Kalisia grudzień 2011.indd
Transkrypt
Kalisia grudzień 2011.indd
październik | listopad | grudzień nr 10 • 11 • 12 / 146 / 2011 / rok XVIII Miesięcznik Społeczno-Kulturalny cena 7 zł (w tym 5% VAT) ISSN 1426-7667 nr indeksu 323462 Tomasz Kot Gotowy na wszystko 10 • 11 • 12 Miesięcznik Społeczno-Kulturalny październik | listopad | grudzień nr 10 • 11 • 12 / 146 / 2011 / rok XVIII Miesięcznik Społeczno-Kulturalny cena 7 zł (w tym 5% VAT) ISSN 1426-7667 nr indeksu 323462 Tomasz Kot Gotowy na wszystko 4 Na lądzie czy na krze? 6 Pociąg do sztuki 16 Alchemik brązu 31 Artysta, Żyd, Polak 39 Umilkli ludzie, przemówiły rzeźby 43 Poławiacze jazzowych pereł 60 Szalom, Izrael! - rozmowa z prezydentem Januszem Pęcherzem - nowe życie kaliskiego dworca - obszar dyskretny Roberta Sobocińskiego - Artur Szyk i jego dzieło - wspomnienie o Bogdanie Jareckim - kaliski festiwal 2011 - fotoreportaż Ryszarda Bienieckiego Wydawca Miasto Kalisz Redakcja – Ratusz, Główny Rynek 20 www.kalisz.pl [email protected] Koncepcja artystyczna Iwona Cieślak, Tomasz Wolff Redakcja wydania Iwona Cieślak, współpraca Karina Zachara Projekt makiety oraz projekt okładki Tomasz Wolff Na okładce Tomasz Kot, fotografia Agnieszka Kot Skład Tomasz Wolff Korekta Przemysław Klimek Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61 3 Z Januszem Pęcherzem, prezydentem Miasta Kalisza rozmawia Przemysław Klimek Fot. Katarzyna Madziała Na lądzie czy na krze? Zbliża się koniec roku, pora podsumowań. Jak pan myśli, co kaliszanie zapamiętają z tych 12 miesięcy? Jak prezydent ocenia mijający rok? To był dobry rok. Cokolwiek powiedzieć o trudnościach, jakie pojawiły się na horyzoncie, przede wszystkim w sferze finansów, to był rok zadowalających rezultatów. Jak przystało na rok kontynuacji cechował go spokój, rozwaga, dobry rytm pracy. Wszystkie założone cele rozwojowe zostaną spełnione, tak w sferze inwestycji miejskich, jak i ogólnego rozwoju miasta, w tym także ekonomicznego i gospodarczego. A co zapamiętają kaliszanie z tych 12 miesięcy? – zależy czego kto oczekiwał. Tutaj opinie zapewne będą podzielone, bo dla jednych kawałek chodnika na ich ulicy stanowi dużo większą wartość niż ważna droga na drugim koń4 cu miasta, czy jakaś nowa szkoła albo boisko. W roku 2011 nie było spektakularnych inwestycji, jak wcześniej hala Arena czy Trasa Bursztynowa, dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby dla kogoś najbardziej pamiętny okazał się na przykład czerwcowy koncert „Pod niebem Kalisza” z okazji święta miasta. Wybiegając trochę w przyszłość przypuszczam, że przyszły rok będzie się mieszkańcom kojarzył z otwarciem parku wodnego, co powinno nastąpić jeszcze przed letnimi wakacjami. A z czym panu będzie się kojarzył ten rok, już dziewiąty na stanowisku prezydenta Kalisza? Pojawił się nowy układ koalicyjny złożony z trzech klubów w Radzie Miejskiej: Samorządny Kalisz, Platforma Obywatelska i Wszystko dla Kalisza. Trzeba podkreślić jedno: stabilność tego układu, jego przewidywalność, skuteczność. Ku mojemu zaskoczeniu jest to nadspodziewanie dobra koalicja. Jeśli czegokolwiek się obawiałem, to nadmiaru polityki, a tu proszę, prawie wcale jej nie ma w tym sensie, że nasz partyjny partner nie stosuje politycznych argumentów, nie kreuje polityki ani też nie zmusza nas, abyśmy podzielali jego polityczne zapatrywania. Zajmujemy się sprawami miasta i tylko nimi. Mało, zyskaliśmy bardzo istotną pomoc w załatwianiu czy przeprowadzaniu wielu ważnych spraw i projektów. Nie będę ukrywał, że dla mnie istotne jest także i to, że kiedy idę na sesję z projektami uchwał nie muszę się zastanawiać, czy wystarczy nam głosów. Oczywiście, nie chodzi o pokazywanie naszej siły, tylko o wspólne działanie na rzecz Kalisza i jego mieszkańców, dlatego proszę mi wierzyć, iż zawsze najbardziej cieszę się, gdy udaje się przekonać także opozycję do naszych pomysłów. Ważne jest jeszcze coś: inne spojrzenie na sprawy miasta, inna optyka, dopuszczenie do głosu w sensie rzeczywistym wielu środowisk. Można powiedzieć, że w demokracji każdy głos, opinia, pogląd ma równą wartość, jednakże nie każdy głos jest słyszalny. Czasami trzeba uruchamiać nowe kanały komunikacji i mam wrażenie, że takie kanały zostały uruchomione. Przykład? Oto rady osiedlowe jako podstawowe ogniwo samorządności terytorialnej w mieście. Podjęliśmy próbę zdjęcia z nich fasadowości, bo wyglądało na to, że te struktury wyczerpały swoją rolę i w niektórych przypadkach z trudem przeprowadziły wybory. Teraz otrzymały bardzo realną szansę na wykazanie swojego znaczenia, bowiem w budżecie miasta na przyszły rok otrzymały do dyspozycji milion dwieście tysięcy złotych na realizację tych zadań na swoich osiedlach, które wskażą i uzasadnią ich potrzebę. Uczestniczę w różnorodnych spotkaniach w wielu środowiskach, spotykam bardzo ciekawych ludzi, którzy dzielą się swoimi pomysłami na miasto i wiem, że warto ich słuchać, a pod ich wpływem przewartościowywać swoje poglądy. Świat się zmienia, a wraz z nim zmienia się nasze miasto, zmieniają ludzie. Wspomniał pan o plenerowym koncercie na placu Bogusławskiego, który odbył się w czerwcu, dlatego zapytam o wykorzystywanie kultury i sztuki do promowania miasta. W listopadzie kaliszanie pokazali „Kaliskie wesele” w Brukseli, jest kaliski teledysk do piosenki Mietka Szcześniaka, mamy rzeźby Roberta Sobocińskiego, jest wreszcie Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej, o której sami radni mówią, że to najlepszy ambasador miasta. Czy taka forma promocji będzie kontynuowana? Oczywiście. Współpracę z Mietkiem Szcześniakiem tak naprawdę dopiero rozpoczęliśmy, a jeśli chodzi o ambitny projekt ustawienia rzeźb Roberta Sobocińskiego na rondach Trasy Bursztynowej, które zostały pokazane również w Hadze, to niewątpliwie budzi on pozytywne skojarzenia z Kaliszem, jako miastem otwartym na niebanalne projekty. W kolejnych latach na pewno pojawią się nowe pomysły, a ludzie kultury i sztuki będą mogli pokazywać Kalisz w Polsce i w świecie. które będzie konsolidowało funkcjonowanie PKS-u i KLA oraz prywatyzację systemu ciepłowniczego. To wielkie wyzwania, które powinny przynieść miastu wymierne korzyści, przede wszystkim finansowe. Myślę, że będzie to dobry rok, bo… proszę zgadnąć, dlaczego? Ponieważ w maju oddamy do użytku aquapark, na który kaliszanie czekają z niecierpliwością. Otrzymają piękny, całoroczny obiekt. Należy się on nam wszystkim za te długie lata, gdy miasto było pozbawione jakiegokolwiek obiektu rekreacji wodnej. A poza tym powinien to być normalny rok, bez napięć, bez konfliktów, rok spokojnego słońca. Panie prezydencie, co nas czeka w przyszłym roku? To może być rok wielu niespodzianek. Trochę boję się tego roku, bowiem zewsząd nadchodzą niepokojące sygnały. Mam na myśli sferę finansową, bo w gruncie rzeczy ona warunkuje funkcjonowanie miasta. Teraz nie jest najgorzej, stopa bezrobocia - 7,8 %, jedna z niższych w województwie; rozwój wielu firm, w tym o zaawansowanych technologiach; zapowiedzi dużych inwestycji, nie tylko handlowych, choć i one mają swoje znaczenie dla ekonomiki miasta. Na pozór więc jest w miarę dobrze, jednakże zapowiedzi dotyczące budżetu państwa, recesji gospodarczej, spadku produkcji i produktu krajowego to wszystko nie wróży dobrze. A my jesteśmy uzależnieni od budżetu państwa, mamy swoje udziały w podatkach od osób fizycznych i prawnych, nasza sytuacja jest pochodną sytuacji całego kraju. Zatem nie wiem, czy stoimy na lądzie, czy na dryfującej krze. Gdyby odrzucić te niepokojące sygnały, to może zapowiada się rok oszczędnościowy, lecz nie beznadziejny. Udało nam się spiąć budżet i wydzielić w nim wcale niemałą jak na początek kwotę 57 mln zł na inwestycje. Staramy się też zaspokoić wszystkie podstawowe potrzeby jednostek organizacyjnych miasta, w tym ogromnie ważną i obciążającą budżet sferę oświaty i wychowania (żłobki, przedszkola, szkoły) - wystarczy powiedzieć, że do 129 mln zł subwencji oświatowej miasto dokłada 33 mln. Ale nie likwidujemy ani jednej szkoły jak to dzieje się w wielu miastach. Przeciwnie, rozpoczynamy budowę nowej SP nr 13, a nawet pozwalamy sobie na podwyżki dla trzech grup zawodowych – DPS-u, pracowników żłobków i administracji oświatowej. Trochę przybędzie nam majątku komunalnego, będziemy budowali ulice, obiekty sportowe, infrastrukturę komunalną. Ważne jest jeszcze i to, że będziemy kontynuowali duże, w skali naszego miasta, procesy restrukturyzacyjne, czyli budowę nowego przedsiębiorstwa komunikacyjnego, Ma pan za sobą pierwszy rok trzeciej kadencji w fotelu prezydenta miasta. Co w myśleniu o Kaliszu jest dla pana ważne? Jego stabilny rozwój oparty na trzech filarach: wysoko rozwiniętym przemyśle, oświacie wraz ze szkolnictwem akademickim oraz handlu i usługach. I proszę spojrzeć: to nam się udaje, stopniowo, powoli, ale jednak. Mamy coraz lepszy, coraz bardziej nowoczesny przemysł wielu branż; oświata to tysiące nauczycieli i tysiące uczniów z całego regionu; ośrodek akademicki… co my byśmy zrobili, jak wyglądali bez PWSZ, bez UAM, bez tych inwestycji, które za tymi szkołami przyszły i które jeszcze przyjdą. Perspektywa akademii w Kaliszu nie jest aż tak bardzo odległa. To są już setki nauczycieli i pracowników pomocniczych, a przede wszystkim tysiące studentów. To siła napędowa rozwoju. No i handel, każda forma handlu – hurtowy, detaliczny, giełdowy, galerie, salony, centra. Dobrze, że przed dziesięcioma laty otworzyliśmy miasto, dzisiaj jesteśmy w głównym nurcie. Choć oczywiście handel skonsolidowany, wielki, sieciowy ma swoje mankamenty i skutki społeczne, ale to są koszty, które ponieść należało. Kalisz stał się dużym ośrodkiem usług – medycznych, prawnych, turystycznych, kulturalnych, reklamowych itd. To też jest ważne, że miasto posiada rozwiniętą paletę możliwości, które stanowią magnes. Jak myślę o Kaliszu? Jak o mieście, w którym mieszka się coraz wygodniej, które jest stworzone do tego, by w nim żyć – ani wielkie, ani za małe, miasto, które ma wszystko, co do wygody jest potrzebne, które zaspokaja wszystkie potrzeby człowieka, jest bezpieczne, przytulne, bliskie. I oczywiście takie, które ma dobrą markę, czyli nie jest obciachowe. Które ma swoją historię, tradycję, kulturę i sztukę. Które ma swoje elity. W którym dobrze czują się i seniorzy, i juniorzy. Dziękuję za rozmowę. 5 Fot. Andrzej Kurzyński Zachodnia część Kalisza zyska już niebawem zupełnie nowe, nowoczesne oblicze. U zbiegu ulic Górnośląskiej i Dworcowej powstanie największe w regionie centrum handlowe – Galeria Amber. Natomiast PKP wkrótce gruntownie zmodernizuje kaliski dworzec kolejowy, a znaczna jego część zostanie przeznaczona na cele publiczne. To tutaj, z ciasnych pomieszczeń przy placu św. Józefa, przeprowadzi się miejska Galeria Sztuki im. Jana Tarasina. Pociąg do sztuki Prace związane z przebudową kaliskiego dworca mają ruszyć już w przyszłym roku. Inwestycja zostanie zrealizowana za pieniądze PKP. Prace mają kosztować cztery miliony złotych. Obiekt wybudowany w 1905 roku zyska nowy dach, elewację, wymienione zostaną okna, posadzki oraz bezpośrednie otoczenie dworca. Placówka zyska zupełnie nowe oblicze. Dworzec będzie dostępny nie tylko dla pasażerów. Ma pełnić także funkcje publiczne. W kolejowym gmachu docelowo swoją siedzibę znajdzie miejska galeria sztuki, która aż czterokrotnie powiększy swoją powierzchnię. Obecnie Galeria im. J. Tarasina dysponuje łączną powierzchnią 120 metrów kwadratowych, a więc bardzo małą. W nowym miejscu będzie miała blisko 500 metrów kwadratowych, przy czym sama powierzchnia wy6 stawiennicza będzie wynosiła 235 metrów. Dodatkowo magazyn, pracownia techniczna i graficzna, pomieszczenia administracyjne, kiosk, barek oraz multimedialna sala seminaryjna stwarzać będą właściwe warunki pracy dla tej miejskiej instytucji. - Wszystkie nakłady na przebudowę i modernizację poniesie PKP. Miasto będzie dzierżawcą pomieszczeń, przy czym stawka wynajmu nie jest wygórowana i wynosić będzie 10 zł za metr – informuje Janusz Pęcherz, prezydent Kalisza. Po stronie miasta będzie leżało odpowiednie wyposażenie Galerii w urządzenia i oświetlenie wystawiennicze oraz w meble i sprzęt dla wszystkich pomieszczeń. Wraz z modernizacją dworca najprawdopodobniej ruszy także budowa największego w południowej Wielkopolsce centrum handlowego – Galerii Amber, która stanie w sąsiedztwie kaliskiej stacji PKP. Oba obiekty rozdzielać będzie zupełnie nowa ulica. Dzięki temu zachodnia część Kalisza ma zacząć szybciej się rozwijać. A to z kolei było podstawą do przystąpienia przez samorząd miasta do prac nad zintegrowanym Lokalnym Programem Rewitalizacji, który obejmie właśnie tę część miasta. Opracowanie takiego dokumenty pozwoli między innymi na to, aby Kalisz ubiegał się o pieniądze w ramach unijnych programów pomocowych jak Jessica i Jeremy. Pierwszy z nich ma pomóc w rewitalizacji dzielnic, które dotąd opierały się działaniom naprawczym. Drugi kierowany jest zwłaszcza do przedsiębiorców. Andrzej Kurzyński Strefa inwestycji Modernizacja dwóch strategicznych w mieście ulic, milionowe inwestycje w komunikację miejską, stworzenie nowoczesnego ośrodka kształcenia, to kluczowe przedsięwzięcia kaliskiego samorządu w 2011 roku. Poniżej publikujemy przegląd inwestycji zakończonych w dwunastu minionych miesiącach. Ulice: Księżnej Jolanty i Starożytna to dwie kaliskie arterie całkowicie zmodernizowane w ramach Narodowego Programu Przebudowy Dróg Lokalnych. W ich oficjalnym otwarciu uczestniczył pomysłodawca programu, były marszałek Sejmu, Grzegorz Schetyna. - Koszt tych inwestycji wyniósł ponad 11 milionów złotych, a dofinansowanie ze strony państwa 5 milionów złotych - podlicza Krzysztof Gałka, dyrektor Zarządu Dróg Miejskich w Kaliszu. – Ulice zostały całkowi- cie przebudowane. Powstały też dwa ronda, nowe zatoki autobusowe, nowe chodniki i fragment ścieżki rowerowej. Przy okazji całego przedsięwzięcia wybudowano także kanalizację deszczową, a na części ulicy Księżnej Jolanty zainstalowano nowe oświetlenie. W projekt wpisuje się również wybudowanie nowego mostu na Prośnie, który niejako połączył obie kaliskie ,,schetynówki’’. Na tę inwestycję samorząd Kalisza również zdobył dofinansowanie z budżetu państwa. Kaliskie „schetynówki” to inwestycje za ponad 11 mln zł - Przebudowa dwóch dróg wraz z budową mostu to koszt ponad 20 milionów złotych. Czy to dużo? Tak, bardzo dużo. Czy miasto poradziłoby sobie samo z tymi inwestycjami? Może i tak, ale na pewno nie teraz – podkreśla znaczenie otrzymanego dofinansowania Janusz Pęcherz prezydent Kalisza. W 2011 roku Kaliskie Linie Autobusowe wzbogaciły się o dziesięć nowoczesnych autobusów. Dwa z nich to autobusy przegubowe o długości 18 metrów, sześć kolejnych to Fot. Joanna Marciniak 7 pojazdy 12-metrowe. Wszystkie dostarczone zostały przez firmę Solaris. Po raz pierwszy miasto zakupiło dwa małe samochody firmy Kapena, które przewożą dzieci i młodzież do szkół specjalnych, a także wszystkich pasażerów na liniach o małym natężeniu ruchu. Pojazdy kosztowały prawie 9 milionów złotych, ale aż 80 procent tej kwoty stanowi unijne dofinansowanie. Miasto skorzystało także na zwrocie podatku VAT. - Są to autobusy najnowszej generacji - tłumaczy Jerzy Walczyński, prezes Kaliskiego Przedsiębiorstwa Transportowego, dyrektor naczelny KLA. - Autobusy gwarantują bezpieczeństwo przewozu dzięki wyposażeniu w monitoring zarówno zewnętrzny, jak i wewnętrzny. Są w pełni klimatyzowane, co zapewni komfort podróży. że w kaliskiej podstrefie do końca 2012 roku zainwestuje prawie 7 mln złotych i zatrudni co najmniej 42 osoby. Z kolei firma MTM Industries powstała w 2007 roku. Głównym profilem jej działalności jest produkcja samochodowych odświeżaczy powietrza marki Aroma. Produkty są dystrybuowane w Europie. W podstrefie ekonomicznej spółka zamierza dokonać inwestycji o wartości przewyższającej kwotę 6 mln. złotych. Firma planuje zakończenie inwestycji najpóźniej do końca 2013 roku oraz zwiększenie dotychczasowego zatrudnienia o co najmniej 25 pracowników. Obie firmy w zamian będą mogły liczyć na ulgę podatkową, polegającą na zwolnieniu z płacenia podatku dochodowego. Jedno- W 2011 r. klucze do mieszkań KTBS otrzymały 52 rodziny W dobiegającym końca roku samorząd zabiegał o rozwój kaliskiej podstrefy Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej „INVEST – PARK”. Na terenie strefy zamierzają zainwestować dwie kaliskie firmy: Novamedia oraz MTM Industries. Obie spółki zakupiły nieruchomości wystawione na sprzedaż przez samorząd Kalisza i planują wybudowanie nowych zakładów. Spółka Novamedia działa od 2004 roku. Zajmuje się produkcją, logistyką i wdrażaniem innowacyjnych i indywidualnych rozwiązań do szynowych i kołowych pojazdów komunikacji miejskiej. Firma specjalizuje się w projektowaniu i produkcji zaawansowanych technologicznie urządzeń elektronicznych, oprogramowania i aplikacji użytkownika. Novamedia dostarcza swoje produkty m.in. do miejskich przewoźników w Warszawie, Krakowie, Łodzi, Wrocławiu, Gdańsku, Bydgoszczy i Kaliszu. Firma zadeklarowała, 8 cześnie samorząd Kalisza podjął starania o rozszerzenie terenów objętych Wałbrzyską Specjalną Strefą Ekonomiczną. Ponad 1,2 mln złotych kosztowały nowoczesne maszyny i urządzenia, w które zostało wyposażone Centrum Kształcenia Ustawicznego i Praktycznego w Kaliszu. W 2011 roku zakończyła się realizacja projektu pod nazwą „Nowoczesne pracownie kształcenia zawodowego szansą rozwoju Miasta Kalisza”. Projekt był współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Wielkopolskiego Regionalnego Programu Operacyjnego na lata 2007 – 2013. Do kaliskiego Centrum przy ulicy Handlowej trafiła specjalistyczna aparatura, która ułatwi kształcenie w zawodach: elektryk, technik mechanik, technik elektronik, technik pojazdów samochodowych, czy technik technologii odzieży. Specjalistyczny sprzęt ma podnieść jakość i efektywność kształcenia i kursów zawodowych świadczonych przez Centrum Kształcenia Ustawicznego i Praktycznego w Kaliszu. Kaliskie Towarzystwo Budownictwa Społecznego, czyli spółka prawa handlowego, której właścicielem jest Miasto Kalisz, w 2011 roku oddało do użytku kolejny blok. Przy ulicy Prostej klucze do mieszkań otrzymały 52 rodziny. Dwa mieszkania są przystosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych. W budynku został także utworzony pierwszy w mieście i jeden z nielicznych w Wielkopolsce Rodzinkowy Dom Dziecka, w którym wychowankowie będą adaptowali się do samodzielnego życia. Już niebawem oddana zostanie największa inwestycja Fot. Ryszard Bieniecki KTBS – 176 mieszkań w czterech blokach przy ulicy ks. J. Kaczorowskiego. Ze względu na kryzys finansów publicznych i konieczność zaciskania pasa przez samorządy, Kalisz czekają spore oszczędności. Ale według wstępnego projektu budżetu miasta na inwestycje i tak uda się wygospodarować blisko 60 milionów złotych. Kontynuowany będzie program budowy dróg osiedlowych. Miasto planuje też budowę Szkoły Podstawowej nr 13, dwóch mostów na Swędrni, dokończenie rozbudowy Zespołu Szkół Zawodowych nr 3, a także udział w budowie ośrodka radioterapii. Samorząd nie rezygnuje też z długo oczekiwanej przez środowisko piłkarskie modernizacji stadionu piłkarskiego przy ulicy Łódzkiej. Andrzej Kurzyński Fot. Andrzej Kurzyński Historia zza krat Pierwszy raz w swojej 165-letniej historii kaliski Zakład Karny przejdzie gruntowną modernizację. Taką deklarację, podczas pobytu w naszym mieście, złożył ówczesny minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Gmach więzienia, zwany też popularnie zamkiem, ma odzyskać swój dawny blask i być jedną z architektonicznych wizytówek Kalisza. 