, co się dzieje, co nadchodzi…
– Takie to i czary-mary – prycha Wiktor, a ona podaje mu zapakowane ciasto.
– Ostrożnie, ono jest takie świeże, że aż kruche.
– I tak zjedzą – wymądrza się jej syn.
– Pa, synku, dziękuję ci, że wpadłeś, i przecież wiesz – i Barbara niespodziewanie śpiewa
fragmencik piosenki z filmu, który kiedyś zrobił na niej wielkie wrażenie: – drzwi otwarte, liść
powiewem wiatru padł mi do nóg…
On się odwraca i rzuca:
– Wiem… Nie zagniesz mnie. „Pożegnania”.
Ona uśmiecha się, jej chodziło o zawsze otwarte drzwi, dla niego oczywistym było
skojarzenie dosłowne, zgodne z jego zainteresowaniami. Barbara nim zamknie drzwi, patrzy
jeszcze przez chwilę za zbiegającym po schodach Wiktorem. A potem, w pokoju, kończy swoją
zimną kawę i czuje z ulgą, jak powolutku opada z niej napięcie.
Szpital dziecięcy. Przed gabinetem z tabliczką DR ANNA BOROWIEC stoi Myszka
z bukietem róż. Obok niej Lusia w ciepłym sweterku, spódniczce w kratkę, kolorowych
rajstopach i nowych bucikach. Zewnętrznie jest to ktoś zupełnie inny niż tamta, zabiedzona
dawna Lusia. Na ławce stoją pękate torby, z jednej wystaje głowa pluszowego misia, a Myszka
trzyma pod pachą białe futerko i czapkę zająca. Puka do drzwi, a na słowo „proszę” – uchyla je
i zagląda. Przy biurku nad papierami i otwartym laptopem siedzi doktor Borowiec.
– Można? Chciałyśmy się pożegnać.
– Bardzo proszę.
Lekarka robi zapraszający gest ręką, coś dopisuje i wstaje. Myszka daje kwiaty Lusi
i lekko popycha ją przed sobą.
– Chciałyśmy podziękować.
– Chciałyśmy podziękować – powtarza Lusia i podaje róże.
– O, jakie piękne… Dziękuję, kochanie – uśmiecha się lekarka.
– Mam nadzieję, że nie jesteśmy nagrywane z ukrytej kamery – udaje strach Myszka,
rozglądając się po gabinecie. – I to nie jest łapówka – śmieje się.
– Mam nadzieję… a w razie czego odpowiedzialność zrzucimy na dziecko – i śmieją się
obie.
Anna Borowiec nachyla się nad Lusią.
– Nie choruj więcej. Obiecaj mi.
– Dobrze.
– Wychodząc, zawsze zapinaj płaszczyk.
– Mam futerko! – Lusia pokazuje na trzymane przez Myszkę.
– Coś takiego. Ja nie mam.
– Dostałam od cioci Iwonki. Poprosić o jeszcze jedno?
– Nie, dziękuję! – śmieje się doktor Borowiec. – Lusiu, masz wspaniałe ciotki…
– Przyszywane – z dumą oświadcza mała.
Lekarka patrzy z uznaniem na Myszkę, a potem mówi poważnie do dziewczynki:
– Tak… bardzo mocnym ściegiem. Chciałabym mieć takie ciocie.
– A ja mam trzy.
– To trzymaj je mocno obiema łapkami. Daj buziaka. – Całują się. – Bądź zdrowa.
Myszka mocno ściska dłoń lekarki.
– Bardzo serdecznie dziękuję w imieniu wszystkich przyszywanych cioć.
– I to nie fastrygą, jak widziałam. Proszę, tu jest wypis. – Podaje druczek. – Do widzenia.
– Do widzenia – mówią obie.
Samochodem jadą do domu. Myszka prowadzi ostrożnie, Lusia w swoim białym futerku
siedzi z tyłu, przypięta pasami. Samochód zamknięty od środka.
– Kiedyś pojedziemy do ogrodu zoologicznego. To jest taki duży teren, ogrodzony, i tam
spokojnie żyją różne zwierzęta.
– Jakie?
– Lwy, żyrafy, żółwie, misie…
– I ptaki?
– I ptaki. Różne. Kolorowe. Takie, które nie mieszkają u nas.
– Nie chcą?
– Jest tu za zimno, albo nie ma takich ziaren, jakie lubią, ani robali… Oho…
Na szosie pojawia się policjant z lizakiem i daje znak, więc Myszka zwalnia, zjeżdża na
pobocze i odkręca szybę. Jeden z policjantów siedzi w samochodzie drogówki, drugi młody
podchodzi, nachyla się, rzuca okiem do środka.
– Co złego zrobiłam? – dziwi się Myszka.
– Dzień dobry – salutuje. – Zobaczymy… młodszy aspirant Kozacki.
Lusia salutuje do czapki zająca i nasuwa nisko na oczy.
– Prawo jazdy, kartę wozu, proszę.
Myszka dość nerwowo grzebie w torbie i podaje dokumenty.
– A o co chodzi?
– Córeczka? – pyta spokojnie policjant.
– Nie. Znajoma.
– Zna-jo-ma – powtarza znacząco, po czym wsadza głowę w okienko przy kierowcy,
patrząc na Lusię, skuloną na tylnym siedzeniu. – Jak się nazywasz?
– Lusia… – informuje Myszka, ale nie kończy, bo policjant przerywa:
– Ją pytam. Możesz zdjąć tę czapkę?
– Nie! – warczy dziewczynka i opuszcza zasłoniętą głowę na kolana.
– Na chwilę…
– Nie i nie!
– Mówię do ciebie! A jak masz na imię?
– „Czy ja mówię, czy wół pierdzi…” – Lusia cytuje półgłosem powiedzenie babki, ale
nikt się nie śmieje.
– Już panu… – zaczyna Myszka, ale on reaguje ostro:
– Nie panią pytam! No, panienko?
– Zająca nie widzisz? – krzyczy dziecko.
Twarz policjanta tężeje i jest mu bardzo niewygodnie w tej pozycji, wciśniętego w okno
kierowcy.
– Zdejmij tę czapkę i wysiadaj.
– Co jest? Zaraz! – ostro mówi Myszka. – Siedź!
– To nie czapka, to moja głowa! – krzyczy dziewczynka. – Nie wysiadam!
Myszka stara się mówić spokojnie.
– O co chodzi? Co to znaczy wysiadaj…
– Chwila… – Policjant wycofuje się z okna, odwraca i woła: – Mundek!
– Chcę wiedzieć, co się dzieje! – Myszka czuje, że zaraz zacznie się awanturować.
– Daj ksero – mówi młodszy aspirant, a kolega rzuca spojrzenie w głąb samochodu
i podaje koledze odbitkę.
– Porąbało cię? – mówi cicho.
– Chcę zrobić panom fotkę! – Myszka wyciąga komórkę. – I będę nagrywać!
– W żadnym wypadku. Jesteśmy na służbie! – ostro mówi Mundek.
– Nie, to nie ona, za mała… chyba nie ruda… – ocenia cicho młodszy aspirant.
– Czy ja się w końcu dowiem, co to za szopka? Wiozę dziecko ze szpitala, a panowie się
bawią w ciuciubabkę! Dzwonię do mojego adwokata!
– Zaraz! Po co te nerwy… Dziewczynki szukamy, bo znikła z domu, rano. Nie ma pani
serca? Co za ludzie… obojętność do potęgi.
– Ile miała lat?
– No, ze dwanaście.
– Ta ma sześć! Nie zauważył pan?! O połowę mniej!
– Bez pouczania. Wzrost może mieć mały… Można jechać. – Oddaje dokumenty i robi
ostry ruch ręką. Krzywi się, nie patrząc na nie.
Myszka wściekle uruchamia samochód.
– Wielkie dzięki! Trzymaj się, jedziemy.
– Byli śmieszni, prawda?
– Prawda… – mruczy Myszka. – Boki zrywać! – I bierze głęboki oddech.
Jadą już przez wieś, kiedy zaczyna padać śnieg. Myszka włącza wycieraczki, a mała
mówi:
– A więc zima.
– A więc zima – zgadza się Myszka.
Podjeżdżają pod dom Łucji i Myszka trąbi. Z tobołkami wysiada z samochodu, a mała
pierwsza rusza i mocno łomocze w drzwi.
– Babciu! Babciu! Babciula!
W progu staje Łucja, otwiera ramiona, a mała wpada w nie radośnie. Myszka stawia torby
w przedpokoju.
– Ale eleganciara! Podmienili cię czy jak? – Ogląda ją zaskoczona babcia.
– To ja! Ta sama… – śmieje się Lusia – a tu są zabawki, a tu owoce, a tu słodkości!
– Pani Kornelowa… – Łucja nie wie, co powiedzieć.
– Lecę do siebie. Pa, Lusiu, na razie – żegna się Myszka.
– Ciociu Marysiu!
– Tak? – Myszka odwraca się od drzwi.
– Jak byś musiała jechać tam do szpitala, to zabierz mnie ze sobą!
– Wypluj te słowa! – Łucję zatyka. – Za dobrze ci tam było, co?
W „domu dwa” Myszka przy sztaludze maluje portret Michała. Za oknem słonecznie
i śnieżnie. Myszka ma na sobie ciepłą domową suknię, a na niej lekko poplamiony farbami,
płócienny długi fartuch. Odkłada pędzel, wyciera dłonie w szmatę, a potem bezwiednie o siebie.
Sięga po kubek z kawą, ale trzyma go w lewej ręce, jeszcze powracając do zrobienia jakiejś
drobnej korekty. Na portrecie twarz mężczyzny ze wzrokiem utkwionym w patrzących, za jego
głową, trochę jak we włoskim, starym malarstwie, ciemny pejzaż z widocznymi czterema
brzozami na tle lasu i niespodziewanie wyłaniający się spośród drzew czerwony dach i fragmentu
domu. Jej domu.
Siada teraz naprzeciwko portretu i czujnie go ocenia. Jest to spojrzenie fachowca,
pozbawione sentymentu. Odwraca się do okna i patrzy na odśnieżającego drogę za furtką
Romana. Na sygnał komórki odstawia kubek na parapet i podchodzi do stołu.
– Tak, słucham.
– Kochanie…
– Zaraz, kto mówi?
– Michał.
– Michał! Miałam właśnie zadzwonić do ciebie…
– Czy coś się stało?
– Och, zawsze coś się dzieje, teraz mamy śnieżną zimę, czeka mnie wydanie obiadu na
cześć moich majstrów i ich żon, a co najważniejsze, skończyłam twój portret. Siedzę teraz przed
nim. Chyba nie najgorszy… Ciekawa jestem twojego zdania.
– Mój portret? Dla mnie?
– Jeżeli będziesz chciał, ale na razie będzie wisiał u mnie. Wiesz, myślę, żeby kiedyś
otworzyć autorską galerię w Warszawie, i jeżeli nie splajtuję, przygarnę innych, malarzy,
rzeźbiarzy… Chcę na siebie zarabiać.
– Jesteś imponująca… ale masz jakieś kłopoty finansowe?
– Nie, jestem nadspodziewanie bogata. Jak na moje potrzeby aż za.
– Ale gdybyś potrzebowała…
– Nie! Dziękuję ci bardzo. Jeszcze tobie mogę pożyczyć.
– Oo… uważaj… – śmieje się mężczyzna.
– Michał, dobrze, że dzwonisz, bo… miło cię usłyszeć, ale też muszę cię uprzedzić, że
w święta poza moimi przyjaciółmi będzie jeszcze dwoje dzieciaków. Wnuk Barbary i mała
dziewuszka tu z wioski, półsierota. Urokliwa przylepka. Ale to może wprowadzić pewne
zawirowania i boję się, czy cię nie wypłoszy ta wiadomość. Oczywiście, będziemy nad nimi
panować, ale wiesz…
– Myszko, kochanie moje. To będzie naprawdę rodzinnie. Cieszę się ogromnie, a ty
chcesz mnie chronić… – śmieje się.
– Odetchnęłam. Dzięki.
– Już niedługo.
– Do zobaczenia. Uważaj na siebie.
Wraca na fotel z kubkiem, ale kawa jest już zimna. Słyszy otrzepywanie butów przed
drzwiami. Wchodzi Roman, wiesza kurtkę, zmienia buty na domowe i cicho idzie korytarzem do
swego pokoju.
– Niech pan się nie skrada. Już nie pracuję. Skończyłam.
Roman zawraca i zagląda, nie wchodząc.
– Niczego pani nie potrzebuje?
– Nie, mam wszystko… albo nie. Gwoździe i młotek. Zawiesimy trochę obrazów. Ściany
nie będą takie puste, a ja się ich pozbędę z podłogi.
– Zaraz przyniosę. Nowy skończony… no, no, no…
– Tak, ale niech schnie jeszcze. To Michał. Mój przyjaciel z Ameryki. Przyleci na święta
– uśmiecha się.
Roman kiwa głową z uznaniem.
– Jakie to szczęście mieć talent… czego chcieć więcej. Może zdrowia i to tyle. A pani ma.
– Dziękuję.
On rozgląda się po obrazach stojących na podłodze.
– Tak, trzeba powiesić… choćby i takie, co to są jeszcze bez ramy. Też piękne – mówi
naiwnie.
– Panie Romanie, a pan zgodziłby się pozować?
Roman cofa się o krok.
– Żeby mnie… namalować? Pani Mario, a któż ja, żeby mnie uwieczniać, marnować czas
i farby – peszy się. – Nie, nie…
– Chcę namalować portrety przyjaciół. Dociera do szanownego, co mówię? Pewno, że to
się drętwieje i żadna frajda dla modela, ale damy fotel i pozwolę drzemać – śmieje się Myszka.
– Lepiej ja już po ten młotek się udam… Oj nie… – Kręci głową i wychodzi z pracowni
do swojego pomieszczenia.
W „domu dwa” trwają gorączkowe ostatnie przygotowania do „obiadu wdzięczności”, jak
mówi Barbara. Na ścianach wiszą obrazy, łącznie z portretem Michała, rozstawiony długi stół,
przykryty firaną, bo takiego obrusa nie mają, na środku kompozycja z gałązek świerku
i kolczastego głogu. Do nich przyczepiony duży kolorowy, papierowy motyl. Porcelana,
kieliszki, sztućce, szklanki do soków, przywiezione z dawnego mieszkania, wyglądają pięknie.
Serwetki przy nakryciach dla Barbary, Bartka, obojga Flagów, małżeństwa Jabłonowskich,
Romana, Myszki, ale i Marcina Flagi z narzeczoną Asią. Dziesięć osób. Wokół stołu bardzo
różne krzesła i stołki, na niektórych kolorowe poduszki. Na zewnątrz, przy głównej bramie,
Roman i Bartek dekorują ją sztucznymi kwiatami. Widać, jak rozmawiają, w jak wielkiej są
komitywie, śmieją się i czasem rzucają Fredkowi śnieżne kule. Skończyli i zabierają się do
toczenia kul i lepienia bałwana, w czym nie pomaga im Fredek, a wręcz odwrotnie, muszą go
więc przeganiać.
W dość ciasnej kuchence Barbara z Myszką, wpadając na siebie i niebezpiecznie
potrącając, przygotowują tacę z filiżankami na grzybową, podgrzewaną teraz na gazie. Na stół
idą miseczki z grzaneczkami, na stołku półmiski na mięso, w szklanej misie sałata i surówka
pięknie udekorowana, a garnek z ugotowanymi ziemniakami, otulony w gazety i koce, tkwi
w rogu pomieszczenia. Na półce wielki tort, talerzyki, widelczyki.
– No! – mówi Barbara, patrząc na zegarek.
– Tak, gotowe, cel, pal! – I zdejmują fartuchy.
– I co – pyta Barbara – trochę lepiej z młodym Flagą?
– No. Najlepszy dowód, że dał się zaprosić. Mam nadzieję, że zechce przyjść… ale to
jeszcze nie ten sam, jak mówi Flagowa. Puścili go na trochę z tego ośrodka.
– Weźmy poprawkę na jego ewentualne dziwne zachowanie, ważne, że nie jest
agresywny – mówi Barbara.
Otwierają się drzwi, wpada ośnieżony pies, za nim Bartek, i uspokajając ich, wchodzi
Roman.
– Bartek, buty! Fredek, wycieramy psa! – słychać z korytarzyka.
– Zwyciężyłem! Roman się poddał!
– Nie szalej! – mówi Barbara i dodaje: – Pan Roman.
Roman zagląda do kuchni.
– Widziałem, że goście idą.
– Jesteśmy gotowe. – Myszka sprawdza po raz setny, czy wszystko jest jak trzeba.
– Bartek! Błagam cię, udawaj, że jesteś dobrze wychowanym chłopcem!
– Dobrze, babciu. Poudaję – mówi wyjątkowo układnie chłopiec.
Rozlega się pukanie i Barbara z Myszką wołają: „Prosimy!”, a Roman otwiera drzwi.
Wchodzą nieco podekscytowani Magda z Jabłonowską Jadwigą, Flaga z Marcinem i Asią. Widać
też lekkie speszenie i niepewność w zachowaniu. Wszyscy się witają, Roman pomaga paniom
zdejmować okrycia, wiesza je, potem pomaga panom.
Myszka komplementuje obecnych, a nieomal czule wita młodych.
– Dziękuję wam, że zechcieliście przyjść, bo taki spęd starszych może być mało
atrakcyjny… Asiu, ależ ty pięknie wyglądasz.
Asia płoszy się, a Marcin prawie się uśmiecha, ale milczy.
– Jak tu jest pięknie – mówi szczerze Flagowa, patrząc na stół i rozglądając się po
wiszących na ścianach obrazach.
– Wszystko ręcznie malowane? – niedowierza Jadwiga, dotykając palcem.
– Byłem tego świadkiem, pani Jadwigo – śmieje się Roman. – Można lekko dotykać, bo
farba już wyschła.
– Dzień dobry, jestem Bartek – mówi mały, stając na krześle i kłaniając się nisko.
– Zejdź zaraz – woła Barbara, ale wszyscy przyjmują to z rozbawieniem.
– Grzybowa pachnie – mówi bezpośrednia jak zawsze Jadwiga.
– To zasługa pana Romana – woła Myszka.
– Gotował? – dziwi się Jabłonowska, a Roman wybucha śmiechem.
– Nie… tylko zbierał.
– A zna się?
– Zna. Zna. Trujący to może z jeden się trafi… – I śmieją się oboje.
Marian Flaga delikatnie zagląda pod stół i mówi z uznaniem:
– Dobrze wyszedł ten stół – a widząc pod nim psa, dodaje: – O, witaj, Fredziu.
– No to, siadamy… a gdzie małżonek? – pyta Barbara Jadwigę, ta w pierwszym
momencie wzrusza ramionami, ale reflektuje się: – No… powinien już być.
– Jeśli chce pan obejrzeć resztę tego domu, to proszę – zwraca się Roman do Marcina,
widząc, że ten dyskretnie się rozgląda.
– Tak? Myślałem też o rozbudowie… u siebie… może kiedyś…
Roman cicho woła Fredka i z Marcinem wchodzą w głąb domu, a za nimi Jadwiga.
– Czy mogę w czymś pomóc? – pyta Asia, zaglądając do kuchni.
– Dobrze, kotku, weź na stół te dwa ptaszki. To sól i pieprz… – Barbara podaje jej dwie
figurki porcelanowe.
– Śliczne… – mówi Asia i niesie na stół.
– Czy będziemy czekać na pana Mieczysława? – bezradnie pyta Myszka. – Mamy
wszystko gotowe…
– Przecież wiedział, że proszony jest na drugą… Z nim to zawsze coś. – Magda macha
ręką.
– Jak pan sądzi, panie Marianie?
– Siadajmy. Jak się podróżny spóźnia na kolej, to ona gwiżdże i odjeżdża.
– Prosimy do stołu! – z ulgą woła Myszka.
Asia wnosi wazę z zupą, a z sionki wracają Roman, Marcin, Bartek i roześmiana Jadwiga.
W tej chwili w drzwiach staje Mieczysław Jabłonowski i widzi swoją żonę. Stoi chwilkę
nieruchomo, ale wołany przez obecnych, zdejmuje okrycie. Jest w białej koszuli, cieniutkim
krawacie i czarnym garniturze. Elegancko podaje gospodyni butelkę taniego wina i całuje ją
w rękę. Wszystkim obecnym kiwa głową, a na ulizanej fryzurze nie drgnie nawet włosek. Jest
wstawiony. Głośno wciąga powietrze przez zaczerwieniony, zapewne od mrozu, nos i stoi
sztywno. Myszka usadza gości, ale jednak tak, aby Mieczysław siedział naprzeciwko, a nie przy
żonie. Barbara z Asią nalewają zupę i po grzecznym ze strony gości „smacznego” – wszyscy
zabierają się do jedzenia. Padają słowa uznania, poruszany temat grzybowy, a lekko zaróżowiona
Jadwiga nieopatrznie nazywa Romana królem grzybów, i wtedy Mieczysław robi wrażenie, jakby
łyknął muchomora. Myszka szybko zmienia temat rozmowy, przypochlebiając się obecnym.
– Gdyby pan Marian i pan Mieczysław budowali stadion, to byłby już dawno gotowy!
– Tak, ciociu? – dziwi się Bartek, a wszyscy się śmieją.
– Żarty… – rzuca Marian. – Ale jak się człowiek podejmuje roboty, to należy się ją
dobrze skończyć.
– Choć bywa to w naszym kraju różnie – dopowiada filozoficznie Barbara.
Niespodziewanie dotąd milczący Marcin odzywa się do ojca.
– Nieźle ci to wyszło, tato.
– Starałem się – mówi Marian, patrząc ciepło na syna. – Kiedy zechcesz, to weźmiemy
się za twój…
Ale twarz Marcina pozostaje bez wyrazu. Magda z trudem przełyka zupę, Asia gładzi go
po ramieniu, a Myszka woła:
– Trzymamy za słowo, panie majster!
– Jesteście, panowie, wspaniali – mówi, patrząc na Mariana i Mieczysława, Barbara.
– Panie Romanie drogi, proszę nam nalać wódeczki, kto nie chce, jest wino, lub kto nie
może, jest woda, soki… Wypić należy za naszych mistrzów.
Asia zbiera talerze, Roman nalewa, Barbara wychodzi do kuchenki za Asią i wnoszą
drugie danie.
– Będę nakładać, żeby nie wystygło, a gospodyni wnoś toast.
– To poczekaj chwilę – prosi Myszka. – Drodzy państwo! Gdyby nie życzliwi mi ludzie,
gdyby nie wspaniali, pracowici fachowcy, mistrzowie w swoim fachu, panowie Marian
i Mieczysław…
– Brawo! – rzuca Barbara i klaszcze w dłonie, a za nią wszyscy.
– …gdyby nie świetne, troskliwe żony, Magdalena i Jadwiga…
– Brawo, brawo! – woła Barbara i prawie wszyscy jej wtórują.
– …i mistrzowskie obiady dla mistrzów, gdyby nie Roman, dzięki któremu była ta
zupa…
– Gdyby nie grzyby! – woła Bartek, a Barbara mu grozi, mimo śmiechu obecnych.
– …więc gdyby nie ci wszyscy, nie byłoby „domu dwa”, a ja nie byłabym tak szczęśliwa,
jak jestem. Dziękuję. Wasze zdrowie.
Unosi kieliszek w ich stronę, oni dziękują i wypijają. Sokiem i wodą wznoszą toast
Barbara, Bartek, Marcin i Asia.
– No to zabieramy się do jedzenia, bo ostygnie! – Podsuwa półmiski Barbara.
– O matko, kopereczek ! – zachwyca się nad ziemniakami Jadwiga. – Pachnie jak
z wiosną!
– Zawsze mroziła ciocia Teresa, i ja to robię – chwali się Myszka.
– Ja to zasoliłam słoiczki, ale tak chyba lepiej, co, Madzia? – pyta ożywiona Jadwiga, ale
nim usłyszy odpowiedź, nagle mroczny Mieczysław rzuca w jej stronę:
– Smacznego, żono!
Jadwiga lekko się krztusi, szybko popija wodę i nadrabia miną, Bartek wybucha
śmiechem, ale Myszka przechodząc koło niego, szepcze mu coś do ucha, i mały się wycisza.
Myszka zdejmuje z półki dwie torby, w których są długie, kolorowe szale i stawia je obok Magdy
i Jadwigi.
– To w podziękowaniu, z panami sprawy zostały uregulowane, a teraz i z paniami.
Siada na swoim miejscu, podczas gdy Roman proponuje wino, nalewa, kobiety zaglądają
do toreb, zarzucają szale na ramiona, wydają okrzyki zachwytu. Jako że Roman nalewał wino
Myszce, Magdzie i Jadwidze, nalewa i sobie.
– Z pięknymi paniami i ja, jeśli wolno…
Jadwiga unosi kielich w jego stronę z promiennym uśmiechem.
– A ja bym coś mocniejszego, raz jeszcze… – Stuka w kieliszek mroczny Mieczysław.
Roman nalewa mężczyznom. Flaga patrzy znacząco na Mieczysława, który nagle wstaje.
– Pani przemawiała, a ja zaśpiewam!
Myszka nieopatrznie zachęca go wesoło:
– Prosimy!
Magda przechyla się przez stół i syczy:
– Mieczysław!! – I przygryza usta.
Ale Mieczysław przytrzymuje się stołu i śpiewa wpatrzony w Jadwigę, która przewidując
okropną sytuację, zamyka oczy.
– Bijał ją mąż,
sześć razy już,
bijał ją patykom,
nie chodź za muzykom… nie będzie już!
Bijał ją mąż,
sześć razy już,
nie śmiej się za wiele,
pokuta w kościele… do rannych zórz!
I siada ciężko, rzucając ponure spojrzenie wokoło. Chwilowa konsternacja, aż
rozładowuje ją Bartek:
– Sześć plus sześć razem dwanaście. Raczej jej dołożył!
No i wszyscy, czy prawie wszyscy, śmieją się i zagadują.
Przyjęcie było raczej udane, niemniej chyba z ulgą żegnają się najedzeni
i usatysfakcjonowani goście z nieco zmęczonymi gospodarzami. Kiedy wszystko jest uprzątnięte
ze stołu, wyniesione i załadowane do zmywarki, Myszka z Barbarą i z Bartkiem wracają do
domu pierwszego, a Roman zasiada w ulubionym fotelu, przy oknie, w swoim pokoju. Tu czuje
się najlepiej. Jest naprawdę u siebie.
Pokój przytulnie urządzony, na zrobionych drewnianych regałach książki, między nimi
piękna lampa naftowa, którą dostał od Myszki, fotografia profesora dobrodzieja, trójki przyjaciół,
Bronka Drzazgi, Anatola i Romana. Mały, płaski telewizor nie jest włączony. Na stole drobiazgi,
w glinianym garnuszku ołówki, długopisy, piórka sójki i sroki, małe kamyki otoczaki i zapalona
lampa, bo chociaż godzina jest późnopopołudniowa, robi się ciemno. Z radia sączy się cicha
muzyka, łagodna jak nastrój tego wnętrza. Roman czyta książkę, obok szklanka z parującą
herbatą.
Niespodziewanie słychać uderzenie piguły śnieżnej w szybę, podnosi więc głowę, ale
chociaż zasłony są rozsunięte, nikogo nie widać. W szybie odbija się ciepło jarząca się lampa i on
z książką w dłoni. Przy drugim uderzeniu, zaciekawiony wstaje, podchodzi do okna
i przykładając dłonie do skroni, patrzy uważnie. Ciemna postać macha zdecydowanym gestem,
wywołując go z domu. Nie poznaje, kto to, ale zdejmuje kurtkę z wieszaka, czapkę i wychodzi.
Przekręca klucz w drzwiach i staje na progu pod świecącą się lampą pod dachem.
– Kto tam?
Ciemna postać odrywa się od siatki.
– Jabłonowski Mieczysław! – odkrzykuje. – Chodź pan tu!
– Zapraszam do środka – Roman robi gest zapraszający – już otwieram furtkę. A co tam?
– Nie! Wyjdź pan do mnie! – W głosie słychać tajoną agresję.
– Na mrozie będziemy gadać? – sprzeciwia się Roman, ale otwiera furtkę i wychodzi,
brodząc w śniegu, gdzie go sporo nawiało, idzie wzdłuż płotu, bo tamten stoi nieruchomo.
– Co tam, panie Jabłonowski… coś się stało? – Podchodzi i wyciąga rękę.
Niespodziewanie Jabłonowski bierze rozmach i uderza Romana. Nie trafia w szczękę, ale
w ramię zaskoczonego mężczyzny, cios przewraca go w śnieg. Sam napastnik, pociągnięty
wyrzutem ramienia, też leci do przodu. Jest pod wpływem alkoholu i stabilność generalnie ma
zachwianą.
– Co ty, człowieku…? – Roman zbiera się, ale Mieczysław rzuca się na niego i kotłują się
w śniegu. Roman, silniejszy i trzeźwy, wychodzi ze starcia zwycięsko, przytrzymując leżącego.
– Jabłonowski, co ci odbiło? – dyszy. – Napity jesteś!
– Należy ci się, przybłędo… Jak ci zaraz przypierdzielę! Ty żłobie znikąd!
– Nie obrażaj mnie, bo ja ci dołożę! Co do cholery?! Idź pan do domu… a jak
wytrzeźwiejesz, to wróć i powiedz, o co ci idzie!
Puszcza Jabłonowskiego, gramoli się i wstaje, a wtedy niespodziewanie tamten chwyta go
za nogę, powala na śnieg i teraz on przydusza sobą broniącego się Romana.
– Widzisz tę piąchę? Widzisz? – Potrząsa pięścią przed twarzą leżącego. – Masz!
I jeszcze dołożę tak… że dzwon będzie z kinola!! Zęby będziesz zbierał!!
Roman uchyla się niezgrabnie, ale dostaje parę razy w szczękę.
– Jabłonowski! Idioto… co ci odbiło?!
– Odbiło, skurczybyku. Jadźka się podoba? Chcesz mi odbić moją kobietę? Żonę?!
Draniu! Przybłędo! Jadziulę moją?! Ślubną?! – dyszy wściekle.
– Co?! Uspokój się pan! Na Boga, co ja mam do pana żony?! Puszczaj!! Bo nie ręczę za
siebie! Precz, człowieku!! – Odpycha go i zanurza mu głowę w śniegu.
Mieczysław szarpie się, potem pluje śniegiem, siada, ociera twarz bezradnym gestem.
– Odpieprz się pan…
Roman dźwiga się, otrzepuje ze śniegu i podnosi czapkę.
– Sam się odpieprz! Daję słowo, że nie wiem, o co panu chodzi… Mieczysław,
oprzytomniej pan.
Jabłonowski wygraża pięścią, ale nie wstaje i nie podnosi głowy.
– Ślepy nie jestem. W rękę żeś ją całował, zagadywał… Tak było od początku, jak tu szła
z obiadem… a ona chętna, zęby szczerzy, o Boże… – zaczyna pijacko chlipać.
– Panie Jabłonowski, pan jesteś stuknięty i zazdrosny! Ale o co, człowieku? Że z nią
rozmawiam, czy żartuję?! Jak z każdym. I za to dałeś mi w pysk?! Ty tępa pało?! Wstawaj pan.
– Nigdy! – przecząco kręci głową. – Zostaję! Odpieprzaj się, łobuzie! Poszedł!!
– Wstawaj, pijaku, bo ci dupa przymarznie, ty idioto! No już!
Roman zapiera się nogami i podaje mu rękę. Tamten z jego pomocą gramoli się
ośnieżony. Chwyta się kurtki Romana i stara patrzeć wrogowi prosto w oczy, zataczają się obaj.
– Nie gada ze mną… wiesz, ile czasu? – Macha ręką i ten energiczny ruch znosi go
niebezpiecznie w bok, ale Roman go podtrzymuje. – Szmat czasu… i nie wybaczy, o nie! Zacięta
jak… jak… A czy ja – bije się w piersi – ja, sprawca niechcący tego, nie mam martwego serca?!
Mocniej martwego, bo ja, to ja… w tamte żniwa… traktorem malutką… wnuuuusięęę…
Stoi zgarbiony, z opuszczonymi rękami, z pochyloną głową i głośno płacze.
– Nie widziałem… Bóg mi świadkiem, nie widziałem przecież… A ta cholera mnie jak
powietrze… jak obcego… jak wroga… Baba przeklęta! Nie człowiek!
Roman stoi chwilę, a potem niezgrabnie go obejmuje i klepie po plecach.
– Cicho, Mieczysław, cicho… co ci mam powiedzieć, nie wiem… Pozbieraj się chłopie,
wytrzeźwiej, nie chlaj, bo nawet wtedy nie będzie ci lepiej. Próbuj z żoną rozmawiać… powiedz
jej…
– Durne gadanie! No co, co, co mam jej powiedzieć, ty głupi ty… – Tragicznie ciągnie
nosem. – Ona jest głucha na mnie! Zatrzaśnięta na amen…
Roman wzdycha ciężko.
– Nie wiem, Mieczysław… Mów, to co czujesz… co czujesz do niej… że dowaliłeś
Raduńskiemu z zazdrości, że mogłeś go zabić! Bo ona jest taka ważna dla ciebie. Że… nie tylko
sama jest w tym żalu, bo i ty w nim jesteś, chłopie.
– Cholera jasna, kurde…
– Ano, cholera jasna, kurde – zgadza się Roman.
– A ty skąd tutaj? – dziwi się niespodziewanie Jabłonowski, popychając stojącego obok
Romana.
– Z domu, Mieczysław. Wyciągnąłeś mnie z domu. Herbata mi stygnie…
– Z domu… To ja pójdę już – pociąga nosem Mieczysław – ale nie mam domu…
– Masz, człowieku. Odprowadzę, bo jeszcze gdzieś pan utkniesz w zaspie.
– Nie, ja sam – bohatersko mówi Jabłonowski. – Bo sam jestem… – Wyciąga rękę. – Bez
urazy… tak wyszło.
Jego twarz przepitego starego klauna ma nawet wzruszający wdzięk.
Gdy ściska dłoń Romana, ten lekko syczy z bólu, a potem rozciera nadgarstek.
– Zapomnijmy o tym – zgadza się Roman – ale nie zapomnij, Mieczysław, o czym
mówiliśmy… jak wytrzeźwiejesz!
Mieczysław kiwa głową.
– Swój chłop pan jesteś, kurna… I ona to widzi, a ja? A ja? Mnie nie ma… nie ma,
o matko… stara sierota jestem…
I zawodząc, odchodzi w krąg światła przy furtce, a potem zanurza się w ciemność i znika.
Zapada cisza. Leciutko szeleszcząc, z najbliższej zmarzniętej jarzębiny zsuwa się płat ciężkiego
śniegu, a czarna gałąź kołysze się z ulgą. Roman patrzy w stronę drogi, masując ramię, potem
szczękę, i mówi cicho:
– Aleś mi dowalił, Mieczysław…
I nie wiadomo, czy odnosi się to do opowieści, czy do zadanego ciosu. Rusza do furtki
i znika w domu. Jest cicho, daleko słychać szczekanie psa, inny mu odpowiada, w oknach obu
domów widać ciepłe światło lamp. Na bramie ciągle jeszcze wiszą ośnieżone sztuczne kwiaty.
Wieczór. W kuchni, cicho mrucząc, pracuje zmywarka. Myszka w szlafroku siedzi przy
stole, na którym stoi kubek z herbatą, i wciera w dłonie krem. Wychyla się lekko w stronę drzwi,
gdy zdaje jej się, że słyszy kroki schodzącej z góry Barbary. Istotnie, to ona.
– A ty tu po co? Czemu nie śpisz? – mówi półgłosem Myszka.
– Chciałam sprawdzić… – patrzy na programator zmywarki – czy już kończy. Myślałam,
że śpisz.
– Bartek śpi?
– Jak suseł.
Sięga do kredensu, wyciąga kubek, wyjmuje z puszki torebkę herbaty i sprawdza, czy
elektryczny czajnik jest ciepły.
– Gotowała się dopiero co – ziewa Myszka.
Barbara nalewa i siada przy stole.
– Jutro nic się nie pichci, zostało tyle jedzenia. Najwyżej jakąś surówkę.
– Jedzonko było znakomite. „Smacznego, żono”! – upiornie naśladując Mieczysława,
rzuca Myszka.
Barbara parska śmiechem.
– Biedny, straszny Mieczysław…
– Dwa w jednym, dramat i komedia – stwierdza Myszka. – Cierpi jak diabli, chce ją
odzyskać i jednocześnie brnie w pijacką agresję. To beznadziejne. Dla obojga.
– O mało się nie udławiłam… i jego Jadwiga też. Szkoda, że nie było Iwonki, te sceny by
się jej podobały… i pieśni, które niosły przesłanie o kijach.
– Zjesz kawałek ciasta?
– O tej porze? I zęby myłam.
– No tak, to byłby straszliwy wysiłek umyć ponownie.
– Nie wysiłek, ale nuda.
Siedzą chwilę wsłuchane w mruczenie zmywarki, Myszka podpiera twarz na dłoni.
– Baśka, ale musisz przyznać, że ten romans Iwony działa na nią wyjątkowo. Złagodniała,
jest ciepła, kobieca…
– Tak, tylko dla mnie jest zbyt „bluszczowata” wokół niego. – Pokazuje wicie się
bluszczu. – Może dlatego, że pierwszy raz jest to coś poważnego. W tych swoich romansach
zawsze wpadała w przesadę. I przegrywała haniebnie.
– Hm, tak… bardzo jej zależy na Tomaszu, a robi to takie wrażenie bluszczu, jak mówisz,
bo on jest… nie to, że chłodny, ale jakby obronny, wyważony, trochę taki do środka. Ciut
introwertyczny. Nie umie być otwarty czy wylewny.
Barbara dopija herbatę i myje filiżankę.
– To może być spowodowane jego popieprzonym życiem osobistym, ale powiem ci
z własnych obserwacji w szpitalu, że w stosunku do swoich chorych jest… taki pochylony nad
każdym, taki uważny, ciepły. To rzadkie i mówiące wszystko o człowieku. O dobrym człowieku.
– No – mówi Myszka, ale odnosi się to też do zmywarki, która stanęła, kończąc program.
Podchodzi, wyłącza i lekko uchyla drzwiczki. – To już rano wyjmiemy.
– Dałabym wiele, żeby im się udało – w zamyśleniu mówi Barbara.
– Odpukać! – Stuka palcami w stół Myszka. – Tak będzie. Jeszcze zatańczymy na ich
weselu.
– Byle nie ze sobą – prycha Barbara.
– Jak będzie posucha na panów, to czemu nie! Pamiętasz, jak w ruskich filmach
walcowały dziewuszki? Anu dawaj… – Zaczyna pląsać wokół Barbary, nucąc coś i chcąc ją
wciągnąć.
– A idź ty… – zaśmiewa się Barbara, odpychając ją. – O! popatrz, nawet on jest
wstrząśnięty.
Na progu siedzi Alfred i patrzy na nie, przechylając głowę.
Z posesji wyjeżdżają samochodem Myszka z Romanem, zostawiając szeroko otwartą
bramę wjazdową. Z kuchennego okna macha do nich Bartek.
Pogoda jest słoneczna, odgarnięte pryzmy śniegu lśnią w słońcu. Jadą przez wieś
i skręcają pod dom Łucji. Myszka wysiada i szybko wchodzi przez furtkę. Odwraca się do
patrzącego za nią Romana i unosi kciuk na znak, jak wspaniale naprawił furtkę i tabliczkę
z numerem posesji. Wchodzi po schodkach i puka do drzwi. Czekając, spogląda na obejście,
z wydeptaną ścieżką, z nieodgarniętym śniegiem, na którym widać ślady kocich łap.
Drzwi otwiera Łucja i cofa się, żeby wpuścić Myszkę do środka.
– Dzień dobry, pani Łucjo.
– Dzień dobry, dzień dobry… zachodzi.
Do sionki wbiega Lusia.
– Ciocia Marysia!
Witają się radośnie.
– Jak się masz, zajączku! Wpadłam na chwilkę, bo jedziemy do sołtysa, a chciałam
spytać, czy Lusia mogłaby przyjść do nas na obiad. Jest wnuczek mojej przyjaciółki, troszkę
starszy od Lusi, to mogliby się pobawić… – Patrzy z uśmiechem na Łucję, gładzącą przytuloną
do jej nóg dziewczynkę.
– E, nie, jeszcze napsoci albo coś… tylko wstydu narobi.
– Ja? Ja, babciu? Nigdy w świecie…
– Nigdy w świecie! – twardo oponuje Myszka. – Proszę się zgodzić.
– O matko… No dobrze…
– Dziękuję. Lusiu, przyjdziesz tak jak zawsze? Swoją trasą? Furtkę obiecuję ci na wiosnę!
Ciocia Basia i Bartek czekają na ciebie.
– Już się ubieram, ubieram! – Biegnie w podskokach do pokoju.
– Wieczorem ją odprowadzę – uśmiecha się Myszka. – Dziękuję, pani Łucjo. Do
widzenia.
Samochód jedzie przez wieś i zatrzymuje się przed domem, na którym wisi tablica
z napisem SOŁTYS. Myszka wysiada, gramoli się też Roman i wchodzą na starannie odśnieżoną
posesję. Pies w budzie obszczekuje ich bez zapału. Przed domem dwie dziewczynki, ubrane tak
samo, lepią bałwana, który ma nos z marchwi, a na głowie bardzo porządny męski kapelusz.
– Dzień dobry – mówi Myszka. – Ależ piękny!
– Dzień dobry – grzecznie odpowiadają dziewczynki.
– Pan sołtys w domu?
– Tak – mówi jedna.
– Tatę boli brzuch – informuje druga, nie przerywając lepienia.
– Aha – kwituje poważnie Myszka. – A ten kapelusz jest taty?
– Tak… – ociągając się, mówi ta pierwsza.
– Ale nie wie o tym? – cicho pyta Roman.
– Nie bardzo… – zgadza się dziewczynka.
– To my też nic nie powiemy – konspiracyjnie szepcze Myszka i prostuje się, kiedy drzwi
otwierają się i na progu staje przystojna sołtysowa w wielkim fartuchu.
– Dzień dobry – mówi Myszka. – My na chwilę, do pana sołtysa, na chwilę, bo wiem, że
jest cierpiący.
– Moje uszanowanie dla łaskawej pani – kłania się Roman.
– Cierpiący, a po co było tyle bigosu wrąbać? Popie oczy, wilcze garło, co zobaczy, to by
zżarło! – Wzrusza ramionami. – Proszę dalej. Zygmunt!
Myszka i Roman starannie wycierają buty i wchodzą za sołtysową. Wnętrze pełne
okropnych pejzaży i bukietów kwiatów, malowanych przez niedzielnego kolorystę. Oszklona
serwantka z tanimi bibelotami, a na kwiecistej serwecie, na stole, patera ze sztucznymi owocami.
Wielki fikus pod oknem i stojąca lampa z bardzo ozdobnym abażurem.
– Zygmunt! Interesanci! Państwo siadają. Ja muszę do kuchni, pierogi dochodzą…
– mówi i opuszcza pokój. Z bocznych drzwi wychodzi dość tęgi mężczyzna, ma na sobie ręcznie
robiony sweter w ryczące jelenie.
– Witam – mówi dzielnie i krzywi się gorzko.
– Dzień dobry panu – Myszka uśmiecha się czarująco. – Przypominam się… Maria
Kornel, nowa mieszkanka Garbatki, i pan Roman Raduński, przyjaciel i zarządca mojego domu.
Wszyscy podają sobie ręce i zaproszeni gestem zbolałego sołtysa, siadają.
– Wiem, wiem. Herbata? Kawa?
– Nie, dziękujemy – mówią zgodnie Myszka i Roman. – My na chwilę. Chodzi nam
o pańską zgodę i pomoc. Chcemy od leśnictwa kupić choinkę, postawić na placyku, przed
sklepem państwa Flagów, i zaprosić dzieciaki na spotkanie i wręczenie małych prezencików.
Sołtys patrzy niechętnie i stęka.
– Yhm… nie mamy na to pieniędzy.
– Nie zrozumieliśmy się, panie sołtysie – mówi Roman bardzo wyraźnie. – Pani Kornel
nie chce pieniędzy od pana, tylko pewnego wysiłku we współpracy.
– To znaczy, że co? – marszczy czoło mężczyzna.
– Proszę o wyrażenie zgody – szybko mówi Myszka – i pomoc w porozumieniu się
z leśnictwem. To wszystko. Resztę to już my sami.
Sołtys zastanawia się, masując brzuch, a niespodziewanie odzywa się jego żona, bo stojąc
w drzwiach, słucha rozmowy.
– Co tu się zastanawiać? Na co ty, Zygmunt, czekasz? Bierz telefon i dzwoń do
Wodzinowskiego o chojaka. Dzieciaki się ucieszą! To jest pomysł!
– Ale… – próbuje jeszcze sołtys.
– Ale zjedli wilka drwale! Dzwoń! Największą, jaką ma – rzuca za ciężko wstającym
mężem, a sama siada przy stole. – Nieruchawy jest z natury, a tu jeszcze to bolące brzucho…
– Trzeba by ziółek… – radzi Roman.
– Dałam. Ale brzucho też ma swoje możliwości i pojemność, nie? Jak się o tym nie
pomyśli, a żony nie posłucha, to się cierpi…
– Współczujemy – kiwa głową Roman.
– Bardzo pani dziękujemy za pomoc – uśmiecha się Myszka – tylko jak drzewko osadzić?
Bo to spory krzyżak potrzebny, zrobi pan, panie Romanie?
– Przykro mi, ale nie dam rady.
– Pan? Pan potrafi wszystko – śmieje się Myszka.
– Chciałbym, ale… mam kłopot z prawą ręką. – Chowa ją pod stół.
– A co się stało? – pyta sołtysowa. – Reumatyzm?
– Nie, no… przewróciłem się na oblodzonej ścieżce i mocno stłukłem ramię… – Gładzi je
lewą ręką. – I nadgarstek. Podparłem się i tak… no…
– I nic pan nie powiedział? Jak tak można! Trzeba ją prześwietlić! Pielęgniarka w domu,
a ten milczy! – złości się Myszka.
– A co tu gadać. Poboli i przejdzie. Nic nie jest złamane… – śmieje się Roman.
– Barbara musi to w domu obejrzeć!
Wraca sołtys i siada obok żony.
– No więc, Wodzinowski jest chętny, jak to na taki cel, tylko chce, żeby pani przyjechała
i wybrała.
– Świetnie! Jedziemy! – cieszy się Myszka.
– Ale ten krzyżak, to może Marian Flaga… – zaczyna Roman.
– No, jak wróci ze szpitala, to pogadam… – zgadza się sołtys.
– Jest w szpitalu?! – mówi zaskoczona Myszka.
– We Warszawie – rzuca żona sołtysa.
– Zawiózł Jabłonowskiego. Rano. Pekaesem nie dałoby rady – dodaje sołtys.
– Ale co się stało?! – pyta zdenerwowany Roman.
– A jak to z pijusami – wzrusza ramionami żona sołtysa.
– Oj, zaraz pijus! Nieszczęśliwy człowiek. Cierpiący. Życie mu dokopało… Ty, Tereska,
jak coś powiesz, trzeba mieć serce…
– No tak. Pewno. Widzicie go.
– Ale co mu się stało?! Mów pan… – niecierpliwi się Roman.
– Nogę złamał. Łaził po nocy, zamiast siedzieć w chałupie – rzuca sołtysowa. – Widać
wsiadł na swój traktor, wpadł na chojaka, spadł… doczołgał się do progu, psy jazgotu narobiły,
dobrze, że Jadźka nie spała, wyjrzała… bo byłoby po chłopie.
– Zamarzłby – zgadza się sołtys.
– A zawsze to człowiek, nie? – wzrusza ramionami sołtysowa.
– Mój Boże… – cicho mówi Roman.
– No i co poradzisz… – konstatuje sołtys. – To ja zaraz pokażę, jak jechać do
Wodzinowskiego.
– Pani wie… – niespodziewanie mówi sołtysowa. – Jakby tak wciągnąć szkołę, to tam
dzieciaki mają taki zespół muzyczny, zagraliby kolędy pod choinką, co?
– Jest pani wspaniała! – Myszka zrywa się i obejmuje sołtysową. – A pani kierowniczka
zgodzi się i da mi spis dzieciaków?
– Co ma nie dać? To przyzwoita kobitka – uśmiecha się sołtysowa. – Przedzwonię do niej
zaraz…
– Pani dzwoni, a my jedziemy – wstaje Roman. – Kłaniam się uprzejmie – i pochyla się,
całując zaskoczoną sołtysową w nieco ubieloną mąką od pierogów dłoń.
Spod obdrapanego budynku z tabliczką SZKOŁA PODSTAWOWA IM. E.
ORZESZKOWEJ odjeżdżają roześmiani Myszka z Romanem, który teraz prowadzi samochód.
Przejeżdżają przez wieś i skręcają w drogę wiodącą w las. Śnieg na drodze jest ubity przez
nakładające się ślady jakichś pojazdów, ale Roman i tak zwalnia, jadą bardzo ostrożnie. Myszka
rozgląda się zachwycona, bo widok jest prześliczny. Kiedy sroka podrywa się spłoszona, z gałęzi
opada śnieżny pył. Naprzeciwko nich, zza zakrętu, nadjeżdża zielony terenowy samochód
nadleśnictwa i staje przy poboczu. Wysiada wąsaty leśniczy, zapina kurtkę, patrząc na
zatrzymujący się samochód Myszki. Rusza w jej kierunku, dotyka ronda zielonego kapelusza
w geście powitalnym. Myszka wysiada i zapada się w śnieg na poboczu, a wtedy leśniczy spieszy
na ratunek.
– Proszę o rękę! – Wyciąga dłoń.
– A nie jest pan przypadkiem żonaty? – śmieje się Myszka i z jego pomocą udaje się jej
wejść na ubity śnieg szosy. – Dzień dobry.
– Przypadkiem jestem… – odpowiada rozbawiony. – Witam. Mówię przypadkiem, bo
miałem nie iść na zabawę do remizy w Mikołowie, a poszedłem, i tam dopadło mnie moje
przeznaczenie, lata temu. Ale nie żałuję… o nie…
Podchodzi Roman i podają sobie ręce.
– Witam. Wszystko wiem – mówi leśniczy. – Kto i za czym, czyli w jakiej sprawie.
– Dziękujemy, że zechciał nam pan poświęcić swój cenny czas… – uśmiecha się Myszka.
– I swoją choinkę – dorzuca Roman. – A czy przy okazji, może to forma niezbyt
elegancka, moglibyśmy kupić drzewko i dla nas? Mniejsze, rzecz prosta…
Myszka patrzy na Romana zaskoczona.
– Dobrze, ale za tę dla państwa musiałbym wziąć opłatę i wystawić kwit. Taka
konieczność…
– Oczywiście – mówi gorliwie Myszka. – Świetny refleks… – Klepie Romana po
ramieniu.
Leśniczy odwraca się w stronę zaparkowanej terenówki i woła:
– Tolek! – I energicznie kiwa ręką. Z samochodu wyskakuje młody chłopak z piłą.
