1 2 9 29
Transkrypt
1 2 9 29
O tym jak 1 człowiek na 2 kołach zwiedził 9 krajów w 29 dni przejeżdżając 10 000 kilometrów czyli relacja z podróży* Jakub Karolczak *ZAWIERA SPORO WULGARYZMÓW 5-6 lipca (Łódź > Belfort, Francja) -----------0-1370km (przebieg dzienny: 1370km) Motto dnia: "Worst comes to worst, my peoples come first" (Dilated Peoples, Worst comes to worst) http://www.youtube.com/watch?v=nR0VwHGnPv4 Datą początkową tej relacji powinien być właściwie bliżej nieokreślony dzień 2005 roku, kiedy to w mojej głowie zrodził się szalony jak na tamte warunki brzegowe pomysł motocyklowej wyprawy objazdowej po Półwyspie Iberyjskim. Dlaczego szalony? Bo warunki brzegowe były takie: 1) jedyne 3 słowa jakie znałem po hiszpańsku to "marijuana" oraz dwa jego synonimy "hierba" i "mota" (podziękowania należą się Cypress Hill, ale to chyba zbyt mało by jechać do obcego kraju) 2) nigdy w życiu nawet nie siedziałem na motocyklu, nie miałem też motorynki, a moim jedynym źródłem mglistego pojęcia o jednośladach był rower 3) stan mojego konta bankowego można było określić dwoma słowami - „wieczny debet” Jednak - jak w reklamie adidasa – "Impossible is nothing". Ponad 2 lata później, z podstawową znajomością trzeciego najpopularniejszego języka świata, motocyklem i nawiniętymi nim 11 tysiącami kilometrów oraz zapasem szybko znikających środków płatniczych, wczesnym popołudniem 5 lipca, siedziałem na powoli rozgrzewającej się maszynie w oczekiwaniu na otwarcie bramy. "Tak spełniają się marzenia!" pomyślałem i pokrzepiony tą myślą mocniej odkręciłem manetkę gazu wychodząc z pierwszego zakrętu w ulicę Zakładową. Chwilę później usłyszałem głośny huk i zobaczyłem oglądających się za mną ludzi. Krótkie spojrzenie w lusterko, a tam na jezdni wesoło podskakuje... mój prawy kufer. "Piękny początek dalekiej wprawy, nie ma co..." mruczę pod nosem i zawracam po zgubę. Kuferek jest potłuczony i porysowany, na szczęście zaczepy nietknięte. Kamień z serca, bo mogłem mieć pierwszą poważną awarię tuż pod domem. Bez kolejnych przygód docieram na pierwszy przystanek, czyli imprezę basenową u posiadacza MTV Crib czyli Jarka. Tam żegna mnie całkiem liczna i bardzo serdeczna ekipa, co nie ukrywam dodatkowo mnie podbudowało. Tuż po 20.00 rozpoczynam wielką wyprawę spokojnym tempem podróżnym 80-90km/h tak, aby dobrze rozgrzać maszynę i "wjeździć się" po prawie miesięcznej przerwie (oszczędzałem motocykl z myślą o długiej podróży). W promieniach zachodzącego słońca (frazes może i oklepany, ale zarówno dla motocyklistów, jak i zakochanych na nadmorskich plażach ciągle aktualny) zmierzam na Konstantynów, Wartę, Błaszki i dalej w kierunku krajowej 8-ki. Wkrótce po zapadnięciu zmroku zaczyna się typowa na polskich drogach rzeźnia. W jakiejś wiosce na 8ce idiota skręcający w lewo zauważa mnie w ostatniej chwili (kamizelka odblaskowa to chyba za mało dla tych paraolimpijczyków za kółkiem, może mam jeszcze z lampkami choinkowymi jeździć???), na szczęście daję ostro po hamulcach i unikam czołówki. Uff, od razu zrobiło się cieplej, a do Hiszpanii jeszcze daleko. Noc to dość szczególny czas i klimat motocyklowej jazdy - mniejszy ruch na drogach, ale na pewno nie nudno. Zapachy zupełnie inne niż za dnia, rozgwieżdżone niebo nad głową i... O kurwa, co to było? Szybki unik i dopiero po sekundzie dociera do mojej świadomości, że właśnie ominąłem kunę-samobójczynię, która próbowała wbiec pod moje koła. To nie był niestety koniec atrakcji, tej nocy omijałem jeszcze egipską plagę jeży (chyba miały jakiś zlot bo szły tabunami jak lemingi), a także widziałem dwie czające się w rowie sarny, które na moje szczęście nie dały susa. W środku ciemnej jak mieszkaniec "Polski B" nocy docieram na ostatnią stację benzynową przed granicą. Ponieważ planuję jechać całą noc bez spania, wypijam Burn'a i tankuję maszynę. Ruszam, ale po chwili zaczynają się standardowe dla mnie po tego rodzaju napojach drgawki. Niekontrolowane skurcze