nr 17

Transkrypt

nr 17
www.redakcjaPDF.pl
y
n ow
m e d i ac h
portal o
a
www.red
l
kcjaPDF.p
kwiecień nr 4 (17)/2009 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny
pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego
ć
ś
o
n
m
e
j
y
Prz
e
i
n
d
o
g
y
t
a
co dw
Na wejściu
Dotrzeć, żeby zdobyć
redaktor naczelny:
Zbigniew Żbikowski
z-ca redaktora naczelnego
Paweł H. Olek
redaktorzy:
Alicja Bobrowicz, Anita Krajewska
zespół redakcyjny:
Emil Borzechowski, Tomasz Betka,
Roksana Gowin, Magdalena
Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak,
Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz,
Joanna Maria Sawicka, Julian Tomala,
Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka
współpraca:
Jan Brykczyński, Tomasz Jelski,
Maria I. Szulc, Magdalena Wasyłeczko,
Bartosz Zaborowski
stały felieton:
Andrzej Zygmuntowicz
projekt graficzny, okładka i skład DTP:
Karol Grzywaczewski / [email protected]
korekta: Joanna Maria Sawicka
WYDAWCA:
Instytut Dziennikarstwa
Uniwersytetu Warszawskiego
koordynator wydawcy: Grażyna Oblas
druk: Polskapresse Sp. z o.o.
nakład: 10 tys. egz.
adres redakcji:
PDF pismo warsztatowe
Instytutu Dziennikarstwa UW
ul. Nowy Świat 69, pok. 51
(IV piętro), 00–046 Warszawa,
tel. 022 5520293,
e–mail: [email protected]
Więcej tekstów w portalu
internetowym: www.redakcjaPDF.pl
współpraca z serwisem foto:
wej na dwutygodniową, można przy umiejętnej promocji podwoić,
a nawet potroić sprzedaż, a przy tym szybko znaleźć naśladowców, chętnych do powtórzenia sukcesu.
Tak więc media się odmieniają i zmieniają świat współczesny.
Niektóre przestarzałe formy wypowiedzi dziennikarskiej, jak
fotoreportaż, o którym powiada się, że umiera (umarł?)
na naszych oczach, dzięki nowoczesnemu medium, jakim jest Internet, zaczynają przeżywać drugą młodość.
W przypadku fotoreportażu nie jest to już ten sam „towar”, co kiedyś, królujący w ilustrowanych tygodnikach
informacyjnych, ale przekaz multimedialny, oferujący
odbiorcy coś więcej niż statyczny obraz. I odbiorca to
„kupuje”. Tak, jak przyswaja i uznaje za swój pomysł
organizowania podróży po świecie i nawiązywania
bliskich kontaktów poprzez wyspecjalizowane portale
społecznościowe.
Odpowiedzi na pytanie „Jak nadawać, żeby dotrzeć?”
pojawia się dziś, w erze multimedialnej, bez liku. I tylko
szkoda, że nie umiał jej znaleźć w czasach PRL Ryszard
Siwiec, bohater jednego z naszych tekstów, którego desperacki
i tragiczny akt protestu uwiązł całkowicie w kontrolowanych
kanałach medialnych tamtego czasu, dopiero dziś, ale także
z trudem, docierając do odbiorców. Już nie tych, do których
był adresowany.
Zbigniew Żbikowski
| Anita Krajewska – Plus-minus
Farfał na cenzurowanym
W końcu – chciałoby się powiedzieć. Bo ostatnia zmiana na
stanowisku prezesa telewizji publicznej, kiedy Andrzeja Urbańskiego (człowieka PiS-u) zastąpił kojarzony ze
skrajną prawicą Piotr Farfał zbulwersowała
opinię publiczną, ale, że tak powiem – bez
przesady. Poprzedni prezes do lubianych ludzi
mediów nie należał, dlatego większość dziennikarzy i artystów łez nad nim nie wylewała,
pewnie też dlatego, że na telewizji publicznej
już dawno postawiono krzyżyk.
No, ale w końcu elity przejrzały na oczy
i przypuściły atak na Farfałową telewizję.
Lawinę uruchomił przed świętami wielkanocnymi reżyser Krzysztof Krauze, którego list
otwarty zawiera apel do widzów, by 3 maja nie
oglądali publicznej telewizji. „Dziś jej społeczną misję realizują ludzie, których zapewne nie
wpuścilibyście do domu” – napisał o TVP
fot. Radek Pietruszka/PAP
REDAKCJA
W biznesie powiada się, że nie jest problemem coś wyprodukować. Problemem jest to sprzedać. W sensie dosłownym i metaforycznym. Znaczy: dotrzeć do odbiorcy i nakłonić go do kupna.
Jeśli będzie to nowy model telewizora podłączonego do sieci
i – dajmy na to – z płytką grzejną do utrzymywania odpowiedniej
temperatury kawy czy herbaty, będzie chodziło o to,
by klient wydał na taki bajer pieniądze. Gdy mowa
o treściach, jakie przez to urządzenie miałyby docierać do widza, problemem będzie takie ich formułowanie i „ubieranie”, by odbiorca je zaakceptował i uznał
za swoje. Dzisiaj na takie działanie mówi się PR.
Jakkolwiek ciągle jeszcze można natknąć się na
komiwojażerów roznoszących od drzwi do drzwi nie
tylko atrakcyjne niby-towary, ale także idee (bądź
jedno i drugie, czyli wciskających rzeczy, których
kupno służy podniosłej idei), to absolutna dominacja
mediów elektronicznych jako pośredników w tym
handlu jest obecnie nie do podważenia. Nawet wielkie
sieci sprzedaży bezpośredniej, które zbudowały swoją
potęgę bez udziału mediów, zaczynają „pękać”, podejmując próby
dotarcia do nowych uczestników przez reklamę. A któż lepiej
rozumie ten mechanizm, jak sami uczestnicy rynku mediów?
Wypromowanie na nim nowego tytułu prasowego oznacza zawsze jedno – ogromne pieniądze. Okazuje się jednak, że pieniądze to nie wszystko. Wydawnictwo Edipresse Polska pokazało,
że ważny jest też pomysł, jak to pokazujemy w naszym raporcie.
Zmieniając częstotliwość wydawania znanego tytułu z tygodnio-
w swoim liście reżyser. Do słów potępienia
dołączyli się inni ludzie filmu (wśród nich
Andrzej Wajda i Agnieszka Holland), którzy
publicznie potępili kierunek, w którym pod
przywództwem Farłafa zmierza TVP.
Nóż w plecy wbił też Farfałowi Tomasz
Rudomino, członek rady nadzorczej TVP,
który cztery miesiące wcześniej razem
z nim doprowadził do zawieszenia członków
zarządu telewizji. W wywiadzie dla „Gazety
Wyborczej” potwierdził, że prezes wszystkie
najważniejsze stanowiska obsadził ludźmi
z LPR i Młodzieży Wszechpolskiej, a sam
jest mocno zależny od Romana Giertycha.
Na razie nie wiadomo, jakie będą dalsze losy
Farfała, mam jednak nadzieję, że ostatnie
wydarzenia można postrzegać jako jaskółki
zwiastujące zmiany na lepsze przy Woronicza. Chociaż to pewnie nadzieje płonne, bo
TVP od lat zmienia się wyłącznie na gorsze.
Zapowiedź uruchomienia kanału TVN
stała współpraca:
Piszesz,
fotografujesz,
interesujesz się PR?
Szukamy
współpracowników.
Kolegia redakcyjne,
każda środa godz. 20:00
Instytut Dziennikarstwa
UW, sala 27
| 02 |
Warszawa postawiła na nogi
wszystkie redakcje gazet
stołecznych i stołeczny oddział
TVP. Dziennikarze czekali
z niepokojem na to, co pokaże konkurencja,
warszawiacy cieszyli się, że potęga wśród
nadawców prywatnych zrobi teraz kanał
specjalnie dla nich.
Po czterech miesiącach działania telewizji
można pokusić się już o oceny. Niestety,
TVN Warszawa jednak zawiódł. Wciąż
w posiadanie znakomitej większości newsów
dotyczących stolicy wchodzą dziennikarze prasowi, TVN jest zaś w dużej mierze
wtórny. Najbardziej zawodzi chyba poranny
program „Witaj Warszawo”, od którego
widz oczekiwał szybkiej informacji, zapowiedzi najważniejszych wydarzeń rozpoczynającego się dnia i trochę lekkich, ciekawych
rozmów odwracających na moment uwagę
od wszelkich spraw, które już czekają za
progiem. Zamiast tego są ciągnące się jak
flaki z olejem rozmowy na tzw. „problemy ogólne”, które z dynamiką porannych
audycji nie mają nic wspólnego. Kto o ósmej
rano ma siłę i determinację, by wsłuchiwać
się w debatę poświęconą architekturze
czasów PRL albo problemom warszawskiej
pediatrii? Plus w TVN Warszawa jak na
razie dostrzegam tylko jeden – powtarzające
się co kilka minut informacje o sytuacji na
ulicach. Wyraźne mapy i szybkie, konkretne komunikaty pozwalają kierowcom tak
zaplanować poranną trasę, by skutecznie
ominąć największe korki.
Dobrego wrażenia nie robią też dokonania
reporterów stacji. Myślę jednak, że niewiele
mają do powiedzenia, muszą po prostu
wpisywać się w obraną przez kierujących
stacją konwencję. A konwencja coraz
mocniej przypomina tabloid, gdzie nie liczy
się rzetelna informacja a jedynie sensacja.
Na porządku dziennym są ataki na często
Bogu ducha winnych urzędników, straszenie
warszawiaków niesprawnym metrem, przepełnionymi szpitalami czy brakiem miejsc
w żłobkach. Nawet jeżeli reporterzy celnie
zdiagnozują problem, to często już sam jego
opis jest przerysowany i krzywdzący dla
bohaterów materiału. Jeżeli kanał chce być
przez warszawiaków i stołecznych włodarzy
postrzegany jako opiniotwórczy, to w ten
sposób osiąga efekt odwrotny. A szkoda, bo
dobra warszawska telewizja bardzo by się
przydała.
rys. Maria I. Szulc
dziennikarstwo | Gdzie się zaczęłam
Naczelna strona
Katarzyna
Janowska:
Wspięłam się na wieżowiec
| Magdalena Karst-Adamczyk
Dziennikarstwo przyszło do mnie
przypadkiem. Po studiach polonistycznych, które wybrałam, nie
mając sprecyzowanego pomysłu
na zawodową przyszłość, zostałam
korektorką w krakowskim wydawnictwie Znak. Było to miejsce
z dobrymi literackimi tradycjami,
wokół którego skupiona była intelektualna elita Krakowa. Redakcję
Znaku często odwiedzał ksiądz
Tischner, który bawił nas swoimi
żartami. Jednak już od początku
czułam, że praca korektora nie jest
zajęciem dla mnie.
W wydawnictwie wypatrzył mnie
Bohdan Klich (dziś minister obrony
narodowej), związany z krakowskim
oddziałem telewizji publicznej, i za
jego namową wzięłam udział w castingu na prezenterkę telewizyjną.
Byłam wystraszona, wypadłam fatalnie i po wszystkim dowiedziałam
się, że jestem kompletnie nietelewizyjna. Wtedy Kasia Kolenda Zalewska, moja przyjaciółka, namówiła
mnie, bym spróbowała swoich sił
w „Gazecie Krakowskiej”, w której
sama pracowała.
Był początek lata dziewięćdziesiątych i w mediach potrzebni byli
nowi ludzie nieobciążeni dawnym systemem. Nie chodziło tylko
o obciążenie w sensie moralnym, bo
przecież w czasach PRL-u było wielu prawych, uczciwych, wspaniałych dziennikarzy, ale nieobciążeni
w sensie nawyków i przyzwyczajeń.
Wolna prasa tworzyła się od zera.
Zaistniała potrzeba wypracowania
nowego języka, znalezienia nazwisk,
które stałyby się twarzami i nazwiskami nowej rzeczywistości. Wszyscy, i politycy, i dziennikarze, od
podstaw i często na błędach uczyliśmy się demokracji, samorządności,
społeczeństwa obywatelskiego.
Pracę w „Gazecie Krakowskiej” zaczęłam po bożemu, czyli od działu
miejskiego. Uczyłam się odróżniać
uchwały od ustaw, spotykałam
z lokalnymi politykami, patrzyłam
na ręce samorządowcom. Pisałam
informacje i newsy. Na początku
byłam stremowana i wycofana,
nie potrafiłam rozmawiać z ludźmi. Ale stopniowo coś się we mnie
przełamywało.
Dziennikarstwo
wciągnęło mnie na tyle, że zostałam
w „Gazecie” na dłużej. Ale im
większe zdobywałam na polu
dziennikarstwa
doświadczenie,
tym wyraźniej docierało do mnie,
że nie interesuje mnie bieganie za
informacją, która dziś jest ważna,
a o której jutro nikt już nie będzie pamiętał. Nie miałam ucha
do newsów. Pociągała mnie natomiast głębsza refleksja. Chciałam,
aby z informacji, które zbieram,
wyniknęło coś bardziej ogólnego
i uniwersalnego. Stopniowo odchodziłam od tematów samorządowo-politycznych i przesuwałam
środek ciężkości w rejony kulturalno-społeczne. Kraków był wówczas
wymarzonym miejscem do tego, by
przyglądać się kulturze. Wszystko,
co ważne w teatrze, literaturze, dokumencie, zaczynało się właśnie
w Krakowie. Zawsze było z kim
i o czym rozmawiać. Wtedy myślałam, że spotkanie z artystami i intelektualistami to będzie wspięcie się
piętro wyżej, poza doraźność. Dziś
wiem, że weszłam na wieżowiec,
który nigdy się nie kończy, bo fascynujących rozmówców jest ciągle
mnóstwo. Zrezygnowałam z pracy
w „Gazecie Krakowskiej” na rzecz
tygodnika „Polityka”. Podjęłam
słuszną decyzję.
Kiedy pojawiły się głosy, że telewizyjna Jedynka jest zainteresowana
zrobieniem ambitnych, mądrych
rozmów, wraz z zaprzyjaźnionym
dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”, Piotrem Mucharskim, postanowiliśmy spróbować
swoich sił. Zaproponowaliśmy coś
najprostszego na świecie – kilka
mądrych osób, parę ważnych tematów. Nasz krakowski kolega, Witek
Bereś, ówczesny szef Jedynki, pomyślał, że taki damsko-męski duet,
połączenie dwóch wrażliwości,
może zadziałać. Zaufał nam, choć
zupełnie wyłamaliśmy się z konwencji, jaka zaczynała w telewizji
dominować – widowiskowość, tempo, uciekanie od ludzkich twarzy
w obrazki. To, co uważano za nudne, czyli rozmowę z drugim człowiekiem, wysunęliśmy na plan
pierwszy. I jedyny. Dziś takie programy, jak „Rozmowy na koniec
wieku” czy „Rozmowy na nowy
wiek”, uznano by za nieatrakcyjne
i nie miałyby szans trafić na antenę.
Nam wydawało się (i wciąż tak myślimy), że spotkanie z mądrym człowiekiem nie może być nudne. Piotr
Mucharski śmieje się, że nasze programy robiliśmy w czasach, kiedy
telewizja jeszcze nie wiedziała, że
jest telewizją. Bo dziś telewizja ma
być przede wszystkim maszynką
do zarabiania pieniędzy. Wtedy był
w tym jeszcze jakiś głębszy sens.
Często wracam do pierwszego odcinka „Rozmów na koniec wieku”.
Pierwszy występ przed kamerą
i od razu gość z najwyższej półki
intelektualnej. Piotra i moim rozmówcą był Czesław Miłosz. Nagrywaliśmy w czytelni Biblioteki
Jagiellońskiej. W pierwszej scenie
pokazany był noblista przeglądający roczniki „Pisma Wileńskiego”.
Dookoła niego pustka. A potem
rozmowa o końcach światów, które przeżył. Gdy po latach oglądam
archiwalne programy, gdy widzę
nasze młodzieńcze onieśmielenie,
dostrzegam urok tych rozmów. Ich
bezpretensjonalność wynikała też
z tego, że nie byliśmy obyci z telewizją. Oglądam te programy i widzę
młodych ludzi, którzy są naprawdę
ciekawi swoich rozmówców, którzy
słuchają, którzy spijają z ust bohatera każde słowo. Oglądam i czuję
satysfakcję.
Czesława Miłosza spotykałam
jeszcze kilkakrotnie. To właśnie
z noblistą, z okazji jego dziewięćdziesiątych urodzin, zrobiłam jedną ze swoich najlepszych rozmów.
Tekst „Nie jestem igraszką losu”
ukazał się w „Polityce”. A potem
jeszcze raz gościliśmy pisarza
w programie, tym razem w cyklu
„Rozmów na nowy wiek”. I nasze spotkania z nim zamknęły się
w klamrę, bo okazało się potem, że
był to ostatni telewizyjny wywiad,
jakiego w swoim życiu udzielił
Czesław Miłosz. Spotkanie z noblistą było dla mnie doświadczeniem
przełomowym, zarówno w sensie
dziennikarskim jak i osobistym.
Przeprowadzone wspólnie z Piotrem Mucharskim rozmowy ukazały się w druku. Było to możliwe tylko dlatego, że robiliśmy je
w sposób kompletnie nitelewizyjny.
Rozmawialiśmy z naszymi bohaterami po kilka godzin. To wiązało się później z ogromną pracą
i makabrycznym montażem. Po kilka razy skracaliśmy materiał po to,
by rozmowa miała naturalny bieg
i dramaturgię. Ale było warto. Tylko
dlatego, że mieliśmy tak ogromny
materiał, rozmowy udało się przełożyć na papier. Telewizja dociera
przede wszystkim poprzez obraz.
Widać emocje na twarzy człowieka, widać mowę jego ciała. To, jak
człowiek się uśmiecha, a nawet to,
jak milczy, mówi o nim nie mniej
niż wypowiadane myśli. Tekst pisany musi obronić się własną treścią,
musi być naprawdę pogłębiony, by
miał odpowiednią siłę rażenie. Ale
od lat nie opuszcza mnie przekonanie, że to, co ukazuje się w druku,
ma większy sens, bo jest trwałe i zawsze można do tego wrócić.
Nie używam słowa ‘misja’, bo to
słowo się wytarło i zdezawuowało.
Tym, co mnie napędza do pracy,
jest ciekawość drugiego człowieka.
Lubię swoich rozmówców, nawet jeżeli mnie irytują, nawet jeżeli jakiś
fragment ich twórczości mi się nie
podoba. Miałam szczęście spotkać
i porozmawiać z większością ludzi,
o spotkaniu których marzyłam. Jeżeli nie udało się kogoś namówić na
występ przed kamerami, jak Tadeusza Konwickiego, który wyznał, że
nie chciałby się przyłączać do chóru
starszych panów, którzy ubolewają
nad światem (chociaż w istocie wcale tak nie było), najczęściej nie miałam kłopotu z przekonaniem tej czy
innej osoby (także Konwickiego) do
udzielenia wywiadu dla „Polityki”.
Tylko jednej osoby nigdy nie udało
mi się namówić na rozmowę. Ryszard Przybylski to człowiek ważny,
wręcz fundamentalny dla polskiej
humanistyki. Wielokrotnie wraz
z Piotrem namawialiśmy go na rozmowę. Odmówił dziesięć lat temu,
odmówił przed ośmiu laty, odmówił jeszcze kilka razy. Im bardziej
odmawiał, tym bardziej byliśmy go
ciekawi. Ale Przybylski odmawia
udzielania wywiadów z definicji,
więc wiem, że to spotkanie pewnie
nigdy nie dojdzie do skutku. Tego
żałuję. Podobnie jak nigdy niezrobionej rozmowy z Jerzym Giedroyciem. Zwyczajnie nie zdążyliśmy.
Nie wstydzę się niczego, co ukazało
się pod moim nazwiskiem i z moją
twarzą. To jest jedna z moich największych zawodowych satysfakcji.
Druga – że nigdy nie zawiodłam
zaufania swoich rozmówców. Nikt
nigdy nie poczuł się przeze mnie
zużyty czy wykorzystany. Często
ludzie otwierali się przede mną
bardziej, niż byłam skłonna oczekiwać. Jestem szczęśliwa, bo robię to,
co kocham. Próbowałam zająć się
mediami od strony managerskiej.
Nie znalazłam w tym spełnienia, ale
widać było mi to w życiu potrzebne, bo dzięki temu zrozumiałam, że
dziennikarstwo jest tym, co najbardziej, najprecyzyjniej mnie określa.
Chciałabym w tym wytrwać i chciałabym, by media wciąż były zainteresowane takim dziennikarstwem,
jakim od lat się zajmuję. Ale mam
świadomość, że pole się kurczy, że
popkultura nas zdominowała.