– Dzień dobry… – Podchodzi.
– Dzień dobry – mówią Myszka i Roman.
– Toluś, bierz się, chłopie, za tamtą… przy jałowcach – pokazuje.
Chłopak ostrożnie wchodzi w puszysty śnieg. Kilka metrów dalej przebiegają dwie sarny.
– O, już kombinują, czy my nie do paśnika. Jak tylko nasz samochód posłyszą, to już są.
– Głodne.
– No, coś tam chrobotka z pni poskubią, ale generalnie liczą na leśniczego – uśmiecha się.
– Tak jak i my – rzuca Myszka. – A paśnik blisko?
– No, będzie kawałek, byliśmy już raniutko. Tak, a tę choinę dla dzieciaków to trzeba
będzie z północnego rewiru, ale pani tam nie dojdzie… – Patrzy na jej buty. – Śniegu nawaliło,
a dojechać da się tylko traktorem.
– Może by pan sam zechciał dokonać wyboru… tak byłoby najlepiej.
– Właśnie. Weźmiemy traktorek, chłopaków i załatwione.
– Bardzo jesteśmy wdzięczni, panie Wodzinowski, a teraz płacę za moją. – Myszka sięga
do torebki, a leśniczy z polowej torby wyciąga kwitariusz i długopis. – Toluś! Ile ma?
– Będzie z półtora, panie leśniczy – odkrzykuje chłopak, ciągnąc ściętą choinkę, a Roman
otwiera kufer samochodu i wyjmuje zwiniętą linkę. – Na dach ją damy, panie Tolku.
– Ładna, nie? Biodrzasta, gęsta – sapie Tolek.
– W sam raz – zgadza się Roman, i mocują się z drzewkiem.
– Wpadnie pan z żoną, jak damy znać dokładnie kiedy? – pyta Myszka.
– Chętnie, i synka weźmiemy – zgadza się leśniczy.
– A synek ile ma lat?
– A no… dochodzi trzydziestki.
Myszka śmieje się głośno.
– No, to już trochę za duży na prezencik czy słodycze, ale na śpiewanie kolęd, dobry.
– Pani Kornel, jak on gra na harmonii! Żadne wesele bez niego się nie uda! Taki jest mój
synuś!
– A dołączyłby do orkiestry ze szkoły? Dzieciaki już umówione.
– Jak będzie bez terminu weselnego, to na pewno!
– Świetnie! Raz jeszcze wielkie dzięki i do zobaczenia. Pozdrowienia dla żony!
– Dziękuję. Do widzenia. – Dotyka ronda kapelusza.
– Na piwko – cicho mówi Roman do Tolka i daje mu pieniądze.
– Do widzenia!
Wsiadają do samochodu, na dachu którego przywiązana jest choinka, i nie mogąc
zawrócić, wolniutko jadą tyłem.
Drogą wiodącą do posesji Myszki powoli jedzie duży, biały samochód z rejestracją
warszawską. Wjeżdża przez szeroko otwartą bramę i parkuje obok ośnieżonego samochodu
Barbary. Mężczyzna siedzi chwilę nieruchomo, wysiada, rozgląda się ciekawie, po czym nachyla
się i z tylnego siedzenia zabiera bukiet czerwonych róż. Powoli wchodzi na werandę. Słychać
głośne szczekanie psa z głębi domu. Ostrożnie puka w drewniane drzwi. Nie widzi w kuchennym
oknie głów Bartka, Lusi i Fredka.
Drzwi otwierają się szeroko i na progu staje Barbara. Patrzą na siebie chwilkę. Ona rzuca
przelotne spojrzenie na bukiet kwiatów i uśmiecha się czarująco.
– Michał?
– Barbara…
– Witam w imieniu Myszki. Zaraz powinna przyjechać, jest u sołtysa. Proszę wchodzić.
Pies nie gryzie, dzieci też nie.
Michał odkłada bukiet na stopnie werandy, bezceremonialnie obejmuje kobietę i całuje
w oba policzki. Barbara płoszy się nieco, ale jest rozśmieszona.
– Ucieszy się, że pan już przyjechał.
– To ja bardzo się cieszę…
– Ależ piękne… – zachwyca się Barbara, gdy Michał podnosi kwiaty ze stopni. – Proszę
wchodzić. Zanim ona wróci, napije się pan herbatki albo kawy, albo czegoś mocniejszego.
– Czegoś mocniejszego też, Barbaro…
I wchodzą, a gdy on porządnie wytrze buty ze śniegu, ona zamyka drzwi.
W sklepie u Magdy Flagowej Myszka ładuje do siatki butelkę szampana, a Magda
odważa jej szynkę. Na ladzie leżą migdały, rodzynki, pomarańcze.
– Więc nie ma pani nic przeciwko temu, Madziu?
– Jakże to. I dekoracja piękna, i ludzie się spotkają, życzliwi sobie na tę chwilę…
– Prawda?
– Pięknie pani pomyślała, my tutejsi to tacy… mniej ruchliwi, trzeba wbić szpilkę
w tyłek, żeby podskoczyli, nie?
Myszka śmieje się i wyciąga portmonetkę.
– Byle za mocno nie zabolało. Płacę.
– Tak myślę – zastanawia się Flagowa – a jakby tak zwołać kobiety od nas, napiec trochę
ciasta różnorakiego i mieć na poczęstunek dla tych, co przyjdą?
Myszka patrzy na nią zachwycona.
– Jest to pomysł… cudowny!
– No. Każdy tak żyje osobno, a tu nagle poschodzą się sąsiedzi, zaśpiewają choć po dwie
zwrotki kolędy… bo z pamięcią do dalszych to różnie, popatrzą na siebie z bliska…
– Datę, godzinę uzgodnimy. Jest pani wspaniała! Dziękuję. – Myszka obejmuje Flagową.
– Pani jedzie ostrożnie, bo ślisko, choć piaskiem sypali. O, i chojak już jest!
– Tak, ten kupiłam, duży obiecał przywieźć pan leśniczy. Miły człowiek.
– No! Porządny i on, i żona. A ciasto jakieś upiekę, i to nie ja jedna.
– Dzięki, pani Madziu. To na razie.
Samochód z choinką na dachu ostrożnie wjeżdża przez szeroko otwartą bramę i parkuje
obok białego wozu z warszawską rejestracją. Wysiadają oboje, a Myszka nieufnie patrzy na obcy
samochód.
– Kto to może być, panie Romanie?
– Znaczy gość, albo osoba urzędowa z Warszawy, pod naszym dachem… Zamykam
bramę, jak będzie się zbierał w drogę powrotną, otworzę…
– Oj, wiem! – woła za nim Myszka. – To mecenas Robiński. Na pewno! Ale się szarpnął
na nową brykę… Cały on.
Zabiera torbę z zakupami z tylnego siedzenia i woła:
– Zaraz przyjdę i zdejmiemy choinkę!
– Dam sobie radę, dam radę!
Myszka wchodzi na werandę, otwiera drzwi i woła:
– Jestem!
Wypada Fredek, wita ją radośnie, a ona wolną ręką klepie go czule, drugą odchyla torbę
w trosce o jej bezpieczeństwo.
– Cześć, cześć, kochany… No, biegnij do Romana.
Wypuszcza psa i zamyka drzwi.
– Basiu, wszystko załatwione! Zgoda sołtysa, zgoda leśniczego, zgoda kierowniczki
szkoły na grające dzieciaki, Flagowa et consortes pieką ciasta! Jestem szczęśliwa! Słyszysz?
Szczę-śli-wa!
Zjawia się Barbara, rozpromieniona patrzy na Myszkę, ale przygryza usta.
Myszka podaje jej torbę.
– Wstaw do lodówki szampana! Mam ochotę na bąbelki, zasłużyliśmy z naszym dzielnym
Romanem.
– Przyjechał…
– Wiem! Widziałam jego nowy samochód – ścisza głos – pan mecenas lubi szpan…
– Hm…. – mruczy Barbara, ale nic nie wyjaśnia.
Myszka rozebrana i w domowych pantoflach poprawia odruchowo włosy i rusza do
salonu.
– Długo czekasz?
Zaskoczona widokiem bukietu róż w wiadrze, przyhamowuje lekko i z niepewnym
uśmiechem kiwa głową, po czym wchodzi do salonu. Zatrzymuje się, widząc stojącego przy
oknie Michała.
– Długo… – mówi on i idzie do niej z otwartymi ramionami. Obejmuje ją mocno i całuje.
Myszka, wtulona w niego, czuje, jak powraca nieco oddalona fala przypomnienia ich
bliskości. Michał nie wypuszcza jej z objęć.
– Jesteś… nareszcie.
– Witam cię w domu – cicho mówi Myszka i patrzy na tę znajomą, ciepłą twarz
mężczyzny, za którym, do czego nie chciała się przyznać sama przed sobą, trochę tęskniła
– prawie pół roku…
– Wieki całe! – przytula ją. – Masz zimne uszy. Żeby nie odpadły. Zmarzłaś.
– Trochę, ale warto było. Pal licho uszy – śmieje się, jednak trochę speszona.
Niespodziewanie z kuchni dolatuje bębnienie w blaszane pokrywki garnków i wołanie
dzieciaków.
– Obiad! Obiad! Obiad!
– A jak ze słuchem?
– W porządku, jak na razie. Chodźmy, bo nie przestaną.
W kuchni nakryty stół dla czterech osób, w wazie paruje zupa, a nad nią stoi Barbara
z chochlą.
– Dosyć już! Dosyć! Idźcie się bawić, teraz my zjemy, a zawołam was na wspólny deser.
Zgoda?
– Zgoda! – odpowiadają dzieciaki i wybiegają.
– Cóż za zgodne pokolenie… – mówi Roman, wchodząc do kuchni i z lubością wciągając
zapach rosołu i patrząc na talerze z wysepkami makaronu.
– Rosołek… rosołek domowy ma to do siebie, że pobudza wszelkie zaufanie do świata.
– Byle było zaufanie do kucharki… – śmieje się Barbara, odwieszając fartuch.
– Kolorystyka jarzynek na tle złotych oczek rosołowych, scalenie ludzi spożywających,
przy jednym stole… walory odżywcze… budzenie sił w organizmie…
– A mówiąc prozą, apetyt na talerz gorącej strawy w zimowy dzień, co?
– Och, pani Barbaro… – uśmiecha się Roman.
Barbara odwraca się i woła w głąb domu:
– Hej, ludzie!! Zupa wystygnie! – I cicho do siebie: – Byle nie serca.
Poranek w sypialni Myszki. Na oknach wciąż jeszcze zaciągnięte zasłony i tylko przez
szpary wdziera się światło nieśmiałego słońca. Na podłodze dwie wielkie, eleganckie walizy,
w uchylonych drzwiach szafy widać ściśnięte suknie Myszki, a obok męskie garnitury. Na
fotelach ich ubrania i rzucone szlafroki. Michał śpi jeszcze z twarzą zwróconą do okna, za nim,
jak dopasowany futerał, wtulona Myszka. W całym domu i na zewnątrz panuje absolutna cisza,
ale Myszka otwiera oczy, leży chwilę, przekręca się delikatnie i patrzy na stojący na szafce
budzik. Dochodzi dziewiąta. Uśmiecha się lekko, powolutku odsuwa kołdrę i siada, wsadzając
stopy w klapki.
Michał cicho w półśnie mruczy:
– Myszkoo…
– Cii… śpij jeszcze. Śpij…
Wstaje, zarzuca szlafrok i wychodzi, kierując się do łazienki.
W „domu dwa”, na stole w dużym pokoju, rozłożone mapy, nad nimi pochyleni Roman,
Lusia i Bartek. W fotelu przy oknie Barbara przegląda gazety, w zasięgu ręki kubek z kawą, po
który sięga co pewien czas, dość machinalnie. W kącie na kocykowym legowisku, tym razem
w koszu, śpi Alfred.
– O, i tak… tu mamy Nowy Jork i stąd właśnie, samolotem, przyleciał nasz gość. Pan
Michał – pokazuje Roman i przesuwa palcem – leciał i leciał, o, tu mamy Ocean Atlantycki…
i doleciał do…
– Warszawy! – wtrąca Bartek.
– Tak. Na lotnisku wypożyczył samochód…
– Biały! – rzuca Lusia.
– Tak i już tym samochodem prosto do Garbatki…
– A gdzie tu jest Garbatka ? – pyta Bartek, nachylony nad mapą.
– Oj… – śmieje się Roman – ona jest za malutka na te mapy, to taka kropeczka, takie
ziarnko piasku. Warszawa była portem docelowym. A stamtąd…
– Dziadku – niespodziewanie mówi Lusia, i wtedy Barbara podnosi głowę znad gazety,
a Roman poruszony prostuje się na krześle.
– Gdzie są Niemcy?
– Niemcy leżą w Europie, o tu. – Roman obrysowuje granice.
– Duże, ale dużo mniejsze od Ameryki – wymądrza się Bartek.
– A Heilde… Heidelberg?
– Nie ma takiego kraju, głuptasie! – cicho śmieje się chłopiec.
– Ale jest takie miasto – spokojnie mówi Roman. – Duże, i zaraz je w Niemczech
znajdziemy…
Nachyla się, jednak w tym momencie dziewczynka otwartymi dłońmi zasłania zarys
granicy Niemiec.
– Nie. Nie chcę. Nie szukaj.
– Dlaczego? – pyta Bartek. – Ja żartowałem z ciebie.
– Nie chcę, bo nie. Nie trzeba – mówi poważnie.
Barbara odrzuca gazety i wstaje, mówiąc troszkę za głośno:
– Kto ma ochotę na ciasto i na mandarynki?
– Ja! – wysoko podnosi rękę Bartek.
– I my! – zgłasza Roman, podnosząc rękę Lusi.
– Zamówienie przyjęte. Dostawa za chwileczkę. – Zakłada kurtkę i woła z przedpokoju:
– Mieliście oglądać atlas nieba!
Wychodzi, zamykając starannie drzwi. Idzie odśnieżoną ścieżką i wchodzi do domu.
Chwilę stoi, ze smutkiem myśląc o małej osieroconej dziewczynce. Rozbiera się w przedpokoju,
wiesza kurtkę i wchodzi do kuchni. Myszka, ubrana w ciepły sweter i spodnie, kroi bułeczki,
przygotowuje na stół miód, sery, wędlinę. Stoją dwie filiżanki, cukiernica, puszka z kawą obok
elektrycznego dzbanka i maszynki do kawy.
– Cześć, słoneczko – półgłosem mówi Barbara.
– Hej, Basiu! – uśmiecha się Myszka. – Nie mam pojęcia, co on je na śniadanie, co pije?
– Wstał już, czy odsypia zmianę czasu? Daj powidła śliwkowe, przygotuj płatki
owsiane…
– Gdzie was wywiało? – pyta Myszka.
– Roman podkształca dzieci z geografii, a teraz pewno z astronomii, no a ja mam
zaległości z prasy.
– Dzieci?
– Tak, jest Lusia. Zaskrobała cichutko w drzwi i Fredek ją usłyszał. Wiesz… spytała
Romana, gdzie leży Heidelberg, a potem nie chciała zobaczyć…
Myszka patrzy na nią ze zmarszczonymi brwiami.
– Pewno tam mieszka ten cały tatuś…
– Gdziekolwiek jest, niech go diabli wezmą – stanowczo rzuca Barbara.
– Zgadzam się. A co Roman na to?
– Powiedziała do niego „dziadku”, co go bardziej poruszyło. Mnie zresztą też.
– Cholerny świat… – Myszka pociera czoło.
– Dlaczego świat wydaje ci się cholerny? – pyta Michał, stając w drzwiach.
– Witaj, piękny cudzoziemcze! – woła Myszka, a Barbara dodaje: – Dzień dobry,
Michale.
– Dzień dobry, moje drogie! Ale jeżeli raz jeszcze usłyszę: cudzoziemcze…
– Widzisz, jaki próżny? Piękny… to w porządku. Siadaj i jedz. Co pijesz, kawę, herbatę?
– A wy?
– Tylko Myszka, ja niosę ciasto dzieciom…
– Basiu, nie czekajcie na nas z obiadem. Przegryziemy coś w mieście – rzuca Myszka.
– Dobrze. Uważajcie na siebie. A nie zapomnij zabrać listy zakupów. Ubierz się ciepło.
Na razie.
Wychodzi i po chwili słychać trzaśnięcie drzwi.
– Jak do dziecka – mruczy Myszka. – Chcesz grzanki?
– Dziękuję. Chcę, żebyś już usiadła. To jest moje pierwsze śniadanie z tobą…
Wnętrze dużego marketu, przystrojonego świątecznie. Z głośników płyną amerykańskie
kolędy, przeplatane reklamową zachętą do zakupów. Jest już sporo ludzi, kręcą się hostessy
z tackami i koszyczkami pełnymi słodyczy, a wśród wszystkich uwijają się na czerwono ubrani
Mikołajowie z dzwoneczkami. Gwarno i jak zawsze zbyt hałaśliwie. Myszka i Michał pchają
przed sobą wózki, ten Myszki jest już częściowo zapełniony.
– Michale, więc rozdzielamy się… pójdzie nam sprawniej i spotykamy się za jakąś
godzinę, może tam – wskazuje na mały barek, już poza kasami.
– Dobrze, wodzu.
– Masz tu swoją listę i pieniądze… – Sięga do torby.
– Nie żartuj. – Patrzy na nią z czułością. – Daj tylko listę, mam… jak to się teraz mówi…
o, kasę.
– Nie zgubisz się?
– Zgubię i będę cię głośno wołał!
– To już wolę, żebyś zadzwonił – śmieje się Myszka. – I uważaj na portfel, wróg nie śpi!
Lecę…
Całują się i on patrzy, jak Myszka rusza przed siebie z szybkością pociągu pośpiesznego,
przewieszając torebkę z ramienia na szyję. Uśmiecha się i studiując listę, wjeżdża z koszykiem
między półki ze słodyczami i zaczyna ładować hurt czekoladowo-ciasteczkowy.
Myszka słyszy sygnał komórki i odczytuje numer.
– Witaj, Iwonko.
– Cześć, Myszko! Posłuchaj. Nie wiem, kiedy i czy… przyjadę.
– Co to znaczy?
– Mogę być potrzebna Tomkowi. Jest bardzo źle z jego żoną. Ma się do mnie odezwać…
kiedyś… jakoś… nie wiem, on taki jest.
– Uważasz, że powinnam zadzwonić do niego? – pyta Myszka.
– Nie. Nie rób tego. Jest w kiepskiej formie, tak jakby go to wszystko przerastało… Ostro
się odcina, taką ścianę stawia… mur…
– Mój Boże. Jak mogę ci pomóc?
– Nie, Myszko, nie trzeba… daję radę.
– Nie chcę, żebyś była sama – poważnie mówi Myszka.
– Hm, umiem być sama. Przygotuję wigilię… wszystko na święta, tak jakby miał być,
może niespodziewanie wpaść… Myszka, całuję was wszystkich mocno i świątecznie. Pa.
– Trzymaj się i dzwoń, jakbym…
– Trzymam się.
Myszka skręca w korytarz ozdób choinkowych. Potem z załadowanym wózkiem, na
którego stercie stoją jeszcze trzy małe ustrojone choineczki, odjeżdża od kasy, poprawia
kolorowe torby, z jednej wystaje beżowy fragment płaszcza z futrzanym kołnierzem, rozgląda
się, ale nie zauważa nigdzie Michała, więc kieruje się do barku. Rzuca okiem na zegarek,
zamawia kawę i siada z ulgą przy stoliku najbardziej wysuniętym na zewnątrz, aby mieć dobre
pole obserwacji. Jest już wysoka gorączka zakupowa, mimo że to dopiero południe. Potrząsając
dzwoneczkiem, przechodzi Mikołaj, z zabawnie przekrzywioną czapką, tak że jej zwisający
koniec, zakończony pomponem, najwyraźniej utrudnia mu widoczność. Myszka uśmiecha się
rozbawiona, co najwyraźniej zachęca Mikołaja do podejścia i nachylenia się nad przepełnionym
wózkiem.
– Ale panienka nakupiła… – chrypi.
Śmieje się z tej „panienki” i odpowiada:
– Bo musiała…
– Jeszcze coś tam zostało na półkach?
Myszka uśmiecha się, rozgląda i rzuca okiem na zegarek.
– Taka piękna i ktoś się spóźnia? – chrypi bezczelnie.
– Ej, Mikołaju… czy święty mnie nie podrywa? – Grozi mu palcem Myszka.
– A mógłbym?
– Nie – rzuca bezapelacyjnie. – Za to by święty wylądował w piekle.
– Tak? To byłoby mi cieplej. Oj… kawki bym się napił… – Bierze ją na litość ciepło
i chrypliwie.
– No dobrze, niech pan sobie zamówi na mój rachunek… – ulega Myszka – albo proszę.
– Podaje mu portmonetkę. – Chudo, ale na kawę wystarczy…
Mikołaj rusza do baru, Myszka kiwa głową, gdy on zamawia, a barmanka patrzy w jej
stronę. Mikołaj, ostrożnie niosąc filiżankę, wraca do niej.
– Trzeba było prosić o słomkę… bo jak pan będzie pił? – Patrzy na jego wielki sztuczny
zarost, rozbawiona mimo jego bezczelności.
– Byle przy pani, to dam radę całemu światu. Dziękuję. – Podaje jej portmonetkę, ściąga
czapkę, sztuczny zarost i siada obok niej.
– Michał?!
Myszka dostaje ataku śmiechu i obejmuje go, aż przechodzący patrzą na nich rozbawieni.
Ktoś bije brawo, chłopak gwiżdże na palcach, jakaś podekscytowana jejmość rzuca pytanie
w tłumek:
– Kamerują?? Kręcą?
– Mikołaj kręci z tą panią! – rzuca chłopak w kurtce.
– Że też wstydu nie ma! – oburza się zawiedziona. – Dzieci patrzą!
A chłopak wybucha śmiechem.
– Dzieci wiedzą więcej od pani!
Cały samochód Michała jest zapchany, nawet na tylnym siedzeniu, a na haczyku z boku
wisi kostium Mikołaja. Jadą przez miasto, prowadzi Michał, a Myszka instruuje go łagodnie, jak
jechać, skręcać, aby wydostać się z miasta. Ruch jest dość duży, ale zgrabnie wjeżdżają na trasę
prowadzącą do domu.
– To był wspaniały dzień, mimo że jesteśmy troszkę jak przepuszczeni przez maszynkę
do mięsa. Bardzo się już odzwyczaiłam od tłumów, nieco oszalałych przed świętami. Wszyscy
troszkę wariują… dobrze już być u siebie – wzdycha Myszka.
Wjeżdżają do Garbatki i widzą, jak przed sklepem Flagów, na placu, Marian z pomocą
sołtysa i jakichś mężczyzn osadzają choinę. Jest kilka osób ze wsi, oboje Flagowie z Marcinem,
ciepło ubrana Teresa, żona sołtysa, dzieciaki i jakieś biegające psy. Michał zgrabnie hamuje
opodal i oboje wysiadają.
– Dzień dobry! – wołają, a miejscowi odpowiadają.
– Zdążyliśmy w samą porę – uśmiecha się Michał i otwiera załadowany kufer
samochodu.
Myszka woła do ludzi:
– Ale piękna!!
Flagowa jeszcze rzuca okiem na sklep, ale z Teresą podchodzą do samochodu, gdzie
Michał ostrożnie wyładowuje paczki z ozdobami. Myszka wita się z kobietami i przedstawia:
– Pan Michał Bronikowski, mój gość.
– My się znamy – mówi zaskoczona Magda. – Pan tutaj… zimą?
– Każda pora roku na odwiedziny jest dobra. – Całuje jej rękę.
– Pani Teresa, żona naszego pana sołtysa.
Michał uśmiecha się czarująco i też całuje ją w dłoń.
– Pomożemy. – Poruszona Flagowa schyla się po paczkę.
– To bombki, tutaj łańcuchy, ozdoby i lampki… ale jak się je podłączy?
– Sołtys pokombinuje… – śmieje się Teresa. – Ależ tego dobra!
– Może to będzie rokroczna tradycja – cieszy się Myszka – to się przydadzą.
– Kto wie… – zgadza się Magda.
Michał już się wita z mężczyznami, niosąc wielką gwiazdę.
– Panowie, ona na czubek!
– Drabina wysoka potrzebna – mówi któryś.
– Cholewa… żeby wcześniej, jak stawiali my… – cicho mówi inny.
– Ale i ozdoby trzeba będzie… – kiwa głową Myszka.
– Idę po drabinę – decyduje Teresa. – Chodź, Stasiek, pomożesz… – Zabiera jakiegoś
i odchodzą. Flagowa otwiera pudła.
– Teresa, nie wariuj! Już idę, co za baba… – Goni ich sołtys.
Samochód Michała podjeżdża pod cmentarz. Wysiadają oboje, Myszka z tyłu samochodu
wyciąga dwie przystrojone małe choinki i torbę ze świeczkami.
– Masz zapałki?
– Mam.
– Moja Marysia, skarbnica dobrych pomysłów, ciągle wpadam w podziw.
– W podziw możesz, ale nie wpadnij w śnieg… – Podaje mu jedną choinkę, żeby móc
wziąć go pod rękę. On mocno przyciska jej ramię.
Idą główną alejką, a potem skręcają i stają nad miejscem, gdzie leżą rodzice Michała.
Myszka schyla się i małą, samochodową szczotką omiata płytę ze śniegu. Stawia choinkę i obok
niej świeczki.
– Zapal, Michale.
– Nie, ty. – Podaje jej zapałki.
Ona uśmiecha się do niego, bierze podawane pudełeczko i zapala. Stoją, patrząc na
migoczące małe światełka i urokliwą choineczkę na tle bieli.
– To jest Marysia… – mówi cicho Michał – ale przecież wiecie.
Myszka, wbrew sobie, czuje małe wzruszenie, jednak nie reaguje. Powoli ruszają
w kierunku, gdzie znajduje się grób ciotki Teresy i wuja Leopolda. I znów Myszka odśnieża, ale
teraz Michał stawia choinkę i małe świeczki, a ona podaje mu zapałki.
– Dziękuję – mówi Myszka. – Ślicznie to wygląda. Wiecie… to mój gość…
Stoją chwilę, a potem bierze go za rękę i powoli ruszają w kierunku wyjścia. Skrzypi
cmentarna furtka, spada z niej trochę śniegu, i podchodzą do stojącego samochodu. Zaskakuje ich
głośne:
– Szczęść Boże!
Odwracają się i widzą proboszcza, który zamyka swój samochód i idzie w ich stronę.
– Kogóż to ja widzę?! – woła ksiądz, patrząc na Michała. – Nasz dobrodziej…
Podchodzi i zaskoczony podaje rękę Myszce.
– Pani Kornel…?
– Witam księdza.
Ksiądz odwraca się do Michała.
– Cóż za niespodzianka, doprawdy! I o nietypowej porze roku? A to miłe zaskoczenie.
– Dzień dobry. Jestem na zaproszenie Marysi. – Obejmuje jej ramiona, nie zwracając
uwagi na zmieniający się wyraz twarzy proboszcza. – Jak zdrowie księdza?
– Trzymam się, dzięki Bogu, a dach dzięki panu, panie Bronikowski… – śmieje się
w nieco wymuszony sposób.
– Dobrze, że księdza spotykamy. – Myszka czuje, że się lekko podlizuje, ze względu na
Michała. – Chcielibyśmy zaprosić na jutro, na plac przed sklepem. Będzie uroczysta choinka dla
dzieci.
Ksiądz milczy chwilę.
– Coś tam słyszałem… – mówi chłodno. – A czemuż to przed sklepem, a nie przed
kościołem? – Patrzy na nią surowo.
– Ta lokalizacja to był mój pomysł – kłamie uśmiechnięty Michał. – Tyle śniegu,
a starszym ludziom bliżej tam z domów, a i dzieciom ze szkoły.
– Wolne mają…
– Tak, ale muszą przynieść instrumenty… krzesełka…
– Gospodynie też będą z domów nieść ciasta, bo ofiarowały się napiec dla wszystkich.
Ksiądz kiwa głową bez przekonania i chrząka:
– No cóż…
Michał zachowuje pełny spokój.
– Byłoby nam miło, gdyby ksiądz proboszcz znalazł czas. Czekamy jutro. – Odwraca się
do Myszki. – Nie zimno ci, kochanie? Ksiądz też coś podejrzanie lekko ubrany…
Ksiądz niemiło poruszony zwrotem Michała „kochanie” – do Myszki, wzdryga się lekko.
– Tak, tak, a więc do zobaczenia… z Bogiem. – Lekko skłania głowę i rusza do plebanii.
– Do zobaczenia, księże proboszczu! – woła Myszka, po czym mówi cicho: – Z kim pan
się zadaje, dachowy dobrodzieju…
– Nie odstraszysz mnie od siebie, grzeszna kobieto!
Otwiera drzwi samochodu. Myszka śmieje się i wsiada.
Następnego dnia w domu panuje zamieszanie i podekscytowanie. Pod nogami dorosłych
kręcą się dzieci i pies, obszczekujący ich reniferowe filcowe rogi i czerwone świecące nosy. Nikt
jednak nie stara się ich poskromić, ostatecznie to ich dzień. Myszka sprawdza z Barbarą paczki
pełne słodyczy i zabawek, przyczepione kartki z imionami i nazwiskami. Roman delikatnie
układa je w worku, a Michał z białą brodą i w czerwonej czapce Mikołaja przygotowuje aparat
fotograficzny, stara się objaśnić jego działanie Myszce, która opędza się od niego. Michał nieco
w utajeniu pociąga whisky z małej piersiówki, wyciągniętej spod czerwonej kurtki.
– Ej… święty Mikołaju – grozi Myszka.
– Muszę się przygotować. To będzie mój pierwszy show!
– Bądź spokojny, zrobisz furorę!
– Po występie w Garbatce Średniej kariera światowa zapewniona – dodaje Barbara.
– Jesteście piękne, ale zawistne!
– Uwaga, kochani, dzieci zaklinam o chwilę ciszy! Przypominam! Pierwszym
samochodem jedziemy my z Basią, bo wcześniej trzeba przywieźć Łucję. Basiu, paczka
z ciuchami dla niej? Choineczka?
– W samochodzie – spokojnie odpowiada Barbara.
– W porządku. Za jakiś dobry kwadrans rusza drugi samochód…
– Przy okazji zrobimy napad na bank! Tak się zaczyna w każdym filmie – zapala się
Michał – sprawdzamy zegarki!
– Napad na bank!! – krzyczy Bartek.
– Michał… Bartek! No! W drugim jadą trzy renifery z Mikołajem. Renifer Roman
zamyka psa w domu i dom!
– Tak – kiwa Roman rogami, które ma nałożone na ciepłą czapkę.
– Wszystko jasne?
– Tak! – krzyczą dzieciaki i dołącza do nich Michał.
– Dom wariatów – stwierdza Barbara i sięga po płaszcz, który pomaga jej założyć
Mikołaj. Roman wynosi worki, Michał otula Myszkę ciepłym szalem. Ona przypomina dzieciom
o rękawiczkach.
Barbara wynosi z kuchni koszyk z ciastem, przykryty serwetką.
– Wybacz, Fredziu, zostajesz na trochę sam. Nie obrażaj się i pilnuj domu! Masz tu
pierniczka.
Oświetlona, ustrojona kolorowo choinka pięknie się prezentuje na placyku przed sklepem
Flagów. Obok stoły, na serwetkach różne ciasta, przy nich nieco odstrojone kobiety, wszędzie
rozstawione krzesła, taborety i deski wsparte na stołkach jako ławy. Parę osób siedzi, są tacy,
którzy przemieszczają się, oglądając ozdoby na drzewku, ze szkoły wysypuje się gromadka
dzieci z instrumentami, czuwa nad nimi kierowniczka szkoły. Stoi terenówka nadleśnictwa, jest
leśniczy Wodzinowski, wyraźnie zadowolony, przyjmuje głosy chwalących drzewko, jest jego
żona i syn z harmonią. Na krześle, z nogą w gipsie opartą na stołku, a na niej mając opartą laskę,
siedzi ponury Jabłonowski, z głową wtuloną w podniesiony kołnierz starego kożucha, Jadwiga
wprost kwitnie wśród kobiet i ciast. Flaga i jacyś jeszcze rozstawiają siedziska, są też plastikowe
foteliki Flagów. Podjeżdża samochód Myszki, wysiadają, a z ich pomocą gramoli się Łucja, jak
w natchnieniu wpatrzona w choinkę.
– Piękna, co? – pyta ją Myszka.
– Oj… ale i ta moja malutka też… – uśmiecha się do Myszki.
– Proszę się mocno na mnie oprzeć. – Bierze ją pod rękę Barbara – zaraz przysiądziemy
na krzesełku. Ciepło?
– Bardzo… ale nie szkoda paltota?
Jest w nowym beżowym płaszczu z futrzanym kołnierzem i wełnianej czapce, pod
spodem ma długą, ciepłą spódnicę i biały sweter z golfem.
– Co za głupstwa pani plecie, pani Łucjo! – lekko oburza się Barbara.
– A ja wiem, czy będzie czyste jakieś krzesło? – nieufnie mówi staruszka.
– Będzie, będzie – zapewnia Myszka. – Wygląda pani… jak dama!
Kiedy podchodzą do fotelika, dwie kobiety trącają się na jej widok łokciami, jedna
nachyla się do sąsiadki, szepcze:
– Widzicie, pyskuje na tego syna, a jaka odpalona… Nowa pelisa, pewnie i groszem
sypnął, ale ona się nie przyzna…
– A widziałaś tę Luśkę… – podejmuje gorliwie druga. – Taki smark, a we futrze!!
I uśmiechają się do nadchodzącej. Kiedy Flaga przynosi fotelik, Łucja sadowi się
ostrożnie, rozglądając się z ciekawością. Dzieciaki podgrywają na swoich instrumentach,
przygotowując się do kolędowania, podekscytowane i poskramiane przez bezradną nauczycielkę.
Myszka i Barbara idą do kobiet, niosąc swój wkład, upieczone ciasto na wspólny stół. Słychać
gwar, śmiechy, nawoływania, widoczne jest ogólne podniecenie tą nietypową sytuacją
i obecnością sąsiadów.
Rozlega się głośne trąbienie i powoli nadjeżdża obcy, biały samochód, prowadzony przez
Mikołaja, na którego żywo reagują obecni, a zwłaszcza dzieci. Samochód dostojnie parkuje.
Najpierw wysiada Roman jako renifer i wypuszcza małe reniferzątka, Lusię i Bartka. Rozlegają
się śmiechy i okrzyki. Teraz wychodzi z auta sam Mikołaj, w którego przebraniu można się tylko
domyślać Michała, wyciągają z Romanem worki z kufra i z pomocą małych reniferów niosą je
w kierunku choinki.
Raz dość niebezpiecznie Mikołaj się ślizga, co wzbudza reakcję obecnych, ale on
uspokaja ich dłonią.
Myszka nachyla się do Barbary.
– Czy ktoś nie zauważy, że Mikołaj napruł się leciutko?
Barbara trąca ją i śmieje się, chowając twarz w szalu. Myszka robi zdjęcia.
Mikołaj staje przed zebranymi, a z nim zatrzymują się, błyskając czerwonymi nosami,
jego renifery. Entuzjazm obecnych, widać rozbawione twarze dorosłych i pełne radosnego
oczekiwania twarze dzieci.
Łucja ciągnie nosem, bliska łez.
– Luśka… – szepcze – ale cię przebrali…
Mikołaj podnosi rękę i woła ożywiony:
– Witajcie, kochani ludzie z planety Ziemia!
Wybuchają okrzyki akceptacji. Mikołaj ucisza ich i kontynuuje.
– Przyjechałem z daleka, razem z moimi dzielnymi reniferami! Okropne śniegi, wielkie
mrozy nie były dla nas przeszkodą! I oto jesteśmy! Mikołaj z dzielnymi zwierzakami, dwa małe,
a jeden duży. Wybrałem najpiękniejsze, jakie były. Oswojone. Duży to renifer Roman
– wskazuje ręką.
Śmiech kobiet, Jadwiga Jabłonowska składa ręce w trąbkę i niespodziewanie krzyczy:
– Brawo!
– Tak jest – zgadza się Mikołaj – a to reniferka Lusia! I reniferek Bartek! Uprasza się nie
karmić ich sianem!! Ciastem można!
– A kielicha?! – pada z tłumu i rozlega się śmiech mężczyzn.
– Nie! – groźnie mówi Mikołaj. – Może potem łyczek dla Mikołaja… Moi drodzy!
Wszystkim dziękuję za trud włożony w to, co tu widzimy. Trudno wymieniać wszystkich
zasłużonych. Jest ich wielu…
W tym czasie podjeżdża z boku samochód, z którego wysiada ksiądz z kościelnym.
Siadają obaj w pierwszym rzędzie, gdzie kobiety zarezerwowały im miejsca. Ksiądz rozgląda się
po zebranych, kiwa niektórym głową i czujnie wsłuchuje się w słowa Mikołaja.
– Wzruszyłem się, bo dobrzy ludzie tu mieszkają. Kochani, zanim pośpiewamy…
pokolędujemy razem… Zanim spróbujemy, co tu napiekły te wszystkie piękne, dobre i pracowite
kobiety… chodźcie bliżej, dzieciaki.
Co odważniejsze podchodzą, popychane przez te mniej śmiałe. Roman otwiera worek i na
zmianę Lusia z Bartkiem podają paczki, raz Mikołajowi, a raz Romanowi, którzy wyczytują
nazwiska obdarowywanych. Idzie to sprawnie, radość dzieci jest wzruszająca dla dorosłych.
Kierowniczka szkoły stara się zgromadzić obdarowaną gromadkę swoich muzykantów w jedną
grupkę, ale nie może ich opanować i macha ręką zrezygnowana. Ostatnimi są Lusia i Bartek.
Dziewczynka przepycha się do Łucji z torbą słodyczy i wysypuje je na kolana babki. Mówią coś
do siebie, nachylone.
– A teraz – woła Mikołaj – prosimy, aby ksiądz proboszcz za… zaintonował kolędę.
Lekko demonstrując miłe zaskoczenie, ksiądz mówi coś do Czesława, syna leśniczego,
który stoi za nim z harmonią, ten bierze wstępne akordy, dzieci szkolne już wiedzą, co będzie,
i zaczyna się śpiew księdza. Podchwytują go najpierw odważniej kobiety, a potem wtórują
mężczyźni. Barbara nagle chwyta się za kieszeń i wyciąga komórkę.
– Wiktor?! – Szybko wycofuje się z tłumu, rozglądając nerwowo. Zauważa Romana
z Bartkiem na ramionach, rozpromieniona mówiąc do telefonu, kiwa ponaglająco dłonią w ich
kierunku. Spotykają się i Barbara podaje komórkę Bartkowi.
– Tata! Tata dzwoni.
Mikołaj krąży między ludźmi, poklepuje niektórych, ściska podawane dłonie i krążąc,
zbliża się do stojącej Myszki.
– Mikołaju… Jestem panem zachwycona.
– Nareszcie. Chciałbym cię pocałować…
– Święty? Ani się waż!
– Ale świętemu wszystko wolno… Mam spytać księdza?
– Nie! – Myszka uderza go po ramieniu. – Tobie należałoby się ucałowanie od całej wsi,
jako podziękowanie za piękną imprezę. Namówię te najstarsze kobitki…
– Nie bądź okrutna!
– Wiesz, nie podejrzewałam, że tak świetnie zagrasz tę główną rolę. Chyba znów uwierzę
w świętego Mikołaja…
On patrzy czule w jej oczy.
– Uwierz…
Podchodzi do nich Barbara z Bartkiem.
– Wiecie…
– Tata dzwonił! – woła Bartek. – Ciociu, tata dzwonił! Rozmawiałem z nim – śmieje się.
Myszka patrzy na uśmiechniętą Barbarę.
– No widzisz! Widzisz! I co?
– Zadowoleni, wiesz… słońce, ciepłe morze, w grudniu kwitnące róże – mówi
uszczęśliwiona Barbara.
– Gdzie to tak, Basiu? – pyta Michał.
– W Hiszpanii, wujku! Oni są w Hiszpanii. Babciu, jaka to nazwa?
– La Zenia. Ale my powoli będziemy się zbierać, co? – pyta Barbara. – Trochę późno się
zrobiło…
– Nie, babciu… jeszcze nie…
– No, ty dziś chyba nie zaśniesz…
– Zasnę jak suseł, ale jeszcze nie… proszę…
– A gdzie się Roman zawieruszył? – rozgląda się Myszka.
Roman powoli kieruje się w stronę siedzącego samotnie Jabłonowskiego. Stoi przy nim
chwilę, a potem siada obok i wyciąga rękę.
– Cześć.
Jabłonowski waha się chwilę, potem zdejmuje starą rękawicę i podaje mu dłoń, ale
milczy.
– Nie śpiewasz, Mieczysław? Taki baryton, a jakbyś głos połknął… – Trąca go w ramię
Roman. – Otwórz tę gębę! Zamarzła ci, czy jak?
Ale Mieczysław niechętnie odwraca głowę.
Roman zaczyna nucić kolędę, którą właśnie śpiewają wszyscy, i patrzą obaj, jak
naprzeciwko nich idzie Jadwiga, też kolędując i ostrożnie stawiając nogi, bo ślisko, a wywinąć
orła na oczach wszystkich – to byłoby nie do przeżycia. Unosi wysoko tackę z kawałkami ciasta.
„No i ciekawe komu… – myśli Jabłonowski. – Niech to szlag”.
A dużo później, na opustoszałym placu, świeci się samotna choina, w blasku lampek lśnią
wielkie kule bombek. Widoczny jest cichy i ciemny budynek szkoły podstawowej im. E.
Orzeszkowej, dalej osłonięty drzewami czyjś dom z lekko rozświetlonymi oknami, obok dom
Flagów. Zamknięty sklep, z małą lampką nad wiszącym ponad drzwiami pękiem jemioły, ale
w dalszej części domu oświetlone okno. W mieszkaniu stoi ubrana choinka, przy niej Marian
Flaga przełamuje się opłatkiem z Magdą, obok Asia z Marcinem, on słucha z lekko opuszczoną
głową, ona ożywiona i serdeczna, mówi coś, podając mu opłatek. Za nimi widoczny kot Filuś,
śpiący na kredensie, ze zwisającą łapką, nieruchomy wygląda jak porcelanowa figurka. Obok
choinki na placu nagle z ciemności wyłania się paru wyrostków, biegnąc, tłuką niżej wiszące
bombki, a one rozpryskują się jak spadające iskry. Trwa to moment.
Chłopcy znikają w ciemnościach. Okno domu sołtysa z widoczną bogatą choinką
w środku. Zygmunt siedzi przy stole, żona Teresa z wazy nalewa czerwony barszcz do głębokich
ozdobnych talerzy, na małe zgrabne pierożki z grzybami. Obie dziewczynki są wystrojone, we
włosach mają małe kokardki i spinki z motylkami. Niespodziewanie jedna z nich zrywa się od
stołu i wybiega. Teresa zaskoczona zamiera z chochlą w ręku, Zygmunt ma ochotę walnąć w stół.
Otwierają się drzwi wejściowe, w jasnym kwadracie światła dziewczynka z miską zbiega do psiej
budy, nachyla się, pies zajada łapczywie, ale nie mówi ludzkim głosem. Mała prostuje się.
– Wesołych Świąt, Misiek! – I biegiem wraca do domu, zatrzaskując drzwi.
Pośród iglastych, ośnieżonych drzew leśniczówka z jasnym oknem. W pokoju pod lampą
zdobioną jelenimi rogami zawieszona jemioła, w głębi choinka. Przy stole Wodzinowski, jego
żona, Tolek w przyciasnym garniturku. Czesław jak zawsze pięknie gra na harmonii, a ciężarna
młoda kobieta wnosi paterę z wielkim tortem bogato ugarnirowanym różami z kremu. Przez
ryneczek z trudem przemyka na rowerze, w stronę wyjazdu ze wsi, chłopak ze skrzydłami
anielskimi pod pachą. Znika.
Posesja Jabłonowskich, z traktorem przysypanym śniegiem i dwiema budami, w których
kryją się niewidoczne z zewnątrz psy. Światło dość niewyraźnie oświetla wnętrze. Na stole
gałązka świerkowa z jedną bombką. Stara, siwa kobieta śpi z głową przechyloną na oparcie
krzesła. Mieczysław i Jadwiga siedzą tyłem do śpiącej ciotki, wpatrzeni w ekran telewizora. Na
ich twarzach refleksy światła. Mieczysław niespodziewanie wybucha śmiechem, a wtedy
Jadwiga patrzy na niego jak na dziwadło.
Dalsze domy zanurzone w ośnieżonych drzewach, na końcu wąskiej drogi widoczny dom
Łucji. Ciemny i opuszczony. Pali się tylko mała lampka nad wejściem, oświetlając numer
dziewięć. W ciemnym oknie na parapecie zarys małej choinki, tej od Myszki.
Przez pusty ryneczek przebiega rudy pies z nosem przy ziemi po jakichś śladach i znika
w ciemnościach. I dom Myszki. Pierwszy ma tylko światło nad wejściem, a w „domu dwa” noc
rozjaśnia rozświetlone, niezasłonięte panoramiczne okno pracowni. Wewnątrz spora choinka
w kolorowych ozdobach, z błyszczącymi małymi światełkami lampek, a przy długim stole,
pięknie zaaranżowanym, zgromadzeni domownicy i goście. Obok siedzącej w fotelu Myszki
– pochylona Lusia, a przed nią na stole odsunięte nakrycie, rozłożony blok rysunkowy
i dziewczynka maluje, w lewej dłoni ściskając garść kolorowych ołówków, a ramieniem przytula
lalkę. Trochę z boku Łucja w odświętnej jasnej bluzce, lekko usztywniona, bo skrępowana
niezwykłą sytuacją, delikatnie pałaszuje wielki kawał ciasta. Przy Myszce Michał odstawia
pokaźny kielich czerwonego wina, dyryguje w zwolnionym tempie i coś nuci, zapewne jest to
kolęda. Siedząca przy nim Barbara śpiewa razem z nim, lewą rękę trzyma na oparciu krzesła, na
którym co i rusz zapada w sen Bartek, z buzią podpartą na dłoni. Na przegubie widać zegarek
z kokardką. Roman z widocznym przejęciem śpiewa z nimi. Przed nim piękna lampa naftowa,
z pękatym szkłem na naftę, którą gładzi końcami palców. Na stole w srebrnych lichtarzach
świece i talerze z niedojedzonymi ciastami, owoce, wino, orzechy, kompot, kolorowe serwetki.
Myszka podnosi się, z dłonią na głowie Lusi, mówi coś i palcem pokazuje na rysunek.
Przechodząc obok Michała, dotyka jego karku, on bierze jej dłoń i całuje, drugą nie przerywając
dyrygowania. Myszka wychodzi z pokoju. Otwiera drzwi wyjściowe i w narzuconej na ramiona
kurtce ostrożnie podchodzi do uchylonej furtki. Stoi chwilę, nabierając w płuca haust
wspaniałego mroźnego powietrza, zadziera głowę i patrzy w migoczące nad Garbatką gwiazdy,
jakby niebo obrzucone było kryształkami Swarowskiego. Wreszcie ciaśniej otula się narzuconą
na ramiona kurtką i woła głośno:
– Fredek!! Fredziu, do domu!!
Z ciemności wynurza się biegnący rudy pies i wpada na posesję, a Myszka zamyka furtkę.
Na progu staje Roman, czekał na powrót Myszki, wpuszcza ich i zamyka drzwi. Chciałby
wytrzeć ośnieżone psie łapy, ale jest już za późno. W pokoju Fredek gramoli się na fotel
zwolniony przez Myszkę i lustruje stół. Łucja odsuwa się z krzesłem, obecni się śmieją. Barbara
zabiera śpiącego Bartka i na rękach wynosi go z pokoju. Łucja nachyla się i mówi coś do Lusi.
Obie patrzą w ciemne okno, w którym widać odbicie wnętrza pokoju, ich wszystkich i choinkę
z kolorowymi światełkami. Powoli zaczyna sypać śnieg.
Poranek. Las zasypany śniegiem wygląda pięknie. W nieśmiałym słońcu śnieg skrzy,
a wystające gałązki krzewów wyglądają jak grafika. W pewnej odległości, z boku drogi, stoi
samochód Myszki. Po śladach, drogą wzdłuż lasu, idą Myszka i Michał. Śnieg skrzypi pod ich
nogami.
– Myszko… – zaczyna Michał, ale ona odwraca się i przykłada palec do ust.
Idą jeszcze przez chwilę i ona wstrzymuje go dłonią. Stają. Między drzewami paśnik
z sianem i kilka saren. Głodne, nie zwracają większej uwagi na stojących, choć co pewien czas
któraś z nich odwraca głowę.
– Dobrze, że cię namówiłam – szepcze Myszka. – Są na wyciągnięcie ręki, a tak
nieuchwytne… i piękne.
– Tak jak niektórzy… – mówi Michał.
Myszka milczy chwilę, a potem uśmiecha się do niego.
– Wracajmy, robimy się sentymentalni. A na mrozie to może nam zaszkodzić – żartuje,
lecz mężczyzna milczy.
Wycofują się delikatnie i wracają w stronę samochodu.
– Nie – nagle odzywa się Michał.
– Co nie?
– Nie jestem sentymentalny. Twardo trzymam się ziemi i ciągle mam nadzieję, że
zgodzisz się i wyjdziesz za mnie. Zrobię wszystko, co jest… co w mojej mocy, żebyś była
szczęśliwa.
Myszka przygryza wargi i idzie wolno, nie podnosząc głowy. Wie, że do tej trudnej
rozmowy musiało dojść. Jest na nią gotowa, a jednocześnie wie, że zrani Michała, i przejmuje ją
smutek. Ale nie sposób się uchylić nie tyle od podjęcia, co ogłoszenia ostatecznej decyzji. Bierze
głęboki oddech.
– Michale… Nie byłabym szczęśliwa. Jestem pod twoim urokiem, jesteś taki… Jest mi
dobrze, że tu jesteś. Posłuchaj. Jesteś mężczyzną, o jakim można marzyć. Umiesz uszczęśliwić,
nie ma w tobie cienia egoizmu, jesteś delikatny i pełen uroku. Ale…
– Ale.
– Tak, ale ty nie zdecydowałbyś się, żeby żyć tu… bo niby jak? Ani ja tam. Po jakimś
czasie bylibyśmy głęboko nieszczęśliwi, rozgoryczeni, może wrodzy. Jesteśmy na pewne decyzje
za dorośli. To są dwa różne światy. Można się w nich zanurzyć na jakiś czas… ale nie na zawsze.
Przyznaj…
Ale Michał milczy.
– Żałuję, że nie mogę ci powiedzieć – tak. Tu jest moje życie, ludzie, którym jestem
potrzebna i którzy mnie potrzebują, mam pewne zobowiązania, których się sama podjęłam.