mięśni są może i śmieszne na imprezie, ale na pewno nie na motocyklu. Staję kilkaset metrów dalej i czekam ponad 20 minut, aż skończy się mój "taniec św. Wita". Przeszło, więc na koń i w drogę. Granicę przekraczam w Jędrzychowicach, przede mną już tylko setki kilometrów autostrad. Prędkość podróżna wzrasta do 140km/h, a średnie spalanie z 5,2 do 7,5 litra. Autostrady w niedzielny, blady świt są zupełnie puste, a ja mknę jak pocisk w kierunku Barcelony. Wschód słońca oglądam koło Norymbergi, gdzie zjadam szybkie śniadanie i dalej korzystam z doskonałych warunków jazdy. Pogoda świetna, ciepło i sucho. Nagle daleko przed sobą dostrzegam czerwony punkcik. Motocyklista! Szybko zbliżam się do niego. Czerwony naked Ducati na szwajcarskich blachach, załadowany niemiłosiernie śpiworami i tego typu sprzętem. Jedzie ponad 140km/h więc żeby go sprawnie wyprzedzić muszę mocniej odkręcić. Mijając Dukata na liczniku mam 155km/h. Pozdrawiam kolegę, po czym zaczynam wracać na prawy pas. Wrzucam migacz, delikatnie skręcam kierownicę i w tym momencie zaczyna dziać się coś strasznego. Przy prędkości 155km/h kierownica zostaje opętana przez demona, postrach motocyklistów zwany "shimmy", a właściwie najbardziej hardkorową jego odmianę czyli tzw. "tank slappera" dla niewtajemniczonych - wszystko wyglądało bardzo podobnie do tego: http://www.youtube.com/watch?v=xUBwCX_Mv2Q Kierwa wali w bak raz z lewej raz z prawej strony, motocykl wierzga zadem jak tancerka na rapowym teledysku, a ja cisnę oba hamulce do granicy zablokowania kół i jestem PEWIEN, że czeka mnie ostra gleba. Trwa to kilka sekund, wibracje cały czas się nasilają do momentu aż... zatrzymuję się na poboczu. "Kurwa mać, co to było?" to pierwsza moja myśl "i jakim cudem nie wyglebiłem?" to druga. Akcja musiała wyglądać hardkorowo, bo Ducati stoi za mną na pasie awaryjnym. Zsiadam, podchodzę do niego i zagajam Szwajcara niezbyt inteligetnie "Have you seen what the fuck just happened?". Szwajcar kiwa głową, że tak, podnosi przyłbicę i okazuje się być Czeszką o pięknych, brązowych oczach. Motocyklistka zmierza do Portugalii, ale najbardziej dziwi się, że nie widać po mnie nerwów. Faktycznie, jestem niesamowicie spokojny. Pytam Czeszkę ponownie równie głupio dlaczego to się stało i dostaję prostą, logiczną i trafiającą w samo sedno odpowiedź - "Ty jechal za rychlo". Nic dodać nic ująć. Ciągle spokojny, uważnie ogladam motocykl od główki ramy po oponę, ale wszystko w normie. Nieco nieufnie wsiadam na maszynę i w tempie 90km/h, eskortowany przez czerwone Ducati dojezdzam do najbliższej stacji benzynowej. Czeszka żegna mnie krótkim, podwójnym klaksonem, a ja zajeżdżam pod dystrybutor i dopiero tutaj czuję, jak schodzi ze mnie adrenalina. Dosłownie natychmiast robię się blady i zaczynają trząść mi się ręce. W myślach analizuje sytuacje raz po raz - "Kurwa, nie mialem prawa wyjsc z tego cało" to jedyna sensowna konkluzja. Dochodzę do wniosku, że podczas gdy ja hamowałem rozpaczliwie, Anioł Stróż musiał trzymać motocykl za siodło, nie znajduję innego uzasadnienia dla finału tej akcji. Zjeżdżam na parking za stacją i biegnę do toalety zrobić największą kupę w życiu. Tak, zesrałem się ze strachu - na szczęście PO całej akcji, a nie w trakcie :) Zniechęcony siadam na ławce obok motocykla, roztrzęsiony i blady i czuję jak ulatuje ze mnie cała ochota do jazdy i radość z wycieczki. Po chwili nie chce mi się nawet patrzeć na moją Hondę. Tak mija dobre pół godziny, jest ze mną psychicznie coraz gorzej. Postanawiam jednak, że się nie poddam. Mówię do siebie "wsiadaj i jedź, jak się teraz poddasz to nigdy już nie wsiądziesz na motocykl". Z wielkim wysiłkiem i oporami zakładam kask i rękawice. Jakaś niemiecka rodzinka obok też się zwija, koleś rzuca mi przez szybę "Wir wunschen się gute fahrt" (czy jakoś tak). Nawet nie wie, ile otuchy mi to wtedy dało. Powoli ruszam, przewrażliwiony do granic możliwości, wyczulony na każdy, najdrobniejszy