Wierzę, że kryzys gospodarczy
przywróci właściwe priorytety.
Jak powiedział niedawno w bardzo ciekawym wywiadzie Zygmunt
Bauman – nadmiar się kończy.
Trzeba będzie powściągnąć swoje
oczekiwania, rozpędzone apetyty,
chciwość. Przychodzi czas refleksji,
a wraz z nim czas na głębszą rozmowę. Może znajdzie to odbicie także
w mediach? Może w dobie kryzysu
zatriumfuje bardziej pogłębione
dziennikarstwo, które nie goni za
newsem, ale które formułuje pytania o sprawy fundamentalne i najważniejsze? O tym marzę.
| 03 |
dziennikarstwo | Słowo / Obraz
| Wróżył Marcin Kasprzak
Warszawska ulica długa jest
i szeroka. Poza nudziarzami
w bajecznie drogich garniturach
czy przedstawicielami gatunku
„ludzie-tłum”, wyróżnić można
jeszcze inne typy osobowościowe. Liczną grupą młodzieży są
środkowoeuropejskie „emosy”
– kraciaste buciki i bujne grzywki, a także trupie czaszki, nawet
na kabaretkach. Inną grupą są
tzw. „jukendensy”. Kolorowi,
Niegospodarność przy
zagospodarowaniu
Plany gruntownych zmian na
placu Defilad (największym
placu Europy!) powstał w tym
samym czasie co plan budowy
placu Poczdamskiego w Berlinie. Tak jak Berlińczycy piją
już kawę i oglądają filmy 3D
w wielkim kompleksie Sony
Center, tak warszawiacy jeszcze nie dogadali się co do
samego projektu. W jednej
z sond ulicznych padło pytanie
„jak zagospodarowałbyś plac
Defilad?”. Jedna z szanownych
pań emerytek odpowiedziała:
„no jak to? mnóstwo drzew,
ławki, żeby można było usiąść,
odpocząć”. Odpoczywać przy
w zabawnym nakryciu głowy lub
z artystyczną cazupryną, w koszulkach „I love NY” (allegro – 29.99 +
koszt przesyłki) dyktują najnowsze
trendy w dyskotekach (do 23:00, bo
mają pozwolenie na powrót „ostatnim dziennym”). Kolejna grupa,
moim zdaniem najbardziej atrakcyjna, to dorastające następczynie
Dody-Królowej-Elektrody. Oczywiście nie z czasów, gdy wyglądała jak femme fatale z nadmorskiej
smażalni ryb, a z okresu, gdy zaku-
fot. UM Warszawa
Zaleje nas plaga Dód?
Marszałkowskiej?! Przecież to,
wręcz przysłowiowo, najbardziej
ruchliwa ulica w Polsce! Warszawa
powinna pogodzić się z tym, że nie
będzie nigdy drugim Budapesztem
czy czeską Pragą i zacząć przyciągać turystów strategią Frankfurtu
nad Menem – „biznes, zabawa,
zakupy”. Dlatego powinno się na
placu Defilad urządzić (pierwszy
Niegdyś polska rodzina jeździła „maluchem” ze Szczecina do Zakopanego, z pierzyną
i wózkiem dziecięcym na dachu.
Jednak Polacy szybko przesiedli
się do wygodniejszych pojazdów,
często pochodzących z „niezidentyfikowanego importu”. Wydawałoby się, że czasy, gdy Polska była
złomowiskiem Europy, dobiegły
końca. Okazuje się bowiem, że o
własnych czterech kółkach nadal
się w Polsce marzy. I to wcale nie
o „Daewoo Tico w każdej zagrodzie”. W dobie załamania na światowym rynku motoryzacyjnym,
Polska wydaje się być fenomenem.
Pewien zachodni publicysta był
zszokowany, że cena samochodu
w Polsce to co najmniej kilkunastokrotność średniej krajowej,
a na parkingu w Złotych Tara-
sach z trudem znalazł miejsce między najnowszym Mercedesem klasy
S a srebrnym Porsche Cayenne.
Marki (i roczniki) polskich aut na
Alejach Jerozolimskich niewiele
różnią się od tych, jakie widać na
Las Ramblas w Barcelonie. Moje
prognozy nie są jednak tak optymistyczne – złoty słabnie, a kryzys się pogłębia. Czy pewnego dnia
w dobie kryzysu, Polacy przesiądą się
na pojazdy jednośladowe, na wzór
Holendrów i Duńczyków? Myślę, że
nie – własny samochód to nad Wisłą
nadal wyznacznik społecznego statusu. Nawet jeśli jest to zdezelowany Polonez, jeżdżący na olej rzepakowy.
Wróżba na podstawie:
„Najważniejsza jest cena”,
„Polska The Times”,
2 kwietnia 2009 roku
fot. freedigitalphotos.net
fot. Grzegorz Michałowski/PAP
Malanem przez Polskę
py robiła na Polach Elizejskich
w towarzystwie najlepszych
stylistów. Połączenie elegancji
budzącej podziw wśród kobiet
i seksapilu ubóstwianego przez
mężczyzn, niechybnie spowoduje, że na Placu Defilad pełnym Dód nikt nie zwróci uwagi
na Pałac Kultury.
Wróżba na podstawie:
„Wiosenna moda ala Doda”,
Fakt, 6 kwietnia 2009 roku
w Warszawie!) deptak z klubami, sklepami i ciekawymi restauracjami, wkomponowując
wszystko w szklano-stalowe
otoczenie biznesowe. Prognozy
jednak są trochę mniej optymistyczne – w samym centrum
stolicy prawie 40-milionowego
kraju, leżącego w sercu Europy,
nie zmieni się na przełomie wieków absolutnie nic! Właściwie
zdołaliśmy się już do takiego
stanu rzeczy przyzwyczaić.
Wróżba na podstawie:
„Zagospodarowanie
placu Defilad”,
„Życie Warszawy”,
28 marca 2009 roku
Niesforne dzieciary
Tak, proszę państwa! Bo młodzież jest zła i kropka! Szkoła
to dla nich prywatna rezydencja
z widokiem na boisko szkolne,
w której kwitną różnego rodzaju
nałogi. Podczas kolejnej nudnej
lekcji nauczyciel stoi z koszem
na głowie w kącie sali, uczniowie obrzucają go papierkami,
a w ostatniej ławce beztrosko
zabawia się zakochana para. Na
przerwach wszyscy dają sobie
w żyłę, maltretują psychicznie
swoich kolegów i słuchają szatańskiej muzyki! Po szkole oglądają teledyski na MTV, w których tańczą wyuzdane Pussycat
Dolls i obmyślają strategię działania, jak okraść kolejną staruszkę! W międzyczasie każdy
uczeń przeżywa liczne epizody
seksualne z partnerami tej samej płci, nie chodzi do kościoła,
reklama
a w wakacje jeździ na Woodstock,
by tam z innymi satanistami potęgować swoją nienawiść do świata
i ojczyzny! Czy rzeczywiście tacy
jesteśmy? Z całą pewnością nie.
Skoro dla młodzieży najważniejsze
są seks i władza, oznacza to, że dla
ich rodziców również! Przewiduję,
że nasze dzieci i wnuki będą jeszcze
dalsze od dzisiejszego wyobrażenia
o młodzieży. A my, zamiast serwować naszym potomnym codzienną analizę: kto był, a kto nie był
agentem, kto wziął, a kto nie wziął
łapówki czy kto ma, a kto nie ma
romansu, skupimy się na przekazywaniu nieco innych ideałów.
Wróżba na podstawie:
„Seksu i władzy – tego chcą
polskie nastolatki”,
pardon.pl,
7 kwietnia 2009 roku
wydawca.com.pl
portal rynku wydawniczego
| 04 |
fot. Felipe Trueba/EPA
Wróżenie z newsów | dziennikarstwo
Demonstracja alterglobalistów podczas szczytu G20 w Londynie, 2 kwietnia 2009 roku
| Zbigniew Żbikowski, PDF
Obraz tekściarza
Spotkali się na londyńskiej ulicy.
Ona, powiedzmy – Jenny, miała na
sobie bluzę z kapturem stalowego
koloru, farbowane na ciemno włosy
upięte w kitkę, torbę przełożoną
przez korpus na skos, by mieć
wolne ręce. On w policyjnym
mundurze – niech będzie, że Chris,
z charakterystyczną szachownicą
na otoku czapki, w kamizelce o jaskrawych barwach. Oboje młodzi,
patrzyli sobie przez chwilę prosto
w oczy. Wokół byli inni policjanci
i inni młodzi ludzie w cywilu, popychający się i pokrzykujący na siebie. Ci dwoje natomiast przyciągali
się ku sobie. W jego oczach można
było dostrzec zdecydowanie, ale
| Piotr Malinowski, Polska Agencja Prasowa
i pewną łagodność, może wręcz pobłażliwość, ona patrzyła z zacięciem, desperacją,
może nawet wrogością. Kiedy tak się przyciągali, pozostał jej w dłoniach już tylko malutki fragment wielkiej niebieskiej tkaniny,
którą powoli wyciągał z jej rąk wyższy
i roślejszy policjant.
Jeszcze chwila i młody policjant wyciągnie
jej cały transparent, a ich oczy stracą ze sobą
kontakt. Jenny dołączy do innych antyglobalistów i alterglobalistów usiłujących
wtargnąć do gmachu, w którym odbywa się
szczyt G20. Chris stanie ramię w ramię
z kolegami, broniącymi dostępu do budynku. Oboje pozostaną na służbie:
on – porządku, ona – idei.
A mógł to być początek naprawdę pięknej
przyjaźni.
Słowo fotoedytora
Każda manifestacja rządzi się
swoimi prawami. Inaczej wygląda
konfrontacja polskiego policjanta
z górnikiem przy ulicy Wiejskiej,
a inaczej antykapitalisty na ulicach
Londynu. Jednak jedna rzecz jest
niezmienna – czujne oko fotoreportera. Manifestacje są ciekawym
tematem, gdyż obfitują w trudne
do przewidzenia sytuacje w szybko
zmieniającym się otoczeniu.
Wiadomo, że fotoreporter jadący
na wojnę musi liczyć się z pełnym
zagrożeniem, włącznie z utratą
życia. Przypominam sobie sytuację,
gdy nasz fotograf obsługujący protest wrócił
z rozbitym jajkiem na głowie, adresowanym
pierwotnie do premiera Tuska. Oczywiście
nie przeszkodziło mu to w dostarczeniu
pełnego materiału zdjęciowego – czego najlepszym zwieńczeniem była ilość publikacji
prasowych. Innym przykładem może być
historia fotografa pracującego przy obsłudze
wydarzenia odbywającego się na pokładzie
żaglowca w czasie rejsu po otwartym morzu.
Ów fotoreporter (akurat nie z PAP) podczas
próby zdobycia szerokiego kadru zapomniał
o tym, że pokład statku ma swoje ograniczenia, i niechybnie wypadł za burtę. Zaskoczenie było wielkie, samemu fotografowi nic się
stało, a ucierpiał tylko sprzęt.
| 05 |
Dwa w jednym
Dział prasy, Empik Junior w Warszawie
Gazeta coraz częściej przegrywa
z łatwiejszą w odbiorze
telewizją czy nieograniczonym
w swoich zasobach Internetem.
Skutecznym sposobem na
zatrzymanie czytelników mają być
dwutygodniki, czyli połączenie
aktualności tygodnika i wizualnej
atrakcyjności miesięcznika. Jest to
odpowiedź na wszechobecny kryzys
gospodarczy czy nowy kierunek
rozwoju rynku czasopism?
| 06 |
| Joanna Sawicka
Niedawno portfolio wydawnictwa
Edipresse wzbogaciło się o kolejny
dwutygodnik – 5 lutego pojawił
się pierwszy numer odmienionej
„Przyjaciółki”, dotąd tygodnika, który od tej pory ukazuje się
w cyklu dwutygodniowym. Pierwszy numer był przysłowiowym
strzałem w dziesiątkę – poradnik
sprzedał się w ilości 623 tys. egzemplarzy. Do zmiany cyklu wydawniczego na dwutygodniowy
szykuje się również „Przekrój”
– o czym informował miesięcznik
„Press”, ale nie samo wydawnictwo. Obecnie prowadzone są badania fokusowe, a od ich wyników
zależy, kiedy nowy „Przekrój”
(i czy w ogóle) na rynku się pojawi.
Do tej pory pisma o takiej periodyczności funkcjonowały głównie
w segmencie prasy kobiecej. Czy
ten format ma szanse podbić serca
szerszego grona nabywców prasy
w Polsce?
Więcej i rzadziej
W ostatnich latach zmienił się tryb życia
kobiet, a tym samym ich wymagania względem pisma, które chcą czytać. – Czytelniczki zwracają uwagę nie tylko na treść czasopisma, ale również na sam produkt. Lubią
obcować z ładnym pismem, dlatego oczekują
dużej ilości stron, dobrego papieru. Istotna
jest dla nich także optymalna periodyczność,
ponieważ nie kupowały każdego numeru tygodnika – mówi Małgorzata Franke, dyrektor wydawniczy „Przyjaciółki”.
Pierwszym krokiem w stronę tych zmieniających się oczekiwań były badania etnograficzne, które przeprowadził dla „Przyjaciółki”
w 2007 i 2008 roku Dom Badawczy Maison.
Pod lupę trafiła szeroka i zróżnicowana grupa
czytelniczek pism poradnikowych – zarówno
tygodników jak i miesięczników. – Okazało
się, że kobiety wolą otrzymać więcej informacji i na dłuższy czas, ponieważ nie nadążają z przeczytaniem jednego numeru pisma
w ciągu tygodnia – mówi Franke.
Kiedyś na rynku widoczny był ścisły podział
– czytelniczki tygodników nie sięgały po
miesięczniki i na odwrót. – Rynki tygodników i miesięczników bardzo zbliżyły się za
W Polsce dwutygodniki dobrze funkcjonują głównie w segmencie prasy kobiecej.
Do tej pory w portfolio wydawnictwa Edipresse znajdowały się dwutygodniki „Viva!”
i „Party”, którego sprzedaż utrzymuje się na
poziomie 500 tys. egzemplarzy. Wydawnictwo Bauer, specjalizujące się w tygodnikach,
wydaje magazyn „Show”.
Zmieniająca się „Przyjaciółka” czerpała inspiracje głównie z rynku niemieckiego, gdzie
dwutygodniki dominują w segmencie prasy
kobiecej, np. „Brigitte”, „Freundin”, „Fur Sie”.
Nawet „Glamour”, wydawany na całym świecie jako miesięcznik, w Niemczech ukazuje
się w cyklu dwutygodniowym. Do końca nie
było jednak wiadomo, czy do dwutygodników
przekonają się także polskie czytelniczki.
– Zastanawialiśmy się, jak czytelniczki „Przyjaciółki” zareagują na taką zmianę po 60 latach. W czasie badań większość czytelniczek
oceniła, że preferuje dwutygodnik, w którym
dostanie więcej informacji w nowej formie
– mówi Małgorzata Franke.
Dzięki szeroko zakrojonej akcji promocyjnej
pierwszy numer „Przyjaciółki” sprzedał się
w nakładzie 623 tys. egzemplarzy. Oczywiście, duży wpływ na to miała niska cena (99
groszy) pierwszego numeru. – Czytelniczki
mają świadomość, że jest to cena promocyjna.
W trakcie badań fokusowych prezentowano
im numer nowej, zmienionej „Przyjaciółki”.
Mimo że cena okładkowa była zawyżona,
czytelniczki i tak odbierały ją jako bardzo
korzystną – mówi Małgorzata Franke.
Cykl dwutygodniowy jest również korzystny dla reklamodawców. – Oznacza przede
wszystkim dłuższą żywotność ich produktów. Jest to idealna periodyczność, bo pozwala im szybko reagować na sytuację na rynku
i daje wystarczająco dużo czasu na kampanię
– stwierdza Franke. Nie bez znaczenia jest
również papier o odpowiedniej gramaturze,
na którym reklamy wyglądają korzystniej.
– Na recepcję jakości magazynu wpływa
przede wszystkim okładka. Teraz jest bardziej przejrzysta i elegancka od swojej tygodnikowej konkurencji – dodaje Małgorzata
Franke.
Łabędzi śpiew?
W ostatnim czasie wyraźny spadek czytelnictwa zanotowały tygodniki opinii. – Wpłynęła na to przede wszystkim narastająca kon-
Kiedyś „Przekrój” celowo zachowywał charakter apolityczny, głównie z powodu cenzury. – Był to tygodnik przeznaczony dla
przeciętnego inteligenta, jego zadaniem
była promocja awangardy. „Przekrój” był
zawsze trochę ponad odbiorcę, dzięki temu
był dla niego wyzwaniem – mówi dr Justyna Jaworska. Problem pojawił się w chwili,
gdy do „Przekroju” wkroczyła polityka,
ponieważ tygodnik stracił swój indywidualny charakter. – Ściąganie do wspólnego,
niższego mianownika jest problemem wielu pism. Dziennikarstwo często sprowadza
się do przystosowywania zagranicznych
materiałów do rodzimych realiów, do „udawania”, że tłumaczony materiał jest prawdziwym reportażem. Zakłada się także, że
czytelnik nie zniesie gołych szpalt tekstu,
co widać przede wszystkim na przykładzie
brukowców – stwierdza dr Jaworska. Pozostaje pytanie, czy tygodniki opinii nadal
wychowują, czy jedynie starają się schlebiać
gustom odbiorców?
Tu i tam podobnie
W czasie zbierania materiału do
naszego raportu na rynku ukazał
się podwójny (na dwa tygodnie)
numer tygodnika „Tina”.
Poradnik wydawnictwa Bauer
także przeszedł „lifting”. Zarząd
Edipresse uznał, że nowy leyout
„Tiny” jest dokładną niemal kopią
odnowionej „Przyjaciółki” i dał
wyraz swemu oburzeniu
w „liście otwartym” do
wydawnictwa Bauer, pisząc
w nim o nieuczciwej konkurencji.
Podobieństwu obu tytułów nie
da się zaprzeczyć, nie zaprzecza
także wydawnictwo Bauer,
utrzymując, że opracowując
nowy leyout, wzorowało się na
innych, zagranicznych tytułach
tego międzynarodowego koncernu
wydawniczego. Według Bauera
na rynku prasy kobiecej jest to
zjawisko naturalne, że strony
okładkowe i leyouty są do siebie
podobne.
Okazuje się jednak, że taka częstotliwość
publikacji nie zawsze jest idealnym rozwiązaniem, ale często jedynym z możliwych.
– Dwutygodnik to dla nas bardzo zła periodyczność, ponieważ czytelnicy często
tracą orientację co do tego, czy nowy numer
już leży w kioskach. Takiego problemu nie
mają tygodniki i miesięczniki. Wybór cyklu
dwutygodniowego był dla nas przymusem,
wynikającym z ograniczonego budżetu,
jakim dysponowaliśmy na początku naszej działalności - mówi Magda Surowiec
z „Wiadomości Motocyklowych”. Planujemy przekształcić się w tygodnik tak szybko,
jak to będzie możliwe; jest to niestety uzależnione od rozwoju branży motocyklowej
w Polsce i, co za tym idzie, zdobycia większej liczby czytelników i wpływów z reklam.
Naszym zdaniem forma dwutygodnika jest
formą mało atrakcyjną, ale sprawdzającą się
w przypadku tematyki uznawanej za niszową, a której specyfika uniemożliwia uzyskanie satysfakcjonującego poziomu sprzedaży
na przestrzeni tygodnia – dodaje.
Potwierdza to Katarzyna Gajlewicz: - Dla
czytelnika jasne jest, że może kupić gazetę raz w tygodniu lub raz w miesiącu. Raz
w miesiącu płaci się rachunki, otrzymuje
wynagrodzenie, kupuje bilet miesięczny.
Mało jest czynności, które powtarzają się co
dwa tygodnie, dlatego trudno przyzwyczaić
czytelnika, by sięgał po pismo ukazujące się
co dwa tygodnie.
„Ratunkiem” w tej sytuacji ma być
zmiana cyklu wydawniczego na
dwutygodniowy, do której przygotowuje się – jak wieść niesie, ale
wydawnictwo tego nie komentuje
– inny tytuł Edipresse – „Przekrój”.
Jednak w przypadku tygodnika opinii taka zmiana jest dużo bardziej
ryzykowna, bo tytuł może stracić
na aktualności poruszanych treści.