Kiedyś na mnie oprze się dziecko, gdy odejdzie jego babka, poczyniłam już wstępne kroki. Tu
zbudowałam swój dom, będę realizować swoje marzenia o… autorskiej galerii, o promowaniu
młodych, zdolnych, będę sadzić drzewa i dbać o nie. Może to wszystko mało ambitne… ale
potrzebne mi do życia. Tutaj, Michale. W kraju, którego czasem mam serdecznie dosyć…
– Wzrusza ramionami i kończy cicho. – …ale jest mój.
– A więc jednak to koniec – dziwnie spokojnie mówi Michał.
– Czy nie moglibyśmy…
– Nie. Nie proponuj przyjaźni, to jest jak opakowanie, zamiast tego, co w środku.
– Nieprawda. Czy chcemy, czy nie, nie staniemy się nagle obcymi dla siebie ludźmi. Nie
chcę tego, bardzo cenię sobie spotkanie z tobą w moim pokręconym życiu. Zawdzięczam ci
tyle… Będzie nas boleć oboje to, że nie będziemy na zawsze razem… bo to się nie mogło udać,
podzielimy ból na nas dwoje… proszę. Wart jesteś szczęścia i będziesz jeszcze szczęśliwy, to ci
się należy. Bardzo ci tego życzę.
– Dajesz mi to w zamian? – uśmiecha się blado. – Nigdy do mnie nie przyjedziesz,
prawda? – I jak chłopiec kopie śnieżną grudę.
– Oczywiście, że tak! Jeżeli będziesz chciał… a okoliczności będą sprzyjały…
– A do Paryża? Do Amsterdamu?
– Oo… teraz pan kusisz mnie muzeami? – stara się zażartować.
– Jeśli sobą nie mogę…
– A ty do Garbatki… nie tylko latem? Do mojego małego mieszkanka w Warszawie?
Cokolwiek zaistnieje w moim życiu, choć nie wierzę w jakieś zmiany czy wstrząsy dziejowe,
zawsze, zawsze, Michale, będziesz witany z radością. Bliski, wspaniały przyjaciel. – Myszka
łapie go za rękę i zatrzymuje. – Wybacz mi… choć brzmi to jak w grafomańskiej powieści.
On stoi, kiwając głową, chłopięco bezradny i bardzo smutny.
– Czy zechcesz mnie pocałować?
– Bardzo chcę. – I całują się mocno ze świadomością nieodwołalnej decyzji, ze smutkiem
i rozpaczliwą chęcią zatrzymania tej chwili, objęci niezgrabnie przez ciepłe, puchate kurtki, tak
że omal nie wpadają w śnieg, a potem stoją jakiś czas przytuleni.
Ta rozmowa musiała i pozostawiła w nich osad smutku. Pokrywają go większą czułością,
co niechcący bardziej boli. Mają poczucie żegnania się ze sobą, z nadziejami, planami
i tymczasowością tej bliskiej znajomości. Spotkali się w czasie, który był ich czasem przelotnym,
nie przyszłościowym.
– Wracajmy – mówi cicho Myszka.
Jadą, nie rozmawiając, jakoś nie odczuwają potrzeby „zagadywania” tego, co sobie
powiedzieli, jakimkolwiek zastępczym tematem.
Wjeżdżają przez szeroko otwartą bramę i parkują przy białym samochodzie
wypożyczonym przez Michała. Ośnieżony, wygląda jakby spał. Siedzą jeszcze chwilę, ale
wysiadają, gdy z domu, z koszem na drewno do kominka, wychodzi Roman, a za nim wybiega
Fredek.
– Zamknę – mówi Roman i idzie do bramy. Myszka schyla się i klepie psa.
– Psisko, psisko, psisko – mówi.
Michał patrzy na nich, a potem rzuca lekkim tonem:
– Nie warto jeszcze odśnieżać – pokazuje samochód. – Pójdę zajrzeć do laptopa, jakie
mam wiadomości. Może zbankrutowałem… – próbuje żartować.
– Odpukaj – Myszka odpowiada tym samym tonem. – W razie czego pomogę ci… a teraz
zrobię nam kawę.
Michał unosi dłoń do góry.
– Zgoda…
– A poczta niewybierana od czasu przed świętami! – woła Roman, zaglądając przez
szparę do skrzynki wiszącej na furtce.
– Zaraz… – Myszka wyciąga pęczek kluczy, wybiera ten potrzebny, a wtedy rozlega się
sygnał jej komórki. Roman zostawia uchyloną furtkę i z psem kierują się za dom.
– Halo, słucham?
– Myszko…
Michał stoi chwilę i widzi, jak Myszka się ożywia.
– Tomek! Nareszcie…
Jakby nagle zmęczony, rozpinając kurtkę, z pochyloną głową, powoli wchodzi do domu.
Myszka, rozmawiając, wyciąga ze skrzynki kolorowe reklamy, kartki, rachunki, zamyka
furtkę i wchodzi na werandę. Kładzie pocztę na stole, sama siada na plecionym fotelu.
– Myszko, przepraszam, że nie dzwoniłem, ale…
– Wiem, mówiła Iwona, że nie…
– Lidia zmarła.
– Mój Boże.
– Tuż przed Wigilią.
– Tomku, brakowało nam ciebie… Czy mogę ci jakoś pomóc?
– Dziękuję, nie. Już wszystko poza mną. Myszko, życzę ci… wam, żeby nowy rok był
pomyślny i spokojny.
– Nawzajem, kochany. Tobie, tobie też tego życzymy. Przyjedź jutro. Proszę cię, będą
sami swoi…
– Nie. Nie uda mi się. Posłuchaj, chcę ci powiedzieć… bardzo sobie ceniłem twoją
przyjaźń. Dzięki.
– Dlaczego tak… Tomek?!
– Ściskam… was. Całuję mocno. Niech ci się wiedzie! We wszystkim.
– Tomek! Tomasz, chcę przyjechać! Gdzie jesteś?! Tomek!!
– Na lotnisku. Bywaj.
Myszka próbuje ponownie połączyć się z Tomaszem, ale komórka jest wyłączona.
Po schodach werandy wchodzi Roman z koszem pełnym polan. Rzuca przelotne
spojrzenie na siedzącą bez ruchu, zgarbioną Myszkę. Przed nią stosik korespondencji wyjętej ze
skrzynki.
Roman cicho zamyka za sobą drzwi. Prawie natychmiast otwierają się szeroko i wygląda
z nich Barbara, otulając się chustą.
– Czemu tu siedzisz? Wejdź do domu. Za zimno na werandowanie. Szybciutko.
Myszka podnosi na nią oczy. Są pełne łez.
– Co się stało? Myszka! Co się stało?!
Podjazd samochodu pod kamienicę, gdzie mieszka Iwona. Barbara i Myszka szybko
wchodzą na klatkę schodową, na drzwiach windy wisi informacja – winda nieczynna.
– Cholerny świat! – klnie Barbara i ruszają schodami w górę. Prawie biegnąc, ciężko
dyszą.
– Cholera! – rzuca Myszka. Podchodzą pod drzwi mieszkania i Barbara dzwoni
dwukrotnie. Czeka chwilkę i dzwoni ponownie. Myszka mocno stuka w drzwi. Odczekują
chwilę. Nie słychać żadnych kroków. Barbara przykłada ucho do drzwi, potem prostuje się
napięta.
– Trzeba może po dozorcę albo…
– Kto? – głos Iwony jest obcy i schrypnięty.
– To my! Otwieraj!
Zapada cisza i wtedy Barbara uderza płaską dłonią w drzwi.
– Iwona!!!
– Natychmiast otwieraj! – groźnie mówi przerażona Myszka i zaraz dodaje ciepło:
– Proszę cię, kochanie…
Słychać trzaskanie zamka, powoli otwierają się drzwi, w nich blada z zaczerwienionymi
oczami, pijana Iwona. Ma na sobie narzucony na lewą stronę szlafrok.
– Sześć… – mruczy niewyraźnie, bez skutku starając się wyostrzyć spojrzenie.
– Rany boskie… – mówi Barbara, zrzuca kurtkę i rusza za idącą do pokoju Iwoną,
w ostatniej chwili ratując ją od zderzenia z framugą drzwi kuchennych. Myszka wiesza ich
okrycia i słyszy tłukącą się o terakotową podłogę porcelanę. Szybko wchodzi do kuchni. Na
podłodze leżą skorupy stłuczonych talerzy i panuje ogólny bałagan. Barbara wyłącza czynny
palnik kuchenki gazowej. Iwona bez słowa sięga do otwartej szafki kuchennej po następny talerz
i beznamiętnie wypuszcza go z rąk.
– No, nieźle – mówi cicho Myszka. – Iwonka… pogięło cię? Może wystarczy?
– Nie.
– Czemu nie zadzwoniłaś?!
– Zostaw ją. – Teraz Barbara wyciąga z szafki piękny talerz w drobne kwiaty i podaje go
Iwonie. Ta patrzy na niego przez chwilę i odsuwa rękę Barbary.
– Tego nie… tak go lubię.
Zaczyna płakać, powoli osuwa się na podłogę, chcąc usiąść, mimo leżących skorup. Obie
chwytają ją pod ręce i sadzają przy stole. Myszka delikatnie gładzi jej włosy, Barbara podaje
rolkę ręcznika kuchennego.
– Robię kawę – melduje, otwiera paczkę z kawą, nastawia elektryczny czajnik,
przygotowuje kubki. Iwona ociera twarz, wyciera nos i mówi coś niewyraźnie w ręcznik.
– Jeszcze raz. Powtórz… – Zabiera jej papier Myszka.
– Porzucił mnie.
Myszka rzuca spojrzenie na Barbarę, która przerywa nalewanie kawy.
– Kochałam go naprawdę… pierwszy raz tak naprawdę. Tchórz, krętacz, kłamca i oszust
– stara się mówić spokojnie, ale czasem przegrywa z powstrzymywanym krótkim spazmem – to
jego słowa o sobie samym. Napisał w liście… Ale co mi z tego, że to prawda?
– Czy możesz nam powiedzieć… – zaczyna Myszka.
– Nie warto. To nic nie zmieni. Ale mogę. Chociaż to nic nie zmieni… – Milknie.
– Wiemy, że zmarła jego żona. Sam powiedział, kiedy zadzwonił do mnie. – Myszka
siada obok niej. – Ale dlaczego miałby cię porzucić?
– Myszka! Nie przewidziałam, kogo kocham i… i tego, że zerwie niespodziewanie, że nie
powie mi w twarz dlaczego, że wyjeżdża na zawsze. Swoje przeproszenia może sobie wsadzić!
Dlaczego omija mnie w życiu wszystko, co szczęśliwe? Czy kogoś skrzywdziłam, zabiłam,
oszukałam i teraz płacę?
Myszka opiera się o krzesło. Barbara stawia przed nimi kubki z kawą i dosiada się do
stołu.
– No, a teraz mów, Iwonko, ale składnie, bo chcemy to wszystko zrozumieć. Stan
emocjonalny znamy, teraz fakty.
– Baaaśka! Tego nie można zrozumieć! Ani ja, ani wy, ani nikt! Nikt na całym podłym
świecie.
– Spróbujemy.
– Proszszszę bardzo. Walnę was między oczy. Tomasz jest… hazardzistą. Gracz.
Nałogowiec. Uzależniony. Jego prawdziwa miłość to ruletka. Dobre? Dobre?!
– Co takiego? – Myszka jest kompletnie oszołomiona. – To jakieś brednie.
Iwona wypija łyk kawy.
– Wiedziałam, że nie mówi mi o sobie wszystkiego, bronił się przed moją najmniejszą
próbą zrozumienia… bo o coś szło, coś utajniał… Pytałam, zapewniał, że nie chodzi o jakąś inną
kobieta, ooo… potrafił być bezwzględny, wręcz drańsko zimny. A zapewniał, że jestem dla
niego… kimś ważnym. Rozumiecie? Najbliższym. Uwierzyłam, że byłam.
– Byłaś. A nawet dam głowę, że jesteś. – Gładzi jej rękę Myszka.
– Nie dawaj! Nie dawaj! – nagle wybucha histerycznym śmiechem i odchyla się do tyłu,
ale Barbara chwyta ją i spokojnie mówi półgłosem:
– Uspokój się. Proszę cię.
Iwona bezradnym gestem przeciera twarz.
– Bliska, bliska, ale nie na tyle, żebym mogła mu pomóc, tak? Żeby pozwolił, łaskawie
pozwolił stanąć obok… niego.
– Czy jest coś w liście, że… próbował, że zwracał się o pomoc do jakichś specjalistów?
– pyta Myszka.
– Jak pisze, to okazało się bezskuteczne…
Oddycha ciężko, ale już nie płacze. Jest wyraźnie bardzo zmęczona.
– A więc walczył. Pomyśl, jak jemu było źle z samym sobą, z niemożnością skończenia
z tym draństwem, z ukrywaniem przed tobą, tą, którą kocha – łagodnie mówi Barbara.
– Kocha?! – niespodziewanie krzyczy Iwona. – Ktoś, kto kocha, wsiada w samolot
i ucieka?! Zlikwidował mieszkanie, samochód, spłacił długi, spalił mosty i w nogi? Znika! Ale
chyba wytarł buty przed odlotem po tym psim gównie, jakim był epizod ze mną? A ja… po raz
pierwszy wpadłam w świetlisty zachwyt, kogo to los mi zesłał… wreszcie. Idiotka. Miałaś rację,
Baśka, rzygając na moje wybory życiowe. Zawsze marni faceci. Tylko takich przyciągam.
Jestem… zerem.
– Uspokój się i nie bredź – spokojnie przerywa Barbara. – Posłuchaj…
– Zerem! Oo… dlaczego mnie los kopie w tyłek.
Patrzy na nie, a nie dostając odpowiedzi, wzdycha i potem mówi cicho:
– List leży w sypialni na stoliku. Chyba, że wyfrunął za adresatem… – Próbuje się
uśmiechnąć, ale jest to tylko gorzkie skrzywienie ust.
Jednak żadna się nie rusza.
– Poczekaj… – zaczyna spokojnie Barbara. – Rozważmy jako tako spokojnie. Wiemy, że
cierpisz. Wierzę, że on cię kocha, więc cierpicie oboje, ale… tu chodzi nie tylko o ciebie…
– Brawo, Basiu! Przywalasz jeszcze ty? Można zdechnąć. Och, och… niedobrze mi…
i łeb mi pęknie…
Barbara zrywa się z krzesła i energicznie chwyta ją pod rękę.
– Do łazienki. Szybko! – I wychodzą.
Myszka stara się opanować pobojowisko, wyrzuca puste butelki do kosza, rozgląda się,
znajduje szczotkę i szybko zmiata pobite talerze. Zmywa kieliszki stojące w zlewie, a potem
wyciera ręce w ścierkę. Nic nie rozumie. Przecież dobrze zna Tomasza… to znaczy, myślała, że
zna. Nigdy nie zdradził się z tym uzależnieniem, z jakby podwójnym życiem. Czy to się stało za
sprawą jego zmarnowanego życia z Lidią? Czy może wcześniej… ale to już nie ma żadnego
znaczenia. Co mogą zrobić, żeby pomóc i jemu, i Iwonie? Tego tak nie wolno zostawić, od czego
zacząć, jak się zabrać do ratowania ich obojga. Dokąd poleciał? Gdzie jest?
Barbara i Iwona wracają z łazienki, Iwona ma mokre włosy na skroniach, Barbara odwija
zawinięte rękawy.
– Lepiej?
– Tu fizjologia jest bez znaczenia. Myszko, rozumiesz mnie? Rozumiesz? – pyta
dziecinnie Iwona. – Ale lepiej. W ogóle jest świetnie.
– Czy Tomek napisał, dokąd poleciał?
– Nie. Ale wiem.
– Od kogo?
Iwona patrzy w podłogę, a potem podnosi głowę.
– Wywęszyłam w jego szpitalu.
– No?
– Médecins Sans Frontières.
Myszka marszczy brwi i patrzy pytająco.
– Lekarze bez Granic – rzuca Barbara.
Iwona uśmiecha się krzywo.
– Afryka. Tak sobie wykombinował, żeby nie mieć wielkich pokus, bo o co będzie tam
grał? O kokosy czy muszelki?
– Przestań pieprzyć – niespodziewanie warczy Barbara. – Dokąd?
– Somalia. O ironio losu… moja Afryka. Afryka, która mi się marzyła… Ja marzyłam,
a on sobie zrealizował. Nawet to mi odebrał.
– Iwona! Nie chrzań, gadasz, jakby sobie pojechał na komfortową wycieczkę. Może
zapłacić cholerną cenę. Mam ci mówić, jak tam jest niebezpiecznie? Wojny, zamieszki, głód,
choroby tropikalne. Nie dyskredytuj go. Jest świetnym lekarzem i uznał, że będzie tam
potrzebny, może to jakaś forma pokuty, a na pewno, żeby ratować ciebie przed nim i siebie przed
samym sobą. Przed bankrutem moralnym, jak uznał, i facetem, który nie ma już nic. Nawet
dachu nad głową. To w tym wszystkim jest niezwykle… przyzwoite.
– Przecież gdyby cię nie kochał – dorzuca Myszka – ciągnąłby to jeszcze jakiś czas, aż by
się skończyło jakąś tragedią.
Milczą chwilę, a Iwona sięga po swój kubek.
– Zrobię ci gorącej. – Barbara wstaje.
– Siedź! Nie odchodź… – Pije, trzymając ją za rękę, jak dziecko.
– Nie mam takiego zamiaru – mruczy Barbara – ale powinnam ci dołożyć, że nie
zadzwoniłaś.
– Nie zadzwoniłam, bo poszłam na dno. Jestem tam jeszcze…
– Musimy znaleźć jakieś rozwiązanie… – cicho mówi Myszka. – Na pewno nie wolno ci
go opuścić. Kochacie się i tego nie wolno… stracić. Ale teraz, plan pierwszy. Na chwilę obecną,
jak się mówi. Zbieraj jakieś ciuchy, szczotkę do zębów, małą czarną i wracamy do Garbatki.
– Ale…
– Nic nie mów. Bez dyskusji. Musimy teraz pobyć razem. A po Nowym Roku trzeba
będzie dowiedzieć się dokładnie, gdzie Tomasz jest. Potem poprosimy o kontakt z siostrzenicą
naszego mecenasa. Geno nam pomoże, jest niezawodny, chociaż to nie on jest tu najważniejszy,
a siostrzenica jego żony, dziewczyna, która w ramach misji… chyba… akcji humanitarnej, czy
jak to się nazywa, jeździ od pewnego czasu z grupą budujących tam, w Somalii, studnie. W jej
rękach będzie możliwość jakiegoś ruchu. Jasne, co? Bo jak sobie wyobrażamy wyjazd Iwonki?
Walizeczka, kurteczka, szpilki i w drogę? Nie może być zdana tylko na siebie, nie może zaginąć,
zginąć, zostać zgwałcona, obrabowana. Ona musi do niego dotrzeć, to najważniejsze dla nas
wszystkich, cała i w jednym kawałku. Musi być przy nim, pomagać mu znosić jego nastroje,
dając kopa, aby się podnosił i… sama sobie dopowiesz, co dalej. Uważając przy tym na siebie!
Myjesz ręce, nie pijesz nieprzegotowanej wody i co tam jeszcze, a do tego…
– Odmieniasz „szczęście” przez wszystkie przypadki – dorzuca Barbara – bo głupi ma
szczęście. Będzie dobrze. Musi być. – I całuje ją w głowę. – Ja załatwię ci zrobienie wszystkich
koniecznych szczepień w instytucie medycyny tropikalnej, ale teraz zbieraj się, mała, ino w mig!
Zmęczyłaś nas…
Iwona milczy z opuszczonymi ramionami i wygląda jak zabiedzona dziewczynka.
– Hej! – mówi do niej Baśka.
– Kim jesteście? Tak naprawdę kim?
– A więc pozwól, że ci przedstawię, to jest… ocknij się, dziewczyno. Zbieraj się, chcę
stąd wyjść, chcę coś zjeść, wrócić do chałupy i… teraz chodź no tu. – Podchodząc do niej,
otwiera ramiona i mocno przytula przyjaciółkę, delikatnie klepiąc po plecach.
– Co ja bym bez was… – mruczy w jej ramiona Iwonka.
– Ubierzesz się wreszcie, czy zabieramy cię w tym stanie… rozkładu? – ironizuje
Barbara.
– A wiecie… – rzuca Myszka, i Iwona odwraca się w drzwiach sypialni – przyszła kartka
od Jaśki. Z Danii.
– Życzy nam wesołych świąt? – kpi Barbara.
– Też, ale…
– To pewnie z myślą o mnie, cholerny świat – krzywi się Iwona.
– Pewno tak – popycha ją Barbara. – Ruszaj się.
– Wzięły z Myrą ślub. Dlatego pisze z Danii. Są szczęśliwe.
– Porąbało je… – kwituje z uśmiechem Barbara. – A niech je… no i dobrze.
– Jedno, co ważne – woła z sypialni Iwona – nie zostaniemy babciami małego
Szwedziątka, chyba że za sprawą Ducha Świętego…
I zaczynają się śmiać, bo był już czas na śmiech odprężający, a podświadomie czują, jak
są sobie bliskie i potrzebne.
– Wiecie co? – Myszka chwyta za uszy spakowanej torby Iwony. – Kupimy po drodze
trochę kolorowych balonów, udekorujemy dom.
– Trzeba było kupić trochę sznurów z lampkami, zgapiłam się – dorzuca Barbara. – Może
na przyszły rok wpadniemy na to wcześniej. Iwona, daj klucze, ja zamknę.
– Jestem głodna… – mówi nieszczęśliwym głosem Iwona.
– Nie dotrwasz? Jest tyle jedzenia w Garbatce – zapewnia Myszka.
– Nie dotrwam. Jestem głodna i opuszczona – wzdycha jak dziecko – niczyja…
– Dobrze, mazgaju… – Myszka otwiera drzwi samochodu. – Ładuj się.
Ruszają powoli i jadą, milcząc, przez ślicznie oświetlone, bardzo ruchliwe miasto.
– Mogłabym tak zarabiać – rzuca Iwona, pokazując stojącego na ulicy Mikołaja.
– Oczywiście, brodę by ci się dokleiło, a nos masz odpowiednio czerwony – zgadza się
Barbara.
– Musi być czerwony, wzbudza litość, że zmarzł… otwierają się serca obywateli, raz do
roku, a ręce otwierają portfele. O Myszka, Myszka! Budka z hot dogami! – woła Iwona.
– Dobrze – zwalnia Myszka. – Otwieram serce i portfel.
I powolutku wciska się na wolne miejsce przy ulicy.
– I jest baloniarz, tam koło kiosku. Mam wysiąść? – pyta Barbara.
– Nie, nie ruszajcie się, ja wyskoczę. – Myszka chwyta torebkę, wysiada. One patrzą, jak
zgrabnie przemyka przez idący tłum i staje przed budką z hamburgerami, a potem od
zmarzniętego mężczyzny z balonami kupuje ich kilkanaście. Podchodząc, pokazuje na migi, żeby
Barbara, siedząca z tyłu, odkręciła szybę.
– Trzymaj! – I podaje sznurki, które Barbara przyciska szybą i nad dachem samochodu
unosi się kolorowa chmura pęku balonów.
– Tylko żeby nas nie uniosły w powietrze! Jesteśmy w takiej euforii! – rzuca Myszka,
wsiadając. – Macie – podaje torbę Iwonie – dla wszystkich.
– Jesteś palnięta… – obrusza się Barbara, a Myszka wybucha śmiechem.
– Jedzmy. Smaczne i niezdrowe. Szampan będzie w domu.
– Możemy nakruszyć? – pyta Barbara.
– Możemy. Nam wolno wszystko – mówi Myszka z pełnymi ustami.
I ruszają.
W domu pierwszym Roman z Bartkiem kończą nakrywać do stołu. Będzie sześć osób.
Roman ma na sobie fartuch w kolorowe owoce, a Bartek w serduszka, bardzo podwinięty,
i wygląda w nim zabawnie i niezgrabnie. Ale czuje się ważny i odpowiedzialny.
– Serwetki z lewej… – mówi Roman do chłopca. – One zawsze tak lubią leżeć. I trzeba to
uszanować.
– Tak jest – zgadza się Bartek, drepcząc wokół stołu. – A dlaczego Lusia nie przyszła?
– Hm… przychodziła przez tyle dni, że pewno babcia powiedziała: sylwestra spędzimy
razem w swoim domku. Ale czy doczekają północy… wątpię. Pewnie wcześniej wskoczą do
łóżka. Nowy Rok lubi przychodzić późno, zawsze właśnie o północy.
– Lusia wskoczy, ale czy uda się to jej babci? Te jej nogi ledwo chodzą.
Roman powstrzymuje śmiech.
– Mówiąc „wskoczy”, miałem na myśli szybką decyzję o pójściu do łóżka.
– Aha.
– Małe łyżeczki i widelczyki połóż nad talerzem. Tak, bardzo dobrze.
– Wyglądają, jakby odpoczywały.
– Masz rację. Odpoczywają, bo mają dużo czasu do deseru.
Malec z wielką uwagą i zadziwiającą precyzją układa sztućce.
– Lubię Lusię – mówi Romanowi.
– Takie odnoszę wrażenie. Wszyscy ją lubimy – odpowiada Roman.
– Kiedyś się z nią ożenię. Co o tym myślisz?
– Pytasz poważnie? – Roman przygryza usta.
– Tak.
– Kto wie. Może. Masz jeszcze trochę czasu do podjęcia tak ważnej decyzji.
– Chyba tak – zgadza się Bartek.
Słychać kroki schodzącego z góry Michała i niebawem zjawia się on sam.
– Oo, panowie, pięknie… może ja się przydam?
– Tak, wujku, jeżeli wiesz, jak się układa łyżeczki.
– Czego nie będę wiedział, to zapytam. Myszka dzwoniła, że już jadą.
– Nareszcie – mówi Bartek.
– Panie Romanie, przyniosę kielichy do szampana i może całe potrzebne szkło, jest
w kredensie, prawda?
– Tak. Już idę z panem i służę pomocą.
Roman rusza za Michałem do kuchni, stawiają szkło na tacy.
– Może fartuch? – pyta Roman. – Zawsze to bezpieczniej.
– Z całą przyjemnością.
– Został tylko w wesołe muchomorki…
– Wspaniale, to coś jak dla mnie. Sam jestem taki wesolutki muchomor – mówi ironicznie
i zawiązuje fartuch.
– No, co pan tak o sobie, tyle pan wniósł dobrej radości w dom tutaj, ale i dla
wioskowych ludzi. A to trudny naród dla tych, co z zewnątrz. Chociaż panu dużo zawdzięczają…
wiem o tym. I dach nowy na kościele i instrumenty dla dzieciaków w szkole, a te zabawki
i prezenty na choince, na placu…
– O, to sobie robiłem przyjemność.
– Hm, nie miałem sposobności powiedzieć, że bardzo pana szanuję.
– Oo, panie Romanie, proszę…
Roman, który w czasie rozmowy wyciągnął z kredensu półmiski, a z lodówki szynkę,
pasztet, miskę z sałatką, śledzie i słoik grzybów, odwraca się teraz i mówi:
– Nie miałby pan ochoty na łyczek czegoś wzmacniającego? Mam na uwadze…
– Wyciąga butelkę whisky.
Michał ochoczo odpowiada:
– Jak najbardziej, szanowny panie Romanie… – Podstawia szklaneczki i przyzwala na
nieme pytanie Romana, czy chce kostkę lodu.
– Kota nie ma, myszy w domu harcują – mówi Bartek, stając na progu.
– Ach ty, mądraluchu – śmieje się Roman.
Michał unosi szklankę.
– Panie Romanie, pan jest świetnym człowiekiem… pańskie zdrowie!
– Dziękuję uprzejmie. W pańskie ręce preferuję. Cytuję, jeśli pan pozwoli, mojego
mentora i dobrodzieja, profesora nieżyjącego, a więc i za niego też. Hopla!
I wypijają spory łyczek z dużym smakiem. A potem zabierają się do krojenia wędlin.
– A ja?
– Co ty, młodzieńcze? – pyta Roman.
– Co mam robić?
– A co byś chciał?
– Chciałbym zostać astronautą. – I patrzy zdziwiony, gdy obaj wybuchają śmiechem.
– Dobrze, a na razie mam dla ciebie propozycję – mówi Michał. – Dołącz do tańczących
myszy…
– Harcujących, wujku.
– Okej i zrób coś dla swojej przyjemności.
– Ale co?
– Tu ci nakładam trochę różnych wędlin… o, a ty będziesz je jadł palcami. Proszę.
– Podaje mu talerzyk.
– Naprawdę? – Chłopiec szeroko otwiera oczy.
– Naprawdę. Tak kiedyś jedli dzicy ludzie, kiedy nie znali noży i widelców. I bardzo im
smakowało.
– Dobrze, że mieli chociaż talerzyki… – I Bartek wcina z ogromną przyjemnością.
Roman chrząka niepewnie, ale patrzy rozbawiony.
– A w kwestii formalnej… raczej nie chwal się tym przed babcią…
Rozlega się trąbienie i wszyscy podchodzą do okna. Pies wpada do kuchni i szczeka
radośnie.
– Są! Są! – woła Bartek.
– Zostań – spokojnie mówi Roman i wychodzi z psem do sionki. Michał w oknie widzi,
jak one wysiadają z pękiem kolorowych balonów, Myszka dźwiga torbę, a Roman zamyka
bramę.
Michał unosi szklaneczkę, patrząc na idącą Myszkę, która macha do niego. Iwona
z kilkoma balonami podchodzi do Romana i przymocowują je do bramy. Barbara wita się z psem
i wchodzi za Myszką do domu.
– Jak dobrze wrócić do siebie – mówi Myszka, rozbierając się w korytarzu, a Michał
odbiera od niej płaszcz i wiesza starannie na wieszaku.
– Babciu, czy wiesz, jak dobrze jest jeść palcami? – woła Bartek.
– O, to coś nowego… – niechętnie mówi Barbara. – Co to za obyczaje?
– Dzikich ludzi. I ja jestem na trochę dziki ludź. To znaczy, byłem.
Myszka zmienia buty na domowe pantofle, staje na progu kuchni i patrzy zaskoczona na
przygotowania do kolacji i lekki bałagan w całym pomieszczeniu.
– Basiu, kto zamawiał catering… – śmieje się. – O, panowie, pięknie…
– No tak, wystarczy dać krok za próg, a już zdolniejsi wskakują na twoje miejsce! – rzuca
Barbara.
– Jesteście zatkane? – z dumą mówi Michał.
– Kompletnie – zgadza się Barbara.
Słychać otrzepywanie butów i wchodzą Iwona z Romanem.
– Zaraz zaniosę torbę na górę… – mówi Roman, wieszając kurtkę.
– Dziękuję, panie Romanie, jest lekka, ja sama.
– Chodź, Iwonko – woła z kuchni Myszka. – Chcę ci przedstawić Michała.
– Odłóż nóż, bo wyglądasz groźnie – śmieje się Barbara.
Iwona wchodzi do kuchni, a Michał odkłada nóż, wyciera ręce w fartuch i ujmując ją za
ramiona, całuje w policzki.
– Witaj, Iwono, trzecia przyjaciółko!
A potem mocno przytula do siebie.
– Oo, jak bezpiecznie – mruczy uszczęśliwiona. – Nawet nie wiesz, jak było mi to
potrzebne.
Barbara i Myszka siedzą w pokoju Iwonki, która rozkłada swoje rzeczy w łazience,
wiesza w szafie wieczorową suknię, wyciąga z torby buty.
– Bez względu na to, jak będzie wyglądać przygotowany przez nich stół na kolację, macie
się zachwycać – rzuca Barbara, malując paznokcie. – Mężczyznę trzeba co pewien czas chwalić,
nawet za byle co, bo inaczej się znarowi.
– Pewno tak – zgadza się Iwona. – Brak mi doświadczenia w tym względzie.
– Czy chciałabyś się zdrzemnąć przed kolacją? – pyta Myszka.
– Nie. W porządku. Widocznie jestem nie do zdarcia.
– No i bardzo dobrze – zgadza się Barbara. – Podratuj nieco ginącą urodę, a chce któraś?
– Wyciąga buteleczkę z lakierem. – Perłowy.
– Moja biedna staroświecka kobieto – mówi Iwona – teraz idzie na pazur czarny,
fioletowy, turkus…
– Śmieszno i straszno – wzrusza ramionami Barbara i chucha na umalowane paznokcie,
potem sprawdza je końcem języka. – No! Suche. Idę przygotować jakiś ciuch na wieczór.
– Poczekaj… – prosi Myszka.
– Musimy porozmawiać? Jak w brazylijskim serialu? – pyta Barbara, patrząc na nią
uważnie.
Iwona siada na tapczanie, ma twarz spokojną i skupioną.
– W paru słowach, bo sprawa jest oczywista – zaczyna Myszka.
– Myszko! – rozlega się z dołu wołanie Michała.
– Oho… coś schrzanili… – mruczy Barbara.
Myszka staje w otwartych drzwiach i woła:
– Tak, Michale?
– Gdzie masz takie jak to nazwać po polsku… takie przyrządy do robienia dekoracji
z owoców i warzyw? – Zadziera głowę przy schodach.
– Nie mam. I nie cierpię z tego powodu. Pracuję małym nożykiem.
– O, dzielna Myszko… czy wiesz, że świat poszedł i w tej dziedzinie do przodu?
– Nie śledziłam światowego postępu, zaraz zejdę i będę działać.
– Nie. Damy radę. Obiecuję, że przyślę ci taką machinerię.
– Nie, bo nie przewiduję wystawnych przyjęć.
Słychać, jak obaj z Romanem śmieją się na dole.
– Wezmę kąpiel – decyduje się Iwona.
– Muszę zasłać łóżko Bartkowi – wstaje Barbara.
Myszka stoi na progu i przymyka drzwi.
– Chwila. Powinnam wam coś powiedzieć…
Barbara i Iwona siadają.
– Michał poprosił mnie o rękę, a ja powiedziałam… nie.
Obie patrzą na nią bez słowa.
– No co? Wyobrażacie sobie mnie na tamtym tle? Znowu zależna od mężczyzny? Żona
właściciela hotelu? Nie jestem u siebie, jestem obca, w gruncie rzeczy samotna. Potem się
wściekam, gorzknieję, mam żal do siebie i świata. Tnę na kawałki futra, suknie z najdroższych
magazynów, jego krawaty, mam ochotę skoczyć z Empire State Building. Szukam ostrego
noża…
– Po prostu go nie kochasz – stwierdza cicho Iwona.
– Bardzo lubię i pewno ciut kocham… ale nie umiem stracić głowy.
– Biedny chłopiec – mówi Barbara.
– Starałam się być aksamitna…
– On jest taki zakochany… – wzdycha Barbara.
– Ale zrozumiał mnie. Jesteśmy dorośli.
– To się porobiło – cicho mówi Iwona. – Ja polecę za facetem, a tu facet musi odlecieć od
ciebie…
– Hm, czy możecie nie dać po sobie poznać, że wiecie?
– Jasne.
– Oczywiście, inaczej byłoby idiotycznie, bo co… poklepywać go, głaskać, płakać
z nim… – mówi Barbara. – I powiem ci szczerze, bardzo mi was oboje żal, ale jestem skunks
i egoistka do potęgi… zdechłabym bez ciebie. – Barbara wyciera nos.
– Jezu… Baśka i łzy?! – mówi zaskoczona Iwona. – Ale rozumiem cię…
– Niedoczekanie… – Barbara wstaje, a wtedy Myszka obejmuje ją.
– Głupiatko niepospolita… ostatecznie wniosłabym mu w posagu ciebie, Bartka, Iwonę
z Tomkiem, Jaśkę od czasu do czasu, Lusię ze starą Łucją, Romana, oba domy, Fredka, Flagów
i pół Garbatki. I Jabłonowskich, pod warunkiem, że by się pogodzili!
– Chyba, że tak – zgadza się Barbara, i śmiejąc się, popycha Myszkę, która wpada na
Iwonę.
– Ech, wy szalone! Trzeba się przygotować do kolacji – mówi Iwona. – Idę do wanny. Co
za dzień…
– A ja – wstaje Myszka – idę do siebie. Trzeba się jakoś odziać.
W swoim pokoju wyciąga z szafy i wiesza na jej drzwiach jedyną wieczorową suknię,
jaką ma, jest to ta ze spotkania koleżeńskiego w Warszawie, dobiera buty. Zrzuca spodnie
i bluzkę i w bieliźnie sprawdza w lustrze toaletki, czy powinna poprawić makijaż, uczesać włosy.
Kiedy rozlega się delikatne pukanie, woła: „Otwarte” – będąc pewna, że to któraś
z dziewczyn. Wchodzi Michał.
– Jesteś.
– Powinienem się przebrać.
– Tak, kochany – uśmiecha się Myszka.
– Jak miło to brzmi.
– Napracowałeś się w kuchni… Coś nowego dla ciebie, a dla mnie zaskakujące.
– Wiesz, mam tam u siebie znakomitego kucharza… mistrzowego.
– Mistrzowskiego?
– Tak. Lubię zaglądać do niego. Przychodzą też goście. Chwalą, gratulują. Siach, siach,
siach… tu kroi, tu już wrzuca do woka, tyle a nie więcej przypraw, sól, pieprz… – Michał
ilustruje, ona wpatruje się z zachwytem. – Taka łyżka, taki nóż, ubijak, sitko, podgrzany talerz
i… voilà, dzieło sztuki kulinarnej gotowe!
– Fantastyczne…
Michał ściąga koszulę.
– Piękna toaleta – mówi z uznaniem, patrząc na wiszącą suknię.
– Lubię ją… choć tak jak ja, ma swoje lata… – śmieje się.
– Jesteś… – nie kończy, podchodzi do niej i całuje ją w szyję. – Mamy trochę czasu dla
siebie?
– Teraz?
– Tak.
– Tyle, ile chcemy…
– To nie wychodzimy z łóżka, do drugiego stycznia! – Bierze ją za rękę, podnosi z krzesła
i przyciąga do siebie.
– Dlaczego do drugiego? – pyta Myszka, poddając się jego pocałunkom.
– Mam zabukowany bilet… wracam.
Myszka wtula się w jego ramiona.
Barbara, przebrana, schodzi na dół. Bartek siedzi przed telewizorem, oglądając film
o małpach. Barbara lekko się krzywi, ale nie mówi nic. Uderza lekko w jeden z baloników
zawieszonych pod lampą.
– Babciu… naprawdę małpy to nasi krewni?
– Jest taka teoria. – Barbara patrzy na ekran z lekką niechęcią, a potem odwraca się,
lustruje stół, coś tam poprawia, przestawia.
– Zaraz dam ci kolację, my zjemy później.
– Och, nie… – krzywi się chłopiec.
– Dlaczego „och, nie”? – Odwraca się do niego.
– Zobacz, to nie jest balonik, to mój brzuch – wypina go demonstracyjnie – wujek Michał
mnie nakarmił.
– Aha – kwituje Barbara.
– Aha – niespodziewanie ziewa Bartek, nie przerywając jednak oglądania filmu. – Nie…
nie jesteśmy całkiem podobni.
– Niektórzy bardzo… ale nie będziemy rozmawiać o polityce. Zrobię ci herbatkę.
– Już piłem. Dziadek mi dał.
Barbara z podziwem kręci głową i wchodzi do kuchni. Roman, jeszcze w fartuchu,
doprowadza kuchnię do porządku.
– Panie Romanie… napracował się pan, a i Bartek po kolacji. Dziękuję.
– Podziękowanie miłe, ale biorę na pół, bo pracował i karmił zespół. Michał i ja.
Przepraszam, że ja tak bez pardonu, ale zostało mi zaproponowane. Przyjąłem jako zaszczyt.
Barbara patrzy na niego z uśmiechem.
– Michał mnie uprzedził… – Sięga po ścierkę i zaczyna wycierać sztućce i deski do
krojenia. – Już dawno chciałam prosić pana, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Jesteśmy jak
rodzina, może bez więzów krwi, ale z dobrego przypadku. Co pan o tym sądzi? Ale bez alkoholu,
bo może pan zauważył, że ja nie piję.
Roman wyciera ręce i zdejmuje fartuch.
– Tyle pięknych rzeczy mnie w tym roku spotkało… a tuż pod koniec i to… – Całuje ją
w rękę. – Jestem zaszczycony i wielce szczęśliwy… Barbaro.
Ona całuje go w policzek.
– Bardzo mi miło, Romku.
Słychać sygnał komórki.
– Nie, to nie moja. Chyba Myszki. – Barbara rzuca ścierkę i biegnie do korytarza.
W kieszeni kurtki Myszki dzwoni telefon.
– Halo? Tu Barbara, zaraz poproszę Myszkę, to chwilkę potrwa, jest u siebie – mówi, idąc
do schodów na górę.
– Dobry wieczór, pani Basiu. Mecenas Robiński się kłania.
– Witam pana. – I odchyla się, wołając: – Myszka, telefon! Pan mecenas Robiński.
– Idę! – odkrzykuje Myszka.
– Już idzie.
– Wszystkiego dobrego, pani Basiu.
– Nawzajem, panie mecenasie, i dla całego domu.
– A dom pusty.
– Co się stało?
– Wywiało wszystkich. Do Pragi. Cała rodzina z przyległościami. Synowa jest Czeszką,
z Pragi, i można rzec, zwalili się wszyscy braciom Czechom na Nowy Rok.
Barbara śmieje się i oddaje komórkę Myszce.
– Witaj, kochany.
Barbara na migi pokazuje, że mecenas jest sam, i bezgłośnie mówi: „Jest sam…”.
– Myszeczko droga. Dzwonię, żeby usłyszeć ludzki głos, życzyć szczęścia i pomyślności
w Nowym Roku.
– Dziękuję, ale co się zadziało?
– Mówiłem pani Basi, że wszyscy polecieli do Pragi, do rodziny Aniczki, a ja się
wybroniłem, łajdacko kłamiąc, że boli mnie kręgosłup – śmieje się.
– Geno, a gdzie cię niesie na sylwestra?
– Na białą salę.
– Co to znaczy… źle się czujesz?
– Świetnie… to sypialnia.
– No nie, mowy nie ma. Wsiadaj w samochód i przyjeżdżaj.
– Co? O nie, nie chciałbym robić kłopotu… – nieco obłudnie oponuje mecenas.
– Geno! Bierz szczotkę do zębów, golidła i ruszaj. Czekamy! Ale już!
Myszka zamyka komórkę i odwraca się do Barbary.
– Dobrze, że mamy jeszcze ten pokoik przy kuchni. A teraz dodatkowe nakrycie i jakieś
siedzisko.
Barbara wchodzi do kuchni.
– Będzie gość. Romku, jak pójdziesz do siebie, weź jakiś stołek.
Myszka staje w progu kuchni.
– Jeszcze mamy trochę czasu. Zaraz się wreszcie ubiorę. Ale czy mnie słuch nie myli, czy
państwo byli łaskawi przejść na ty?
– Nie myli cię – śmieje się Barbara i wyciąga dodatkowe sztućce, serwetkę, nakrycie.
– Tak? A ja to od macochy? Romeczku? – uśmiecha się do niego czule.
– Bez tych anielskich min – strofuje Barbara. – To jest Romek, a to Myszka. Załatwione.
Kto jest przeciw? Nie widzę.
– Ale co? Co jest załatwione? – W drzwiach staje Iwona.
– No, to teraz będzie hurt – śmieje się Myszka i całuje Romana w policzek.
– Przechodzimy na ty. O, jak gładziutko ogolona buzia… brawo.
On całuje ją w rękę.
– Iwona, Iwonka, Iwka – obejmuje go Iwona.
– Roman, Romek, Romuś – przedrzeźnia ją Barbara.
Rozbawiony, ale i poruszony, Roman całuje jej dłoń i patrząc na nie, mówi:
– Wielkie dzięki… byle nie zabrakło mi odwagi. Takie piękne, szlachetne kobiety…
a naprzeciwko ja…
A one się śmieją. W tym momencie pierwsze fajerwerki rozświetlają niebo.
Barbara wchodzi do saloniku, gasi telewizor i z fotela stara się wyłuskać śpiącego wnuka.
– Idziemy spatki… – mówi czule.
– Poczekaj… – Michał wstaje z fotela i bierze go na ręce. Robi to niezwykle delikatnie,
a Barbara patrzy z uśmiechem. Wchodzą na schody, a spod stołu wychodzi Fredek, przeciąga się,
ziewa i idzie za nimi.
Iwona stawia na stole dodatkowe nakrycie, a potem staje przy oknie, patrząc na pękające
na niebie race. Jest już uspokojona, ale nadal nieszczęśliwa. Oczywiście, postanawia nie
okazywać tego. Opiera czoło o zimną szybę i widzi, jak Roman szeroko otwiera bramę, przez
którą wtacza się elegancki samochód mecenasa. On sam wysiada z doniczką czerwonej gwiazdy
betlejemskiej i z torbą, z której wystają szyjki butelek szampana. Iwona uchyla okno i macha
ręką na powitanie, ale mecenas nie zauważa tego, wołając radośnie i bardzo głośno:
– Myszeczko!
W narzuconej na ramiona kurtce podchodzi do niego Myszka.
– Nareszcie! Czekamy! Widzisz, jak cię wita Garbatka – i wskazuje na rozświetlające się
niebo.
– Oto gościnny dom mojej niezawodnej przyjaciółki – całuje ją mecenas i podaje
doniczkę.
Myszka odwraca się, patrzy na nadchodzącego Romana.
– Geno, pozwól… Roman Raduński, zarządca domów i przyjaciel – wskazuje oba domy
i dodaje: – mecenas Eugeniusz Robiński, przyjaciel.
Panowie ściskają dłonie, a Myszka otwiera drzwi do domu.
– Chodźcie…
Przy stole siedzą wszyscy: Myszka, Michał, Iwona, Geno, Barbara i Roman. Stół wygląda
niezwykle zachęcająco, apetyty dopisują i humory też. Tylko Myszka i Michał są najcichsi
z obecnych. Barbara chwali zdolności króla grzybów, Romana, mecenas opowiada Iwonie jakąś
zawiłą sprawę, z którą się uporał, aczkolwiek opadł nieco z sił. Stopniowo następuje zwolnienie
tempa, apetyty mniejsze, choć mecenas nadal jest w czołówce.
Pytani przez Myszkę o bigos i żurek, proszą o chwilę wytchnienia.
– To może teraz kawa i coś słodkiego?
To pytanie przyjęte zostaje z niespodziewanym aplauzem. Wszyscy uczestniczą
w zbieraniu talerzy i wymianie na mniejsze deserowe, z salaterkami i półmiskami, wśród
śmiechów i przepychanek, odchodzą do kuchni.
Myszka rozgląda się, a potem unosi zwisający brzeg obrusa.
– A gdzie to Fredek?
– Poszedł za nami na górę, jak nieśliśmy Bartka. No, zajrzę do małego – mówi Barbara.
– Zaparzysz nam kawkę?
– Tak.
– Masz wszystko przygotowane, tylko włącz machinerię. – I rusza po schodach na piętro.
Otwiera powoli drzwi i zamiera, widząc puste łóżko z odrzuconą kołdrą.
– Matko święta! – Szybko zagląda pod łóżko, wchodzi do łazienki, już ma wyjść, ale
wraca i zagląda przez szparę uchylonych drzwi szafy. Jej oczom ukazuje się niezwykły widok.
Jak urzeczona stoi przez chwilę, potem przymyka szafę, cicho wychodzi i schodząc do połowy
schodów, półgłosem przywołuje obecnych. Kładzie palec na ustach i gestem nakłania do pójścia
za nią. Tłocząc się, ale zachowując ciszę, wszyscy wchodzą na górę. Ostatni idzie mecenas
z talerzykiem, na którym ma napoczęty kawał ciasta.
Barbara powoli otwiera szafę. Zaskoczeni, powstrzymują śmiech, ale też nie ukrywają
wzruszenia. Na swetrach, pod wiszącymi sukniami, chrapie skulony Fredek, a obok, z nosem
zanurzonym w jego sierści i obejmując go, śpi Bartek. Iwona sięga po pled leżący na łóżku
i bardzo delikatnie przykrywa ich oboje.
– Mają tu spać? – marszczy czoło Barbara.
– No pewnie. Zostaw ich – szepcze Myszka.
– To jest przyjaźń, prawdziwa… – dorzuca Michał.
– Pewno Fredek bał się fajerwerków… – uśmiecha się domyślnie Roman.
– Jak zdrętwieje, to wróci do łóżka – z przekonaniem mówi mecenas.
– Albo i nie… – szepcze Iwona. – Nie zostawi psa samego…
– A niech śpią, tu czy w łóżku – macha ręką Barbara – jak im dobrze.
I ruszają do wyjścia.
– To dzieciaka uczy odpowiedzialności za zwierzę – mówi mecenas.
– Czego czasem brak dorosłym… – dorzuca Myszka.
– A przecież weźcie państwo pod uwagę, że to człowiek oswoił, jakże często
uczłowieczył w pewnym stopniu, psa… – kontynuuje mecenas.
– Uzależnił – wtrąca Barbara.
– Tak – potwierdza mecenas, między jednym kęsem ciasta a drugim. – A często nie
poczuwa się do odpowiedzialności za to skazane na niego zwierzę. Które umie kochać
bezwarunkowo! – Nachyla się i stuka widelczykiem w ramię Myszki. – Dla Fredzia jesteś nie
tylko rodziną, ale i całym bezpiecznym światem.
– Kocham go bez względu na wzajemność – wyznaje ciepło Myszka.
– On cię też kocha, ale odnoszę wrażenie, że troszkę walczy o dominację… – śmieje się
Iwona. Samiec alfa.
– Jak prawdziwy facet – stwierdza mecenas. – Każdy z nas jest taki, no, w każdym razie
staramy się… – I patrzy zaskoczony na śmiejącą się Myszkę. – Jeżeli masz wątpliwości,
Myszeńko, to znaczy, że nie doceniasz mojego talentu dyplomacji…
Michał uśmiecha się bez słowa.
– Ale chociaż może się to wydać czymś niezbyt idealnie przyzwoitym, jego byłemu
właścicielowi życzymy wszystkiego najgorszego – serio mówi Barbara. – Kto reflektuje na
kawkę?
I w wygodnych pozach zajmują miejsca w fotelach. Tylko na kanapie Myszka obok
Michała. Krążą filiżanki z kawą, soki, ktoś dokłada sobie jakieś ciasto, a już mecenas na pewno,
przekazują kolejno dziadka do orzechów i słychać głośne trzaski łupin.
– Dziś nikt nie będzie się zastanawiał nad stanem swojej wątroby – oświadcza mecenas.
– Jestem szczęśliwy.
Telewizor wyłączony, ale z aparatury „leci” łagodna muzyka klasyczna.
– Jak dobrze witać nadchodzący Nowy Rok… z przyjaciółmi – poważnie mówi Myszka.
– Proszę, wybaczcie patos…
– Ale to najprawdziwsza prawda – dorzuca mecenas.
– W zdrowiu i spokojności… – uśmiecha się Roman.
– Oby! – z mocą mówi Barbara. – Dla nas i dla… nieobecnych bliskich.
– I żeby nadchodzący rok zrealizował nasze plany… i… – chyba bojąc się łez, nie kończy
Iwona.