ruch maszyny. Jazda w tym stanie mentalnym po autostradzie nie jest żadną przyjemnością. Na cale szczęście zaplanowana przeze mnie trasa wiedzie przez Schwarzwald, słynny niemiecki park narodowy. Nawet nie podejrzewałem, że kiedykolwiek z przyjemnością będę zjeżdżał z autostrady, a tu proszę - za Heilbronn z ogromną radością skręcam w drogę nr 293 na Pforzheim. Schwarzwald okazuje się strzałem w dziesiątkę! Asfalt jest idealnie gładki, drogi kręte, wszędzie pełno motocyklistów, a niemieccy kierowcy kulturalnie trzymają się swojego pasa, wiec bez obaw można pochylać się w zakrętach. Jazda tymi drogami jest dla mnie jak rekonwalescencja po ciężkiej chorobie - dzieje się coś cudownego, odzyskuję radość z jazdy! Schwarzwald jest piękny, duże różnice poziomów i drogi składające się z samych zakrętów, do tego trudnych technicznie, sprawiają, ze już po 40 minutach takiej jazdy jestem cały mokry. Zjeżdżam na parking przy drodze, gdzie oddaję się rozmyślaniom na temat mojego negatywnego stosunku do narodu niemieckiego. Kontemplację tę przerywa dźwięk silnika BMW. Niemiecki motocyklista podjeżdża i pyta mnie, czy potrzebuję pomocy. Zupełnie mnie tym rozbraja, jeszcze parę sekund temu miałem jak najgorsze zdanie o Niemcach, ale tym jednym prostym gestem je zmienił. "Motocykliści sobie pomagają" powie ktoś i będzie miał rację. Chciałbym tylko, żeby ktoś kiedyś u nas zachował się wobec tego Niemca tak, jak on wobec mnie. Klasse! Schwarzwald opuszczam przez Baden-Baden, jak przystalo na nazwę tej miejscowości, w strugach deszczu. Dalej jade (nie przekraczajac 120km/h) na Mulhouse. We Francji niebo ołowiane, ale nie pada. Gdzieś po drodze dopada mnie zmęczenie, wiec zjeżdżam na parking i zapadam w godzinną drzemkę na trawniku. Pokrzepiony krótkim, ale głębokim snem kontynuuję moją podróż. W końcu o litość proszą pośladki, to już ponad doba w siodle. Zjeżdżam do miejscowości Belfort, gdzie znajduję kemping i zadowolony z siebie parkuje motocykl pod drzewem. Udało się! Przejechałem cale Niemcy, wyszedłem cało z opresji, bez żadnych strat! Już mam krzyknąć "hura!" gdy słyszę huk. Motocykl stojący na nierównym terenie przechyla się w niewłaściwa stronę i wali z cala siłą kierownicą w drzewo. Straty? Pekniete prawe lusterko, klamka hamulca wygięta w stylu (jak mawiał Jerzy Stuhr) "późne roko-koko", na szczęście nie jest złamana. Więc jednak, gleba jest tyle, że parkingowa. Zmęczony wybieram się jeszcze do miasta na kolację. Niestety, znaleźć coś otwartego na francuskiej prowincji w niedzielę wieczór jest równie trudno jak 18-letnia dziewicę w wielkim mieście - na szczęście są wszędobylscy Turcy, gdzie zjadam pyszny kebab (o dziewicę nie pytałem, ale pewnie łatwiej byłoby o haszysz). Jeszcze tylko motocykl wypija "ćwiartkę" oleju i pora wczołgać się do namiotu. Wieczór i zmęczenie usypiają mnie błyskawicznie jak szmata z chloroformem przy twarzy i tuz przed północą zapadam w głęboki sen. 7 lipca (Belfort, Francja > Barcelona > Vilanova) -----------1370-2464km (1094km) Motto dnia: "Here I am, on the road again" (Metallica, Turn the page) http://www.youtube.com/watch?v=9-6COOo7AYE Poranek 7 lipca wita mnie mżawką - tym szybciej pakuję wszystkie graty na motocykl i ruszam w dalszą podróż. Do Barcelony coraz bliżej! Jazda tego dnia to ciągłe zmagania z wiatrem, dochodzi nawet do tego, ze zakręt w lewo pokonuje złożony w prawo, aby przezwyciężyć jego napór. Jest to bardzo wyczerpujące, bo ciągle buja motocyklem, a przecież ja mam jeszcze ten cholerny uraz psychiczny z wczoraj i na każde niekontrolowane bujanie kierownica reaguję z dużym przewrażliwieniem. Na szczęście pogoda się poprawia, na południu Francji mocno grzeje słońce, co poprawia mi humor jak tabletka ecstasy przed imprezą (nie żebym wcinał grochy). Cały dzień pędzę po francuskich autostradach i pod wieczór docieram na granicę hiszpańsko-francuską. Nareszcie! TAK REALIZUJE SIĘ MARZENIA!!! W Hiszpanii autostrady nowe i