– Informacja ma wartość tylko wtedy, gdy jest aktualna, a czytelnika
raczej nie będzie interesować to, co
działo się w kraju i na świecie przed
dwoma tygodniami. W dwutygodniku opinii może również zabraknąć
miejsca na podsumowanie takiej ilości wydarzeń – stwierdza Katarzyna
Gajlewicz z Instytutu Dziennikarstwa UW. Raczej jest mało prawdopodobne, aby „Przekrój” powtórzył
sukces dwutygodnika „Przyjaciółka”. – To łabędzi śpiew „Przekroju”,
ostatni ruch przed jego zamknięciem
– przyznaje Jakub Bierzyński.
Nie dla każdego
Czy damy się przekonać do dwutygodników?
Niekiedy w branży medialnej można
usłyszeć, że badanie rynku wydawniczego
w Polsce to czysta fikcja – wszystko jest
raczej kwestią wyczucia i odrobiny szczęścia.
Dlatego dopiero za jakiś czas się dowiemy,
czy dwutygodniki przypadną nam do gustu.
Szkolenie w zakresie usprawniania metod działania, nauczania, zarządzania i negocjacji.
Zgłoszenia przyjmujemy pod adresem e–mail: [email protected], szczegółowe informacje: tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492, www.szkolnictwo–dziennikarskie.pl
Kariera dwutygodników
kurencja ze strony innych źródeł
informacji. Mamy trzy kanały telewizyjne wyspecjalizowane w przekazywaniu informacji (TVP Info,
TVN 24, Polsat News) i Internet,
gdzie każdy tygodnik na swoją stronę, za pośrednictwem której czytelnik ma darmowy dostęp do pełnych
wersji tekstów drukowanych w gazecie – mówi Jakub Bierzyński, prezes Optimum Media OMD.
Pisma opinii właściwie przestały
już pełnić swoją rolę. Nie są już
pierwszym źródłem informacji,
a jedynie komentarzem do wiadomości, którą odbiorca uzyskał
wcześniej z innego źródła. – Teraz tygodnika nie czyta się już od
początku do końca, ale się po nim
surfuje, dlatego materiał uporządkowany jest tak, jak w Internecie
– mówi dr Justyna Jaworska z Instytutu Kultury Polskiej Wydziału
Polonistyki UW.
Zakopane, 6-13 czerwca 2009 roku (60 godzin)
sprawą niedawnej wojny cenowej. Tygodniki
nie mogły tak bardzo obniżyć swojej ceny,
jak miesięczniki. Dzięki temu miesięczniki
znalazły się w polu zainteresowania czytelniczek tygodników. Wzrosły wymagania kobiet, a tym samym zmieniły się oczekiwania
względem pisma poradnikowego – wyjaśnia
Małgorzata Franke.
Czytelniczki, skuszone lepszą jakością miesięczników, zaczęły oczekiwać tego samego także od tygodników, ale te nie mogły
pozwolić sobie na tak konkurencyjne ceny,
jakimi zachęcały pisma ukazujące się raz
w miesiącu. Dobrym wyjściem z tej niekorzystnej sytuacji okazała się więc zmiana
cyklu wydawniczego na „pośredni”, na co
zdecydowała się „Przyjaciółka” – najdroższy
do tej pory tygodnik poradnikowy dla kobiet
(1,70 zł za 52 strony).
‑ „Przyjaciółka” nie zmieniła się dlatego, że
nie radziła sobie na rynku, ani dlatego, że
musiała się zmienić. Tytuł z tradycjami chciał
zaoferować coś lepszego swoim czytelnikom
– dodaje Franke. Impulsem do zmiany cyklu
na dwutygodniowy nie była także niesprzyjająca sytuacja ekonomiczna. – Na kampanię promocyjną wydaliśmy 6 mln. złotych.
W dobie kryzysu to dość dużo – przyznaje dyrektor wydawniczy „Przyjaciółki”. –
„Przyjaciółka” ma wielką tradycję i dorobek,
dlatego postanowiliśmy dać naszym klientom najlepszą ofertę na rynku – dodaje.
Szkolenia medialne dla dziennikarzy i PR–owców
Kurs certyfikacyjny Praktyk NLP
temat numeru | Dwutygodniki
fot. Empik
Dwutygodniki | temat numeru
| 07 |
W Internecie | dziennikarstwo
dziennikarstwo | Krzyk Ryszarda Siwca
fot. sxc.hu
Podróże z @
Załóżmy, że chcesz pojechać w przyszłym tygodniu
na krótkie wakacje, na przykład do Paryża. Tanie
loty już dawno wyprzedane, bilety autokarowe
owszem są, ale nie na twoją kieszeń. Co robisz?
Po pierwsze
– włączasz komputer
Korzystając z Internetu, można znaleźć nie
tylko nocleg, najlepiej u kogoś w domu, ale
także środek transportu. Trzeba tylko wejść
na odpowiednie strony: couchingu czy e-stopu. – Internet odziera podróż z niebezpieczeństwa, ryzyka. Pozwala na zrobienie przed
wyjazdem wstępnego rekonesansu. Prawdą
jest, że pozbawia przy tym pewnej dozy przygód, ale teraz mało kto jeździ na „wczasy pod
chmurką” – ocenia medioznawca prof. Marcin
Mrozowski.
Bo rzuciła go dziewczyna
„Na brodę Zeusa, ta strona jest zadziwiająca. Dzięki niej poznałem ludzi, których nigdy nie zapomnę” – pisze na stronie coucha
Thomas Van Den Heuvel, dwudziestoczteroletni Holender. „Idea couchsurfingu jest
świetnym pomysłem nauczenia ludzi wzajemnego szacunku i zrozumienia. Rzeczywistość jest taka, że dzielimy się tym światem,
dlatego mam nadzieję, że CS sprawi, że narody i nacje staną się sobie bliższe” – dodaje
pięćdziesięcioletni Sazali Yusoff z Malezji.
Na stronie www.couchsurfing.com można
znaleźć ponad tysiąc podobnych opinii, na
bieżąco dopisywanych przez użytkowników
z całego świata. Co to za wynalazek, ten couch?
W skrócie: internetowa społeczność dzieląca
się bezpłatnie miejscami noclegowymi. W rozwinięciu: najdroższe dziecko Caseya Fentona
i jego trzech kolegów: Amerykanina Dana
Hoffera, Francuza Sebastiena Le Tuan i Brazylijczyka Leonarda Silveira. A wszystko zaczęło
się od tego, że gdy Caseya rzuciła dziewczyna
– szukając ukojenia jak najdalej od ukochanej, udał się do Afryki. Tam narodziła się
jego wielka miłość do podróży. Jednak prawdziwym krokiem milowym w historii coucha
była jego wyprawa na Islandię. Casey doszedł
do wniosku, że nie ma ochoty spać w hotelu,
więc – jak na informatyka przystało – włamał się na stronę uniwersytetu w Rejkiawiku
i ściągnął 1500 adresów e-mailowych. Nie
wiadomo, ile maili napisał, ważne jest to, że
po 24 godzinach w jego skrzynce znalazło się
około sto odpowiedzi z zaproszeniami.
Tak narodziła się idea couchsurfingu. Teraz
serwer posiada ponad milion użytkowników, których stale przybywa (około 81 kanap dziennie). Organizowane są spotkania,
zjazdy, intensywnie działają fora internetowe. Dwudziestoczteroletnia Aleksandra Synowiec, couchsurferka z trzyletnim stażem,
na pytanie o swoje doświadczenia związane
z CS opowiada: – Można trafić na różnych
gospodarzy. Ja do tej pory miałam same
pozytywne doświadczenia, ale słyszałam
o hoście z okolic Wenecji, który zapraszał couchsurferów z różnych krajów, a później organizował im walki wrestlingowe.
Za łakocie i piwo
Zakładając swoje konto na CS, kreujesz swój
profil. Informacje będą dotyczyły twoich zainteresowań, książek i filmów, które lubisz,
muzyki, której słuchasz, czy podróży, jakie odbyłeś. A także twoich warunków mieszkaniowych, czyli tzw. coucha. Ale naprawdę ważne
| 08 |
informacje to te, czym się zajmujesz,
ile masz lat, gdzie mieszkasz, jaki
masz procent odpowiadalności i referencje. Aby wyeliminować niemiłe
niespodzianki, stworzono system wystawiania ocen. Po kontakcie z daną
osobą można wystawić jej opinię. Pozytywną, neutralną, bądź negatywną. Przy czym ta ostatnia odstrasza
wszystkich potencjalnych surferów
i jest natychmiast zgłaszana do administratora. Korzystanie z coucha jest
całkowicie darmowe i gospodarz nie
ma prawa wymagać zapłaty. Dlatego
często spotykaną praktyką wśród gości jest zabieranie ze sobą jakiś drobiazgów, np. narodowych łakoci czy
tradycyjnego piwa.
Ale couchsurfing to nie tylko kanapy, chodzi tutaj przede wszystkim
o wymianę międzykulturową, dlatego oprócz opcji przenocowania
funkcjonuje także tzw. „kawa czy
drink?”. Wybierają ją te osoby,
które z jakichś powodów nie mają
warunków do tego, aby ktoś się
u nich zatrzymał, ale z chęcią mogą
być na przykład przewodnikiem
po miejskich zabytkach czy pubach
i barach. – Moje pierwsze doświadczenie z couchem to była prawdziwa
masakra. Przyjechał do nas Włoch
z Calabrii, którego angielski był na
poziomie bardzo podstawowym, nie
używał szczoteczki, wracał po nocy
i wszystko, co nie było włoskie, nazywał okropnym. Ba, on w ogóle przyjechał do Polski, żeby iść do dentysty, którego miał tydzień później…
w Gdańsku – mówi Sylwia Żmuda,
która do społeczności dołączyła
w styczniu. Inny portal zajmujący
się taką działalnością to www.hospitalityclub.org.
Korzystanie z coucha jest
całkowicie darmowe i gospodarz
nie ma prawa wymagać
zapłaty. Ale couchsurfing to
nie tylko kanapy. Oprócz opcji
przenocowania funkcjonuje
także tzw. „kawa czy drink?”.
Wybierają ją te osoby, które mogą
być przewodnikiem po miejskich
zabytkach czy pubach i barach.
W celu wspólnej korzyści
„Bo naszym najważniejszym celem
jest EKOLOGIA. Nie chcemy wiele.
Nie jesteśmy radykałami, nie będziemy się domagać, żebyś przesiadł
się na rower. Jesteśmy realistami!
SAMOCHÓD JEST NIEZBĘDNY
DO NORMALNEGO ŻYCIA. Ale
można jeździć z głową! Korzystać
z niego logicznie, czyli EKOLOGICZNIE. Pomyśl, o ile mniej
szkodliwych spalin będziesz musiał
wdychać, jeśli na ulice i na drogi
W mediach pojawiła się informacja o inicjatywie nadania
warszawskiemu Stadionowi Narodowemu imienia Ryszarda Siwca.
Towarzyszy jej zaskoczenie: co to za postać? Wcześniej jednak media
nie zrobiły nic, aby osoba Siwca i jego czyn nie odeszły w zapomnienie.
| Magdalena Wasyłeczko
Stadion Dziesięciolecia, tłumy ludzi, najwyższe władze Polski Ludowej, zagraniczni goście, dziennikarze, mnóstwo kamer i mikrofonów.
I starszy mężczyzna oblewający się
łatwopalnym płynem, by za moment zmienić się w żywą pochodnię, wykrzykujący przy tym hasła
przeciwko interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Trudno sobie wyobrazić, że taki
akt mógł ujść uwadze wielotysięcznej widowni i środkom masowego
przekazu. A jednak pamięć o Ryszardzie Siwcu, który podczas uroczystości dożynkowych 1968 r. dokonał w tym miejscu samospalenia,
nie znalazła miejsca w zbiorowej
świadomości Polaków. Musiały minąć aż cztery dekady, zanim zaczęto
głośno pytać „dlaczego?”.
„w wolnym, demokratycznym kraju”. W innym wypadku, „z perspektywą trwania ograniczających
warunków do końca życia, istnieje pewna granica, determinująca
przekonanie, że na pewne tematy
po prostu pisać nie można”.
„Należy wziąć pod uwagę fakt, że
pisanie w zgodzie z własnym sumieniem było realne, jakkolwiek
specyficzne dla pewnych gatunków
je się na to Zbigniew Romaszewski,
długoletni działacz opozycji w PRL.
Mówi on o „prowadzeniu własnej
polityki” przez Wolną Europę,
której realizatorem miał być między innymi Nowak-Jeziorański. Za
przykład tej polityki podaje celowe
pominięcie przez RWE w 1980 r.
informacji o aresztowaniach wśród
członków KOR-u. Obecny wicemarszałek Senatu nie wymienia jednak
były oczy świata. Tymczasem w PRL
środowiska „komandoskie” pozostawały rozbite dzięki skutecznej
działalności aparatu represyjnego
na fali nagonki roku 1968 – podkreśla marszałek Romaszewski.
Siwiec nie należał do żadnego ugrupowania czy komitetu. Działał
w pojedynkę. Jeszcze przed śmiercią kolportował samodzielnie wykonane ulotki pod pseudonimem
„Jan Polak”, jednak na względnie
małą skalę. Nie afiszował się także
ze swoim zamiarem. O planach cichego bohatera nie wiedzieli nawet
najbliżsi – rodzina i przyjaciele. Dopiero po latach informację o pobudkach dokonanego przez niego czynu
zaczęli rozpowszechniać działający
Wszyscy wykonywali
rozkazy
wyjedzie mniej samochodów? Ile zaoszczędzisz czasu i nerwów?” – reklamuje się
portal www.zabieram.pl. Jest to serwis dla
kierowców i potencjalnych pasażerów, nakłaniający ich do korzystania z autostopu,
a dokładniej z e-stopu. Polega to na tym, że
autostopowicz umawia się wcześniej z kierowcą przez Internet. Różni się od tradycyjnego
stopa tym, że koszty benzyny dzielone są na
ilość osób w aucie. I tak na przykład według
serwisu www.jazdazagrosze.pl normalna
stawka to 5 euro za każde 100 kilometrów zagranicą i proporcjonalnie taniej: 10 zł za kurs
po polskich drogach. Oczywiście im więcej
osób jedzie, tym mniejsze są koszty.
Pomysł takiego podróżowania to swoiste rozwinięcie idei carpoolingu (z ang.: wypełnianie
auta). Natomiast sam carpooling pojawił się
już w czasie II wojny światowej, jako – uwaga!
– narzędzie propagandy. „Jeśli jedziesz samemu, to jedziesz z Hitlerem” – takie hasło widniało na amerykańskich plakatach z lat 40.
Cała akcja (organizowano specjalne car-sharing clubs) miała na celu ograniczenie ilości
spalanej benzyny, by większa jej część szła na
cele przemysłu wojennego. Z czasem ten ruch
zaczął się rozwijać, przeżywając swój rozkwit
w epoce „dzieci – kwiatów”.
Teraz rolę car-sharing clubs przejęły strony internetowe. Pomysł okazał się na tyle
trafiony, że w Niemczech doczekał się osobnej ustawy o „dobrowolnym porozumieniu
w celu osiągnięcia wspólnej korzyści”. Maciej
Murawa, współtwórca serwisu www.autostop.
com.pl komentuje: – Idea takiej strony narodziła się z możliwości i potrzeby wykorzystania w ten sposób Internetu. Niestety, w Polsce
wirtualny autostop jest wciąż mało popular-
ny, jeżeli porównamy się z takimi krajami, jak
Niemcy czy Dania.
W Polsce najbardziej popularną tego typu
stroną zdaje się być wspomniana jazdazagrosze. Prowadzona w 17 językach, stała się ogólnopolskim e-carpool Network. Korzysta z niej
około 3 tysięcy użytkowników dziennie.
Jacht-stop
Skoro można łapać stopa na ziemi, to czemu
nie robić tego w wodzie? Podobnie jak w przypadku wirtualnego autostopu, tak i tu kapitan
umawia się z potencjalną załogą przez Internet. Najbardziej popularną stroną zajmującą
się tego typu działalnością jest www.findacrew.net. Obecnie zarejestrowane jest na niej
690 łodzi i 4.820 załóg. Łącznie blisko 32 tys.
użytkowników z różnych zakątków świata.
Rejestracja na portalu jest bezpłatna.
To, co zapowiada się na rewolucję, tak naprawdę jest dopiero w fazie raczkowania. Monika Witkowska, znana polska podróżniczka,
komentuje to tak: – Ja sama nie korzystam
z tego typu nowości, ale Internet oczywiście
jest przydatny, zwłaszcza, jeżeli chodzi o research na temat danego kraju.
Przydatne strony:
www.couchsurfing.com
www.zabieram.pl
www.autostop.com.pl
www.jazdazagrosze.pl
www.findacrew.net
Ci, którzy znaleźli się blisko, widzieli, co się dzieje. „Wódka, wódka się
w facecie zapaliła!” – krzyczeli jedni. „Psychopata” – krzyczeli drudzy.
I tak owe tłumaczenia, podtrzymywane przez SB, sprowadzone do
dziwacznego i przypadkowego incydentu, dla wielu ciekawskich okazały się wystarczające. Wygląda na to,
że Siwiec chybił nie tylko w doborze
audytorium, ale także miejsca i czasu swego tragicznego aktu. Incydent
„przeoczony” przez 100 tys. osób
przepadł również w eterze i nie został opisany w prasie. Czy zdecydowały o tym tylko ograniczenia techniczne? Jeden z fotoreporterów tak
skomentował zachowanie swoich
kolegów po fachu, którzy dostrzegli
ogień na trybunie i nie zareagowali:
„Przyglądają się albo rozmawiają.
Nikt nie podniósł aparatu do oka.
Oni nie po to przyszli na stadion.
Oni przyszli, żeby robić dożynki,
a nie jakiegoś tam człowieka, który
przez przypadek się podpalił. Tak
nas szkolono, żeby robić tylko to, co
do nas należy”.
Pisarz i publicysta Rafał Ziemkiewicz porównuje te słowa do usprawiedliwień esesmanów, tłumaczących się w Norymberdze: „My
tylko wykonywaliśmy rozkazy”.
Dziennikarz, oprócz przekazywania informacji, powinien także szukać prawdy, nie podporządkowując
swej działalności z góry określonym
wynikom, służącym zleceniodawcy.
Dodaje, że nie można było wykonywać tego zawodu uczciwie w dobie PRL. Pewien czynny zawodowo
w tamtym okresie dziennikarz,
który dziś nie chce wystąpić pod
nazwiskiem, stwierdza: „Świętym
obowiązkiem dziennikarza jest dążenie do prawdy...”, zaraz dodając:
w Wietnamie. Duchowny siedzi
w skupieniu, nikt nie usiłuje gasić
okalających go płomieni, proces
odbywa się przy pełnej sakralizacji jego czynu. Tymczasem krzyk
Siwca gubił się wśród dźwięków
kujawiaka, a z bliższej odległości
– wśród oskarżeń o chorobę psychiczną i alkoholizm.
Z pogardy dla kłamstwa
fot. Paweł Kula/PAP
| Iwona Pawlak
Jak krzyczeć, by usłyszano
Kadr z filmu “Usłyszcie mój krzyk” Macieja Drygasa podczas pokazu
w Domu Spotkań z Historią, 6 marca 2009 roku
i zamieszczających je czasopism”
– uzupełnia prof. Wiesław Władyka,
publicysta i wykładowca uniwersytecki. Możliwe było jednak obejście
cenzury, dla której pewne metafory
były po prostu nieczytelne.
Na ołtarzu polityki
Komentator radiowy, obecny
8 września 1968 r. na Stadionie
Dziesięciolecia, stwierdził, że Siwiec
podpalił się w „nieodpowiednim
momencie”. Gdyby jego akt przerwał
przemówienie Gomułki, wówczas
oczy gapiów zwróciłyby się właśnie
w kierunku płonącego. Tymczasem
odnotowano jedynie zakłócenia
w przebiegu uroczystości. „Potem,
gdy zakończyła się transmisja, zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego
właśnie na pokazie tańców, a nie
w czasie przemówienia Gomułki ten
człowiek się podpalił” – komentuje.
O wydarzeniu na Stadionie Dziesięciolecia milczały nie tylko media
w Polsce. Milczała nawet Wolna
Europa, z obawy przed kolejnym
oskarżeniem o „łgarstwo”, jak to
ujął Jan Nowak-Jeziorański. Informacja, która dotarła do redakcji,
była bowiem niewystarczająco wiarygodna – także przez to, że wyjątkowo „sensacyjna”. Inaczej zapatru-
poszlak, które mogłyby wyjaśnić
motywy kierujące niezależnym
ośrodkiem medialnym, jakim była
w 1968 roku Wolna Europa,. Toteż
w sytuacji, gdy radiostacja ciesząca
się względnym zaufaniem społecznym nie przekazała wiadomości
o incydencie w odpowiednim kontekście, społeczeństwu pozostało
jedno źródło informacji – plotka.