9 Kaliskie więzienie jako jedyne w Polsce działa nieprzerwanie od 1846 roku, kiedy to trafili tutaj pierwsi skazani. Twórcą kaliskiego Zakładu Karnego był hrabia Fryderyk Skarbek, znany w XIX wieku ekonomista, a także powieściopisarz, historyk, działacz społeczny i polityczny. To dzięki jego staraniom na terenach ówczesnego Królestwa Polskiego powstało pięć nowych zakładów penitencjarnych, w tym w Kaliszu. Projektantem był znany warszawski architekt Henryk Marconi, twórca takich budowli jak: Dworzec Kolei Warszawsko–Wiedeńskiej, kościoła Wszystkich Świętych w Warszawie, Hotelu Europejskiego w Warszawie, czy „Pawiaka”. Kaliskie więzienie zostało upodobnione do zamku. Stąd jego potoczna nazwa, która zachowała się do dziś. Wczoraj... W czasach zaborów kaliski zakład pełnił również rolę aresztu śledczego. Trafiali tutaj nie tylko pospolici kryminaliści, ale także więźniowie polityczni. Dla wielu Kalisz był tylko przystankiem w drodze na zsyłkę do dalekiej Syberii. Niestety nie brakowało także straceń. Na początku XX wieku bramy więzienia były miejscem licznych akcji protestacyjnych. W 1904 roku do więzienia musiało nawet wkroczyć wojsko carskie, by spacyfikować działaczy SDKPiL i PPS. Dokładnie 1 listopa- Fot. Andrzej Kurzyński da 1905 roku tłum sforsował więzienną bramę i wtargnął do środka. Udało się wówczas uwolnić wszystkich więźniów politycznych, którym później pomagali mieszkańcy miasta. W okresie międzywojennym kaliskie więzienie znane było z... produkcji zabawek, mebli szkolnych, przyrządów gimnastycznych oraz usług ślusarskich i szewskich. Mroczną kartę w dziejach Zakładu Karnego w Kaliszu otwiera okres okupacji. W placówce przetrzymywano aresztantów i więźniów oraz wykonywano karę obozu karnego. Od 1942 roku wykonywano także wyroki śmierci. Stąd także wysyłano ludzi do obozów zagłady. rządkowymi w samym więzieniu oraz znajdującym się tam warsztacie, obsługują blok żywnościowy, czy pracują w magazynie. Od kilku lat wzrasta również zatrudnienie nieodpłatne na rzecz społeczności lokalnej. Są to głównie prace porządkowe na rzecz miasta, Domu Pomocy Społecznej, Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt, czy instytucji kulturalno-oświatowych. Dzisiejszy Zakład Karny w Kaliszu przeznaczony jest dla mężczyzn, którzy po raz pierwszy odbywają karę więzienia. Od niedawna placówka posiada także swój oddział zewnętrzny w Szczypiornie, który pełni funkcję zakładu półotwartego. ...dziś... Budynek więzienia w Kaliszu został wzniesiony w stylu pseudoromańskim. Jest to dwupiętrowy, podpiwniczony budynek, otoczony murem ze strażnicami i bramą ujętą w półkolumny. Brama połączona jest krytym przejściem z niewielkim budynkiem administracyjnym. W dziedzińcu znajduje się plac do zajęć rekreacyjnych. W kaliskim więzieniu znajdują się również trzy świetlice dla osadzonych, biblioteka oraz kaplica. W placówce funkcjonuje też ambulatorium oraz gabinet stomatologiczny. Skazani są zatrudniani na terenie jednostki, jak i poza jej murami. Pracę świadczą odpłatnie i nieodpłatnie. Więźniowie zajmują się przede wszystkim pracami po- ...jutro Zgodnie z zapowiedziami Ministerstwa Sprawiedliwości, Zakład Karny w Kaliszu ma zostać zmodernizowany, a sam zabytkowy gmach przejdzie gruntowną rewitalizację. - Podjąłem decyzję o wpisaniu na listę zadań inwestycyjnych polskiego więziennictwa w przyszłym roku modernizacji Zakładu Karnego w Kaliszu połączonej z rewitalizacją. Według kosztorysu wartość tego zadania to 8 milionów 100 tysięcy złotych – zapowiedział we wrześniu Krzysztof Kwiatkowski, ówczesny minister sprawiedliwości. Prace mają polegać między innymi na wymianie stropów, podłóg, wszelkich instalacji i przebudowie cel, tak, by spełniały one obecne standardy obowiązujące w Unii Europejskiej. Wymieniona zostanie cała stolarka okienna – same okna, za zgodą konserwatora zabytków, mają być większe, a więzienne budynki będą mogły być poddane termomodernizacji. Ponad 500 tysięcy złotych ma kosztować wymiana kotłowni węglowo-miałowej na gazową. Modernizacja kaliskiego więzienia ma się zakończyć do 2013 roku. Andrzej Kurzyński (1975 roku), absolwent Wydziału Historycznego UAM w Poznaniu, dziennikarz Polska The Times, Głosu Wielkopolskiego, Ziemi Kaliskiej, naszemiasto.pl, współpracownik Kroniki Wielkopolski, fotoreporter. Dziennikarz Roku Gazety Poznańskiej 2004. Fotografią zajmuje się od ośmiu lat, głównie fotoreportażem. Interesuje się również fotografią makro oraz architektury. Andrzej Kurzyński 10 Onkologia coraz bliżej Wraz z wiosną rozpoczną się prace budowlane przy ul. Toruńskiej, gdzie powstanie kaliska filia Wojewódzkiego Centrum Onkologii. Prezydent Miasta Kalisza przekazał marszałkowi województwa wielkopolskiego pozwolenie na budowę Ośrodka Radioterapii. Nowoczesne centrum medyczne ma być gotowe do 2014 roku. Zapewni kompleksowe i komfortowe leczenie chorym na nowotwory z Kalisza i południowej Wielkopolski. Prace przygotowawcze do wybudowania filii Centrum Onkologii trwają od kilku lat. Obecnie wchodzą w etap, w którym staną się widoczne dla mieszkańców. W obecności parlamentarzystów oraz dziennikarzy Janusz Pęcherz, prezydent Miasta Kalisza przekazał Markowi Woźniakowi, marszałkowi województwa wielkopolskiego pozwolenie na budowę Ośrodka Radioterapii. Budowa wieńczy wieloletnie zabiegi kaliskich samorządowców i lobbing organizacji pozarządowych, takich jak Kaliski Klub „Amazonki”, o utworzenie w Kaliszu ośrodka kompleksowego leczenia onkologicznego. W 2009 roku Miasto Kalisz zawarło porozumienie z województwem wielkopolskim. W dokumencie tym określono szczegółowo zadania obu samorządów w związku z powołaniem w naszym mieście Ośrodka Radioterapii w ramach struktury Wielkopolskiego Centrum Onkologii w Poznaniu. W dokumencie tym Miasto zobowiązało się do partycypacji w kosztach tworzenia filii. Z kasy miejskiej na stworzenie ośrodka będzie wydatkowana kwota ok. 3 milionów złotych (w latach 2009-2012), co stanowi ok. 10 proc. ogółu kosztów. Tworzenie kaliskiej placówki, która wraz z wyposażeniem będzie kosztowała ponad 50 milionów złotych, jest zgodne z polityką zdrowotną władz wojewódzkich. Zarząd województwa wielkopolskiego opracował koncepcję powstawania zamiejscowych ośrodków radioterapii. W praktyce oznacza to pojawienie się w najbliższych latach czterech instytucji jako filii Wielkopolskiego Centrum Onkologii w Poznaniu. Będą one funkcjonować przy szpitalach wojewódzkich w Kaliszu, a w późniejszym terminie także w Pile, Koninie i Lesznie. Inwestycja zostanie sfinansowana ze środków Miasta Kalisza i województwa wielkopolskiego oraz narodowego programu walki z rakiem. Równolegle z pracami koncepcyjnymi i projektowymi prowadzone były zmiany organizacyjne w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym im. Ludwika Perzyny. Stopniowo oddziały z ulicy Toruńskiej przenoszone są na ulicę Poznańską. A kaliski „okrąglak” jest modernizowany. W czerwcu 2010 rozstrzygnięto konkurs na opracowanie koncepcji architektonicznej budowy Ośrodka Radioterapii na terenie Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego im. Ludwika Perzyny przy ul. Toruńskiej w Kaliszu. Konkurs wygrała Pracownia Projektowa Architektura i Budownictwo Anny Malickiej z Poznania. Ośrodek Radioterapii powstanie we wschod- niej części działki Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego przy ul. Toruńskiej 7 w Kaliszu. Teren przylega bezpośrednio do ul. Kaszubskiej, co umożliwi dogodny wjazd z ulicy. Nowy obiekt będzie dobudowany do już istniejącego budynku szpitalnego. Najważniejszą część ośrodka będą stanowiły dwa bunkry, mieszczące urządzenia do radioterapii. Koncepcja zakłada organizację kompleksowego leczenia skojarzonego pacjentów z chorobami nowotworowymi przed i po radioterapii. W obiektach powstaną także: hostel, przychodnie dla pacjentów, pracownia tomografii komputerowej, pracownia badań USG, laboratorium. W ramach starego szpitala powstanie oddział onkologiczny wraz z chemioterapią, apteka, kawiarnia. Kaliski Ośrodek Radioterapii ma być gotowy do 2014 roku. Ma zapewnić pacjentom z Kalisza i okolicy kompleksowe leczenie chorób nowotworowych w warunkach komfortowych, o europejskim standardzie. Iwona Cieślak Wizualizacja – Pracownia Projektowa Architektura i Budownictwo Anny Malickiej z Poznania 11 Fot. Agnieszka Kot W bezpośrednim kontakcie burzę budowane przez media wyobrażenie o popularnym aktorze, który powinien zadzierać nosa i na pewno ma dom z basenem – mówi Tomasz Kot. 12 Gotowy na wszystko Wiek 34 lata. Zawód – aktor dyplomowany, po krakowskiej szkole aktorskiej. Pierwsze szlify otrzymał na scenie w rodzinnej Legnicy. - To niesamowite doświadczenie, kiedy masz 19 lat i jesteś sam na scenie: nikt ci nie pomoże, nie podejdzie, nie podpowie, a jak zapomnisz tekst, to jest tragedia. Najwięcej dała mi jednak halabarda: oglądałem dziesiątki przedstawień, podglądając co robią aktorzy, jak przedstawienie ewoluuje. Kiedy z tym doświadczeniem przyszedłem do szkoły, to niewiele wtedy myślałem o wzbogaceniu warsztatu, bo na mnie, chłopaku z Legnicy największe wrażenie robiło to, że spotkałem aktorskie sławy: Annę Dymną, Jerzego Stuhra... Pytany o mistrzów wymienia Jana Frycza, Krzysztofa Globisza. Przełomowym było spotkanie z reżyserem Jerzym Jarockim. - O Jarockim krążyły legendy, wszyscy się go bali. Przed przedstawieniem aktorki zaczynały obgryzać paznokcie, niektórzy z nerwów mieli mdłości. Coś w tym jest. Słynny „Kat” sobie mnie upatrzył, pracowaliśmy razem nad „Ślubem” Gombrowicza. Grałem Henryka – Tomasz Kot przyznaje, że to był okres, który go ukształtował jako aktora. – To doświadczenie okazało się na pewno formujące. Spotkałem się wówczas z metodą aktorską według Meyerholda, która odrzuca realizm i naturalizm na rzecz silnej ekspresji i wyjaskrawienia, groteski. Opiekunem grupy Kota na roku był Jerzy Stuhr. - Tak naprawdę doceniłem go dopiero kilka lat po szkole. Stuhr uczył nas profesjonalizmu. Tego, że gdy stajesz na planie, przed kamerą, musisz być w pełnej gotowości, umieć zagrać od razu. Nie ma już czasu na próby i ćwiczenia – opowiada. Z pespektywy czasu dostrzega, że szkoła aktorska jest jak koszyk z różnymi pakunkami -umiejętnościami, po które aktor sięga, gdy jego kariera zawodowa się rozwija. Tu piosenki, tam taniec, balet itd. Tomasz Kot sięgnął do wielu grając w kaliskim „Nestroyu”. Jego Nestroy Główną rolą w spektaklu Rudolfa Zioło wzbudził zachwyt krytyków i publiczności. Został doceniony przez jury 51. Kaliskich Spotkań Teatralnych. Kilkumiesięczny pobyt Tomasza Kota w naszym mieście stał się wydarzeniem nie tylko teatralnym. - Po szkole grałem dużo ról dramatycznych, mocno się eksploatowałem w teatrze. Kiedy trafiłem do Warszawy szybko wciągnął mnie wir wydarzeń serialowo-komediowych. Myślałem, że po filmie „Skazany na bluesa” dostanę podobne propozycje, ale tak się nie stało. Gdy padła propozycja kaliskiego teatru, byłem już po podpisaniu kontraktu reklamowego z Netią, który - nie ukrywam - zabezpiecza mnie finansowo. Pomyślałem, że warto znów zmierzyć się z poważną rolą dramatyczną i „odbudować się” zawodowo. W Kaliszu mamy przyjaciół i dobrych znajomych. Nie czujemy się tutaj obco – mówi Kot i dodaje, że kaliska scena nawet fizycznie przypomina mu tę legnicką, gdzie rozpoczynał swoją karierę. Podkreśla, że nie miejsce jest istotne, bo wszędzie można robić dobre przedstawienia. - „Nestroy” w Kaliszu to nie jest ucieczka na prowincję, odpoczynek od „warszawki” – nie o to chodzi. „Nestroy” to dobry projekt: ciekawa rola do zagrania i Rudek Zioło, ceniony reżyser i bardzo fajny człowiek, z którym się nigdy wcześniej nie spotkałem. Jeżeli zatem pojawiła się okazja, żeby spotkać się z przyjaciółmi i popracować nad dobrym materiałem, a to jest przecież polska prapremiera, to dlaczego nie? Do Kalisza przyjechał z całą rodziną i świadomością, że czeka go tutaj ciężka praca, bo przecież w spektaklu jest non stop na scenie. - Ale później już jest czysta satysfakcja i przyjemność grania. Kalisz to jest trochę taki wentyl artystyczny. Wyrywamy się z Warszawy na 3-4 dni w miesiącu, jesteśmy tutaj wszyscy razem i jest naprawdę w porządku – mówi. Od pięciu lat cały czas gram w filmie, telewizji. Uznałem, że przyszedł taki czas, że mogę na chwilę zostać w domu, przystopować, skupić się na sobie, pojechać na trzy miesiące do Kalisza. Lubi pracować z offowcami, ze studentami, szukać nowych form, poza głównym nurtem. Ale przyznaje, że czasami trudno określić co jest, a co nie jest komercyjnym projektem. W telewizji, serial który nie zarabia na reklamach, wypada z ramówki. Niezależnie od tego czy jest dobry i ambitny. Podobnie jest z filmem. Nie każda decyzja o przyjęciu roli okazuje się trafna. Niekiedy udział w przedsięwzięciu to zaledwie kilka dni zdjęciowych. Jednak później kampania promocyjna trwa nawet kilka miesięcy. Aktor jest zobowiązany do bywania na premierach, udzielania wywiadów dla kolorowych pism itd. Tego akurat nie lubi. Nie wszystko na sprzedaż Sukces nie zmienił go w celebrytę. Bezpośredni, skromny, nie bywa bohaterem skandali, nie daje pożywki brukowcom. Ceni prywatność, a nade wszystko chroni rodzinę. Unika paparazzich. - Bardzo wystrzegam się „grania” w życiu prywatnym, co przytrafia się aktorom. Być może niektórzy są rozczarowani, że „nie robię jaj”. Częściej jednak spotykam się z pozytywnym „rozczarowaniem”. Ludzie podchodzą i są zdziwieni, że w bezpośrednim kontakcie burzę budowane przez media wyobrażenie o popularnym aktorze, który powinien zadzierać nosa i na pewno ma dom z basenem – mówi 13 Fot. Agnieszka Kot Agnieszka Kot (1977) Fotografka i operatorka. Ukończyła Realizację Obrazu na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, Fotografię na Europejskiej Akademii Fotografii i Psychologię Stosowaną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autorka zdjęć do filmów, m.in.: „Kaszel umarlaka”; reż. Krzysztof Borówka, „Otwórz oczy” reż. Sławomir Pstrong, „Próba mikrofonu” reż Tomasz Jurkiewicz, „Zabieg” reż. Krzysztof Borówka, „Z twarzy powinna bić dobroć” reż. Paweł Devil Rodan, „Wyścig” reż. Anna Maszczyńska, „Franciszek” reż. Tomasz Jurkiewicz. Współpracuje z teatrami jako fotografik i reżyser światła. Jest autorką wizualizacji, zdjęć i oświetlenia do spektaklu „Mój Nestroy” w Teatrze W. Bogusławskiego w Kaliszu. Tomasz Kot. - Mam za sobą przykre doświadczenia z paparazzi. Kiedy czekaliśmy na narodziny drugiego dziecka, jeden z wynajętych fotoreporterów posunął się aż do szantażu. Żądał sesji zdjęciowej z rodziną. Nie zgodziłem się. Czyhał na nas przed domem przez wiele dni. Ponoć z każdym tygodniem cena za zdjęcia naszej rodziny w komplecie rosła. To jest absurdalna rzeczywistość, bo tyle wokół się dzieje, a tu pojawia się człowiek, który najchętniej grzebałby w moim kuble ze śmieciami. Staram się zachować asertywność i postawić temu tamę, chociaż w tym zawodzie nie można oczywiście żyć zupełnie anonimowo i z racji podpisanych kontraktów nie mogę też zupełnie unikać mediów – przyznaje Tomasz Kot. Plotki? Słyszał ich wiele na swój temat. – Jedna z nich głosi, że kupiłem już dom pod Kaliszem i teraz buduję tam basen – opowiada ze śmiechem. Widzi jak wielu kolegów z branży traci dystans do siebie i swojej pracy. Gubi proporcje. – Niektórzy aktorzy nie radzą sobie z nagłą popularnością i tracą kontrolę nad swoim wizerunkiem. Ktoś zaraz po szkole zaczyna grać 14 w serialach, jest na pierwszych stronach gazet. Nie poznał „soli” aktorskiej profesji, czyli ciężkiej roboty teatralnej, tylko od razu wchodzi przed kamerę, gdzie wszyscy o niego dbają, traktują jak wielką gwiazdę, to niewątpliwie może mu się w głowie przewrócić. Jemu się nie przewróciło. Pozostaje sobą. Szanuje widza i pracę dziennikarzy, ale podkreśla, że jego życie prywatne nie jest na sprzedaż. Żona Agnieszka jest psycholożką i fotografką. Od kilku lat współpracuje m.in. z kaliskim teatrem. Plotka głosi, że Tomasz poznał ją w mieście nad Prosną, podczas Kaliskich Spotkań Teatralnych. – Tak naprawdę to w Krakowie. Byłem na czwartym roku studiów, a ona kończyła psychologię. Staramy się, żeby teatr, życie