ładne i - podobnie jak we Francji - płatne. Na szczęście paliwo tanie - po 1,30 Euro za litr, taniej niż w Polsce. Na pierwszej stacji w Hiszpanii obsługa zamyka mnie na klucz w kiblu (pytali czy nikt nie został, ale ich olałem bo akurat byłem zajęty czynnością fizjologiczną), na szczęście udaje mi się wydostać tylnym wyjściem. Już po zmroku docieram do Barcelony. Postanawiam wjechać do centrum miasta. Pierwsze, co rzuca się w oczy to mnogość skuterów (jak w Marsylii). Drugie, to znak na "La Sagrada Familia". O, może zobaczę? Jak postanowiłem, tak zrobiłem i już po 15 minutach zajeżdżam pod budynek jak z bajki. Katedra wygląda jak rzeźby z piasku, które robiłem w dzieciństwie nad morzem - fasada jest jak nakrapiana. Coś niesamowitego!!! Tuż obok grupka Polaków zawzięcie o czymś rozprawia, jak tylko zauważają moja blachę, koleś mówi "O, nie!" ja na to "O, tak!". "Nasi" są w Hiszpanii od roku w robocie, ale teraz już w drodze powrotnej do Polski - maja dość. Nie pytam czego - słońca na pewno, bo wszyscy opaleni jak laski ze zdiagnozowaną tanoreksją. Polecają mi Granadę i Sewillę jako najpiękniejsze miasta w Hiszpanii. Żegnamy się motocyklowym "żółwikiem w rękawicy". Ja zawijam na kemping do miejscowości Vilanova - to ok. 40km na południe od Barcy, a jest już 1 w nocy więc lepiej się zbierać. Dzięki nawigacji w telefonie (jeszcze nie raz Komunikator odda mi nieoceniona przysługę w tej podróży) docieram pod sam kemping ok. 2 w nocy. Jest to olbrzymi, największy jaki w życiu widziałem ośrodek tego typu, z 2 basenami, własnymi restauracjami (kilkoma!) i supermarketem. W recepcji 6 typów z ochrony spożywa kolacje i generalnie mają mnie w dupie. Pytam po angielsku czy mogę przenocować, a jeden odpowiada przełykając kęs bułki "no reservation - sorry, no place". Pora wiec na użycie hiszpańskiego. "Pero tengo solo una tienda de campańa pequeńa" zagajam („mam tylko mały namiot”). O dziwo, to jedno zdanie wystarcza, by skruszyć zimne serca panów z seguridad :) rozpoczyna się rozmowa po hiszpańsku, skąd jestem, czy z dziewczyna - ja odpowiadam, że sam, bo dziewczyny dużo kosztują, czym wzbudzam ogólną wesołość (pewne prawdy są ponadczasowe) i miejsce się od razu znajduje. Niestety, nie jest to Holandia i zamiast mięciutkiego trawnika zmuszony jestem dosłownie wkuwać szpilki w spieczona słońcem, wyschniętą na kamień glebę, ale i tak jestem szczęśliwy - dotarłem na miejsce! 2.30, pora spać, bo nazajutrz czeka mnie zwiedzanie Barcelony. 8 lipca (Barcelona) -----------2464km (0km) Motto dnia: „teraz gdzie budowlom kształty nadał Gaudi" (PCP, Globtrotter) http://www.youtube.com/watch?v=4t2r2pCna18 O poranku na kempingu spostrzeżenie - Vilanova (i jak się później okaże, Barca i cała Hiszpania też) przeżywa istny najazd Belgów. Wszędzie auta na blachach z kraju śmierdzącego krowią kupą i znanego z pedofilii i czekolady (a czekoladę wymyślili tylko po to, żeby dobrać się do dzieci*). Wyruszam w podróż do centrum Barcelony - a nie jest to prosta sprawa. Najpierw trzeba dojechać autobusem z kempingu do dworca kolejowego w Vilanova. Wsiadam wiec w L1, płacę kierowniczce 1,05 Euro i zasiadam w klimatyzowanym niskopodłogowcu. Nie wiem jeszcze, że czeka mnie 40 minut emocjonującej podróży uliczkami miasteczka. Przedsmak mam już po minucie, kiedy to na środku ulicy nasz autobus się zatrzymuje; drugi, jadący z naprzeciwka robi to samo i rozpoczyna się konwersacja w najlepsze, trwająca dobre kilka minut. Za nami tworzy się mały korek; w końcu ruszamy dalej. W centrum jakaś babka gwałtownie przeskakuje swoim SUV-em z lewego pasa na prawy, czym zmusza nasz bus do ostrego hamowania. Oczywiście nasza szefowa nie jest z tych co odpuszczają - zatrzymuje autobus, otwiera drzwi i zaczyna opierdalać kobitkę z SUVa. Tamta tez jest harda i mocno się odszczekuje popierając swoje słowa odpowiednimi gestami. Kłótnia jest po katalońsku więc nie rozumiem nic, ale emocje są międzynarodowe, a obu paniom