Zbigniew Romaszewski wspomina, że był to instrument zręcznie
wykorzystywany przez agenturę
w celu dezintegracji środowiska
opozycyjnego. Jak wobec tego sylwetka Ryszarda Siwca funkcjonowała latami w świadomości ogółu?
„Prawda” nie mogła być skomplikowana: Frustrat. Podpalił się, bo nie
dostał mieszkania w Warszawie.
Poza strukturami
Jakiś czas po tragicznych wydarzeniach na stadionie samospalenia
z podobnych pobudek dokonał czeski student Jan Palach. Wiadomość
o jego śmierci obiegła cały świat.
Niemała w tym zasługa opozycji,
której młody człowiek był aktywnym działaczem. A czechosłowacka
opozycja miała w tym czasie rozbudowany, zorganizowany charakter.
Dodatkowo, na ten kraj zwrócone
w opozycji synowie. Paradoksalnie, Siwiec długo przygotowywał
się na tę wzniosłą dla niego chwilę. Sam przyznał w liście do żony,
że czekał na to całe życie. Uczucie,
że związany jest ze środowiskiem
akademickim Uniwersytetu Jana
Kazimierza we Lwowie, gdzie studiował filozofię, towarzyszyło mu
nieustannie. Miał bardzo wrażliwą, refleksyjną naturę. Dużo czytał. W parze z intelektualną postawą szło głębokiego przekonanie
o potrzebie walki dla dobra ojczyzny. Już jako młody człowiek zaciągnął się do szeregów AK. Dzieci starał się wychować w duchu
poszanowania wartości, którym
sam hołdował. Jedna z jego córek
natomiast wspomina po latach, że
miała ojcu za złe prowadzenie życia zdominowanego przez „politykę” – nawet konsumując posiłek
w samotności, słuchał audycji Radia Wolna Europa.
W filmie Macieja Drygasa „Usłyszcie mój krzyk”, poświęconym sylwetce Ryszarda Siwca, ks. prof.
Józef Tischner wspomina o aktach
samospalenia, dokonywanych
w tamtym okresie stosunkowo
często przez mnichów buddyjskich w proteście przeciwko wojnie
Premier Donald Tusk przy okazji
niedawnego przyjęcia przez Sejm
specjalnej uchwały dla uczczenia
pamięci Ryszarda Siwca, powiedział: „Dla mojego pokolenia i dla
pokolenia ludzi starszych to był
znak czy symbol, bardzo tkwiący
w naszej pamięci”.
Niestety, premier zaklina nieco
minioną rzeczywistość, podnosząc
osobę Siwca do rangi symbolu ówczesnych buntowników. Człowiek
ten, choć rzeczywiście nadający się
idealnie na autorytet opozycjonistów, mimo swego czynu nie stał
się jednym ze znaków antykomunistycznego oporu. Nie spełniał istotnego kryterium „bycia symbolem”
– rozpoznawalności. Jeśli już jego
wizerunek funkcjonował w świadomości potocznej, to pozostawał
odwzorowaniem tego, który wykreowała agentura, a nie milczące
w jego sprawie media.
Synowie Siwca, którzy aktywnie angażowali się w działania opozycyjne,
sporo robili przy tej okazji, by prawda o ojcu – ich wielkim autorytecie
– ujrzała światło dzienne. Pogarda
dla kłamstwa stanowiła bowiem
najważniejszą zasadę, którą wpojono im w dzieciństwie. Ale starania
te przyniosły skromny skutek.
I dziś dotarcie do prawdy o czynie „Jana Polaka” zdaje się być
utrudnione. W specjalnej uchwale dotyczącej jego osoby, przyjętej
przez Sejm, akcentuje się antykomunistyczny wydźwięk protestu
Siwca, zawężając interpretację jego
dokonania do manifestacji niezgody na interwencję wojsk Układu
Warszawskiego w Czechosłowacji.
Maciej Drygas wspomina z kolei
o problemach, jakie napotkał, chcąc
uzyskać materiały o osobie Siwca.
W 1991 r., kiedy powstawał film, reżyserowi udało się skompletować całość przechowywanych w archiwach
dokumentów. Po siedmiu latach
usiłował ponownie zajrzeć do teczki
głównego bohatera za pośrednictwem tej samej instytucji. Zauważył
wtedy brak stenogramu wypowiedzi Siwca nagranej w szpitalu przez
SB tuż przed jego śmiercią...
Odwaga, potrzebna do zdobycia się
na tak dramatyczny znak protestu,
dojrzewała w Ryszardzie Siwcu latami. Wiedział, co chce przekazać,
nie wiedział – okazuje się – jak.
Nie wziął pod uwagę czynników
formalnych, które doprowadziły
do stłumienia jego krzyku. Chybił
w doborze audytorium, miejsca,
czasu. Nie wziął pod uwagę sprawności systemu, z którym przyszło
mu się zmierzyć. Zawodowców pozostawił obojętnymi.
| 09 |
Zjawiska | dziennikarstwo
Zemsta, solidarność czy PR?
Terravita ostrzega i kalkuluje
Jeden z największych polskich
producentów czekolady wezwał
krajowych przedsiębiorców do
niepodejmowania działalności
gospodarczej na Białorusi. Oskarżył
również polski rząd o utrzymywanie
kontaktów z reżimem, który toleruje
bezprawie i represjonuje naszych
rodaków. Przestrogi i zarzuty zostały
sformułowane w płatnym apelu
zamieszonym w opiniotwórczym
dzienniku.
| Tomasz Betka
Aby poznać genezę problemów Terravity, należy cofnąć się o ponad
dziesięć lat – do roku 1997, kiedy
poznańska firma postanowiła założyć na Białorusi spółkę joint venture. Wiceprezesem nowej spółki
został Konstantin Kołos, będący
wcześniej odbiorcą produktów
Terravity na wschodnim rynku.
Otrzymał on również stosowne pełnomocnictwa od prezesa Terravity
Andrzeja Cichowskiego. Współpraca układała się na tyle dobrze,
że polski inwestor wydzierżawił
założonej w Mińsku firmie maszyny i urządzenia warte ponad milion dolarów. W połowie 2001 roku
Kołos przedstawił dokumenty,
z których wynikało, że Terravita
nigdy nie była właścicielem tych
maszyn, a białoruski biznesmen
wydzierżawił je od jednej ze spółek
w Stanach Zjednoczonych. Od tego
czasu w białoruskim wymiarze
sprawiedliwości trwa postępowanie, w którym za dowód w sprawie
przyjmuje się sfałszowane dokumenty Konstantina Kołosa. Przez
ponad rok żaden przedstawiciel
Terravity nie mógł nawet wejść na
teren białoruskiej fabryki, mimo
że Eurovita (wyłączny dystrybutor
produktów Terravity) jest większościowym udziałowcem spółki, do
której należy zakład.
Odezwa Terravity
Przedłużające się postępowanie karne, straty finansowe i wizerunkowe poznańskiej firmy, a także brak
wsparcia ze strony polskich władz,
skłoniły Terravitę do podjęcia szczególnego jak na polskie warunki działania. W dzienniku „Rzeczpospolita”
z 11 marca bieżącego roku firma opublikowała płatne ogłoszenie – całostronicowy apel, skierowany do polskich inwestorów zainteresowanych
podjęciem działalności gospodarczej
na Białorusi. W apelu możemy przeczytać między innymi, że sytuacja,
w jakiej znalazła się Terravita, skła-
| 10 |
nia zarząd firmy do poinformowania
opinii publicznej o okolicznościach,
w jakich przedsiębiorstwo poniosło
straty. Równocześnie firma ostrzega
potencjalnych inwestorów przed podejmowaniem jakiejkolwiek działalności na białoruskim rynku i formułuje zarzuty pod adresem polskiego
rządu. Zdaniem Terravity ostatnia
wizyta w Mińsku wicepremiera
Waldemara Pawlaka jest „świadectwem na to, że rząd polski nie zauważa represji skierowanych wobec
działaczy zwalczanego [przez rząd
w Mińsku – TB] Związku Polaków
na Białorusi”. Firma oświadczyła
także, że jest głęboko poruszona
„ufnością, jaką obdarza się rząd
Białorusi, utrwalający reżim polityczny i dyskryminujący Polaków
tam mieszkających”. Terravita nie
wykluczyła też podjęcia środków
prawnych na arenie międzynarodowej w celu wykazania, że została pozbawiona wsparcia polskiego
rządu, który poprzez współpracę
z rządem Białorusi tuszuje prawdziwy obraz stosunków panujących
w tym kraju.
Ostre słowa skierowane pod adresem polskich władz pokazują
determinację firmy, ale rodzą również pytanie o przyczynę wyboru
takiego właśnie sposobu komunikowania się ze społeczeństwem.
Zwłaszcza, że nie należy on przecież do najtańszych. Jaki był zatem
cel apelu Terravity? – Apel, będący
szczególną formą informacji, miał
być ostrzeżeniem dla polskich
przedsiębiorców przed pochopną
decyzją o podejmowaniu działalności gospodarczej na Białorusi
– zapewnia Dorota Weres z Działu
Marketingu Terravity. – Liczymy
również, że apel spowoduje nagłośnienie problemów naszej spółki
na Białorusi – przyznaje przedstawicielka poznańskiej firmy. Środki zastosowane przez Terravitę
świadczyć mogą także o tym, że
ogólnopolskie media nie poświęcały wcześniej wystarczająco dużo
uwagi sytuacji polskich firm na
Ogłoszenie ukazało się w “Rzeczpospolitej”, 11 marca 2009 roku
Białorusi. Dorota Weres przekonuje jednak, że Terravita nie zajmowała się nigdy analizą mediów
w tym zakresie.
Spokój ministerstwa,
spokój KIG-u
Przedstawiciele Ministerstwa Gospodarki nie zgadzają się zarówno
z oceną rynku białoruskiego wyrażoną w apelu, jak i z zarzutami braku wsparcia dla polskiej firmy, która padła ofiarą oszustwa. – Z uwagi
na bliskość geograficzną i chłonność rynku, znaczny potencjał gospodarczy oraz postępujący proces
liberalizacji ekonomicznej Białoruś jest interesującym obszarem
działania dla polskich przedsiębiorców – twierdzi przedstawiciel
Departamentu Międzynarodowej
Współpracy Dwustronnej w Ministerstwie Gospodarki. Podkreśla
on zarazem, że sprawa Terravity
była przedmiotem licznych interwencji polskiej ambasady w Mińsku
oraz na forum Polsko-Białoruskiej
Komisji Mieszanej ds. Współpracy
Gospodarczej i Handlowej. W Ministerstwie przyznają jednak, że
żadna z umów międzyrządowych
z Białorusią nie reguluje relacji pomiędzy prywatnymi podmiotami
gospodarczymi funkcjonującymi
w oparciu o spółkę joint venture.
Z dystansem do apelu Terravity podchodzi również Andrzej
Arendarski, prezes Krajowej Izby
Gospodarczej, która od wielu lat
zachęca polskich inwestorów do
aktywności na rynku białoruskim.
– Nawet, jeśli firma znalazła się
w poważnych tarapatach, nawiązywanie wprost do wątków politycznych, w tym przypadku Zjazdu
Związku Polaków na Białorusi, nie
jest dobrą formą rozwiązywania
sporów. Mieszanie polityki i biznesu z pewnością nie rozwiąże problemów firmy, zwłaszcza na Białorusi
– uważa Arendarski. Prezes KIG-u
przyznaje, że rynek białoruski
pod wieloma względami odbiega
od modelu wolnorynkowego, jednak obecność na tym rynku firm
z Holandii czy Niemiec dowodzi,
że także na Białorusi można robić
dobre interesy.
Hipoteza eksperta
Stanowisko Ministerstwa Gospodarki oraz Krajowej Izby Gospodarczej wobec apelu Terravity nie
powinno wywoływać konsternacji,
tym bardziej, że obydwa podmioty
traktują rynek białoruski w sposób
szczególny i podejmują liczne działania promujące ten obszar gospo-
darczy. Otwarte
pozostaje pytanie,
dlaczego Terravita
wybrała dość nietypową formę komunikacji z opinią
publiczną. Marek
Wróbel, prezes
Neuron Agencji
PR, przyznaje, że
odpowiedź pozostanie tajemnicą
zarządu Terravity,
niemniej jednak
można wysnuć
pewne przypuszczenia. – Nie należy wykluczać,
że oświadczenie
w ydrukowane
w najpoważniejszym
polskim
dzienniku
jest
częścią większej
ofensywy nacisku
na polskie władze,
by interweniowały
w sprawie Terravity u władz białoruskich – uważa
Wróbel. – Spółka
może też dążyć
do napiętnowania nieuczciwego
partnera, ogłoszenie w „Rzeczpospolitej” kosztuje
przecież ułamek
kwoty, którą Terravita straciła na
Białorusi, i pokazania, że firmy nie
można oszukiwać bez konsekwencji. Gdyby natomiast inni polscy
przedsiębiorcy nabrali rezerwy
w kontaktach z białoruskimi partnerami po lekturze apelu Terravity, mogłoby to skłonić białoruski
władze do „przykręcenia śruby”
nieuczciwym inwestorom – przekonuje prezes Neuronu. Wróbel
zaznacza również, że poznańska
firma zyskuje wizerunkowo, ponieważ ogłoszenie wskazuje na to,
że lubi czystą grę.
Nie ulega wątpliwości, że apel Terravity w formie płatnego ogłoszenia nadaje sprawie pewnego smaku
i zmusza jego odbiorców do refleksji. Jeżeli firma poczuła się w obowiązku, aby ostrzec polskich inwestorów przed niebezpieczeństwem
za wschodnią granicą, to zrobiła
to w sposób ostry i zdecydowany. Jeżeli chciała nagłośnić swoją
sprawę w mediach i środowisku
rządowym, również jej się to udało
– o apelu Terravity mogliśmy przecież przeczytać w najważniejszych
serwisach internetowych w kraju.
Który z tych celów był traktowany
przez Terravitę priorytetowo, wydaje się mniej istotne i pozostaje
w sferze subiektywnej oceny czytelnika jej apelu.
fotografia | Kolumna Zygmunta
Fotoreportaż powraca
Nie jest to ten sam fotoreportaż, co
w latach rozkwitu tego gatunku, ale
odmieniony, multimedialny w swojej
formie. Zaczyna święcić triumfy
w Internecie.
| Andrzej Zygmuntowicz
Od kilku lat analitycy mediów mówią o powolnym, ale wyraźnym
spadku sprzedaży prasy o charakterze informacyjnym, szczególnie dzienników ogólnokrajowych
i regionalnych. Bronią się jeszcze tabloidy, bazujące na najpopularniejszych tematach kultury masowej:
sensacji, plotce i skandalu, najchętniej z celebrytami w roli głównej.
W takiej wystarczy agresywny tytuł, duże zdjęcie z wyciętym drugim planem, by nie przeszkadzał
w przyswojeniu najważniejszego
motywu, a pod spodem kilka prostych słów, opisujących sytuację.
Klasyczny dziennik wygląda trochę
inaczej: brak krzykliwości pierwszej
strony powoduje, że nie rzuca się
zanadto w oczy, nie przyciąga swoją
skromną powagą. W epoce zdominowanej przez barwną, wszechobecną i nachalną reklamę oczy
szukają mocnych elementów wizualnych. Poważny dziennik, żeby był
poważny, nie sięgnie po takie tanie
chwyty. Ale to niedostosowanie
wizualne jest tylko jednym z wielu czynników, mających wpływ na
spadek nakładów tradycyjnej prasy
codziennej. O wiele istotniejszym
jest ogólny spadek czytelnictwa. Jest
to zjawisko – niestety – coraz powszechniejsze.
Trzecim, i chyba najpoważniejszym czynnikiem, wpływającym
na ograniczenie nakładów, a może
nawet upadek tradycyjnej prasy,
jest rewolucja cyfrowa. Nasza cywilizacja zachłysnęła się cyfryzacją
wszystkiego, Internet – najważniejsze dziecię tej rewolucji – zdominował zarówno świat zawodowy, jak
i prywatny. Niebywała wygoda korzystania z internetowego medium
powoduje, że niczego i nigdzie poza
nim się nie szuka. Efektem jest dość
powszechne przeświadczenie, że
jeśli czegoś nie ma w Internecie, to
po prostu nie istnieje i pewnie nigdy
nie istniało. Więc gdzie dziś szukać
informacji? Wiadomo – wystarczy
włączyć proste elektroniczne urządzenie i po chwili wszystko się wie.
Wydawcy prasy też zauważyli, że
czytelnicy szukają informacji także
na monitorach, i stworzyli internetowe wersje swoich tytułów. Ale
długie wpatrywanie się w jeden obraz na monitorze komputera męczy
i nudzi. By sprostać wymaganiom
odbiorcy, informacje na stronach
internetowych są krótkie, a komentarze ledwie parozdaniowe. To męczenie się odbiorców przy czytaniu
tekstów stworzyło nowe możliwości
przed dziennikarstwem o charakterze wizualnym. Monitor komputerowy do złudzenia przypomina
ekran telewizora. Przyzwyczajenia
z oglądania telewizji przenoszą się
na podobne do niego urządzenie.
Na ekranie jak i na monitorze dobrze bronią się wiadomości przekazywane przez obraz i dźwięk.
Ale i ta forma nie może trwać zbyt
długo. Przed telewizorem, siedząc
w wygodnym fotelu czy nawet leżąc na kanapie, jesteśmy w pewnej
odległości od ekranu i możemy
dość swobodnie się poruszać. Przed
monitorem komputera siedzimy
usztywnieni, wpatrując się z bliska
w niezbyt duży ekran. Obraz musi
się więc zmieniać, by zmęczenie
nieporuszającego się ciała nie doskwierało, bo oczy nie wytrzymają
skupiania się przez dłuższy czas na
takim samym obrazie czy długim
tekście. Dodatkowo nowocześni
odbiorcy, ukształtowani przez reklamę telewizyjną, kochają szybko
zmieniające się obrazy z atrakcyjnym dźwiękiem w tle.
Fotografia o charakterze dokumentalnym wyszła naprzeciw tym
nowym tendencjom. W prasie już
wiele lat temu została sprowadzona
do prostej ilustracji, dodawanej do
artykułu i potwierdzającej zwykle
to, co już wiadomo. Internet wybudził ją z długoletniej hibernacji
i pozwolił na dynamiczny rozwój.
Fotoreportaż powrócił na „łamy”
nowej, cyfrowej prasy ze swoimi
rozbudowanymi, wielozdjęciowymi opowieściami i, prawdę powiedziawszy, stał się bardziej widoczny,
niż miało to miejsce w jego złotych
czasach, czyli latach 50.-70. XX wieku. Dzisiejsze sposoby opowiadania fotografiami są nieco inne niż
w czasach dominacji mistrzów
– ojców założycieli agencji Magnum.
Jesteśmy jednak już pół wieku później, a nasza cywilizacja przeszła
w tym czasie ogromne przemiany,
z rewolucją cyfrową na czele. Zauważyli to także późni wnukowie
Cartier-Bressona, Capy, Seymoura
i Rodgera, tworzący dziś trzon walczącej o rynek historycznej agencji.
Obok zdjęć przeznaczonych dla
typowej prasy realizują także materiały wyłącznie do prezentacji
w postaci elektronicznej (http://inmotion.magnumphotos.com/essays).
Tą nową formą, która przyniosła
odrodzenie fotoreportażu, jest photocast – zwarta wypowiedź, łącząca
od kilku do kilkudziesięciu zdjęć
z podkładem dźwiękowym, a czasem także z dodatkiem krótkich
sekwencji filmowych. Ze względu
na wartko zmieniające się kadry
i dodany do nich dźwięk, trochę
przypomina film dokumentalny, ale
forma ta bazuje przede wszystkim
na dobrze zrobionej fotografii, o nie
tylko ciekawej tematyce, ale także
o oryginalnej estetyce, dopasowanej
do dynamicznego sposobu pokazywania zdjęć. Prezentacje elektroniczne przeznaczone są nie tylko
do Internetu, ale także do sal wystawowych i telewizyjnych kanałów
dokumentalnych. Obok zdjęć bardo
istotnym elementem wypowiedzi
jest dźwięk, toteż, by nadążać za
współczesnością, fotografowie muszą poszerzyć swój warsztat, aby
w czasie realizowania zdjęć móc od
razu rejestrować oryginalne dźwięki, które zostaną wykorzystane przy
montowaniu fotoreporterskiej prezentacji.