zawodowe nie przenosiło się na sprawy domowe. Po szkole przez kilka lat miałem straszne zadęcie: aktorstwo było najważniejsze. Mam to już za sobą. Przyznaje, że żona jest dla niego najważniejszym i bardzo surowym krytykiem. – Ogląda moje role, zna wszystkie moje „ścieżki” i od razu widzi czy pokazuję coś nowego, czy nie. Nic się przed nią nie ukryje – śmieje się Kot. Warsztat, głupcze! Status – aktor uznawany i doceniany, 11 lat po szkole. Ciągle młody i szukający, jeszcze niespełniony. – Dzisiaj już wiem, że takie role jak w „Skazanym na bluesa” czy „Erratum” zdarzają się raz na kilka lat. Mam nadzieję, że ciekawy będzie nowy film Jana Kidawy-Błońskiego, który kręciliśmy w wakacje. Przyznaję, że bardzo mnie „kręci” świat filmu od strony technicznej: kamery, sprzęt, montaż. Zawsze noszę mały aparat, którym nagrywam różne rzeczy. Prędzej czy później pewnie to eksploduje jakimś projektem. Jednak, żeby myśleć o własnym filmie, trzeba być w tym dobrym i mieć co pokazać. Teraz jest taka moda: zostałem ojcem, to napiszę książkę „Jak być ojcem”. To mnie nie interesuje. Zdecyduję się na własny film tylko wówczas, kiedy będę naprawdę wiedział, że mam z czym wyjść na zewnątrz, zarówno jeśli chodzi o pomysły jak i warsztat – deklaruje Kot. Ciągle doskonali warsztat aktorski, sięga po różne metody pracy. Przygotowując się do roli Ryszarda Riedla spędzał czas z muzykami Dżemu. – Jeśli nic o danym świecie nie wiem, a reżyser wymaga, by popracować „po amerykańsku”, to bardzo chętnie się w to angażuję. Tak było też przed „Lejdis”: poszedłem do Instytutu Węgierskiego i poprosiłem, żeby wszystkie moje kwestie przeczytał Węgier, który się uczy polskiego. Ale takie identyczne odwzorowanie często się nie sprawdza, bo materia filmowa jednak wymaga skrótów, kondensacji. Jak mam zagrać prawnika, to nie muszę znać Kodeksu karnego. Jest całe grono artystów, którzy podczas przedstawienia „wypruwają wnętrzności” dla idei, jakiegoś performance’u. Też w tym kierunku szedłem, ale zorientowałem się, że to jest strasznie destrukcyjna siła, że tutaj jednak przydaje się technika aktorska, że ten Meyerhold jest bardzo ważny, że przeżywanie 1:1 się nie opłaca, chociaż czasem przynosi fajne efekty. Życie nie kończy się na aktorstwie – mówi. I podkreśla, że aktor musi jednak być przygotowany na najróżniejsze sytuacje. – Niedawno w Kaliszu przeżyłem stan przedzawałowy. W trakcie spektaklu, w tańcu „poszły” mi wszystkie guziki w spodniach. Nie wiedziałem co zrobić. Zastanawiałem, czy do końca przedstawienia będą musiał grać z portkami w ręku czy w ogóle bez nich. W życiu, jak w teatrze: trzeba być gotowym na wszystko. Iwona Cieślak, Przemysław Klimek Recenzja Co wolno artyście? Teatr, jego rola w życiu twórców i widzów; artystyczne ambicje wznoszące twórców na wyżyny i banalna codzienność ściągająca ich do parteru; miłość i nienawiść; sacrum i profanum. Wszystko to miesza się w sztuce Petera Turriniego, którą dla kaliskiego Teatru przygotował Rudolf Zioło. Na scenie kaliski zespół, w roli tytułowej gościnnie Tomasz Kot. Pierwowzorem głównego bohatera jest Johann Nepomuk Nestroy, XIX-wieczny twórca komedii, aktor i śpiewak operowy odnoszący sukcesy w Wiedniu, a także na scenach polskich. Ceniony przez publiczność zwłaszcza za rubaszne, niekiedy wręcz jarmarczne widowiska, w których obok aktorów pojawiali się cyrkowcy, a nawet zwierzęta. Kaliski Nestroy buntuje się i próbuje wyrwać z szuflady komika, zerwać z teatrem schlebiającym gustom „publisi” żądnej prostej rozrywki, chciałby przerwać pasmo widowisk nastawionych na szybki zysk, tani poklask. Chce sztuki wyższej, ról dramatycznych, chce zaistnieć jako odtwórca najsłynniejszych szekspirowskich monologów. Wyrywa się ze środowiska teatru przedmieścia, a jednocześnie tkwi w nim uwikłany przez zobowiązania finansowe, odpowiedzialność za zespół i uczucie, a raczej wspomnienie o nim, które łączy go z Weiler. Nestroy w wykonaniu Tomasza Kota tkwi w układzie, z którego nie może się wyrwać, a który go zabija. Wewnętrzny bunt zagłusza alkoholem i seksem. Zdradza i zostaje zdradzony. Wkłada maski, gra przed publicznością, przyjaciółmi, nawet przed samym sobą. W spektaklu Rudolfa Zioło miesza się „Hamlet” z cyrkowym show, sceny przejmujące, pełne gorzkiej prawdy o świecie artystycznym z komicznym baletem, fajerwerkami, występem człowieka-małpy czy strusia. Aktor, by zabawić publiczność zrobi wszystko i pokaże niemal wszystko. Spektakl R. Zioło, pozornie odnosząc się do XIX wieku, mówi o współczesnej kondycji aktora i teatru. O odwiecznych dylematach i konieczności dokonywania wyboru: mieć czy być, o wyznaczaniu granic i o tym czy artyście na scenie i w życiu wolno więcej. Oczekiwania publiczności wobec „Mojego Nestroya” były duże i nie zostały zawiedzione. Spektakl to niespełna dwugodzinny popis talentu i solidnego warsztatu Tomasza Kota, któremu udało się stworzyć portret człowieka rozdartego, uwikłanego w realia i własne namiętności. Portret wiarygodny i przejmujący. Świetnemu w roli Nestroya Tomaszowi Kotowi dotrzymują kroku kaliscy aktorzy. Rzeczowa i oschła, choć przecież kipiąca namiętnościami Weiler – Izabela Piątkowska czy walczący o zachowanie status quo postarzały amant Carl – Lech Wierzbowski. Podczas 51. Kaliskich Spotkań Teatralnych za rolę Nestroya Tomasz Kot otrzymał nagrodę aktorską za rolę pierwszoplanową. Fot. Agnieszka Kot Iwona Cieślak Peter Turrini „Mój Nestroy” przekład Małgorzata Leyko reżyseria Rudolf Zioło scenografia, kostiumyAndrzej Witkowski muzyka Piotr Dziubek światła i projekcje Agnieszka Kot ruch sceniczny Maćko Prusak premiera maj 2011 15 Alchemik brązu Fot. Agnieszka Andrzejewska Z Robertem Sobocińskim, autorem wielkoformatowych rzeźb na rondach Trasy Bursztynowej oraz wystawy „Obszar dyskretny” prezentowanej na Wydziale Pedagogiczno-Artystycznym UAM w Kaliszu, rozmawia Jolanta Delura Nazwisko Sobociński stało się znane w Kaliszu już za sprawą Pańskiego ojca, Jerzego Sobocińskiego... Ojciec pojawił się tutaj w latach 70. Przyznam szczerze, że z tego okresu nie pozostało mi nic w pamięci, choć prawdopodobnie byłem obecny przy montażu jego „Ptaków”1. Powstało wtedy również kilka innych rzeźb, które można oglądać w mieście. Ich autorami są artyści dość istotni w historii rzeźby. Zrealizowana przed laty akcja miejska, zaowocowała wzbogaceniem Kalisza o kilka rzeźb współczesnych. W efekcie, dziś społeczność miasta z więk1 Jerzy Sobociński jest także autorem pomnika książki na kaliskich Plantach. 16 szą łatwością przyjmuje nowe pomysły i – być może - dlatego po latach ja się tutaj pojawiłem ze swoimi propozycjami. Wróćmy na chwilę do czasów Pana dzieciństwa i młodości. Przypuszczam, że właśnie wtedy, u boku ojca, rodziła się Pańska fascynacja rzeźbą. Czy rzeczywiście jest to taki rodzinny spadek? Chyba tak, ponieważ całe moje ówczesne życie obracało się wokół pracowni ojca. Już jako dziecko spędzałem tam wiele czasu. Jako młody człowiek asystowałem przy różnych realizacjach, aż w pewnym momencie zacząłem uprawiać własną twórczość i studiować, co spowodowało jakby powielenie zawodu ojca. Przy pewnych podobieństwach byliśmy jednak twórcami, którzy realizowali się w odmienny sposób. Różniliśmy się nie tylko temperamentem, ale i rozumieniem formy. Niewątpliwie jednak tradycja rodzinna miała na mnie duży wpływ. Studiował Pan na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu... Przyznam szczerze, że studiowałem na Wydziale Rzeźby, ale nie w jednej pracowni. Miałem tendencje do studiowania u ludzi o zupełnie przeciwstawnych charakterach. Dzięki temu mogłem rozwijać się niezależnie. W pewnym sensie, mentalnie, studio- wałem u mojego ojca, a jednocześnie u artystów, których on najmniej akceptował. Pozwalało mi to poznawać inne poglądy na sztukę. Istotą studiowania jest przecież konfrontacja postaw i kształtowanie się w gronie rówieśników oraz profesorów. Chodzi o to, żeby w ścieraniu się poglądów i dojrzewaniu następowało to akademickie lepienie osobowości. Im bardziej ta osobowość jest odrębna, tym lepiej. Oczywiście Akademia była zaledwie etapem wstępnym. Ostatecznie ukształtowała mnie emigracja z Polski, głównie na obszar sztuki francuskiej, co było doświadczeniem znacznie dłuższym, prawie dwudziestoletnim. Czy słusznie się domyślam, że w działaniach twórczych powoduje Panem pragnienie odnalezienia sensu swojego człowieczeństwa i świata, pragnienie trafienia w samo sedno? Kiedy patrzę na prace, które powstały w okresie ponad dwudziestu lat, zauważam, że zawsze interesowałem się dwo- ma wymiarami świata. Jednym z nich był wymiar kosmiczny, wymiar ruchu, jakiejś pierwotnej energii, swego rodzaju zaczynu. W Kaliszu jest kilka prac z tego nurtu: między innymi dwie prace na rondach Trasy Bursztynowej, czyli „Kosmogonia” i „Chaos”. Natomiast drugą sferą jest sfera osobista, czyli kosmos wewnętrzny. Pełen przeróżnych napięć, sprzeczności, antagonizmów. Rzeźby pokazywane na Uniwersytecie w dużej mierze tego właśnie dotyczą. Kaliska wystawa to zaledwie trzecia część tego, co powstało w mojej pracowni w ciągu dwudziestu lat - reszta porozrzucana jest po całym świecie. Ale te prace obrazują pewną drogę emocjonalnego rozwoju. Jak doszło do tego, że trzy z Pańskich rzeźb stanęły przy Trasie Bursztynowej? Kiedyś w Paryżu w mojej kieszeni zadzwonił telefon i odezwał się przedstawiciel miasta z zapytaniem, czy mógłbym się wypowiedzieć na temat możliwości zaprojektowania tych rzeźb. W efekcie zrobiłem projekty, które odnosiły się do głębokiej historii tego miejsca. Pierwszy zapis na temat Kalisza w Ptolemeuszowym „Opisaniu świata” sprowokował mnie do zrobienia tego wielkiego astrolabium, które nazywamy „Kosmogonią”. Pokazuje ono umiejscowienie Kalisza w owym ekspresyjnym wyobrażeniu świata, według którego planety nie krążyły wokół Ziemi regularnie, ale „pętliły” się na orbitach. Rzeźba na drugim z rond jest zwojem celtyckim. Klasyczną celtycką nieskończoną pętlą wyrażającą nie tylko kosmos, ale również zjednoczenie z bóstwem. Trzeci projekt jest jeszcze niezrealizowany. Na Rondzie Rzymskim stanęła rzeźba „Wzbudzony” nawiązująca do postaci ludzkiej i kosmosu wewnętrznego. Stoi tam w zamian za tę, która kiedyś być może powstanie, a będzie kosmosem bursztynu, „złota Bałtyku”, dzięki któremu Kalisz został zapisany w historii świata. Nasz projekt to jedna z pierwszych sytuacji w Polsce, kiedy włodarze miasta podjęli tak śmiałą decyzję i zaproponowali mieszkań- Fot. Ryszard Bieniecki 17 Fot. Ryszard Bieniecki com ukazanie historii nie poprzez postacie historyczne czy jakąś bardzo określoną wypowiedź polityczną, tylko przez bezkompromisowo zrealizowaną formę współczesnej rzeźby. Jest to przykład odważnego, awangardowego kształtowania przestrzeni publicznej. Jestem bardzo zadowolony i dumny, że ta propozycja nadeszła właśnie z Kalisza. Przyznam, że czekałem na ten moment wiele lat! Spróbujmy na chwilę pochylić się nad materią. Dlaczego wybrał Pan właśnie brąz? Brąz jest materiałem, który ma ogromną konotację kulturową. Dla kogoś, kto używa go bezpośrednio, jest to materiał bardzo „dziki”. On nie chce być rzeźbą. Stopiony brąz dąży do bycia kulą, bezkształtną masą. Dopiero technika i inteligencja człowieka zmuszają go do ukształtowania się w zupełnie inną for- 18 mę. Ktoś, kto pracuje z tym metalem, ma dwie możliwości: pójść drogą klasyczną i wykorzystać wszystkie znane techniki, żeby go zmusić do posłuszeństwa i odlać z niego bardzo „grzeczny” posąg albo też pozbawić się pewnej władzy nad tą gorącą, roztopioną materią. Dopiero wtedy zabawa zaczyna się naprawdę! To taka różnica jak między jazdą konną z użyciem ostróg i wędzidła, a jazdą na oklep. Ja wolę tę drugą. Wtedy mam do czynienia z prawdziwą naturą materii, która bywa czasami jak spłoszone zwierzę. Inne efekty możemy uzyskać, gdy brąz pokazuje swoją autonomię. Zawsze starałem się eksperymentować i tak kształtować formę rzeźby, żeby w momencie tworzenia ostatecznego odlewu móc podyskutować i zmierzyć swoje siły z tą materią. To prawdziwa alchemia działania. Alchemia, która pociąga mnie do tworzenia właśnie w tym materiale. Ale to droga, którą idzie niewielu artystów. Na taką skalę i przez tyle lat nikt jeszcze chyba nie eksperymentował w Polsce z brązem. Również na świecie jest niewielu artystów, którym chce się „pobrudzić”. Rozgłos można zyskać łatwiejszymi sposobami, stąd współcześnie nie ma tendencji do zanurzania się w materii. A jakie są korzyści z tego „brudzenia się”? Na pewno swoboda posługiwania się warsztatem i fakt, że forma staje się komplementarna dla materii. Moim zdaniem to jest w sztuce istotne. Przez pewien okres w sztuce XX w. materia została w jakimś sensie unieważniona. W Polsce ten proces się jeszcze nie skończył, ale we Francji już tak. Jestem przekonany, że my także dojdziemy do tego, że świadomie użyta materia znowu znajdzie się w centrum zainteresowania artystów. Dziękuję za rozmowę. Dyskretny urok rzeźby Fot. Agnieszka Andrzejewska Rzeźby Roberta Sobocińskiego rozwijają i wzbogacają aurę Kalisza jako miasta niezwykłego - mówił prezydent Janusz Pęcherz, otwierając wystawę w gmachu UAM. „Obszar dyskretny” to kolejna odsłona artystycznych dokonań R. Sobocińskiego. Jego plenerowe rzeźby na rondach Szlaku Bursztynowego wpisały się już w krajobraz naszego miasta. Wernisaż prac znakomitego artysty, którego prace prezentowane są w wielu miastach Europy i świata wzbudził duże zainteresowanie. W gmachu WPA UAM, władze Miasta Kalisza, które - wraz z Galerią Sztuki im. Jana Tarasina - jest organizatorem wystawy rezprezentowali: prezydent Janusz Pęcherz oraz Grzegorz Sapiński, przewodniczący Rady Miejskiej Kalisza i wiceprezydent Dariusz Grodziński. Gospodarzy – UAM w Poznaniu – reprezentował prof. dr hab. Zbigniew Pilarczyk, prorektor UAM oraz prof. dr hab. Marian Walczak, dziekan WPA UAM w Kaliszu. W imieniu honorowego patrona tego wydarzenia artystycznego – Bogdana Zdrojewskiego, Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – okolicznościowy adres odczytał senator Mariusz Witczak. Nie zabrakło przedstawicieli kaliskich środowisk twórczych, dziennikarzy oraz przyjaciół i znajomych artysty. – To wielki zaszczyt i powód do dumy gościć w naszym mieście dzieła tak znakomitego artysty, bardziej znanego zachodniej niż polskiej publiczności. Gościć i także posiadać, co podkreślam z jakże ogromną radością. Ale to nie przypadek ani zrządzenie losu. Klimat Kalisza, jego aura miasta kultury i sztuki, zbudowane są w znacznym stopniu na tych 19 Fot. Agnieszka Andrzejewska Agnieszka Andrzejewska (1978) Ukończyłam filologię polską i dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Solidną „szkołę” odebrałam u taty fotografa. Od 4 lat wraz z mężem prowadzę własne studio „fotonamiare.pl”. Fotografii cały czas się uczę. Najbardziej lubię fotografować ludzi, szczególnie tych najmniejszych. Wyznaję zasadę, że człowiek powinien zajmować się tym, co naprawdę go cieszy i daje mu satysfakcję - jest to trudne, ale możliwe, szczególnie z pomocą bliskiej osoby. pomnikowych i rzeźbiarskich dziełach, które w niemałej ilości obecne są w jego przestrzeni, to one towarzyszą naszym codziennym wędrówkom ulicami czy spacerom po parku. Są nieodłącznym elementem jego pejzażu. Rzeźby Roberta Sobocińskiego rozwijają i – powiem nieskromnie – wzbogacają aurę Kalisza jako miasta niezwykłego – mówił Janusz Pęcherz, prezydent Miasta Kalisza. Wystawa jest kolejną odsłoną twórczości Roberta Sobocińskiego. Przed rokiem na trzech rondach nowo wybudowanego Szlaku Bursztynowego stanęły rzeźby plenerowe: „Kosmogonia”, „Chaos” i „Wzbudzony”. Dwie ostatnie na pewien czas „zniknęły” z kaliskiego pejzażu. Były bowiem prezentowane na prestiżowej wystawie w Hadze, przed gmachem Parlamentu – Binnenhof. Ekspozycja to20 warzyszyła objęciu przez Polskę przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej i była częścią cyklu imprez organizowanych m. in. przez Ambasadę RP w Holandii. Druga prezentacja prac Roberta Sobocińskiego odbyła się również w Hadze, w budynku Europejskiego Urzędu Patentowego. „Obszar dyskretny” Roberta Sobocińskiego można podziwiać w i przed budynkiem WPA UAM. Uczestnicy wernisażu byli zgodni, iż nowoczesna rzeźba doskonale wpisała się w oryginalną, nowoczesną architekturę gmachu przy Nowym Świecie. Iwona Cieślak Dzieci niosą mnie na skrzydłach Zaczynała w Teatrze Muzycznym w Gdyni. W kaliskim Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego pracuje od 1978 r. Przez 33 lata stworzyła mnóstwo scenicznych postaci i zyskała sympatię kaliskiej publiczności. Podczas uroczystej inauguracji Roku Kulturalnego 2011/2012 odebrała z rąk prezydenta Miasta Kalisza nagrodę za szczególne osiągnięcia w minionym sezonie artystycznym, ze wskazaniem na rolę Amandy w „Szklanej menażerii” Tennessee Williamsa. Z Bożeną Remelską-Grzybowską, aktorką kaliskiego Teatru rozmawia Jolanta Delura Według obiegowego przekonania, teatr tak bardzo pochłania aktora, że rodzina jest balastem, który przeszkadza. Jest wręcz przeciwnie. Dzieci pomagają. Niosą na skrzydłach. Bez dzieci, bez rodziny jest bardzo trudno w naszym zawodzie. My wychowaliśmy trzech synów. Najstarszy – Juliusz - jest doktorem filozofii. Skończył też filologię klasyczną. Średni syn, Michał, jest aktorem. Pracuje w kaliskim teatrze. Jego pasją jest film - dostał się do Szkoły Mistrzostwa Reżyserii Filmowej Wajdy w Warszawie. Najmłodszy, Adaś, jest fotografikiem. Dla małżeństwa to jest pewne wyzwanie: wychować trzech synów i pracować intensywnie. Jednak doszliśmy z mężem do wniosku, że myśmy naszym dzieciom niczego nie zabrali. Natomiast daliśmy im bardzo dużo. Z radością patrzymy, jak oni układają sobie swoje dorosłe życie. Mamy z nimi normalny, dobry kontakt. Nasze życie rodzinne i teatr uzupełniały się. Fot. Edgar de Poray Wspólnie z mężem, aktorem Maciejem Grzybowskim, stworzyła Pani prawdziwy klan Grzybowskich! Jestem z tego bardzo dumna. Pamiętam taką scenę: szpital, urodził się nasz najmłodszy syn, Adaś, wieziono mnie na wózku operacyjnym, a starsi chłopcy stali z mężem i wołali: „Mamusiu, dziękujemy Ci, że urodziłaś nam brata. Będzie następny do naszej bandy!” Będę to pamiętała do końca życia! Teraz, wspominając te dni mówimy: „banda Grzybowskich” albo „mafia Grzybowskich”! 