piana leci z pyska. W końcu udaje się jednak jakoś zażegnać konflikt i możemy jechać dalej. Tutaj drobna obserwacja nt. tamtejszych kobiet - Katalonki nie porażają urodą, są wręcz brzydkie. Maja dziwne, końskie twarze, są niskie i do tego namiętnie farbują się na blond (z paskudnymi odrostami), w czym zupełnie nie jest im do twarzy (bardziej pasowałby chyba koński ogon :) Po około 40 minutach (plus opóźnienia spowodowane czynnikami ludzkimi) docieram na dworzec w Vilanova. Tam za 5,20 Euro kupuję bilet na pociąg podmiejski do centrum stolicy Katalonii. Pociągi są szybkie, czyste i bardzo przypominają metro. Trasa wiedzie przy samym morzu, wiec kolejne 40 minut upływa szybko i miło na podziwianiu widoków. W samej Barcelonie robię sobie dzień spod znaku Gaudiego. Rozpoczynam od Casa Batllo, kamienicy zupełnie jak z bajki. Jedyna prosta rzecz w fasadzie budynku to tablica z cennikiem biletów :) sama kamienica to w środku i na zewnątrz to totalny odjazd - znaleźć się tam po LSD to murowana świetna zabawa na długie godziny :) co się będę rozpisywał, zobaczcie sami te fotki: *żart z filmu "In Bruges" – nawiasem (przypisem) mówiąc polecam tę komedię Po Casa Batllo pora na kolejne dzieło Gaudiego - La Casa Mila zwana przez mieszkańców miasta "La Pedrera" czyli "Kamieniołom" - tyle kamienia trzeba było zwieźć na plac budowy by wcielić w życie kolejny wytwór wyobraźni szalonego architekta. Kominy Gaudi-style Co tu ukrywać, mnie bardzo podoba się jego styl. Wiele osób krytykuje go, ale ja 100 razy bardziej wolałbym mieszkać w Casa Batllo niż w gierkowskim pudelku z wielkiej płyty albo w wolnostojącym, kwadratowym klocu, który podobno musi wybudować każdy prawdziwy mężczyzna. Gaudi miał wyobraźnię i odwagę żeby wcielić swoje niezwykłe (ale i bardzo funkcjonalne) pomysły w życie. Sam mieszkam w zwykłym, prostopadłościennym pudełku jakich wiele więc wiem, co mówię. Ładnie, przytulnie ale i nuuuuda. Nie miałbym nic przeciwko choćby tylko psychodelicznym wzorkom na klatce schodowej :) Wracajac do mojego dnia w Barcelonie, kolejnym jego punktem była La Sagrada Familia, tym razem w świetle dnia. Dzieło życia urodzonego w Reus architekta po raz kolejny robi na mnie spore wrażenie. Fasada Narodzenia (Fachada de Nacimiento)- ta od nakrapianego piasku i Fasada Pasji (Fachada de Pasión) to dwa różne światy, a w środku trzeci. Znowu odsylam do fot. Fasada Pasji Wnętrze katedry Fasada Narodzenia Na zakończenie wyczerpującego dnia wdrapuje się na wzgórze w Parc Guell, dzieło... A jakże, naszego znajomego wariata :) popatrzcie sami co można zrobić z parkiem jak się ma nierówno pod sufitem (dosłownie i w przenośni) 9 lipca (Barcelona) -----------2464km (0km) Motto dnia: „Mają rozmach, skurwysyny" (Siara w filmie „Kiler”) Kolejny dzień zwiedzania miasta rozpoczynam od wędrówki z centrum na Camp Nou, stadion FC Barcelony, dumy Katalonii. Za kilkanaście Euro zwiedzam to legendarne miejsce. Nawet nie chcę porównywać tego do tej kiły futbolowej, którą mamy u siebie szkoda się produkować. Zobaczcie foty! Camp Nou z zewnątrz To tu Ronaldinho myje swoje „cojones” po meczu Napis po katalońsku - „więcej niż klub” „Mają rozmach skurwysyny” powiedziałby Siara Na stadionie wisi wielka reklama po katalońsku, w której Puyol mówi (jeśli dobrze udało mi się przetłumaczyć z tego pseudojęzyka będącego mieszanką hiszpańskiego, francuskiego i wstawianej w losowo wybrane miejsca litery "x"): "Zidentyfikuj swoje słabe punkty. Pracuj nad nimi, aż staną się Twoimi silnymi punktami." Genialne w swej prostocie jak najebać się za grosze wódką z mety zamiast pić w klubie shoty po 10zł :) Po dawce wrażeń sportowych czas się odchamić (chyba się nie da w moim przypadku, ale próbować można) - Barrio Gótico czyli barcelońskie stare miasto i Las Ramblas - deptak prowadzący do portu. Las Ramblas – zamieszanie jak na Poczcie Polskiej w czasie strajku Kupiłem, zjadłem i do dziś nie wiem co to było... w smaku podobne zupełnie do niczego :) gdyby ktoś wiedział co to może być, niech da znać. Ale i tak nie polecam, rewelacyjne nie było. Na deskach molo wyczerpany wrażeniami przysypiam w pełnym słońcu (ale bez konsekwencji). W wodzie pływają setki wielkich meduz, głodne mewy wyrywają nawet kable myśląc, że to żarcie (na moich oczach), a dzieciarnia wrzeszczy, biega i rozpierdala to, czego nie zdołały rozdziobać ani zasrać mewy. Typowy obraz dużego kurortu nadmorskiego, wiec się zwijam na kemping. Zegnam Barcelonę, bardzo interesujące miasto. 