Nie wszystkie z dzisiejszych photocastów mają dopracowaną stronę
dźwiękową. To ciągle raczkująca
metoda pokazywania fotoreportaży, dlatego niedoskonała. Są już
jednak mistrzowskie realizacje
i zapewne szybko będzie następować rozwój tej nowej technologii,
bo coraz więcej odbiorców szuka
w Internecie nie tylko informacji,
ale także refleksji o współczesnym
świecie, a fotoreportaż doskonale
prezentuje temat, skłaniając przy
tym do chwili namysłu.
Nowa sytuacja prasy jest niemiłą niespodzianką dla dziennikarzy piszących, szczególnie tych
od długich analiz, dla fotografów
natomiast pojawiła się szansa na
powrót do czołówki opowiadaczy
o meandrach współczesności. Mają
nowe narzędzia i rzesze odbiorców
– czekających, by mówiono do nich
nie tylko ważne rzeczy, ale zawsze
nowoczesnym językiem.
| 11 |
fotoesej | Marek Sadowski
Marek Sadowski | fotoesej
Jestem
z miasta
| 12 |
| 13 |
Perły z lamusa: Karl Blossfeldt | fotografia
PR | W praktyce
Organizacje PRocentują
Mikrofotograf
Kiedy zaczynał swój kilkudziesięcioletni romans
z fotografią, ta, jako sztuka mniej szlachetna,
bo młodsza i nieodkryta, dopiero stawała się
popularna. Wielu ludzi postrzegało aparat
fotograficzny niczym mikroskop, naukowe
narzędzie, przeznaczone jedynie do rejestrowania
rzeczywistości. Karl Blossfeldt stał gdzieś pomiędzy:
dla niego aparat był narzędziem naukowym
rejestrującym piękno świata roślin.
| Agnieszka Juskowiak
Urodził się 6 czerwca 1865 roku w niemieckiej wiosce Schielo w Saksonii. W latach
1871-1881 uczęszczał do szkoły w wiosce
Harzgerode. Niewiele wiadomo o jego rodzinie, nawet o tym, czy była dobrze sytuowana.
W latach 1882-1884 uczył się sztuki modelowania w Mägdesprung, w miejscowej hucie
żelaza, i w Kunstgiesserei (odlewni artystycznej). W późniejszych latach pobierał lekcje
rysunku i rzeźby w Lehranstalt des Königlich
Preussischen Kunstgewerbemuseums w Berlinie. W latach 1890-1896 uczestniczył w projekcie swojego nauczyciela Moritza Meurera
– zbierał materiały do kolekcji roślin, które
fotografował. Następnie materiały te służyły
studentom podczas zajęć z lekcji rysunku.
Fotografować zaczął dopiero w roku 1890,
kontynuując jeszcze przez trzy lata naukę
muzyki. W 1891 roku przyłączył się do Kunstgewerbliche Lehranstalt, gdzie uczył modelowania na podstawie przykładów sfotografowanych roślin. Osiem lat później w Berlinie
zbudował własny aparat fotograficzny. Było to
konieczne, bo tylko taki sprzęt zapewniał mu
30-krotnie powiększanie obiektów. Na wielu
jego pracach zoom jest ustawiony tak blisko,
że rośliny tracą swoje „roślinne oblicze”. Raczej przypominają abstrakcje. Tak, jak pączkujące łodygi, które wyglądają jak indiańskie
totemy, albo kwiaty facelii, przypominające
kute w żelazie arcydzieło sztuki. I mimo że
oddziaływały na niego XIX-wieczne poglądy
na naukę, Blossfeldt wierzył, że „roślina musi
wyglądać jak zupełna artystyczna i architektoniczna struktura”.
Połączenie rzemieślnika-rzeźbiarza z wrażliwością obserwatora spowodowało, że Blossfeldt zwracał uwagę na setki najmniejszych
Paproć
| 14 |
Ponad pięć tysięcy organizacji pozarządowych wystartowało
w wyścigu „po jeden procent”. Zdaniem specjalistów wygrają te,
które będą profesjonalnie podchodzić do swojej komunikacji.
detali roślin. Przywrócił zafascynowanie otaczającą naturą jako dziełem sztuki. Nic dziwnego. Przez
ponad 30 lat fotografował liście,
maki, komórki, pędy... Większość
z jego ujęć powstawała w świetle
dziennym, mimo to zachował całkiem wyraźną ostrość. Oczywiście
fotografie były czarno-białe.
W 1898 roku poślubił Marię Plank.
Nie wiadomo, czy para miała dzieci.
Wiadomo natomiast, że związek nie
wytrzymał próby czasu – rozwód
nastąpił w 1910 roku. Blossfeldt dwa
lata później ożenił się ponownie.
W 1912 roku poślubił Helenę Wegener – śpiewaczkę operową. Razem
z nią podróżował po wschodniej
Wykonywane przez ponad trzydzieści lat fotografie roślin autorstwa Karla Blossfeldta stanowią
świadectwo precyzji i oddania,
które stały się pomostem między
dziewiętnastowieczną i dwudziestowieczną fotografią. Pięknie
skomponowane czarno-białe zdjęcia są świadectwem niezwykłego
smaku i wyczucia formy. Martwe
natury uwiecznione przez Blossfeldta są jak ich autor – ciche
jednakże efektowne.
Yours Gallery
Europie i północnej Afryce, kolekcjonując coraz to nowsze okazy.
W latach 1898-1931 wykładał
w Kunstgewerbeschule, gdzie dorobił się w końcu tytułu profesora.
W międzyczasie podróżował nad
Morze Śródziemne, skąd przywoził kolekcje roślin. W 1928 roku
opublikował książkę „Urformen
der Kunst” („Pierwotna sztuka”),
zawierającą fotografie roślin w dużym zbliżeniu. Została ona entuzjastycznie przyjęta przez odbiorców.
Album zawierał 120 osobnych fotografii z krótkim opisem.
Druga edycja ukazała się rok później, zawierała te same ujęcia opatrzone tekstem. Została wydana
w Niemczech w języku niemieckim
i angielskim (w wersji brytyjskiej
i amerykańskiej). Angielskie wydanie nosiło tytuł „Art Forms in
Nature”. Warto zwrócić uwagę, że
pierwsze wydanie fotografii roślin
Anna Dymna i jej podopieczni z Fundacji „Mimo wszystko”
| Magdalena Grzymkowska
Passiflora
ma ton neutralny, drugie – wpadający delikatnie w zieleń. Poza
tym rośliny w pierwszym wydaniu
miały mniej wyraźną fakturę. Jednak mimo że obie edycje zwierały
te same ujęcia, ich wygląd był nieco
inny. Poza małymi zmianami, które
wynikają z niedoskonałej techniki
druku rotograwiurowego, stosowanej wówczas przy dużych nakładach, trzy edycje z 1929 roku są
identyczne, jeśli chodzi o wymiary,
kolory i niedoskonałości płyt. Tak
więc nie może być mowy o innych
płytach. Wymiary grawiur były
z reguły formatu 26x19 cm drukowane na papierze formatu 31x24 cm
z numerem kolejnym w dolnym prawym rogu.
W 1932 roku Blossfeldt wydał drugą
pracę, pt. „Wundergarten der Natur”.
Została opublikowana wraz z nowym
zestawem 120 fotografii w 1932 roku.
Po śmierci Blossfeldta jego liczne prace były publikowane i są wznawiane
aż do dnia dzisiejszego.
Szacuje się, że w ciągu całego życia
wykonał blisko 6000 mikrofotografii. Cierpiał na niedostatek rozwiązań technicznych, ale jakoś temu
zaradził, budując m.in. własny
sprzęt. Jego prace pokazywały piękno natury. Oglądając rośliny z bardzo bliskiej odległości, otwierał sobie drzwi do świata abstrakcyjnych
form, których nie widać na pierwszy
rzut oka. W jego oczach byle szparag potrafił wyglądać jak dostojne
dzieło sztuki. Niektóre spośród jego
prac wyglądają jak ornamenty kute
w żelazie, fragmenty poręczy czy
abażurów.
Odszedł na emeryturę w 1931 roku.
Trzy lata później, 9 grudnia 1932
roku, zmarł.
Organizacje pozarządowe mają
się o co się bić. O ile w 2007 roku
podatnicy przekazali fundacjom
i stowarzyszeniom nieco ponad
100 mln zł, to w ubiegłym roku
było to już prawie 300 mln. zł.
– Na kontach niektórych organizacji pozarządowych znalazło się
nawet trzykrotnie więcej pieniędzy – podkreśla Justyna Stępień,
dyrektor działu PR Polskiej Akcji
Humanitarnej.
Ten wzrost zawdzięczają nie tylko
wprowadzeniu uproszczonych zasad przekazywania pieniędzy przez
podatników – teraz wystarczy tylko
w składanym zeznaniu wskazać organizację, którą chce się wesprzeć,
ale również coraz bardziej profesjonalnemu podejściu do komunikacji. – Organizacje pozarządowe
walczą między sobą o sponsora
– komentuje Jakub Słowik, założyciel i prezes fundacji KidProtect.pl.
Warto zapłacić
Kanadyjski krwiściąg
Zdaniem Piotra Czarnowskiego,
prezesa First PR, największy problem mają małe stowarzyszenia
i fundacje. – Nie stać ich na efektywną komunikację, dlatego albo
się nie komunikują, albo robią to
bardzo okazjonalnie. W ich przypadku dużą rolę odgrywa marketing szeptany – podkreśla Czarnowski. Większe NGO-sy nie mają
takiego problemu. – Na wszystkie
inne kampanie staramy się pozyskiwać powierzchnię reklamową za
darmo. Jednak 1 proc. jest na tyle
ważną sprawą, że jesteśmy w stanie
przeznaczyć na ten cel pewien budżet – opowiada Justyna Stępień,
dyrektor działu PR w Polskiej Akcji
Humanitarnej. Z kolei Krzysztof
Dobies, rzecznik Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, dodaje,
że to się po prostu opłaca. – Warto wydać kilka tysięcy złotych na
kampanię, a potem zyskać kilkanaście lub kilkaset – tłumaczy.
niego Piotrusia ze spotu Fundacji
TVN „Nie jesteś sam”, czy seria
zdjęć dzieci trzymających tabliczkę
z napisem „Potrzebuję rodziców”,
promujących w ten sposób Stowarzyszenie SOS Wioski Dziecięce, to
jest to, co Polaków chwyta za serce. Autorzy kampanii „1 procent”
grają na emocjach odbiorców i zapominają o tym, co najważniejsze
– pokazać, na co przeznacza się
zebrane pieniądze. A ludzie chcą
wiedzieć, na co idą ich podatki
– ostrzega Krzysztof Dobies.
Warto pamiętać także o kwestiach
technicznych. W 2008 roku o datki rywalizowały dwie organizacje,
które w nazwie posiadały Ojca Pio:
fundacja „Dzieło Pomocy św. Ojca
Pio”, która otrzymała aż 16 mln.
złotych, oraz „Centrum Hospicyjne i Opiekuńczo-Lecznicze dla
Dzieci im. św. Ojca Pio” z zaledwie
380 tysiącami zysku. Krzysztof Nawrocki, dyrektor krakowskiego hospicjum dziecięcego, w „Dzienniku
Polskim” przypuszcza, że prawdopodobnie część osób, które chciało
wesprzeć hospicjum, pomyliło nazwy. – Pełna nazwa naszej placówki
była trudna do zapamiętania. Tymczasem, program komputerowy dla
podatnika, dostępny w Internecie,
tak skonstruowano, że na hasło
„Ojciec Pio” jako pierwsza pokazywała się nazwa „Dzieła Pomocy św.
Ojca Pio” – komentuje.
Aby uniknąć takich pomyłek, organizacje pozarządowe umieszczają na swoich stronach progra-
my do wypełniania PIT-ów, które
można pobrać ze strony internetowej fundacji z już wypełnionym
polem dotyczącym przekazywania
1 procentu.
Albo imają się bardziej wymyślnych sposobów. Jedno ze stowarzyszeń postanowiło przeprowadzić
bezpłatne warsztaty „PIT – praktyka i teoria”. Kierował nimi specjalista ds. księgowości, który miał za
zadanie wytłumaczyć, jak poprawnie dokonać rozliczenia z fiskusem.
Dodatkowo beneficjentom rozdawano PIT-y z wpisaną w odpowiednim miejscu nazwą organizacji
– oczywiście tego stowarzyszenia.
Lepiej z celebrytą
Kampanie silniej oddziałują, gdy są
poparte autorytetami. Doskonale
wiedzą o tym specjaliści z Fundacji
Dzieciom, informujący, że minister
finansów Jacek Rostowski wybrał
właśnie tę organizację do oddania
1 proc. swojego podatku. Z kolei
aktorka Edyta Jungowska wybrała
Fundację św. Mikołaja, a w mailingu
Fundacji „Mimo wszystko” do adresatów zwraca się z prośbą o wsparcie sama Anna Dymna. Krajowe
Centrum Kompetencji na początku
lutego rozpoczęło kampanię mającą
uświadomić, jak ważną kwestią jest
przekazywanie 1 proc. podatku na
NGO-sy. W tym wypadku promuje
się samą ideę, a nie konkretną instytucję. W projekcie wzięli udział
m.in. Beata Tyszkiewicz, Grażyna
Wolszczak, Piotr Adamczyk i Zbigniew Zamachowski.
Z kolei Magdalena Magda, specjalista ds. PR w Fundacji Pro Bono
Poloniae, podkreśla, że najważniejszy dla organizacji pozarządowych
jest Internet. – Jest to jedyne forum
otwarte na przepływ informacji
o organizacjach pozarządowych
– dodaje. Newsletter, mailing, strona internetowa, te wszystkie możliwości daje Internet. Taka strona,
jak Pajacyk.pl, prowadzona przez
Polską Akcję Humanitarną, sama
stała się już znaną marką.
Kampanie wzruszające
i pragmatyczne
Facelia błękitna
Z drugiej strony Dobies wskazuje
na zagrożenia, wynikające z nadmiernej aktywności w ramach
„1 procent”. – Opowieść ośmiolet-
Muzyczna Agrafka, jeden z programów Fundacji Pro Bono Poloniae
Fundacja Kidprotect.pl również
funkcjonuje głównie w sieci. – Fundacja walczy z zagrożeniami płynącymi z Internetu – mówi prezes
KidProtect.pl. – Ale coraz więcej
innych organizacji wykorzystuje
Internet w celach promocyjnych,
ponieważ jest to medium tanie i coraz bardziej popularne – dodaje.
Mariaż z agencją
Mimo coraz ciekawszych sposobów na dotarcie do podatników,
organizacje borykają się z brakiem
specjalistów. A jeśli już ktoś zajmuje się komunikacją, jest często
odpowiedzialny za wszystkie działania marketingowe. – PR-owcy
z organizacji tak naprawdę zajmu-
jesteśmy traktowani jak pełnoprawni klienci – opowiada Michał
Rżysko, koordynator ds. public relations w Fundacji.
Nie do ocenienia
Jednocześnie NGO-osom bardzo
trudno mierzyć efektywność działań PR. – Często musimy opierać
się na intuicji i doświadczeniu.
Skutki naszych działań są długofalowe, dlatego trudno je w jakikolwiek sposób zmierzyć – mówi
Justyna Stępień
– Z drugiej strony projekt „Pajacyk” jest marką rozpoznawalną ze
stałą grupą darczyńców. Co jest
niewątpliwym sukcesem. Jednak
trudno ocenić, na ile zwiększyła
Członkowie organizacji Kaddu Yaraax
ją się wszystkim: zarówno komunikacją i monitoringiem, jak też
promocją i reklamą. To ogromna
oszczędność kosztów – tłumaczy
Justyna Stępień.
– Głównym problemem organizacji pozarządowych jest to, że nie
dysponują one profesjonalną kadrą, która ma doświadczenie w PR
– ocenia Eliza Misiecka, dyrektor
zarządzająca Genesis PR. Dlatego
coraz częściej agencje PR podejmują współpracę z organizacjami
pozarządowymi. Obecnie trudno
na rynku znaleźć agencję PR, która by nie współpracowała ze stowarzyszeniem czy fundacją. Tak jest
w przypadku Fundacji św. Mikołaja i firmy Genesis PR, które pracują
ze sobą od półtora roku. – W momencie, kiedy mieliśmy już wyrobioną renomę i było nas na to stać,
podjęliśmy decyzję o działalności
pro bono. Spośród kilku tysięcy
organizacji wybraliśmy Fundację
św. Mikołaja, ponieważ kwestie,
których dotykała, były nam szczególnie bliskie, a PR tej organizacji nie był w najlepszym stanie
– wspomina Misiecka. Fundacja
bardzo ceni sobie współpracę
z agencją – Bezpłatnie mamy zapew nioną ca ł kow itą obsługę,
się świadomość Polaków na temat
skutków niedożywienia u dzieci
– dodaje. Podobnego zdania jest
Ewa Dziadyk, kierownik działu PR
w Fundacji Anny Dymnej „Mimo
wszystko”. – Kampanie społeczne
to nie tylko dochód np. z smsów czy
linii charytatywnych. To przede
wszystkim zmiana świadomości
ludzi – podkreśla Dziadyk.
10 organizacji, które otrzymały najwięcej
pieniędzy w 2008 roku:
•
Fundacja „Zdążyć z pomocą” – 32 mln zł.
•
Dzieło Pomocy św. Ojca Pio – 16 mln zł.
•
Fundacja Anny Dymnej
„Mimo wszystko” – 11 mln zł.
•
Stowarzyszenie SOS Wioski Dziecięce
w Polsce – 7 mln zł.
•
Fundacja Warszawskie Hospicjum
dla Dzieci – 5 mln zł.
•
Fundacja Pomocy Osobom Niepełnosprawnych
„Słoneczko” – 4 mln zł.
•
Lubelskie Hospicjum dla Dzieci
im. Małego Księcia – 4 mln zł.
•
Fundacja „Nie Jesteś Sam” – 3 mln zł.
•
Fundacja „Na Ratunek Dzieciom
z Chorobą Nowotworową” – 3 mln zł.
•
Fundacja Ewy Błaszczyk
AKOGO – 3 mln zł.
| 15 |
To PRoste / Case study | PR
PR | Wiwisekcja
Healthcare PR
Czym jest Healthcare PR? Czy praca dla klientów z branży
farmaceutycznej różni się od tej na rzecz pozostałych
klientów? Czy praca dla klientów farmaceutycznych
wymaga wykształcenia medycznego? Na pytania
odpowiada Patrycja Rzucidło-Zając, Senior Account
Manager w dziale Healthcare w Euro RSCG Sensors.
z prawem farmaceutycznym informacja
o leku na receptę może być skierowana
wyłączenie do lekarza. To oznacza, że
zarówno w informacji prasowej czy na
ogólnodostępnej stronie internetowej,
jak i w materiałach edukacyjnych dla pacjentów nie można podawać informacji
na temat konkretnego leku stosowanego
w tym schorzeniu.
Czy praca w dziale PR
obsługującym jedynie firmy z branży
farmaceutycznej różni się od tej dla
innych klientów?
Praca dla branży farmaceutycznej na poziomie codziennej obsługi klienta, narzędzi
komunikacji czy współpracy z mediami nie
różni się znacząco od pracy dla klientów z innych branż. Zasadnicze różnice pojawiają się
na poziomie strategii komunikacji, wyboru
odpowiednich kanałów dotarcia czy zaplanowania konkretnych aktywności. W projektowaniu pracy dla marek lub firm sektora farmaceutycznego trzeba bowiem uwzględnić nie
tylko dotarcie z informacją do konsumentów,
w tym przypadku mówimy raczej o pacjentach, ale także do szeroko pojętego środowiska
medycznego – lekarzy, pielęgniarek czy farmaceutów. Poza tym zaplanowane działania
muszą być adekwatne do specyfiki zagadnienia czy produktu, często są to trudne tematy
dotyczące zdrowia (cukrzyca, astma), a nawet
życia (nowotwór, AIDS); muszą uwzględniać
liczne obostrzenia, jakim podlegają działania
dla sektora farmaceutycznego.
Czy są szczególne obostrzenia przy
np. przy tworzeniu informacji prasowej
na temat farmaceutyków?
Tak. W Polsce obowiązuje prawo farmaceutyczne, które reguluje wszelkiego rodzaju normy i obostrzenia dotyczące reklamy i promocji
produktów leczniczych: na receptę (Rx), bez
recepty (OTC) czy suplementów diety. Dlatego też przy przygotowaniu materiałów informacyjnych skierowanych do pacjentów czy
informacji prasowych dla mediów konieczna
jest znajomość możliwości komunikowania
tych produktów w zakresie dopuszczonym
przez prawo farmaceutyczne. W przypadku
leków OTC i suplementów diety są to głównie
obostrzenia dotyczące sposobu przekazywania informacji o produkcie, np. komunikat
o leku bez recepty nie może być prezentowany
przez osoby pełniące funkcje publiczne, osoby
posiadające wykształcenie medyczne lub sugerujące posiadanie takiego wykształcenia. Zdecydowanie więcej obostrzeń dotyczy jednak
leków na receptę. Przede wszystkim zgodnie
| 16 |
Czy praca w dziale PR-healthcare
wymaga wykształcenia
medycznego, by móc być
wiarygodnym partnerem?