– Spróbowałby nie zrealizować – groźnie mówi Barbara – to rzucę na niego klątwę.
– A wiecie, że ona jest czarownicą! Uważajcie! – śmieje się Myszka.
– Serio? – ożywia się mecenas.
– Tak. Czasami straszliwą – potwierdza Iwona.
– To proszę mi powiedzieć… – Mecenas rezygnuje z dokładki ciasta i odstawia talerzyk.
– Na przykład, co mnie spotka za rok.
– Będzie pan starszy o rok – rzuca Barbara, a Iwona parska śmiechem.
Mecenas macha ręką.
– Tak mnie nabrać…
– A ty, Michał? Chciałbyś coś wiedzieć? – niespodziewanie pyta Myszka.
– Nie – odpowiada spokojnie. – Ja już wiem.
Myszce robi się przykro, pytanie było nietaktowne, i zdaje sobie sprawę, że zadała je
bezmyślnie. Ożywiona, nadrabia miną:
– Ale naprawdę Barbara ma zdolności parapsychologiczne, to się chyba tak nazywa?
Jednym słowem, umie przewidywać. Powiedz, co będzie… za kilka… kilkanaście lat?
– Przydałby się wehikuł czasu… – uśmiecha się Roman.
Barbara opiera się wygodnie o oparcie fotela i patrzy chwilę na Myszkę.
– Chcesz wiedzieć?
– I tak, i nie – wycofuje się Myszka, dziwnie zaniepokojona. I odwraca się do mecenasa.
– Geno, jak ma na imię twoja siostrzenica… ta wspaniała działaczka na rzecz innych…
– A, ona, Gabrysia. Wyobraź sobie, znowu się szykują na wyjazd. Świetna wariatka.
Oczywiście wszystkie kobiety w naszej rodzinie dygoczą o nią ze strachu, ale ona nic sobie
z tego nie robi. Jest przekonana, że nic jej się nie stanie… odpukać… a przede wszystkim, że to
działanie jest sensem jej życia. Teraz znów Sudan i kolejne budowanie studni. Nawet mnie to
porusza. Mamy świetne pokolenie dzielnej młodzieży. Mądre, odważne… Nieprawdaż?
Iwona bierze Barbarę za rękę i ściska bez słowa, nie spuszczając oczu z mecenasa.
– Tak, ona i ich akcje są… imponujące – z namysłem mówi Myszka.
– Piekielna robota – potwierdza mecenas. – Ach, te jej opowieści… piękne, ale
porażające… Upiorna susza, walki plemienne, niszczenie studni, żeby siać śmierć, umieralność
ludzi… dzieci… Nie. Nie mówmy dziś o tym. Musimy wierzyć, nieco naiwnie, że może świat
zwróci oczy w ich stronę, ale nie tylko, żeby patrzeć…
Milkną, a Michał wstaje, żeby dolać do kielichów wino. Myszka kładzie dłoń na ręce
mecenasa.
– Geno, czy jutro… powiedzmy po śniadaniu, poświęcisz mi trochę uwagi? Muszę
porozmawiać z tobą, potrzebuję twojej pomocy i jak zawsze mądrej rady… – uśmiecha się do
niego.
– Oo – z niepokojem mówi mecenas – znowu nasza Myszeńka coś kombinuje!
– Panie Eugeniuszu, przez jej usta przemówi mądrość… – wieszczy żartobliwie Barbara.
– Mówiąc serio, jest to dla nas… szalenie ważne.
Mecenas wybucha śmiechem.
– Dobrze! Jeżeli pani tak mówi… Ale teraz wróćmy do ekscytującego tematu. Zdolności
nadprzyrodzone, zjawiska niewytłumaczalne… widzenie przyszłości… tajemnica… Pani Basiu?
Oczy kierują się na Barbarę, która siedzi nieruchomo, z delikatnym uśmieszkiem na
ustach.
Niespodziewanie obraz ich wszystkich wokół siedzących wydaje jej się lekko poruszony,
tak jak się dzieje ze spokojną dotąd taflą wody, która marszczy się, gdy ślad powstały przez
rzucony kamyk zatacza na niej coraz dalsze kręgi.
Pierwsza wiadomość z Sudanu przyszła od Iwony po kilku miesiącach. Wcześniej był
tylko znak przez jakieś kontakty Gabrysi, że dotarła, przyjechali po nią z obozu lekarzy, dzielna,
cała i zdrowa, i jest tam u nich. Dużo później, kiedy Gabrysia wróciła, przywiozła krótki list
i nieco sfatygowaną przez podróż fotografię. Na tle jakichś namiotów stoją: Tomasz, czujnie
wpatrzony w obiektyw, trzyma za rękę Iwonę, tak mocno zaciskając palce, jakby bał się, że
odfrunie, Iwona mizerna, ale na jej twarzy maluje się jakiś nowy wyraz, stanowczości i powagi,
wydaje się inna, ale czy szczęśliwa? Obok wysoki, starszy mężczyzna w okularach obejmuje jej
ramiona z ujmującym uśmiechem.
Doktor Felix Deroux. Wszyscy są w brudnych białych fartuchach.
Długo pochylały się nad fotografią, czytały list i powstrzymywały łzy.
„Z lewej Tomasz, potem ja, właśnie pozbierałam się po paskudnych historiach
żołądkowych, i przyjaciel Tomka, świetny chirurg z Francji, właściciel kliniki pod Paryżem.
Pracujemy. Oni są wielcy, ja to wolontariat niedouczony, ale staram się, ze wszystkich sił.
Przebaczyłam. Kocham go. Przysiągł, że mnie nigdy nie opuści. Myślę o was i tęsknię
w wolnych chwilach, mało ich, więc wypełniam myślenie intensywnością. Nie miałam pojęcia
o świecie na zewnątrz mnie. Straszny.
Sercem z wami. Tomasz ściska. Iwona”.
Tegoroczny maj jest piękny, słoneczny i nieomal fioletowy od kwitnących krzaków bzu,
prawie w każdym obejściu i przy płotach w całej Garbatce. Rośnie też zdziczały, o drobniutkich
kwiatkach, na skraju lasu przy ścieżce, którą idą Barbara z Myszką i dziećmi, a pies buszuje
w krzakach, nie tracąc ich z oczu.
Niesie się słodki zapach i słychać brzęczenie dzikich pszczół. Myszka znajduje
pięciopłatkowy kwiatek i mimo drwin Barbary z niemądrego przesądu, połyka go na szczęście.
– Myślałam, że po tym podwieczorku już nic nie zmieszczę, ale jakoś poszło.
– Ciociu, a gdyby to był tulipan? – pyta Bartek.
– To bym pękła z hukiem! – rozśmiesza dzieci Myszka.
– Tęsknię za Iwoną – mówi niespodziewanie Barbara.
– Ja też – zgadza się Myszka. – Zakładamy, że jest zdrowa, silna i gotowa na codzienność
z Tomkiem. Popatrz, jak to jest… o Jaśkę nigdy nie musiałyśmy się martwić… no, może na
początku, kiedy zaplanowała i realizowała tę swoją Szwecję, ale to był raczej niepokój niż lęk…
i smuteczek. A teraz nasza Iwonka tam… To są zupełnie inne zagadnienia, nieprawdaż?
– Prawdaż.
Idą chwilę w milczeniu.
– Wiesz, że jej ulubione wiosenne kwiaty to właśnie konwalie? – Barbara pochyla się nad
kępą kwiatów. – Sama nie wiem, skąd to wiem, ale wiem.
Nad ich głowami z ostrym świergotem przelatują ptaki. Myszka zadziera głowę, patrząc
w korony drzew.
– To kosy.
– Kosy? – dziwi się Lusia. – Ciociu, co ty? Kosy to tną trawę z takim szu-szu.
– Ptaki kosy! – wybucha śmiechem Bartek. – Nie wiesz? Sama jesteś szu-szu… szurnięte
szu-szu.
– Bartek… Bartek… – uspokaja go Barbara – a ty wiesz, jak wygląda kosa?
Chłopiec milczy i schyla się po leżący na dróżce patyk, a wtedy Fredek podbiega
i odbiera mu go.
– Fredek! To mój patyk, znajdź sobie sam! – woła za nim.
– To jest długie ostrze na kiju i tym dziadek ścinał trawę na łące, a u cioci Marysi pan
Flaga to robił w ogrodzie i wtedy słychać takie szu-szu, szu-szu…
Lusia z rozmachem wykonuje patykiem zamaszyste ruchy, a one patrzą na nią rozbrojone
jej wdziękiem.
– Pięknie. – Myszka pochyla się nad nią i przytula do siebie. – A kos to taki średniej
wielkości czarny ptak z żółtym dziobem. Bardzo płochliwy.
– Narysujesz mi?
– Postaram się.
– Ja ci pożyczę, albo dam ci na zawsze, atlas ptaków. Jak chcesz… – proponuje Bartek.
– Bardzo chcę. Bardzo.
– Dobra. W następną sobotę przywiozę. Możesz mi nie dziękować. – Wzrusza
ramionami.
Barbara wzdycha i unosi oczy do góry.
– Jeszcze nie dałeś, a już mówisz o dziękowaniu. Zastanów się troszeczkę.
– Oj, babciu… – uśmiecha się czarująco wnuczek. Wie, że tym uśmiechem zawsze
rozbroi Barbarę.
Powoli dochodzą do uchylonej furtki.
– Będziemy się zbierać do drogi, odwiozę Bartka, a sama muszę jeszcze wpaść do
samotnej babulki, trzeba zrobić jej zastrzyk. Ciało słabiutkie, a umysł… otwarty, chłonny.
Widzę, jak gaśnie, i poświęcam jej tyle czasu, ile mogę – ze smutkiem mówi Barbara.
– Może zawieziesz jej trochę bzu z ogrodu – proponuje Myszka. – Jest niezbyt trwały, ale
jak przytniesz końce…
– Przytnę – zgadza się Barbara.
– I weźmiesz ciasto.
– Nie, Myszko, nie może. Ma paskudną cukrzycę, jest na diecie i… ech, tysiące powikłań.
– Co to znaczy tysiące powikłań? – Odwraca się w ich stronę Lusia.
– Odprowadzę cię – mówi Myszka do dziewczynki. – A potem muszę zajrzeć do
Jabłonowskiego.
– A po co? – pyta Lusia. – Z wizytą?
– Nie, w interesie. Po blejtramy. Mam je odebrać.
– A co to są blej… ramy?
– Blejtramy to takie ramy, na które przybija się płótno, żeby można było namalować
obraz. A teraz… – Myszka otwiera ostrożnie niezbyt pewną furtkę – śmigaj do domu i pozdrów
panią Łucję. – Całuje dziewczynkę.
– Dobrze, pani Mario… do widzenia.
– Do widzenia, pani Alicjo – podejmuje żart Barbara, a Bartek rzuca za nią patyk.
– No pięknie… Mój dobrze wychowany, mądry wnuk. I nie próbuj mnie czarować
uśmiechem! Co z ciebie wyrośnie?
– Tata mówi, że potwór – śmieje się chłopiec.
– Tu się zgadzam z twoim tatą – wzdycha Barbara.
– Idę po sekator – mówi Myszka, otwierając furtkę.
Następnego dnia, od rana, Roman bardzo starannie przybija płótno gwoździkami do
drewnianych ram, a Myszka gruntuje i ustawia pod ścianami.
– Muszę wreszcie kupić taki mądry przyrząd ze zszywkami, jakim się posługuje tapicer,
ciągle zapominam – mówi Myszka – przestaniesz się męczyć.
– A cóż to za męka – śmieje się Roman. – Tyle że gwoździki biedne, bo dostają po
łebkach, ale taka ich dola.
Kończą w południe i Myszka zabiera się do obiadu.
– Mamy jeszcze zupę od wczoraj, a co sobie wykombinujemy na drugie? Masz na coś
ochotę?
– Gdybym mógł decydować…
– Możesz, byle nie było zbyt pracochłonne – przerywa Myszka.
– Więc jeśli mogę decydować, zrobię placki z jabłkami. Wszyscy je lubimy, wychodzą mi
nieźle, nie chwalący… a jakby wpadła Lusia, to by miała radochę.
– Brawo! Proszę – podaje mu fartuch – a ja sobie przygotuję jakąś martwą do malowania,
może uda mi się też do obiadu zrobić szkic. Dzięki.
W pracowni jeszcze nie ma pełnego słońca, Myszka robi pozorny porządek na swoim
długim stole, układa na rzuconej serwecie kilka jarzyn, rozjaśnia główkę czerwonej kapusty,
kładąc obok dwie cytryny, trzecią lekko obierze, uważając, aby nie przerwać nieco skręconej
skórki, i potem rozkroi owoc, ale to już przed samym malowaniem. Złote cebule i garść włoskich
orzechów. Rozgląda się i z półki zdejmuje mały dzbanuszek, na jego białym wypukłym brzuszku
namalowany jest bukiecik kaczeńców, i stawia go na stole. Wtedy słyszy z jego wnętrza
delikatny dźwięk. Zagląda. Na dnie leży małe, wielkości dużego paznokcia, ściemniałe srebrne
serduszko, z uchwytem na łańcuszek. Zaskoczona nieruchomieje. Skąd? Czyje to… Dzbanuszek
wraz z innymi porcelanowymi tego typu drobiazgami stał w kredensie, a na jej prośbę Roman
poprzenosił je na półki w drugim domu, właśnie do pracowni. Były zachwycające w swojej
prostocie, delikatnej urodzie proporcji i wdzięku starej manufaktury. Nie zauważył? A może
należy do niego? Naciska maluśki zameczek i prosty mechanizm powoduje otwarcie dwóch
połówek na miniaturowym zawiasie. W jednej, niczym w ramce, maleńka fotografia młodziutkiej
dziewczyny, w drugiej zasuszony, bezbarwny, kruchy kwiatek. Myszka nachyla się, dziwnie
poruszona. Poznaje, przywołując obraz sprzed wielu lat. To ona. Sądząc po sukience, jakieś
tutejsze lato, szczęśliwe jak wszystkie tutaj. Chwila zatrzymana na zawsze, dopóki nie rozsypie
się stara fotografia z nią tamtą, tulącą kota.
Siada przy stole, nagle poruszona tym czasem przeszłym, ale i budzącą się myślą
– dlaczego dziś, dlaczego teraz, czy to zwykły przypadek… a może nie ma co budować czegoś
magicznego, zwyczajnie sięgnęła, bo potrzebny był rekwizyt i już.
Uśmiecha się, zatrzaskuje serduszko i wrzuca je na dawne miejsce, do dzbanka.
Na jednym z blejtramów, kilka dni temu przygotowanych, szkicuje teraz – powodowana
dziwną koniecznością – nie martwą naturę, przygotowaną i zaplanowaną, a ogród. Na huśtawce
pod starą gruszą dziewczynka z kotem na rękach. Ale to nie jest jej twarz, chociaż stara się
uchwycić inne rysy, to Lusia.
Odchyla się na krześle i patrzy zaskoczona.
Siedzi nadal w tej pozycji, gdy słyszy kroki, a potem lekkie pukanie do drzwi.
– Tak?
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale… już smażę placki, to jakby mała miała z nami jeść,
trzeba by ją tu…
Myszka podrywa się i odkłada szkic.
– Tak. Idę. Wiesz, wezmę ciasto dla Łucji, ona tak lubi sernik.
Kroi w kuchni potężną porcję i kładzie na plastikowym talerzyku.
– Lecę! – I rusza.
Kiedy jest już blisko ich domu, Fredek wyprzedza ją i wbiega na posesję. Na schodkach
siedzi Lusia i widząc psa, chwyta go mocno i przytula.
– Fredek! Fredzio!
Myszka przymyka teraz otwartą furtkę i wchodzi.
– Dzień dobry, zajączku!
– O, ciocia.
– Przyszłam, żeby cię zabrać na obiad.
– Tak? – Podnosi rozjaśnioną buzię, ale nie wypuszcza z ramion siedzącego psa.
Myszka wchodzi po schodkach.
– Poproszę o zgodę babcię Łucję i przekupię ją sernikiem – dodaje konspiracyjnie.
W domu panuje cisza, Myszka zagląda do kuchni.
– Pani Łucjo?
Pod czarnymi fajerkami pieca nie widać palącego się ognia, na stole żadnych śladów
świadczących o przygotowywaniu obiadu. Myszka marszczy czoło i wchodzi do jadalnego
pokoju.
– Pani Łucjo…?
Pokój jest pusty. Pcha więc uchylone drzwi do sypialni. Na niezasłanym łóżku, pod
wychylonymi ciekawsko świętymi z kolorowego wielkiego obrazu, leży z otwartymi oczami
Łucja. Wpatruje się w żółtą lampę pod sufitem, o kloszach w kształcie kwiatowych dzwonków.
Myszka podchodzi zaniepokojona i nachyla się nad leżącą.
– Pani Łucjo…
Odstawia talerzyk z sernikiem na nocną szafkę, bierze leżące tam lusterko z różową
plastikową rączką i delikatnie przybliża je do ust leżącej staruszki.
Prostuje się gwałtownie, gdy widzi, że na tafli szkła nie ma cienia oddechu.
Serce bije jej mocno i doznaje dziwnego lęku, a może to zwyczajny ludzki lęk przed
bliskością kogoś już nieobecnego na zawsze. Nie umie jej dotknąć, nie może się przemóc, żeby
zamknąć otwarte oczy. Odkłada lusterko, chwyta talerzyk z ciastem, jakoś idiotycznym w tym
miejscu i momencie, po czym szybko wychodzi.
Zatrzymuje się w jadalnym pokoju i wystukuje w komórce numer sołtysa. Czeka chwilę,
oddychając ciężko.
– Panie sołtysie, tu Maria Kornel. Zmarła Łucja Kmiecik. Jestem w tej chwili w jej domu,
ale zabieram do siebie Lusię, ona nic nie wie. Proszę natychmiast dzwonić na posterunek policji
i na pogotowie. Lekarz musi stwierdzić zgon. Zaraz wrócę.
Na schodkach Lusia, nadal wtulona w psa, podnosi głowę i patrzy na drżący w ręku
Myszki talerzyk z sernikiem.
– Nie chciała? Zła na mnie… – I wzdycha.
– Dlaczego zła? – trochę chrypi Myszka, a potem kaszle dla niepoznaki.
– Za długo siedziałam u bliźniaczek – pokazuje na dom sołtysa – już kiedy miałam
wrócić…
– Lusiu, nie… nie jest… idziemy do mnie. – Wyciąga rękę.
– A mogę wziąć ciasto? – pyta, wstając.
– Nie. Nie przed obiadem – Myszka stara się mówić zwyczajnie.
– Szkoda, że już mój kot Burczykot nie żyje… on by zjadł.
Myszka przez chwilę stoi, milcząc, a potem odwraca się.
– Damy ptakom.
Rzuca w stronę rosnących pod płotem onętków, ślicznie kwitnących na różowo, które
teraz chwieją się lekko, a ona zamyka starannie furtkę.
– Biegnij z Fredkiem, szybciutko! Dziadek Roman czeka z obiadem.
I biegną, cała trójka, jakby byli bardzo głodni, ale Myszka nie myśli o obiedzie.
Kiedy mała w łazience myje ręce, Myszka szeptem informuje Romana o śmierci Łucji
i prosi, żeby zawiadomił Barbarę, ale tak, by Lusia nie słyszała. Sama głośno mówi, że zostawiła
komórkę i musi wrócić, a oni niech nie czekają na nią, zje potem. Jeżeli zechcą pójść na spacer
i na lody do Flagowej, to tu zostawia portmonetkę. I mogą zaszaleć, na ile porcji chcą. Uśmiecha
się do Lusi.
A kiedy jej powie? I jak? Może dopiero rano. Szybko wyciąga z torebki dowód osobisty
i biegnie przez ogród, małą furtką wydostaje się na zewnątrz. Z daleka widzi stojących pod
domem sołtysa z żoną Teresą i kilka kobiet. Nadjeżdża samochód policyjny.
Przygotowaniem do pogrzebu zajęły się miejscowe kobiety, z wydatną pomocą Myszki
już przy samym pogrzebie. Staruszka była mocno schorowaną, nawet przy domu pracującą ponad
swoje siły, starszą osobą, z nigdy nieleczonym sercem. Odeszła z tajemniczym, ale spokojnym
uśmiechem. Może uspokajała ją myśl, że Lusia nie zostanie sama, że Myszka się nią zaopiekuje,
wiedziała o założonym koncie w banku, które miało zapewnić dziewczynce naukę.
Zawiadomiony ojciec nie tylko, że nie przyjechał na pogrzeb, nie zainteresował się, co stanie się
z nieletnią córką, ale i nie odezwał się ani słowem. Było to dziwne, niejasne i okrutne. Może nie
żył? Zwłaszcza że na oficjalne pisma z urzędu gminy, wojewódzkiego czy sądu, była adnotacja
na zwrotach: adresat nieznany. Lusia od tej chwili nie miała już nikogo, poza Myszką i Barbarą.
One stały się jej przybraną rodziną i to było szczęście w nieszczęściu sieroctwa.
Myszka z pomocą nieocenionego mecenasa Robińskiego załatwiła wszelkie sprawy
urzędowe, pozwalające jej na prawną opieką nad dziewczynką. Był to ciężki okres w życiu ich
obu. Dziecko musiało sobie poradzić z poczuciem opuszczenia przez babkę, jedyną bliską istotę,
dodatkowo z poczuciem winy, świadomością, że nie była posłuszna, z obwinianiem się za
chorobę serca babki. Ciężko też było się ostatecznie pogodzić, że nigdy nie zobaczy ojca, który
był daleki i prawie nieznany, ale chciała mieć świadomość, że gdzieś jest. Był czas łez, czas
buntu wobec wszystkiego i wszystkich, chęć ucieczki, lęki nocne, kurczowe trzymanie się
Myszki ze strachem, że i ona odejdzie. Razem z Barbarą powoli uczyły dziewczynkę spokoju,
wiary w ich miłość, w radość z rzeczy małych i poczucia bezpieczeństwa. Rosła na inteligentną,
uzdolnioną plastycznie, ładną dziewczynę o wrażliwym sercu. Myszkę kochała, jak umiała
najlepiej, nie mając z dzieciństwa żadnych wzorców. Barbara też była jej rodziną, przyszywaną
ciotką, a Roman chyba najwcześniej stał się jej dziadkiem z wyboru. Było to dla Lusi zupełnie
oczywiste.
A pierwszego września Alicja Kmiecikówna, uczennica pierwszej klasy szkoły im. Elizy
Orzeszkowej w Garbatce Średniej, podekscytowana do granic wytrzymałości własnej oraz
Myszki i Romana, w białej bluzce i plisowanej spódniczce, podciągając lekko opadającą lewą
podkolanówkę i w najprawdziwszych lakierkach, z tornistrem w okropne Myszki Miki,
wkroczyła w swój nowy rozdział życia. Pełna nadziei, strachu, ciekawości i oby wiary
w niepodważalną mądrość zdobywanej wiedzy.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego Fredek musiał zostać w domu, jemu też to wydało się
niezrozumiałe, ale na wiele pytań odpowiedzi przychodzą w życiu dopiero w miarę upływu
czasu. Z tym, że dzieci i psy mają trudniej.
Po powrocie do domu i Myszka, i Roman uznali, że mimo wczesnej pory należy odrzucić
wszelkie ustanowione nie wiadomo przez kogo nakazy, zakazy i obyczaje, bo obojgu należy się
szklaneczka na opanowanie nerwów, obniżenie napięcia i wyrównanie wysokiego ciśnienia. Przy
następnej jednak powiedzieli „stop”, bo nie powinni w tak ważnym dniu, w tak niewielkiej
miejscowości, przyjść pod uczelnię, po pierwszoklasistkę, i to w stanie wskazującym. Potem
Myszka zadzwoniła do Barbary i zdała relację z wydarzenia szkolnego, a ta zapowiedziała
przyjazd na weekend.
– Cyrk zjeżdża do Mikołowa – mówi Roman, mocno zakręcając siedemdziesiąty piąty
słoik z gruszkami. Owoce stoją na sztorc, a przy każdej cząstce, połówka wypestkowanej
czereśni, bo jak mówi Barbara: „Zanim posmakujesz, zachęć oko urodą”.
– No! – rzuca teraz znad góry skórek i gniazd nasiennych w wielkiej misce, nie
przerywając obierania. Siedzą i wekują owoce na zimę już dobrych kilka godzin, w kuchni
panuje rozgardiasz, wszystkie możliwe miejsca zastawione są słojami, w wielkim kotle, pod
szczelną pokrywą, pasteryzuje się wreszcie przedostatnia partia kompotów.
– Nie myślisz chyba naiwnie, że… – zaczyna Barbara, ale Roman mówi:
– Nie. Pewnie, że nie… Cyrk może i jest nieśmiertelny, ale ludzie… Mistrz Neroni już
dawno pokazuje swoje sztuczki aniołom, a piękna Emira siedzi gdzieś na chmurce, z nogą
założoną na nogę, w tych swoich wysokich, sznurowanych bucikach i stroszy piórka
w skrzydłach.
– No, to nie jest im źle. A nasz krajowy przyjeżdża? – rzeczowo pyta Barbara.
– Hm, Mikołowice spore miasto, ale za małe na zagraniczny. Plakaty są, na sobotę
i niedzielę zapraszają. Taak… dzieci i emeryci zniżka – dodaje.
Barbara lekko prostuje plecy, stęka i sięga po nową gruszkę.
– Jeszcze tylko jedna, dwie, trzy, cztery i kooniec!
– Biednie teraz tym w cyrku – kontynuuje Roman – i ludziom, i zwierzętom. Trudno
przeżyć, zarobić, zwabić publikę, skoro w każdym domu telewizor i przez niego cały świat się
wpycha.
– A no tak – zgadza się Barbara.
Pracują jakiś czas w milczeniu, ale Roman nie odpuszcza tematu.
– Tak sobie pomyślałem, że pojadę z Marianem, jak on będzie jechał po te słoiki
zamówione dla nas na jabłka do szarlotki, to zostanę, a wrócę autobusem.
– Bo co, chcesz pójść do cyrku? – Barbara zamiera z nożykiem nad gruszką.
– No, hm… – mruczy Roman i z szafki wyciąga suchą ściereczkę, a wilgotną starannie
rozwiesza na sznurku, obok innych. – No właśnie…
– Z sentymentu? Co?
– Ale wybiłem sobie to z głowy – ciągnie, pomijając jej pytanie. Czego miałbym tam
szukać? Tamtego czasu już nie odnajdę, siebie tamtego też nie… może tylko, sam nie wiem…
nie. Oczywiście, że nie. Może tylko marsz cyrkowy ten sam… – Nuci rytmicznie.
Barbara patrzy na niego.
– Romek. Myślę, że bezpieczniej zatrzymać w sobie wspomnienie tamtego czasu,
miejsca… tamtą fascynację. Sama też miewałam taką tęsknotę do przywoływania szczęśliwych
momentów, miejsc. Pamiętam w Amsterdamie… mąż nagrywał z zespołem płytę, a ja włóczyłam
się po mieście, które jakoś nie było mi obce, choć język tak, przewieszałam się przez poręcze, bo
zachwycały mnie na kanałach barki mieszkalne, to że ludzie wybrali taki sposób na życie, ciasno
im było, ale wszędzie doniczki z kwiatami, a to kot wypasiony śpiący na foteliku, albo gospodarz
nad patelnią z jajecznicą, pranie się suszy na sznurku. Przepływają stateczki z turystami albo
miejscowymi, coś świętują, unoszą kielichy, śpiewają po swojemu, ale nasze machanie rąk to już
międzynarodowe. I uśmiechy. Wiesz, ja tam cały ten czas uśmiechałam się, może trochę
poważniałam w ich wspaniałych muzeach, trzymasz w domu pocztówki, a tu masz naprzeciwko
żywy obraz, piękny, czasem do łez. I takie tajemne odczucie… Przed nim stał kiedyś sławny
malarz z pędzlem, oddychał, może nie reagował na wołanie żony, że zupa stygnie, krzyczał, żeby
dzieciaki albo kochanka nie gadali tak głośno. Teraz stoję ja. A te domki, Romanie… każdy inny,
ozdobne, ciaśniutko przylepione do siebie, jak z książeczki dla dzieci, a tam od lat ludzie
mieszkają… W takim właśnie mieścił się nasz hotelik, widzisz, już nazwa mi uleciała… Schody
wąziutkie na półtorej osoby, to z jęzorem na brodzie wdrapywaliśmy się na swoje drugie piętro,
do ciasnych pokoików. A obok był pub irlandzki, głośny, gwarny, rozśpiewany, i tam po
nagraniach chłopcy, powiedzmy, gasili pragnienie szklaneczką whisky, ja piwem przy okazji, no,
potem ten powrót późnym wieczorem… – Barbara śmieje się niespodziewanie i kiwa głową.
– Zawsze było tak, że któryś lądował na dole, a jeszcze kogoś pociągał za sobą. I ten
ciemnoskóry mężczyzna, z cudownie wyrozumiałym wyrazem twarzy, w ciasnym kącie recepcji.
Obłożonym kupą futerałów z instrumentami chłopców, bo wnosić codziennie i znosić było ponad
ich siły. Tylko Edi nie rozstawał się ze swoją trąbką. I ty wiesz, też miałam takie chwile, jak ty
teraz… zebrać forsę, pojechać, odnaleźć… to, co nie do odnalezienia. Tego już nie ma… tamtego
nie ma, ani mnie… młodej, szczęśliwej, zachwyconej, naiwnej.
I milknie jakoś poruszona, a Roman milczący cały czas, odzywa się teraz, starając się,
żeby to zdanie i zawarta w nim myśl zabrzmiało bardzo zwyczajnie.
– Ale jeśli chociaż dobre wspomnienie mamy i ono… zatoczy koło wobec tego, co dziś,
i wróci do nas, to… – dość bezradnie nie kończy.
– Pewnie tak – zgadza się Barbara i w typowy dla siebie sposób zrywa nastrój, oboje
przywracając codzienności.
– Nasze ogórki trzeba czym prędzej zebrać, robią się coraz większe i nie da się z nich
zrobić zimowej sałatki. O, jutro mizeria do mielonych. Trzeba pamiętać.
– No i po naszych wspomnieniach – wzdycha Roman, ale robi to zabawnie.
– Zjedz gruszkę, na osłodę.
– Nie powiem, ile zjadłem – krzywi się Roman. – Czekam, kiedy wątroba wystawi mi
rachunek.
– Ej, to włącz czajnik. Szklanka gorącej wody cię uratuje i mam dobre ziołowe pigułki.
Przesadziłeś?
– Tak.
– Kończmy, kończmy… – jęczy Barbara. – Te skórki trzeba na kompost.
Słychać otwarcie drzwi i kroki w sionce.
– Skończyłam! – woła Myszka i wchodzi do kuchni, trzymając białą porcelanową paterę,
znad której koronkowych brzegów wystaje kilka gruszek.
– Martwa natura jest wasza. Mam nadzieję, że nie przeszły zapachem terpentyny.
– A niech cię! – Barbara patrzy na gruszki. – Przetwórnia ogłasza upadłość!
– A obraz? – pyta Roman.
– Skończony. Schnie – odpowiada z ulgą Myszka. – Zaraz zacznę wynosić te weki do
spiżarni, moi dzielni wojownicy – sięga po kuchenny fartuch – i poszukam jakiegoś pudła,
załadujemy kompoty dla ciebie, do samochodu. Moja mrówko.
Życie biegnie spokojnie w pewnym, narzuconym przez obowiązki, trybie. Szkoła Lusi,
nawiązane przez Myszkę kontakty z właścicielką małej galerii na Starówce i szykowanie się do
wystawy. Trzeba było myśleć o dopływie gotówki, bo na razie żyli z pieniędzy złożonych
w banku, nie zanosiło się na klepanie biedy po jakiejkolwiek części ciała, ale myśl o zarabianiu
była potrzebna. Wynajęcie i reklama to też były koszty, ale i ryzyko, na ile malarstwo
wchodzącej czy raczej chcącej wejść na rynek artystki wzbudzi zainteresowanie. Oczywiście, że
się niepokoiła, ale musiała spróbować. To, że Roman był z nimi, stanowiło niewyobrażalną
pomoc. Wiedziała, że los się troszkę zreflektował, że za dużo, za bardzo oberwała i teraz trzeba
dla równowagi nieco poluzować. Byli zdrowi, chciało im się pracować, wierzyli, że życie jest
interesujące. Znajdowali czas na przyjemności, cieszyli się swoją obecnością i byli sobie
zwyczajnie bliscy. Przybrana matka, przybrane dziecko i przybrany dziadek dziecka. Michał
odzywał się rzadko. Kiedy zaczął coś wspominać, bez specjalnie entuzjastycznego zapału,
o jakiejś spotkanej kobiecie, Myszka naprawdę odetchnęła z ulgą. Dałaby wiele, żeby był
szczęśliwy. Należało mu się, był tego wart.
Tego dnia, kiedy zadzwonił telefon i wyświetlił się nieznany numer, pomyślała, że to
znowu będzie Michał.
– Halo?
– Witaj, kochanie – powiedział znajomy kobiecy głos.
– Słucham…? Kto mówi?
– Ja.
– Iwona!! O Wszyscy Święci!! Iwka! Skąd dzwonisz, tak wyraźnie cię słyszę, jak
z drugiego pokoju!
– Trochę dalej. Jestem u siebie.
– Gdzie… u siebie?
– W Warszawie.
– Ja oszaleję! Jesteś w Warszawie?! Dlaczego nie dałaś znać, że wracasz? Odebrałabym
cię z lotniska, powitała całą kwiaciarnią! Iwonko… Tomek jest z tobą?
– Nie, on…
– Dlaczego?
– Pracuje. Pilnuje domu w Paryżu i pozwolił mi na trochę wyskoczyć. Obiecałam, że
wrócę…
– Co ty mówisz…
– Żartuję. E… Myszka… płaczesz?
– Cholera jasna, a jak myślałaś, że co? Że będę jak skała? Tak tęskniłyśmy za tobą, babo
jedna ty! Barbara wie?
– Nie, jeszcze nie. Daj mi coś powiedzieć. Chcę otworzyć walizki, chcę się wykąpać,
chcę spróbować się przespać i bardzo chcę się z wami spotkać. Jaki jest plan?
– Plan A: wykonujesz to, co zaplanowałaś, plan B: zawiadamiam Baśkę, plan C:
dzwonisz do mnie, jadę, rób kawę.
– Okej, rany, jak się stęskniłam… ale kawy nie, nie pijam, słabą herbatkę chętnie nad
wyraz.
Późnym popołudniem siedzą wszystkie trzy, znowu trzy i znowu razem. Iwona za bardzo
schudła, jednak wygląda pięknie, owinięta fantazyjnym barwnym szalem, opalona, z krótko
obciętymi włosami, wygląda na dużo młodszą, bardzo interesującą kobietę. Jest w niej aż
uderzający spokój, ale i jakaś czujność, gdy patrzy na nie, gdy mówi, a nawet gdy milczy. Ale
jest inna, może jeszcze trochę daleka, może jeszcze zbyt pochłonięta tamtymi oddalającymi ją
sprawami, tak jakby były sobie bliskie, ale jeszcze trochę na innej zasadzie.
– Zmieniłaś się… to zrozumiałe na tamtym tle – mówi Barbara.
Iwona uśmiecha się lekko.
– Dorosłam. Późno, ale zdążyłam. Myślę teraz inną częścią ciała, Barbaro, a w dodatku
przeznaczoną do tego. Zależną od naszej fizjologii i procesów psychicznych, prawda? Kapelusze
na tej części są tylko zabawnym ozdobnikiem. A jeśli chodzi o ten talerzyk zwany aureolą, to
tylko dla maluczkich na świętych obrazkach. Chociaż, patrząc tam na tych świetnych,
umęczonych, z ich walką o innych, często ze świadomością niemocy i beznadziei, w strasznych
przypadkach… zasypiających na stojąco, na chwilę chociaż, i z ich wiarą, że jednak jest w tym
działaniu jakiś ludzki sens, choć bywa, że z rozczarowaniem na pozorne ruchy świata… z ich
– śmieje się cicho – wyrafinowanymi przekleństwami, nie, przykładów nie będzie: to chociaż
niewidoczne, mają aureole nad głowami. Takie cholernie ludzkie aureole.
Patrzy na nie spokojnie, z lekkim uśmiechem, a one milczą, wstrzymują oddech, porażone
opowieścią i poruszone swoją przyjaciółką, znaną im, a teraz inną, głęboką, stojącą wyżej, mimo
iż fizycznie na odległość ręki. Wreszcie Barbara bierze głośny oddech.
– Nie wyobrażałaś sobie… tamtego… bo niby jak…
– Jasne.
– Moje złoto, o innej Afryce marzyłaś.
– Tak. Nie spotkałam mojego słonia z dzieciństwa… To nie było moje safari. Kolorowa
bajka dla bogatych. Ta Afryka, z suszą, głodem, z jej niekończącymi się latami wojen, terrorem,
walkami międzyplemiennymi, z Al-Szabab… – milknie na chwilę, kręcąc głową – z jej
okrucieństwem niewyobrażalnym… grabieże, porwania, gwałty… Ta jest prawdziwa.
– Co to jest Al-Szabab? – cicho pyta Myszka.
– To jest, kochanie moje, organizacja islamistyczna, powiązana z Al-Kaidą. To oni robią
wszystko, żeby nie wpuszczać do Somalii organizacji humanitarnych. Tak… kilkunastu
pracowników z poprzedniej ekspedycji zostało bestialsko zamordowanych.
– To jest piekło.
– Tak, Basiu, ale nie z rogatymi facetami, z widłami i gotowaną smołą, którą się straszy
za grzeszki. Piekło istnieje i jest tam. I nie jako kara za grzechy, jak nas straszy Kościół katolicki.
Nie wiem, czy się kiedyś pozbieram, czy coś zagłuszy poczucie mojej bezradności… i wstydu za
siebie tamtą. – Pociera dłonią czoło, a wtedy zsuwają się na jej chudej ręce, aż gorące od
mocnych kolorów, dziwne bransoletki, kilkanaście plecionek wykonanych rękami człowieka.
– Proszę cię – protestuje Myszka – nie możesz tak osądzać siebie… tamtej. Nigdy nie
byłaś bezwartościowym człowiekiem. Zawsze miałaś w sobie dobroć, przyjaźń, umiejętność
niesienia natychmiastowej pomocy. Mamy na to dowody.
– Myszko…
– Czekaj. Daj powiedzieć. Dziś jest taki dzień na szczere rozmowy. Jesteś świetną babą
z normalną potrzebą istnienia w życiu drugiego człowieka. Z normalną nienawiścią do
samotności. Do braku miłości. I dlatego przedzierałaś się przez facetów po omacku. I kiedy
przyszła wreszcie ta prawdziwa miłość, runęłaś głową naprzód bez względu na wszystko. I to
było wielkie, Iwonko. Podziwiamy cię. Obie. – Patrzy na Barbarę, która milczy, ale kiwa głową.
– A potem tam, przy twoim… nieprzystającym zawodzie wyuczonym… sprawdziłaś się.
– Mała śrubka w tej wielkiej, odpowiedzialnej machinie uruchomionej przez
fantastycznych ludzi, ale – podnosi palec Barbara – ważne było, że przyda się nawet najmniejsza
śrubka. Wiem coś o tym, bo pomagałam w naprawie kosiarki panu Fladze, prawda? – stara się
zażartować.
– Prawda – przytakuje Myszka – też byłaś niezbędna…
Iwona uśmiecha się rozbrojona.
– Dobrze jest to wziąć pod uwagę.
– Jesteś kimś! – Barbara wyciąga do niej rękę z wyrazem twarzy, jaki mają ludzie ważni
dla siebie, w ważnej sprawie.
– Pani trochę przesadza, madame… – Iwona lekko się skłania. – Byłam tylko… salową,
sprzątaczką, młodszą pomocnicą w kuchni, w pralni, członkiem grupy pogrzebowej, osobą
z trudem wspierającą ze względu na kaleczony język angielski. Ale w sumie byłam troszkę
potrzebna i to było dobre poczucie.
– Jeszcze herbaty? – Nachyla się nad nią Barbara.
– Tak. Proszę…
– A nie mówisz głośno o czymś jeszcze w tym chaosie chorego świata. Tam w jego
nieszczęściu, potrafiłaś… wykroić sobie szczęście, w bliskości odnalezionego Tomasza. Brzmi to
patetycznie, ale sens, sens jest prawdziwy i jakże ważny.
– Och – wzdycha Iwonka i obejmuje przyjaciółkę.
Nagle prostuje się, bawi chwilę bransoletkami, po czym zdejmuje kilka i podaje.
– Jestem wdzięczna losowi za wszystko, za was i za Tomka. Weźcie, one są magiczne, od
tamtych kobiet. Z serca. Dla was. Niosą spokój, zauważanie świata i wiarę w dobro.
– No, kurza twarz, teraz się rozbeczę – mruczy Myszka.
– Ani się waż! – grozi jej Barbara i całuje Iwonę. – Nasza mądra, dzielna dziewczynka.
A teraz mów, co dalej… z wami. Dziel się, kobieto.
– A więc… – zaczyna Iwona.
– Dwója bęc! – rzuca Myszka. – Kto tak mówił?
– Kuropatwa Eugenia! – wołają z ulgą.
– Wieki temu, jeśli prawdą jest, że byłam kiedyś nieletnia, no, nastoletnia – zaczyna
Iwona. – Dobrze, otóż teraz, kiedy decyzja o naszym życiu we Francji została podjęta, jestem tu
po pierwsze, żeby zobaczyć się z wami, potem zakończyć współpracę z Ewą w królestwie
łachów…
– O, widzicie ją, z jaką to pogardą… A ja to lubię i korzystam.
– Żartowałam, Basiu. I z tą moją Ewą zrobić notarialną umowę na jej prawo do
wynajmowania i remontów mojego mieszkania, za jakąś dla niej przyzwoitą sumkę. Myślałam
o sprzedaży, ale uznałam, że muszę tu mieć swój dach. Przecież nie znikam na końcu świata.
Chcę tu przylatywać. Tak jak będę na was czekać, kiedy tylko się urządzimy. To oczywiste,
prawda?
– Cieszę się „dla ciebie”, ale jest mi cholernie smutno – mówi Myszka.
– Nie jesteś osamotniona w tym myśleniu – dorzuca Barbara. – To się nam porobiło.
– Kochane moje… nie mogę inaczej.
– Czy ten dyrektor kliniki, ten wasz przyjaciel Felix…
– Deroux. Felix Deroux.
– Tak. Czy on, ściągając do siebie Tomasza, no i ciebie, jakoś gwarantuje wam, czy
zapewnia możność pracy, życia?
– Tak, Myszko. Jesteśmy pewni. Oczywiście, Tomek będzie przechodził wszystkie
schody, musi dostać pozwolenia na pracę w swoim zawodzie, ale Felix jest doskonale ustawiony,
pod wieloma względami, a w jego zespole są: Niemiec, Hindus, lekarka z Konga, a teraz…
Polak. Jego klinika cieszy się znakomitą renomą, ma zielone światło ze względu na, no właśnie,
ordynatora, człowieka wielce szanowanego i docenianego. Ja go zwyczajnie kocham. Za to, jaki
tam był, jaki jest.
– No, to najlepsza opinia. Ale nadzwyczajną miłość zostaw łaskawie dla Tomasza
– zupełnie serio mówi Myszka.
– On ją ma – uśmiecha się Iwona. – Mam na to dowód. Uwaga… to mój brzuch.
Kładzie na nim ciemne, chude dłonie i patrzy z uśmiechem na przyjaciółki.
Myszka i Barbara zamierają z otwartymi ustami.
– Iwona? Jesteś… – zaczyna oszołomiona Barbara.
– Jestem. I jestem szczęśliwa.
– Ja zwariuję – mówi Myszka i dotyka jej brzucha.
– Proszę, nie rób tego – żartuje Iwona. – Nie wariuj. Ciotka wariatka to będzie wstrząs dla
mojego…
– Gratuluję ci, najmilsza, cholernie się cieszę, ale powiedz, że jesteś pod dobrą opieką
lekarską. Nie tylko Tomasza, ale specjalisty – przerywa jej Barbara.
– Basiu, spokojnie. Doskonale wiem, że to jest już najbardziej ostatni z ostatnich
dzwonków. Zdajemy sobie sprawę z ryzyka… ale nie mogłabym go nie podjąć. Jestem czujna,
odpowiedzialna i myśląca, żeby nie powiedzieć… mądra.
– A samolot, podróż, to nie było zbyt ryzykowne?
– Nie, Myszko. Decyzję podjął areopag moich lekarzy. Pozwolili.
Patrzą na nią poruszone.
– A co Tomasz na wieść o… – Myszka przerywa, bo niespodziewanie musi wytrzeć nos.
– Od początku naszej znajomości, no… bliższej znajomości, nauczyłam go „trzymać
kciuki” z okazji różnych sytuacji. Trzyma z typowo męską niecierpliwością.
– Czy mogę cię delikatnie ucałować? – pyta Myszka.
– Nawet mocno – śmieje się Iwona. Wstaje i wyciąga do nich ręce. – Kocham was, baby
– szepcze cichutko.
Przytulają się i stoją dłuższą chwilę bez słowa.
Wiadomość od „galernicy” o terminie, w którym proponuje Myszce zorganizowanie
sprzedażnej wystawy, była ekscytująca. Większość domowych obowiązków spadła na Romana,
a ona kursuje między Warszawą, tamtym mieszkaniem a domem w Garbatce. Pomaga wieszać
swoje prace, bierze pod uwagę oświetlenie, ekspozycję w witrynach, rozumie konieczność
zainwestowania w skromny, chudziutki katalog, a co podraża koszty – z kolorowymi
reprodukcjami. Powodzenie stanowi wielką niewiadomą, chociaż to ona sama jest niepewna
i nieco przestraszona, bo „galernica” robi wrażenie osoby spokojnej, znającej potrzebę rynku
i swoich stałych klientów. Otwarcie jest zapowiedziane afiszami i wzmianką w gazecie.
– Jeżeli nikt nie przyjdzie, palnę sobie w łeb – jęczy Myszka, a Barbara uspokaja ją, że
ona przyjdzie, na pewno.
Ale o frekwencję swoich stałych klientów zadbała właścicielka, a co było dla Myszki
niezwykłym przeżyciem, to niespodziewana obecność paru osób, które pamiętały jej twórczość
sprzed lat, a nawet ktoś był posiadaczem pracy, której nie mogła sobie przypomnieć. Podczas
wernisażu zostały zarezerwowane trzy obrazki, później w trakcie trwania wystawy „poszły”
cztery, a „galernica” zdecydowała, że po zakończeniu wystawy, zostawia pozostałe, chce je mieć,
wierzy, że zostaną sprzedane. Prosi o wstawienie do niej tych, które nie weszły z jakichś
powodów na wystawę i proponuje współpracę. Myszka jest szczęśliwa i pełna planów.
Któregoś dnia telefonuje Geno, przeprasza, że dopiero teraz znalazł chwilę czasu, żeby
odwiedzić galerię, gratuluje zachwycony, także w imieniu żony i jej starszego przyrodniego
brata. Zapowiada przyjazd, żeby osobiście ją uściskać…
Udaje mu się to w sobotnie popołudnie, kwiaty są równie piękne, jak jego słowa, które ją
wzruszają, a do zachwytów dołącza się, jakby troszkę przesadnie, przyrodni brat Wiesi,
farmaceuta, niezapowiedziany pan magister Henryk Gąs-Gęsicki. Chudy krótkowidz, który
mrużąc oczy, mimo okularów w złotej oprawce, rzuca jakby nieco zmysłowe spojrzenia, co
początkowo peszy Myszkę i Barbarę. Ale spojrzenia były zdecydowanie ukierunkowane na…
Myszkę. I nagle ona zaczyna się gubić w tych wszystkich zachwytach, począwszy od relacji
z wystawy, poprzez wygląd domu i okolicy, obiad, z niezwykle smakowitym deserem, gruszkami
w sosie szodonowym… który przyniósł wspomnienie powrotu do szczęśliwego dzieciństwa
dworku jego dziadków, gdzieś na Ukrainie, do zachwytu nad „pełną uroku, piękną
gospodynią”…
To przesadne uniesienie hamowane jest tylko przez bliskość Fredka, który grzecznie
asystuje przy stole, ale magister lękliwie trzyma łokcie przyciśnięte do boków, a dłonie ma
uniesione nad blatem. Nie ośmiela go czułe dzielenie się ciastkami z psem w wykonaniu Gena
i nie tylko nie musnął psiego grzbietu nawet końcami palców, ale i nie obdarzył otwartym
spojrzeniem. Obie kobiety nie tylko poczuły się dotknięte, ale choć każda z osobna, to tak samo
w myślach określiły gościa – palant i dupek.
Te jednoznaczne tokowanie magistra rozbawiło Barbarę, ale Myszka zaczyna sztywnieć
z niechęci. Przy pożegnaniu nie wyraża chęci spotkania się w Warszawie, zasłaniając się brakiem
czasu na życie towarzyskie. Naburmuszył się lekko dotknięty, a Geno nie dostał na drogę ciasta,
co dało mu do myślenia, że przesadził. I to powiedziała mu wieczorem przez telefon, oburzona
szytym grubymi nićmi swataniem. Jak mógł wpaść na ten pomysł, dlaczego nie uprzedził,
a wtedy nie doszłoby do tej wizyty, która tak jednoznaczna, napawa ją niesmakiem i niechęcią.
Kajał się, naiwnie zapewniał, że taka kobieta jak ona nie może być samotna, że chciał jak
najlepiej, tak, tak, zna to powiedzenie o wybrukowaniu piekła dobrymi chęciami, ale niech ona
weźmie pod uwagę, że w dzisiejszych czasach poznanie samotnego mężczyzny, znakomicie
ustawionego finansowo, dawno po rozwodzie nie ze swojej winy, oczywiście, przystojnego
przecież… z dobrym nazwiskiem, do tego to krewny Wiesi i tak dalej, i tak dalej. Uznał jednak
jej prawo do wściekłego protestu i zobowiązał się, że nigdy już, nigdy… nie wykona żadnego
gestu, który ona mogłaby uznać za bezprawne wtrącenie się w jej życie osobiste. I Myszka
przebacza nieszczęsnemu swatowi, który przecież chciał jak najlepiej. I nawet w jakiejś nie
najjaśniejszej chwili, powracając do tego wydarzenia, potrafiły z Barbarą wybuchać
niepohamowanym śmiechem.
Do Warszawy pojechała wcześnie, umówiona z „galernicą” jeszcze przed otwarciem
galerii. Zawiozła kilka nowych prac i zainkasowała należne jej pieniądze za sprzedane obrazy.
Współpraca układała się dobrze, to że „galernica” otwarcie przymówiła się o pejzaż, który
chciała mieć w stałej ekspozycji, w tego typu kontaktach było normalne, a w każdym razie
powszechnie przyjęte.