21 Trudno wyobrazić sobie, by można było wyjść z teatru, „otrzepać się”, zostawić wszystko w garderobie i wrócić do domu jako całkiem inny człowiek. W teatrze cały czas gra się na najczulszej strunie, na emocjach. Zdarzają sie też nieporozumienia w zespole. Bywało, że przychodziłam do domu i – owszem - myślałam o tym, co w teatrze. Ale nie miałam czasu, żeby się zamartwiać. Nie! Na mnie czekały dzieci, mąż i mnóstwo obowiązków, których sama sobie niekiedy przysparzam. Ale taka już jestem! Uwielbiam na przykład, gdy w domu są świeże, upieczone przeze mnie rogaliki zamiast przyniesionych ze sklepu. Lubię sprawiać radość moim bliskim, przyjaciołom. O ile nasze życie byłoby uboższe, gdybyśmy nie mieli o kim myśleć, dla kogo tych rogaliczków upiec! Wystarczy prośba syna i odpowiadam: „Tak, jadę!” Wsiadam w autobus do Ostrowa, bo jestem tam potrzebna. I „rozpuszczam” dzieci przez cały Boży dzień. Pieczemy coś, gotujemy, idziemy z wnukami na spacer, dyskutujemy o kotkach i króliczkach. Potem jestem zmęczona, ale to jest takie cudowne zmęczenie, bo to był pięknie przeżyty dzień. Na co dzień również jest Pani bardzo zapracowana. Czasem ludzie są zdziwieni, że nie mam wolnej niedzieli. Nie mam. Naszym wolnym dniem jest poniedziałek. Wtedy jestem pewna, że tego dnia nikt mi nie zajmie, aczkolwiek zdarza się, że i w poniedziałek trzeba zrobić próbę, bo akurat sytuacja tego wymaga. Przez 33 lata w Kaliszu większość wieczorów spędziłam w pracy, od 18:00 do 22:00. To bardzo trudne. Po 22:00 wracam z pracy i zaczynam normalne, domowe życie. Gotuję obiad na następny dzień, prasuję, rozsiadam się, gadamy, jemy kolację, co jest fatalne dla Edgar de Poray (wł. Adam Grzybowski) - fotograf i operator. Urodzony w Kaliszu, mieszkający w Łodzi, Warszawie ale przede wszystkim we Wrocławiu. Studiował Filologię Klasyczną i Kulturę Śródziemnomorską na Uniwersytecie Wrocławskim. Student Filmówki, jeden z twórców Warsztatów Street Photo we Wrocławiu. Współpracował między innymi z teatrami w Łodzi, Kaliszu i we Wrocławiu. Autor zdjęć do filmów. Przy wielu projektach teatralnych, oprócz zdjęć i plakatów, pracował jako reżyser światła. Autor wystaw indywidualnych i zbiorowych.W fotografii głównie posługuje się techniką klasyczną, a przede wszystkim czarno-białą. Głównym tematem twórczości artysty jest człowiek i jego życie. Fot. Edgar de Poray 22 zdrowia, ale kiedyś przecież trzeba tę kolację zjeść! Poza tym, jak się w coś wkręcimy, przygotowujemy coś nowego, to nas to pochłania. Na przykład chodzimy z mężem po lesie i nawet jeżeli milczymy, to wiem, że on sobie milczy na temat „Getsemani”, a ja milczę o „Menażerii”. Czy pani wizja aktorstwa jest zbieżna z tym, jak widzą je mąż i syn? Pewnie, że tak! Mąż jest dla mnie bardzo dużym autorytetem, również jeżeli chodzi o zawód. Bardzo się liczę z jego zdaniem. Jest uczciwy w tym, co mówi na temat mojej pracy. Kiedy jesteśmy obsadzani w sztuce, zawsze pytam o jego opinię. Czy to jest naprawdę rola dla mnie? Czasem się waham. I kiedy on wyrazi swoją aprobatę, od razu mnie to uspokaja. Pod koniec roku wystąpimy razem w nowej sztuce „Napis”. Zagramy małżeństwo, co jest bardzo przyjemne. Bardzo jestem dumna, że mam takiego męża scenicznego! Podobnie z synami. Ja, oczywiście, zachwycam się wszystkim, co robią moje dzieci. Ale czasem staram się spojrzeć obiektywnie, profesjonalnie, jak aktorka na aktora. Rozmawiamy o rolach, coś sobie podpowiadamy. Pracujemy nad tekstem. I wtedy „od garnków” rzuca Pani jakieś kwestie sceniczne? Nie. Siadamy, żeby to zrobić spokojnie. Przy garach uczę się swoich tekstów. „Szklaną menażerię” graliśmy ponownie po czterech miesiącach przerwy, więc zanim odbyła się próba wznowieniowa w teatrze, to sobie ją przez tydzień grałam jak monodram.Tekst miałam już w głowie. Ale żeby on był nie tylko w głowie i w sercu, ale również na języku, to trzeba ciągłej pracy. Kiedyś osoba związana przez lata z teatrem, stwierdziła podczas rozmowy o pracy aktorów: „Co wy tam gadacie! Raz się nauczycie tego tekstu i potem klepiecie w kółko to samo!” Pomyślałam sobie wtedy: Boże! Może rzeczywiście ludzie tak myślą, że to jest taka klepanka? Że to jest jak kaseta wideo? Włączysz o każdej porze nocy i dnia i leci to samo… Ale to nie jest tak. Aktor jest jak chirurg, który za każdym razem stając na sali operacyjnej musi się skupić i pomyśleć: „Jak ja ten wyrostek mam wyciąć?”. Tu nie ma rutyny. Po wielu latach na scenie, czym jest dla Pani aktorstwo? To bardzo trudno określić. W teatrze są czasem chwile, kiedy pytamy samych siebie: „Co ja tu robię?” Ale tak bywa w każdym zawodzie. Znajoma niedawo mi powiedziała: „Pani Bożenko, u nas na poczcie jest to samo!” No i taka jest prawda! Ale trzyma mnie w teatrze to, że mogę komuś coś dawać. Widzę, że ta moja praca powoduje, że albo się ktoś uśmiechnie, albo złapie za głowę, albo wzruszy. Ktoś inny pójdzie do domu i zamyśli się nad swoim losem. Może inaczej spojrzy na kogoś, o kim miał złe zdanie. Ktoś się ubawi. Pomyśli sobie: „podoba mi się”, albo „nie podoba”. Cieszy mnie to, że mogę wzbudzać emocje u osób, które przychodzą do teatru zobaczyć, co ja tam przez te półtora czy dwa miesiące z reżyserem wymyśliłam. A Pani emocje? Kiedy staje Pani na scenie razem z mężem i synem; czy nie rozprasza Pani troska o to, jak im się powiedzie? Nie. Z Michałem graliśmy razem w bajce „Turandot”, mieliśmy scenę razem. To było bardzo miłe. Patrzyłam na niego nie jak na syna, tylko na partnera, aczkolwiek był ten podtekst dumnej matki... (śmiech) A z mężem? Czy nie ma w Pani lęku: „jak wypadnę w jego oczach? Myślę, że podświadomie zawsze coś takiego jest. Na pewnym etapie oczekuję akceptacji tego, co robię. Ale muszę przyznać, że przu Macieja czuję się pewniej na scenie. Jakby jego obecność była dopełnieniem tego, co robię. Od lat każdy grudzień przynosi Państwu świąteczne emocje przeżywane w teatralnej rodzinie. Myślę o programie „To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza…” reżyserowanym przez Pani męża. Cieszę się bardzo, że śpiewamy kolędy, bo to jest dla nas wspaniałe święto. Dla Lecha Wierzbowskiego, Jacka Jackowicza i dla mnie śpiewanie to jest nasz pierwszy zawód. Występuje z nami Kama Kowalewska, która jest cudownym i super muzykalnym człowiekiem. No i oczywiście Fryderyk Stankiewicz, nasz mistrz. Od lat tworzymy taką teatralną rodzinę. Bardzo się lubimy. Dobrze czujemy w swoim towarzystwie. Mamy podobne poczucie humoru. Już teraz się cieszę, że po premierze „Napisu” będziemy się spotykać na kolędowaniu. Śpiewamy tylko kilka razy, po raz pierwszy także w drugim dniu Świąt Bożego Narodzenia. Cóż, Święta są takie krótkie! Tym serdeczniej zapraszamy do wspólnego kolędowania. Dziękuję za rozmowę. Recenzja Rodzinna terapia „Szklana menażeria” Jabrzyka jednocześnie bawi i budzi refleksje. Znakomicie nadaje się na wspólny wypad do teatru rodziców wraz z dorastającymi dziećmi. Spektakl może przerodzić się w seans terapeutyczny dla całej rodziny. „Szklana menażeria” jest właściwie relacją jednego z bohaterów. To zapis kilku wydarzeń z życia rodziny, którą tworzą matka i dwoje dzieci. Widać wyraźnie, że tych troje podpisało pakt o wzajemnej tolerancji, który jednak nagminnie naruszany jest przez głowę rodziny. Względny spokój burzą nie tylko pretensje matki do dzieci, ale także wspomnienia ojca, który odszedł oraz nasycona nadzieją wizyta kolegi syna. Licząca sobie ponad 60 lat sztuka – trafiając na deski kaliskiego teatru - poddana została (na szczęście!) mocnemu liftingowi przez tłumacza i dramaturga, Jakuba Roszkowskiego. Moje menażerie Oglądałem kilka realizacji najbardziej znanego dramatu Tennesee Williamsa. Wszystkie telewizyjne. Kiedy tylko zobaczyłem „Szklaną menażerię” w planach repertuarowych kaliskiego teatru, od razu przypomnieli mi się Kirk Douglas jako Jim (rok 1950), Katharine Hepburn jako Amanda (rok 1973) czy John Malkovich jako Tom (rok 1987). To oczywiście mgliste wspomnienia, bardzo fragmentaryczne. Z czasów, gdy Telewizja Polska częściej emitowała stare filmy. Chyba najpełniejszy obraz w mojej pamięci wiąże się ze spektaklem z lat 90. w reżyserii Barbary Borys-Damięckiej, w którym rolę matki zagrała Anna Seniuk, natomiast role męskie przypadły Grzegorzowi Damięckiemu i Zbigniewowi Zamachowskiemu. Sięgnąwszy po tekst sztuki od razu uprzytomniłem sobie dobitniej, że „Szklana menażeria” kilka razy próbowała zawładnąć mą świadomością czy poruszyć moje serce, ale 23 Fot. Mateusz Wajda jej się to nie udało. Pełen obaw zatem wybrałem się na premierę przedstawienia do Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego. Pluszowe kucyki Już pierwszy rzut oka na scenę sprawił mi ogromną przyjemność. Nie jestem przeciwnikiem realizmu, ale jednak wolę, gdy poszczególne elementy teatralnego przedstawienia, w tym także scenografia, są dla mnie zaskoczeniem, a nie jedynie odwzorowaniem znaków codzienności. Scena płytka i niezwykle szeroka. Długie rzędy półek, a na nich niezliczona ilość niebieskich pluszowych kucyków. Nic więcej. Początkowo aktorzy jedynie przysiadają na nieco szerszej dolnej półce, ale z czasem zaczynają wykorzystywać pozostałe poziomy gigantycznego regału. Leżą, biegają, zwisają. Stają się pełnoprawnymi członkami pluszowej menażerii. Jedyną postacią spoza „półkowego układu” jest Amanda. Ale to właśnie matka Toma i Laury zdaje się wprawiać ten cały świat w ruch. 24 Bożena Show Grająca Amandę Bożena Remelska od ponad 30 lat jest filarem kaliskiego teatru. Widziałem ją w wielu różnorodnych rolach i dla mnie na zawsze mnóstwo dramatycznych postaci będzie miało jej twarz. Jako matka w „Szklanej menażerii” była jednak wielkim zaskoczeniem. Choć to, co oglądamy na scenie, jest – zgodnie z intencją autora - wspomnieniem Toma, to mimo wszystko osoby, o których opowiada, wymykają się spod jego narratorskiej władzy. Dość szybko orientujemy się, że to Amanda rządzi światem i wszechświatem. To o niej ta opowieść. O kobiecie, która wspomina adoratorów sprzed lat i szuka przed lustrem śladów dawnej świetności. O matce, która tak bardzo pragnie szczęścia swych dzieci, że swą troskliwością unieszczęśliwia je. Kaliska Amanda jest na równi czuła i żałosna, groteskowa i wzruszająca, na równi też budząca litość i agresję. Choć reflektory skierowane są na Bożenę Remelską, a ona w ich świetle rozkwita, nie znaczy to, że pozostała trójka aktorów skryła się w cieniu gwiazdy spektaklu. W inscenizacji Jabrzyka – warto to podkreślić - teatr codzienności przybiera bardzo ciekawy charakter. Jest mieszanką psychologicznej dramy z zabawnymi filmowymi interludiami. Całość wygląda zupełnie naturalnie, bo „gwiazdorskie” kreacje mają swe źródło w przeżyciach bohaterów. „Szklana menażeria” w kaliskim teatrze bywa śmieszna, ale jednocześnie zmusza widza do przyjrzenia się relacjom w jego własnej rodzinie. Robert Kuciński Tennesee Williams „Szklana menażeria” reżyseria Jacek Jabrzyk występują Bożena Remelska (Amanda) Katarzyna Kilar (Laura) Remigiusz Jankowski (Tom) Szymon Mysłakowski (Jim) premiera styczeń 2011 Na muzycznym szlaku Koniec ubiegłego roku zaowocował nagraniem płyty. Czy w tym sezonie również możemy liczyć na krążek z udziałem kaliskich filharmoników? Na razie dążymy do tego by wydać tę płytę, która już powstała w ramach „Amber Road Project”. Na krążku znajdzie się suita skomponowana przez Włodka Pawlika z okazji jubileuszu 1850-lecia naszego miasta. Właśnie zakończył się mastering płyty w Nowym Jorku. Dostałem już informację od Włodka Pawlika, że brzmi to naprawdę nieźle i warto pójść dalej w tych działaniach. Nie ukrywam, że liczymy tu na dofinansowanie ze strony Urzędu Miasta, bo czasy są ciężkie, a myślę, że płyta ta będzie doskonałym narzędziem w promocji Kalisza. W składzie orkiestry zaszły niewielkie zmiany personalne. Po czerwcowym konkursie na koncertmistrzów do zespołu dołączyli Jakub Śmigielski i Dorian Pawełczak. Jakub Śmigielski jest byłym muzykiem Orkiestry Sinfonii Juwentus, czyli takiej narodowej studenckiej reprezentacji muzycznej, a Dorian Pawełczak jest studentem Akademii Muzycznej w Poznaniu. Obaj są świetnymi skrzypkami i tworzą tandem, który bardzo dobrze sprawdza się w pierwszym pulpicie, o czym też świadczą przekazywane nam liczne, pozytywne opinie słuchaczy. Co prawda w swojej grze bardzo różnią się od siebie, ale wychodzi to tylko na korzyść. Każdy z nich ma swoje indywidualne, wyjątkowe cechy, które wzajemnie doskonale się uzupełniają. Daje to świetny impuls całemu zespołowi. Dziękuję za rozmowę. j Kurzyńsk i Czym jeszcze filharmonicy kaliscy zaskoczą nas w tym sezonie? Wiele będzie się działo i mam nadzieję, że przed nami sporo sukcesów muzycznych. Z pewnością zadbamy o to, by nie było mniej ciekawie Spotkaniom Teatralnym, podczas którego występować będziemy razem ze śpiewającymi aktorami. Sezon chcielibyśmy zakończyć koncertem galowym w plenerze (Open Air Gala), tak jak to było w 2011 roku, bo wiem, że ta idea bardzo się spodobała publiczności. Fot. Andrze niż w poprzednim sezonie artystycznym. Sezon artystyczny 2011/2012 rozpoczęKontynuowany będzie Multimedia Amber ty został między innymi wspaniałymi Road Festiwal, w ramach którego czeka nas koncertami zorganizowanymi w ramach kilkanaście ciekawych wystąpień. W grudFestiwalu „Nasz Chopin”. Festiwal ten niu gościliśmy słynnego wiolonczelistę uświetniał nam obchody Roku ChopiJohannesa Mosera, z którym zagraliśmy nowskiego, który za sprawą Filharmonii przepiękny koncert Antonina Dvoraka, Kaliskiej nieco się wydłużył... uznawany za jeden z najwspanialszych Nie chcieliśmy ograniczać edycji festiwalu koncertów wiolonczelowych. Zaplanowatylko do Roku Chopinowskiego, dlatego liśmy również koncert kolęd z cyklu „Prerozszerzyliśmy ideę i w tym roku również zydent Miasta Kalisza zaprasza”, a także zorganizowaliśmy koncerty. Choć tym rakoncerty świąteczne dla dzieci i młodzieży. zem postać Chopina stała się jedynie symW okresie karnawału zagoszczą natomiast bolem muzyki fortepianowej. Chcąc uniknieco lżejsze propozycje, wystąpi między nąć przesytu twórczością Chopina, zapreinnymi świetny saksofonista Paweł Gusnar zentowaliśmy dzieła zupełnie innych komoraz bandoneonista Marcelo Nisinman, pozytorów. Na początek wystąpił Marian będziemy także mieli okazję wysłuchać Sobula, który uraczył nas Etiudami transkoncertu pod batutą Bernarda Chmielarza, cendentalnymi Franciszka Liszta. Rok 2011 który jest dyrygentem projektu Waldemajest poświęcony temu właśnie kompozyra Malickiego „Filharmonia Dowcipu”. Swój torowi, toteż chcieliśmy jakoś uobecnić koncert z orkiestrą będzie miała również tę postać podczas festiwalu. Na kolejnym Anna Czartoryska. W cyklu „Filharmonia nie koncercie wystąpił równie uzdolniony piagryzie” przygotowujemy natomiast koncert nista - Antonio di Cristofano, a towarzyszył zespołu Micromusic i wiele innych bardzo mu świetny, wysoko ceniony w świecie mumiłych niespodzianek. W maju czeka nas zycznym dyrygent – Claude Villaret. W pokoncert towarzyszący Kaliskim czątkach października zagościł w Kaliszu bardzo ciekawy Kwadrofonik, który, chyba po raz pierwszy w hio. Muñoz Moren storii, wykonał Święto paczką Leticią zpańską skrzy his z k ce Klo wiosny Igora StrawińAdam skiego w wersji na dwa fortepiany i dwie perkusje, z interesującą wizualizacją. Na koniec wystąpiła prawdziwa gwiazda, Valery Afanssiev, od wielu lat nieobecny w naszym kraju. Podczas jedynego w Polsce występu wykonał z kaliską orkiestrą m. in. Koncert fortepianowy a-moll Roberta Schumanna. Zrobił ogromne wrażenie i na publiczności, i na nas, muzykach. Z Adamem Klockiem, dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Kaliskiej rozmawia Justyna Ratajczyk 25 Recenzja Sukces prawej Każdy, kto choć raz w życiu miał okazję posłuchać brzmienia wiolonczeli, zrozumie moją miłość do tego instrumentu. Jej niezwykle głębokie, niskie, melancholijne tony budzą nawet najgłębiej ukryte emocje. Tym bardziej cieszy, że Kaliska Filharmonia zorganizowała Festiwal Muzyki Antoniego Stolpe, którego prawdziwą królową była właśnie wiolonczela. Antoni Stolpe (1851-1872) to postać bardzo ciekawa w dziejach muzyki i szkoda, że tak mało znana. Był wspaniałym pianistą i kompozytorem, którego talent przyrównywano ówcześnie do talentu Chopina. Niestety, jego karierę muzyczną przerwała przedwczesna śmierć. Dzieła Stolpego na wiele lat zostały zapomniane i dopiero dziś, dzięki usilnym staraniom prof. Andrzeja Wróbla, zespołu Camerata Vistula oraz fundacji Pro Musica Camerata, wracają do sal koncertowych. Podczas Festiwalu zorganizowanego przez Filharmonię Kaliską zaprezentowano niemal całą twórczość kameralną i orkiestrową Antoniego Stolpego i trzeba przyznać, że w pełni zasługuje ona na uznanie, zwłaszcza jeśli kompozycji tych słucha się w doskonałym wykonaniu Zdzisława Łapińskiego, Anny Boczar czy Kwartetu Camerata. Utwory, które artyści ci wykonali na festiwalu, m.in. Wariacje na kwartet smyczkowy, Fantazja na wiolonczelę i orkiestrę, oraz utwory fortepianowe - Andante As-dur, Sonata a-moll, okazały się bardzo interesujące, przejrzyste formalnie, harmonijne, spokojne. Przeplatane dziełami Stanisława Moniuszki i Fryderyka Chopina tworzyły zgrabną repertuarową całość. Stolpe więc nie zawiódł. Jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że niekwestionowaną gwiazdą całego festiwalu był Dominik Połoński, który dzieł Stolpego nie wykonywał. Dominik Połoński to wybitny polski wiolonczelista, laureat wielu nagród, m. in. Konkursu im. Dezyderiusza Danczowskiego, Międzynarodowego Konkursu Indywidual26 Dominik Połoński ności Muzycznych im. Aleksandra Tansmana, Konkursu im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie czy Konkursu im. Johannesa Brahmsa w Portschach. Koncertował z wieloma orkiestrami i kameralistami na całym świecie, we Włoszech, w Danii, Rosji, Stanach Zjednoczonych, wszędzie zdobywając uznanie krytyki i melomanów. Teraz uznanie zdobył także wśród kaliskiej publiczności muzycznej. Jego sukces jest tym większy, że artysta, po przebytej chorobie nowotworowej w 2004 roku, gra na wiolonczeli tylko przy pomocy prawej ręki. Na scenę mógł powrócić dzięki kompozytorom, którzy piszą specjalnie dla niego. W Kaliszu wystąpił z kompozycją Olgi Hans – Koncert wiolonczelowy na prawą. Utwór ten pokazuje, że Olgę Hans stać na wiele, że jest niezwykle ekspresyjna i nowatorska, że szuka wciąż nowych rozwią- Fot. Jakub Seydak zań formalnych i harmonicznych, co więcej - odnajduje je i wspaniale łączy. Orkiestra, harfa, instrumenty perkusyjne, wiolonczela – genialnie ze sobą tu współgrały. W wykonaniu Dominika Połońskiego koncert ten brzmiał wprost rewelacyjnie. Rzadko kiedy spotyka się dziś na scenie muzyka, który tak na prawdę gra całym sobą, nie tylko na instrumencie. Każdy dźwięk wychodził z wnętrza artysty. Tak grać może tylko człowiek z pasją, ktoś, kto całym sercem kocha to, co robi. I ta miłość właśnie stanowi o mistrzostwie. Dominik Połoński na miano mistrza w pełni zasługuje. Justyna Ratajczyk Festiwal Muzyki Antoniego Stolpe odbywał się w dniach 11,12,13 XI 2011 r. 27 Lubię różnorodność W listopadzie 2011 roku ukazała się płyta „Signs” - pierwsze anglojęzyczne wydawnictwo Mietka Szcześniaka. O albumie, który powstawał w Los Angeles, Nashville i Londynie z artystą rozmawia Tomek Staszczyk Fot. Tomasz Skórzyński Co urzekło cię w muzycznej Ameryce? Bardzo dobrze pamiętam koncert Wendy (Waldman - wokalistki, muzyka, producentki, a także współautorki repertuaru na nowej płycie Mietka, „Signs” - przyp. red.) w Nashville, w klubie „Bluebird”. Na scenie była tylko ona z pianem i gitarą. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak ją tam przyjmowano, jak ludzie reagowali na wszystkie tekstowe i muzyczne niuanse, mimo, że na scenie była jedna osoba i nie miała za sobą zespołu, świateł, efektów zwykle towarzyszących muzycznemu show. Wtedy uświa28 domiłem sobie wagę wielopokoleniowej tradycji i edukacji muzycznej, świadomość tamtego, niezwykle uważnego odbiorcy. Moje pierwsze obserwacje potwierdzały kolejne koncerty, białych i czarnych. To zupełnie inna kultura odbioru, co oczywiście wiąże się z kulturą wykonawstwa, twórczości , lansowania nieprzeciętnych rzeczy. Nowa płyta stanowi pewną zwartą całość, choć nie brakuje na niej piosenek z różnych muzycznych światów. Lubię różnorodność. Dla mnie płyta jest zapisem pewnego etapu w życiu twórcy - inspiracji, zainteresowań, chęci eksperymentowania. Lubię, kiedy każda piosenka żyje własnym życiem. Nową muzykę pisaliście między innymi w Nashville. To legendarne miejsce nie tylko dla miłośników country. Odczuwałeś niezwykły klimat tego miasta? Tak! Wendy oprowadzała mnie po mieście. Dobrze je zna, ponieważ przez dziesięć lat mieszkała tam i produkowała płyty legend muzyki. Całą długą ulicę zajmują domy i biura managerów, wydawców, ludzi związanych z branżą muzyczną. Co ciekawe, nie ma tam biurowców - to po prostu piękne domy, w których, kiedy istnieje taka potrzeba, załatwia się interesy. Nashville jest jednym z centrów biznesu muzycznego w Stanach. Recenzja Do wykonania hitu sprzed lat, „Save the best for last”, zaprosiłeś Basię Trzetrzelewską. Skąd pomysł na taki duet? Poznaliśmy się w 1999 roku, przy okazji gali Fryderyków. Ona uroczystość prowadziła, ja odbierałem nagrodę. Mieliśmy razem nagrywać już w 2000 roku. Co nie udało się wtedy, zrobiliśmy teraz. Wcześniej Basia zaprosiła mnie do udziału w nagraniach swojej płyty, na której zaśpiewaliśmy piosenkę „Wandering”. Spełnienie marzeń Wiem, że propozycję współpracy składał ci niegdyś w Sopocie Dieter Bohlen (członek duetu Modern Talking - przyp. Red.). Właściwie nie ma o czym mówić. Faktycznie zaproponował mi współpracę, przy czym mnie rodzaj muzyki, jaką Bohlen się zajmuje nigdy nie interesował, dlatego odmówiłem i nie żałuję. Komu poleciłbyś „Signs”? Nie mam odwagi komukolwiek polecać tej płyty. Będę szczęśliwy, jeżeli kogoś zainspiruje. Sensem pracy artysty jest inspirowanie do rzeczy nieco większych, ważniejszych, głębszych. Siódma solowa płyta Mietka Szcześniaka jest jednocześnie jego pierwszym (prawie w całości) anglojęzycznym albumem, który w znacznej mierze powstawał w studiach amerykańskich z udziałem muzyków pochodzących z USA. „Signs” to płyta po prostu przyjemna, dobrze zaaranżowana, z co najmniej kilkoma naprawdę ciekawymi kompozycjami. Płyta Mieczysława Szcześniaka promuje jego rodzinne miasto. Na albumie i wszelkich wydawnictwach promocyjnych umieszczono herb Kalisza. Teledysk do jedynego w języku polskim utworu „Rzeczy zmieniają się” powstał w naszym mieście. A wystąpili w nim m.in. krewni i przyjaciele artysty. Na „Signs” rewolucji nie ma - Mietek jest przede wszystkim wokalistą i najbliższa jest mu forma piosenki, zwykle w spokojnym, stonowanym wydaniu, najczęściej z wyraźną linią melodyczną, z aranżacjami, których fundamentem są instrumenty akustyczne. Są wśród nich rzeczy bardziej dynamiczne (transowy „Build that boat”, czy podszyty soulem i gospel „Every body and soul”), ale dominują ballady (żeby użyć tradycyjnej nomenklatury). Wśród tych ostatnich moim faworytem jest „Updown” - piosenka zaaranżowana na głosy i gitary z naprawdę efektowną linią melodyczną. Warto też zwrócić uwagę na duet Mietka z Basią Trzetrzelewską - artyści wykonują „Save the best for last”, hit sprzed lat, najbardziej znany w wykonaniu Vanessy Williams. To przede wszystkim dowód na to, że dobra piosenka broni się właściwie w każdej aranżacji. Co oczywiście nie oznacza, że pozostałych fragmentów płyty Mietek powinien się wstydzić (dobrym tego przykładem jest zamykający album „Dreamer in you”). W tekstach na płycie dominuje wiara, nadzieja i miłość i nie ma w tym żadnych religijnych podtekstów. Mietek taki po prostu jest i chwała mu za to, że nie próbuje zmieniać się na siłę. Wiem, że ważne są dla ciebie teksty, które towarzyszą muzyce. Muzyka, linia melodyczna mają służyć tekstom. To słowa przemyślane i świadomie umieszczone. Muzyka ma pomóc w wyeksponowaniu przekazu. To płyta bardzo ważna dla mnie i dla Wendy. Ludzie, którzy towarzyszyli nam w procesie twórczym wierzyli w ten projekt, w pełni się w to zaangażowali i wspierali w niepewnościach. Ta płyta połączyła ze sobą wielu ludzi ... Myślę, że będzie z tego jeszcze wiele dobrych owoców. Dla paru ludzi w Los Angeles nasz Kalisz stał się ważnym miejscem na Ziemi. I pewnie do nas przybędą :)) Dziekuję za rozmowę. Trzeba przyznać, że faktycznie wyszło naturalnie i, co równie ważne w przypadku Mietka, spójnie. To zdaje się pierwsza płyta pochodzącego z Kalisza artysty, która broni się jako całość. Na co pewnie zdecydowany wpływ miała Wendy Waldman - główna producentka albumu, wokalistka i współautorka repertuaru płyty. Kiedy rozmawiałem z Mietkiem niemal dokładnie rok temu, mówił: „To moja pierwsza płyta anglojęzyczna, co wyszło naturalnie, bo tworzyłem ją z muzykami ze Stanów. Nowy album jest spełnieniem moich marzeń. Jako młody chłopak chodziłem po ulicach miasta z walkmanem, marząc o tym, żeby kiedyś dotknąć prawdziwej amerykańskiej kultury muzycznej, z białymi i czarnymi. Po wielu latach i długiej drodze to się spełniło”. Od całości odstaje nieco polskojęzyczny „Rzeczy zmieniają się” (klip do piosenki nakręcony został w Kaliszu) - skoczny, melodyjny utwór, z pozytywnym przekazem, który z pewnością będzie promował „Signs” w polskich rozgłośniach radiowych. „Signs” to z pewnością wielki skok jakościowy w karierze Mietka Szcześniaka. Przekonywać o tym będą pewnie dystrybutorzy płyt - ci, którzy przekonać się dadzą, z pewnością nie zrobią błędu. Tomek Staszczyk 29 30 Artur Szyk Artysta, Żyd, Polak Ludzie-legendy. Dużo takich znamy. Ale są i przedmioty, dzieła, dokumenty, które przeszły do legendy. Z różnych powodów, takich choćby, że zaginęły gdzieś, nie wiadomo gdzie przez nieroztropność ludzi. Albo rozsypał je wiatr historii. Wiemy tylko, że były i odegrały ważną rolę. Do legendy przeszedł Statut Kaliski i to w dwóch postaciach: jako akt prawny, wielka karta praw danych Żydom i jako dzieło sztuki stworzone przez Artura Szyka. Kodeks kaliski, nazywany statutem, i - dla uwznioślenia jego wagi - konstytucją polskich Żydów, nadany został przez księcia kaliskiego Bolesława Pobożnego w 1264 roku. Potwierdzony przez Kazimierza Wielkiego i jego następców, obowiązywał – jak się okazało – przez pięćset lat, aż do końca I Rzeczypospolitej. Z czasem, zwłaszcza po upadku państwa, przeszedł w świadomości powszechnej w sferę symboliczną, stał się wielką kartą polskiej tolerancji i gościnności. Stał się legendą historyczną równie ważną dla Żydów, jak i dla Polaków. Był dowodem na bliskość dwóch narodów, które potrafiły żyć pod tym samym niebem w zgodzie i wzajemnym szacunku. Jest i druga legenda Statutu: niezrównanego, porywającego dzieła sztuki, które wyszło spod ręki – jak sam twórca się określał – Artysty, Żyda, Polaka. Artur Szyk to postać o biografii bogatej, barwnej i fascynującej. Żył i tworzył w Polsce, we Francji, Anglii i Stanach Zjednoczonych, zmarł w 1951 roku w wieku 57 lat. Gdyby nie druga wojna - a walczył w niej piórem, ołówkiem i pędzlem mawiając: „Sztuka może być równie silną amunicją jak broń palna” - najchętniej poświęciłby się swojej ukochanej historii i opowieściom biblijnym. Jednakże osobiste przeżycia żołnierskie z pierwszej wojny i wojny z nawałnicą bolszewicką w 1920 roku, w której oddał Polsce swój znakomity talent rysownika tworząc propagandowe plakaty oraz doświadczenia człowieka, który zawsze stał po stronie słabszych, sprawiły, że jego kodeks etyczny nakazywał mu jedno: nie być obojętnym. I nie był. A w tym, co robił, był doskonały. Każdy z jego rysunków, a zwłaszcza karykatury nazistowskich wodzów, były świetnie wymierzone i trafiały w cel. Stół artysty był polem bitwy, z którego pierzchali najwięksi wrogowie, jak widać to na jednym z autoportretów. W Polsce byłby twórcą najpewniej zapomnianym, gdyby nie Statut Kaliski. Przystąpił do tego dzieła już na paryskim bruku w 1926 roku, pod wpływem przewrotu ma31 jowego. On, piłsudczyk z przekonania i pełen atencji dla marszałka. Przez dwa lata, nie odrywając się ani na chwilę od pracy, w trudzie, znoju i biedzie stworzył 40 dzieł-kart wypełnionych historią Polski i dziejami Żydów, którzy nad Wisłą i Wartą znaleźli dom rodzinny. Wzorował się na średniowiecznej sztuce zdobienia ksiąg rękopiśmiennych miniaturowymi ilustracjami, iluminacjami. Statut w takiej postaci wystawiony został w 1931 r. m. in. w Londynie, Genewie, Paryżu, Nowym Jorku, w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Wszędzie stając się prawdziwą sensacją artystyczną. Polskiej publiczności pokazany został w Warszawie, w Muzeum Narodowym oraz na prywatnych prezentacjach: Ignacemu Mościckiemu na Zamku Królewskim, Józefowi Piłsudskiemu w Belwederze. Następnie odbył swoiste tournée po kraju pod patronatem ministra spraw 32 zagranicznych. W latach 1933-1934 Statut wraz z innymi pracami twórcy obejrzało czternaście polskich miast, w tym także Kalisz, co dało asumpt do manifestacji przyjaźni między polską i żydowską ludnością miasta. Najnowsze kaliskie przygody ze Statutem zaczęły się w 2009 r. Szczery zamiar organizatorów II Dni Kultury Żydowskiej pokazania publicznego Statutu powiódł się częściowo. Otóż nie było wówczas i w Kaliszu, i w innych miastach kompletnego egzemplarza. Także próba wydania reprintu na jubileusz 18 i pół wieku miasta spełzła na niczym. Zdarzają się wszakże w naszym życiu szczęśliwe trafy. Przed trzema miesiącami, już po otwarciu przekrojowej wystawy twórczości Artura Szyka towarzyszącej 21. Festiwalowi Kultury Żydowskiej w Krakowie, znaleziony został w zbiorach muzycznych Biblioteki Jagiellońskiej, w kolekcji Ignacego Paderewskiego, kompletny egzemplarz podarowany genialnemu pianiście, współtwórcy niepodległej Polski z następującą inskrypcją: „Ignacemu Janowi Paderewskiemu, Jednemu z najwspanialszych Synów Polski Odrodzonej w bezgranicznym uwielbieniu hołd składa Żyd polski Artur Szyk. Paryż 13 XII 1934”. Egzemplarz ten można obecnie oglądać w Stradomskim Centrum Dialogu w Krakowie na wystawie zorganizowanej dzięki niestrudzonemu promotorowi wszelkich działań, które służą zbliżaniu kultur i ludzi prof. Aleksandrowi Skotnickiemu. Co dalej będzie się działo ze Statutem? Zarówno Uniwersytet Jagielloński, jak i miasto Kraków zainteresowane są wydaniem reprintu. W tym gronie nie powinno zabraknąć także Kalisza. I taka deklaracja została przyjęta z dużą satysfakcją przez prezydenta prof. Jacka Majchrowskiego i rektora UJ prof. Karola Musioła. A więc doczekamy się tego, że w naszych rękach znajdzie się fenomenalna praca największego XX-wiecznego miniaturzysty, który stworzył ilustrację dziejów dwóch narodów na podstawie dokumentu prawnego, który ujrzał światło dzienne właśnie w Kaliszu. Jednakże dzieło Szyka jest czymś więcej niż iluminacją, jaką znamy z prac średniowiecznych kopistów. Ta Wielka Karta Wolności, Jewish Magna Carta, jest wielką ilustracją 700-letniej obecności Żydów w Polsce, w różnych czasach i epokach - od mincerzy kaliskich z czasów Mieszka Starego, po Berka Joselewicza, bohatera dwóch narodów z insurekcji kościuszkowskiej - składająca się z barwnych obrazów historycznych, alegorycznych, rodzajowych przepięknej urody, pełnych urzekających detali i szczegółów, ludzkich fizjonomii, scen poważnych i zabawnych. Każda z miniatur, frontispisy, pyszniące się ornamentyką obramowania stron, herby miast i ziem, orzeł polski i litewska Pogoń, portrety Bolesława Pobożnego i Kazimierza Wielkiego i innych bohaterów naszej historii, każde z nich jest dziełem sztuki najprzedniejszej marki. Być może doczekamy się w Kaliszu także dużej wystawy prac Artura Szyka już w przyszłym roku, co byłoby niepowszednim wydarzeniem w życiu kulturalnym miasta. Ryszard Bieniecki W artykule wykorzystano oryginalne prace Artura Szyka. Strona 30 „Statut Kaliski” Strona 31 Autoportret A. Szyka w postaci renesansowej pieczęci Strona 32 Autoportret z 1946 roku Jubileusz Mistrza Fot. Tomasz Skórzewski Władysław Kościelniak, znany i lubiany kaliski artysta grafik, niestrudzony dokumentalista dziejów miasta świętował dwa jubileusze: 95. urodziny i 60-lecie pracy twórczej. Urodziny Mistrza to niezwykłe święto. Co roku do pracowni przy ul. Górnośląskiej z życzeniami spieszą przedstawiciele władz miasta, artyści, przyjaciele, dziennikarze. Wszyscy miłośnicy jego twórczości. Mistrz ołówka, pędzla i słowa pisanego, miłośnik historii swego rodzinnego miasta i niestrudzony dokumentalista jego dziejów. W zaciszu swej pracowni przy ul. Górnośląskiej tworzy od ponad 50 lat. Tutaj też, w otoczeniu książek, dokumentów, obrazów i pamiątek z licznych wypraw przyjmuje urodzinowych gości, życzliwe mu osoby, które od lat śledzą i wspierają jego artystyczne działania. 