Zasadniczo nie. Wiele osób, które zajmują się komunikacją dla branży farmaceutycznej, nie ma wykształcenia medycznego i są to osoby pracujące zarówno po
stronie agencji, jak i w firmie farmaceutycznej. Oczywiście, wiedza z zakresu
medycyny jest przydatna w prowadzeniu działań PR dla tej branży, jednak
w większości przypadków nie jest konieczne szczegółowe poznanie mechanizmów działania ludzkiego organizmu.
Czy aktywności PR w dziale
Healthcare obejmują także
kontakty ze środowiskiem
medycznym?
Tak, właściwie trudno jest wyobrazić sobie prowadzenie jakiegokolwiek projektu
dla branży farmaceutycznej bez współpracy ze środowiskiem medycznym,
najczęściej z lekarzami specjalizującymi
się w danej dziedzinie, którzy mogą dostarczyć niezbędnych treści merytorycznych na temat danego zagadnienia. Na
przykład przy prowadzeniu kampanii
edukacyjnej dotyczącej astmy pomocna
jest konsultacja merytoryczna z lekarzem alergologiem, który może udzielić szczegółowych informacji na temat
choroby, diagnostyki czy leczenia astmy.
Eksperci medyczni biorą także udział
w spotkaniach prasowych jako prelegenci, komentują materiały prasowe, czy
opracowują dodatkowe informacje na
temat schorzenia, które są dodawane do
teczki prasowej. Z racji bowiem specjalizacji w danej dziedzinie (ginekologia,
psychiatria) to właśnie eksperci medyczni mogą przekazać więcej informacji
na temat danej choroby, podzielić się
doświadczeniem z codziennej praktyki,
opowiedzieć o konkretnych przypadkach. Bardzo często więc po otrzymaniu
takich materiałów prasowych dziennikarze zwracają się do nas z prośbą o kontakt z danym ekspertem, aby przeprowadzić wywiad.
Patrycja Rzucidło-Zając
Senior Account Manager
w Euro RSCG Sensors
Jeśli macie pytania, piszcie:
[email protected]
Patronat merytoryczny:
z dziennikarzami z branży informatycznej
(IT) oraz tymi, którzy piszą biznesowo o
nowych technologiach. Co oczywiście nie
oznacza, że nie kontaktujemy się z dziennikarzami zajmującymi się innymi branżami – podkreśla Joanna Frąckowiak. Oprócz
tego pracownicy działu jednym tchem
wymieniają ich obowiązki, które niewiele różnią się od pracy w agencji: tworzenie
informacji prasowych, komentarzy, sprostowań, aranżowanie spotkań i konferencji prasowych z udziałem mediów, dostarczanie informacji, pomoc w rozwiązaniu
ciężkich pytań, prezentowanie produktów
i rozwiązań Microsoft, aktywna współpraca
z mediami, monitoring mediów.
By Polacy byli eko
Agencja Partner of Promotion
przed konferencją klimatyczną
COP 14 obsłużyła ponad 800
dziennikarzy, przygotowała
ok. 50 informacji prasowych
i zaaranżowała 50 rozmów
dziennikarzy z ekspertami
Ministerstwa Środowiska.
A wszystko to w czasie
zaledwie czterech miesięcy.
| Piotr Zabiełło-Adamczyk
COP PR
Od 1 do 12 grudnia w Poznaniu gościło blisko 12 tysięcy gości z całego świata. Znajdowali się wśród nich m.in. reprezentanci 186
oficjalnych delegacji rządowych, członkowie
międzynarodowych instytucji biznesowych
i ekologicznych oraz liczni dziennikarze. Na
konferencji byli obecni tacy goście, jak: Sekretarz Wykonawczy ONZ – Ban Ki Moon,
senator John Kerry oraz laureaci Pokojowej
Nagrody Nobla – Al Gore i Wangari Maathai.
A wszystko to w ramach konferencji COP 14
– jednego z najważniejszych wydarzeń politycznych, jakie w ubiegłym roku odbyły się
w Polsce. Agencja public relations Partner
of Promotion była odpowiedzialna za kampanię komunikacyjną na rzecz przeciwdziałania zmianom klimatu i zwiększania świadomości ekologicznej, która odbyła się przed
samym wydarzeniem.
Zmienić klimat
Badania przeprowadzone przed rozpoczęciem działań edukacyjno-informacyjnych
pokazały, że w Polsce nie ma ani tradycji, ani
zwyczaju ochrony środowiska naturalnego,
a polskie media nie wykazują dużego zainteresowania tematem globalnego ocieplenia.
W związku z tym, celem kampanii, obok promocji samej konferencji COP 14, było również
budowanie świadomości na temat zmian klimatu oraz zainicjowanie publicznej dyskusji
o globalnym ociepleniu. Głównym celem
wszystkich niestandardowych działań prowadzonych w ramach kampanii edukacyjnoinformacyjnej Ministerstwa Środowiska było
zwrócenie uwagi polskiego społeczeństwa na
problem zmian klimatu oraz promocja proekologicznych postaw wśród Polaków.
Aby dotrzeć z kluczowymi przesłaniami
kampanii do jak najszerszego grona odbiorców, wyróżniono trzy podstawowe grupy
docelowe: młodzi ludzie w wieku 12-19 lat,
dorośli w wieku 20-40 lat oraz dorośli po
40 roku życia, dla których opracowano szereg oryginalnych działań komunikacyjnych
dopasowanych do ich wieku, zainteresowań
oraz oczekiwań.
CSR na pomoc
Biały miś na COP-ie
Wszystkie działania poprzedzające szczyt
ONZ zostały przeprowadzone przez agencję
Partner of Promotion. Wykorzystano narzędzia zintegrowanej komunikacji marketingowej. Co znaczy, że obok tradycyjnych
działań komunikacyjnych, jak na przykład
prowadzenie biura prasowego, kampania
„Zmień nawyki na dobre. Zmień klimat na
lepszy” obfitowała w liczne akcje specjalne,
takie jak happeningi, flash-moby, różnorodne konkursy oraz działania online, w skład
których wchodziły m.in. ekologiczny blog
oraz specjalne ekologiczne profile na jednym
z najpopularniejszych polskich portali społecznościowych.
Jedną z takich akcji zorganizowanych
w związku z Konferencją COP 14 był happening „Biały miś”, przeprowadzony w pięciu
największych miastach Polski. Jego uczestnicy przebrani w stroje niedźwiedzi polarnych
spacerowali głównymi ulicami miasta, trzymając tablicę z napisem „Jeśli nie zaczniesz
dbać o środowisko, za 50 lat znikniemy z tego
świata! Pozwól nam żyć!”. Głównym celem
eventu było zwrócenie uwagi przypadkowych
przechodniów na problem postępującego
ocieplania się klimatu oraz jego skutków.
PR w Internecie
W ramach działań prowadzonych w Internecie ogromną popularnością cieszyła się
klimatyczna wyspa COP 14 umieszczona
w wirtualnym świecie Second Life. Dzięki
niej na własne oczy można było zobaczyć
skutki postępujących zmian klimatu oraz
zapoznać się z informacjami na temat Konferencji COP 14. Wyspa, utworzona na początku grudnia 2008 r., tylko w ciągu jednego
miesiąca przyciągnęła blisko 3 tys. gości.
Jednym z elementów kampanii na rzecz przeciwdziałania zmianom klimatu i zwiększania świadomości ekologicznej było również
przygotowanie, m.in. przez agencję Partner of
Promotion, specjalnego programu edukacyjnego dla szkół, skierowanego zarówno do nauczycieli, jak i uczniów. Materiały edukacyjne
obejmowały scenariusz lekcji na temat zmian
klimatu oraz oryginalny przewodnik dla nastolatka „Bądź eko”, zawierający zbiór zasad
dotyczących proekologicznych zachowań.
Dodatkowo na potrzeby kampanii COP 14
przygotowano sześć spotów telewizyjnych oraz
serię trzech filmów zatytułowanych „Stefan
i Mariolka”, które w zabawny sposób pokazywały, jak każdy z nas może chronić środowisko naturalne. Filmy zostały umieszczone na
popularnym portalu internetowym Youtube.
com. Za ich kreację odpowiadały agencje reklamowe Wunderman i Young & Rubicam.
Ostatnio projekt „Zmień nawyki na dobre.
Zmień klimat na lepszy” znalazł się w gronie
dziesięciu najlepszych na świecie programów
komunikacyjnych, dotyczących odpowiedzialności za środowisko naturalne, wyróżnionych w międzynarodowym konkursie
„The Impact Awards 2008”.
Wizerunek giganta
| Marek Maślanka
Grupie 140 osób sceptycznie nastawionych do
systemu operacyjnego Microsoftu Windows
Vista przedstawiono system o nazwie Mojave.
Po zakończeniu prezentacji 90 proc. osób było
zachwyconych nowym systemem. Gdy dowiedzieli się, że prezentowany im system jest tak
naprawdę Vistą, nie mogli ukryć zakłopotania. – Test Mojave pokazał tak naprawdę, jak
duża jest siła marki. Raz ukształtowana opinia, która później jest przekazywana wśród
użytkowników i osób, które nie korzystały z
danego produktu, determinuje jego wizerunek, a niekiedy zupełnie niesłusznie potrafi
zaprzepaścić szanse na pozytywny odbiór –
komentuje Piotr Kaniowski, PR technology
specialist z polskiego oddziału Microsoftu.
Test Mojave pokazał również, jaki wizerunek
ma ten komputerowy gigant, i jak bardzo potrzebny jest dobry dział public relations.
– Myślę, że mimo wszystko firma jest i tak
lepiej postrzegana niż np. 10 lat temu – oce-
podkreśla. Od listopada 2008 roku
z PR Microsoftu współpracuje agencja PR Weber Shandwick. Wcześniej
był to Rowland Communications.
nia Marek Jaślan, dziennikarz „Dziennika”
i „Marketing and More”, specjalizujący się
w tematyce komputerowej.
Globalny PR
W dziale PR-u polskiego oddziału Microsoft
pracują cztery osoby. – Wzrastaliśmy razem
z rozwojem całej firmy. W 2005 roku w naszym dziale pracowały dwie osoby, a teraz
jest nas dwa razy tyle – podkreśla Joanna
Frąckowiak, public relations manager z polskiego oddziału Microsoftu.
Jednak zdaniem dziennikarzy z branży informatycznej bycie w korporacji może ograniczać. – Pracownicy działu nie zawsze mogą
być odpowiednio elastyczni i spontaniczni
– ocenia Marek Jaślan.
Część zadań PR, za które odpowiada dział,
wynika z globalnej strategii. – Każdy z krajów,
w których działa Microsoft, różni się jednak
od siebie, dlatego w dużej mierze od podstaw,
jedynie w oparciu o pewne wytyczne globalne, tworzymy strategię dla lokalnego rynku –
Jednym ze sposobów na
budowanie reputacji i poprawę
wizerunku firmy są działania
CSR. W polskim oddziale
takie projekty i inicjatywy są
realizowane przez wiele osób,
które na co dzień pracują w
różnych działach.
– Po latach współpracy doszliśmy do
wniosku, że potrzebujemy nowego
partnera. Nową agencję wybraliśmy
w wyniku wieloetapowych spotkań
– tłumaczy zmianę Frąckowiak.
– Najwięcej kontaktów mamy
24 godziny na dobę
Rozmowa z Joanną Frąckowiak, PR managerem w polskim oddziale Microsoftu
O której godzinie pani zaczyna
pracę?
Maile w telefonie sprawdzam tuż
po przebudzeniu, około 7 rano,
żeby zobaczyć, co wydarzyło się
w czasie dnia pracy w naszej
centrali w Redmond, oraz czy nie
czeka na mnie coś wyjątkowo pilnego. W biurze jestem zazwyczaj
krótko przed 9 rano.
Co później?
Fascynujące w tej pracy jest to, że
każdy dzień wygląda inaczej i nigdy
nie wiemy, co ten kolejny przyniesie. Trudno przewidzieć, co będzie
się działo. O ile pewne rzeczy są do
przewidzenia – umówione spotkania
z dziennikarzami, konferencje czy
eventy – o tyle inne zadania niekiedy
wynikają zupełnie niezapowiedzianie.
To jest cały urok PR-u; reagujemy na
to, co dzieje się na zewnątrz. Jedynym stałym elementem naszej pracy
jest sporo czasu spędzanego przed
komputerem, zazwyczaj w Microsoft
Outlook albo na przygotowywaniu
różnego rodzaju tekstów.
Jak się pani dostała do Microsoftu?
Do Microsoftu trafiłam przez
przypadek, jednak był to bardzo
szczęśliwy przypadek. Rekrutacja
trwała ponad dwa miesiące. Odbyłam
w tym czasie cztery różne spotkania
z późniejszymi szefami.
Trudno było wejść w żargon
informatyczny ?
Jednym ze sposobów na budowanie reputacji
i poprawę wizerunku firmy są działania Społecznej Odpowiedzialności Biznesu (Corporate Social Responsibility). W polskim oddziale
Microsoftu projekty i inicjatywy z zakresu
CSR są realizowane przez wiele osób, które
na co dzień pracują w różnych działach. Nad
całością czuwa jednak dyrektor ds. odpowiedzialności społecznej.
– Ważne jednak, żeby działania te miały faktycznie charakter inwestycji długofalowych,
były autentyczne i odpowiadały na konkretne
potrzeby społeczne. Tylko wówczas będą wiarygodne – podkreśla Joanna Frąckowiak.
Jednym z takich projektów jest Microsoft
Unlimited Potential, którego celem jest upowszechnianie nowych technologii i umiejętności informatycznych. W Polsce w ramach
tego programu, w wyniku współpracy z różnymi organizacjami pozarządowymi, powstały pracownie komputerowe na terenie
tzw. wiosek dziecięcych Stowarzyszenia SOS
Wioski Dziecięce, a także społeczne pracownie edukacyjno-komputerowe na Podlasiu. Microsoft od lat współpracuje również
z Fundacją Pomocy Matematykom i Informatykom Niesprawnym Ruchowo, realizując
projekty nastawione na zwalczanie bezrobocia i wykluczenia informacyjnego oraz aktywizowanie osób niepełnosprawnych.
W listopadzie 2008 roku za projekt „Partnerstwo dla Przyszłości” Microsoft otrzymał
główną nagrodę – statuetkę Złotego Spinacza
w konkursu organizowanym przez Związek
Firm Public Relations. Celem realizowanego
od 2004 r. projektu jest wspieranie polskiej
edukacji w innowacyjnych działaniach, które
przeciwdziałają zjawisku wykluczenia cyfrowego młodego pokolenia.
Jednak do działu PR w tym koncernie komputerowy trudno się dostać. – Aktualnie nie prowadzimy rekrutacji na praktyki. Natomiast
warto wspomnieć, że jedna z osób, które pracują w zespole PR, zaczynała swoją przygodę
z Microsoftem właśnie od praktyki w naszym
dziale – komentuje Joanna Frąckowiak.
Trochę czasu mi to zajęło, a i dziś
nie czuję się ekspertem od IT. Moim
zadaniem jest przede wszystkim
tworzenie i utrzymywanie dobrych
relacji dziennikarzy ze specjalistami
z naszej firmy. Stereotyp zamkniętego
w sobie informatyka nie istnieje
w naszej firmie, a w naszym zespole
pracuje wielu doskonałych ekspertów
od technologii i produktów Microsoftu. Chętnie z nami współpracują
i dzielą się swoją wiedzą
i doświadczeniem.
Co jest najważniejsze w pracy?
W pracy PR-owca liczy się nie tylko
wiedza, ale również umiejętności interpersonalne. Trzeba być otwartym
i elastycznym, szanować drugiego
człowieka i cenić sobie długotrwałe
relacje. Uważam, że przydaje się
też postawa na TAK i wewnętrzna
energia. W Microsofcie bardzo
cenimy też pasję do nowych technologii i zaangażowanie.
O której kończy się dzień?
W swojej roli jestem
nieprzerwanie 24 godziny na
dobę, ale staram się wychodzić
z biura przed godziną 19. Warto
jednak wspomnieć, że dostępne
dzisiaj i u nas powszechnie wykorzystywane narzędzia pozwalają
nam stale pozostawać w kontakcie i na bieżąco sprawdzać
pocztę elektroniczną. Mi osobiście
bardzo ułatwia to pracę.
| 17 |
PR na świecie | PR
PR na świecie
opracowała Roksana Gowin
Kiepski wizerunek AIG
„Lepiej jest pójść do więzienia, niż zmagać się ze złożonością sytuacji, w jakiej
znalazła się firma AIG” – taki komunikat przedstawił ostatnio Paul Reynolds,
zajmujący się restrukturyzacją AIG.
Firma znajduje się obecnie na krawędzi
bankructwa, dlatego zarząd postanowił
zatrudnić aż cztery agencje PR – informuje portal Breakingviews.com. Agencje miały zająć się przekazywaniem
informacji mediom, opinii publicznej,
inwestorom, a także uświadamianiem
amerykańskich władz, że ich pomoc jest
obecnie niezbędna. W opinii autorki
tekstu, Lauren Silva Laughlin, zatrudnione agencje nie wykonują efektywnie
powierzonego im zadania. Kekst&Co,
Sard Verbinner, Hill&Knowlton i Burson Marsteller wraz ze sztabem swoich
PR-owców nie radzą sobie ze sprawną
komunikacją zarówno wewnątrz przedsiębiorstwa, jak i na zewnątrz firmy.
Podatnicy płacą za PR
Open Europe – niezależny ośrodek analiz reform Unii Europejskiej przedstawił
najnowsze wyniki badań dotyczące kampanii informacyjnych prowadzonych
przez UE – donosi portal telegraph.
co.uk. Z badań wynika, że dotychczasowe
przedsięwzięcia Unii
były dosyć jednowymiarowe, podczas gdy
ich roczny budżet przekraczał nawet 2 miliardy
funtów. Jest to więcej niż kwota p r z e znaczana na wydatki przez największe
światowe koncerny, takie, jak chociażby
Coca-Cola. Materiały informacyjne zawierały głównie ogólnikowe wiadomości
dotyczące zalet rynku Wspólnoty, a także bardzo dobrej sytuacji materialnej jej
mieszkańców.
Źródło: www.telegraph.co.uk
Źródło: www.breakingviews.com
Visit London zatrudnia
Edelmana
Oficjalna Organizacja Turystyki Wielkiej Brytanii „Visit London” zatrudniła
agencję Edelman, by zajęła się PR konsumenckim w Stanach Zjednoczonych, Francji, Niemczech, Hiszpanii i we Włoszech
– donosi tygodnik „PRweek”. „Visit London”
już wcześniej współpracowała z agencjami
w tych krajach, ale jest to pierwszy raz, kiedy
pojedyncza agencja będzie odpowiedzialna
za wszystkie terytoria jednocześnie. Organizacja przeznaczyła na PR 500 tysięcy funtów,
by podtrzymać popularność miasta podczas
kryzysu ekonomicznego. Plan PR nakreśla
promocję Londynu jako gospodarza olimpiady, zachęca do odwiedzenia strony internetowej miasta, a także podaje wyzwania
stojące przed Londynem. Agencja Edelman
rozpoczęła pracę na początku kwietnia.
Źródło: www.PRweek.com
Reebok chce inspirować
Firma Reebok rozpoczęła międzynarodową kampanię wspierającą wprowadzenie na
rynek nowej linii produktów stworzonych
we współpracy z grupą artystów o nazwie
„Cirque du Soleil” („Cyrk słońca”) – podaje
tygodnik „PRweek”. Reebok ma nadzieję,
że innowacyjny projekt zainspiruje kobiety znudzone rutyną fitness clubów i dotychczasowych sal ćwiczeń. – Współpraca
z „Cirque du Solei” wynikła ze spostrzeżeń konsumentów, że kobiety są w stanie
zrobić więcej, jeśli dawałoby im to więcej
radości – mówi Josie Stevens, dyrektor PR
w Reebok. Podkreśla również, że to właśnie
ten przekaz firma chce komunikować. Projekt „Jukari Fit to Fly” oznacza ćwiczenia
grupowe, podczas których można dać sobie
„ostry wycisk” i jednocześnie spędzić miło
czas. Nazwa pochodzi z narzecza pewnego
odległego plemienia i oznacza „zabawę”.