Zajrzała do swego mieszkania, a kiedy odkryła na bocznej ulicy nowo otwarty butik,
wskoczyła, by dokupić trochę rzeczy dla rosnącej jak na drożdżach Lusi. Mała z taką radością
witała nawet najskromniejsze rajstopy, skarpetki czy choćby fartuch do szkoły. Nigdy o nic nie
prosiła, miała wrodzone godność i skromność. To były zachwycające cechy. Skusiła ją też
aksamitna sukienka, a kiedy ekspedientka zapytała – a w jakim wieku jest córeczka… nie tylko
kupiła sukienkę, ale i bransoletkę ze szklanych koralików. W delikatesach obok zakupiła jeszcze
to, czego nie miała Magda Flagowa w swoim sklepie, postanawiając uczcić przypływ gotówki
przygotowaniem obiadu w charakterze włoskim, co Roman i Lusia bardzo lubili w jej kuchni.
Nie wiadomo, czy bardziej cieszyła Lusię sama długość makaronu, czy zabawne skręcanie go na
widelcu za pomocą łyżki. Sałatę miała w warzywniku posianą przez Romana, więc jeszcze tylko
wypatrzyła dobry sos, a w kąciku dla zwierząt – wędzone wieprzowe ucho dla Fredzia. Potem
szybki powrót do domu, ale wolno wyjeżdżając, zauważa nowo otwartą restaurację, o zabawnej
nazwie „Niebieski Pies”… Uśmiecha się sama do siebie i nie może sobie przypomnieć, co tu
było przed „psem”, tak szybko zmienia się twarz miasta.
W domu Roman pomaga wypakować zakupy, ale jest jakiś skupiony i milczący. Myszka
przygląda mu się spod oka i wreszcie pyta:
– Co się wydarzyło? Źle się czujesz?
Roman siada naprzeciwko przy stole.
– Pierwsza sprawa mniejszej wagi. Był sołtys, będzie jeszcze wracał do propozycji. Ma
kupca na domek Łucji. Szwagier jest zainteresowany siedliskiem, bo dom by wyburzył i stawiał
nowy. Chciałby poszerzyć, pogłębić staw i hodować ryby.
– Jaki staw?
– Też o nim nie wiedziałem. Jest za domem, mały kawałek drogi, za ogrodem.
Myszka patrzy na niego zaskoczona.
– No, nie wiem… musiałaby decydować Lusia. Ona nie była tam od śmierci Łucji, ale nie
wiem, jaki jest jej stosunek emocjonalny do tego miejsca. Może to byłby dobry pomysł… Co
o tym myślisz?
– Płacisz podatek, dom stoi pusty, ledwo się trzyma… jaką to ma przyszłość? – Wzrusza
ramionami. – Dałaś jej dom tu i w Warszawie. Jest kupiec… jeżeli sprawy spadkowe da się
przeprowadzić, to warto z małą porozmawiać, choć łatwo być nie musi.
– Może nie być – zgadza się Myszka. – Przyniesiesz mi sałatę?
Roman podnosi się i odstawia krzesło.
– Dobrze. Idę, ale mnie proszę nie brać pod uwagę.
– A cóż to nowego? Nagle nie jadasz sałaty? Ty, pierwszy królik w Garbatce?! – Myszka
śmieje się, ale widząc, że on nie podejmuje żartu, poważnieje. – Roman, jesteś chory?
– Nie – zapewnia szybko – ja nie. Bronek. Bronek Drzazga. Zawiadomił mnie Anatol,
a do niego dzwoniła Drzazgowa. On podobnież patrzy na księżą oborę. Chce nas pożegnać…
widzieć. Jadę. Za godzinę mam autobus. Zabiera się ze mną Anatol, będzie czekał tam u siebie,
na przystanku. Nie wiem, kiedy wrócę. Poradzicie sobie?
– Oczywiście. Tak mi przykro. Tyle razy rozmawialiśmy, żebyś ich zaprosił… miejsca
dosyć. Ale może jeszcze…
– Chyba nie.
– Człowieku, nie jadłeś obiadu!
– To nic. Zrobiłem sobie kanapkę.
– Spakowany jesteś?
– Tak.
– Odwiozę cię na przystanek. – Zdejmuje fartuch.
– Nie… ja sam, bo…
– Będzie szybciej, a Lusia i tak jest dłużej w szkole, przecież mają dziś zajęcia taneczne.
Po drodze zajedziemy do Flagowej, zrobimy zakupy. Nie możesz jechać z pustymi rękami.
Pomyśl, co by im sprawiło przyjemność. Zbieraj się, kochany. Pamiętaj zadzwonić do mnie.
Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
A on odwraca się.
– Dziękuję, Marysiu… tylko najpierw sałata. Zdążę.
Pies patrzy na nich, ale ona daje mu wędzone wołowe ucho i mówi:
– Zostajesz. Pilnuj domu. Pani zaraz wróci. – Wyciera ręce i idzie do sionki po kurtkę.
Weszło już w zwyczaj, że, kiedy zbliża się czas powrotu Lusi ze szkoły, Myszka albo
Roman szeroko otwierają furtkę, Fredek już wie, siada, wpatrując się w aleję jarzębinową,
i chyba zbędne są powtarzane słowa – czekasz na Lusię.
A potem, kiedy na końcu alejki pokaże się mała figurka z plecakiem, pies mknie, żeby
zabrać od niej worek na kapcie i nieść go z dumnie uniesioną głową. Wtedy zawsze ktoś
z domowników wychodzi na ganek, żeby otworzyć ramiona dla dziewczynki, by nie miała cienia
wątpliwości, że jej dom na nią czeka. Oczywiście, psa nigdy nie omija głośno wyrażany podziw
i głaskanie, po czym następują pertraktacje w sprawie odzyskania worka. Ten rytuał czekania
i powitania jest niezwykle ważny dla nich wszystkich.
Myszka nakrywa do stołu na dwie osoby i jak się okaże, będzie tak przez kilkanaście dni.
Przez czas odchodzenia przyjaciela Romana i potem, kiedy będzie pomagał w sprawach,
z którymi zostają bezradni domownicy.
Może w sobotę wpadnie Barbara, chociaż ostatnio nie zdarza się to często, jak mówi, po
oddech i możność wyspania się, bo Luiza znów musi swoje „odleżeć” w szpitalu, znowu jest
zagrożenie donoszenia ciąży. Barbara krąży więc między swoimi obowiązkami zawodowymi
a szpitalem i domem syna. Obaj, Wiktor i Bartek, zwykle zawieszeni na matce, nie dają sobie
rady z najprostszymi pracami. Barbara znosi to dzielnie, mając świadomość, że to ona fatalnie
wychowała syna, a taki sam błąd popełniła synowa wobec Bartka. Ważne, że obaj starają się,
wykazując maksimum dobrej woli, choć przypowiastka o piekle wybrukowanym dobrymi
chęciami jest często aktualna.
Myszka przygotowuje sos do sałaty i co chwilę podnosi oczy, patrząc w okno kuchenne.
Są. Idą zgodnie, a kiedy odwracają głowy, widać, jak dużo mają sobie do powiedzenia.
Na progu Myszka otwiera ramiona i dziecko oraz pies biegną, bo każde chce być
pierwsze.
– A gdzie dziadek? Już jest po obiedzie? – pyta Lusia, siadając na swoim miejscu.
– Musiał wyjechać.
Mała wpatruje się uważnie w Myszkę.
– Odjechał od nas? Na zawsze…?
– Co ci przyszło do głowy.
– Czy coś mu się stało?
Myszka wyczuwa w jej głosie ogromny niepokój, uśmiecha się i stara mówić
najłagodniej, jak potrafi.
– Nie… jemu nic, ale jego najbliższy przyjaciel jest bardzo chory.
– Umrze?
– Nie wiem. Bardzo bym chciała, żeby nie… To by zabolało Romana.
– To boli.
– Hm. Tak jest z życiem człowieka… że kiedyś musi odejść.
– A ci, co zostają… płaczą. Będzie płakał, prawda?
– Obawiam się, że może tak być. Postaramy się mu pomóc – mówi bezradnie.
Wychodzi do kuchni, zabierając talerze. Kiedy wnosi makaron i sałatę, Lusia patrzy na
Myszkę.
– Tak lubi ten długaśny makaron… i sałatę.
– Jak tylko wróci, zrobimy specjalnie dla niego całą michę – zapewnia głośno, a mała
kiwa głową.
– Zadzwoni do nas?
– Prosiłam go o to. Myślę, że jak tylko będzie miał wolną chwilę, zadzwoni. Jedz, Lusiu.
– Ciociu, dostałam dziś piątkę z polskiego i bardzo bym chciała, żeby wiedział o tym.
– Ach, ty milczku. Kto to się nie chwali. Brawo! Nagroda czeka… Ale po obiedzie.
I kiedy mała uśmiecha się, Myszka starając się mówić jak najnaturalniej, pyta:
– Lusiu, a może wpadłybyśmy do twojego domu, zobaczyć, jak tam…
Dziewczynka sztywnieje i odwraca głowę.
– No? O co chodzi, zajączku?
– Nie chcę.
– Myślałam, że…
– Nie.
– Nie to nie.
Jedzą w milczeniu. W pewnej chwili dziewczynka odkłada widelec.
– Ciociu, co nas obchodzi tamten dom. My mamy swój tutaj, prawda? Ty i ja. I dziadek,
i Fredek, i ciocia Basia z Bartkiem, jak przyjadą. Prawda? – Jej głoś drży, oczy wpatrzone
w Myszkę są szeroko otwarte. – Dlaczego mam tam wracać? Nie jestem grzeczna?
– Lusiu! Co ci przyszło do głowy? Nie ma mowy o powrocie i jesteś bardzo grzeczna,
a jak ci się czasem nie udaje, to widzę, że się starasz… i bardzo to doceniam. Skąd ten pomysł?
No wiesz… to niemądre, zajączku. Już nie jesz?
– Nie. Dziękuję.
– Oj, coś marnie dzisiaj. I sałata została…
Lusia wstaje od stołu, a potem mówi, nie patrząc na Myszkę:
– Chciałabym pójść… do bliźniaczek, mogę?
– Oczywiście. A lekcje?
– Będziemy odrabiać razem.
W tym momencie dzwoni komórka, po którą sięga Myszka.
– Halo?
– Mówi Tomasz Sztajnert, czy mogę…
– Tomek! – woła Myszka. – Witaj, kochany!
– Myszko, mamy córkę!
– Jest?! Już?! Córeczka! Cudownie! Och, Tomeczku, gratuluję!
– Trzy osiemset, na pięćdziesiąt cztery. Zuzanna Felicja, piękna. No, może matka jest
trochę piękniejsza.
– Jak Iwona, mów szybko!
– W porządku. Była niezwykła. Ale ona taka jest, prawda?
– Tak się cieszę, Tomeczku! Tak się cieszę!
Myszka odwraca się, słysząc trzaśnięcie drzwi, ale tylko Fredek siedzi pod nimi
zawiedziony, Lusi już nie ma.
– Byłeś przy niej cały czas?
– Bardzo chciałem, ale wyrzuciła mnie. Gryzłem palce za drzwiami. Przyznam ci się, że
może to i lepiej, bo facet z mokrymi oczami to może być klęska – śmieje się. – Ale serio mówiąc,
była bardzo dzielna. Trwało długo i bardzo się umęczyła. Bardzo. Moja dzielna Iwonka. Mam
dwie dziewczynki. Jeszcze pobędą trochę w szpitalu, ale dom czeka na nie. Jestem cholernie
szczęśliwy… niewyobrażalnie, Myszko.
– Ja też. Ja też. Zaraz zadzwonię do Baśki, ona też się piekielnie denerwowała, chociaż
zapewniała, że będzie wszystko dobrze.
– Oczywiście przylecicie? Zagracie z Barbarą w marynarza, która będzie chrzestną,
a która świadkiem na ślubie… Myszko, co ty? Płaczesz?
– No pewnie! Nasza Iwonka szczęśliwa, ma ciebie i córkę… to nie jest powód, żeby
beczeć?!
– No, jeżeli to z radości…
– A coś ty myślał? Ty, szczęśliwy ojcze, ty!
– No to załatwione. Macie tydzień na spakowanie się. Wszystkie terminy już zaklepane,
pokoje gościnne otwarte, szampany w lodówce. Cieszę się. Chcę was zobaczyć. Bardzo.
– Zaraz… Tomku, tak mi przykro, ale to niestety nie jest możliwe w obu przypadkach.
Nie możemy przylecieć. Ja jestem sama z Lusią, Roman wyjechał, nie wiadomo na jak długo, bo
jego przyjaciel na Mazurach jest umierający. Barbara ma na głowie syna, wnuka, synową
w szpitalu, o, i jak zwykle swoje podopieczne, bo urlop już wykorzystała. Okropnie mi żal…
i przykro, chyba wiecie, że poleciałybyśmy jak na skrzydłach. Będziemy duchem z wami…
– O, nie.
– Wybaczcie nam. Ucałuj Iwonkę i Zuzannę. Tomek! A Jaśka? Ona w naszym imieniu?
Jej jest łatwiej, sama decyduje o sobie. Ucieszy się. Niech Iwonka zatelefonuje do Szwecji…
– Jak ja mam powiedzieć Iwonce, że was nie będzie…
Takie wielkie, wspaniałe wydarzenie w życiu tych dwojga, którzy odnaleźli się dla siebie,
i ani Barbara, ani ona nie mogą zobaczyć ich szczęśliwych, pochylić się nad Zuzanną, znaleźć się
w ich domu, poznać przyjaciół.
Ale, jak mówi Barbara w beznadziejnych sytuacjach: nie przeskoczysz.
Myszka zastanawia się, gdzie może teraz złapać Barbarę, bo chociaż jutro jest sobota
i zapowiedziała przyjazd, to wiadomość o Zuzannie nie może czekać.
Wystukuje numer i czeka dosyć długo. Jest. Właśnie kończy dyżur u jakiegoś staruszka,
którego słychać w tle rozmowy, gdy cały czas snuje jakąś swoją niespójną opowieść.
– Basiu, to ja… muszę…
Ale Barbara przerywa jej:
– Myszka, oddzwonię. Jestem u pana Dariusza. Pakujemy go z paniami Mrozowskimi,
córki i ja, a zaraz będzie karetka. Dom Złotej Jesieni… Zadzwonię.
Cała Barbara, rzeczowa, zorganizowana, pomocna i niedająca się ponieść emocjom.
Myszka zna z opowieści podopiecznego pana Dariusza, niegdysiejszego świetnego wrażliwego
fotografa, którego dopadła postępująca demencja. Barbara zna go od wielu lat, czarujący
inteligent, pogodzony ze swoją samotnością i zauważający nadchodzącą bezradność. Już nie
może mieszkać sam, córki mają swoje życie, ktoś obcy za odpowiednią opłatą będzie do końca
przy nim. Ale to Barbara zrobi wszystko, aby zdążyć przyjechać na ten ostateczny koniec, aby
mocno trzymać jego dłoń w swojej.
Zwykła kolej rzeczy, jak mijające pory roku, ktoś odchodzi, mając wszystko za sobą,
a właśnie narodziło się dziecko z oczekiwaniem na przyszłość.
Myszka zbiera ze stołu i wynosi tacę do kuchni. Chowa jedzenie do lodówki i zabiera się
do robienia kawy. Czy poza zmywaniem czeka ją jeszcze dziś jakieś nużące działanie? Powinna
zabrać się do… O nie! Czas dla siebie. Nastawia radio i łapie stację, która nadaje spokojną
muzykę, a wtedy z filiżanką cudownie aromatycznej kawy zapada w fotel i uśmiecha się, myśląc
o Iwonie. O szczęśliwej wreszcie Iwonie… której życie nie ofiarowywało miłości. Do czasu…
a więc niech żywi nie tracą nadziei. Przymyka oczy i tak trwa przez chwilę. „Niech jej się
wiedzie i za nas…” – myśli.
Pies niespodziewanie zeskakuje z fotela i podbiega do drzwi prowadzących do ogrodu.
Myszka odwraca się.
– Lusia? – I wstaje, gwałtownie odstawiając filiżankę.
Dziewczynka jest blada, jej szeroko otwarte oczy wpatrują się w Myszkę.
– Kochanie! Co się stało?!
Chwyta ją za ramiona i przyklęka przed nią.
– Niedobrze mi…
Zdyszana mała drży i jest bliska łez. Myszka chwyta ją na ręce i niesie do łazienki.
– Co jadłaś? Co tam zjadłaś u bliźniaczek?
– Nie, nic… nic… nic…
– Proszę, powiedz…
Ale mała już wymiotuje i Myszka trzyma ją mocno.
– Dobrze, już dobrze…
Kiedy myje jej buzię, ponawia pytanie:
– Co jadłaś?
– Jakieś… coś tam… Popatrz, mam brudne ręce…
– Boże, czym cię struli? – Namydla jej dłonie i trze trochę za mocno… – A coś ty robiła
tymi łapkami… Poczekaj, musimy szczotką. Położysz się, a ja ci zaraz zaparzę ziółek. – Pomaga
wytrzeć ręce, potem odprowadza Lusię do pokoju. – Wszystko będzie dobrze.
– Będzie dobrze? Ale nie pójdziesz tam?!
– Gdzie? Nigdzie teraz nie pójdę. – Pomaga rozebrać się małej.
– I będzie dobrze?
– Co? No oczywiście. Tylko teraz w kuchni chcę…
– Ale przyjdziesz do mnie zaraz? Przyjdziesz?
– Zajączku… idę na chwileńkę do kuchni i zaraz będę z tobą. Przyniosę też termometr.
– Dotyka jej czoła. – Położysz się sama?
Mała kiwa głową i wsuwa się pod kołdrę, naciągając ją na głowę.
Nie, nie ma temperatury, dzielnie wypija ziółka, skulona, nie puszcza ręki leżącej obok
Myszki, a mimo to co pewien czas otwiera oczy, upewniając się, że nie jest sama. Kiedy po jej
policzkach spływają wielkie łzy i kiedy Myszka przytula ją, uspokajając, prosi cichutko:
– Nie odchodź, Myszko… – I zasypia.
Myszka postanawia, że jutro po przyjeździe Barbary natychmiast pójdzie do sołtysowej
i dowie się, co dała dzieciom na ten cholerny podwieczorek. Leży obok biednego, bezbronnego,
chorego dziecka, starając się opanować narastającą wściekłość. Dawno nie doznawała tego
uczucia, ale też dawno, a może nigdy nikt nie zrobił takiego świństwa komuś jej bliskiemu. To
nic, że była to bezmyślność, a nie zła wola. Bezmyślność i głupota. Dotąd miała lepsze zdanie
o Teresie, żonie sołtysa. Delikatnie gładzi policzek Alicji.
Powoli zapada zmierzch i nagle ciszę sennego miasteczka przerywa daleki sygnał straży
pożarnej, a może karetki pogotowia czy policji? Odwraca się w stronę okna i słucha. Sygnał staje
się coraz wyraźniejszy. To blisko… w rynku… Ktoś tam potrzebuje pomocy. Ludzie?
Zwierzęta…? Zaniepokojona, wstaje ostrożnie, żeby nie zbudzić śpiącej. Szeptem powstrzymuje
psa, który chce wyjść z nią, narzuca kurtkę i szybko wychodzi przez drzwi do ogrodu. Uderza
w nią mocny zapach dymu, snującego się nad drzewami. Biegnie i przez furtkę między
porzeczkami wypada na drogę. Na niebie różowa łuna pożaru. Teraz już bardzo blisko, wyraźnie
słychać nadjeżdżający na sygnale drugi pojazd. Kiedy dobiega na plac, staje z rękami na gardle,
w którym zabrakło oddechu. Ogień, dym, tłum ludzi, dwa wozy strażackie i policja.
Płonie stary, opuszczony dom Lusi.
Na drugi dzień, kiedy przyjeżdża Barbara, Lusia leży jeszcze w łóżku. Myszka
wytłumaczyła dziewczynce, że to ją wzmocni, że może po południu, jeżeli będzie silniejsza,
wstanie. Mała zgadza się bez słowa protestu. Myszka nie wie, jak powiedzieć jej o pożarze.
Barbara jest równie wstrząśnięta, jak Myszka. Z jednej strony, radość na wieści o Iwonie,
z drugiej, przerażenie pożarem, niepokój o małą. Jej dom rodzinny, mała stara chałupka,
pamiętająca dzieje rodziny. Kto i dlaczego to zrobił? Czy podpalaczami mogli być miejscowi,
czy jacyś obcy? Przecież nie złodzieje, którzy zacierali ślady włamania, bo co mogli ukraść
z pustej drewnianej obórki i biednego domu? Obie postanawiają dowiedzieć się czegoś od
sołtysa, ale przedtem pójdą obejrzeć pogorzelisko, a po powrocie trzeba będzie jakoś powiedzieć
o tym Lusi. Ale jak?
To, co zastają, robi przygnębiające wrażenie. Przednia ściana domu, z częściowo
spalonym dachem, numerem, który kiedyś naprawił Roman, stoi, za nią rumowisko cegieł,
spalonych belek i fragmentów mebli. Z okna wypadły szyby i na ich pozostałościach zaczepiona
nadpalona firanka, w zrudziałe, płynące donikąd łabędzie. Wielki, osmolony ceglany komin
wyrasta z nieistniejącej kuchni. Wszystko wygląda jak jakaś obrzydliwa i realistyczna dekoracja
do filmu. Duszący swąd spalenizny.
– Potworny widok. – Barbara przytyka chustkę do ust.
Drewniana furtka stoi oparta o przechylony płot. Teren wokół domu zadeptany i zalany
wodą.
– Chcę obejrzeć cały – mówi Myszka i rusza za dom. – Popatrz… zaczęli od obórki.
Tylko podmurówka została. Co za draństwo…
Idą ostrożnie, żeby nie potknąć się o gruz i nadpalone deski.
– Wiesz, Myszko, że to mogła być bezmyślność miejscowych wyrostków… jakieś
papierosy, właśnie w obórce, niewidocznej od ulicy… a może nawet idiotycznie rozpalone we
wnętrzu ognisko. Oczywiście dom nie był ubezpieczony?
– A skąd! Za co? Szczęście, że nie było zwierząt. Już dawno… a tam – odwraca się
– widzisz, przez te zarośla prześwituje staw. To właśnie kusiło tego ewentualnego kupca,
o którym ci mówiłam. Mam nadzieję, że nie ma nic wspólnego z tym, co się stało… Bo niby po
co by to było? Nie chodziło mu o dom, miał go i tak rozwalić, tylko o ten kawałek ziemi ze
stawem.
– Może będzie jeszcze zainteresowany, bo coś z tym trzeba będzie zrobić… A której
klasy jest ziemia?
– Nie mam pojęcia, ale raczej niska. – Czubkiem buta Myszka odsuwa kawał deski
i wtedy spod grudy ziemi błyska coś, jakby szklany guzik.
– Podejdźmy do tego stawu, na ile się da… – Odwraca się Barbara.
Myszka schyla się i spod rozsypującej się warstwy popiołu wyciąga małą bransoletkę ze
szklanych, brudnych teraz i matowych kulek.
Stoi nieruchomo z bransoletką na otwartej dłoni.
– Jezus Maria…
Barbara odwraca się i podchodzi do przyjaciółki.
– Co jest?
– Bransoletka Lusi.
– O, widzisz, jak dobrze, że znalazłaś. Pewno jak się nakradli i uciekali, to zgubili…
Myszka bierze głęboki oddech i mówi cicho:
– Basiu… kupiłam ją parę dni temu, a wczoraj, kiedy zaproponowałam, żeby tu zajrzeć,
prawie dostała histerii, że nie chce go, że tylko ten z Romanem, tobą, Fredkiem, Bartkiem,
mną… to jest jej dom. Pytała, czy jest niegrzeczna i czy ma tu wracać…
Barbara, zaskoczona, wpatruje się w przyjaciółkę.
Myszka drżącymi palcami, machinalnie oczyszcza poszczególne koraliki, potem rozgląda
się niespokojnie i mówi cicho:
– To ona podpaliła swój dom.
– Co ty… co ty mówisz… zwariowałaś?!
– Podpaliła swój dom.
– To niemożliwe.
– Jestem pewna.
– To nie dom… ale przeszłość – po chwili cicho mówi Barbara.
– Nazwij to, jak chcesz, ale zrobiło to dziecko!
– Jestem wstrząśnięta tak jak ty… dziecko… niespodziewanie dojrzałe… walczące
o tych, których chce mieć na własność, tylko oni są jedyną bliskością, ofiarowaną miłością…
– Mimo wszystko jestem porażona.
– Jasne. Ja też.
– Basiu, ale jak zrozumieć taką, aż taką desperację?!
– Hm… przełóż to na lęk, przerażający lęk, niepewność… poznała inność, tak do końca
nie znając swojego statusu w twoim życiu… to był sygnał: palę przeszłość, nie wepchniesz mnie
w tamto życie, teraz ty musisz ponosić za mnie odpowiedzialność, musisz mnie kochać, za
wszelką cenę!
Myszka z trudem przełyka ślinę. Gardło ma wysuszone. Kładzie na nim rękę.
– Nie była mnie pewna? Na podstawie czego pomyślała, że mi się znudzi, że ją odrzucę?
Czy nie dawałam i nie daję dowodów, że ją kocham jak córkę?!
Barbara obejmuje przyjaciółkę.
– Spokojnie, Myszko, spokojnie. To niezwykle wrażliwe dziecko, które opuścili
wszyscy… matka, ojciec, babka. Ma prawo do zakodowanego rozpaczliwego lęku. Przed
samotnością, przed utratą swojego miejsca. Bliskich ludzi.
Idą wolno w kierunku zarośniętego stawu, wysokie trawy każą im się przedzierać, teren
jest nierówny i nieco grząski.
– Powinnam ją adoptować, prawda?
– Myślę, że chcesz tego… – mówi Barbara.
– Tak. Oczywiście, że tak. Myślałam o tym, ale uważałam, że trzeba czasu… Będzie
starsza, porozmawiam z nią, by była to decyzja… człowieka, a nie dziecka. – Staje. – Nie, nie
idźmy dalej. Nie bardzo mi się tu podoba. Ale wystarczy, żeby… – Wyciąga dłoń z bransoletką,
bierze zamach i rzuca. Przez chwilę szkiełka migoczą, lecąc łukiem nad trawami, i z pluskiem
wpadają do wody.
Barbara uspokajająco poklepuje jej plecy.
– Nigdy się nie dowie, że wiemy.
– Nigdy.
Przez brakujące paliki w ogrodzeniu wychodzą na ścieżkę i wzdłuż płotu powoli wracają
do domu.
– Zapytam ją, co ona na taką propozycję. Jeśli będzie na tak, dzwonię do Robińskiego.
– Raczej będzie na tak i to w podskokach – uśmiecha się z ulgą Barbara. – Jesteś dzielna,
moja Myszko. Wtedy dopiero szykuj ziółka i termometr… – dodaje znacząco.
Zwalniają, kiedy z naprzeciwka nadchodzi dwóch mężczyzn. Poznają sołtysa.
– Dzień dobry – woła, a nieznajomy idący obok, uchyla czapki.
– Dzień dobry – odpowiadają i zatrzymują się, podając ręce. Barbara zna sołtysa,
natomiast mężczyzna jest obcym grubasem z wąsami.
– Szwagier. Jan Wędzonka. Zainteresowany.
– A… to pan jest potencjalnym kupcem – mówi Myszka. – Widzi pan, co tu się stało.
– Ano widzę. Ale jak już mówiłem, nie idzie mi o chałupę, to było dziadostwo, syf
– krzywi się z odrazą. – Swoje przeżyło i dość, teraz czas na… elegancję i praktyczność. Nie?
– Koniecznie – rzuca nieco ironicznie Barbara, a Jan Wędzonka uśmiecha się do niej
szeroko i zauważają bez trudu, że nie zdążył odwiedzić dentysty.
Myszka odwraca się do niego.
– Zrobimy tak, porozumiem się z mecenasem Robińskim, właścicielka jest nieletnia,
i dowiemy się, jak to załatwić. Bo jak pan wie, ojciec Alicji jest nieuchwytny, jeżeli w ogóle
żyje. Ja jestem tylko opiekunem prawnym. No i zacznę działać w nadchodzącym tygodniu, tak?
Skontaktujemy się z panem.
– Będę wdzięczny, pani Kornel szanowna moja.
– Hm – chrząka Barbara, a Myszka zwraca się do sołtysa:
– Okropnie to wygląda. Aż się boję pokazać Alicji…
– No, okropnie. I nie wiadomo, kto podpalił! Nigdy u nas czegoś podobnego nie było, a tu
masz ci los. Policja przeorała się przez naszą młodzież tutejszą, ale każden jeden miał alibi.
Obcego nikt nie zauważył… – Wzrusza ramionami. – Zachodzimy w głowę, ale i ona bezsilna.
Janka też przepytali. – Szturcha palcem szwagra. – Bo był zainteresowany jako kupiec. Tyle że
jaki miałby interes, jak mu chałupa była obojętna. No nie?
– Dokładnie. No, to teraz przejdziem się w kierunku stawiku – pokazuje ręką szwagier
– bo zainteresowany jestem.
– Do widzenia – mówią obie, a oni odpowiadają i odchodzą.
W domu jest cicho, a na łóżku leżą przytuleni dziewczynka i pies. Fredek nie podnosi
głowy, ale życzliwie wita wchodzące, machając leniwie ogonem.
– Ładne rzeczy… – mówi Barbara, a Lusia nie wypuszcza go z objęć i patrzy na nią
„sarnimi oczami”.
– Posłałam mu kocyk…
– Kto ma ochotę na gorącą czekoladę – woła Myszka – ręka do góry, Fredek, ani się waż
podnosić łapę!
Wszystkie trzy zgodnie podnoszą, a Lusia zdobywa się na blady uśmiech.
– Już się robi! – Myszka wychodzi do kuchni, a Barbara przysiada na brzegu łóżka
i uśmiechając się, poprawia małej opadający na policzek kosmyk włosów.
– Pachniesz dymem… – cicho mówi Lusia i przymyka oczy.
Barbara kiwa głową.
– Tak. Lusiu, chcę ci coś powiedzieć, bardzo mi jest smutno. Myszce też… ale nic na to
nie poradzimy. Stało się. Nie ma twojego dawnego domu. Ktoś… kogo nikt nie zna, nie
widział… podpalił. – Nachyla się i całuje małą, a ona niespodziewanie zarzuca jej ręce na szyję
i przytula się mocno. Nie płacze i nie odzywa się, Barbara kołysze ją lekko.
– To był już bardzo stary dom… tamten… to okropne, co się stało, ale pomyśl, że ten
tutaj jest i będzie zawsze twoim domem, a w nim Myszka, Roman, oczywiście, ten bezczelny
pies kochany, Fredzio, czasem ja, Bartek i goście.
Podnosi głowę i widzi stojącą w progu Myszkę z tacą, na której z trzech filiżanek unosi
się łagodny zapach gorącej czekolady. Obie patrzą na siebie, a potem Myszka przysiada na łóżku
dziewczynki.
– Hej, zajączku, i Basiu, ciociu zajączka, gorąca czekolada! I nikt się nie przejmuje, że
zrobimy się potwornie grube!
– I będziemy się toczyć po domu i po ogrodzie – dodaje Barbara, a Lusia wreszcie się
uśmiecha.
– A ja?
– A ty z nami – zapewnia ją Myszka z ulgą.
Noc jest ciężka, początkowo bezsenna, Myszka przewraca się z boku na bok i wsłuchuje
w ciszę domu, niespokojna o Lusię, i choć z jej pokoju nie dobiega żaden odgłos, dla uspokojenia
serca wstaje i w narzuconym szlafroku zagląda. Na dywaniku przed łóżkiem śpią oboje,
dziewczynka i pies. Patrzy na nich chwilę poruszona, potem schyla się i delikatnie bierze na ręce
śpiące dziecko, zanosi do swojego pokoju. Kiedy zasypia, ostatnią myślą jest, czy Fredek,
obudziwszy się, nie dozna poczucia opuszczenia, ale jego nie zabiera do swego łóżka. Wreszcie
zasypia.
Następnego dnia rano Myszka wyprawia małą do szkoły, a sama długo rozmawia przez
telefon z mecenasem Robińskim. Zapewne sprawy nie będą łatwe, trzeba zdobyć sporo
dokumentów, prawo własności – hipoteka, świadectwa urodzenia, ważne ślady po nieobecnych,
po ojcu dziecka, potem sąd i wyznaczony jakiś jego notariusz dla załatwienia sprzedaży
i przelania pieniędzy na konto Alicji Kmiecik, a może już Alicji Kornel… Oczywiście, aby
wszystko mogło być załatwione formalnie i z pełnymi opłatami, zajmie się tym wspólnik Gena.
Tak stanowczo decyduje Myszka i maszyna rusza… A więc nie gotuje obiadu i postanawia
uczcić tę decyzję.
Lusia zostaje zaskoczona czekającą ją niespodzianką, podekscytowana przebiera się
w nową sukienkę, w której wygląda uroczo, Myszka jest elegancka i tajemnicza, Fredek ma
czerwoną chustkę zawadiacko zawiązaną nad obrożą. Zamykają dom na cztery spusty i jadą do
Warszawy. Gdy wjeżdżają na Żoliborz i powoli skręcają pod restaurację „Niebieski Pies”,
zaskoczona Lusia dowiaduje się, że została zaproszona na obiad.
– Ktoś tu nas zaprosił na obiad?
– Ja.
– Jak to, obiad… w obcym miejscu?
– Tak, ale może nam się tu spodoba i zjemy, co tylko będziemy chciały.
– Oj i będzie ten niebieski pies?
– No nie… to jest tylko nazwa. – Myszka odwraca się do Fredka. – A ty czekasz.
Odkręca troszkę szybę w samochodzie, a pies wystawia przez nią nos.
Pchają oszklone drzwi, które ukazują elegancką kobietę z równie elegancką uroczą
dziewczynką, i wchodzą. Wnętrze jest sympatyczne, na stolikach niebieskie obrusy, białe
serwetki i małe wazoniki z kwiatami. Na ciemnoniebieskich ścianach kolorowe obrazki
i zapalone złote kinkiety.
– Och – szepcze Lusia – jak w jakiejś bajce…
Podchodzi do nich starszy kelner, siwy pan z wąsami, w długim szafirowym fartuchu,
kłania się lekko im obu, a więc Lusia dyga.
– Dzień dobry.
Obie odpowiadają, a Myszka rozgląda się po niezbyt pełnej sali.
– Chciałybyśmy zjeść obiad.
– Uprzejmie proszę. Ile osób?
– Dwie. Córka i ja.
Dziewczynka odwraca się i patrzy na Myszkę.
– Czy tam przy oknie odpowiada paniom?
– Tak – mówi Myszka, i Lusia powtarza za nią: – Tak.
Kelner odprowadza je do stolika, odsuwa krzesło dla małej, a Myszka uśmiecha się do
mężczyzny.
– Mam wielką prośbę i pytanie… czy mógłby tu być z nami nasz pies. Jest bardzo
grzeczny i posłuszny. Jesteśmy rodziną…
Kelner zastanawia się chwilę, nieco zaskoczony.
– Jeżeli pani pozwoli, zapytam jednak szefa, bo… hm… nie mieliśmy jeszcze takiej
sytuacji.
– Bardzo proszę i dziękuję.
– I dziękuję – powtarza Lusia, a kelner znika w przyległej salce.
Myszka dotyka jej ręki.
– Jeżeli nam się nie uda, kochanie, to trudno. Nie wszędzie wolno wchodzić z psami, ale
jeżeli ta restauracja ma w nazwie psa… to kto wie. W razie czego kupimy Fredziowi wielki kotlet
schabowy, na przeprosiny. Bez niezdrowej panierki. Zgoda?
– Myszko, powiedziałaś, że z córką?
– Tak. Przecież jesteś moją córką. I wiesz, bardzo bym chciała, żebyś się zgodziła, byśmy
to miały czarno na białym, czyli… na papierze i ze wszystkimi potrzebnymi pieczątkami. Co ty
na to? Pomyślisz o tym?
Lusia zakrywa twarz rękami, a potem opuszcza je i cicho pyta:
– Tak naprawdę?
– Tak, na najprawdziwszą prawdę. I przybij piątkę, a ucałuję cię w domu!
Wchodząc, kelner widzi, jak matka z córką mocno przybijają piątkę, a dziewczynka
śmieje się i podskakuje na krześle.
– Nie mamy nic przeciwko temu. – Skłania się lekko i kładzie karty z menu przed Myszką
i Lusią.
– Wielkie dzięki – mówi, podnosząc się szybko, Myszka. – Lusiu, zostajesz chwilę sama,
to jest spis potraw, zajrzyj i wybierz, co będziesz chciała. Zaczynasz od zupy, potem drugie,
a potem deser. A nie odwrotnie… – Wyciąga z torebki kluczyki do samochodu i wychodzi.
– Mogę pomóc – ofiarowuje się kelner, stając koło Lusi.
– Czy to pana… dom? Eee… resta… nracja?
– Nie. Jestem tu kelnerem. Pracuję tu.
– A co pan musi robić?
Kelner patrzy na nią z uśmiechem, dziewczynka jest nie tylko urocza, ale i rezolutna.
– Przynoszę naszym gościom potrawy, wszystko, co wybiorą z karty – wskazuje lekko
palcem.
– Skąd?
– Z kuchni.
– Tam pan gotuje?
Kelner chrząka dyskretnie.
– Nie, nie ja. Są od tego specjaliści. Kucharze.
– U nas w domu gotuje mama. Bardzo dobrze. Wszystkim nam smakuje. Albo ciocia
Basia. Roman najrzadziej. A gdzie jest kuchnia? – Dziewczynka rozgląda się – Nie widzę jej.
Musi pan mieć daleko.
– Kuchnia jest tam, w głębi korytarza. Przynoszę, pytam, czy gościom smakowało…
i cieszę się, jeżeli są zadowoleni i znów tu przychodzą.
– Wie pan, chciałam zostać takim specjalistą od ptaków… bo bardzo je lubię, ale teraz
chyba chcę być kiedyś kelnerem. To taka miła praca, prawda?
– Czy ja wiem… – śmieje się kelner. – Potrzebna, ale bywa męcząca, czasem wieczorem
bolą mnie nogi – ścisza głos: – Może jeszcze się nie decyduj.
– Na co? – pyta, stając obok nich Myszka. – Fredziu, siad.
– Jesteście… – cieszy się mała – to już możemy jeść.
Fredek opiera się o jej krzesło, a kelner mówi z uznaniem:
– Piękny pies. – I cofa się o parę kroków, czekając na zamówienie.
– Wrócimy tu jeszcze? – pyta Lusia.
– Dopiero przyszłyśmy – śmieje się Myszka – ale obiecuję, że na pewno tak.
A nieco później, pochylone ku sobie w rozmowie, nad stojącymi przed nimi potrawami,
nie zauważą, że w lekko otwartych drzwiach prowadzących do prywatnej części restauracji stoi
mężczyzna, przyglądający im się z zainteresowaniem. Pięknej kobiecie, zabawnej dziewczynce
i psu siedzącemu przy krześle swojej małej pani, z głową opartą na jej kolanach. I kiedy
dziewczynka bardzo dyskretnie opuszcza rękę, pies delikatnie coś zjada. Mężczyznę porusza ich
obecność i ta mała, prawie nieistotna scenka. Na moment powraca w pamięci obraz innej
dziewczynki i ten sam gest, i tamten pies, srebrnoniebieski husky.
Jego córeczka była wtedy starsza niż ta mała, kiedy przy rozwodzie na wniosek żony sąd
przyznał matce prawo do opieki nad dzieckiem. Miał wyznaczone dni i czas widzeń, żona nie
stawiała przeszkód, ale trwało to bardzo krótko. Kiedy żegnał je odlatujące do Włoch, na stałe,
do mężczyzny, dla którego Agnieszka nie zawahała się rozbić ich małżeństwa i dokonać zamętu
w życiu córki, czuł jakby pogodzony smutek. Córka była uczuciowo silnie związana z matką, on
znalazł się w jej życiu na dalszym planie, ale kochał ją bardzo. Zabolało go, jak łatwo przyjęła
decyzję matki, jak obojętne jej było, że długo nie zobaczy ojca, może nigdy podobno ulubionego
psa. Kiedy rozmyślał o tym, uświadomił sobie, że może na skutek jego pracy, którą lekceważyły
obie z matką, mimo iż zapewniała im więcej niż dostatnie życie, obie zajęte były tylko sobą.
Może za mało zabiegał o ich uwagę i uczucie? Pogodził się z przegraną i samotnością. Pies
kochał go nadal niezmienną miłością i to znaczyło dla niego bardzo wiele. I to miało mu
wystarczyć. Ale zawsze czekał na coraz rzadsze kartki od córki.
Teraz, zanim się wycofa do swojego gabinetu, przywołuje gestem kelnera i poleca mu
zanieść miskę z wodą dla psa.
Po dwóch tygodniach wreszcie wraca Roman, ze swoim starym plecakiem i plecioną
okrągłą kobiałką, starannie przykrytą starą serwetą. Zaskoczony Fredek wykonuje wokół niego
taniec radości, prawie podcinając nogi Myszce, która głośno wita wchodzącego. Oczywiście
więc, Roman ściska psa pierwszego w kolejności, a dopiero potem panią domu. Przy śniadaniu
Myszka zdąży mu opowiedzieć o wszystkim, co wydarzyło się w czasie jego nieobecności,
z wyjątkiem wyjawienia… kto podpalił dom. Utwierdza go nawet w podejrzeniach, że to musiał
być ktoś obcy z zewnątrz. Pytany o swój pobyt na Mazurach, Roman mówi krótko i niechętnie,
widać, jak bardzo jest to wszystko w nim świeże i niepogodzone. Myszka więc zmienia temat
i opowiada o planach, które są w rękach kancelarii adwokackiej „Robiński i Gajewski”. A kiedy
na twarzy Romana pojawia się wzruszenie, Myszka myśli, jak bardzo jej stary przyjaciel
zmizerniał i jak łatwo poddaje się wzruszeniu. Po powrocie Lusi ze szkoły, to Roman stoi na
progu domu i otwiera ramiona, w które wpada dziewczynka, zrzucając po drodze tornister.
– Za długo cię nie było! Za długo cię nie było!
– Wiem – odpowiada i czuje, jak powoli uspokaja się jego serce. Jest w domu.
Kiedy zdejmuje z okrągłej kobiałki serwetę, Lusia wydaje okrzyk radości. Kobiałka
wypełniona jest po brzegi kolorowymi, drewnianymi ptaszkami.
– Są dla ciebie – mówi Roman. – Robił je mój przyjaciel i chciał, żebym ci je
przywiózł…
– Piękne! Przepięknościowe! O, sikorka… kwiczoł, tak dziadku, kwiczoł? Gil, rudzik…
a to sroka… dzięcioł i tyle wróbli! Bardzo ci dziękuję i temu panu też – woła oszołomiona,
a Myszka myśli: „Namaluję ją z tym koszem nadzianym ptakami… sama szczęśliwość”.
I przy którejś późniejszej wystawie, w katalogu będzie reprodukcja obrazu „Dziewczynka
z ptakami”, własność prywatna Romana Raduńskiego.
Luty jest zimny, jeszcze ciągle sypie śnieg, a kiedy chwilami topnieje, widać, jak bardzo
chcą już wyjść z ziemi krokusy. Sadzili je w ogrodzie jesienią, a każdy miał swój teren nasadzeń,
z wybranym kolorem. Lusia białe, Barbara niebieskie w paski, w piżamkach, jak powiedziała
Lusia, Myszka fioletowe, a Roman żółte. Za Iwonkę wsadzili miks, bo nie wiedzieli, jaki kolor
by jej odpowiadał, a teraz niecierpliwie wyglądali wiosny, choć tak naprawdę nic jej nie
zapowiadało, poza tymi stulonymi czubkami nieśmiałych krokusów.
Myszka przy każdej bytności w Warszawie przywoziła świeże kwiaty i powstawały nowe
prace, a one przynosiły pieniądze, tym bardziej że czekały ją wydatki na wiosnę. Wymiana pieca
gazowego w domu pierwszym – w drugim był nowy i dobrze grzał, była wielka różnica
w rachunkach, a ten miał już swoje dobre lata za sobą. Ale ważne, że dawała sobie radę, a nawet
miała odłożone pieniądze na kancelarię adwokacką i marzyła o znalezieniu dobrego miejsca na
otwarcie własnej galerii. Bardzo chciała, żeby to było gdzieś niedaleko jej mieszkania
w Warszawie, i będąc w dobrych układach z administracją swego apartamentowca, uczuliła ich
na poszukiwania odpowiedniego lokalu.
Poranek tego dnia był podobny do innych, Lusia w szkole, Roman na zakupach
u Flagowej, ona odpowiedziała na listy od Iwony i Michała, na kartkę od Jaśki, przygotowania do
obiadu zakończone i mogła się spokojnie zabrać do malowania. Siedziała w pracowni, gdy wrócił
Roman z wiadomością od Magdy Flagowej. Jabłonowski nie żyje.
– Co się stało?
– Pobił się z kolegami. Kto zaczął, nie sposób dojść, zakończyli zamówioną stolarkę
u jakiegoś, co się budował w Warszawie, wzięli kasę i zamienili na szkło. Tamtych nie znam,
byli z okolicy, ale Boże odpuść, jaki potrafił być Mieczysław, jak był napity… wiem. No
i zatłukli go. Pili wieczorem, rano, jak się otrząchnęli z tej wódy, zaczęli się zbierać do odjazdu
do domów, patrzą, a Mieczysław bez oddechu leży, a wokół głowy czerwono. Akurat właściciel
przyszedł, zobaczył i dał znać na policję. A dalej, jak to już jest w kolejności takich spraw,
zatrzymanie, zeznania, dowody, ciało do sekcji, zawiadomienie rodziny…
Myszka patrzy na niego wstrząśnięta.
– I Jadwiga wie.
– Ano wie.
– Czy powinnam jakoś jej pomóc? – pyta bezradnie.
– Nie. Magda Flagowa jest przy niej i inne. Tyle naszego udziału, co w pogrzebie, jak
będziemy wiedzieć kiedy.
W dzień pogrzebu Myszka przywiozła z Warszawy bukiet białych tulipanów, Lusia
z psem zostali w domu, a ciepło ubrani Myszka z Romanem powędrowali przez zaspy. Za trumną
w krzesłach dla rodziny siedziała tylko sztywno wyprostowana Jadwiga, a obok opatulona
w czarne chustki, przygnieciona fioletowym moherowym beretem, stara ciotka zmarłego.
Rozglądała się na boki i za siebie, aż ją Jadwiga twardą dłonią odwracała w stronę trumny,
zdziwioną, z niepewnym uśmiechem, czy to dla niej ta cała uroczystość, czy ona tu siedzi, czy
może już tam leży. Roman położył tulipany wśród niewielu skromnych bukietów i usiadł
w dalekim rzędzie obok Myszki.
A kiedy grabarze unieśli trumnę do wyjścia, ksiądz z kościelnym zajęli czołową pozycję,
organista na górze mocniej nadeptał na pedały i nacisnął klawisze, Jadwiga z ciotką pod rękę
ruszyły powoli przez środek kościoła.
I nagle z któregoś rzędu od drzwi wysunęła się z dwojgiem dzieci młoda kobieta, a za nią,
opierając dłoń na jej ramieniu, wychylił się chudy mężczyzna. Stanęli wpatrzeni w przechodzącą
Jabłonowską, która nie podnosiła oczu na nikogo.
– Mamo – mówi półgłosem kobieta i pociąga nosem.
Jadwiga odwraca się gwałtownie, puszczając ramię trzymanej ciotki, która bez siły
kierującej zatacza się w drugą stronę. Patrzy, coraz szerzej otwierając oczy.
– Grażynka… Grażynka.
Ciotkę ktoś miłosiernie wspiera, nakierowuje na należne jej miejsce, i już drepcze
uwieszona obcego ramienia, a tamte dwie kobiety wpatrują się w siebie, zatrzymując pochód,
gdy niczego nieświadomi grabarze z nieboszczykiem i księdzem oddalają się niezbyt śpiesznie.
I wszyscy w milczeniu patrzą, jak w tej pustej przestrzeni między rzędami zatłoczonych
ławek stoją jak na scenie dwie kobiety, matka i córka, oddalone latami milczenia, a potem
nieznane wnuki pociągają głośno nosami, gdy one rzucają się sobie w ramiona i płaczą teraz,
szlochając głośno.
A niektórzy nachylają się ku sąsiadom, komentując półgłosem:
– Śmierć je oddaliła i śmierć je przybliżyła! A to by się Mieczysław ucieszył! Cicho!
Jadwiga zgarnia odzyskaną rodzinę jak skrzydłami i podbiegają za oddalającym się
czołem pochodu. Ich twarze są rozjaśnione nieukrywaną radością. Ciotka nieomal podawana
z rąk do rąk, pominięta przez tych, co się cudownie odnaleźli, wypływa ku wyjściu.
Mimo wcześniejszego zaproszenia, Myszka i Roman nie biorą udziału w stypie. W domu
czeka na nich Lusia i gorąca herbata.
– A to się plecie na tym dziwnym świecie – podsumowuje Roman, i Myszka się z nim
zgadza.
Minęły przeszło dwa lata od czasu rozpoczęcia spraw adopcyjnych i ustalenia praw
spadkowych dla Lusi. Wreszcie dla… Alicji Kornel.
Ojciec, odnaleziony przez polską ambasadę w Niemczech i sprawną niemiecką policję,
podpisał wszystkie dokumenty, zrzekając się praw do dziecka i ziemi, gdzie kiedyś sam się
urodził, potem spłodził córkę, pochował żonę i nie pochował matki.
Dziewczynka nigdy nie powiedziała ani słowa o ojcu, do Myszki nigdy nie zwracała się
już inaczej jak – Myszko, na zmianę z mamą.
Na uczczenie rodzinnego święta Myszka zaprosiła obu mecenasów, Barbarę z Bartkiem,
Romana, Iwonę z Zuzanną, które jednak nie mogły przyjechać, Michał też przysłał tylko
życzenia dla Lusi i Myszki oraz międzynarodową pocztą kwiatową cudowny bukiet, a Lusia
zaprosiła obie bliźniaczki sołtysówny, Olę i Jolę, które pierwszy raz w życiu miały być
w restauracji. W restauracji „Niebieski Pies”. Gdzie Fredek dostanie także teraz miskę z wodą
i małą cielęcą kostkę.
Kiedy Myszka rezerwuje stolik i menu na uroczysty dzień, rozmawiając z kierownikiem
sali, na koniec prosi, aby zechciał spełnić jej dwie prośby.
– Kelner to ten starszy pan.
Dyskretnie wskazuje na tego, który wtedy był dla niej i Lusi tak sympatyczny,
a kierownik zapewnia ją, że oczywiście, nie ma problemu, według życzenia będzie pan Edmund
i pomoże mu młodsza koleżanka, najładniejsza, natomiast kiedy Myszka przypomina o liczbie
uczestników, zaskakuje go, dodając: – „i pies”.
– Pies – powtarza i unosi głowę. – Pies? Zwierzę?
– Tak. Dobrze wychowany członek rodziny, który już tu ze mną i moją córką był…
kiedyś na obiedzie.