21 września życzenia nieustającej siły i energii do pracy oraz wielu jeszcze twórczych dokonań, płynących z miłości do rodzinnego miasta złożyli jubilatowi przedstawiciele władz samorządowych i wojewódzkich: prezydent Kalisza Janusz Pęcherz, przewodniczący Rady Miejskiej Grzegorz Sapiński, wiceprezydent Dariusz Grodziński, Marzena Ścisła, naczelniczka Wydziału Kultury i Sztuki, Sportu i Turystyki UM oraz Kazimierz Kościelny, wicemarszałek Sejmiku Województwa Wielkopolskiego. - Dostojny Jubilacie, drogi Mistrzu! Minione dziesięciolecia twórczej pracy artystycznej w dziedzinie grafiki, rysunku, malarstwa oraz publicystyki historycznej, składają się na bogactwo Pańskich dokonań. W gronie kaliskich artystów zajmuje Pan miejsce poczesne i wyjątkowe. Dzięki szerokiej wiedzy historycznej, przy sprawnym wykorzystaniu plastycznego warsztatu artystycznego, spopularyzował Pan wśród kilku pokoleń kaliszan, w Wielkopolsce, a także w kraju i na świecie – piękno najstarszego z polskich miast, zyskując miano wiernego i wrażliwego portrecisty rodzinnych stron. Niezapomniane pozostają również dla odbiorców sztuki szkice, rysunki, akwarele i obrazy związane z licznymi peregrynacjami po świecie. Z okazji Jubileuszu 95. urodzin, składamy Panu najszczersze wyrazy uznania, a także najlepsze życzenia dalszych sił i nieustającego zapału w pomnażaniu kulturalnego potencjału Kalisza – mówił prezydent Janusz Pęcherz, wręczając jubilatowi okolicznościowy adres. Wśród spieszących z życzeniami nie zabrakło przedstawicieli środowisk naukowych: Krzysztofa Walczaka, prezesa Kaliskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, którego Władysław Kościelniak był współzałożycielem oraz Ewy Andrysiak z Towarzystwa Przyjaciół Książki, które Jubilat również współtworzył i którego jest honorowym członkiem. W prezencie od władz miasta Władysław Kościelniak otrzymał stylowe przybory do kaligrafii i zestaw pędzli. Nie zabrakło kwiatów i upominku dla żony - Janiny, która z miłością i oddaniem towarzyszy artyście od ponad sześćdziesięciu lat. Jest pierwszym i najsurowszym krytykiem jego artystycznych dokonań. Nana, jak mówi o niej zdrobniale Mistrz Władysław, jest jego dobrym duchem i najlepszym przyjacielem, który wspiera jego twórcze działania. A te wciąż są imponujące. Wakacyjne wędrówki pana Władysława po okolicach Kalisza zaowocowały pięćdziesięcioma nowymi akwarelami. Władysław Kościelniak w bieżącym roku obchodzi zarówno 95-lecie urodzin jak i 60-lecie pracy twórczej. Ten niezwykle popularny artysta grafik, rysownik, autor ekslibrysów, plakatów, z zamiłowania historyk i dokumentalista dziejów Kalisza, swoje zainteresowania historyczne poświadczył m.in. jako współautor „Kroniki Miasta Kalisza” i współtwórca wystaw m.in. „Kalisz wczoraj i dziś” w ratuszowej wieży udostępnianej licznym grupom turystów odwiedzających nasze miasto. Z jego inspiracji i według jego projektu powstał jedyny w swoim rodzaju Pomnik Książki na kaliskich plantach. Przemierzając Kalisz oraz wędrując przez miasta i wioski naszego regionu, stworzył niezwykle bogate, artystyczne archiwum zabytkowych obiektów, między innymi 84 drewnianych kościołów byłego województwa kaliskiego. Na łamach „Ziemi Kaliskiej” w ciągu ponad 20 lat stworzył i nadal redaguje felietony „Wędrówki ze szkicownikiem”. Jego twórczość plastyczna – grafika i malarstwo – prezentowana była na ponad 40 wystawach indywidualnych i 200 zbiorowych. Władysław Kościelniak jest żywą historią Kalisza, jak sam mówi „przeżył z tym miastem i nadal przeżywa jego wzloty i smutki”. Powszechnie znany, lubiany, ceniony, jak mało kto potrafi ukazać Kalisz słowem i rysunkiem, a dzięki twórczej pasji i niespożytej sile artystycznej duszy wciąż podejmuje nowe wyzwania. W uznaniu zasług dla popularyzowania historii Kalisza, ogromnego wkładu w działalność publiczną i dziennikarską dokumentującą historię regionu kaliskiego i wzbogacającą kulturę polską Rada Miejska przyznała Władysławowi Kościelniakowi najwyższe wyróżnienie – tytuł Honorowego Obywatela Miasta Kalisza, a Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego na wniosek Prezydenta Miasta odznaczenie „Zasłużony dla kultury polskiej”. Karina Zachara 33 Fot. Artur Bonusiak Impresje, kolory, detale Impresje, kolory, detale Wystawa ta jest bardzo osobistym zapisem licznych podróży do wnętrza miasta, zapisem impresji z wędrówek jego ulicami, zaułkami, placami, ścieżkami znanymi wszystkim i osobnymi. Jest zapisem fascynacji. Tak, bo tylko fascynacja – czymś lub kimś – zmusza człowieka do ciągłych powrotów, a artystę do poszukiwania takich środków wyrazu, które tę fascynację mogą wyrazić, pokazać jej wyjątkowość, istotę i magię. A że Artur B. zafascynowany jest Kaliszem, widać w każdej niemal pracy. Więcej, znalazł sposób na wyrażenie swoich emocji i bardzo osobistego stosunku do miasta. Stąd ciasne kadry, posiłkowanie się detalami i fragmentami, gra kolorami przez intensyfikowanie głębi i rozpiętości tonalnej aż do granic nierzeczywistych, surrealistycznych. No tak, może ktoś powiedzieć, ale co z tego wynika? Odpowiem krótko: wynika ta ekspozycja, będąca dowodem na istnienie takiego miejsca pod słońcem, które potrafi fascynować, kusić, wciągać, prowadzić grę: ukrywać swe bogactwa, by je za którymś razem odsłonić. I tę grę ze swoim miastem prowadzi Artur B. Z rezultatem dobrze widocznym. [R. Bieniecki, ze wstępu do katalogu wystawy] 34 Wystawa Artura Bonusiaka „Kalisz, Kalisz, Kalisz” prezentowana była w Hamm oraz w Brukseli. Fot. Artur Bonusiak Artur Bonusiak (1962) - historyk, absolwent Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie. Pierwsza wystawa fotograficzna w 1982 roku w Galerii „Wieża Ciśnień” wraz z Krzysztofem Sibrechtem. Podczas studiów kilka indywidualnych wystaw; współzałożyclel Akademickiej Agencji Fotograficznej. Od 1979 roku dokumentalista festiwali jazzowych w Kaliszu. Wystawy: Teatr Tańca Współczesnego” (1999), „Jazz” (1998), „Twarze jazzu” (2004), Głogowskie Spotkania Jazzowe (2007). Uprawia fotografię reportażową, czasem zajmują go pejzaże i eksperymenty z ruchem. 35 Fot. Agnieszka Andrzejewska Maciej Guźniczak Sztuka polsko-białoruska Międzyuczelniana wymiana studentów to dla wielu młodych ludzi doskonała okazja do zdobycia nowych umiejętności i doświadczeń, poznania innych kultur i społeczności. Z takich możliwości korzystają studenci kierunków artystycznych kaliskiego Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego UAM, który od wielu lat współpracuje z Grodzieńskim Uniwersytetem Państwowym im. Janki Kupały. W ramach umowy pomiędzy Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Wydziałem Pedagogiczno-Artystycznym w Kaliszu oraz Uniwersytetem im. Janki Kupały w Grodnie corocznie odbywają się, przemiennie w Kaliszu i Grodnie, studenckie plenery. W tym roku kolej przypadła na kaliskich żaków. We wrześniu studenci edukacji artystycznej w zakresie sztuk plastycznych, wraz z opiekunem dr. Maciejem Guźniczakiem, zagościli na Białorusi. Ich pobyt w Grodnie zbiegł się w czasie z obchodami 20. rocznicy istnienia tamtejszego Wydziału Sztuki. To jubileuszowe spotkanie miało wydźwięk niemalże symboliczny, bowiem można powiedzieć, że grodzieński wydział jest bratem bliźniakiem jednostki kaliskiej. 36 – Kiedy dwadzieścia lat temu przedstawiciele i pracownicy naukowi Uniwersytetu im. Janki Kupały przyjeżdżali do Kalisza na konferencje, podpatrywali, w jaki sposób funkcjonują u nas kierunki artystyczne. Wkrótce doszli do wniosku, że również u nich jest zapotrzebowanie na tego typu edukację. Na wzór kaliskich kierunków artystycznych: plastycznego i muzycznego, powstały więc tożsame kierunki na Uniwersytecie w Grodnie – opowiada dr Maciej Guźniczak. Był to doskonały przyczynek do nawiązania bliższej współpracy pomiędzy ośrodkami. Kaliszanie wzięli aktywny udział w jubileuszowych uroczystościach. Zorganizowane zostały między innymi dwie wystawy. Pierwsza z nich to indywidualna wystawa grafiki Macieja Guźniczaka, zresztą pierwsza jak dotąd wystawa prac artysty w Grodnie. Została ona przyjęta z dużym zainteresowaniem, zwłaszcza przez młodych adeptów sztuki, którzy chcieli szczegółowo poznać tajniki techniki wykorzystanej przez autora, jak również zapoznać się z jego czarno-białą wizją świata. Samemu artyście najbardziej spodobała się jednak sama ceremonia otwarcia wystawy. – Co prawda na początku są przemowy, oj! bardzo długie, ale potem następuje wspaniała uroczystość zapalenia świecznika. Ceremonia ta odbywa się zawsze w atmosferze pewnej nabożności, ma wymiar mistyczny. Świecznik zapalany jest przez autora i organizatorów wystawy i pali się przez cały czas trwania wernisażu – wspomina. Druga ekspozycja prezentowała prace studentów, będące artystycznym pokłosiem ich tegorocznego pobytu na Białorusi. – Bierzemy udział w Międzynarodowej Wymianie Plenerowej, co oznacza, że w trakcie pobytu w Grodnie wszyscy studenci obowiązkowo uczestniczą w zajęciach praktycznych w plenerze. Powstają prace, które potem prezentujemy na specjalnie zorganizowanej wystawie poplenerowej – tłumaczy Maciej Guźniczak. Powstałe podczas tych plenerów artystyczne realizacje prezentują miejsca, które studenci mieli okazję tam zwiedzić. Przedstawiają więc one nie tylko Grodno, ale także Nowogródek, niezwykle uroczy odcinek Kanału Augustowskiego, Nieśwież oraz Mir, którego głównymi atrakcjami są zespoły pałacowo-zamkowe. Podobnie jest, gdy grodnianie przyjeżdżają do nas. Zwiedzają wówczas nie tylko Kalisz, ale też Gołuchów czy Antonin, a szczególną ciekawostką architektoniczną, w czasie ich ostatniego pobytu w Polsce, okazała się bazylika w Licheniu. Ogromnie cieszyć powinna kaliszan, informacja, że wszystkie ostatnio powstałe w Grodnie prace naszych studentów okazały się bardzo dobre i zostały przez gospodarzy zatrzymane. – Świetnie oddały ducha i charakter miasta. Młodzi ludzie, którzy pojechali ze mną na Białoruś, okazali się bardzo wrażliwi i pokazali naprawdę dobrą szkołę rysunku i malarstwa plenerowego – podsumowuje Maciej Guźniczak. I podkreśla, że wyjazd na międzyuczelnianą wymianę jest swego rodzaju nagrodą dla najlepszych, za pracę, zaangażowanie i postawę artystyczną. Współpraca z Grodnem z roku na rok przynosi coraz lepsze i ciekawsze efekty. Pozwala na wzajemne zrozumienie obu kultur. – Chciałbym, żeby w przyszłości, kiedy nadejdzie odpowiedni czas dla Białorusi, a taki czas nadejść musi, Grodno stało się miastem partnerskim Kalisza. Byłoby pięknie. To miasto to świetny ośrodek nie tylko dla wymiany kulturalno-oświatowej, ale także gospodarczej. W Grodnie, pomimo że jestem ogromnym fanem Kalisza, czuję się jak u siebie w domu – zapewnia Maciej Guźniczak Justyna Ratajczyk Fot. Mariusz Hertmann Aura wyrzuconych przedmiotów Takim właśnie tytułem trzy europejskie galerie opatrzyły goszczone przez nie w tym roku wystawy prac kaliskiego artysty malarza, Wiktora Jerzego Jędrzejaka. Odnotowując sukces autora, my także sięgamy po ten tytuł, uznając tym samym jego urodę i trafność. Kończący się właśnie rok 2011 przyniósł Wiktorowi Jędrzejakowi trzy wystawy prezentowane w dwóch miastach europejskich. Pierwsza z nich gościła od czerwca do września w bawarskim miasteczku Aichach niedaleko Monachium. Miasto jest wpraw- dzie niewielkie, może się jednak poszczycić całkiem niezłą galerią sztuki prowadzoną przez jej właścicielkę, Ulrike Schiele. Kaliski artysta współpracuje z Galerią Schiele od lat. W tym roku podzielił się z Bawarczykami swoją czułością dla wyrzuconych przedmiotów. To główny i ulubiony motyw twórczości Jędrzejaka. Oskrobane dzbany, kufle z wyszczerbionym brzegiem, talerze prezentujące mapę pęknięć, cynowe naczynia pokryte patyną czasu i przede wszystkim gliniane garnki wabiące oko krągłością kształtów i ciepłem kolorów… A wszystko to malowa- ne na starych okiennicach, drzwiach od szaf, ułomkach drewna niosących ze sobą swoją własną tajemniczą przeszłość. Jak stwierdził jeden z niemieckich krytyków: Jędrzejak „maluje na nich jak prawnuk flamandzkich mistrzów martwych natur z odległego, minionego czasu. (…) Poszukiwanie i odnalezienie jest częścią aktu jego twórczości, istotą jego estetyki i odbiciem jego obrazu świata. Wyrzucone przedmioty, zdawałoby się nikomu niepotrzebne, przemienia w dzieła sztuki i tym samym wprowadza je na nowo w obecny czas i obecny świat. 37 Nadaje temu co zapomniane, wyrzucone i zagubione nową rolę, a tym samym nowe miejsce w świecie. 1 Wiktor Jędrzejak podkreśla, że tak trafne odczytanie jego twórczego zamysłu i tak przychylny odbiór możliwe są dziś tylko na tych obszarach Europy, które nie poddały się jeszcze wszechogarniającemu terrorowi nowoczesności. O dziwo jednak, na pozorną staroświeckość „wyrzuconych przedmiotów” otworzyły się w tym roku również dwa Wiktor Jędrzejak miejsca w stolicy Finlandii – Helsinkach. 26 września „garnki” Jędrzejaka zajaśniały pełnym blaskiem w punkcie uważanym wręcz za synonim nowoczesności, czyli w siedzibie Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej. Za sprawą Ambasady Polskiej w Finlandii i ambasadora Janusza Niesyto, a także dzięki zaangażowaniu Katarzyny Drozd „Aura wyrzuconych przedmiotów” towarzyszyła obję1 Berndt Herrmann, „Gespinst aus Raum und Zeit „, Aichacher Zeitung, 11 Juni 2011, tłum. Ewa Tahbazian. 38 ciu przez Polskę prezydencji w Radzie Unii Europejskiej. Miejsce i czas sprawiły, że na wernisażu wystawy dosłownie roiło się od znakomitych gości ze świata polityki i kultury, którzy nie ograniczyli się do uświetnienia wydarzenia swoją obecnością, ale z uwagą oglądali obrazy i wnikliwie komentowali je w rozmowach z autorem. Ten – jak sam przyznaje – do dziś pozostaje pod wrażeniem kontaktu z ambasadorami rozmaitych, nieraz bardzo egzotycznych krajów. Cieszy Fot. Tomasz Skórzewski go również fakt obecności jego obrazów w tym miejscu nawiedzanym tłumnie przez obywateli całego kontynentu, a także gości spoza jego granic. W połowie października ekspozycję przeniesiono z miejsca spotkań Komisji Europejskiej do helsińskiej prywatnej Galerii Art „Frida”, której właścicielką jest Pirjo Olantera. Tam również twórczość kaliszanina spotkała się z dużym zainteresowaniem. Jolanta Delura Fot. Mariusz Hertmann Umilkli ludzie, przemówiły rzeźby Przed rokiem kaliski krajobraz artystyczny zubożał o jedną z najbardziej malowniczych postaci. Był nią Bogdan Jarecki – utalentowany rzeźbiarz. Jego życie i twórczość przypomniała wystawa w Wieży Ciśnień. Bo gdzieżby indziej, skoro właśnie Bogdan był ojcem pomysłu, by stała się ona przybytkiem sztuki. Bogdan Jarecki, samouk, któremu Ministerstwo Kultury przyznało potwierdzone stosownym dokumentem prawo do używania tytułu artysty rzeźbiarza. W 1987 r. uznało również jego niezaprzeczalny wkład w rozwój miejscowego środowiska kulturalnego, honorując go odznaką przyznawaną zasłużonym działaczom kultury. Tytuły tytułami, a w grodzie nad Prosną traktowano Bogdana Jareckiego z przymrużeniem oka. Nie zmieniły tego liczne wystawy i fakt, że był jednym z bardzo niewielu w tym czasie kaliskich rzeźbiarzy. Kiedy 23 września 2010 r. dotarła do miejscowych mediów wiadomość, że Artysta nie żyje, zaroiło się od wspomnień i barwnych anegdotek. Powracał w nich przede wszystkim malowniczy kostium, którym wyróżniał się spośród szarego ulicznego tłumu, a także liczne prowokacje natury artystycznej i towarzyskiej. Z jednej strony było w tym wszystkim coś z pozy cyganerii młodopolskiej, z drugiej - ze Stracha na Wróble ze znanej bajki o Czarnoksiężniku z krainy Oz. O samej twórczości Jareckiego z okazji jego śmierci mówiono raczej niewiele i ogólnikowo. Kiedy umilkli ludzie, przemówiły rzeźby. 21 października 2011 r. w kaliskiej „Wieży Ciśnień”, która dzięki niemu stała się oficjalnym przybytkiem sztuki, otwarto wystawę prac Artysty. Nie wiadomo skąd wzięła się niesprawiedliwa, a jednak od czasu do czasu powracająca opinia, że Jarecki był dość przeciętnym twórcą. Być może wynikła ona po prostu z powierzchowności naszego patrzenia na sztukę, wiecznego oczekiwania na epatowanie niezwykłością i nowocze39 Fot. Agnieszka Andrzejewska 40 snością. W odróżnieniu od swojej kolorowej powierzchowności i prowokującego nieco stylu bycia, Bogdan Jarecki był artystą niezwykle poważnym, co nie znaczy, że pozbawionym poczucia humoru. Kaliska wystawa przykuwa uwagę oglądającego dwoma narzucającymi się z wielką siłą spostrzeżeniami. Pierwsze z nich to zaskakujący widza niemal „od progu” motyw rozdarcia w prezentowanych tu pracach. Zupełnie jakby Artysta zza grobu puszczał do nas oko, mówiąc: „Te wszystkie wygłupy, te fajki, kapelusze, apaszki i szmatki, to było tylko przebranie! Naprawdę byłem inny.” Rzecz druga to temat, którym od początku do końca tej wystawy pozostaje człowiek. Raz są to dość naturalistyczne sylwetki dziecięce, innym razem mocno uproszczone postacie kobiece, na koniec wreszcie abstrakcje, nie pozostawiające jednak cienia wątpliwości, że chodzi w nich o człowieka, a ostatecznie o samego artystę. Jarecki dokonywał swoistego zabiegu przeniesienia bohaterów w czas, który można by nazwać czasem uniwersalnym. Z tego powodu nawet najnowocześniejsze z pozoru rzeźbiarskie formy wydają się nawiązywać do kształtów dobrze znanych z bardzo odległych epok i kulturowych kręgów. Nie chodzi tu jednak o artystyczne cytaty czy naśladownictwo. Na przełomie XX i XXI w., czyli w samym centrum nowoczesnego świata i nowoczesnymi środkami Bogdan Jarecki docierał do tego, czego dotykali u świtu kultur pierwsi artyści – niepokojącej tajemnicy bycia człowiekiem. Nie rozwiązywał jej jednak, ani nie nazywał. Ograniczał się - o ile można nazwać to ograniczeniem! - do przejmującego pokazania, że nadal pozostaje ona tajemnicą. W wieku, gdy człowiek sięga wnętrzności kosmosu i własnego DNA, artysta staje strwożony przed pozostającym nadal bez odpowiedzi podstawowym pytaniem: Kim jestem ja i kim jesteś ty? Jego postacie tak często mają zasłonięte twarze, „rozlewają się” (jak uliczne kaliskie „Kwiaciarki”) w bezkształtną masę, nieróżniącą się wiele od kamienia czy kopca kreta. Prowokują do szukania tego, co z kosmicznej materii czyni nas istotami ludzkimi, różnymi od innych materialnych istnień. Choć na prywatny użytek próbował oswoić swoją własną tajemnicę przez wymyślony przez siebie gest i kostium, ze zdjęcia które towarzyszyło jego pożegnaniu, znad fajki i apaszki spoglądają na nas (ocienione okularami i rondem kapelusza) smutne i pełne bezkresnego zdumienia oczy małego chłopca. Jolanta Delura I Festiwal Poezji im. Wandy Karczewskiej Wanda Karczewska – związana z Kaliszem powieściopisarka, krytyk teatralny i poetka jest patronką ogólnopolskiego festiwalu poetyckiego, którego pierwsza edycja odbyła się w listopadzie bieżącego roku. Głównym organizatorem tego wydarzenia było Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka. A jednym z nadrzędnych celów przedsięwzięcia: przywrócenie pamięci o autorce „Ludzi spod żagli”. Zenit Każdy wciąż to pamięta. Od krwi za cegielnią do podpalenia fary. Chciał słuchać godzinek i wszedł do Matki Siewnej, jakby niósł zaczyny do kwaszenia chlebów. Na wodzie popielnej ziarno wrośnie w pierś siewcy: tak prorokowali ci, co wiedzieli wszystko – mędrcy, hierofanci. Zlał mateczkę benzyną, wysmagał różańcem: uderzały o werniks czarniutkie korale. Kruszał na jego oczach jak palone drzazgi albo litania do krwi kwiecisty, jasny sad. Bił łomem i rozumiał, że zbite do miazgi źródło wypuści pędy, że zbieleje krwiak, a z nim roztopi się śnieg. Powroty, odjazdy. Dom palił się jak skrzydło. Bóg spalał się jak ptak. Karol Samsel Wanda Karczewska spędziła w Kaliszu dzieciństwo i lata szkolne. Z miastem była związana także później, czego najlepszym dowodem jest honorowe obywatelstwo, które otrzymała w 1988 roku. Jednym z punktów programu Ogólnopolskiego Festiwalu Poetyckiego jej imienia był spektakl, oparty na twórczości poetyckiej pisarki („Poezja Wandy Karczewskiej” w reżyserii Włodzimierza Garsztki). Patronkę przedsięwzięcia wspominały także Lucyna Skompska i Bożena Szal-Truszkowska. - Była kochana i nieznośna zarazem – mówiła podczas spotkania dziennikarka, Bożena Szal-Truszkowska. - Z jednej strony miała serce na dłoni, ale potrafiła być też dokuczliwa, czy marudna. Dziś na pewno rozumiem ją lepiej niż wtedy, gdy miałam możność ją spotykać. Cały czas myślę o niej, jako o bliskiej mi osobie. Nie wiem czy dałam jej wszystko, czego ode mnie oczekiwała. Na pewno starałam się. Przyjaźń to w przypadku naszych relacji może zbyt duże słowo. Dzieliła nas spora różnica wieku, także pozycja