Kampania ma być skierowana głównie do
kobiet w 12 kluczowych miastach, m.in.
w Los Angeles i Montrealu.
Źródło: www.PRweek.com
Łagodniejszy Kadafi
Agencja Edelman została uznana przez
tygodnik „PRweek” za najlepszą agencję
roku 2009 – informuje portal proto.pl.
Jest to jedna z największych światowych agencji, która zatrudnia w 53 biurach ponad 3100 pracowników. Pismo
doceniło bardzo dobre wyniki firmy
w ubiegłym roku, w tym wzrost przychodów o prawie 19 proc. Ponadto Edelman wykazał się dużą odpornością na
kryzys – nie tracił żadnych kluczowych
klientów i jednocześnie pozyskiwał nowych. Do grona klientów firmy dołączyło aż 279 nowych marek.
Libijski przywódca Muamar Kadafi chce
zmienić swój dotychczasowy wizerunek
– informuje dziennik „The Seattle Times”. Wpływ na decyzję dyktatora miały
dwa ważne wydarzenia ostatnich miesięcy, tj. wybór Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz wybór
Kadafiego na stanowisko przewodniczącego Unii Afrykańskiej. Libia nie chce
być już postrzegana jako kraj antysemicki i wspierający terroryzm. Nowy wizerunek przywódcy ma być łagodniejszy
i bardziej prozachodni. W perspektywie
ma to wpłynąć na poprawę stosunków
z Zachodem oraz wzmocnienie pozycji
Libii na arenie międzynarodowej.
Źródło: www.proto.pl
Źródło: www.seattletimes.com
Agencja Edelman najlepsza
Kampania bezpiecznego
szczepienia
Tygodnik „PRweek” informuje, że rząd
Wielkiej Brytanii rozpoczyna ofensywę PR,
mającą na celu przekonanie rodziców, że stosowanie szczepionek MMR przeciwko odrze,
śwince i różyczce jest bezpieczne. W związku
z wysoką liczbą zachorowań na te choroby
Ministerstwo Zdrowia postanowiło przeznaczyć 400 tysięcy funtów na wsparcie agencji
PR w forsowaniu tego projektu. – Pracujemy
nad kampanią PR, która wzmocni znaczenie
rodziców w przeciwdziałaniu poważnym
chorobom ich dzieci – informuje przedstawiciel ministerstwa. Jackie Fletcher, przedstawiciel organizacji wspierającej rodziców,
uważa, że pieniądze zamiast na PR, powinny być przeznaczone na zapewnienie lepszej
opieki zdrowotnej dzieciom. Media rozpoczęły już kampanię, której grupami docelowymi są rodzice dotąd niezaszczepionych
dzieci pomiędzy 13 miesiącem a 18 rokiem
życia. Ministerstwo Zdrowia nie ujawniło,
jak kampania poradzi sobie z oskarżeniami o
związek MMR z autyzmem. Podaje, że szczegóły jeszcze nie zostały do końca ustalone.
W akcję przeciw szczepionce MMR włączyła
się Jenny McCarthy, jedna z modelek „Playboya”, która obwinia MMR za autyzm swojego syna.
Źródło: www.PRweek.com
Paryż bez śmieci
Merostwo Paryża zainicjowało na początku marca nową
kampanię społeczną – informuje portal paris.fr. Jej celem
jest zmobilizowanie zarówno paryżan, jak i turystów do
przeciwdziałania zanieczyszczaniu miasta. Władze uważają, że nieczystości nie tylko zagrażają zdrowiu mieszkańców, ale też pogarszają wizerunek stolicy Francji. Kampania
po raz pierwszy będzie opierać się na relacjach sąsiedzkich
w obszarze dzielnic Paryża. Ma stanowić wsparcie lokalnych
inicjatyw, które odgrywają bardzo dużą rolę w modernizacji
miasta, a także zaktywizować ludność w dbaniu o czystość.
Według pomysłodawców kampanii należy przypomnieć
mieszkańcom, że tony śmieci, które codziennie wyrzucają,
mogą mieć bardzo negatywny wpływ na oblicze Paryża.
Źródło: www.paris.fr
| 18 |
Wykształcenie PR
bez znaczenia?
Jedna trzecia szefów agencji PR uważa, że
osoby, które ukończyły studia z zakresu
PR, są mniej interesujące dla pracodawców
niż te, które studiowały inne przedmioty.
Tak wynika z przeprowadzonego wśród
nich sondażu. Ponad jedna trzecia szefów
(43 proc.) przyznała, że nie ma to dla nich
żadnego znaczenia, a 34 proc. powiedziało,
że wykształcenie wyższe z zakresu PR nie
daje większych szans na znalezienie pracy
w tym zawodzie. – Istnieje obawa, że niektóre kursy nie gwarantują zdobycia po-
trzebnych umiejętności do wykonywania
przyszłej pracy w PR – powiedział Francis
Ingham, dyrektor generalny Public Relations Consultants Association. Dodaje
jednak: – Jako przedstawiciele branży, musimy przyjrzeć się jakości dostępnych szkoleń – niektóre uniwersytety oferują doskonałe wykształcenie z zakresu PR. Teraz jest
czas, byśmy byli szczerzy wobec nas samych
i dostrzegli, że inni nie są. Jest to ciężka do
przełknięcia prawda, ale tak jest.
Źródło: www.PRweek.com
Fabuła dobra,
dokument zły
Są trzy rodzaje filmów w rozróżnieniu na prawdę
i fałsz. Fikcyjne, oparte na faktach i dokumentalne.
Filmy oparte na faktach są zdaniem Marka
Piwowskiego „dowodem zupełnego braku wyobraźni”*
*Maciej Łuczak „Rejs, czyli szczególnie nie chodzę na filmy polskie”, s. 8
| Julian Tomala
Dokumenty, idąc krok dalej tym tropem
myślenia, świadczyłyby już nie o zupełnym braku wyobraźni, bo tej nie było krok
wcześniej, ale o braku inicjatywy. Żadnych
aktorów, żadnego scenariusza-adaptacji,
żadnej scenografii, kostiumów, efektów
specjalnych, etc. Działalność sprowadzona
do włączenia kamery? Niestety dla takiego
sposobu myślenia, niektóre dokumenty są
nie tylko dobre. Dwa zeszłoroczne filmy:
„Walc z Baszkirem” (Złoty Glob za film zagraniczny) i „Człowiek na linie” (zdobywca
Oscara za film dokumentalny) mimo tego,
że należą do gatunku dokumentu, są wręcz
genialne. Przeciwnikom dokumentu odbierają nie tylko chęć krytyki, ale i upierania
się przy szufladkowaniu filmów. Może jednak należy walczyć z dokumentami, a te dwa
po prostu przekornie nagrodzić uznając za
wyjątki? Może należy bronić fabuł, zwalczać
dokumentację rzeczywistości zabijającą artyzm? Spróbować postawić granicę między
fabułą i dokumentem i samotnie bronić
jej przed zburzeniem ze strony watahy filmów chimerycznych i zmutowanych pod
wpływem wszechobecnego synkretyzmu
i postmodernizmu? Oto cechy dokumentów
i fabuł, które warto wystawić na barykady.
Box office
Czy dokument może być konkurencyjny
wobec fabuły? Nie pod względem finansowym. Box Office mówi sam za siebie. Na
filmy chodzi się przede wszystkim dla fabuły. Próżno by szukać dokumentów w pierwszych kilkunastu a nawet kilkudziesięciu
filmach najbardziej popularnych w Polsce
w poprzednich latach. W roku 2008 „Świadectwo” co prawda było na 5. miejscu z liczbą
1.034.911 widzów, ale po nim długo, długo
nic z tej branży. Dla porównania, „Lejdis”
miało 2 529 122 widzów*. Nie ma mowy
o tym, żeby dokument zyskał sławę zarezerwowaną dla fabuły. „Fahrenheit 9/11”
Michaela Moore’a był nie tylko jedynym
niefabularnym filmem wygrywającym Złota Palmę w Cannes, ale w ogóle zyskującym
podobną sławę. Dodam od siebie: sławę zupełnie niezasłużoną w porównaniu z lepszymi, ale nagrodzonymi „jedynie” Oscarem
za dokument „Zabawami z bronią” tegoż
reżysera. Jednak jest pewien inny wyjątek.
Coraz bardziej popularny festiwal „Planete
Doc Review” zaskarbia sobie łaski widzów
filmami dotyczącymi ważnych
społecznych spraw. Jak chwalą się
organizatorzy – 25 000 widzów. To
niemało jak na festiwal.
Artyzm
Dokument teoretycznie nie powinien, ale jednak może mieć w sobie
coś z artyzmu. Wystarczy zaobserwować dobór zdjęć w chaotycznych
filmach „Koyanisqatsi” „Powagqatsi” i „Nagoyqatsi” Godfreya Reggio.
O ile wytrzyma się chociaż pięć minut migających obrazków. Poza tym
artyzm rozumiany jako mistrzostwo warsztatu nie jest pojęciem zarezerwowanym dla nikogo, można
je osiągnąć we wszystkim.
Film dokumentalny ma to do
siebie, że trwa tyle co fabuła, ale
zamiast oderwać widza od reszty świata,ściąga go brutalnie na
ziemię, a nieraz „daje mu kopa”,
„wgniata w błoto” i pokazuje palcem, gdzie co jest złe. Jest może
coś przyjemnego także
w śledzeniu życia innych, bardziej
nieszczęśliwych, np. poszkodowanych wojnami ludzi, coś, co
nie jest substytutem „oderwania
się od własnego życia”, ale przejściem do chorobliwego zainteresowania się cudzym.
Kino autorskie
Można powiedzieć, że niejedna
fabuła odznacza się reżyserskim,
niepowtarzalnym stylem, którego
nie da się osiągnąć w dokumencie.
Jednak każdy zwolennik filmów Herzoga rozpozna jego rękę także przy
kinie dokumentalnym, argument
autorskości nie jest więc koronny.
Abstrakcja
Dokument jako gatunek bardziej
ograniczony od fabuły nie wie, co to
jest abstrakcja. Nie może bezkarnie
Największy w Polsce festiwal filmu
dokumentalnego Planete Doc Review
rozpocznie się 8 maja 2009 roku
w Warszawie. Wśród tegorocznych
filmów pokazane zostaną m.in.
„Cooking history”, „Enrigue i Judita“,
„Cyanosis”
posługiwać się oderwanymi środkami wyrazu, takimi jak symbolizm, ekspresjonizm,
czy oniryzm i psychodeliczność. Jednak
wspomniany „Walc z Baszirem” nowatorsko
łączy w sobie wszystkie te techniki, pozostając przy dokumentalnej formie, ba, jest w dodatku filmem animowanym!
Prawda
Film fabularny może udawać rzeczywistość
i nikomu to nie przeszkadza, jednak dokument przechodzący w fikcję staje się z kolei
kłamstwem i traci wtedy swój dokumentalny
charakter. Tak samo parodia dokumentu nie
jest dokumentem („Zelig, czy „Rattelsi”).
Jeżeli jednak rzecz opisywana przez dokumentalistów jest zmyślona, jak nowo otwarty sklep w „Czeskim Śnie”, to prawdziwe są
opisane mechanizmy opisywania kreacji tej
rzeczy (promocja i reklama). Inna rzecz, gdy
przekłamane jest wszystko, jak w manipulatorskich filmach Leni Riefenstahl… Wtedy
dokument staje się filmem propagandowym,
kulura | Z tezą
w którym granice między prawdą
a kłamstwem są już nie tyle zatarte,
ale ich po prostu nie ma. Dokument
taki oglądany po latach nie jest już
traktowany jako opis rzeczywistości, bo widać w nim jawne przekłamania i manipulacje, ale staje
się żywym uwiecznieniem sposobu
przedstawiania prawdy, zyskuje
nowe znaczenie, nie jest historycznym dziełem gloryfikującym bohaterów, ale histerycznym działem
wymierzonym przeciw strzelającym. Co nie odbiera mu jednak dokumentalnego charakteru.
Bliskość ziemi
Oczywiście nie w znaczeniu Philipa
Petita, który był ponad 400 metrów
nad ziemią, co nie przeszkodziło
mu w byciu bohaterem dokumentu. Dokumentaliści dotykają przeważnie spraw wielce interesujących,
drażliwych albo kontrowersyjnych,
zawsze jednak w jakiś sposób realnych. Film dokumentalny ma to
do siebie, że trwa tyle co fabuła, ale
zamiast oderwać widza od reszty
świata, ściąga go brutalnie na ziemię,
a nieraz „daje mu kopa”, „wgniata
w błoto” i pokazuje palcem, gdzie co
jest złe. Jest może coś przyjemnego
także w śledzeniu życia innych, bardziej nieszczęśliwych, np. poszkodowanych wojnami ludzi, coś, co nie jest
substytutem „oderwania się od własnego życia”, ale przejściem do chorobliwego zainteresowania się cudzym.
Same tytuły zaangażowanych dokumentów: „Śmierć człowieka pracy”, czy „Przeznaczone do burdelu” wskazują na ciężkość tematów.
Jeśli to nie filmy dla marksistów,
to co najmniej dla ludzi z ugruntowaną świadomością polityczną.
A w filmie nie zawsze szlachetność
idei przekłada się na jego dobro.
Duża część kina fabularnego, np.
z Ameryki Łacińskiej, jak „Miasto
Boga” czy „Elitarni” zachwyca się paradokumentalnym naturalizmem,
pokazując dzieci z bronią, robiąc
z tego pewną perwersyjną rozrywkę, bo trudno powiedzieć, żeby
wszystkie sceny oglądało się ze
wzruszeniem i przejęciem, skoro niektóre wydarzenia są celowo
przerysowane, a narracja bywa nieraz pewnym żartem. Utrzymanie
realistycznego tonu w fabule i na
odwrót, tworzenie elementów rekonstrukcji przy pomocy aktorów
i fabularyzacja dokumentu sprawiają, że granice i w tej kategorii znowu
mogą się zacierać.
Post scriptum
Na koniec puenta. Chociaż może się
zdawać, że granice oddzielające dokument od fabuły zostały już sforsowane z każdej strony, wszystkie kryteria rozróżniające zostały rozbite,
a jedyny ich obrońca zmasakrowany,
to po jego śmierci uważny widz i tak
oczywiście nie da się nabrać. Wystarczy rzut oka i zmysł filmowy i tak naprawdę widać, czy ma się do czynienia z dziełem sztuki, czy podłą jego
podróbką, zażartym wrogiem fabuły,
wilkiem w owczej skórze, czyli dokumentem. Stary, dobry intuicjonizm
Bergsona na to pozwoli. Pozostaje życzyć powodzenia w bystrości.
*Podziękowania dla PISFu
za udostępnienie danych
| 19 |
Subkultura | kultura
kultura | Na mieście
Tańczący z Baszirem
Baszir to nie bohater filmu, ale
zamordowany prezydent Libanu
z lat 80. Utwór muzyczny to Walc
op. 64,2 cis-mol Fryderyka Chopina. Tytułowy taniec jest dosłownie
chwilową sekwencją, która jednak
wbija się w pamięć jako jedna
z bardziej widowiskowych
w filmie. Oto jeden z żołnierzy,
wspominający akcję w Libanie,
opisuje ostrzał, pod jaki dostał
się jego oddział po wkroczeniu
do Bejrutu. Sąsiedni wieżowiec
jest tak duży, że odnalezienie
w nim okien ze snajperami jest
praktycznie niemożliwe, zwłaszcza, że jest ich „od groma”. Osaczeni żołnierze strzelają na oślep
jak opętani. I oto opowiadający
żołnierz wyrywa koledze karabin
i jak bóg wojny zaczyna dosłownie
tańczyć z karabinem, wybiegając
na środek ulicy. Scena porównywalna z fikołkami w holu przed
windą z „Matrixa” albo baletu
z rewolwerami z „Desperado”.
Mimo że ta, jak i inne w tym
filmie, metoda pokazywania
przemocy miesza się z kiczem,
pozwala przyswoić szerszej
publiczności zawarte w filmie
problemy. Oto wojna dzieje się
naprawdę. Nie w grach komputerowych, od których młodzi zostali
właśnie oderwani. Żołnierze służą
tu bowiem z obowiązku tuż po
szkole. Od czasów drugiej wojny
światowej minęły lata, a ludzie
wciąż dokonują podobnych
Ciemności kryją ziemię
w mieście ślepców
Wracasz z pracy. Samochód tkwi
w niekończącym się korku,
a ty bezmyślnie wpatrujesz się
w zmieniające się światła. A potem
przestajesz widzieć. W piątek do
kin wchodzi „Miasto ślepców”
– film o tym, że gdy wszyscy wokół
tracą wzrok, dla własnego dobra
lepiej oślepnąć razem z nimi.
Kiedy na wielkie miasto spada błyskawicznie rozprzestrzeniająca się
epidemia ślepoty, władze nakazują
odizolować zakażonych. Wszyscy
trafiają do zrujnowanego szpitala
i, potykając się o własne nogi,
rozpoczynają całkiem nowe życie.
W ciemności. Ślepota rozbudza
w ludziach najbardziej pierwotne,
zwierzęce instynkty. Przywraca
rządy prawa pięści, eliminuje
najsłabszych. „Być może w świecie
ślepców wszystko będzie wreszcie
prawdziwe. (...) Ludzie zaczną być
sobą, ponieważ nikt nie będzie się
im przyglądał” – pisał portugalski
noblista Jose Saramago, autor
powieści, na motywach której
zbrodni. Tłem wydarzeń, a później
coraz bardziej znaczącą osią
filmu jest rozpamiętywanie przez
izraelskich żołnierzy współudziału
w zbrodni dokonanej na cywilnej,
muzułmańskiej ludności Libanu.
Co prawda samej zbrodni dokonywali chrześcijańscy falangiści z
Libanu, jednak żołnierze izraelscy
niewiele robili, by temu zapobiec,
nie dowierzali doniesieniom, czekali na potwierdzenia, banalizowali
fakty albo nie mieściło się to w ich
głowach. Historia opowiedziana jest
metodą retrospekcji z elementami
introspekcji i reminiscencji. Bohater spotyka się z kolejnymi ludźmi
przypominającymi mu o wojnie i
pokazującymi mu tę jej stronę, o
której nie słyszał albo nie chciał
słyszeć, bądź ją wyparł. Jest to
rzecz ogromnie wciągająca, mimo
ciągle zmieniających się narratorów. Nie rozbija to filmu na epizody,
bowiem każda z historii jest tak
naprawdę dopowiadaniem szczegó-
powstał scenariusz filmu.
Ale wirus ślepoty omija jedną parę
oczu – żonę zarażonego okulisty. Bohaterka (Julianne Moore)
oszukuje lekarzy, żeby znaleźć się
w szpitalu razem z mężem. To ona
mimowolnie staje się przewodniczką w mieście ślepców, sprzątaczką, pielęgniarką, a wreszcie
– bezwzględną przywódczynią stada. Pod koniec trudno rozpoznać
w niej kobietę, która w pierwszych
scenach filmu wypija za dużo wina
do kolacji, żartuje niefrasobliwie
i traci wątek, słuchając jednym
uchem o tajemniczym przypadku
nagłej ślepoty. Fernando Meirelles
(„Miasto Boga”, „Wierny ogrodnik”)
nakręcił zręczny thriller psychologiczny – nowoczesną wersję „Dżumy” Camusa z odrobiną science
fiction. Można oglądać śmiało,
szeroko otwartymi oczami.
Marta Lasek
„Miasto ślepców” („Blindness”)
Japonia, Brazylia, Kanada 2008
Dramat/thriller
Czas trwania: 120 minut
łów do poprzedniej, podążaniem
od nitki do kłębka. Ponieważ film
jest animacją, dysponuje ogromną liczbą środków ekspresji, by
przedstawić te wizje. Pierwsze
wspomnienia, psychodeliczne i oniryczne, pokazują ogólne wrażenia
po wojnie, jakie zostają
w psychice bohaterów, nie ucieka
się tu nawet od wizji surrealistycznych. Genialnym początkiem filmu
jest straceńczy bieg rozwścieczonych psów-koszmarów przez
miasto. Późniejsze obrazki są coraz
bardziej skonkretyzowane do tego
stopnia, że o ile 98 procent filmu
to animacja, ostatnie kadry to już
wyrywki z filmu dokumentalnego.