Kierownik zastanawia się, a potem mówi:
– Przepraszam… ale sam nie mogę podjąć decyzji… będzie pani łaskawa chwileczkę
poczekać? A w tym czasie napije się pani kawy?
– Z przyjemnością – uśmiecha się do niego Myszka, on zaś myśli, że jeżeli będzie musiał
odmówić tej interesującej kobiecie o czarującym uśmiechu, to klęknie wobec wszystkich
obecnych na sali, błagając ją o przebaczenie. Myszka z przyjemnością opiera się wygodnie,
zaciskając kciuk na szczęście, jak nauczyła ją kiedyś Iwona.
Nadchodzą we dwóch. Kierownik i wyższy od niego, przystojny, dojrzały mężczyzna
o falujących gęstych włosach, może nieco usztywniony w sposobie trzymania się, bez uśmiechu
na opalonej twarzy.
Zatrzymują się przy jej stoliku, a kierownik mówi:
– Pani pozwoli… właściciel, pan Marek Faber. Głos decydujący. – Dyskretnie rozkłada
ręce.
Myszka wyciąga rękę.
– Maria Kornel… głos proszący – żartuje.
– Bardzo mi miło. – Mężczyzna mocno ściska jej dłoń.
– Mnie będzie bardzo miło… będę szczęśliwa, jeśli wyrazi pan zgodę, aby Alfred,
członek mojej rodziny, dobrze wychowany, mógł znowu tu wejść i uczestniczyć w rodzinnym
obiedzie. – Uśmiecha się zniewalająco, co porusza ich obu.
Ten uśmiech sam wykwita na jej ustach, bo pan Faber jest taki przystojny… choć robi
wrażenie nieprzystępnego, a do tego uprzejmy, bo pofatygował się do niej osobiście.
Faber uważnie patrzy na nią przez chwilę, a potem odwraca się do kierownika.
– Czy wszystkie sprawy formalne zostały uzgodnione?
– Tak.
– Zgoda na psa. Dziękuję, panie Henryku. To wszystko.
Kierownik oddycha z widoczną ulgą, zgarnia papiery, kłania się i odchodzi.
– To ja dziękuję… Zechce pan usiąść ? – niespodziewanie dla samej siebie pyta Myszka.
– Namawiam na kawę, jest świetna…
Mężczyzna uśmiecha się kącikami ust i siada naprzeciwko niej.
– Była pani tutaj.
– Tak. Dawno. Teraz postanowiłam wrócić, było nam, córce i psu, dobrze i smakowicie…
Dziękuję, że zgodził się pan wtedy i teraz…
– Pamiętam…
Myszka wychyla się ku niemu zaskoczona.
– Widział nas pan i pamięta?
– Tak. Piękna pani, piękne dziecko i piękny pies – mówi poważnie.
Myszka płoszy się i lekko czerwieni, ale nie odbiera słów mężczyzny jako banalnego,
grzecznościowego zwrotu.
– Cieszę się, że będę mógł znowu gościć panie. Uroczystość rodzinna?
– Tak. Bardzo ważna w moim życiu… i mojej córki.
Mężczyzna patrzy na nią zaciekawiony, ale nie zadaje pytania. Myszka dość
niespodziewanie zaczyna po chwili.
– Będą przyjaciele, najbliżsi i ci, którym… zawdzięczam spokój i szczęście mojej
córeczki. Przybranej. Mecenas Robiński i mecenas Gajewski ze znanej warszawskiej kancelarii.
Właśnie oficjalne dokumenty są w mocno zaciśniętej mojej ręce – śmieje się lekko. – Będą jej
przyjaciółki z naszej wsi, córki sołtysa, moi goście, najbliższa przyjaciółka z wnukiem,
przybrany dziadek Alicji, wszyscy, którzy mogli przyjąć moje zaproszenie, no i oczywiście nasz
pies. Przybrany krewny nas wszystkich. Odwiązany od drzewa w lesie.
Mężczyzna niespodziewanie prostuje się w krześle, jakby odsuwając się od niej.
Myszka spłoszona pociera czoło.
– Ależ się rozpędziłam…
– Jestem zaszczycony, że mogłem poznać panią i że zechciała pani wybrać mojego
„Niebieskiego Psa”.
– Wie pan, już wtedy byłyśmy zachwycone tą nazwą – zapewnia z uśmiechem.
„A ja jestem zachwycony tobą…” – myśli mężczyzna, a głośno mówi:
– Dziękuję.
– Jestem psiarą – rozkłada ręce Myszka. – Cała nasza rodzinka to psiarze.
– A może zechce pani obejrzeć jego portret? Mojego psa.
– Och, jeżeli mogę… bardzo chcę!
Podnoszą się i on wskazuje jej kierunek. Wchodzą do małej sali, urządzonej skromnie,
Faber zapala dodatkowe lampy i lampkę nad dużym udanym portretem srebrnoniebieskiego psa
rasy husky.
– Piękny… i pies, i świetny olej. O, przepraszam, skrzywienie zawodowe, a sygnowany…
– Nachyla się. Nie, nie znam. Wyskoczyłam z rynku. Ale zapamiętam to nazwisko, bo bardzo
dobra praca.
– Powiedziała pani, skrzywienie zawodowe?
– Tak. Jestem malarką. Bez swojej galerii, jeszcze… bo rozglądam się w tej dzielnicy.
Mam mieszkanie niedaleko, ale pracownię w domu na wsi. W Garbatce Średniej, kilkanaście
kilometrów stąd.
– O! Rozgląda się pani… to znaczy, gdybym coś wiedział na ten temat…?
– Byłabym szalenie wdzięczna! – mówi zaskoczona. – Jest pan niezwykle miły.
– Dziękuję, ale powinienem mieć jakieś namiary…
Myszka otwiera torbę.
– O kurczę… ostatnią wizytówkę dałam panu kierownikowi. – Patrzy bezradnie na niego,
a on lekko dotyka jej ramienia.
– Odbiorę mu!
I Myszka widzi, jak jego twarz troszkę się ociepla w lekkim uśmiechu.
Obiad był ze wszech miar udany i znakomity. Lusia uszczęśliwiona i dumna.
Tego dnia była najważniejszą osobą, pierwszy raz dostała kwiaty, do stołu podawał pan
Edmund, z którym radośnie przywitała się zaraz po wejściu, były onieśmielone przyjaciółki, toast
szampanem za jej zdrowie pili dorośli, a młodzież dostała owocowe drinki, co Bartek cicho
skwitował: „marne, bo tylko woda i owoce”.
Po deserach, kiedy przyszedł czas na zbieranie się, Myszka poszła do kierownika, aby
uregulować należności, i została zaskoczona niezwykłym zaniżeniem rachunku.
– Pomylił się pan… ustalaliśmy wyższą sumę.
– Wszystko jest w porządku. Cena jest inna, niższa, bo dziś przypada kolejna rocznica
otwarcia restauracji i naszą tradycją jest, że z tej okazji obniżamy ceny – kłamał bardzo
umiejętnie, zachowując kamienny wyraz twarzy. Był inteligentnym, sprawnym pracownikiem,
który idealnie opanował i wygłosił tekst otrzymany od szefa.
– Tak? Niesamowite… Proszę przekazać panu Faberowi moje podziękowanie w imieniu
córki za tak wspaniały dzień dla mnie i moich gości.
– Było nam bardzo miło… – Ukłonił się kierownik, ściskając podaną mu rękę i żałując, że
to nie on jest szefem, na koniec dorzucił z nadzieją: – Zapraszamy ponownie.
Jeszcze nie wygasła pamięć o pożarze, a dom z oszkloną werandą, salą w środku,
zapleczem kuchennym, choć jeszcze nieuruchomionym, i mieszkaniem na pięterku był gotowy.
Tej soboty następowało osadzanie ostatnich okien na zapleczu z widokiem na uregulowany,
powiększony i zarybiony staw. Właściciel, szwagier sołtysa, Jan Wędzonka był w siódmym
niebie. Ze stolarzami, do których zwracał się per „mistrzowie”, a byli nimi Marian Flaga i Roman
Raduński, zaprzyjaźnił się „bezwarunkowo”, ocenił ich zaangażowanie i talenty wysoko i docenił
małą premią, przyjętą z obopólnym zadowoleniem.
– Panowie sąsiedzi – powiedział, ściskając ich dłonie – lokal jeszcze nie otwarty, ale
wypić za ludzi i siedlisko należy się. Bezwarunkowo! Dla szczęśliwej przyszłości.
I otworzył teczkę, z której zgrabnie wyciągnął butelkę z etykietą „żołądkowej gorzkiej”,
przeprosił, że nie z lodówki, bo jeszcze takiej tu nie ma, wyjął pudełko z kupionymi na tę okazję
kieliszkami, słoik ogórków i czemuś jeden widelec.
– Może niezbyt elegancko, ale z serca i z podziękowaniem. A jak już otworzę… – tu głos
zawiesił, bo nalewając, nie chciał uronić ni kropelki – to zawsze będę tu chętnie panów mistrzów
gościł w pierwszej kolejności, a potem mieszkańców tutejszych, okolicznych i tych, co mieszkają
w stolicy, a dobrą rybkę docenią. Zdrowie!
Mistrzowie odpowiedzieli: „zdrowie” – i wychylili, sami zadowoleni ze swojej pracy
i z tego, że zarobek im się trafił.
– A jak pan nazwiesz tę… smażalnię? – zapytał Flaga.
– O, przepraszam… żadna smażalnia, lokal rybny! Elegancka gastronomia! Karpik
smażony, z wody, czyli po primo z własnego stawu, w galarecie, a jak się rozpędzę, to i wędzona
rybka będzie na życzenie.
– To za tę rybkę w różnej postaci – zaproponował Roman i zgodnie przechylili, dzieląc
się też widelcem i kiszonymi ogórkami. Odczuwali braterstwo męskiego porozumienia
i satysfakcję z wykonanego dzieła.
– Jak pan interes nazwiesz, panie Wędzonka, to mnie ciekawi… – nie ustępował Flaga,
podając widelec właścicielowi, żeby sobie wyciągnął ogórka ze słoja.
– Widzisz pan, nie mam wyrobionego zdania i tak się spieram z małżonką moją, Brygidą,
choć ona bardziej siedzi w pieczarkach, bo mamy swoje uprawy i nie bardzo się pali do rybnego
przetwórstwa, ale to się zobaczy. Bezwarunkowo! Ona jest za jesiotrem, albo i rekinem… mnie
to się nie widzi. Może i brzmi dla ucha, ale weź pan, skąd jesiotr? Albo i rekin? W Garbatce?
– Jakbyś pan, panie Wędzonka, był rekin finansowy, to można by i tak, ale tak…?
– skrzywił się Flaga.
A wtedy Roman sięgnął do swojego plecaka i wyciągnął jakiś przedmiot nie za duży,
owinięty w gazetę. Rozwinął powoli i położył na blacie nieczynnego jeszcze baru drewnianą
złotą rybkę, z uchwytem do powieszenia. I uśmiechnął się do właściciela.
– To dla pana, panie Janie, złota rybka.
– Na świętego Jana! – zakrzyknął Wędzonka i aż go zatchnęło z zachwytu.
– O, piękna robota – pochwalił Flaga – piękna… patrzcie, jak mądrze Roman to obmyślił,
złota rybka, bo spełni życzenie, jak klient sobie którąś potrawę zażyczy, a przy okazji złota rybka
szczęśliwość… może przynieść.
W tym momencie pan Wędzonka odzyskał głos i krzyknął:
– ZŁOTA RYBKA! To jest imię, to znaczy się nazwa dla mojego lokalu! Panie Raduński
kochany! Mistrzu!!
I nie miało to znaczenia, że byli po trzeciej kolejce, te łzy w jego oczach były ze szczęścia
i zachwytu. Mało tego, wziął taki rozpęd, że powiedział:
– A gdyby tak nie tylko w nazwie i wisząca na szybie ta jedna… ale różne i kolorowe
w całym wnętrzu?! Na ścianach, pod sufitem płynące, na żyrandolu, jak już on będzie. Co
mistrzowie na to?! A pan Raduński przyjmie zamówienie?
I Roman się zgodził, tylko poprosił o te kawałki desek, co pozostały z robocizny.
A Wędzonka, patrząc z zachwytem w skromną, zacną twarz Romana, powiedział
z szacunkiem:
– Pan to jesteś któś… mistrzuniu.
I sięgnął po butelkę, ale na szczęście była już pusta.
A potem, jak już się rozstali i Roman wrócił do domu, przed kolacją wrzucił do glinianej
świnki-skarbonki Lusi zwiniętą w rulonik premię, zaś w czasie kolacji zdał relację z zakończenia
roboty i zachwycił propozycją od Jana Wędzonki na rzeźbienie kolorowych ryb. Myszka
oświadczyła, że na czas pracy oddaje mu swój stół w pracowni i dzieli się farbami, a Lusia, ku
zaskoczeniu wszystkich, ofiarowała się zrobić szkice.
Dużo, dużo później, kiedy zdarzało im się wpadać na pyszne ryby pod „Złotą Rybkę”, tak
miejscowych, jak i „warszawkę”, doceniającą miejsce i smak potraw, zachwycały kolorowe
„pływające” ryby, zupełnie jakby znaleźli się na dnie oceanu własnej wyobraźni…
Lato było duszne i upalne, pnące róże, przycięte wiosną i dokarmione, fantastycznie
oplatały werandę. To, że Barbarze udało się wyrwać na kilka dni do Garbatki, obie z Myszką
uznały za cud. Należało się jej, zapracowanej, nieumiejącej odmawiać pomocy tak Luizie i jej
dzieciom, jak i podopiecznym, do tego skwar w mieście był trudny do wytrzymania.
I teraz siedzą na werandzie ze szklaneczkami wody z wrzuconymi listkami mięty
i z lodem, i rozmawiają leniwie. Myszka, opalona i pełna energii, a naprzeciwko niej zmęczona,
blada przyjaciółka.
– Jadą wreszcie nad to morze? – pyta Myszka.
– Za tydzień.
– Daj słowo, że weźmiesz urlop.
– Yhm…
– Nie „yhm”, tylko pełnym zdaniem.
– Wezmę, bo czuję czasem, że gonię w piętkę. Starzeję się, masz pani pojęcie?
– Baśka, jesteś cholernie zmęczona! Gdyby nie ten upał, to wybiłabym ci z głowy głupie
gadanie. O kurczę! Wiem! O mój rozmarynie, rozwijaj się! – Podrywa się z fotela, a Fredek
leżący pod furtką czujnie podnosi głowę.
– Myszka, co z tobą? Pogięło cię…?
– Możesz mi nie patrzeć w oczy, ale uszy miej otwarte. I nie waż się przerywać. Lecisz
do Hiszpanii!
– Co?
– Mówiłam, nie przerywaj! Dopóki nie skończę! Przyszedł list. Iwona z rodzinką siedzi
tam w domu tego doktora Felixa, bo on jest na Kanarach czy gdzieś tam. Iwonka tak prosi, żeby
przylecieć do nich. Dom duży, blisko morza, palmy i pomarańcze w ogrodzie, basen, wikt
i opierunek zapewnia, tęskni i zawsze jej się odmawiało, bo wiecznie było coś tam… TERAZ nie
masz wyjścia. LECISZ. Ja daję kasę, mam na to. Jeżeli chcesz powiedzieć coś głupiego, to lepiej
milcz. No i z czego się śmiejesz? Masz na to siłę w taki upał? Mówię serio.
– Moja biedna wariatko…
– Posłuchaj uważnie. Jutro jedziemy do Warszawy, przegryziemy coś w „Niebieskim
Psie”, zajrzę, czy jeszcze mam mieszkanie, czy już się tam włamał jakiś bezdomny, odpukuję…
i załatwiamy wszelkie sprawy paszportowe. Baśka! Drugiej takiej okazji możesz nie mieć.
Kiedyś najwyżej gorący, duszny hałaśliwy Paryż, a tu odbierają cię po przylocie w Alicante,
a potem morze, piasek… i daawno niewidziana przyjaciółka! I jej Zuzanna! I jej fajny mąż,
i słodkie orzeszki makadamia, i soczyste owoce… i…hiszpańskie słońce, i hiszpańskie
powietrze, i hiszpańscy tancerze?
– Myszka!
– Tylko mi tu nie pieprz! Jeżeli odmówisz… – podnosi ręce do góry gestem poddania
– nie chcę cię znać. Mówię serio. Kocham cię, ale zerwę z tobą wszelakość! Jasne?
Barbara leży na leżaku bez ruchu, a Myszka odsuwa się z fotelem, demonstrując
oddalenie.
– Porozmawiajmy spokojnie i rozsądnie.
– Proszę bardzo. Jestem gotowa. Chcesz przed tym jeszcze szklaneczkę wody? Cytryna,
lód?
– Nie. Siedź. To, co tu… wykrzyczałaś, przyznaję, jest pociągające, ale jest parę ale.
– Słucham.
– Zakładając, że się zdecyduję. Nie masz pieniędzy, żeby mi pożyczyć…
– Istotnie. Pożyczyć, nie! Fundnąć! Mam. Mam na swoim koncie, nie próbuj
podejrzewać, że uszczknę z konta Lusi. Nie ma takiej siły. Mam swoje. Zarabiam i to całkiem
nieźle. Mam odłożone na wszelakie przyjemności. A to jest moja, moja, moja przyjemność. Chcę
cię widzieć i mieć na wyciągnięcie ręki zdrową, silną, wypoczętą, z energią i… pięknie opaloną.
Basiu, przez wszystkie lata stałaś przy mnie, pozwól…
– I bywało odwrotnie.
– Teraz proszę cię, nie odmawiaj. To nie to, że chcę spłacić jakiś dług wdzięczności, on
jest nie do spłacenia. Chcę sobie zrobić przyjemność.
– Może gdybyś i ty…
– Wiesz, że nie mogę. Lusia jest na koloniach, Roman sam i pies sam? Nie tym razem.
Teraz ty, potem kiedyś my. Masz taką okazję, że wywiało twoich, że możesz wziąć urlop, że
pożyczę ci elegancką walizkę na kółkach!
– Ten ostatni argument istotnie powala… Czy mogę wszystko przemyśleć?
– W ten upał? Mowy nie ma.
– Mam więc polecieć?
Poleciała. Myszka odwiozła ją na lotnisko, jak dziecku sprawdziła, czy wszystko ma, nic
nie zgubiła, kupiła kolorowe pisma i dużą czekoladę. Barbara robiła wrażenie lekko zagubionej,
ale na wycofanie się było już za późno. Myszka uniosła kciuk na pożegnanie i Barbara
roześmiała się. Poczuła, że doznaje zapomnianego uczucia rodzącego się radosnego podniecenia
i ciekawości.
– Szczęśliwej podróży!
I Myszka odetchnęła. W drodze powrotnej zadzwonił telefon, który wyłuskiwała z torby
po zjechaniu na pobocze.
– Halo?
– Witaj, Myszko…
– Michał! Dzień dobry! Skąd dzwonisz?
– Z hotelu.
– A, jesteś u siebie. Co słychać?
– Z hotelu Bristol. Na Krakowskim Przedmieściu.
– Boże drogi! Co ty mówisz… Kiedy przyleciałeś? Zaskoczyłeś mnie…
– Siebie też – śmieje się Michał. – Możemy się zobaczyć? Znajdziesz dla mnie czas?
– No, jak możesz pytać? Oczywiście. Poczekaj, jesteś teraz tam w hotelu?
– Tak.
– Ja wracam z lotniska, odwoziłam Baśkę, poleciała do Iwony. Będę za jakieś
dwadzieścia minut, jak się gdzieś nie zakorkuję. Umówmy się w kawiarni. Tak?
– Dobrze.
– Cieszę się, że cię zobaczę. No, to ruszam.
– Okej.
Zaskoczył ją kompletnie. W ostatnim liście nie wspomniał nawet, że będzie, że zatrzyma
się w hotelu… chociaż to, że nie u niej, było już oczywiste. Nie chcieliby tego oboje. Byli już
tylko na etapie przyjaźni. Na etapie papieru listowego, coraz rzadszych telefonów i narzekania,
że ona nie ma komputera.
Łączył ich sentyment do wspomnień o dobrym spotkaniu, cień smutku, że niepisane im
było… i serdeczność. I poczucie, że są sobie bliscy… jak rodzina.
Teraz witają się czule, gdy ona wpada do kawiarni, a on wstaje od stolika, na blacie
którego leżą róże.
– Jak dobrze cię widzieć i to w takiej formie, moja piękna. Co ci zamówić?
– Kawę, ale opowiadaj, co się dzieje. – Siada, dotyka kwiatów i mówi: – Jesteś jak
zawsze czarujący… och, dziękuję. Michał, a dlaczego hotel, a nie przyjaciele?
– Moja droga, nie chcę ich wpędzać w kłopot… rozwodzą się i jest tam ciężka atmosfera,
a ja nie umiem im pomóc. Ktoś z boku, bezradny… jest niepotrzebny. On odchodzi do młodszej,
ona cierpi, syn się awanturuje, demonstruje coś jakby nienawiść do obojga. Mamy za sobą trudne
rozmowy… dużo cierpienia i jej łez. Bardzo smutne. Zabieram ją na trochę do siebie… Ale teraz
mów, co u ciebie? Pięknie wyglądasz…
– Dziękuję. Smutne to, o czym mówisz, może to oddalenie pozwoli im się odnaleźć… Co
z wami, panowie, tak łatwo przekreślacie wszystko, co było coś warte, rodzinę, dorosłego syna…
– Nie mów tego do mnie.
– Przepraszam, uogólniam. Mam w sobie pamięć czegoś podobnego i dlatego dość łatwo
zaczynam być agresywna. Przyjechałeś, żeby wpaść do Garbatki?
– Też. Chcę ci podziękować, że tam do moich zaglądasz, ale porozumiałem się listownie
z organiściną w sprawie stałej opieki. Będę teraz bardziej zajęty, planuję otwarcie hotelu
w Kanadzie. W Vancouver.
– Gratuluję, Michale… pięknie.
– Ale jest coś… coś jeszcze, o czym chcę ci powiedzieć. Chyba ważniejsze. – Patrzy na
nią z uśmiechem, ale i jakby w napięciu. – Poznałem dziewczynę… i jestem bardzo
zainteresowany.
– Michale! Gratuluję! Bardzo się cieszę! – Wychyla się i łapie go za rękę. – No wreszcie,
kochany, już był czas na spotkanie… prawdziwej miłości. Jesteś takim świetnym człowiekiem!
Wierzę, że ona to docenia. Jaka jest? Powiedz.
Michał jakby trochę speszony tym wyznaniem, patrzy na nią z czułością.
– No cóż, chyba trochę podobna do ciebie…
Myszka wybucha śmiechem.
– No nie, proszę cię…
– Delikatna, pełna uroku, z wdziękiem… młodsza ode mnie o kilkanaście lat. Mam opory,
ale ona nie przyjmuje moich argumentów. Uparta.
– I słusznie. Powiedz, Amerykanka?
– Nie. Po matce Włoszka, po ojcu Angielka. Zupełnie inna. I świetnie jeździ na nartach.
Poznaliśmy się w Szwajcarii.
– Proszę… ożeń się z nią. Szybko! I bądź szczęśliwy, mój drogi. O, jak dobrze.
– Przyjedziesz na ślub?
– Mister Bronikowski! – z wyrzutem mówi Myszka. – Wystarczy, że dostanę od pana
masę zdjęć. Dziękuję ci. Gdybym nawet chciała zobaczyć szczęśliwych ludzi, to obowiązki mi
nie pozwolą. Wiesz, doszłam do wniosku, że prawie przez całe życie, zawsze byłam od kogoś,
albo od czegoś, uzależniona. Nie jestem panią swojego czasu i… raz się cieszę, a raz wściekam.
Ale jak mówi Barbara: nie przeskoczę…
– A ty? Jesteś sama?
Myszka uśmiecha się.
– W tym sensie, o jaki pytasz… tak. Ale nie samotna. Wokół mam ludzi, bliskich
i dalszych, ukochanego psa, czuję się potrzebna, a powiem ci, czego ja najbardziej potrzebuję.
– Tak?
– Adresu wolnego lokalu, miejsca w dobrym punkcie handlowym i trochę szczęścia, aby
otworzyć galerię. I tam promować młodych zdolnych i tam sprzedawać własne obrazy. Michale,
czy twoja…
– Kate.
– Pięknie, Katarzyna… przyjęłaby twój portret jako prezent ślubny?
– O… oboje bylibyśmy zachwyceni.
Kiedy się pożegnali, on jechał do przyjaciół, ona wracała do Garbatki, do domu. Co
czuła? Ulgę i spokój. Michał układał sobie życie. W miłości i pomnażanym dostatku. Czego
chcieć więcej? Życzyła mu jak najlepiej.
I nagle doznała dziwnego uczucia osamotnienia. Sama w opustoszałym, jak to latem,
mieście, Lusia na koloniach, Barbara daleko…
Niespodziewanie dla samej siebie skręca na Żoliborz, zje obiad w „Niebieskim Psie”,
może będzie Faber… może będzie miał jakieś wiadomości dla niej. Chociaż gdyby miał, to by
zadzwonił, jeżeli nie zapomniał…
Podjeżdża, parkuje, opłaca postojowe i wolno wchodzi do wnętrza restauracji. Kilka
stolików zajętych, jej ulubione miejsce pod oknem jest wolne, na stoliku w szkle niebieskie
chabry. Myszka stoi, rozglądając się. Od służbowego stolika odwraca się pan Edmund,
i uśmiechając się, podchodzi.
– Witamy panią.
– Dzień dobry panu. Dostanę coś na obiad?
– Bardzo proszę. Pani stolik do dyspozycji.
– Dziękuję. To miłe.
Siada, a kelner przynosi kartę.
Ale podczas obiadu nie udaje jej się zauważyć Marka. Nikt nie wchodzi i nie wychodzi
z części prywatnej. Czy Edmund nie przekaże mu wiadomości, że wierny gość przyszedł? Ale
dlaczego miałby to zrobić, kiedy nie ma z nią psa, a ona nie sygnalizuje żadnego problemu. Przy
kawie odważa się i pyta lekko:
– Czy jest pan Faber?
– Nie ma. Wyjechał.
– Oo.
– Austria. – Pan Edmund nachyla się lekko. – W te dni zawsze woli być poza domem.
Mniej więcej przez tydzień.
Myszka patrzy na niego zdziwiona.
A on ściszonym głosem mówi z głęboką powagą:
– Pamięć o żałobie, czy jak to nazwać…
– O czym pan mówi, panie Edmundzie? Czy może się pan przysiąść?
Ale Edmund kręci głową przecząco.
– O nie. Jestem w pracy. Nie ma takiego zwyczaju.
– Ale może mi pan powiedzieć coś bliżej?
Edmund rozgląda się po sali, przy dalszych stolikach pracują młodsi kelnerzy, w jego
rewirze jest zajęty tylko jej stolik.
– Pan szef… bardzo przeżył śmierć swojego psa. Właśnie Niebieskiego. Bo wie pani, po
rozwodzie to pies przypadł panu Markowi, bo był jego od szczeniaka i taki warunek postawił
szef. Ale pies, pani sobie wyobrazi… zachorował na serce. Jak człowiek, nieprawdaż? Bo ten
pies czuł się jak przewodnik stada i nie mógł się pogodzić z takim… rozbiciem stada,
nieprawdaż. Ech, jakich to leków szef nie sprowadzał, najlepszych weterynarzy, ile by to nie
kosztowało! Bardzo był za tym psem, bardzo. Tu, w gabinecie szefa to pies miał swój futrzany
dywanik i miski. Kochał go. Pani wie, szef mniej cierpiał, że żona odchodzi do kogoś i córka
z nią do tych, proszę pani, Włoch, tylko ten Niebieski i Niebieski. No, ale nie dało rady go
wyleczyć. Szef kiedyś wchodzi… a zwierzę leży na tym dywanie. Koniec. Tragizm. Dla kogoś
z boku to tylko pies, ale dla pana Marka… Pani wie, że my wszyscy byliśmy wstrząśnięci, były
łzy – macha ręką – śliczny był i taki przytulny… cały srebrzysty, a jedno oko miał niebieskie.
Takie czujne w wyrazie. To chyba stąd tak… „Niebieski Pies”.
– Och, panie Edmundzie… – Myszka odwraca się i z torebki wyciąga higieniczną
chusteczkę. – Niech to licho… och.
– Tak… – enigmatycznie stwierdza pan Edmund. – Czy życzy sobie pani coś do kawy, bo
tak zagadałem…
– Nie, dziękuję. Proszę… będę płacić.
– Już się robi… miło, że pani przyszła… a Alusia na wakacjach?
– Tak. Mam trochę czasu dla siebie… ale wracać do domu trzeba. Robota się zawsze
znajdzie. A… jak wróci pan Faber, proszę pozdrowić go ode mnie. Jeżeli pan nie zapomni.
Dziękuję panu. Do widzenia.
– Miłego dnia dla szanownej pani.
Kiedy rozszczekały się oba psy podwórzowe, Jadwiga Jabłonowska przykręciła gaz pod
brytfanką z powidłami śliwkowymi i podeszła do okna. Z naprzeciwka nadchodził Roman
Raduński i właśnie pchnął furtkę w ogrodzeniu. Widząc go, odgarnęła włosy z czoła gestem
wszystkich nieśmiałych kobiet świata i rozejrzała się bezradnie po zagraconej kuchni. Do drzwi
już stukał, jednocześnie monologując uspokajająco z psami, więc otworzyła, zrywając z siebie
poplamiony fartuch.
– Dzień dobry, pani Jadwigo.
Odpowiedziała, a on uśmiechnął się do niej.
– Schudła pani…
– Spadło, bo było z czego… Zaprosiłabym, ale u mnie…
– Smażenie powideł. U nas też cały dom pachnie tym smakowitym zapachem, mówię tak,
bo to już człowiek przywołuje w pamięci to smakowanie zimą, na kromce ciemnego chleba
z masłem – pokazuje wyraziście – takie pagórki śliwkowe. Narwałem tych śliwek tyle… to teraz
Maria smaży i smaży, a ja tylko słoiki szykuję. Co roku to Barbara ma te rondle w swoich rękach,
ale w tym roku to i za granicą była, i ma na głowie tyle obowiązków, że… – Macha ręką. – To
i dla niej smażymy. Jak już przy temacie obowiązku jestem, zaszedłem… powiedzmy
z sąsiedzkiego obowiązku, czy nie potrzeba pani jakoś pomóc? Za jaki młotek się wziąć, piłę,
żeby nie powiedzieć siekierkę, bo to groźnie brzmi… – śmieje się głośno.
– To miłe z pana strony… pan siada – przeciera stołek leżącym fartuchem – ale właśnie
Flaga Marian lufcik naprawił, bo obluzowany był, czy tak jakoś, a w inne domowe obowiązki to
wciągnięta jestem od zawsze. – Wzrusza ramionami.
– Aha. Ale gdyby coś, to jestem bliżej po sąsiedzku, dobrze?
– Dziękuję. Napije się pan kompotu, no, ze śliwek, jakże by inaczej, ale zimny,
z lodówki.
– Jeśli bez kłopotu…
– Kłopot mały, przyjemność moja duża – uśmiecha się Jadwiga, szykując szklankę,
i niespodziewanie odwraca się, wołając w stronę pokoju: – Zaraz, zaraz, Beatka.
Roman patrzy na nią zaskoczony.
– Gościa ma pani.
– Jaki tam gość. Kocica czeka na mleko. Kotna.
– Coś takiego. Można zobaczyć?
– Czemu nie… ale już tylko dwa się zostały. Tamte poszły do ludzi. Jutro kotkę bierze
kierowniczka szkoły, dla wnuczki, a kocurek jest rudy, to go jakoś nikt sobie nie upodobał.
Ludzie są przesądne na kolory.
– Głupoty nie da się zważyć – wzdycha Roman, idąc za Jadwigą do pokoju. W koszyku
na starym kocu leży kotka z dwoma małymi. Podnosi łebek, gdy Jadwiga stawia przy niej
miseczkę z mlekiem.
– Pij, pij Beatka… nie bój się, to swój. Ładne, co? O, jak to się pchają! Dajcie matce
popić, nachałki!
Roman patrzy z uśmiechem.
– Jakie to bezradne… zależne od człowieka, który ma dobre serce – mówi znacząco
– a ten rudy Ignac, piękny.
– Ignac?
– Tak mi się powiedziało.
– No, to jak go pan Roman już ochrzcił… to chyba należy się zabrać? Dobrze by miał…
Chociaż Fredek mógłby mieć pretensje o swój teren…
Roman drapie się w policzek.
– To mnie pani uwiodła tym Ignacem… niee, Fredek nic kotom nie zrobi, szczeknie
najwyżej. Porozmawiałbym z nim. Sam nie wiem…
– Rudy pies, rudy kot… pasująco, panie Romanie – namawia delikatnie.
– Ha. Dobrze mieć coś miłego, co można pogłaskać… a co mruczy z wdzięczności…
– Patrzy na nią znacząco.
– O, widzicie go, jak to chce coś pod słowami powiedzieć! – śmieje się Jadwiga. – Bierze
go pan, a ja muszę lecieć pomieszać powidła, bo mi przywrą do gara.
– Dobrze. – Bierze kocię na ręce, przytula zadziwiająco delikatnie i idzie do kuchni. – Ale
coś za coś, sąsiadko.
– A co to, handlem się zajął, czy jak?
– Nie, pani Jadwigo, z propozycją przyszedłem i proszę nie odmawiać. Zgoda?
– Panie Romanie… w ciemno to się tylko w dzieciństwie grało w ślepą babkę, a od
dorosłości wszystko musi być jasne. O co chodzi?
Roman siada przy stole.
– Poddaję się i walę prosto z mostu. W niedzielę otwarcie „Złotej Rybki” u Jana
Wędzonki. Zaprosił gości i Mariana Flagę z małżonką, i mnie… z osobą towarzyszącą. Myśmy
z Marianem robili u niego stolarkę.
– To wiem. I wiem o tej pana złotej rybce i tamtych, co w środku. Ale co ja mam do
tego… – wzrusza ramionami.
– Okropnie dużo. Otóż… kompocik smakowitości… – Odstawia szklankę i na jej ruch
z dzbankiem kiwa przecząco głową. – Otóż jak już zacząłem, zaproszona też została Maria, ale
odmówiła, bo Alusia akurat w sobotę wraca z kolonii, ale i tak myślimy, że tam pójście to nie dla
dziecka, a i mała na pewno by powiedziała „nie”. Ona nie chce wspomnień z tamtego miejsca,
gdzie nie była za szczęśliwa, i potem ten pożar… nie, to nie dla niej. A ja… owszem,
poszedłbym, ale jakby i pani poszła ze mną. – Uśmiecha się nieśmiało.
Jadwiga patrzy na niego zaskoczona, obracając w garnku drewnianą łyżką, potem stuka
nią o brzeg naczynia i odkłada.
– Ja?! Co pan wymyślił? Jakże to ja… wdowa z panem… to by babom języki spuchły od
obracania. Jezu! Nie. Ani wyglądu nie mam, ani… niczego, nie.
– Jadwigo, pani posłucha. Dla mnie liczy się pani towarzystwo i pani… uroda, i moja
sympatia, a daj Boże wzajemna, w szafie to coś pani znajdzie, a jak nie, to tak jak pani teraz, też
jest pięknie.
– No, to już przesolił – śmieje się Jadwiga i macha ręką – nie… nie wypada.
– Chwila… wszystko wziąłem pod uwagę, co pani może mieć na nie. Idziemy z Flagami,
tak jesteśmy umówieni, i baby niech się od nas zazdrośnice odczepią, bo czy to Flaga, czy jego
Magda, czy ja panią zapraszamy, to nie wiadomo i nie dowie się nikt. Choćby mnie krojono
tępym nożem. Uspokoiłem?
– Pan to jest… – Wzdycha niezdecydowana, a on widzi, że jakby ciut miękła, więc mówi
szybko:
– Może być miło, kucharkę Bogdanę z Ukrainy to chyba ma Jan Wędzonka mistrzynię,
jej karpik smażony… palce lizać, klękajcie narody! Sprawdzona, bo my tam z Marianem Flagą,
z życzliwości pana Jana, spotykamy się czasem na zapleczu, na szachach, i mamy na to
dożywotnie pozwolenie. I ta rybka jest tam nieoficjalna, z gościnności, a pyszna to ci dopiero
będzie w niedzielę! A jeżeli pani powie nie, to pójdę sam, śmiertelnie zakrztuszę się ością, ale
zdążę jeszcze krzyknąć: TO PRZEZ JADWIGĘ! I padnę. A tu już iua-iua-iua, na sygnale policja
jedzie po panią. Kajdanki w pogotowiu… smutne, co?
A ona śmieje się teraz tak, że dłonią łzy ociera i nie patrząc na niego, mówi:
– Z panem to zawsze jest wesołość. No i co mam zrobić…
– Zgodzić się! Zgoda? – Z nadzieją wychyla się do niej.
– No, zgoda….
– Bogu dzięki! Oddycham i dzięki pani żyję. Widzisz, Ignac, z kobietami nie jest łatwo…
ale trafić do nich można. – Roman uśmiecha się z ulgą i głaszcze kota.
I poszli. I nigdy nie żałowali, no, może tylko, że więcej zjeść się nie dało.
W sobotę, tuż po odebraniu Lusi spod szkoły, gdzie przywiózł dzieciaki autobus
wypożyczony przez kuratorium, zmęczone, ale pełne wrażeń z pobytu w Rabce i w tej samej
liczbie, w jakiej wyruszyły, do Myszki zadzwonił Faber.
– Dzień dobry, moje nazwisko Faber, czy mogę…
– Panie Marku… dzień dobry. Jestem przy telefonie – odpowiedziała radośnie.
– Proszę wybaczyć, nie dzwoniłem, bo nie miałem żadnej wiadomości, a potem nie było
mnie w kraju. Czy moglibyśmy się zobaczyć… choćby jutro? Musimy porozmawiać. Zapraszam
panią na obiad.
– O… nie…
– Ma pani inne plany, to może w ciągu tygodnia?
– Nie, nie – rzuca szybko – po prostu właśnie wróciła córka i nie chciałabym jej
zostawiać, nie nagadałyśmy się jeszcze. Ale jeżeli… gdyby pan zechciał zjeść z nami zwykły
domowy obiad, u nas… byłoby nam nad wyraz miło.
– Nad wyraz? Na pewno? – upewnił się, żartując.
– Tak!
– Z wielką przyjemnością. Czy w pracowni są jeszcze jakieś obrazy, czy poszły w ręce
„galernicy” ze Starówki?
– Są – zaśmiała się. – Wiozę je w przyszłym tygodniu.
– Wspaniale. Cieszę się „nad wyraz”, że zdążę je zobaczyć, że zjem wreszcie domowy
obiad w jakże miłym towarzystwie i… co najważniejsze, że zobaczę panią.
– I ja się cieszę… – powiedziała otwarcie. – Powiedzmy, o czternastej?
– Dobrze.
– Wytłumaczę, jak się jedzie, no więc… – zaczyna Myszka.
– Dziękuję, mam GPS, trafię.
– Aha. To mi imponuje… ja nie dałabym sobie rady nawet z kompasem… Czy jada pan
zsiadłe mleko z ziemniakami, a do tego dużo kopru i skwareczki?
– Oo, cudowne wspomnienia z dzieciństwa. Proszę nie ujawniać całego menu, bo będę
miał bezsenną noc.
Myszka śmieje się.
– Proszę się wyspać. Chcę pana widzieć w dobrym nastroju aż do kolacji. A właściwie…
zawsze.
– Dobrze. Do jutra. Kłaniam się.
– Do jutra, panie Marku…
Niedziela była słoneczna, Myszka z Lusią nagadane poprzedniego dnia, do późnego
wieczoru, Roman szczęśliwy i zachwycony jej wrażeniami z pierwszego wyjazdu z domu, i to
prawie samodzielnego, Fredek pogodzony, nawet dość bezboleśnie, z nowym członkiem rodziny,
Ignacem, nie odstępuje Lusi na krok, niezwykle zadowolony z powrotu na dywanik przed
łóżkiem dziewczynki.
Stół nakrywały obie, ale to Lusia zadecydowała, by wybrać najpiękniejszy obrus cioci
Teresy, ten w niezapominajki, a kiedy na środku ustawiły dzbanek z kwiatami z łąki,
przyniesionymi ze spaceru z dziadkiem i psem, Myszka obiecała namalować je dla niej.
Podczas nieobecności domowników zadzwoniła do Barbary.
– Usiądź. Siedzisz? Zakochałam się.
– Mycha?! No, tylko wyjechałam, a tu już trzęsienie ziemi! Kto to jest? Kiedy…
– To Faber.
– Właściciel „Niebieskiego Psa”! Podejrzewałam, podejrzewałam!
– Podejrzenia okazały się faktem. Oczywiście, to, że się zakochałam, jest wiadome tylko
mnie, on nic nie wie. Nie mam pojęcia, czy z jego strony to jest tylko uprzejmość, czy w jego
życiu, po rozwodzie, istnieje ktoś, nic nie wiem, nic nie wiem. Natomiast sam się zaofiarował, że
będzie się rozglądał za lokalem na galerię dla mnie, i chyba coś ma, bo zapraszał mnie na obiad,
chce pogadać, ale przyjedzie do mnie na mój obiad, najzwyklejszy pod słońcem. I chce też
zobaczyć moje obrazy.
– Ale przede wszystkim ciebie?
– O, to chyba ja jego. Zwariowałam, co?
– Nie. Bądź sobą, a on straci głowę, jeżeli jeszcze to go nie spotkało… Słuchaj, mała,
bardzo się cieszę!
– Trzymaj kciuki. Zdam relację…
Wjechał w szeroko otwartą bramę, i wysiadając, patrzył z zadowoleniem na stojącą
Myszkę, z dość swobodnie upiętymi włosami, w białych spodniach i zwyczajnym bawełnianym
podkoszulku z zabawnym rysunkiem ziewającego kota, w plecionych sandałach na małym
koturnie. Uśmiechnięta zbiega ze schodów werandy, a mała dziewczynka siedzi na najwyższym
stopniu z psem u stóp. „Zachwycające…” – myśli.
Podaje jej bukiet kwiatów, a w stronę Lusi wyciąga rękę z pudełkiem czekoladek.
– Witamy serdecznie – cieszy się Myszka.
On całuje jej dłoń.
– Pięknie pani wygląda.
Myszka płoszy się nieco.
– Dziękuję. – Odwraca się i patrzy na Lusię. – Mówiłaś coś?
– Dziękuję – czerwieni się dziewczynka i szybko dorzuca: – Witamy pana.
– No – uśmiecha się Myszka – prosimy dalej.
Faber stoi, rozglądając się ciekawie.
– To dom pierwszy. – Pokazuje ona. – Mieszkamy tu z Lusią i Fredkiem, a tam… „dom
dwa”. Moja pracownia i mieszkanie Romana, naszego przyjaciela i zarządcy. – Uśmiecha się.
– Ta kamienna podmurówka to pozostałość po obórce, piękna, prawda? Zatrzymaliśmy ją. Za
domem mamy ogród i sad. Stary, ale odmładzamy go systematycznie.
– I tam mamy huśtawkę! – wtrąca Lusia. – Zapraszam.
– Może później… – śmieje się Myszka – lub jeszcze później.
– Możemy zobaczyć pracownię? Bardzo jestem ciekaw…
– Oczywiście. Proszę. – Oboje ruszają. – Ale może chce pan się napić czegoś zimnego?
– Dziękuję, nie, jeżeli pani pozwoli, zdejmę marynarkę?
– Oczywiście. Umówmy się, że czuje się pan swobodnie, proszę. Lusiu, powieś u nas
w domu. – Odwraca się do dziewczynki i pyta: – Czy Roman jest u siebie?
– Nie. Poszedł do pana Flagi. Szykują się na wieczór. Elegancki jak nieboskie stworzenie.
– Nie pleć… – śmieje się Myszka i wchodzą do domu. – Dziś otwarcie knajpki pod „Złotą
Rybką”, po sąsiedzku. Na ziemi, która kiedyś należała do rodziny Alicji, a sprzedana, znacznie
wzbogaciła jej konto w banku.
– Oo. Wybierają się panie?
– Nie. To nie jest impreza dla dzieci, a poza tym, wie pan, coś by na ten temat mógł
powiedzieć psycholog, ona kategorycznie odcięła się od tamtego miejsca, życia. Zbyt boleśnie
porzucili ją żywi i umarli, matka, babka, ojciec w Niemczech. A ja, mimo że tam będzie wiele
osób, które lubię, nigdy nie przepadałam za tłumem… chociaż na pewno w przewadze będą mili
ludzie. Których lubię.
– Czy jest tu ktoś, kto by pani nie lubił?
– Mam nadzieję, że nie… Ja też generalnie lubię ludzi, chociaż wie pan, może być ktoś
zawiedziony… hm… ksiądz, ale oboje godzimy się z tym, a Roman i Lusia wypełniają tę pustkę.
Proszę… tamte są niesprzedażne, a te tu… właśnie przygotowane do drogi.
Myszka demonstruje, rozstawiając pod ścianami obrazy, a Faber w milczeniu nachyla się,
rzuca spojrzenia na Myszkę i kiwa głową z aprobatą. Zatrzymuje się przed wiszącym portretem
Michała i patrzy uważnie.
– Piękne światło.
– Tak – ożywia się. – Dlatego też… namalowałam go. To Michał. Tutaj Michał, u siebie
Mike. Kiedyś jako dziecko mieszkał w okolicy, teraz na stałe żyje w Ameryce. Przyjeżdża na
groby rodziców. Zginęli, gdy leśniczówkę podpalili jacyś kłusownicy z zemsty za ich niezgodę
na mord zwierząt, i to w zadawanych męczarniach. Na wnyki, kłusownictwo. Koszmar
– wstrząsa się. – Chłopiec był w tym czasie na wakacjach, nad morzem. Na szczęście.
– To ktoś bliski dla pani? – niespodziewanie odwraca się do niej Faber.
Ona cofa się o krok zaskoczona.
– Przyjaźnimy się…
– Przepraszam, nie miałem prawa.
– Nie, dlaczego… – peszy się Myszka.
Podchodzi do następnego obrazu.
– Wie pan… – decyduje się nagle – w jakimś sensie bliski, tak, na pewno. Miał nadzieję
na to, że będziemy razem, że wyjadę z nim. Było to krótkie spotkanie… w momencie, gdy ja
byłam po… gdy moje małżeństwo, kiedyś udane przecież, choć byłam nieszczęśliwa, że nie
mogę malować, bo farby szkodziły mojemu mężowi, ale kochałam go, a on… spotkał młodą
interesującą dziewczynę, zakochał się i postanowił, że to koniec. Z nami. I wtedy idzie się na
dno, dobrze, że miałam ten dom po ciotce, mogłam natychmiast zostawić wszystko, ale stan
ducha… – śmieje się lekko – był denny. I wtedy spotkałam tu Michała, i on potraktował mnie
jak… jak kogoś wartego uwagi i jakiejś sympatii, chyba uczucia nawet. Wspierały mnie
przyjaciółki, były przy mnie, ale dla kobiety w moim wieku, którą rozkłada na łopatki zjawiająca
się młoda, odbiera wiarę w siebie, uświadamia, że na nic dobrego już nie można liczyć, że czas
należy do takich jak ona… szczere zainteresowanie świetnego mężczyzny pozwala wziąć
oddech. Ale nie umiałam go pokochać. Powiedziałam to otwarcie, choć nie było to łatwe
i bezbolesne, dla obu stron. Niedawno przyleciał, spotkaliśmy się w Warszawie… i opowiedział
mi o spotkanej wreszcie dziewczynie, mało, zaprosił na ślub. To wspaniałe… Oj, sprowokował
mnie pan i rozgadałam się okropnie.
Faber stoi tyłem do obrazów i nie spuszcza z niej oczu, a ona, czując się niezręcznie,
rusza do wyjścia.
– Chodźmy, bo mi dziecko zemrze z głodu, a i nasz gość na pewno też.
– Miałem pani powiedzieć… – Marek idzie za nią – nie zdążyłem wcześniej, ale
znalazłem coś, co wydaje mi się interesującym miejscem na galerię…
Myszka odwraca się gwałtownie.
– Żoliborz?
– Tak. Likwiduje się duży sklep z ubraniami. Spora powierzchnia wystawiennicza i mały
pokoik na zapleczu. Dobry punkt. Mam nawiązane kontakty. Finansowo nie jest źle.
Niespodziewanie dla samej siebie, Myszka obejmuje go gwałtownie.
– Dzięki!! Jak się cieszę!! Jak strasznie się cieszę!
– Z czego? – pyta, stając na progu, Lusia.
Myszka odwraca się do niej, puszczając Marka.
– Będziemy miały galerię! O, panie Marku… jestem już szczęśliwa! Bardzo jestem
wdzięczna. Bardzo… Lusiu, głodna?
– Tak.
– My też, prawda? – Odwraca się do Marka, który teraz zatrzymał się przed zbiorowym
portretem.
– Świetny – pochyla się – tu, na werandzie… o, jaki nastrój…
– Tak zwane „babskie lato” – śmieje się Myszka – dawno temu.
– Nie tak dawno… pani jest taka sama, pies też…
– A to – mówi Lusia, pokazując palcem – przyszywana ciocia Basia, to przyszywana
ciocia Iwonka, jest we Francji, a to przyszywana ciocia Jasia. Daleka fastryga, bo aż do Szwecji.
– No, to wielkie dzieło malarskie i krawieckie – śmieje się Marek. – Piękne.
– Dziadek jest przyszywany później, więc tu go nie ma, jest osobno, i ja nieprzyszywana
jestem też osobno. – Biegnie do pokoju Romana, wołając: – Dziadku, nie ma cię? Jeszcze nie
wrócił! – I szeroko otwiera drzwi. Na ścianie portret Lusi. Dziewczynka siedzi z plecionym
koszykiem wypełnionym kolorowymi, drewnianymi ptakami. – Widzi pan? Te ptaki były od
dziadka dla mnie i teraz wiszą w moim pokoju, wszędzie. Piękne, prawda? A dziadek zadowolił
się obrazem. Pokażę panu, po obiedzie.
Myszka śmieje się, a Faber kiwa z uznaniem głową, a potem odwraca się do dziewczynki.
– Jestem zachwycony. Przybij piątkę.
Wyciąga rękę, a mała bierze rozmach i przybija.
Ktoś powiedział, że upływający czas widać najbardziej po drzewach i po dzieciach.
Myszka z Lusią mieszkają w ich małym mieszkaniu w Warszawie. Soboty, niedziele i wszystkie
święta spędzają w Garbatce, gdzie urzęduje Roman z Fredkiem i Ignacem. Myszce bardzo brak
możliwości pracy w idealnych warunkach pracowni, ale nie ma innego rozwiązania. Lusia jest
tuż przed maturą, potem czeka ją egzamin na Akademię Sztuk Pięknych. Jeżeli się nie uda,
planuje historię sztuki albo architekturę wnętrz. Wyrosła na zdecydowanie ładną, mądrą
i wiedzącą, czego oczekuje od życia, dziewczynę. Myszka jest z niej dumna i czasem, kiedy
myśli o swoim życiu, to adopcję Lusi uważa za coś najważniejszego, za szczęśliwy przypadek
zapisany w gwiazdach i jakby dar losu za tyle nieco jałowych lat w małżeństwie z Piotrem.