10 lipca (Vilanova i la Geltru, Katalonia) -----------2464km (0km) Motto dnia: „Donde el sol quema duro y baja despacio" (Cypress Hill, Sen Dog, Tequila Sunrise en espanol) "Where the sun burns hot and it goes down slow” (Cypress Hill, Sen Dog, Tequila Sunrise, oryginalna wersja) http://www.youtube.com/watch?v=7_X62kfrMFI&feature=related Sen Dog z Cypress Hill nawijał co prawda o Meksyku, ale w Vilanova było bardzo podobnie. Ten dzień spędziłem w całości na plazy i mimo smarowania i zmiany opalanych stron ciała, spiekłem się cały potwornie jak Angole w Grecji (tylko, że oni piją na umór wiec się znieczulają :). Wieczorem nie moglem położyć się na plecach, na boku tez parzyło, więc z konieczności leżałem na brzuchu i pojękiwałem z bólu. Faktem jest, ze slonce w Hiszpanii naprawde parzy mocno jak łapanie meduzy gołymi rękami. A woda gorąca, nie to co ten nasz przerębel czy irlandzkie +10 stopni co wykręca kosci. Na zakończenie wizyty w Katalonii fotka – na skrzynce pocztowej ktoś domalował sprayem czerwone pasy tak, że zrobił się żółto-czerwony symbol tego regionu. Ogólnie tamtejsi ludzie mają lekkiego pierdolca na punkcie tego, że są przede wszystkim Katalończykami, a dopiero potem Hiszpanami. Każdy ma swoje jazdy. 11 lipca (Vilanova, Katalonia > Madryt, Kastylia) -----------2464-3047km (583km) Motto dnia: „Życie jak w Madrycie” Następnego dnia szybko zwijam ekwipunek, smaruję łańcuch i ruszam na Madryt. Droga zaprogramowana jest z pominięciem płatnych, ale przede wszystkim przeraźliwie nudnych autostrad i wiedzie w kierunku Lleidy i Zaragozy. Pierwsze kilometry to znakomite zakręty i całkiem ciekawe wzniesienia, potem zjeżdżam w dół i droga jest już nieco nudniejsza. Krajobrazy wypalone słońcem, dużo piachu i kamieni. W oddali od czasu do czasu jakies górki. Słońce znęca się nade mną, przysmażając moje poparzone plecy jak narkoman heroinę na sreberku. Na prowincji paliwo po 1,25 Euro, taniocha. Fajnie dla Hiszpanów, szkoda tylko ze nasz rząd tak z nas okrada. Żeby to chociaż na drogi szło... Ech. Przejeżdżam przez Lleide, miasto wygląda całkiem ciekawie, na wzgórzu jest jakis zameczek, ale nie zamierzam się mu wnikliwiej przyglądać, bo moim celem na dziś jest stolica Kastylii. Wjeżdżam do Aragonii, opuszczając Katalonię i jej głupkowaty język, który robił mi niemały kocioł w głowie jak 250 mikrogramów LSD i joint. Tu już rządzi 100% kastylijski i tak ma być (dla mnie bomba, wreszcie zaczynam rozumieć napisy)! Od Zaragozy cały czas lecę dwupasmówka, oczywiście nie przekraczając magicznej bariery 120km/h (uraz i nieufność ciągle jest). Kilkanaście km przed Madrytem ogromny, 10km korek - powodem ciężki dzwon dwóch tirów (nie kobiet, samochodów). Przeciskam się środkiem, kierowcy hiszpańscy fajnie się rozstępują, ale w końcu docieram do miejsca, gdzie stoja dwa "18 wheelery" i wcisnąć to bym się mogl może pieszo i to bokiem, po 2 tygodniach głodówki. Pasem awaryjnym zapierdala policja, niewiele myśląc puszczam ich przodem jakieś 300m tak, żeby nie drażnić ich swoim widokiem w lusterku i ruszam za nimi. To jest to za co kocham motocykl - korków nie ma! 15 minut i docieram do miejsca wypadku. Tam 2 tiry MOCNO sprasowane, nieźle się skleiły. Policjanci gwiżdżą, zmuszając ludzi przyglądających się wypadkowi do szybszej jazdy. Dobry patent! W tym miejscu mogę dodać tez słówko o hiszpańskich kierowcach. Styl jazdy dynamiczny, użycie klaksonu jak na kraj