społeczna: ona była znaną literatką, ja początkującą dziennikarką. Ale pamiętam chwile, kiedy była dla mnie jak matka, przyjaciółka, koleżanka. Kiedyś powiedziała: wiesz co, ja bym cię chętnie adoptowała. Co było oczywiście niemożliwe. Później dowiedziałam się, że takich „córeczek” miała kilka. To był z jej strony pewien gest ośmielenia młodego człowieka, próby zbliżenia się do niego. Wiele emocji wzbudził wpisany w program Festiwalu Turniej Jednego Wiersza. W konkursie wystartowało pięćdziesięciu sześciu poetów. Każdy z nich mógł przed- 41 stawić jeden utwór. Jury przyznało łącznie 11 nagród i wyróżnień. Cztery równorzędne wyróżnienia otrzymali: Krzysztof Martyna, Sławomir Płatek, Weronika Zalewska i Łucja Dudzińska. Dwa równorzędne, trzecie miejsca zajęły Barbara Janas-Dudek oraz Izabela Wageman. Dwie drugie nagrody przypadły Pawłowi Łęczukowi oraz Andrzejowi Szaflickiemu. Pierwszą nagrodę i statuetkę im. Wandy Karczewskiej autorstwa Włodzimierza Ćwira otrzymał Karol Samsel. Nagrodę za interpretację tekstów prezentowanych w trakcie turnieju jednego wiersza jury postanowiło podzielić i przyznać Karolowi Samselowi oraz Piotrowi Mosoniowi. Festiwal zamknęły dwa wieczory autorskie: Leszka Żulińskiego oraz laureata pierwszej nagrody turnieju jednego wiersza – Karola Samsela. I Festiwal Poezji im. Wandy Karczewskiej jest świetnym dowodem na naprawdę dobrą kondycję poezji w Polsce, a frekwencja i zainteresowanie imprezą pozwalają przypuszczać, że decyzja o kontynuowaniu przedsięwzięcia będzie tylko formalnością. Tomek Staszczyk 42 Karol Samsel Fot. Jakub Seydak Wanda Karczewska (1913-1995). Polska powieściopisarka, krytyk teatralny, dziennikarka i poetka. Urodziła się w Wieliczce. Dzieciństwo spędziła w Kaliszu. Studiowała filologię klasyczną i dziennikarstwo w Warszawie. Jako poetka debiutowała w 1931 roku. W 1937 napisała powieść marinistyczną „Ludzie spod żagli”. Po II wojnie światowej przeniosła się do Poznania, a później do Łodzi. W 1957 roku była zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Ziemia i Morze”. Uchonorowana nagrodą literacką miasta Poznania w 1960 i miasta Łodzi w 1978. W 1988 roku nadano jej Honorowe Obywatelstwo Miasta Kalisza. Karol Samsel. Mieszka w Ostrołęce. Doktorant Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył studia licencjackie z filozofii w Instytucie Filozofii i Socjologii UW. Publikował recenzje i eseje literackie m.in. w „Tekstualiach”, „Literacjach”, „Wyspie”, „ZNAJ”, „Wakacie”, „sZAFie” i na stronach „Biura Literackiego”. Redaktor „Zeszytów Poetyckich” i „Okowykolu Okularnego”. Wydał drukiem pięć tomów poetyckich: „Labirynt znikomości” (2003), „Czas teodycei” (2007), „Manetekefar” (2009), „Kamienie – Pieśni na pożegnanie” (2010) i „Dormitoria” (2011). Jego wiersze przełożono na bułgarski, czeski i serbski. Laureat nagrody im. Władysława Broniewskiego. Karol Samsel podjął się studiów nad twórczością Wandy Karczewskiej, będzie redaktorem monografii i listów Wandy Karczewskiej, które mają ukazać się drukiem w 2013 roku, w 100. rocznicę urodzin pisarki. 38. Międzynarodowy Festiwal Pianistów Jazzowych Kalisz 2011 Poławiacze jazzowych pereł Czar swingu i nerwowość hip-hopu, spotkania z Chopinem i Hancockiem, liryczne muśnięcia klawiszy i szalone stepowanie. Wszystko na jednej scenie podczas trzydniowego święta jazzu w Kaliszu. 43 Fot. Artur Bonusiak Casey Benjamin Na trzy dni Międzynarodowego Festiwalu Pianistów Jazzowych, organizowanego przez Centrum Kultury i Sztuki, złożyło się dziewięć koncertów gwiazd, które przyjechały z Rosji, Włoch, Kanady, Słowacji i USA. Oczywiście także z Polski. Blisko 30 instrumentalistów reprezentujących różne pokolenia, a co za tym idzie rozmaite stylistyki - sięgając po typowy jazz straight ahead, ragtime, swing czy bebop, nawiązując do Coltrane’a, Hancocka czy Davisa i zaskakując nowoczesnymi rozwiązaniami w muzycznej fakturze - zabrało publiczność w ekscytującą podróż w czasie i przestrzeni. Od Chopina do Brubecka Niełatwe zadanie rozgrzania festiwalowej publiczności przypadło pochodzącej z Rosji pianistce, Lenie Ledoff, która zaprezento- była zatem próbą szukania wspólnego mianownika dla dźwięków, których powstanie dzieli ponad 130 lat. Zmagania pianistki widownia nagrodziła gorącymi brawami, a jej kaliska część z radością przyjęła wiadomość, że Lena została kaliszanką. Od półtora roku jest żoną Przemysława Dąbrowskiego, urodzonego w naszym mieście aktora, związanego obecnie z łódzkim Teatrem Nowym. Żyję w Łodzi, Warszawie i Kaliszu, ale tutaj, gdzie mieszka rodzina Przemka, czuję się najlepiej. Tylko tutaj się wysypiam – mówiła. Kolejny występ festiwalu również był pochyleniem się nad kompozytorskim dorobkiem znad Wisły. Światowej sławy pianista, Kenny Werner, mimo że współpracuje z najlepszymi instrumentalistami, a w jego koncertowym kalendarzu nie ma ani jednej wolnej chwili, w Kaliszu interpretował utwo- ry braci Olesiów. O muzyce nigdy nie myślę w kategoriach narodowych – zapewnił mnie K. Werner. Oczywiście, stworzyliśmy sobie trio polsko-amerykańskie, ale dla mnie muzyka jest językiem wykraczającym poza podział narodowo-geograficzny. Koncert Wernera i Olesiów stał na bardzo wysokim poziomie i był największym wydarzeniem piątkowego wieczoru, choć wielu obiecywało sobie jeszcze więcej doznań podczas słuchania kończącego pierwszy dzień festiwalu familijnego projektu „Brubecks play Brubeck”. Legendarny Dave Brubeck ma już 91 lat, a niektóre jego płyty zaliczane są do najważniejszych wydarzeń w historii jazzu. Nikogo zatem nie dziwiło, że jego synowie, wszyscy wzięci muzycy, kompozytorzy i liderzy własnych formacji, postanowili przypomnieć, co z dorobku ojca mogłoby znaleźć się na krążku „the best of ”. Dzięki pianiście Dariusowi, basiście Chrisowi i perkusiście Danowi oraz zaprzyjaźnionemu saksofoniście Dave’owi O’Higginsowi przenieśliśmy się w koniec lat 50. i początek 60. Mimo zapewnień najstarszego syna o indywidualnym i twórczym podejściu do ojcowskiego materiału – zdaniem znawców jazzu – kwartet Brubecks nie podołał brązowniczej misji. Od Bacha do hip-hopu Filip Wojciechowski należy do nielicznych (by nie rzec, że stanowi absolutny wyjątek) pianistów, którzy z powodzeniem, równolegle, rozwijają karierę w dwóch obszarach muzycznych, doskonale prezentując się zarówno w klasycznym fraku, jak i w swobodniejszym stroju jazzowym. – Są takie utwory z muzyki poważnej, które znam i gram, ale Marek Pospieszalski Wojtek Mazolewski 44 Fot. Artur Bonusiak wała materiał ze swej najnowszej solowej płyty „Komeda-Chopin-Komeda”. Przypadająca w tym roku 70. rocznica urodzin pioniera nowoczesnego jazzu w Polsce była dla artystki jedynie dodatkową podnietą do złożenia hołdu twórcy muzyki, którym zachwyciła się wiele lat temu. Nuty Krzysztofa Komedy Trzcińskiego Ledoff odkryła wiele lat wcześniej, przypadkowo odwiedzając Jazz Jamboree w Warszawie. To były takie prymki – nic specjalnego. Dopiero później zauważyłam, że ta minimalistyczna, bardzo oszczędna muzyka po prostu mnie zachwyca – wspominała pianistka. Wróciwszy na Białoruś, zaczęłam to grać, rozczytywać. Poraziło mnie to swoją innością. Podobne doznanie miałam przy muzyce Chopina. Suita jednocząca motywy z kompozycji dwóch wielkich Polaków Fot. Artur Bonusiak Geri Allen nie podjąłbym się przeniesienia ich na grunt muzyki jazzowej. Czuję, że byłby to zgrzyt. Z drugiej strony są takie dzieła, na przykład Chopina, że analizując je można godzinami mówić o ich harmonii, o chromatyce, o inspiracjach – tłumaczył pianista rozdwojenie swojej duszy. – Niektóre utwory klasyczne naprawdę mają idiom jazzowy. Kiedy się je gra harmonicznie, pod względem rytmicznym, idealnie, właściwie same się „przenoszą”. Dzieje się to samoistnie pod palcami. Kompozytorzy tacy jak Mozart czy Bach byli improwizatorami i te światy, klasyczny i jazzowy, od dawna się zazębiają. Znakomity, energetyczny występ Wojciechowskiego stworzył komfortowe warunki dla odbioru projektu dwóch Włochów – pianisty Danila Rea i trębacza Flavia Boltro. Ich album „Opera”, wydany niedawno nakładem wytwórni ACT, zawierający zagrane „na jazzowo” utwory włoskich twórców oper, szybko znalazł się na listach bestsellerów i – trudno się dziwić – zachwycił również kaliską publiczność. – Uważam, że włoscy kompozytorzy stworzyli najlepsze melodie, jakie kiedykolwiek powstały – mówił mi Rea. – Puccini, Mascagni, Bellini, Rossini dali nam piękne muzyczne tematy. Najważniejszy dla nas powód do improwizowania to emocje, które płyną z tych melodii. I to właśnie melodia jest głównym czynnikiem, niezależnie od stylu czy typu muzyki, w którym się pracuje – dorzucił natychmiast Boltro. – Czy będzie to jazz awangardowy czy jazz lat 30., 50. albo muzyka pop, melodia musi pozostać solidnym punktem, takim punktem odniesienia. Tego wieczoru obok niezbyt ortodoksyjnych wielbicieli opery zasiedli młodzi widzowie czekający z utęsknieniem na pianistę, który nazwał jazz muzyką przeszłości i postanowił ożywić ją rytmem hip-hopu. – Jazz był i jest dla nich muzyką popularną. Natomiast hip-hop jest muzyką popularną w moim czasie, dla mojego pokolenia. Ale ja kocham jazz i dlatego tak bardzo zależy mi na połączeniu tych dwóch gatunków. To jednocześnie dobre narzędzie przyciągnięcia młodszych, którzy poprzez utwory, które znają, być może po raz pierwszy zetkną się z jazzem – tłumaczył Robert Glasper. Swing, yass i tap dance Po sobotnim szalonym finale Glaspera początek trzeciego dnia festiwalu znów utrzymany był w eleganckim stylu. A to za sprawą liczącego już 71 lat Adama Makowicza. Wierny estetyce z drugiej połowy lat 80. pianista w czarujący sposób powrócił do ulubionych standardów amerykańskich, raz po raz pokazując improwizatorski pazur. Jego solowy bój wciąż budzi respekt. – Fortepian to instrument tak skonstruowany, 45 Fot. Artur Bonusiak Robert Glasper że można tworzyć na nim całkowitą, pełną muzykę – objaśniał po koncercie. – Co ja rozumiem przez pełną muzykę? Taką, która ma trzy najważniejsze elementy: rytm, melodię i harmonię. Słuchacze pewnie przeżyli szok, gdy w ten uporządkowany, przewidywalny świat Makowicza ze swoją muzyką wkroczył kwintet Wojtka Mazolewskiego. Wyrosły ze sceny yassowej basista i performer od początku występu drażnił się z widownią. Dość szybko jednak, cierpliwi i ciekawi nowości słuchacze, doczekali się błyskotliwych, trochę zabawnych i trochę zaskakujących momentów, w muzycznym widowisku polsko-słowackiego zespołu. – Staramy się robić muzykę bardzo współcześnie – powiedział mi lider. – Mamy przecież teraz szybki przepływ informacji, ogromną ilość rzeczy, które nas atakują, gdy otwieramy komputer. Dlatego możemy grać właśnie taką muzykę. Wszystko może się w niej pojawić – elementy z bardzo odległych światów. Udowodniliśmy w naszej muzyce, że potrafimy je scalić w jeden organizm. Na tę propozycję widownia zareagowała dość żywiołowo, czterokrotnie prosząc o bis. Kończąc festiwal znakomita amerykańska pianistka, Geri Allen, nie mogła wypaść gorzej. Na szczęście miała w rękawie nie lada asa. Artystka od trzech dekad obecna 46 na jazzowej scenie zaskoczyła wszystkich projektem łączącym jazz ze stepem. Tancerz stał się w nim równoprawnym członkiem zespołu muzycznego. – Uważam , że to naturalne – powiedziała. – Chciałam jedynie ludziom przypomnieć, że muzyka zawsze była prezentowana razem z tańcem, już w starożytności. Choć uwaga widzów skupiona była na prezentującym ponadludzkie siły tancerzu, to jednak nie umknęło niczyjej uwadze, że znakomite noty o pianistyce Geri Allen ani odrobinę nie są przesadzone. Wokół i ... Na atmosferę festiwalu niebagatelnie wpływają imprezy towarzyszące oraz oprawa graficzna. Na 2011 rok przygotowano dwie ekspozycje fotograficzne: „Niewinnych czarodziejów jazzu” Wojtka Korneta oraz „Trzy minuty dla jazzu” Lechosława Carnellego. Obie przedstawiały portrety znanych artystów jazzowych. Na szczególną uwagę zasługują jednak prace Carnellego, który prezentuje klasyczne barytowe odbitki w wydaniu kolekcjonerskim. Miłym dodatkiem była promocja książki Adam Makowicza „Grać pierwszy fortepian”, w której nie znajdziemy sensacyjnych wydarzeń z życiorysu pianisty, ale sporo ciekawostek z młodości, gdy pianista głodował, by móc grać jazz. Nie wolno nie zauważyć również plakatu, który zaprojektował Piotr Młodożeniec. Choć propozycja wnuka futurystycznego poety podzieliła widownię, to trzeba przyznać, że jego forma w pełni oddaje ducha kolorowej i bardzo różnorodnej 38. edycji festiwalu. …po festiwalu – To było jedynie dziewięcioro pianistów, a uzyskaliśmy tak ogromny rozrzut stylistyczny muzyki – podsumowuje imprezę jej dyrektor programowy, Paweł Brodowski. – I wszystko na wysokim poziomie. Widać było, że starzy muzycy cały czas się rozwijają, a młodzi chcą ich doścignąć, i zaproponować coś nowego. – W pozycjonowaniu tak wielu festiwali, które powstały – przypomnijmy: kiedyś było ich 20, a teraz jest 120 – Kalisz zaczyna zajmować bardzo poważną pozycję ze względu na konsekwencję, gwiazdorstwo oraz wyczucie sceny muzycznej – trafnie zauważa Barbara Fibingier, dyrektor CKiS. – Tutaj należy się ukłon w stronę Pawła Brodowskiego, który uczestnicząc w festiwalach światowych, wyciąga prawdziwe perełki, nowe tchnienia, które są jeszcze mało znane, a wielkie festiwale korzystają z tych odkryć nieco później. Konsekwencja, tradycja oraz poszukiwanie to elementy, które tworzą ten festiwal. Robert Kuciński 30. Międzynarodowy Festiwal Chopin w Barwach Jesieni Antonin 2011 Poeta przy fortepianie Fot. Przemysław Klimek Wszyscy grają to samo, ale nie tak samo – Danil Trifonov jest na pewno pianistą łatwo rozpoznawalnym, z wielką charyzmą, wyjątkowo czułym. Wszyscy wróżą mu wielką karierę. Już dzisiaj największe sale koncertowe stoją przed nim szeroko otwarte. To niewątpliwie wschodząca gwiazda światowej pianistyki. Ma zaledwie 20 lat i tę młodość niewątpliwie słychać w jego muzyce, bo nie chodzi przecież tylko o samą pianistykę. Takich młodziaków, którzy opanowali instrument do perfekcji i są w stanie wykonać z nut najbardziej nieprawdopodobną ekwilibrystykę jest coraz więcej. Dlatego jurorzy znaczących konkursów muzycznych kręcą głowami: nie to jest najważniejsze co potrafisz zagrać, tylko jak. Ponoć klasyka instrumentalna cierpi od dawna na deficyt prawdziwych osobowości muzycznych. Wielki Artur Rubinstein potrafił się pomylić, jakaś nuta mu uciekła, coś dodał od siebie, ale grał tak porywająco, że wszyscy wybaczali mu te drobne wpadki. Za to Krystian Zimerman jest perfekcjonistą, ale za tą perfekcją czai się jednak ogromny ładunek emocjonalno-intelektualny. Przy klawiaturze Danil Trifonov na szczęście w ogóle nie przypomina muzycznego robota, a z wyglądu nawet jest podobny do Fryderyka Chopina (oczywiście tego znanego z rysunków). Cudowny Koncert nr 1 e-moll w interpretacji Rosjanina podczas inauguracji tegorocznego festiwalu „Chopin w barwach jesieni” błyszczał jak bezcenny brylant w kolii występów jubileuszowego festiwalu Chopinowskiego. Pianista, niczym najczulszy kochanek, dopieszczał każdą frazę, ale bez zbędnego sentymentalizmu, za to z naturalnym młodzieńczym wigorem i entuzjazmem. Warto też podkreślić niebagatelną rolę Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Poznańskiej pod batutą Marka Pijarowskiego, która towarzyszyła pianiście na scenie. Zespół dał się uwieść soliście podejmując ten muzyczny romans z dużą kulturą i wdziękiem. Niewątpliwie Danil Trifonov ma zadatki na wielkiego poetę fortepianu – jest niezwykle wrażliwy, dysponuje błyskotliwą techniką i ma charyzmę, a to niezmiernie istotne w karierze międzynarodowej. Jest młodzieńczy, spontaniczny, naturalny i na szczęście na razie nie ma nic z gwiazdora pop kultury, jakimi coraz częściej stają się także wybitni muzycy. Podczas koncertu inauguracyjnego w sali OCK w Ostrowie Wielkopolskim i później, kiedy grał Chopinowskie etiudy w nocnym koncercie „Chopin w aksamicie nocy” skromnie się uśmiechał, lekko oszołomiony reakcją publiczności, trochę nieobecny, jeszcze pełen muzycznych wibracji i emocji. To wielkie szczęście, że w tym roku w Ostrowie Wielkopolskim i Antoninie można było usłyszeć jak gra tak wspaniały i już uznany talent, świeżo po sukcesach w największych konkursach pianistycznych (w tym roku: 3. nagroda w Warszawie, zwycięstwa w Moskwie i Tel Avivie), zanim na dobre zaczną go eksploatować i „urabiać” wizerunkowo agenci i koncerny płytowe. Przemysław Klimek 47 30. Międzynarodowy Festiwal Chopin w Barwach Jesieni Antonin 2011 Fot. Mikołaj Leraczyk Pokora wobec Mistrza Wręcz metafizyczny recital Janusza Olejniczaka zwieńczył 30. Międzynarodowy Festiwal Chopin w Barwach Jesieni 2011. Jeden z najwybitniejszych interpretatorów muzyki Chopina kolejny raz uległ magii Antonina i zaczarował słuchaczy subtelnym, a jednocześnie pełnym emocji wykonaniem „przebojów” Fryderyka. Repertuar dobierał pod wpływem chwili, nastroju. Nieprzypadkowo na bis siegnął po jazz i wykonał kołysankę Krzysztofa Komedy. Zapowiadany na finał jubileuszowego festiwalu recital jak zwykle – artysta grał w Antonie po raz czwarty – budził wielkie emocje. Publiczność i organizatorzy trwali w niepewności, czy i kiedy artysta dotrze do Antonina, nie udało się go usłyszeć w aksamicie sobotniej nocy. Do końca zagadką był też repertuar. Wszyscy odetchnęli z ulgą widząc w niedzielę Mistrza przechadzającego się po antonińskim parku. Chcę wierzyć, że to właśnie niezwykły nastrój pałacu Radziwiłłów - a nie kontuzja lewej dłoni! – zdecydowały, że Janusz Olejniczak wykonał wyłącznie utwory Chopina. Rezygnując z Liszta i Schumanna, których nazwiska umieszczono w programie. Obie części recitalu wypełniła muzyka Fryderyka Chopina: Nokturn cis-moll. Następnie sześć mazurków. Polonez A-dur op. 40 nr 1. Scherzo b-moll op. 31. Walc As-dur op. 69. Walc cis-moll op. 64 nr 2. Nokturn e-moll. Polonez As-dur op. 53. Publiczność po raz kolejny przekonała się, że dla genialnego pianisty muzyka Chopina jest wciąż wyzwaniem, z którym się zmaga, mierzy podczas każdego koncertu. Każdy recital jest nową, inną interpretacją. A na jej kształt składają się nie tylko forma i nastrój artysty, ale i emocje przekazywane przez publiczność, aura miejsca. Janusz Olejniczak podkreśla, że: „Tylko czasami udaje się uchwycić jej [muzyki Chopina] istotę, zbliżyć się do niej. Oferuje nieskończoną możliwość interpretacji, pozwala na ciągłą pracę nad własną estetyką, nad kształtowaniem swoich gustów, daje szansę odmiennego spojrzenia na ten sam utwór, indywidualnego i ciągle nowego podejścia. Jest w muzyce Chopina coś takiego, że za każdym razem chce się zagrać ten sam fragment inaczej, wyrzeźbić tę samą frazę na nowo. Podczas wykonywania utworów Chopina potrzebna jest koncepcja całości. Ale ostateczną wizję tworzę w trakcie grania. Pokora wobec Chopina nie pozwala mi przyjąć jednej wersji, powiedzieć, że jakiś fragment jest nieodwołalnie najlepszy właśnie w takiej postaci. Muszę więc próbować wciąż na nowo” (cyt. za oficjalną stroną internetową artysty). 