Docenia też fakt, że tak często spotykała ludzi, ofiarowujących jej życzliwość i dobro. I jeżeli
spotkania z Markiem to miłość, która przyszła, to nic, że późno… to jest dojrzała i uszczęśliwia
ich oboje. W jakimś stopniu ten związek opiera się na niepisanej umowie, spotykają się na dłużej
lub przelotnie, w zależności od czasu przeznaczonego dla siebie, mieszkają w swoich
mieszkaniach, a co niezwykłe, blisko siebie, blisko jego „Niebieskiego Psa” i jej galerii, przy
placu Wilsona. Galeria prosperuje całkiem nie najgorzej, przynosi ogromną satysfakcję
i zmiennie większe lub mniejsze pieniądze. Myszka planuje w najbliższym terminie
zaprezentowanie w galerii pierwszego młodego malarza, litewskiego pochodzenia, ale na stałe
mieszkającego w Polsce. Chce to urządzić uroczyście i z dużą reklamą. Dla młodego artysty,
według niej bardzo uzdolnionego, będzie to ważny krok w jego zawodowym życiu.
Kiedy w warszawskim mieszkaniu odzywa się komórka Myszki, na ekranie widnieje imię
i numer dzwoniącego Romana.
– Witaj, Romku.
– Dobry wieczór, Mario. Chcę zapytać, czy przyjedziecie jutro?
– Tak. Nic nie kombinuj z obiadem, Marek nas zaopatrzy w jadło i napitek. Zaraz… co
jest w twoim głosie? Czy coś się stało?
– Nie chciałbym, żebyś się niepokoiła, a zwłaszcza Lusia, może nic jej dziś nie mów.
Przyszedł list z Niemiec. Z Heildelbergu.
– Co?
– Na stary adres, dał mi go Janek Wędzonka.
Maria siada i ociera pot z czoła.
– Poczekaj… nic nie rozumiem.
– Wiesz, adres to… Alicja Kmetzik – wymawia niewyraźnie.
– Cholera jasna! Co się dzieje?
– Też się denerwuję… nadawcą jest – słychać delikatny szelest koperty w jego ręku
– jakiś Horst Kmetzik. Heildelberg, Lindenstrase pięćdziesiąt cztery.
Milczą oboje, a potem Myszka mówi cicho.
– Nic mi to nie mówi… Jej ojciec miał na imię Gustaw. Otwórz go – decyduje nagle.
– Marysiu, to jest list do niej… Na pewno też jest napisany po niemiecku, ktoś będzie
musiał go jej przetłumaczyć – mówi łagodnie.
– Jasne. Co ja mówię, oczywiście, że nie możemy otworzyć. Marek zna niemiecki.
Przywiezie nas jutro, ale wiesz, co jest najgorsze… Nawet nie umiem się domyślić, kto to jest
i o co chodzi, natomiast może ją to jakoś wytrącić… Ona ma na karku maturę. No, nic nie
wymyślimy. Czekajmy do jutra. Nie denerwuj się, Romku, damy sobie radę.
– Oczywiście – mówi Roman, ale jego głos nie brzmi przekonująco.
Następnego dnia, po obiedzie, Myszka nadal starając się zachować spokój, przeciąga
chwilę rozmowy o liście, zbiera z Lusią naczynia, wkłada do zmywarki, szykują kawę, koniak
i ciasto czekoladowe.
Kiedy już rozsiadają się wygodnie, Myszka spokojnym tonem mówi:
– Wiesz, kochanie, przyszedł do ciebie list… na stary adres. Romanowi dał pan…
– Jak to przyszedł list? – przerywa Lusia.
– Z Niemiec. Z Heildelbergu. Proszę. – Z małego stolika bierze kopertę i podaje Lusi.
Dziewczyna nie wyciąga po nią ręki. Zaskoczona, patrzy bezradnie na Myszkę.
– Kochanie – łagodnie mówi Myszka. – Powinnaś go otworzyć i dowiemy się, o co
chodzi, nie denerwujmy się z góry.
– Nie jestem zainteresowana – cicho mówi dziewczyna.
Myszka patrzy na kopertę.
– To nie jest pismo urzędowe, to prywatny list od…
– Nie! – przerywa Lusia. – Nie chcę. Nie mam nic wspólnego… z kimś z Niemiec. Może
kiedyś go znałam, ale dziś nie pamiętam. Jest to dla mnie ktoś więcej niż obcy. Mamo! – w jej
głosie brzmi wyrzut.
Roman cicho odstawia filiżankę i wstaje.
– Nie będę przeszkadzał…
– Dziadku, siedź! – I łagodzi. – Proszę. Ty nie przeszkadzasz, tylko czyjeś…
nieuzasadnione niczym wpieprzanie się w moje życie.
– Lusiu! – krzywi się Myszka.
– Przepraszam, mamo, ale jakim prawem on mnie niepokoi. Jakim prawem? Nigdy się
mną nie interesował. Obwinił o śmierć matki przy porodzie i karał za to swoją niechęcią,
obojętnością… odrzuceniem. Nieważne dla niego było, jak i za co żyjemy. Gdzie był, kiedy
umarła babcia Łucja? Gdyby nie ty… dziś kończyłabym szkołę w domu dziecka. Głęboko
nieszczęśliwa, może zła, może lubiłabym bić słabszych, dręczyć, zawsze sama, bez kogokolwiek
bliskiego, bez wiary w marzenia, bez planów na przyszłość, może teraz bez dachu nad głową? No
pewnie – ironizuje – z ulgą wyrzucił mnie z pamięci, razem z zapuszczoną ziemią i starą chałupą,
nie mówiąc o swojej matce, dzielnej, ale przecież prostej kobiecie, bo byliśmy w jego oczach nic
niewarci. Nic! Dla niego i jego nowej żony. Może bogatej, może stawiającej taki warunek. Nie
wiem i nie chcę wiedzieć. To obcy, zły człowiek. Nie ma prawa… nie ma prawa… – traci
oddech, ale nie płacze.
Myszka zrywa się, obejmuje ją i drżą obie.
– Uspokój się, kochanie moje… uspokój się. Proszę, no już… już nic nie mów. Dosyć.
Obaj mężczyźni siedzą poruszeni, u stóp Romana Fredek niespokojnie spogląda na Lusię,
więc Roman schyla się i głaszcze go. Niespodziewanie i bezszelestnie pojawia się rudy Ignac,
wskakuje na oparcie fotela Romana i układa się wygodnie.
– Uważasz, że w ogóle nie należy otwierać tego listu? – zaczyna cicho Marek. – Ale czy
wtedy nie stanie się to dla ciebie ciągnącą się sprawą z przeszłości, która nie pozwoli ci się od
niej odciąć? Rozumiemy twój ból, żal… poczucie krzywdy, ale bądź nadal tak dzielna, jak byłaś
dotąd i… odważ się. Wszyscy jesteśmy przy tobie i nic, i nikt nie zrobi ci żadnej krzywdy.
– Poza krzywdą przysłania tego listu – nieśmiało wtrąca Roman.
– Zgoda. Ale nie wiemy nic poza tym, że czemuś ten list przysłał… – Marek odwraca
kopertę i patrzy na nadawcę – Horst Kmietzik.
– Kto?! – pyta Lusia i podchodzi do Marka, a ten podaje jej kopertę.
– To nie jest Gustaw, mamo… ja go nie znam… – Niespodziewanie rozrywa kopertę
i wyciąga list, zwykłą kartkę wyrwaną z zeszytu, pokrytą niestarannym pismem. – To po
niemiecku, przeczytasz? – pyta zdesperowana.
Marek bierze list i robi na kanapie miejsce obok siebie.
– Alicjo, usiądziesz przy mnie?
Lusia podchodzi i siada, a Marek jedną ręką obejmuje ją. Myszka bierze głęboki oddech
i czuje, jak mocno bije jej serce. Roman głośno wyciera nos.
Dzień dobry, siostro. Jestem twoim bratem. Piszę o tym, czego dowiedziałem się parę dni
temu, gdy robiliśmy z żoną porządki z rzeczami ojczyma. Po śmierci naszej matki, to było
w zeszłym roku, ojczym już był tak do niczego, bo to ledwo chodził i nic przy sobie zrobić nie
mógł, a my przecież pracujemy z żoną, no to trzeba było go oddać do Domu Opieki Społecznej,
na Blumenstrasse 9, nazwa Godne Życie, który prowadzą zakonnice. To kosztuje, bo nic nie ma
za darmo, nie? Idzie na to renta ojczyma, a i my jak go odwiedzamy, to czasem coś mu
przywozimy, bo lubi drożdżówki i ciągle chciałby jakiś sok. W tych papierach, com znalazł, jest
zapis, że dostałaś dom i ziemię w Polsce. Nie jesteś więc bez pieniędzy i jako rodzina będziesz
chciała podzielić się ze swoją daleką, ale przecież rodziną. Mamy mały dom z ogrodem, a Berta
marzy o założeniu uprawy ekologicznej, to teraz jest przyszłość. Gdybyś chciała przyjechać, żeby
wszystko uzgodnić, to daj znać kiedy, będziemy oczekiwać. A na razie odpisz. Twój brat Horst
z żoną Bertą Kmetzik.
Marek składa list i przygarnia Lusię.
– Dość paskudne.
– Dość? Obrzydliwy i bezczelny – rzuca Myszka i odwraca się do Romana. – Proszę cię,
nalej nam koniaku, podniesiemy sobie ciśnienie.
– Bardziej? – odzywa się Lusia. – Jestem bliska eksplozji.
– A jednak coś z tym trzeba zrobić, żeby zakończyć tę znajomość, nachalną i… wredną
– zaczyna Myszka. – Jakąś decyzję podjąć.
– Boże, niech to będzie upiorny sen – szepcze Lusia i zamyka oczy.
Roman podaje kieliszki Myszce i Markowi, gładzi Lusię po głowie i pyta:
– Czy chcesz się czegoś napić, zajączku?
I wtedy Lusia wybucha płaczem, a Roman stoi bezradny i przestraszony.
– Przepraszam cię, przepraszam…
Dziewczyna potrząsa przecząco głową, łapie go za rękę, a przytula się do Marka.
Wszyscy milczą, aż Myszka czuje, że musi podjąć jakąś decyzję, bo nikt dłużej nie
zniesie bólu i upokorzenia, jakiego doznaje Lusia.
– Masz tu chusteczki – przełyka łzy i podaje jej pudełko – Przestań płakać, bo nam
wszystkim pękną serca. A teraz posłuchaj mnie, proszę. Masz dwa konta w banku…
– Nie! – woła przez łzy Lusia. – Mam im oddać? Obcym? Wstrętnym?! Z jakiej racji?
Wolę dać na schronisko dla zwierząt! Albo nałogowym pijakom!!
– Poczekaj. Zanim znajdziesz odbiorców godnych… twojego gestu, posłuchaj mojej
propozycji. Pierwsze konto założyłam na twoją naukę i jest nie do ruszenia przed ukończeniem
osiemnastki. Ale jest to drugie twoje, gdzie masz wraz z odsetkami pieniądze za swój dom
i ziemię. Którego jestem pełnomocnikiem. I teraz sedno sprawy. Uważam, że panu Horstowi nie
należy się nic! Kategorycznie! Ale… gdyby tak zrobić coś dla kogoś innego? Ten gest
pozwoliłby ci jakoś zdjąć z siebie ciężar żalu, bólu, niechęci czy jak to nazwać. Marek mógłby
zwrócić się listownie do tych zakonnic z pytaniem, na przykład, o koszt fotela inwalidzkiego,
o prospekt jakiejś firmy czy coś takiego. Ty jako Alicja Kornel dokonasz zakupu, czyli prześlesz
firmie tyle, ile się należy, plus zakonnicom dodasz coś na jakiś fundusz, na to, co będzie chciał
sobie kupować ich… pensjonariusz. Jeżeli nie chcesz występować w swoim imieniu, jak zawsze
sięgniemy po mecenasa Robińskiego, i Geno w imieniu kancelarii to załatwi. W ten sposób
sprawa będzie zamknięta, raz na zawsze. To byłby twój gest wobec starego, chorego,
przegranego człowieka. Powiedz, co o tym myślisz… Ale jeśli chcesz to przemyśleć, to daj sobie
jakiś czas, ale też prosiłabym o zdanie Marka i Romana.
Siada i jednym haustem wychyla kieliszek koniaku.
– Zanim wypowie się Alicja… – zaczyna Marek – chcę powiedzieć, że to, co
zaproponowałaś, Myszko, dowodzi twojej wielkiej mądrości i wrażliwości. W co nigdy nie
wątpiłem… Uważam propozycję za wartą poparcia.
– I ja zgadzam się z moim szanownym przedmówcą – mówi Roman i wstaje. – Proszę
pozwolić, że pójdę się przejść, przemyślę sobie to i owo na temat kondycji i zachowania
człowieka, jeśli tak można powiedzieć… – uśmiecha się delikatnie.
Lusia podnosi się z kanapy.
– Pójdę z dziadkiem. Złapię łyk powietrza, pomyślę… ale nie będzie to miało wpływu na
moją decyzję. Ona jest w twoich rękach. – Patrzy na Myszkę. – Nigdy mnie nie zawiodłaś,
kocham cię zawsze tak samo, bo więcej po prostu nie można – kończy ciszej.
Myszka jest bardzo wzruszona, ale stara się tego nie okazywać.
– Dobra. Tak. Idźcie pooddychać trochę. – Chwyta za tacę, ustawia na niej filiżanki
i kieliszki, a potem szybko wychodzi do kuchni. Staje przy oknie i widzi, jak Lusia z Romanem,
trzymając się za ręce, idą aleją jarzębinową. Ona sięga mu teraz do ramienia, a zdawałoby się, że
jeszcze nie tak dawno… Nie, nie jest już dzieckiem, i to nie tylko ze względu na wzrost…
Za nimi maszeruje Fredek na trochę sztywnych łapach, a za psem, z podniesionym
ogonem, kastrat, rudy kot Ignacy.
Myszka opiera się o stającego za nią Marka.
– Piękny widok, co? Ależ to był ciężki dzień… dla mojej mądrej córki. I dla wszystkich.
Dziękuję ci…
– Jesteś najmądrzejszą kobietą wśród wszystkich, jakie znam.
– A dużo ich znasz? – śmieje się lekko.
– Nie chcę znać żadnych innych. – Całuje ją w kark. – Czy oni poszli na długi spacer…?
– Jak znam tych włóczęgów, to co najmniej na godzinę. I bardzo dobrze.
– No, to mamy trochę czasu dla siebie… – Marek bierze ją za rękę i kierują się na piętro,
do sypialni.
A więc znów wierny przyjaciel, Geno Robiński, bierze w swoje ręce załatwienie sprawy,
którą nazywają „operacja Heildelberg”, zatem o wynik mogą być spokojni. Stary wyga jest
niezawodny jako przyjaciel i prawnik. Kiedy Myszka spotyka się z Barbarą na obiedzie
w „Niebieskim Psie”, opowiada wszystko, nie powstrzymując się od żywiołowych komentarzy,
a przyjaciółka zgadza się z nią całkowicie.
– Obrzydliwe, to delikatnie powiedziane – przyznaje.
– Nikczemne. To nie są prości ludzie, to cwane prostactwo.
– Biedna mała, ale twarda, co? – z uznaniem dorzuca Barbara.
– Tak. Wiesz, zaskoczyła mnie tym… myśleniem o czasie przeszłym w takich twardych
słowach. Nigdy nie rozmawiałyśmy o tym… chociaż może powinnam była, bo to w niej
siedziało. Mogło ją jakoś wykrzywić, nabawić kompleksów. Gdybym była rodzoną matką,
wiedziałabym o wiele lepiej, jak postępować. Szłam po omacku. Teraz dopiero zaczęłam się bać.
Zawsze była raczej otwarta, a jeżeli ten list, ten cholerny przyrodni brat, stanie się jej
psychicznym garbem? Baśka, ona ma przed sobą studniówkę, potem maturę i dalsze egzaminy na
uczelnię. A widzę, że ciągle myśli o tym. I boję się, czy nawet jak Geno wyprostuje wszystkie
sprawy, to ona nie będzie wracać w myślach do środowiska, z którego pochodzi? Czy to nie
zmieni jej osobowości, charakteru, stosunku do mnie, do nas wszystkich, do przyszłości,
pieniędzy, które ma? Tak się boję…
– Przestań. Ona jest już zupełnie inna niż jej środowisko, jak mówisz… inaczej czuje,
myśli, odbiera świat… Jest ukształtowana przez ciebie, może troszkę przez nas wszystkich,
a zawsze miała taką wzruszającą wrażliwość wrodzoną, to są zbyt mocne podstawy, żeby
paskudny incydentalny przypadek miał ją zmienić, robiąc z niej kogoś obcego, nieciekawego czy
wręcz podłego. Nie bój się i nie rób sobie jakichkolwiek wyrzutów. To śmieszne. Odnalazłaś
w sobie dzięki niej tyle mądrości, nieuświadomionych wyważonych poczynań… Ty ją, nie wiem,
czy uratowałaś… jak ci otwarcie powiedziała, czy wręcz stworzyłaś. Zadatek na myślącą istotę,
ambitnego i mądrego człowieka. Myszko, posłuchaj, jesteś chyba najważniejszą szczęśliwością,
mówię o twojej przyjaźni, którą dał mi los.
– Przestań, bo się rozryczę. Teraz chciałabym sama powiedzieć, ile tobie zawdzięczam…
– ALE, rzeczywiście, masz się przymknąć. Powiedz mi, jaką sukienkę kupiłaś
dziewczynce na studniówkę?
– Sama wybrała, ja tylko poszłam do kasy. Beżowa koronka, do kolan, mały dekolt,
pantofle na obcasie… ale nie za wysokim. Wygląda… słodko. Trochę podcięła włosy, ale nadal
ma do połowy pleców. Można dla niej stracić głowę… Chociaż mam nadzieję, że ten dobiegacz
z jej klasy to tylko zielona miłość i pierwsza, ale nie ostatnia.
– Ale chyba nie dlatego, że się nazywa Ogonowski – śmieje się Barbara. – Pan Olgierd
Ogonowski.
– Dla wszystkiego.
– O, matka-zwierzę. Ciekawe, czy kiedykolwiek bez bólu zazdrości zgodzisz się na jej
życie osobiste.
– Nie mów bzdur, babo jedna. Oczywiście, ale jeszcze ma tyle czasu. Teraz egzaminy
i żaden Ogonowski niech jej nie zawraca głowy. On jest nawet sympatyczny, ale poczekajmy na
jakiegoś raczej… Orłowskiego. Marzy mi się dla niej… kiedyś jakiś wartościowy, zaradny
inteligent z poczuciem humoru.
– Myszko, dostałam przed laty, od serdecznej przyjaciółki, piękny złoty pierścionek. Chcę
go teraz dać Alicji, jak już zda maturę.
– Hola, hola, hola! Oszalałaś! Mowy nie ma – serio zaperza się Myszka. – O ile wiem, był
przeznaczony na darowanie go kiedyś udanej żonie Bartka. A właśnie, szykuje się coś?
– Nie. Szykuje się jesienią zawalony egzamin. Nie mówmy o tym, bo się wkurzę i stracę
apetyt na tę sałatkę owocową.
Rozstają się, i Myszka jedzie do jubilera. Barbara natchnęła ją, postanawia kupić Lusi
jakiś prezent. Coś ładnego, co będzie chciała wziąć na studniówkę. Kupuje złotą bransoletkę,
złote listki oplatają przegub, między nimi małe kryształki Svarovskiego. Od wewnątrz będzie
napis: MOJEJ LUSI – MAMA.
Drobiazg wykonany ekspresowo, wyszło świetnie, ładne delikatne liternictwo.
Zadowolona wraca, włącza głośno mówiącą aparaturę w samochodzie i dzwoni do Lusi.
– Córka, czy mam coś kupić na kolację? Na co masz ochotę?
– Nie wiem… coś tam mamy w lodówce. Bądź już.
– Jadę.
Ale jednak zatrzymuje się przed dobrze zaopatrzonym sklepem na placu Wilsona i robi
wielkie zakupy. W kwiaciarni obok wielki bukiet bzu do domu. O tej porze bez jest czymś
niezwykłym.
W domu, po kolacji, wyciąga małe podłużne pudełko.
– For you… – kładzie przy jej talerzu.
– Co to? – Lusia jest autentycznie zaskoczona.
– Drobiazg. Coś do beżowej sukni.
– Myszko, do beżowej sukni jestem ja i wystarczy.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba. Otwórz.
Lusia odwija papier i otwiera obite aksamitem pudełeczko. Na jedwabnym spodzie lśni
złota bransoletka.
– O kurtka… jaka przepiękna. Naprawdę dla mnie? – I nie czekając na potwierdzenie,
szybko zakłada na rękę. – Dzięki…
I jak dziecko ładuje się na kolana Myszki, obejmując ją za szyję.
– Cieszę się… – mruczy Myszka i jęczy: – Oo, taki stary koń i ładuje się na kolana!
Litości…
Dziewczyna dotyka delikatnie złotych listków i nagle mówi cicho.
– Dostałam kiedyś od ciebie bransoletkę ze szklanych koralików… moja pierwsza
biżuteria. Bardzo ją lubiłam… ale zgubiłam – mówi, nie patrząc na Myszkę.
– Wiem.
– Zauważyłaś, tak?
Myszka milczy chwilę, a potem spokojnie przyznaje:
– Znalazłam ją.
Lusia gwałtownie podnosi głowę i patrzą przez chwilę na siebie, potem dziewczyna
wstaje i wraca na swoje krzesło.
– Gdzie?
– A wiesz, gdzie zgubiłaś?
– Wiem…
– Ja też.
– O Boże!
– Co tu wspominać, to było dawno – mówi lekkim tonem Myszka.
– Przez cały czas… przez te wszystkie lata wiedziałaś i słowem się nie zdradziłaś? Nie
krzyczałaś, nie dostałam lania… jakiejś kary, nie pozbyłaś się mnie.
– Nie wygłupiaj się.
– To było szaleństwo, prawda?
– To była okropna decyzja przerażonego dziecka, bojącego się odrzucenia. Choć nigdy
nie miało powodu, żeby tak myśleć. – Myszka nie spuszcza z niej oczu.
– Jak mogę cię przeprosić?
– Nie przepraszaj i nie wracajmy do tego. Tu jest jakiś mój udział w tym zdarzeniu, bo…
nie umiałam czegoś, co potrafiłaby prawdziwa matka. Nie miałam żadnego doświadczenia
w postępowaniu z małą dziewczynką i to tak wrażliwą. Nigdy przedtem nie miałam dziecka.
Więc zakończmy sprawę. Jest remis – uśmiecha się Myszka i kładzie rękę na dłoni dziewczyny.
– Mamo, jesteś niezwykła. Już ci mówiłam, że cię kocham…
– I vice „wersja”, jak mówi Barbara.
– Czy ona wie? Ciocia Basia wie?
– Tak, bo obie ją znalazłyśmy na tym pogorzelisku.
– Czy mogła już o tym zapomnieć? Wolałabym…
– Na pewno – uspokaja ją Myszka. – Wiesz, jaka ona jest mądra.
– Wiem. Masz gdzieś schowaną tę bransoletkę?
– Nie. Wrzuciłyśmy ją do stawu za domem. Leży tam w mule, na dnie. Albo noszą ją
ryby na przyjęciu u pana Wędzonki.
Lusia bierze głęboki oddech.
– Postaram się być dobra.
Myszka wybucha śmiechem.
– Postaraj się być dobra na egzaminach. Wszystko inne jest w tej chwili nieważne.
I była. Jedna z najlepszych na maturze, zdała za pierwszym podejściem na akademię. To
były niełatwe dni dla Myszki, podczas egzaminów maturalnych przesiadywała w parku przed
szkołą, odchodziła między drzewa i ukrywając się przed innymi rodzicami, pociągała koniak
z piersiówki, w którą zaopatrzył ją Marek, na jej prośbę.
– Ale nie skompromitujesz nas? – pytał niby żartobliwie, ale jednak z niepokojem.
– Przysięgam, nie będę się zataczać przed budynkiem. Ani nie runę na trawnik.
– Tak, kochanie, a jeżeli już, to ląduj w gęstych krzakach. Proszę cię…
– Ty nikczemniku – woła Myszka.
Alicja Kornel zdała!
To był zachwycający widok, gdy szła ku niej, w grupce rozgadanych przyjaciółek,
smukła, radosna, pewna siebie. Jej córka.
Na rozdaniu świadectw byli oboje z Markiem, przywieźli Romana z Fredkiem, ale
pogodzonym z zostawieniem go w samochodzie. Była Barbara z Bartkiem, z wielkim bukietem
kwiatów. Wzruszeni i przejęci silnym, wspaniałym poczuciem bliskości. A potem, kiedy się
okazało, że maturzyści jadą na Stare Miasto, by celebrować pożegnanie przed wakacjami
i rozjeżdżaniem się w różne kierunki swoich życiowych planów, Marek odszedł z Lusią
w boczną alejkę parku, zobowiązał do milczenia i wyciągnął z portfela kopertę. Jednocześnie
przykazał, żeby w razie czego zadzwoniła, a on po nią przyjedzie, bez względu na godzinę. Była
to sprawa między nimi i na nic było dopytywanie się Myszki i Barbary, co znaczy ta cała
konfidencja.
Jeszcze tylko wspólna rodzinna fotografia, i Lusia, zabierając Bartka, pobiegła do
rozwrzeszczanej grupy tych niby dorosłych. A starsi patrzyli za nimi jeszcze przez chwilę,
pomachali, gdy odwróciła się do nich, i powoli ruszyli do samochodów.
Kiedy wychodzili z parku, Myszka zobaczyła idącego z głową w ramionach Olgierda
Ogonowskiego, niegdysiejszą, zapomnianą pierwszą sympatię Lusi. Niedopuszczony do matury,
odrzucony przez dawnych kolegów, przegrany.
– Zobacz… – trąciła w ramię Barbarę. – To Ogonowski. Na aucie, z podkulonym
ogonem. Jakoś mi go nawet żal. Ale… sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Za rok dorośnij…
– I wybij sobie z głowy Alicję Kornel, tak? – żartuje Barbara.
– O, to już dawno czas przeszły! – macha ręką Myszka.
Przy swoim stylowym biurku siedzi Marek, w ręku trzyma lekko wyblakłą czarno-białą
fotografię. Mały chłopiec w opadających rajtuzach, buzia wypchana za dużym kęsem gryzionego
jabłka, większego od jego dłoni, drugą ręką trzyma za łapkę pluszowego misia. Ostro wpatruje
się w obiektyw, marszcząc czoło. Ile tu mógł mieć? Dwa, trzy latka? Jakieś wakacje…
Odwraca się na wejście Myszki, która wyciera mokre włosy.
– Teraz robisz porządki? – pyta go. – Myślałam, że odpoczywasz, żeby jakoś przetrwać
ten wieczór.
– Popatrz. Poznajesz go?
– To ty?!
– Ja. Do dziś tak samo jem jabłka… ale słowo, że nie noszę opadających rajtuz.
– Na szczęście! O, cudowne… i wzruszające – Myszka śmieje się zachwycona.
– Byłem rozpuszczonym, łakomym bachorem, którego wszyscy nosili na rękach
i spełniali jego zachcianki. To się mogło fatalnie skończyć…
– Wyrosłeś z tego, kochany. Jesteś świetnym facetem, ze szczęśliwym dzieciństwem.
Dlatego jesteś ciepły, komunikatywny, czuły… otwarty. I dużo lepiej się ubierasz… teraz niż
wtedy.
– Co ty powiesz. Tak?
– Yhm. Ja miałam dzieciństwo tylko wakacyjne.
– To znaczy?
– Tylko u cioci Teresy. W Garbatce. W domu właściwie wychowywała mnie gosposia.
Dobra, szorstka, uczciwa, cierpiąca na wrzody żołądka, zwłaszcza każdą jesienią, a oni… ciągle
byli gdzieś w świecie. Koncerty taty, a ona, zawsze przy nim. On był ważny i złota biżuteria,
którą namiętnie gromadziła. Gdy mieli ten wypadek we Francji, jej osobisty kuferek, dziwnym
trafem, wyparował. Ale nie miał się kto tym zmartwić. Nie zależało mi. Znasz takie powiedzenie:
„ciotka z łaski urodziła”. To chyba o mnie. Była mi najbliższa. Cudowna ciocia Tereska. Często
się zastanawiałam, po licha ja byłam moim rodzicom. Jakaś wpadka oczywiście. Musiałam im
zdrowo namieszać w planach. Ale szybko się pozbierali, przekazali bachora w inne ręce i dalej
przed siebie. Po sukcesy. Moi rodzeni obcy, dalecy krewni. I przydała się Tereska, choć nie
szanowali jej. Brat, sławny pianista, a ona po szkole gospodarstwa wiejskiego i wychodzi za mąż
za rolnika?! Chłopa z Garbatki Średniej?! Straszne, co? Poznała go na jakiejś wystawie rolniczej,
gdzie wuj Leopold dostał nagrodę za byka. Wuj był przystojny, wesoły, byk wręcz piękny,
gospodarstwo spore i bez kobiecej ręki, więc czy można się było wahać? Oddała mu rękę, serce,
wypięła się na protesty i lamenty rodziny i przez całe ich wspólne życie była szczęśliwa. I ja,
traktowana jak córka, grzałam się w te zbyt krótkie chwile wakacji, w każde święta, soboty
i niedziele, miłością, którą i mnie ofiarowali. Kochani…
– Żałuję, że ich nie poznałem… ale nie byłoby to możliwe.
– Nie mam nawet żadnego zdjęcia z dzieciństwa. Nalejesz mi koniaczku?
Marek wstaje i przechodząc do barku w rogu pokoju, gładzi ją po głowie.
– Już suche. Kochanie, może i lepiej, że nie masz takiej fotki, mogłaś być grubasem albo
chudym patykiem, beksą, naburmuszonym potworkiem… a teraz… – robi ruch głową w stronę
biurka, gdzie stoi ich duża, kolorowa fotografia – mamy co do ciebie pewność. Jesteś piękna,
urocza i moja. – Podaje jej szklaneczkę. – Choć może nie do końca…
Myszka śmieje się lekko.
– A co to znaczy?
– Nie chcesz, nie chcesz wyjść za mnie…
– A… znowu temacik powraca. Czy nie jest nam dobrze tak jak jest? Nie jesteś
szczęśliwy? Tylko ja?
– Jestem. Ale…
– Mareczku, to tylko papier i podpis jakiegoś obcego urzędnika, przymuszonych
świadków i rzężenie zdartej taśmy z marszem weselnym…
– Pozwól mi coś powiedzieć. Jestem starszy od ciebie i nie robię się coraz młodszy. Nie
chodzi o to, że może zechcesz mnie rzucić dla jakiegoś młodszego faceta, choć i to trzeba brać
pod uwagę.
– Nie rzucę! Tak jak „nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”.
– Mówię serio. Chodzi o prozę życia. Jeżeli coś mi się stanie, czego nie chcę, rzecz
prosta, pojawią się hordy szakali z kraju i… z zagranicy. Tego nie chcę. Wszystko ma być twoje
i Alicji.
– Dosyć! Przestań, skąd to czarnowidztwo. Nie, no, proszę cię. Koniec tego tematu.
Chcesz, żebym zaczęła płakać? Chcesz? Wyglądam wtedy koszmarnie!
– Za nic na świecie. – Sięga po swój kieliszek koniaku, ale jego uśmiech jest smutny.
– Ty z czerwonym nosem? Nie, zostaw to reniferowi Rudolfowi. Chociaż… może i to będzie
podniecające…
Myszka podchodzi do niego i obejmuje go.
– Wiesz, jak bardzo cię kocham.
– Ja też – mówi, ale nie dotyka jej.
Myszka wraca na kanapę, a Marek pochyla się przy swoim biurku nad otwartą szufladą.
Ona podkula nogi, półleżąc na kanapie, i patrzy na niego. Jak dobrze, że jest. Że pisane im było
to późne spotkanie. Jednak czy nic im nie grozi… dojrzali, ze swoimi przyzwyczajeniami,
przeszłością, nawykami. Ale może właśnie dojrzała miłość, szacunek, tolerancja i mądrość są
jakąś przesłanką gwarancji na udany związek? A do tego atrakcyjny i udany seks? Więc czemu
mówi – nie?
Przystojny właściciel „Niebieskiego Psa”, małej restauracji o zachwycającej nazwie,
przytulnym wnętrzu i znakomitej kuchni, kilkanaście kroków od jej właśnie otwartej galerii.
Z żoną rozstali się dawno i definitywnie, bo oddalili się od siebie, związek był raczej pozorny,
córka zainteresowana głównie sobą, i odnosił wrażenie, że wstydzi się ojca, który mimo
ukończonej politechniki, niczym się nie wyróżnił w swoim zawodzie, a wręcz „wylądował na
niższym poziomie”, gdy z kolegą z dzieciństwa otworzyli restaurację, którą potem przejął, gdy
kolega oszalał na punkcie wyścigów motocyklowych. Na końcu żona zakochała się
z wzajemnością we włoskim dentyście. I do ojczyzny tegoż dentysty wyjechała wraz z córką. Nie
utrzymują żadnych kontaktów, nawet okolicznościowych. Marek nie mówi na ten temat, ale
niemożliwe, żeby ten zerwany kontakt z córką nie był dla niego bolesny. Jest taki rodzinny, taki
ciepły dla Lusi, porozumiewają się znakomicie i potrzebują wzajemnie. Więc dlaczego ona się
boi, dlaczego miałoby zostać coś zniszczone, starte codziennością, gdyby się pobrali? Może te
obawy są głupie, lęki przeszłości bezpodstawne?
– Powinniśmy się zbierać? – pyta Myszka.
– Powolutku, mamy jeszcze czas.
– Chcę być wcześniej – niepokoi się leciutko.
– Wszystko jest pod kontrolą.
– Nudzę?
– Nie.
– Masz jeszcze do mnie cierpliwość?
– Mam.
– Chwała ci za to. No dobra. Idę ratować ginącą urodę…
– Poczekaj…
– No?
– Zobacz, mnie też dopada czas przeszły, ale dużo, dużo odleglejszy. Zapiski pradziadka.
A tu… odpis dokumentu z akt parafii katolickiej w Borzykowie, z tysiąc osiemset czterdziestego
drugiego roku, o jego narodzinach…
Wstaje, i biorąc kilka kartek pamiętnika, pisanych blaknącym fioletowym atramentem,
staranne litery nieco kanciaste, a między kartkami, czarno-biała fotografia. Siada obok Myszki.
Na fotografii siwobrody, wysoki mężczyzna w cylindrze, lekko wsparty o cieniutką laskę,
w rurkowatych spodniach, ciemnym długim żakiecie i narzuconym na ramiona płaszczu.
– Pradziad. Mój pradziad. Cukiernik, który sam do wszystkiego doszedł, gdy jako
wdowiec wychował i wykształcił pięciu synów. A potem podróżował po świecie.
Myszka słucha, trzymając fotografię.
– Boże, cudny pan… to poruszające, ten czas przeszły, daleko przeszły, a przywołany.
– Prababcia to… – zaczyna czytać Marek: – „Panna Eufemia Cercha, Uczennica Klassy
drugiej, zostająca w Zakładzie Naukowym dla Panien, przez Pannę Karolinę Krynicką
utrzymywanym, za wzorową pilność w naukach i wzorowe zachowanie, otrzymała w obecności
C.K. Władzy Rządowej Edukacyjnej, nagrodę, co się niniejszym poświadcza. Kraków, dnia
30-go Czerwca 1864 roku”. – Przerzuca kartki, mówiąc: – Prababcia Eufemia salon krawiecki
otworzyła, pracując w nim, bo cienko przędli i słabowała, skarżyła się na bóle w boku, a nie
pomagały polecane przez lekarzy – posłuchaj – stare wina, koniaki i polędwica.
– No, co ty… o, medycyna była wtedy w szczerym polu…
– A pradziadek zanotował: „skon miała lekki i spokojny, bo jakby usypiała, to jeszcze na
parę minut przed śmiercią rozmawiała, upominając mnie i prosząc, bym o jej dzieciach nie
zapomniał i nie dał ludziom robić im krzywdy”.
Przerwał na chwilę, oddając się zamyśleniu nad tym przywołanym bardzo przeszłym
czasem.
– Tak… To tylko fragmenty. Muszę się wreszcie całkowicie rozpakować i zasiądziemy
nad tym. Trzeba. Uczestnik Powstania tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku. Dzielny,
odważny, chociaż gorzko zawiedziony… Potyczki, bitwy, ucieczki, pogonie… ale i pełne
rozpaczy komentarze o niedołęstwie dowódców, zdradzie. Langiewicz i wszyscy dowódcy
uciekają, zostawiając ich na pastwę Moskalom. Polscy chłopi donoszący Moskalom o obecności
we wsi czy okolicy powstańców, wyłapujący ich, gdy byli ranni czy osamotnieni po bitwie,
oddający ich w ręce wroga! Jakim jesteśmy narodem… A jego syn, Teodor, był moim dziadkiem,
podobno, jak pisze pradziad, dobry, cichy, potulny, ale w decyzji uparty. I żeni się w Krakowie
z Marią Wicińską, bo kochają się bardzo. A ich syn, o imionach po pradziadku, Józef Walenty…
był moim ojcem.
Milknie poruszony, a ona opiera się o niego. Potem mówi cicho:
– Podziel się nimi ze mną. Niech to będzie też moja rodzina. Dobrze?
Marek odkłada kartki i obejmuje ją mocno.
– Dobrze. Ale kochaj mnie. Zawsze. Bardzo ciebie potrzebuję. Ale też weź pod uwagę, że
po dziadku jestem – cytuje – „dobry, cichy, potulny, ale w decyzji uparty”. I żenię się z tą,
z którą kochamy się bardzo.
– Oj, człowieku… – mruczy Myszka. – Proszę, miej do mnie jeszcze trochę cierpliwości.
Muszę poradzić sobie ze swoimi lękami, niedowiarstwem, kompleksami z przeszłości… Dobrze,
wrócimy do tematu „papierka”, skoro tak ci na tym straszliwie zależy, ale daj mi jeszcze
troszeczkę czasu. Dobrze? Sama, pierwsza rzucę hasło: no to pogadajmy…
Rozświetlony, niski parter nowoczesnego budynku, przy gwarnym placu Wilsona. Przed
wejściem w wielkich donicach ozdobne drzewka, drzwi szeroko otwarte. Przez okna wystawowe
widać rozwieszone obrazy olejne, kwiaty, pejzaże. Jest sporo krążących po galerii ludzi, a jeszcze
wchodzą nowi. Kobiety w letnich, eleganckich sukniach, przedział wieku bardzo różny. We
wnętrzu, bliżej drzwi, stolik z rozłożonymi katalogami, obok stoi młoda kobieta, pracownica
galerii. W wazonie na stoliku kwiaty. Obok dziewczyny, co później pozwoli jakby próbnie
odtworzyć zaistniałe, niezwykłe zajście, para młodych ludzi przed małym nastrojowym
obrazkiem, przedstawiającym w jaśniejszym prześwicie ciemnych drzew dalekie dwie postacie
– kobiety i mężczyzny, przytulone do siebie, a nad nimi mocny szafir ciemnego nieba. Sztafaż
zamknięty w złote ramy, ale w sumie obrazek jest niewielki. Patrzący, mówią coś do siebie, na
moment dziewczyna opiera głowę na ramieniu chłopaka. On jakby zachęca ją do wejścia w głąb
galerii, ale dziewczyna zatrzymuje go. Pracownica, do której zwraca się para starszych państwa,
wskazujących obraz w przeciwległym końcu, bierze z biurka nalepkę rezerwującą i udaje się za
nimi. Dziewczyna całuje chłopca w policzek, i przeciągając ręką po jego plecach, szybko
wychodzi z galerii.
Myszka podchodzi do mikrofonu, z uśmiechem obejmuje spojrzeniem obecnych.
– Witam serdecznie gości, przyjaciół mojej galerii i tych z państwa, którzy przechodząc
obok w wiadomym sobie celu, zauważywszy przez okna wiszące te piękne prace, skręcili
w nasze progi. Witam raz jeszcze i pozwalam sobie przedstawić świetnego młodego malarza,
ucznia profesorów naszej akademii, Jana Arkusza i Doroty Cebuli, pana Adela Melanisa. Od
niedawna mieszka w naszym kraju i czuje się tu doskonale. Co nas cieszy.
Rozlegają się brawa, a stojący obok, a właściwie krok za nią, młody człowiek o niesfornej
fryzurze, przysłaniającej mu twarz, kłania się lekko zakłopotany.
– Temat i technika prac pana Melanisa są mi niezwykle bliskie, a przede wszystkim jego
wrażliwość i talent. Ogromnie się cieszę, że mogę udostępnić państwu obrazy pana Adela.
Zapraszam do oglądania, a głośne wyrazy zachwytu…
– Byle stosowne i przyzwoite! – niespodziewanie woła stojący w głębi z talerzykiem
kanapek mecenas Robiński. Jest całkiem siwy, na nosie ma złote okulary w cienkiej oprawie,
a na policzku i klapie marynarki niezmiennie okruszki z kanapek.
Rozlega się śmiech zgromadzonych, malarz uśmiecha się blado, a Myszka reaguje:
– O! Mecenas Robiński jak zawsze na straży przestrzegania, norm i zasad… Dzięki,
Geno. A więc głośne zachwyty mile widziane! – I dodaje zabawnie konspiracyjnie: – Co państwa
niezawodnie ucieszy, wystawa jest sprzedażna…
Rozlega się cichy śmiech, a ona nachyla się do malarza.
– Czy zechce pan coś powiedzieć?
Melanis, spięty, nachyla się do mikrofonu, na jego policzki wypływa czerwień.
– Dziękuję. Hm… pani Marii, pani Marii Kornel, dziękuję państwu, niech raczej…
mówią za mnie obrazy. Dziękuję bardzo.
I wycofuje się, otrzymując brawa. Hostessy krążą z tacami napojów.
Myszka podnosi rękę i mówi:
– Jeszcze chcę podziękować panu Markowi Faberowi z wielce zaprzyjaźnionej obok
restauracji, „Niebieski Pies”, za wina, które zawsze uświetniają nasze wernisaże. Dzięki…
– Posyła pocałunek w stronę Marka, stojącego przy drzwiach do jej gabinetu. Obecne panie
przyglądają mu się z nieukrywaną przyjemnością – przystojny szpakowaty szatyn, w świetnie
skrojonym jasnym garniturze, przykłada rękę do serca. Otrzymuje brawka i wycofuje się do
gabinetu.
Myszka podchodzi do mecenasa.
– Jak miło cię widzieć, Geno. Niezawodny i wspaniały. Lusia będzie ci osobno
dziękować za załatwienie jej spraw – „hasło Heilderberg”.
– Okazało się nie takie trudne. – Unosi ramiona, nie przestając zajadać ciasta.
– Czemu bez Wiesi? Chciałam się umówić, żeby w mojej pracowni wybrała sobie jakiś
obraz. Przyjedziecie do Garbatki? W najbliższym czasie? Jakaś niedziela?
– Z dziką chęcią! – ożywia się mecenas.
– Chodź, mam boski biszkopt ze śmietaną…
Wchodzą do gabinetu, gdzie Faber przegląda katalog z wystawy. Panowie się witają,
a Myszka włącza elektryczny czajnik,
– Chcecie kawy?
Ale obaj odmawiają.
– Świetny chłopak, ten nasz Litwin Melanis. Warto w niego inwestować – mówi Myszka.
– Talent i rzetelne rzemiosło. Żadne tam oszalałe instalacje, kolaże czy performance. Śmieszą
mnie częste zarzuty, że kurczowo trzymam się czasu przeszłego.
– Hm… chyba istnieje określony kanon piękna – mówi mecenas.
– A jednak on nie jest dla wielu stały, ostateczny. Zgoda, ja i jeszcze sporo osób, pewno
nie najmłodszych, ciągle potrzebujemy zachwytu, radości, poruszenia i wzruszeń
przedstawianym tematem, kolorem, grą świateł…
– Chcesz powiedzieć… wrażeniem, a nie wysiłkiem myślowym – zaczyna Marek, ale
Myszka mu przerywa:
– Marku, ale w tym „wrażeniu” właśnie mieści się myślenie.
– Jasne – zgadza się mecenas. – Chodzi o inny wysiłek myślowy, na przykład, czemu
goły facet stoi jedną nogą na drabinie i oblewa się żółtą farbą, dmuchając w stary policyjny
gwizdek, trzymając w zadku wypchanego koguta, a ten ma na ogonie sitko do herbaty.
Obaj mężczyźni wybuchają śmiechem.
– Niech sztuka bawi, śmieszy, ale nie może to być pusty śmiech… – mówi trochę urażona
Myszka.
– I trwoga – dodaje mecenas.
– To prawda, byłem kiedyś w Wiedniu na takim performansie – uśmiecha się Marek
– zaprowadził mnie mój przyjaciel, Arni.
– O, biedny Markusie…
– Nie, nie, to z ciekawości. On zbiera inne dzieła sztuki… Przecież ma też twoje obrazy
i bardzo je ceni. A ja wypatrzyłem tu dwa obrazy twojego Melanisa, pokażę je pani Grażynce,
żeby mi zarezerwowała.
– O! Które?
– Co sądzisz o rynku małego miasteczka, taki nastroik jesienny…
– W porządku, też mi się bardzo podobał. I?
– Ten przed francuską kafejką.
– Z tą parą przy stoliku, a u stóp pani śpiący pies…
– Tak.
– Ten drugi dostajesz ode mnie. – Myszka całuje go w policzek.
– O, szczęściarz! – wzdycha mecenas.
– Też mi się tak zdaje – mówi Marek, patrząc na Myszkę, a ona się śmieje. – Myszko…
wybacz, ale będę leciał. Zobaczymy się potem. Gratuluję wystawy.
Żegna się z mecenasem i wychodzi.
– Zapytam naszego bohatera, czy napije się kawy. – Myszka odwraca się do mecenasa.
– Geno, okruszki… – I strzepuje je z klap jego marynarki.
– Powinienem już się zwijać. Muszę wyrwać z korzeniami moją Wiesię z domu jej
wnuków.
– Poczekaj chwileczkę. Zaraz wrócę.
Wchodzi do galerii, rozgląda się, zamienia z kimś przelotnie kilka słów, uśmiecha się,
i zauważając malarza, podchodzi do niego
– Panie Adelu, napije się pan kawy?
– Nie. Wielkie dzięki. Nie przepadam.
– Gdyby pan się zdecydował, to tam u mnie… – Odwraca się, podchodzi do drzwi,
naciska klamkę i w tym momencie rozlega się brzęk upuszczonej tacy, jakieś okrzyki.
– Złodziej! Złodziej!
Myszka odwraca się gwałtownie. Goście tłocząc się, napierają na siebie, część wybiega
przed galerię na ruchliwą ulicę, rozglądając się bezradnie i udzielając sobie sprzecznych
informacji co do kierunku ucieczki złodzieja. Pracownica ma przerażone oczy i dłoń zaciśniętą
na ustach. Wskazuje na pustą ścianę, przy biurku. Podniecone głosy:
– Kto? Jak to się stało? Co tu wisiało? Złodziej! Kiedy? Nic nie widziałam… A to łobuz!
Myszka też wybiega na ulicę, ale jest to całkowicie bezowocne. Goście mieszają się
z przechodniami, informują o zajściu. Myszka wraca do galerii, podchodzi do pracownicy.
– Pani Grażyno? Jak to się mogło stać?
– Mój Boże, na chwileczkę tylko… moment… naklejałam rezerwację dla państwa
– wskazuje stojącą obok niej starszą parę. – Momencik, to był momencik… momencik…
– zaczyna płakać.
– Niech się pani uspokoi. Zdarza się, choć nie powinno. – Myszka rozgląda się za
malarzem. Ten stoi z dziecinnie promiennym uśmiechem.
– Zaraz wezwę policję. – Kobieta sięga po komórkę.
– Nie!
– No co pan… trzeba zgłosić!
– Nie. Przecież to znakomite! Ktoś naprawdę chciał mieć mój obraz! Naprawdę tak mu
się podobał, że… zaryzykował i zwinął! O!
– No nie, jest pan szalony, Adelu! – Myszka uśmiecha się zaskoczona. – Oczywiście
żadnej straty materialnej pan nie poniesie. Prace są ubezpieczone.
– Nie ma o czym mówić. Można to nazwać skokiem na sztukę…
Zza ramienia Myszki wychyla się podekscytowany mecenas i mówi półgłosem:
– To było coś! Reklama, tak? Sama to wymyśliłaś?
Myszka odwraca się gwałtownie.
– Nie, no! Co ty pieprzysz, Geno!
Na twarzy mecenasa maluje się zaskoczenie, a na klapach jego marynarki znów są
okruszki, których nikt nie zdejmuje… Mecenas wraz z nimi opuszcza salon galerii.
Wnętrze restauracji „Niebieski Pies”. W wydzielonej salce, przy stoliku za kotarą, siedzą
Myszka i Marek. Ona je kolację, przed nimi kielichy z czerwonym winem. Poza nimi oczywiście
nie ma nikogo, to prywatny teren właściciela restauracji. Na ścianie parę pięknych grafik
i rysunków Tadeusza Kulisiewicza. Na drugiej obraz w okazałej ramie, siedzi na nim wspaniały
Niebieski Pies, a właściwie srebrny husky z jasnoniebieskimi oczami. Ukochane zwierzę Fabera,
godne uwiecznienia.
Myszka je z apetytem omlet z warzywami.
– Pychota… ależ byłam głodna.
– Ciężki dzień miałaś.
– Och tak, wernisaż, złodziej, podobno jakiś chłopak… To z kolei zachwyciło autora…
dziwni są ci Litwini. Byłam obrzydliwa wobec mecenasa, bo mnie wkurzył… Nie wiem, czy mi
przebaczy… I Baśki ciągle nie ma. Umówiłam się z nią, a ona…
– Korki – spokojnie mówi Marek. – Zanim zbudują te przejazdy górą… A mecenas ci
przebaczy. Masz jakiś kłopot i potrzebna jest ci Basia?
– To nie kłopot. Chciałabym, żeby była, bo… potrzebuję podpory… Trochę mnie peszy
to, co chcę ci powiedzieć.
Marek marszczy czoło.
– Mnie? No?
Milczą chwilę, a on przygląda się jej uważnie.
– Co się dzieje?
– Hm…
– Nie wzdychaj, tylko mów.
– Ciągle o tym myślę. O życiu… Dwoje dorosłych ludzi, ze swoimi przyzwyczajeniami,
nawykami, rozczochrani rano, nieznośni, gdy zmęczeni… Raz uśmiechnięci, raz nie, czy to cię
nie niepokoi, czy to nie jest ryzyko? Zakładając, że się kochają.