Jednak sam film, co mówię z ulgą,
nie jest czystą papką informacyjną ani wzorowanym na Michaelu
Moorze dokumencie opowiadanym
tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Pokazuje wojnę jako zło, ale nie
daje jasnego pacyfistycznego
przesłania, jak z piosenki Johna
Kawał ostrej muzyki
Po latach chudych w sekcji „debiuty” nagle pojawił się promyk
nadziei. A konkretniej promyczek,
bo „prezes” firmy Kumka Olik nie
może sam sobie jeszcze kupować
alkoholu. 16-latek Mateusz
i jego ekipa wpisują się w filozofię
życia „piękni, młodzi i bogaci”,
lecz wystylizowani, w markowych
ciuchach i modnych okularach,
nie śpiewają o dupie Maryni, lecz
o pewnych ideałach. I to właśnie
te ideały, bunt młodzieńczy
i kontestacja świata dominują
w 11 kompozycjach na debiutanckiej płycie. W czasach, gdy
młodzieży zarzuca się brak autorytetów, zasad moralnych
i (nadużywane słowo) kręgosłupa moralnego, zespół młodych,
myślących ludzi skazany jest na
sukces. Okazuje się jednak, że
płyty chętnie słuchają także starsi,
gdyż muzycznie zespół tak nastolatkowy nie jest. Te niespełna 40
minut to kawał ostrej muzyki, zdecydowanie bardziej w klimatach
CKOD niż Blog 27. Szarpanie strun
Lennona, ale krzyczy ją w rytm
piosenki „This is not a love song”.
Bohater utożsamiany z reżyserem
nie krytykuje innych, ale siebie.
Takiego auto-da-fé w kinie nie
było od dawna, zaryzykowałbym, że od czasu „Plutonu”. To
tak, jakby w Polsce nakręcić
mocną fabułę o „Sąsiadach” albo
szmalcownikach. Kolejna wojna
w Libanie w 2006 r., a także atak
na Gruzję ze strony Rosji podczas
zeszłych wakacje wskazują na to,
że świat musi nieustannie uczyć
się na nowych błędach, bo
o starych już się zapomina. Kraje
i pokolenia, które same na własnej skórze nie przeżyły takich
wrażeń, nie chcą wierzyć na
słowo i same muszą się przekonywać, czym jest zło. Poza tym,
skoro nie może być większej
zbrodni od II wojny światowej,
każda nowa to „bagatelka”. Jako
kontrapunkt do tej linii myślenia
przypomina się makabryczna
fraza Stalina, ale w odwróconej
kolejności: „Śmierć milionów to
tylko statystyki, śmierć jednostki to jest tragedia”. Faktycznie
bowiem: co oznacza dla ofiar to,
że pół wieku temu ginęły miliony
ludzi, skoro wciąż giną inni?
Julian Tomala
„Walc z Baszirem”
Reż. Ari Folman
Izrael, Niemcy, Francja,
(2007), 127 min.
i ekspresyjny wokal (momentami
zamieniający się w krzyk) na pewno
bardziej pasują do zadymionych sal
koncertowych niż do lukrowanego
studia telewizyjnego, co stanowi
jeden z większych atutów grupy.
Singel promujący album, czyli
„zaspane poniedziałki”, obiega listy
przebojów, a Zbigniew Hołdys czy
Robert Leszczyński nie szczędzą
słów zachwytu. Paletę pozytywów
dopełnia jeszcze osobowość lidera
grupy. Nawet będąc gościem „Dzień
Dobry TVN” sprawia wrażenie, jakby
czuł się zażenowany tym, że musi
opowiadać o relacjach z rodzicami
czy innych pierdołach, bo jego mina
krzyczy: dajcie mi gitarę, ja chcę
pograć! Liczę na to, że ta radość
z muzyki i powiew świeżości nigdy
nie opuszczą zespołu i ich muzyki.
„Jedynkę” warto przesłuchać,
warto ocenić i warto mieć własne
zdanie.
Są takie książki, których nie
sposób przeczytać, niezależnie,
jak długo nad nimi siedzi. Są
takie, których się nie zapomina.
Wśród tych ostatnich są książki
bez wyrazu oraz takie, których
nie sposób opisać. Ta właśnie do
nich należy. Cormac McCarthy jest
jednym z niewielu pisarzy – nie
tylko współczesnych – piszących
słowami, będącymi kwintesencją
stylu i poetyki. Dobry pisarz to nie
to samo, co władca słów, a nim
bez wątpienia
można nazwać
McCarthy’ego.
Cyceron, Lovecraft, Herbert,
McCarthy…
Mimo że
reprezentują na
wskroś różne
style i epoki,
łączy ich jedno
– prawdziwa, sięgająca granic
oryginalność, dlatego nie sposób
pomylić ich dzieła z innymi.„Dziecię Boże” to książka z serii tych,
które nigdy nie zostaną dobrze
zrecenzowane. Tego nie da się
opisać. Historia Lestera Ballada
to opowieść o zezwierzęceniu
człowieka, ogarniętego rządzą
mordu, niewyżytego seksualnie, pozbawionego wszelkich
skrupułów. Każda kolejna strona
napawa przerażeniem coraz
bardziej. Lester należy do tych
bohaterów, których nienawidzimy
z całego serca. Autor manipuluje
czytelnikiem od samego początku.
Próbuje przekonać nas, że to
społeczeństwo winne jest jego
zbrodniom. Obraz chmary psów
goniących skazanego na śmierć
dzika, jaki McCarthy przedstawił
w pierwszych rozdziałach książki,
jest tylko jednym z przykładów.
Gdy jest nam coraz bardziej żal
tego odrzuconego przez społeczeństwo zbrodniarza, sytuacja
zmienia się o sto osiemdziesiąt
stopni… „Dziecię Boże” jest kolejną książką, w której czas i miejsce
akcji potraktowano zdawkowo,
ograniczając się do zaledwie kilku
opisów. Ten zabieg tylko pogłębia
uczucie bezradności – to, co zrobił
Lester, mogło by być zarówno amerykańską, jak i polską
tragedią. Dołująca opowieść o
mrocznych instynktach drzemiących w ludziach, o ich słabościach
i wynaturzeniach. Jeśli tak wyglądają wszystkie dzieci Boga…
Emil Borzechowski
Marcin Kasprzak
Kumka Olik: „Jedynka”
Cormac McCarthy
Dziecię Boże
Wydawnictwo Literackie
Kraków2009
Witkacy. Program studyjny
Projekt realizowany ze środków Ministra
Kultury i Dziedzictwa Narodowego
| 20 |
Dramatopisarz reportażu
Diabeł w ludzkim ciele
18 i 19 kwietnia o godzinie 10.00 w sali prób odbędzie się kolejny etap projektu Witkacy. Program
studyjny. Tym razem Gry i zabawy w pępku metafizycznym – warsztat teatru impro. Ćwiczenia i
gry teatralne bazujące na improwizacji są impulsem do rozbudzenia wyobraźni i wypróbowywania
własnych skojarzeń. Punktem wyjściowym będą Witkacowskie miny, stereotypy i luźne wypiski.
Warsztaty mają umożliwić uczestnikom konfrontację swoich działań z potokiem skojarzeń pisarza. Trening w teatrze improwizowanym polega na
odkrywaniu własnej spontaniczności i odwagi w działaniu, uczy współpracy i czujności w kontakcie z drugą osobą. Celem jest grupowe tworzenie scen z
zaskoczenia i bez autocenzury. Zajęcia poprowadzą Michał Sufin i Magda Staroszczyk z grupy Klancyk!
Szczegóły na www.teatrstudio.pl w zakładce „Witkacy. Program studyjny”.
Teatr Studio, im. St. I. Witkiewicza, pl. Defilad 1, 00-901 Warszawa
Maciej Kałach ma wszelkie predyspozycje
do tego, by znaleźć się w ścisłej czołówce
najlepszych polskich młodych dramaturgów.
Jednak trzy lata temu, wybierając drogę kariery
zawodowej, zdecydował się na dziennikarstwo.
Koledzy z „Dziennika Łódzkiego” nazywają go
„dramatopisarzem reportażu”.
| Z Maciejem Kałachem rozmawia Anna Kostrzewska
Twoja sztuka „Intercity” zdobywa
wiele nagród. Jednym z wątków
pobocznych jest historia dziennikarzy.
Czy już wtedy myślałeś o swojej
przyszłej pracy reportera?
Maciej Kałach: Tak. Dziennikarstwo jest
świetnym pomysłem na zawód dla dramatopisarza. Kontakt z drugim człowiekiem, praca w terenie stanowią niewyczerpalne źródło
tematów i historii, źródło znacznie bogatsze
niż samodzielna praca nad tekstem przy
ekranie monitora.
Czy rzeczywistość dziennikarska
opisana przez ciebie w dramacie różni
się od tej, której doświadczasz na co
dzień?
W głowach prawdziwych dziennikarzy, w redakcjach dzieje się dużo więcej, niż zdołałem
opisać w sztuce. Po kilku miesiącach praktyki w lokalnym łódzkim dzienniku doszedłem
do wniosku, że wiele mógłbym do swojego
dramatu dodać, mógłbym go wzbogacić.
W jaki sposób zawód dziennikarza
wpływa na twoją twórczość
dramatopisarską?
Historie z gazet mogą stać się kanwą dramatu. Od początku swojej praktyki dziennikarskiej prowadzę zeszyt, w którym zapisuje
absurdalne sytuacje z pracy. Pamiętam, jak
w lutym zeszłego roku otrzymałem od redakcji zadanie, by wyjechać poza miasto i opisać
pierwszą napotkaną krowę. Tyle że pomimo
kilku dni słońca, nikt normalny krów o tej
porze roku na pastwisko nie wyprowadzał.
Musieliśmy z ekipą przekupić gospodarzy, by
nam tę krowę wyprowadzili i pozwolili sfoto-
grafować… Albo, gdy realizowałem materiał
na temat pierwszego w roku śniegu. Prawdziwy stopniał w ciągu kilku minut, dlatego na
zdjęciu do artykułu uwieczniliśmy sztuczny
z gaśnic przeciwpożarowych, na którym rozentuzjazmowane dzieci z zaprzyjaźnionej
szkoły wydeptały hasło „Zima”. Inspirujących tematów więc mi nie brakuje.
opisuję konkretne zdarzenia z życia, to ja nadaję im ostateczny kształt, w jakim poznają
je czytelnicy. Wiedza na temat konstrukcji
intrygującego dramatu pozwala mi tworzyć
intrygujące reportaże.
Które z zajęć jest dla ciebie
bardziej satysfakcjonujące?
Artykuł prasowy, choćby nawet umieszczony
na pierwszej stronie dziennika, w świadomości odbiorców istnieje najwyżej jeden dzień.
Dobry, naprawdę dobry scenariusz zyskuje
wymiar ponadczasowy. Uważam jednak, że
przy rozsądnym rozplanowaniu obowiązków
można bez trudu i ze wzajemną korzyścią
oba te zajęcia pogodzić.
A w jaki sposób wykorzystujesz
warsztat dramatopisarza
w dziennikarstwie?
Wiele jest analogii pomiędzy tekstem artykułu prasowego a tekstem dramatu. Zarówno w pierwszym jak i drugim muszę w sposób ciekawy opowiedzieć historię, która ma
swojego wyraźnego bohatera. Umiejętności
zdobyte podczas pisania sztuk zwiększają
moją świadomość jako reportera. Mimo że
Maciej Kałach
Podopieczny Haliny i Jana
Machulskich, a także Macieja
Wojtyszki, podczas obozów
teatralnych organizowanych przez
polski ośrodek ASSITEJ. Reprezentant
Polski podczas międzynarodowego
spotkania młodych dramaturgów
„Interplay2004” w Atenach. W roku
2005 uczestnik warsztatów kierownika
literackiego Teatru Wybrzeże
– Pawła Demiarskiego. Członek
Stowarzyszenia TAT („Towarzystwo
Autorów Teatralnych”). Nagradzany
w konkursach dramaturgicznych.
Może zostałbym
księdzem
| Z Łukaszem Zagrobelnym rozmawia Anna Gucwa
Za kogo się uważasz?
Przede wszystkim za artystę. Do
tego wydaje mi się, że jestem dobrym człowiekiem. To opinia ludzi,
którzy się ze mną przyjaźnią.
Co skłoniło cię do śpiewania,
skoro przez całe swoje
dzieciństwo grałeś na
akordeonie?
Jeśli chodzi o grę na akordeonie, zadecydowała za mnie mama. Zawsze
chciałem występować na scenie, w
przerwach pomiędzy wielogodzinnymi ćwiczeniami brałem do ręki
dezodorant i udawałem, że jestem
piosenkarzem.
Co ci daje śpiew? Czym jest
dla ciebie muzyka?
Muzyka pomaga wyrazić emocje.
Nie jestem człowiekiem, który bardzo się uzewnętrznia, ale estrada
powoduje we mnie takie emocje,
dzięki którym mogę wyśpiewać to,
co we mnie tkwi. Śpiew stał się dla
mnie czynnością organiczną.
Mówi się, że jesteś gwiazdką
wylansowaną przez Elżbietę
Zapendowską.
Jak to skomentujesz?
Absolutnie nie podpierałem się nazwiskiem Elżbiety Zapendowskiej.
Ela oprócz tego, że nauczyła mnie
śpiewać, nigdy nie pomogła mi
w sprawach czysto biznesowych.
Do wszystkiego doszedłem sam.
Nie zdarzyło się, żebym dzwonił do
niej i prosił o załatwienie czegoś,
powołując się na naszą przyjaźń.
Nie odważyłbym się tego zrobić.
Gdybym źle wykonywał ten zawód,
to, znając Elę, natychmiast by mi
o tym powiedziała.
Co zaprezentujesz nam na
swojej nowej płycie?
Oczywiście będą wspaniałe kompozycje. Jestem bardzo wybredny,
jeśli chodzi o dobór utworów, zwracam dużą uwagę na piękne melodie
i bardzo ostro je selekcjonuję. Jeżeli
chodzi o teksty: jeden z nich napisała dla mnie Karolina Kozak.
Zdradzisz szczegóły
dotyczące kompozycji
autorstwa Diane Warren?
Jest to kompozytorka, która pisała
hity m.in. dla Toni Braxton. Tak się
złożyło, że moja firma fonograficzna zgłosiła się do agenta kompozytorki i ta zgodziła się, bym wykonał
jeden z jej utworów. Mam nadzieję,
że wszystko pójdzie dobrze i kompozycja Diane Warren znajdzie się
na mojej płycie.
Podobno masz świetną
intuicję, przeczuwasz,
które piosenki mogą stać
się przebojami. Co czujesz
odnośnie swojej nowej płyty?
Słuchając kompozycji, coś w głębi
duszy podpowiada mi, co może stać
się hitem. Nie chcę zapeszać, ale
może być dobrze.
Jean Michael Jarre stwierdził,
że artystami trzeba się
opiekować, wiele im
wybaczać i ciągle inspirować
do twórczości. Co robisz, gdy
dopadnie cię niemoc twórcza?
Wtedy wpadam w stan totalnego
doła. Zastanawiam się, czy już się
kończę, skoro jeszcze dobrze się nie
zacząłem (śmiech). Tak naprawdę
miewam takie dni, kiedy wydaje mi
się, że może być słabo, ale mam na
to receptę: zostawiam wszystko, co
zacząłem, idę się normalnie wyspać
i następnego dnia wszystko już wygląda zupełnie inaczej.
Często wspominasz
o Biblii. Co takiego jest
w Biblii, że traktujesz ją jako
najważniejszą książkę?
To wynika z wychowania – jestem
praktykującym katolikiem. To też
zasługa mojej babci, która była totalnie zakręcona na Kościół i od
małego zabierała mnie na spacery
i opowiadała mi historie biblijne.
Przez moment myślałem nawet, że
mógłbym został księdzem. W Biblii
są zawarte bardzo ważne prawdy.
Łukasz Zagrobelny
(ur. 1975) Aktor i wokalista
związany z Teatrem Roma
od 2000 roku. W 1999 roku
w gronie debiutantów na
festiwalu w Opolu. Frotman
i wokalista zespołu Offside
w 2004 roku nagrał płytę „Moja
obsesja”. We wrześniu 2007
roku ukazuje się solowy album
„Myśli warte słów”. 24 kwietnia
br. ukaże się druga płyta
„Między dźwiękami”.
| 21 |
Zdrowym bądź | kultura
Afisz
Patronat merytoryczny:
Dobro dla ciała i ducha
fot. stockexpert.com
Dwa wieczory
w tygodniu spędzone
na ABT dają
energię, dobry
humor i pomagają
zlikwidować
znienawidzone przez
każdą dziewczynę
wałeczki
| Anita Krajewska
Autor nazwy „ABT” (ABDOMINAL, BUTTOCKS, THIGHS ‑ co po
polsku oznacza prozaiczne brzuch,
pośladki, uda) nie mógł lepiej trafić do dziewczyn, dla których wymyślono te zajęcia. Co, jeżeli nie
uda, pośladki albo właśnie brzuch
bywa częściej zmorą dziewczyn,
źródłem ich kompleksów i powodem, dla którego nie chcą polubić
siebie? Ile przymiotników o negatywnym zabarwieniu przychodzi
każdej dziewczynie na myśl, kiedy
wypowiadamy któreś z tych słów?
Uda: masywne i szerokie. Pośladki:
reklama
obwisłe i niekształtne. Brzuch: wystający
i tłusty. ABT jest narzędziem, które pozwala
pożegnać się z tymi spędzającymi sen z powiek i odbierającymi pewność siebie epitetami. Sama doświadczyłam, że w ciągu kilku
tygodni można poprawić kondycję (czy też
po prostu jej nabrać), rozciągnąć ciało, pokonać ból związany z wysiłkiem fizycznym,
a przede wszystkim zrzucić trochę zbędnych
kilogramów i nadać sylwetce bardziej przyjazne dla cudzego (ale przede wszystkim
własnego) oka kształty. Efekt, o jakim piszę, jest gwarantowany, ponieważ ćwiczenia
serwowane przez instruktorki rzeczywiście
ruszają każdy mięsień i dają wycisk każdej
komórce tłuszczowej.
Na początek trenerka proponuje zwykle
układy na stepie, podczas których rozciągamy się i nabieramy rozpędu do kolejnych
ćwiczeń. Po ok. 15-20 minutach rozpoczynają się ćwiczenia dedykowane poszczególnym partiom naszego ciała: podnoszenie
nóg, skłony, wymachy, brzuszki. Na tę część
także przeznaczone jest ok. 20 minut zajęć.
Osoby mniej zaawansowane prawie każde
ćwiczenie męczy, ale chyba tylko wtedy cała
zabawa ma sens. Ważne, że wszystko wykonywane jest pod nadzorem instruktorki,
która czuwa, byśmy nie obciążyły sobie nadmiernie kręgosłupa i nie naciągnęły mięśni.
Zajęcia kończą się rozciąganiem kolejnych
partii ciała. Odbywa się to zwykle przy wygaszonym świetle, z kojącą muzyką w tle.
I tak najpierw wymęczone, a potem wyciszone wychodzimy z zajęć, by – o dziwo – do
końca wieczoru mieć znacznie więcej energii niż wtedy, gdy cały spędzamy z serialami
przed telewizorem.
W salach Gymnasiona, w których odbywają się zajęcia, nad lustrami wisi reklama
z napisem: „Taka jestem”. Jaka? W czasie
ćwiczeń pewnie nie za ładna, bo jest ciężko,
bo się pocę, bo muszę walczyć sama ze sobą,
by chciało mi się zrobić jeszcze kilka podniesień nogi, kilka więcej brzuszków, kilka
skłonów. Ale jednocześnie czuję, że jestem
też inna – bo chcę coś zmienić, nauczyć się
czegoś, zacząć od siebie wymagać więcej.
Niby to tylko ćwiczenia, ale wychodzi się
z nich nie tylko o kilka deko lżejsza, lecz na
pewno spokojniejsza, zresetowana, obojętna
na zgiełk całego dnia, który mam za sobą.
Czasami to nawet ważniejsze niż centymetr
mniej w talii.
Piosenki Marka Grechuty - WALC NA TRAWIE
reżyseria: Jacek Bończyk
To kameralny spektakl poetycko-muzyczny
z piosenkami mistrza melancholii – Marka Grechuty.
W przedstawieniu znajdują się zarówno utwory
popularne, znane wszystkim – Nie dokazuj, Niepewność,
Będziesz moją panią, jak i utwory mniej znane – związane
z realizacjami teatralnymi Marka Grechuty – Godzina
miłowania, Krajobraz z wilgą. Głównym motywemkluczem jest miłość do wyidealizowanej Kobiety – Muzy
oraz samotność Mężczyzny – Poety.
Występują:
Jacek Bończyk, Przemysław Glapiński, Jacek
Pluta, Jacek Zawada, Marta Walesiak
Czas trwania: 65 minut, bez przerwy
Rezerwacja biletów: tel.: 022 696-17-53; 022 628-06-74; 022 626-16-03
[email protected] lub bezpośrednio w kasie teatru
| 22 |
| 23 |

Podobne dokumenty