południowy bardzo ograniczone. Co mnie zachwyca to ruszanie spod świateł. Otóż auta zaczynają jechać jak tylko zapala się czerwone światło dla pieszych (i nic ich nie obchodzi, że na przejściu są piesi, jeśli nie jesteś budzącym litość kaleka o kulach jak Ochojska to po zapaleniu czerwonego masz WYPIERDALAC Z PRZEJSCIA). Auta ruszają i mijają sygnalizator i niedobitki pieszych jeszcze na czerwonym. Z drugiej strony nie ma za to przejeżdżania na żółtym. Piesi rewanżują się wchodząc na pasy tuz po zapaleniu czerwonego dla aut. Całość skutkuje tym, że ruch odbywa się bardzo płynnie, a korki tworzą się rzadko i nie ma zagrożenia zderzeniami na dużej prędkości. Polecam naszym polskim Mad Maxom przejeżdżającym na pomaranczowociemnoczerwonym (do których i ja się czasem zaliczam) i zaspanym matołom szukającym dźwigni zmiany biegów po zapaleniu zezwalającego na to zielonego światła (do tych się na szczęście nie zaliczam). Po południu wjeżdżam na obwodnicę Madrytu. Zwalniam do 100km/h i jestem w szoku gdy na pełnej piździe wyprzedza mnie koleżka na skuterze ze zdjętym kagańcem (skuter, nie koleżka). Jechał ze 120 :) olewam go, ja tam moim shakerem nie będę się ścigał, bo znowu zacznę wężykiem jeździć. Dzięki nawigacji bezbłędnie docieram na syfiasty kemping, który ma 2 mega zalety - jest niedrogi (ok. 20 Euro za dobę) i znajduje się 800m od stacji madryckiego metra, co oznacza ze w ciągu 15 minut moge teleportować się do centrum. Kemping jest zaanektowany przez Włochów - tak jak do Barcelony zjechali wszyscy pedofile Europy, tak wszyscy twórcy obozów pracy dla zbieraczy pomidorów i mistrzowie wymuszania rzutów karnych znaleźli się w Madrycie. Znajduję sobie miejsce na uboczu, w 30-stopniowym upale z trudem wbijam wszystkie szpilki w spieczoną ziemię. Wieczorem oczywiście ruszam rozpoznać teren - do metra i do centrum. Pierwsze, co rzuca się w oczy to ochrona - w metrze jest pełno ochroniarzy, jeżdżą tez w niektórych wagonach. To pewnie pokłosie zamachów z 11 marca. Wysiadam na stacji Gran Via i idę w kierunku Puerta del Sol, czyli slynnego madryckiego placu. Po drodze widzę mnóstwo wyzywająco wymalowanych lasek. "Piatek wieczor" mowię sobie "pewnie dziewczyny idą na disko". Że się malują i ubierają jak tanie dziwki to mogę zrozumieć (w Irlandii robią podobnie, u nas niektóre pustogłowia tez przyjęły taki styl) ale czemu sterczą po bramach jak zwykle kurwy? I nagle olśnienie! Bo to sa ZWYKŁE KURWY ;) zagadka rozwikłana co umożliwia bardziej wnikliwą obserwację. Córy Madrytu/Koryntu rekrutują się spośród populacji ewidentnie latynoamerykańskiej (małe, dupiaste, ciemnowłose), są tez śliczne czarne dziewczyny (typ bardziej karaibski, delikatne rysy, skóra jak heban) i zwykłe, bladolice, ruskie dziwki (z wyglądu jak u nas dziewczyny z wiejskich dyskotek). Dla każdego coś miłego. Jak się później okazało, tamtą ulica miałem chodzić kilka razy dziennie (po zakupy do Corte Ingles, do kafejki internetowej, do knajpek, na Puerta del Sol i wracając do stacji metra) co sprawiło, że miałem dokładny przegląd aktualnej kondycji rynku spekulacji otworami ciała. Doszło nawet do tego, że po 2 kolejnych dniach zaczęły mnie te kobiety rozpoznawać i proponować pójście choćby na... obiad. Mnie to nigdy seksu nie zaproponują, nawet prostytutki, co za pech :) Ok, enough about the bitches. A sam Madryt? Miasto żyje i to w pełni. W końcu to stolica. Oczywiście większość stanowią rodowici kastylijczycy, ale dorzućcie do tego morze turystów ze wszystkich stron świata oraz cala masę różnych dziwadeł w rodzaju kolesia-żebraka bez rąk z kubeczkiem na pieniądze w zębach i macie obraz populacji królewskiego miasta. Metro ma 12 linii podziemnych + 3 naziemne i jest jednym z lepszych jakim jeździłem. Po zamachach wzięli się tez chyba za meneli i wygonili ich ze stacji - nie ma tu typowych dla Paryża lumpów z wińskiem w łapie śpiących na ławeczce i BARDZO DOBRZE. Nie ma dla mnie nic gorszego niż smród