– Zakładając, czy na pewno? Co to za rozważania hipotetyczne? Chcesz mi coś
powiedzieć? Mam się niepokoić? – Patrzy na nią uważnie.
– Nie, to oczywiste… że w życiu wszystko jest w jakimś sensie ryzykiem, ale ryzykujmy,
gdy warto. Czemuś wymyślono: kto nie ryzykuje, ten traci. A ja… nie mogę cię stracić. No
dobra… – Jej twarz ma bezradny wyraz. – Pobierzmy się.
– Myszko moja… – Patrzy na nią poruszony, nachyla się i całuje jej ręce. – Zrobię
wszystko, co w mojej mocy, żebyś była szczęśliwa. Proszę… przestań wznosić jakieś wieżowce
niepewności, strachu, jakieś bezsensowne protesty i przywoływanie lęków przeszłości. Przestań
obgryzać paznokcie.
– Oszalałeś? Ja nigdy nie obgryzałam…
– Robisz to psychicznie.
– Wariat.
– Masz rację. Zwariowałem na twoim punkcie, już dawno. Nie boję się codzienności
z kobietą, którą kocham. Niczego to nie zmieni w naszych przyzwyczajeniach czy nawykach,
jeżeli takowe nie wykończą partnera… A nad tym, co trzeba zmienić, popracujemy – uśmiecha
się, pocierając policzek, i kiwa głową. – Żartowaliśmy sobie, kochanie moje, ale powiem coś
serio, krótko, i zamkniemy temat. Jestem starszy od ciebie i nigdy nie wiadomo, co tam na moim
życiowym koncie zapisało przeznaczenie. Chcę z tobą przeżyć długie lata i to szczęśliwie, ale
gdyby… rozumiesz, coś się stało, to żeby nikt nie miał najmniejszego prawa czegokolwiek żądać
i cokolwiek ci odebrać.
Myszka cofa się w głąb fotela.
– Marku… do diabła, tego tematu nie chcę słuchać ani teraz, ani nigdy więcej!
– Oczywiście. Mamy go już za sobą. Możesz mnie pocałować i bądź już grzeczna.
– Nachyla się do niej.
– Ach, ty łotrze… postaram się. – Przytula się do niego, patrząc z czułością. – Dlaczego
się wzruszyłam, zupełnie nie wiem…
– Można? – Niespodziewanie uchyla drzwi i zagląda Barbara. Opalenizna przy siwych
włosach dodaje jej urody. Ubrana ze skromną elegancją, wyprostowana i zgrabna.
– No, dziewczyno! Jesteś nareszcie!! – Wyciąga ręce Myszka, a Marek wstaje.
– Czekaliśmy…
Barbara całuje przyjaciółkę i jego.
– Witaj, Marku. Przepraszam…
– Korki – mówią jednocześnie Myszka i Marek.
– Jacy zgodni! – śmieje się Barbara i siada przy nich.
– Żebyś wiedziała – uśmiecha się Marek – wreszcie… hm…
– Co wreszcie?
– Oświadczyłam mu się! – rzuca z determinacją Myszka.
– Co?
– Zastosowałam ci terapię wstrząsową, co, Baśka?
Barbara kiwa głową oszołomiona.
– Nie pierwszy raz, ale inną… pozytywną.
– Do tej pory to ja bezskutecznie prosiłem ją o rękę – podejmuje Marek – Wyglądało na
sprawę beznadziejną, i nagle ta piękna kobieta – całuje rękę Myszki i już nie wypuszcza jej ze
swojej dłoni – zlitowała się nad biedakiem.
– Och, ty biedaku, a więc myślisz, że to litość? Ona już dawno jęczała, że zakochała się
w tobie… serio. Bardzo się cieszę. Bardzo. Gratuluję obojgu. Jesteście dla siebie stworzeni…
– Barbara wyciąga chusteczkę do nosa – ale mnie wzięło. Wreszcie też mogę być o nią spokojna.
– Nie dla tego komplementu proszę cię, żebyś była moim świadkiem… Zgodzisz się?
Barbara wychyla się i całuje Myszkę.
– No pewnie, szczęściaro…
Marek wstaje.
– Napijemy się szampana, a któryś z moich chłopców odwiezie cię po kolacji. Powiedz,
czy zgodzisz się na mojego przyjaciela z Wiednia jako na drugiego świadka? Arni jest grzeczny,
dobrze wychowany, nieco zasadniczy stary kawaler… ale przyzwoity. Znamy się od wieków,
przyjaźnimy jeszcze od czasu studiów
– Czuję się zaszczycona – wytwornie odpowiada Barbara.
– To on będzie zaszczycony – mówi Marek, przechodząc, lekko dotyka ramienia Myszki
i wychodzi.
– Jak wernisaż?
– Bogaty w wydarzenia, ale dużo tego. W sumie udany, i to bardzo. Baśka, ruszam jutro
rano do Garbatki, jedziesz? Chcę wreszcie trochę popracować, a i Roman jest sam dość długo,
pewno tylko na jakichś parówkach. Biedny dziadek. Wiesz, znowu rozmawiałam z Iwoną. Teraz
ona z Zuzią są w ich letnim domu, na południu Francji.
– I?
Myszka wzrusza ramionami.
– Postara się… ale nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. Bardzo mi smutno.
– Będę do niej dzwonić.
– Może tobie się uda. Bardzo bym chciała ich wszystkich zobaczyć.
– A co z naszą Jasią?
– Nie dzwoniłam jeszcze. Obawiam się, że jej nie zobaczymy, bo planowały jakieś
dalekie podróże. Chyba Japonia czy Chiny. Wymknęła nam się trochę z rąk, nasza Jasiula.
Trudno. Takie jest życie. Coś się oddala, coś się przybliża… Mądre?
– Niezwykle – stwierdza Barbara.
Wchodzi Marek, a z nim młody kelner z tacą, na niej szampan, migdały w soli i kielichy.
Zabiera talerz Myszki.
– Dziękuję. Panie Jasiu. Uratowaliście mi życie.
– Dziękuję. Przekażę w kuchni.
– Ja sam… – mówi Marek, zabierając się do otwarcia butelki.
Chłopiec stawia wiaderko z lodem, skłania się lekko i wychodzi.
– Wiecie, jestem poruszona do głębi… – śmieje się Myszka.
– Masz prawo – uśmiecha się ciepło Barbara – zresztą ja też.
– Tak długo była podszyta strachem – mówi Marek – że to już zaczynała być jej druga
skóra… choć w innych decyzjach jest odważna i mądra. Dlatego wytrwale czekałem. – Marek
podstawia kielichy i pochylając butelkę, zabiera się do wykręcania korka. – Może uda się bez
huku…
– Marku – mówi stropiona Barbara – czy wybaczysz mi, jeżeli zamienię na jakiś sok albo
wodę? O, też z bąbelkami.
– Jasne! Wybacz, trochę straciłem głowę… – tłumaczy się, zupełnie zapomniał,
a przecież to nie była dla niego tajemnica.
– Już, już… – podrywa się Myszka, wyciąga z małej lodówki sok pomarańczowy
i nalewa do szklaneczki.
– Dzięki – sięga po nią Barbara i patrząc na Marka, ze zmarszczonym czołem pyta: –
Ujdziemy z życiem? W którą z nas celujesz?
– Brzydkie insynuacje…
Mocuje się z korkiem i rozlega się huk, korek ląduje w rogu pokoju, a spieniony płyn leje
się na podłogę.
– Żyjemy! – woła ze śmiechem Myszka.
– Oby długo i szczęśliwie! – Marek podaje jej napełniony kielich, a ona wstaje i unosi go
w górę.
– Za szczęście… – Barbara lekko odpukuje w stolik.
Garbatka. Piękny sierpień. Druga połowa miesiąca. Na tyłach nowo zbudowanego domu
Marcina Flagi, w ogrodzie, wysokie drewniane stanowisko, jakby ambona obserwacyjna.
Częściowo zadaszona, z możliwością obserwacji czterech stron świata i nieba, z wygodnych
drewnianych siedzisk. Na nich właśnie, obok siebie, bardzo widocznie posiwiali, siedzą Marian
Flaga i Roman Raduński. Obaj mają na głowach marynarskie, podniszczone czapki. Jedna ze
złotym napisem KOSTARYKA, na drugiej – SEWASTOPOL, ale w gruncie rzeczy są
jednakowe i tandetne. Obaj też mają jedną lornetkę, którą sobie pożyczają. Przy Marianie, pod
ręką telefon komórkowy. Wejście na platformę jest drabiniaste, z dwiema poręczami biegnącymi
wzdłuż szczebli, a przy siedzisku Mariana – konstrukcja z linek, korbki i kołowrotka.
– Środek lata – mówi leniwie Marian – i w sam raz pogoda. Kości to lubią…
– Sprawiłeś sobie technikę? – pyta Roman, patrząc na komórkę.
– A… niby własna, a po części służbowa. Od komendanta straży z Mikołowa. Po tym
pożarze w lipcu, co go odkryłem. Las za cmentarzem się fajczył. Pierwszy go stąd
przyuważyłem, no i zasuwałem po tych szczeblach… o mało nie byłem na dole z prędkością
światła… – śmieje się – a może i szybciej.
– Światło w próżni, trzysta tysięcy kilometrów na sekundę – mówi Roman. – Ciekawe, ile
tu.
– Ale gnałem! Byłby ze mnie na dole placek. À propos, nie jesteś głodny, Roman? Która
to? No, zaraz coś nam podeślą… Daj no lornetkę.
Z domu wychodzi Asia z koszykiem.
– Idzie. Akuratna we wszystkim… udała mi się synowa.
Przy kołowrotku terkocze dzwoneczek. Marian podaje lornetkę Romanowi, a sam kręci
korbką podciągającą linę. Za chwilę wjeżdża koszyk z dwoma jogurtami i bułeczkami, z których
wystaje sałata.
– Witaminy… – ironizuje, wyciąga listek i wyrzuca „za burtę” – dla królika.
– Dba o ciebie… – Roman przez lornetkę ogląda chmury.
– No. O Marcina, Magdę, o ich Piotrusia, nawet o kota przybłędę. Tak ma.
– Dobre geny – potwierdza z uznaniem Roman.
– Dobra jest – przyznaje – nawet napity Wietnamczyk pod dworcem w Warszawie
wzruszeniowo ją zmanipulował, że głodny… i o! – Puka się w czapkę z napisem
SEWASTOPOL. – I przepłaciła. Ale jak mówi: „Wiedziałam, że będziecie się śmiali”. Co tam na
ziemi? Organizują się? – Starannie otwiera kubeczek z jogurtem.
Roman przygląda się siedlisku Myszki.
– Namiot w sadzie dekorują lampkami, orkiestra przyjechała… tamci zasuwają…
– Co zasuwają?
– No, starają się… kelnerzy i kucharze od pana młodego, rozstawiają rożna… latają
z garami. O, Janek Wędzonka przyniósł ryby…
– Roman, twoja bułeczka – podaje. – A ciekawe, czy tu nie za wysoko, aby doleciała
muzyka?
– Pewno nie, ale i tak będziesz słuchać na dole… Kto wie, czy cię nie porwie do tańca.
– Tak, już się rozpędzam. Ja i moje kolana.
Roman odkłada lornetkę i zabiera się do jogurtu.
– Za bułeczkę dziękuję. Ty też się nie najadaj. Zostawmy apetyt na wspaniałości. Trzeba
będzie się zbierać, przebrać jako tako, żeby godnie popatrzeć z bliska na ich niewątpliwą
szczęśliwość.
– Szczęśliwość… – zamyśla się Marian. – Zostałbym tu na zawsze.
– Maniek…
– Ażeby to „na zawsze” samo przyszło, w swoją porę, bez pośpiechu. Rodzina
chrześcijańska, to jeszcze podsyłałaby posiłki, do końca, a jadam skromnie, deszczówkę na
mycie bym zbierał, a tę… fizjologię, jak nazywasz, odsyłałbym w plastikowych kubełkach po
kiszonej kapuście.
Roman patrzy na niego z niechęcią.
– Żeby cię… miła perspektywa, zwłaszcza dla odbiorców.
– A moja perspektywa – rozmarza się Marian – to ostatni rejs w święty spokój…
– Przymknij się, kapitanie sewastopolski. To rozkaz. Nie przyśpieszaj. Będzie czas, to
samo przyjdzie. Zakichany kapitan – obrusza się Roman.
– No, no! Więcej szacunku. Co ty wiesz, kapitanie z Kostaryki. Co ty tam wiesz.
A powiem ci tak między nami, słabszy jestem, już łamaga ze mnie… i gorzej widzę… – Kiwa
głową.
– A ja gorzej słyszę. Nie ma się czym przechwalać. I nogi już jak nie moje…
Roman patrzy w twarz człowieka, którego bardzo lubi, czego oczywiście nigdy głośno nie
powie, no jakże by też, ale i ma świadomość, że tamten dobrze się czuje w jego towarzystwie.
– Wiesz, Marian, taka jest we mnie ciekawość… – zaczyna niepewnie. – Ta twoja, jakby
to powiedzieć… konieczność i uszczęśliwienie z pobytu wysoko, nad ziemią, inaczej niż
wszyscy, co to potrzebują przyciągania ziemskiego i stóp pewnych w kontakcie z ziemią, to skąd
się bierze?
– Bo ja wiem – wzrusza ramionami Marian – jakoś ze środka. Sam widzisz, jak tu jest
inaczej. Niezależnie, swobodnie… pięknie.
– No tak. Doceniam, że mnie tu zapraszasz… do swojego królestwa.
– A wiesz – uśmiecha się Marian – kiedyś dawno, pani Kornel mi powiedziała, jak na jej
dach żem się wspinał z nową dachówką, zachwalając pobyt na górze, że pewno w tamtym życiu,
co było przed tym… byłem ptakiem. I co ty na to?
– A co my wiemy, Marian, może i tak – zgadza się Roman. – To mądra kobieta.
– Ale ciekawość jakim… jakim? – zamyśla się.
– Pewnie bocianem – śmieje się Roman. – Gniazdują wysoko, nogi ci zostały długie, ale
nos nie ma nic z dzioba… i nie czerwony.
Niespodziewanie rozlega się sygnał komórki.
– Oho, ścigają mnie… – mówi Marian. – No co, Madzia? No białą, białą, ale wybierz tę,
co nie ciśnie w szyi, bo jak jeszcze dojdzie krawatka, to oddech stracę, a i przez gardło to i owo
smakowite musi przejść. Co? Może ten siwy, w paski, od Aśki… Oj, Magda, weź oczy w garść
i poszukaj! No co ty! Nie będę spał… zejdę w porę. No. – Odkłada komórkę. – O jeja, jeja.
– Nie narzekaj, Marian. Nie narzekaj, nie jest ci źle. Masz rodzinę, kobietę, co dba
o ciebie, syna, synową jak rzadko, wnuka… tylko kot cię opuścił…
– No. Ten, co się przybłąkał, to nie taki jak mój Filuś. Tamten to był jak człowiek. Ten to
tylko kot. Nie gada ze mną, tylko by się zażerał serem.
– Jeśli jest kocie niebo, to Filuś patrzy sobie stamtąd na ciebie i myśli, nie było mi źle
z tym Marianem, tylko za krótko.
– No, zwierzę żyje za krótko. Ale… nie wiedziałem, że po zwierzaku może być tak… Aż
wstyd się przyznać.
– Nie ma tu żadnego wstydu, Marian. Gdy tracimy kogoś bliskiego, wszystko jedno,
człowiek czy zwierzę, to musi boleć, bo i po to ma się serce i pamięć. I dobrze jest pamiętać.
Patrz, Marian… im człowiek starszy, tym… miękciejszy, co?
– Bo słabszy. I na zewnątrz, i w środku.
– Tak – mówi Roman z rezygnacją – ale i pretensji ma do siebie sporo. Ja mam. Może
byłem dla mojej Gertrudy… za głupi, za twardy, nie umiałem dać jej szczęścia, na które
zasługiwała… Albo dlaczego nie zaprosiłem moich „partyzantów” tutaj? A tyle razy Maria
proponowała. Niczego się człowiek w życiu nie nauczy, zawsze myśli „ach, jutro, ach, potem,
ach, zdążę”. I patrz, przegapiłem nieodwołalnie. Już ich nie zaproszę, najwyżej oni mnie
zaproszą tam, gdzie są teraz. Ech, chłopaki… – zadziera głowę – jak wam tam jest?
– No, Roman… co to wybiegać myślą, przed chwilą sam się wymądrzałeś, przyjdzie pora,
to i tak będzie. A dziś to nie dzień na takie rozmyślania. Wesele u nas, w naszej Garbatce, dobrzy
ludzie się spotkali, a my na to będziemy patrzeć z bliska, palniemy sobie po kielichu za nich, bo
szacunek mamy. Miastowe, a nasze, i Maria, i Barbara… spotkasz jeszcze takie? Nawet nie
szukaj! Ty wiesz, chyba przez nie nasze baby myślą o wycieczce nad morze? Nie żeby z samej
telewizji. Napatrzyły się na te malowidła Marii, nasłuchały o tym, co za rogatkami… i morza im
się zachciało. A może potem i dalej. Nie żałuję im, ale dziwić się dziwię. Pewnie, że może być
ładniej, ciekawiej… ale to tu jest własne.
– Jak się jeszcze czegoś chce, to jest dobrze. Masz… – podaje mu lornetkę – te twoje
zapasowe oczy. No, będę się zbierał. – Salutuje, a Marian oddaje mu salut. – Nie zasiedź się,
zaproszenie to zaproszenie, kapitanie… – Odkłada czapkę na fotel i rusza. Odwraca się jeszcze.
– A te schody drabiniaste to coraz bardziej strome… Kiedyś się już nie wdrapię, będziemy gadać
Morse’em. Tyle że nie umiem.
– Spokojnie! Marcin już mówił, że trzeba będzie jakąś windę skonstruować! A jak nie, to
jaką rakietę – śmieje się. – A on zdolny jest.
– Ale na księżyc to sobie sam polecisz.
I Roman ostrożnie schodzi na dół. Marian sięga po lornetkę i wychyla się w kierunku
posesji Myszki.
Sierpień jest piękny i słoneczny… i taki jest właśnie ów ważny dzień w życiu tych
dwojga dojrzałych, zakochanych w sobie i życzliwych światu.
Sznur samochodów powoli wtacza się aleją prowadzącą do domu Myszki, miejsca nie za
wiele, a i drewniana wiata ma swoje ograniczenie, może być ciasno. Pierwszy wjeżdża mercedes
prowadzony przez Marka Fabera. Obok niego w jasnym kostiumie i twarzowym kapeluszu
Myszka. Na kolanach trzyma bukiet kwiatów, świetnie dobrany kolorystycznie do ubrania, oboje
mają po jednym kwiatku storczyka przypiętym do klapy. Marek w jasnym garniturze, ale już
koszula jest rozpięta, a jego krawat trzyma Myszka wraz z bukietem. Za nimi na tylnym
siedzeniu zabawnie uczesana Lusia i Arni, przyjaciel i świadek ze strony Fabera, wiedeńczyk
polskiego pochodzenia, przyjaciel z młodości, sympatyczny, mówiący z niemieckim akcentem,
bankowiec z klasą i bardzo elegancki. Tuż za nimi wjeżdżają na posesję swoim starym
samochodem Barbara z Bartkiem, a z nimi Iwona z córką Zuzanną.
Ich przyjazd to była ogromna niespodzianka i radość. Tomek przepraszał, ale nie
zdecydował się na przyjazd. Jak mówił, silniejszy był uraz do wspomnień, do tamtego swojego
życia, choć i wykręcał się nawałem pracy.
Myszka, wysiadając, mówi do Lusi i Marka:
– Zajmijcie się gośćmi, prowadźcie do ogrodu, ja szybciutko się przebiorę.
– Oczywiście, pani Faber – zgadza się pan młody, rozjaśniony w uśmiechu.
– Pomóc ci? – pyta Lusia.
– Nie, kochanie. Wstaw kwiaty do wody – podaje jej swój bukiet – krawat zabieram do
domu. Arni, czuj się jak u siebie… – uśmiecha się do stojącego świadka pana młodego.
– Dziękuję, Mario.
Myszka robi jeszcze zapraszający gest w kierunku nadchodzących i nadjeżdżających,
wskazując wejście obok na tyły, do ogrodu, i szybko wbiega do domu. Z drugiego samochodu
wysiada Barbara, też ma kwiaty, jakieś pudło ozdobnie zapakowane.
– Bartek, kieruj ruchem, pomóż Markowi, ja tylko się ogarnę.
Marek zagarnia ramieniem Arniego.
– To nie jest kategoria luks, ale ona kocha to miejsce i ten dom.
– Jest prima! – szczerze mówi Arni.
– Ktoś kiedyś powiedział o dobrych emocjach wchłoniętych na przykład przez mury, co
pozwala doznawać… atmosfery, która nam się udziela, spokoju. I tak jest w tym wypadku. Może
od czasu, gdy mieszkali tu kochający się jej krewni… Pracuje tu moja Myszka, mieszkają
przyzwoici, dobrzy ludzie…
– Ładnie powiedziane, szczęściarzu – chwali go, klepiąc po ramieniu przyjaciel.
– Bartek – rozlega się wołanie Iwony – zajmiesz się Zuzią?
– Chętnie, ciociu – uśmiecha się chłopiec.
Zuzanna Sztajnert jest ładną, filigranową dziewczynką.
– Grają… – mówi cicho.
– Nieźle, jeśli się lubi takie starocie… standardy amerykańskie. A ciocia Myszka i moja
babcia je kochają… – Bartek uśmiecha się nieco ironicznie.
– Mój tata też je lubi… Jak są w dobrym humorze, to razem śpiewają. I wszyscy
tańczymy.
– Tak? To był ich czas, co poradzisz, mała.
– Mnie też się podoba… A to jest „Blue Velvet”, znasz?
– Nie…
– Co ty… mamy tę płytę, śpiewa Tony Benett, mama szaleje za nim. Lubię to tańczyć…
– Dziewczyno, z jakiej ty jesteś planety!?
– Planeta Ziemia – śmieje się Zuzanna. – A co ty robisz, Bart? Uczysz się? Pracujesz?
– Hm… niestety, nie zaliczyłem dwóch egzaminów, ale będzie dobrze. Jestem na
uniwerku.
– Ja jeszcze mam dużo czasu. Może kiedyś medycyna albo balet. Mama się śmieje, że
jeszcze mi się tysiąc razy wszystko zmieni – wzrusza ramionami.
– A stara cię na coś namawia?
– Stara?
– No, matula.
– Nie. Nie namawia. Ale ona nie jest stara.
– Ech, ty żabko francuska, tak się mówi – tłumaczy się zaskoczony Bartek i dodaje,
reflektując się: – Ciocia Iwona jest w porządku.
Następne samochody parkują już na zewnątrz, wysiada mecenas Robiński z żoną Wiesią,
zajeżdża też stary skuter z prawie eleganckim młodym malarzem Melanisem, który wiezie bukiet
kwiatów, ale są też osoby i pary, mało pozostałym znane, wytworne i z kwiatami, będące
oczywiście gośćmi nowożeńców, a w zasadzie Marka. W obszernym ogrodzie, na miejscu
dawnego sadu, gdzie nie ma już wielu drzew, pod dużym namiotem stoi rozstawiony wielki stół
przeniesiony z pracowni Myszki, ze szwedzkim bufetem, dalej szereg stolików z krzesełkami,
rządek stanowisk z podgrzewaczami do gorących dań i grill z piekącymi się rybami. Obsługa
młoda i sprawna, kelnerzy i kelnerki. Wyżej rozpięte kolorowe lampki. Grupa mężczyzn
z orkiestry, o ciemnej karnacji skóry, to Cyganie, świetnie grający jazz. To był pomysł Myszki,
a Marek oczywiście się zgodził. Myszka usłyszała ich kiedyś grających na placu Wilsona
i zachwyciła ją ich energia, muzykalność i repertuar. Niestety, żaden nie grał na trąbce, a liczyła,
że sprawi Barbarze niespodziankę, kiedy specjalnie dla niej zagra któryś jej ukochany
– „Gwiezdny pył”. Przy domu osobny stolik, na którym zaczynają się piętrzyć prezenty i wazony
z kwiatami. Blisko orkiestry rozłożony drewniany parkiet taneczny. Goście powoli rozchodzą się
po terenie przyjęcia, zajmują stoliki, nawiązują rozmowy, noszą napełnione talerze, sięgają po
podawane napitki.
W saloniku pierwszego domu siedzą Barbara i Myszka, w progu stoi Zuzanna, a Iwona
wychodzi z łazienki, z torebki wyciąga mały flakonik perfum, naciera przeguby rąk i miejsca za
uszami.
– Ależ gorąco. Ale pięknie…
– Iwonko… – mówi Barbara, popijając wodę ze szklaneczki – stęskniłyśmy się za tobą.
Nic nie mów. Dorzucę tylko, jeśli pozwolisz… wyglądasz świetnie.
– Nie wyobrażasz sobie… – delikatnie uśmiecha się Myszka – ile dla mnie znaczy twoja
obecność tutaj, dzisiaj… – Podchodzi do niej szybko i obejmuje mocno. – Doceniam i dziękuję.
Znowu jesteśmy razem. Kochanie…
Iwona uśmiecha się.
– Dobrze was widzieć, baby. Gdyby tak jeszcze Jaśka… byłby komplet.
– Właśnie… no, to teraz coś wam powiem. Zaskoczenie kompletne. Łapałam ją,
namawiałam je obie na przyjazd.
– Mówiłaś mi. No, dzień raczej bardzo ważny – mówi Baśka.
– Raczej tak – zgadza się Myszka. – Uprzedzałam wcześniej, żeby jednak zaplanowała
powrót ze świata i przyjazd, ale cóż… chociaż nawet obiecywała, że zawalczy. Nie wyszło,
szkoda. Natomiast wczoraj rano odbieram telefon z urzędu morskiego… przyszła przesyłka dla
mnie, potem dzwoni przedstawiciel jakiejś zagranicznej firmy, kiedy mogą dostarczyć… co? Piec
ceramiczny! Nadawca Janina Banach!
– Co?! Niesamowite! – mówi Iwona.
– Szaleństwo – zgadza się Myszka.
– Zaraz… przypomnijcie sobie pewne lato… – zaczyna Baśka – my tutaj, przez parę dni
razem, na werandzie pogaduchy… i wtedy ty, Myszko, mówisz o swoich planach nie tylko
malarskich, ale pada pomysł na ceramikę.
– A Jaśka wtedy… – wtrąca Iwona.
– Tak.
– No i pięknie.
– I co Myszko, zabierzesz się za wypalanie?
– No… w tej sytuacji… nawet mnie to kusi. Ale co jest zabawne, Lusia wpadła
w zachwyt. Podejrzewam, że może zechce zrezygnować z wydziału malarstwa na rzecz ceramiki.
Wszystko przed nami. Zobaczymy.
– Niesamowite – powtarza Iwona.
– Czy mogę zobaczyć ten piec ceramiczny? – niespodziewanie pyta przysłuchująca się
rozmowie Zuzanna.
– O ptaszyno, jak tylko go dostarczą – uśmiecha się Myszka.
– Ale to już przy następnej okazji, córeczko – mówi Iwona.
– Masz piękną córkę – rzuca Barbara.
– Udaną. Jest mądra… generalnie odpukać.
– Mama taka przesądna – śmieje się Zuzanna.
– A ty nie? Kto odpukuje w niemalowane drewno?
– Maman… a kto mnie tego nauczył? – i śmieją się obie, a mała przytula się do matki.
Myszka, przebrana w letnią suknię, rzuca niespokojne spojrzenie w lustro.
– Świetna panna młoda – szczerze mówi Barbara. – Możesz odejść od lustra.
– Stara młoda i chyba lepiej odejść od lustra – śmieje się Myszka, ale widać, że jest
szczęśliwa. – Och, dziewczyny, jak dobrze mieć was tu.
Niespodziewanie Iwona zaczyna, a one podejmują:
Elefanty są w Indyi,
i tygrysy też są w niej,
kto nie kochał, ten nic nie wie,
a kto kochał, jeszcze mniej…
– Co to jest, mamo? – pyta zdziwiona Zuzanna.
– Nasz babski hymn z liceum – uśmiecha się Iwona.
– Dawne czasy – mówi Myszka z nostalgią. – Bardzo dawne. One były inne i my
byłyśmy inne.
– Nie rozczulać się! – wtrąca Barbara. – Jesteśmy zdrowe, silne, przy bogatej wyobraźni
piękne i wszystko przed nami! I chodźmy wreszcie, nie wypada tu siedzieć.
Wpada Lusia i chwyta Myszkę za rękę.
– Myszko, masz gości u bram! – I wychodzą obie. Lusia zostaje na werandzie, a Myszka
idzie z wyciągniętymi ramionami naprzeciwko grupy garbatczyków, niosących kwiaty i prezenty.
Wszyscy są troszkę usztywnieni, godni i eleganccy, kobiety były u fryzjera, a panów
cisną kołnierzyki białych koszul.
Idą oboje starzy Flagowie, przy nich Marcin z Asią, dalej ubrana na czarno, tylko szal jest
barwny, ten sam, który piętnaście lat temu dostała od Myszki, samotna Jadwiga Jabłonowska,
drepcze Teresa, obecna pani sołtys, z mężem Zygmuntem, dawnym sołtysem, bardziej
przygaszonym niż kiedyś, nie z powodu cierpień zdrowotnych, a przez hańbę detronizacji na
rzecz żony, dwie młode dziewczyny, ich córki bliźniaczki, wystrojone i roześmiane, leśniczy
Wodzinowski sam, z czarną opaską na ramieniu, kierowniczka szkoły z mężem.
Lusia zostawia Myszkę całującą się z przybyłymi i biegnie do ogrodu.
– Są miejscowi, wypada, żebyś ich powitał… z żoną – rzuca Markowi, który stoi z grupką
mężczyzn, widocznie Arni opowiadał jakiś dowcip, bo wszyscy głośno się śmieją. Lusia odwraca
się i przechodzi koło Bartka tańczącego z jedną z bliźniaczek sołtysów, uśmiecha się do nich.
Przez chwilę zastanawia się, czy nie jest zazdrosna o chłopca, ale najwyżej troszeczkę. W gruncie
rzeczy traktuje go jak starszego brata. Wchodzi w głąb ogrodu i z uśmiechem siada na starej
huśtawce. Kołysze się, słuchając żałosnego skrzypienia drutów i dolatujących słodkich tonów
amerykańskiego jazzu. Myszka miała rację, grają z fajerem, wprost fantastycznie. Myśli
o upływającym czasie, szczęśliwym… o swojej prawie dorosłości i lekkim niepokoju, co
przyniosą następne dni i lata. Czy uda się jej zostać dobrą malarką, a może jednak ceramiczką?
Czy po rozstaniu z pierwszą sympatią zakocha się kiedyś na serio? I jak dobrze dla Myszki, że
Marek jest taki ciepły, ale i kumplowski dla niej. Może być spokojna, wie, że on nie odbierze jej
Myszki. Przyglądała się temu związkowi bardzo uważnie i nie odkryła sytuacji, w której
wyczułaby zagrożenie. Są prawie rodziną… a może już nawet bez „prawie”. Nie, nic jej nie
grozi… Marek jest dobrym duchem ich domu, spokojny, wyważony i zawsze na niego można
liczyć. Myszka jest szczęśliwa. Zastanawia ją czasem, czy gdyby pojawiła się córka Marka,
umiałaby z nią znaleźć wspólny język? Ale to bezsensowne rozważania. Marek chyba pogodził
się z myślą, że ma tylko ją, prawie córkę.
Lusia niespodziewanie wzdycha i kołysze się, wpatrując w korony starych drzew.
Nie zauważa, że zbliża się Melanis, opiera się o drzewo i je coś z talerza, na którym
piętrzy się górka jarzynowej sałatki i jakaś wędlina.
Kiedy spada mu widelec, a chłopak mówi: „No, gdzie lecisz? Gdzie?”, Lusia wychyla się
w jego stronę i przygląda mu się. Chłopiec ma zabawnie rozczochraną szopę włosów, bardzo
niebieską marynarkę, jakby dobraną pod kolor oczu, drelichowe jasne spodnie i dość zniszczone
trampki. Apetyt wilczy i widać, jak smakuje mu to, co znika z jego talerza. Kiedy przełyka,
podnosi głowę i zauważa ją.
– Cześć – stara się mówić wyraźnie.
– Cześć.
Jest speszony, co rozśmiesza Lusię.
– Dobre?
– Znakomite… byłem cholernie głodny, właściwie jeszcze jestem… ale tam mają taki
wybór, że się gubię. A ty co? Odchudzasz się? – Marszczy czoło. – Z czego…?
– W życiu! Zaraz się do czegoś zabiorę.
– To może ci przyniosę?
– Nie. Dzięki. – Zeskakuje z huśtawki i podchodzi do chłopaka. – Jesteś gościem pana
młodego?
– Nie. Panny młodej. Pani Marii. Kornel.
– Aha.
Chłopak przełyka ostatni kęs i wyciera serwetką usta.
– A ty?
– Hm… ja też.
– Noo, świetna babka, świetna malarka. Wiesz, że mam u niej wystawę? Jest taka…
powiem ci coś. Przedtem miałem wystawę u… mniejsza, u takiego jednego krakusika. Sam
zaproponował, ale też natychmiast postawił warunek. Dwa dla mnie.
– Co dwa?
– Dwie prace, i to sam sobie wybrał. A ona… nic takiego. Ma klasę. Bardzo ją cenię.
Teraz będzie u niej mój przyjaciel Borys Klimbuszenko. Potem w kolejce jest Anka Sokołowska,
świetna graficzka. Mieli tu być, ale są na plenerze. Nazywamy ją czule „nasza Mania”. Wiesz,
walnęli mi jeden obraz na wernisażu, a ona od razu: „Obrazy są ubezpieczone, nic pan nie straci”.
Ale to było nawet zabawne… ktoś ukradł obraz, bo mu się spodobał – śmieje się głośno
i zaraźliwie.
– Słyszałam…
– Serio?
– Tak. Nie mogłam być na otwarciu, ale zdano mi dokładne relacje. Zobaczę później.
– Aha.
– Opowiedziała mi… Mania.
Chłopak zabawnie marszczy czoło.
– Jak to?
– No, Mania… wasza Mania, a moja mama – i wyciąga rękę. – Alicja.
– O w mordę jeża, wygłupiłem się – mówi zaskoczony chłopak i ściska jej dłoń. – Adel…
Adelbertas, sorry.
– No coś ty… to było sympatyczne i miło cię poznać. Chodźmy coś zjeść. Zapraszam…
– Rusza pierwsza, a on za nią. – Muszę też potem coś zanieść naszemu staremu Fredziowi. Jak
się obudzi, będzie głodny… Chrapie teraz w domu.
– Fredzio to dziadek?
– W jakimś sensie… – śmieje się Lusia – a na pewno rodzina. Nasz pies.
– O! Kiedy jeszcze mieszkaliśmy na Litwie, w Druskiennikach, mieliśmy dwa psy. Nie
było za bogato, ale dzieliliśmy się. Teraz tu jest nam dobrze, ale już nie mamy psów. Jest kot
i kanarek. Mogę iść z tobą?
– Jasne.
Pod namiotem Marek z Myszką zachęcają gości do sięgania po kolejne potrawy. Teresa
mityguje półgłosem męża, widząc powiększającą się górę jedzenia na jego talerzu:
– Zygmunt! Nie kompromituj się! Głodzę cię w domu?!
– Nie jesteś w urzędzie, Teresa! Tam jesteś sołtysem. Tu nie! – warczy, trącając ją
łokciem. – Co za baba, nie odpuści!
– Tato! – gorszą się bliźniaczki. – Zachowuj się jakoś! Rany… jesteś w gościach.
Magda Flagowa wychyla się do stolika, gdzie siedzi leśniczy.
– Panie Wodzinowski, pan spróbuje tej ryby w galarecie! Marzenie! Nałożę, co?
– A ości są?
– A wiesz pan, że nie napotkałam – zapewnia Magda i rozgląda się. – Gdzieś tu był
pyszny chrzanowy sosik… znajdę panu.
Iwona z talerzykiem owoców siada przy pustym stoliku, ale zaraz dosiada się do niej
Barbara.
– No i co o tym sądzisz?
– Wygląda na szczęśliwą.
– Dojrzała szczęśliwość. Ale ten ślub to pod naciskiem Marka. Od początku jest im
dobrze ze sobą, już tyle czasu… Mówiła mu „nie i nie”, ale wreszcie się ugięła. Tak myślę, że
jeszcze, popatrz, po tylu latach, tlił się w niej zakodowany lęk, że ktoś ją skrzywdzi… A przecież
tak się zmieniła, jeżeli tak można powiedzieć, stwardniała, polega na sobie, podejmuje decyzje,
idzie do przodu. Nie ma nic z tamtej uległej, uzależnionej szarej myszki.
– Taak. Wiesz, Basiu… powiem coś, co może zabrzmi dziwnie, ale to, co się stało w jej
życiu, ten etap z Piotrem, wszystko, przez co przeszła, dało jej możność rozpięcia skrzydeł.
Nigdy nie wiemy, ile w nas jest siły. Trzeba, jak mówisz: iść do przodu. Dobrze znasz Fabera?
– Myślę, że dobrze. Możemy być spokojne.
– Jak to miło, że jest tu dziś tyle osób, zaprzyjaźnionych… – mówi, rozglądając się
Iwona.
Roman odprowadza miejscowych do stolików. W swoim jedynym najlepszym garniturze
i krawacie prezentuje się elegancko, choć widać, że jest mu gorąco.
– Romku – zaczepia go Myszka – zdejmij marynarkę, ugotujesz się. Zobacz, inni już tak
zrobili… o, Marek, Bartek, mecenas… daj, położę na krześle.
– Komu co wypada, to wypada… mnie nie – uśmiecha się – jestem starej daty.
Rozgląda się uważnie, a potem rusza w kierunku stolika, gdzie siedzą starsi Flagowie
i opowiadająca coś, odprężona i uśmiechnięta Jadwiga.
– Roman, siadaj z nami – odsuwa wolne krzesło Flaga.
– Dziękuję, ale jestem tu w innej sprawie… – Patrzy na Jadwigę i skłania się lekko.
– Pani Jadwigo – wyciąga rękę – czy my głuche zające? Tango grają, zechce pani uczynić mi
zaszczyt?
Jadwiga patrzy zaskoczona, siedząc bez ruchu, aż Magda Flagowa dziobie ją łokciem
w bok.
– Jadzia!
– Co Roman… jestem wdową, nie wypada. – Odzyskuje głos i kręci przecząco głową
– O! A kto to wymyślił!? – wybucha śmiechem Magda. – Ile można tego popiołu na
głowę sypać? A ty i tak nie masz za co.
– Z takim szanownym mężczyzną to nie grzech! – ostro mówi Marian. – No, Jadźka!
– i niezbyt cicho, ale elegancko dodaje: – Rusz tyłek. Wrosłaś w krzesło?
– O masz, no… – Ona niepewnie opiera się jeszcze, ale opór najwidoczniej słabnie.
– Kiedy to ja ostatnio tańczyłam… już nie umiem…
– I pani, i ja będziemy sobie przypominać, damy radę… – uśmiecha się Roman
zachęcająco.
– O matko… – szepcze wdowa, wstaje i podaje mu rękę. Idą na rozłożony drewniany
parkiet, speszona, pozwala się objąć, a siedzący patrzą, jak niespodziewanie delikatnie
i z wdziękiem tańczy tych dwoje starszych ludzi.
– Pasująco – stwierdza Marian.
– No i pięknie… – wzdycha Magda Flagowa, odwraca się i patrzy z niechęcią na męża.
– Och, żebyś ty się ruszył, to byłby cud! Marian, Marian… a kiedyś…
– No, to uwierz ze mną w cuda – Marian wstaje – a wszystko się uda! – I wyciąga rękę do
żony, która zrywa się z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Choć wolałbym jakiś wolniejszy kawałek, choroba…
– Nie jamruj… zapomniałeś, jakeś na naszym ślubie wywijał?
– Kobieto! Kiedy to było! Kto by pamiętał.
– Ja, Marian. Ja, twoja ślubna!
Kelnerzy uwijają się z tacami, w górę unoszone są kielichy i szklaneczki.
Głośny gwar i gorliwa orkiestra trochę przeszkadzają siedzącym przy stoliku,
nachylonym ku sobie, Iwonie i Barbarze, które rozmawiają półgłosem.
– Nie mówiłam jeszcze Myszce… – cicho kontynuuje Iwona – nie dzień ani okoliczności
na takie wieści. Będzie czas na rozmowy – uśmiecha się łagodnie.
– Och, Iwona… – szepcze zgnębiona Barbara i delikatnie gładzi rękę przyjaciółki.
– Ma najlepszą opiekę, jaką można mu było zapewnić, ale jeżeli będzie nawrót…
– Pociera czoło. – Zuzka wie tylko, że tata jest chory, ale bez szczegółów. Powinnam jej
powiedzieć? Jakoś przygotować?
– Może jeszcze nie… – mówi bezradnie Barbara. – Miejmy nadzieję…
– Mam – uśmiecha się spokojnie Iwona.
Barbara bez słowa kiwa głową.
Iwona patrzy na nią uważnie.
– Jeżeli nawet chciałabyś mi coś powiedzieć o przyszłości, to nie mów. Spójrz…
– prostuje rękę z bransoletkami – jakoś wyblakły, a twoje sznurki nadal mają taki intensywny
kolor…
– No co ty, Iwona… Po prostu nosisz je na co dzień, a ja od święta. Chyba nie wierzysz
w jakieś afrykańskie szamaństwo… – oburza się Barbara.
– I ty to mówisz, czarownico? No dobrze. Niech ci będzie. – Macha ręką bez przekonania.
– Przynieść ci coś? Prawie nic nie jadłaś.
– Nie. Dzięki.
Siedzą chwilę bez słów, a potem Barbara zbiera się w sobie i mówi, starając się być
bardzo przekonującą:
– Sama wiesz, jak medycyna poszła do przodu. Będzie dobrze. Musi być.
Iwona kiwa głową.
– Wiesz, Baśka… byłam bardzo szczęśliwa. W jakimś stopniu jestem nadal. Jeżeli
– bierze głęboki oddech – jeżeli… to wrócimy tu z Zuzanną. Może nie od razu, ale wrócimy.
Chcę wtedy być z wami. – Prostuje się i mówi innym tonem: – Ależ oni grają, tylko Romowie
i czarni mają w sobie taką muzykę.
– Hm… – mruczy Barbara – czasem i „białasy” nieźle zasuwają…
Odwracają się, patrząc na Myszkę tańczącą z przyjacielem Marka. Myszka zauważa to
i macha do nich ręką, a one entuzjastycznie unoszą dłonie.
Do ich stolika powoli podchodzi Zuzanna, starannie odłamując małym widelczykiem
ciasto, ostrożnie niesione na talerzyku. Obie patrzą na nadchodzącą z uśmiechem, ale Barbara
zagryza usta. Krucha, delikatna istota, wielkie szczęście obojga rodziców. Ludzi, którzy tyle
przeszli, a czeka ich jeszcze coś niewiadomego, oby nie…
– Pycha… – mówi trochę niewyraźnie dziewczynka. – To jest to, co tygrysy lubią
najbardziej…
– Placek ze śliwkami? – krzywi się Barbara. – A tam masz takie torciska.
– One mogą być wszędzie, a to… jest wyjątkowe.
– Daj gryza łakomej matce. – Iwona wychyla się do siadającej obok Zuzanny i mimo
dezaprobaty na twarzy dziewczynki, bierze w palce ciasto i odgryza spory kęs. Oblizuje palce,
zamyka oczy, a wraz ze smakiem napływają obrazy dawnych chwil, jedzonych świetnych ciast
Barbary i ich tamtych, niedoceniających tamtego czasu, a jeżeli, to może za mało, uciekającego
jak dym z komina.
– Chcesz też, ciociu?
– Dziękuję, zajączku. Ja go znam. Przyznam ci się, że jest mojej roboty.
Zuzanna nieruchomieje z widelczykiem uniesionym nad plackiem.
– Serio?
– Serio… – mruczy Iwona, a Barbara kiwa głową.
– To zwykły drożdżowy placek ze śliwkami i kruszonką, i lukrem.
– Sama go wymyśliłaś? – z podziwem mówi dziewczynka.
– Nie… – uśmiecha się Barbara – to przepis mojej teściowej. Przepisałam go sobie z jej
mądrego kajetu z przepisami. Drożdżowy placek ze śliwkami.
– Miałaś dobrą teściową – poważnie stwierdza Zuzanna. – A wiesz… bardzo bym chciała
kawałek zawieźć tatusiowi, ale myślę, że trudny byłby do zabrania.
Iwona otwiera oczy i patrzy na córkę, małą piegowatą blondyneczkę, podobną do
Tomasza, za którą on szaleje.
– Trudny na pewno – rzuca lekko – kamienny ze spleśniałymi owocami w lukrze. Biedny
tata, tobie by nie odmówił.
Mała pogodzona kiwa głową, ale Barbara odgarnia z jej policzka jasny kosmyk włosów
i mówi cicho:
– Kiedy będziecie wracać, upiekę całą wielką blachę, wsadzimy ciacho w pudło
i zabierzesz do domu.
– Na pewno? – rozjaśnia się Zuzanna.
– Słowo.
– Baśka… a może dasz mi przepis? – prosi Iwona.
– Dam.
– Na pewno? Nie zapomnisz, ciociu?– Zuzanna patrzy na nią czujnie.
– Słowo.
– To mamy dwa słowa, placek i przepis – śmieje się dziewczynka, odstawia talerzyk
i wstaje. – Maman… idę potańczyć. Chcesz pójść ze mną?
– O nie! Męcz się sama – śmieje się Iwona – nie ma nic koszmarniejszego niż dwie baby
tańczące ze sobą! Fruwaj!
– Ale przyjdziesz po mnie przed czwartą? – Zuzanna patrzy uważnie na matkę.
– Oczywiście.
– A cóż to – dziwi się Barbara – tańce dozwolone do szesnastej? Co to ma być?
– Oj, ciociu… – mała odwraca się do niej, kiwając głową – o czwartej rozmawiamy
z tatusiem. On będzie czekał na nasz telefon. – I kołysze się, bo dobiega ich głośniejsza muzyka.
– No to lecę…
– Poczekaj – Barbara odpina z przegubu ręki zegarek – pożyczę ci, żebyś była spokojna,
daj łapkę.
Mała wyciąga rękę i Barbara zapina rzemyk na ostatnią dziurkę, ale i tak jest nieco za
luźny, więc podciąga go wyżej.
– Nie zgub… – prosi Iwona.
– Dziękuję. Jesteś niezwykle życzliwą osobą, ciociu. To takie ekscytujące.
– No, biegnij! – powstrzymuje śmiech Barbara i obie z Iwoną odprowadzają wzrokiem
Zuzannę, która biegnie, zręcznie wymijając krążących gości.
– Sama słodycz – z zachwytem mruczy Barbara.
Iwona sięga po brzoskwinię i końcami palców dotyka jej zamszowej skórki.
– Ona robi wrażenie trochę przemądrzałej, ale tak nie jest… Wiesz, tylko w domu
mówimy po polsku i Zuzia stara się wykorzystać jak największą ilość określeń. Czasem bez
sensu albo właśnie przesadnie. Ale nie ograniczamy jej. Niech tam…
– No i bardzo dobrze. Nasza mała Zuzanna Sztajnert… – jakby z dumą mówi Barbara.
Myszka uśmiecha się do bardzo skupionego na rytmie partnera.
– Arni, ale następny taniec z którąś z moich przyjaciółek? Prawdziwych mężczyzn jest tu
jak na lekarstwo… a one obie są najwspanialsze na świecie.
– I obie piękne… – dodaje z uśmiechem mężczyzna. – Trudny wybór…
– To najpierw jedna, a potem druga.
– Zgoda, jeżeli chcesz się mnie pozbyć…
– Jedna jest zakochana w swoim mężu, a druga tylko w swoim wnuku.
Obok tańczących, Romana z Jadwigą i obojga Flagów, widać teraz Zuzannę samotnie
wykonującą skomplikowane kroki. Stojący obok parkietu, Lusia z Bartkiem, zaśmiewają się
i komentują gorliwe wysiłki dziewczynki. Zuzanna reaguje śmiechem i woła:
– Spróbujcie, to nie jest trudne!
Niespodziewanie przy Myszce i Arnim staje Marek i kładzie dłoń na ramieniu przyjaciela.
– Pan Arni, jak sądzę? – Marszczy czoło.
W pierwszej chwili Arni zaskoczony odwraca się, potem patrzy na niego z błyskiem
w oku i równie serio odpowiada:
– Istotnie. Syn Bertolda i Irene, z domu Ulmer.
– Tak myślałem. Proszę wybaczyć, ale ta piękna dama jest moją żoną. Gnany tęsknotą,
zmuszony jestem… choć bez użycia siły, wyłuskać ją z pańskich ramion.
Myszka zachwycona wybucha śmiechem.
– Rozumiem… proszę o wybaczenie. – Arni z niewyobrażalną galanterią całuje dłoń
Myszki i przekazuje ją Markowi. – Dodam, iż jestem pacyfistą, nie będę walczył.
Sztywno kłaniają się sobie i Arni odchodzi w kierunku siedzących Barbary i Iwony.
Marek mocno obejmuje żonę, a ona śmiejąc się nadal, mówi:
– Nie zapytałeś pan, z kim chcę tańczyć?
Wtedy on przytulony do jej skroni mówi:
– Nie zadawaj niemądrych pytań, moja śliczna. Chcę ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
Ton głosu jest poważny, co każe jej odchylić głowę i podnieść oczy. Twarz ukochanego
dojrzałego mężczyzny jest bez cienia uśmiechu.
– Coś się stało?!
Marek mocniej zamyka ją w ramionach.
– Szaleję za panią, pani Faber.
PODZIĘKOWANIA
Uczucie wdzięczności dla osób towarzyszących mojej powieści każe mi podziękować
i czynię to w kolejności etapów podróży Kwitnącego krzewu tamaryszku.
◊ Mojej przyjaciółce, aktorce, pierwszej recenzentce, czarująco bezkrytycznej, Staszce
Majewskiej.
◊ Przyjacielowi, Krzysiowi Piątkowi, którego życzliwa pomoc nie zna granic, a komputer
nie ma przed nim tajemnic.
◊ Pani Katarzynie Madey za pilotaż powieści do Wydawnictwa.
◊ Niezwykle serdecznym i otwierającym ramiona redaktorkom, pani Małgorzacie
Czarzasty oraz pani Małgorzacie Burakiewicz.
◊ Niski ukłon dla pani redaktor Ity Turowicz za koronkową delikatność, wnikliwość
i wsparcie.
◊ Mojemu mężowi Leonardowi, który zawsze trzyma mnie za rękę, nie tylko przy
przechodzeniu przez ulicę.
◊ Maksowi, który zgodził się być Alfredem.
[1] Tłum. Jerzy Ficowski.

Podobne dokumenty