moczu rozkładającego się w wysokiej temperaturze w srodkach komunikacji miejskiej. Dzień kończę zwijając się przedostatnim pociągiem na kemp. 12-14 lipca (Madryt) -----------3047km (0km) Kolejne 3 dni to zwiedzanie Madrytu. Nie ma co dokładnie opisywać wszystkich moich chaotycznych ruchów po królewskim mieście - krótkie opisy wydarzeń z tych dni przedstawiam pod fotkami. Casa de Campo - park na zachodnich rubieżach Madrytu. Wypalony słońcem, co widać na zdjęciu. Wychodząc z parku natknąłem się na stojąca przy jednej z alejek Naomi Campbell w czarnym bikini o najdłuższych nogach świata, dziewczynę absolutnie piękną. Myślałem, żeby coś na wesoło zagadać (w końcu widok to niecodzienny), ale zanim otworzyłem usta, ona otworzyła swoje i pokazała co może nimi zrobić. No tak, mogłem się domyślić po co tu stoi. Podziękowałem grzecznie, ona zaproponowała jeszcze jakąś super promocję, ale ja mam już telefon w Plusie i tam w ramach promocji rżną mnie co miesiąc, wystarczy. Zresztą, biorąc pod uwagę to jak bosko wyglądała to opłaciłoby mi się tylko naliczanie sekundowe a wątpię żeby miała to w swojej ofercie :) Palacio Real - czyli Pałac Królewski; coś, przy czym dom 50 Centa wygląda jak mieszkanie w Rzeszowie kupione na 45-letni kredyt i urządzone w Ikei (tylko niech nikt się nie obraża! :). Przepych do piątej potęgi, wszystko ręcznie robione, żyrandole wielkości statku kosmicznego (z prawdziwego kryształu), lustra wysokie na 2 pietra oprawione w złote ramy, sala cala wyłożona porcelaną (która w tamtych czasach była potwornie droga) od góry do dołu i tym podobne cuda. Atocha - dworzec kolejowy, przy którym ten berliński wygląda co najwyżej przeciętnie! W hali dworca znajduje się... otwarta palmiarnia, ludzie siedzą, dookoła latają ptaki, a w wodzie pływają żółwie (i to kilkadziesiąt). Coś niesamowitego! U nas na Centralnym hodują grzyb w toaletach, a menele i narkomani zachowują się jak prawdziwe gady, ale jednak to nie to samo. P.S. To m.in. na Atocha były zamachy 11 marca. Corrida (Plaza de Toros) – być w Madrycie i nie zobaczyć na własne oczy spektaklu zwanego corridą? To nie w moim stylu. Byłem, widziałem, kibicowałem bykom, ale te głupie krowy latały za płachtą zamiast za torreadorem – od czasu do czasu udawało im się zobaczyć człowieka i wtedy siały popłoch ku, jedynie mojej, uciesze. Zabito w sumie 7 byków, smutny jest sam moment zabijania zwierzaka, ale nie będę hipokrytą – lubię wołowinę; corrida to pojedynek, a rzeźnia to obóz koncentracyjny, nie ma co porównywać. Stadion Real Madrid (Santiago Bernabeu) – po FC Barcelona przyszła kolej na najbardziej utytułowany klub świata. Przepiękny stadion, na fotach na wystawie widzę podobny stadion do obiektu Widzewa Łódź – podpis pod fotką - „Real Madrid, 1920”. No more comments :-/ Pomnik Cervantesa i jego dwóch bohaterów – tych dwóch Panów przewinie się jeszcze w tej opowieści :) Kilometr zerowy na Puerta del Sol – z tego miejsca mierzy się odległości wszystkich dróg do Madrytu Pomnik niedźwiedzia i krzewu mącznicy – znana lokalna sprawa, mieszkańcy Madrytu wpieprzali jakieś kwaśne jagody w czasie głodu i się uratowali. Miś i drzewko główny motyw logo miasta. Na zakończenie pobytu w Madrycie, 14 lipca, postanawiam zakupić litr półsyntetycznego oleju do motocykla na dolewki (w Madrycie dolałem kolejne 250ml i zaistniała realna obawa, że jedno litrowe opakowanie to będzie mało na taką podróż). Okazało się to arcytrudnym zadaniem i zajęło mi ponad 3 godziny! Odsyłano mnie z jednego sklepu do drugiego, a w oryginalnym serwisie Hondy koleś wciskał mi olej mineralny proponując wymieszanie. W końcu znalazłem sklep z olejami Castrola, jest mój - POWER1 GPS tylko nie w polskiej wersji 10W40, a w wersji 15W50 na kraje zasiedlone przez opalonych, leniwych mężczyzn i kobiety z wąsami pod nosem - czyli Italia, Grecja, Portugalia i Hiszpania. Alleluja! Ostatni raz tak się cieszyłem ze zdobytego litra chyba kupując wódkę w liceum :)