48 Takie podejście do wykonywania muzyki zapewnia słuchaczom nie tylko najwyższe doznania artystyczne, ale i poczucie uczestniczenia w swoistym misterium. Dziele, które za każdy razem rodzi się na nowo. I takie wrażenia zabrała ze sobą publiczność zgromadzona we wrześniowe popołudnie w Antoninie. Janusz Olejniczak grał z niezwykłą pasją, a jednocześnie subtelnie, z olbrzymim skupieniem. Kształtował muzyczną wędrówkę czerpiąc z emocji własnych i aury miejsca. Owacyjnie oklaskiwany nie dał się prosić o bis. Przyznał, że chętnie ...zacznie od początku. Do fortepianu zasiadł jeszcze trzykrotnie. Wykonał między innymi wzruszającą milongę Astora Piazzolli oraz słynną kołysankę Krzysztofa Komedy z filmu „Rosemary’s Baby”. – Janusz Olejniczak zagrał te utwory, za których wykonanie jest tak ceniony, które doskonale czuje: mazurki, walce. Jak zwykle grał z pasją, nawet pewną nerwowością. Ale jego niezwykła, indywidualna narracja zawsze sprawia, że publiczność podąża za nim. Na pewno spośród wielu innych interpretatorów, równie doskonałych technicznie, wyróżnia go niezwykła wrażliwość, pasja w poszukiwaniu idealnego odczytania i wykonania muzyki Chopina – po recitalu powiedziała Krystyna Pietranek-Kulis, dziennikarka muzyczna, popularyzatorka muzyki klasycznej, od ponad dwudziestu lat związana z antonińskim festiwalem. Iwona Cieślak 5. Festiwal Sztuki Młodych Multi–Art Kalisz 2011 Strawiński by się uśmiechnął Fot. Jakub Seydak Tym razem obyło się bez skandalu, chociaż i dziś dla wielu słuchaczy pierwszy kontakt ze słynną kompozycją Igora Strawińskiego może być szokujący. Dla samych muzyków to także było duże przeżycie, ponieważ w Kaliszu grupa Kwadrofonik przedstawiła po raz pierwszy „Święto wiosny” w nowej formie, z elektronicznymi wizualizacjami. To był niewątpliwie kulminacyjny moment tegorocznego 5. Festiwalu Sztuki Młodych Multi–Art w Kaliszu. Na scenie auli WPA UAM zespół Kwadrofonik, czyli pianiści Emilia Sitarz i Bartłomiej Wąsik (Lutosławski Piano Duo) oraz grający na instrumentach perkusyjnych Magdalena Kordylasińska i Miłosz Pękala (Hob-beats Duo). Na widowni, trochę schowany vj Spectribe (Karol Rakowski) ze swoim laptopem, tworzący na żywo efekty wizualne. – Ten rewolucyjny dla muzyki współczesnej balet zawsze nas fascynował w wersji orkiestrowej. Nasz profesor, wybitny pianista Alexander Tamir, jeszcze za życia kompozytora przygotował swoją wersję na dwa fortepiany, którą Strawiński zaakceptował – mówi Emilia Sitarz, zawsze chętnie występująca w rodzinnym Kaliszu. – Profesor Tamir przez 60 lat grał w duecie fortepianowym i po śmierci swojej partnerki przekazał nam nuty wspaniałych utworów, często jeszcze nie wykonywanych. Mamy kilka skarbów, które czekają na pierwsze wykonanie. W tym zbiorze znalazła się także fortepianowa transkrypcja „Święta wiosny”. Wersja z naszymi perkusistami, w wykonaniu Kwadrofonika powstała na zamówienie organizatorów Festiwalu Wiosny w Poznaniu. Później zagraliśmy ją również za granicą, w Izraelu i słynnej Filharmonii Berlińskiej. Jest to utwór, który najczęściej wykonujemy. Myślę, że samemu Strawińskiemu „Święto wiosny” w takiej instrumentacji by się spodobało, zresztą wykorzystujemy partie instrumentów perkusyjnych, które on sam napisał; jedyna zmiana dotyczy marimby, której nie ma w oryginalnej partyturze. Postanowiliśmy, że perkusja nie powinna stanowić tylko akompaniamentu, ale ma brać czynny udział w dialogach i melodiach, stąd te wymiany między fortepianami i marimbą. Koncert kaliski stanowił swoistą prapremierę, ponieważ muzycy po raz pierwszy występowali na scenie z vj-em, który na żywo tworzył wizualizacje. Emilia przyznaje, że również dla nich stanowiło to zupełnie nowe, fascynujące doświadczenie. - Pomysł świetny, ale dla nas muzyków jest 49 to jednak potężny element rozpraszający – przyznaje pianistka. - Jesteśmy cały czas w kontakcie wzrokowym, bardzo dużo pokazujemy sobie oczami i oczywiście siebie słuchamy. Może dla widzów jest to niezauważalne, chociaż tych znaków i gestów jest wiele i cały czas musimy być skupieni uważając na to, co robią pozostali partnerzy. To jest kameralistyka, wszyscy muzycy są tak samo ważni, na scenie nie ma lidera. Lutosławski Piano Duo ma w repertuarze utwory od baroku po muzykę współczesną. W kwartecie wykonują również program autorski, muzykę z pogranicza folku, world music, utwory inspirowane różną muzyką ludową, z użyciem archiwalnych nagrań ludowych śpiewaków. W Roku Chopinowskim 2010 Kwadrofonik przygotował własny projekt, stanowiący kompilację elementów twórczości naszego największego kompozytora z muzyką ludową. Z tym programem czworo młodych Polaków odbyło krótką trasę po Stanach Zjednoczonych, grając m.in. w słynnej Carnegie Hall w Nowym Jorku i Chicago Symphony Center. – Graliśmy także mieszany recital z zespołem wykonującym tradycyjny polski repertuar. Było to ciekawe doświadczenie, bo my gramy dosyć uwspółcześnione utwory, natomiast oni odwołują się do tradycji i to się świetnie zazębiało – mówi E. Sitarz. - Czasami improwizujemy, na etapie pracy nad utworem, kiedy powstawał projekt chopinowski albo kiedy tworzyliśmy muzykę do niemych fil- mów. Pomysłów na nowe programy mamy sto, ale brakuje czasu na ich realizację. Czekają na przetworzenie. Jak na polskie realia dużo koncertujemy, kilka razy w miesiącu, za każdy razem wykonując coś innego. Z przyjemnością sięgają po współczesne kompozycje. Zagrali np. koncert na dwa fortepiany i orkiestrę, w którym dużą rolę odgrywała elektronika. – Bartek miał założony na instrument czytnik na podczerwień, który z każdym uderzeniem w klawisz uruchamiał całą serię efektów komputerowych stworzonych przez kompozytora Cezarego Duchnowskiego. Natomiast dźwięk z mojego fortepianu był przetwarzany przez specjalne mikrofony. W repertuarze mamy także utwór na nasz kwartet z elektroniką poświęcony pamięci Henryka Mikołaja Góreckiego. Autorem jest Wojciech Blechacz, młody kompozytor, który pisze doktorat w San Diego w USA. Przez trzy czwarte tej kompozycji w ogóle nie dotykamy klawiatury, grając tylko na strunach; Magda z Miłoszem używają tylko malutkich miseczek metalowych, do tego dochodzą efekty elektroniczne, co w sumie daje piękny efekt. Powstaje nowy muzyczny świat – mówi Emilia przypominając, że podczas ubiegłorocznej Warszawskiej Jesieni wykonali specjalnie dla nich skomponowaną przez Wojciecha Ziemowita Zycha „Próżnię”. – To wspaniałe doświadczenie, kiedy jako pierwszy możesz grać utwór specjalnie dla ciebie stworzony, który naprawdę wnosi coś nowatorskiego. Warto przeżyć taki moment, kiedy kompozytor wychodzi na scenę i widzisz w jego oku łezkę wzruszenia. Masz świadomość, że uczestniczysz w czymś naprawdę niezwykłym. Już po koncercie w Kaliszu Lutosławski Piano Duo miało zaplanowany występ w Anglii (transkrypcja na dwa fortepiany baletu Prokofiewa „Romeo i Julia”), później w planie był koncert Kwadrofonika z repertuarem klasycznym w Chinach, a do tego między występami prowadzenie warsztatów muzycznych w Warszawie dla duetów fortepianowych. – Nasz projekt Chopinowski wszędzie był przyjmowany bardzo dobrze, natomiast zdajemy sobie sprawę jak trudna w odbiorze, także dla nas wykonawców jest kompozycja Strawińskiego. Jednak im dłużej się tego słucha i lepiej poznaje, tym łatwiej zrozumieć i docenić nie tylko jej rewolucyjną formę, ale też czyste piękno tej muzyki – przekonuje pianistka Kwadrofonika. Blisko 100 lat temu prapremiera światowa „Święta wiosny” wywołała w Paryżu prawdziwy skandal. Dyrygent przed koncertem mówił do orkiestry: cokolwiek by się działo, musimy zagrać ten utwór do końca. Na sali powstało straszne zamieszanie, ludzie gwizdali, krzyczeli, doszło nawet do bójek. Dzisiaj muzyka nie wywołuje już takich emocji. Niestety. Przemysław Klimek Fot. Jakub Seydak 50 Ale fortepian! Fot. Tomasz Tulula, CEPR Kaliszanin Józef Wolf trafił na karty „Księgi rekordów Guinnesa” jako budowniczy największego koncertującego fortepianu na świecie! Opatrzony herbem Kalisza olbrzym jest ponad dwa razy większy od wielkiego fortepianu koncertowego, a normalne dwumetrowe Steinwaye wyglądają przy nim niczym dziecięce zabawki. Największy koncertowy fortepian świata zbudowany został w Szymbarku na Kaszubach i nosi dumną nazwę „Stolëmòwi Klawér”. Legendarni kaszubscy olbrzymowie zwani Stolemami swobodnie mogliby zasiąść do niego, gdyby tylko potrafili grać na tym instrumencie. Fortepian waży (bagatela!) 1820 kg, ma 6,04 m długości, 2,52 m szerokości i 1,87 m wysokości.Muzyczny olbrzym oparty jest na 6 nogach, z których każda ma swojego patrona. Zostali nimi wielcy mistrzowie muzyki polskiej i filary polskiej kultury: Fryderyk Chopin, Stanisław Moniuszko, Ignacy Jan Paderewski, Mieczysław Karłowicz, Karol Szymanowski oraz Henryk Mikołaj Górecki. Na każdej z nóg umieszczono płaskorzeźbiony wizerunek jej patrona. Ponieważ instrument jest wysoki, trzeba było zbudować specjalny postument umożliwiający muzykom koncertowanie. Po pokonaniu kilku jego schodków kolejna niespodzianka: obok zupełnie normalnej klawiatury wbudowano dodatkowo rejestr organowy. Instrument zyskał dzięki temu dodatkowe możliwości i – co ważne – udało się zachować właściwe fortepianom proporcje. To sprawia, że „Stolëmòwi Klawér” bije na głowę swego poprzednika na liście Guinnesa, czyli fortepian nowozelandzki, który mierzył wprawdzie 5,7 m długości i ważył 1200 kg, ale był nieproporcjonalną muzyczną „kiszką”. Oficjalna prezentacja największego w świecie fortepianu i ustanowienie rekordu Guinessa miały miejsce 30 grudnia 2010 r., czyli na zakończenie Jubileuszowego Roku Chopinowskiego ogłoszonego w dwusetną rocznicę urodzin Artysty. Na fortepianie-gigancie w szymbarskim Centrum Edukacji i Promocji Regionu zagrali tego wieczoru znakomici polscy pianiści, m. in.: Leszek Możdżer, Waldemar Malicki, Bogdan Czapiewski, Janusz Olejniczak oraz Romuald Koperski, który ponad 103-godzinnym koncertem fortepianowym ustanowił pod koniec 2010 r. własny rekord Guinnesa. Jak potwierdzili później zgodnie, instrument jest naprawdę niezły, a kiedy się z czasem „rozegra”, będzie zapewne jeszcze lepszy. Szansa na to jest spora, bowiem „Stolëmówi Klawér” przystosowano do transportu na duże nawet odległości, dzięki czemu jego dźwięk będzie można usłyszeć w salach koncertowych całej Europy. Uświetni również uroczystość inauguracji EURO 2012, a inicjatorzy projektu już dziś zapowiadają nową tradycję odgrywania na największym fortepianie świata hymnu narodowego dla każdego sportowca zdobywającego złoty medal. Tak oto spełniło się marzenie Daniela Czapiewskiego, autora słynnego „domu do góry nogami” i najdłuższej deski świata oraz jego przyjaciół: melomana Mirosława Mastalerza oraz kaliskiego specjalisty w dziedzinie budowy fortepianów, Józefa Wolfa. Muzyczna przygoda, kosztująca budowniczego prawie rok wyczerpującej pracy, zakończyła się spektakularnym sukcesem. Dostrzegli go włodarze Kalisza. W dniu inauguracji nowego sezonu kulturalnego Józef Wolf został uhonorowany tytułem Mecenasa Kultury. Jolanta Delura Największy fortepian świata wzorowany jest na płycie „Steinway & Sons”. Struny basowe dorabiane były wg specjalnych obliczeń i nawijane na przedłużanej nawijarce. Wykorzystano mechanizm młoteczkowy typu Renner. W produkcji fortepianu użyto różnych gatunków sezonowanego drewna, między innymi: świerku wysokogórskiego (rezonansowego), brzozy, sosny, grabu, mahoniu, bubingi. Fortepian został wzbogacony o rejestr organowy o stolëmowym brzmieniu. 51 Na Fryckową nutę kolęda Fot. Agnieszka Andrzejewska Jakiś zbłąkany niebiański chórzysta musiał się pochylić nad kołyską małego Fryderyka Stankiewicza, który pół wieku temu przyszedł na świat w Kaliszu. Chłopiec od najmłodszych lat układał własne kolędy. Nie znał jeszcze tylu słów ani liter, aby pisać teksty, ale nut mu nigdy nie brakowało! Muzyka sama grała mu w głowie i w sercu. Tworzył więc własne melodie do tradycyjnych kolędowych tekstów. 52 Rodzina Stankiewczów z dziada-pradziada rezydowała w Kaliszu, przy ul. Łęgowej na skraju osiedla Rajsków, prowadząc spore gospodarstwo ogrodnicze. Tutaj, w domu zawsze pełnym muzyki wychowywał się mały Fryderyk. Niemal cała rodzina była muzykalna i rozśpiewana. Ojciec grał na akordeonie, siostry uczyły się gry na fletach poprzecznych. A kiedy trafiało się rodzinne święto – imieniny, urodziny czy inne ważne rocznice, zwłaszcza dziadków – już od rana ostrą pobudkę robiła domowa orkiestra. – W rytmie marsza czy walca – na dwa akordeony – szliśmy wszyscy po schodach na górę, gdzie babcia i dziadek jeszcze sobie smacznie spali, niosąc im kawę i ciasto... Ta tradycja trwała u nas aż do śmierci brata mojego ojca. Wtedy tata odłożył akordeon i już bardzo rzadko do niego powracał... Skąd się biorą kolędy? Jedna z legend opowiada, że spływają z niebios, gdzie wyśpiewują je anielskie chóry... W Kaliszu łaską tą szczególnie obdarowany został Fryderyk Stankiewicz. Dziś ma już blisko 85 lat, jest ociemniały, mieszka z nami. Opiekujemy się nim razem z siostrą, która też tutaj mieszka – opowiada Fryderyk Stankiewicz. Niełatwo ustalić, jaki był pierwszy instrument małego Fryderyka. Wiadomo tylko, że w domu było zawsze pianino. Siadał przy nim chętnie Jan Ptaszyn Wróblewski (spokrewniony ze Stankiewiczami przez swą matkę), brał chłopca na kolana i razem stukali w klawisze. Trochę później w domu przy Łęgowej pojawił się fortepian. Najmłodszy z rodu talenty muzyczne rozwijał najpierw w ognisku pod okiem Sabiny Mroczek, a potem w szkole muzycznej ucząc się gry na organach u profesora Ryszarda Pecelerowicza. Nie zawsze jednak talent przekładał się na szkolne sukcesy. W znanym kaliskim Technikum Budowy Fortepianów grono pedagogiczne orzekło, że uczeń Stankiewicz „nie rokuje nadziei”. Podobnie jak i siedzący wraz z nim w „oślej ławie” uczeń Krzysztof Rottermud. Los jednak bywa przewrotny i z całego rocznika tylko ci dwaj absolwenci Technikum ukończyli potem studia muzyczne - prof. Rottermund jest dziś cenionym w świecie znawcą instrumentów. Stankiewicz podjął studia na wydziale teorii muzyki i kompozycji Akademii Muzycznej w Gdańsku. Odnosił sukcesy: został nagrodzony za kompozycje, otrzymał stypendium ministerialne. A jednak jeszcze w trakcie studiów wrócił do rodzinnego miasta. Maciej Grzybowski, dyrektor Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu zaangażował go jako kierownika muzycznego. – Koledzy ze studiów zazdrościli mi tej pracy. Dziś oni są już rektorami, dziekanami, profesorami, a ja ciągle ... magisterek. Ale właśnie w teatrze nauczyłem się komponować na zamówienie! – śmieje się Fryderyk. I z dużym sentymentem wspomina spek- takle, które współtworzył: ,,Giganci z gór”, ,,Przedstawienie pożegnalne”, ,,Panna Rosita”, ,,Piekarz, piekarzowa i piekarczyk”, ,,Sługa dwóch panów”, ,,Ratuj, Zuzanno”, ,,Rybka we czworo”... – Chętnie bym kiedyś odświeżył tamte teatralne songi. Chyba byłoby warto? – mówi kompozytor Dobrym duchem Fryderyka Stankiewicza w Kaliszu był – nieżyjący już - prof. Jerzy Rubiński. Też chłopak z Rajskowa. Znali się od lat szkolnych, kiedy to Fryderyk próbował śpiewać w chórze Rubińskiego. Razem pracowali jako nauczyciele. A kiedy zaczął się tworzyć zakład edukacji muzycznej na kaliskim wydziale Uniwersytetu Adama Mickiewicza, Rubiński szybko ściągnął tam Stankiewicza. – Jurek to był cudowny człowiek! Obiecałem mu kiedyś, że zrobię doktorat – mówi Fryderyk z wyraźnym poczuciem winy. Na razie jednak zamiast doktoratu napisał m. in. ,,Intradę do świętego Józefa”, czyli muzykę do pieśni, która od lat towarzyszy odsłanianiu i zasłanianiu obrazu Świętej Rodziny w Kaliskiej Bazylice. ,,Za bramą” – utwór poświęcony pamięci prof. Jerzego Rubińskiego, który powstał wkrótce po jego śmierci. ,,Litanię do świętego Józefa”, skomponowaną specjalnie na otwarcie Auli im. prof. Jerzego Rubińskiego w nowym gmachu UAM w Kaliszu. „Oratorium na Boże Narodzenie”, którego prawykonanie kilka lat temu w Kościele Garnizonowym zachwyciło kaliszan. A także takie kompozycje, jak ,,Lacrimosa”, „Musica di settembre”. Stale też pisze kolędy. A w tym roku wymyślił wielkie wspólne kolędowanie – ,,Kolędy na Fryckową nutę” - wraz z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Kaliskiej, chórami Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia oraz zespołem The Sunday Singers. Sam wykononał gigantyczną pracę przy aranżacji kolędowych melodii na głosy i orkiestrę. Kameralne spektakle kolędowe organizuje już od kilku lat: z grupą aktorów kaliskiego Teatru, w porze Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku, zawsze łącząc kolędy tradycyjne i zupełnie nowe. A tworzy je głównie w duecie z Beatą Michalak, która potrafi pisać teksty trafiające do ludzkich serc. – Ja po prostu mam szczęście do ludzi – pointuje rozmowę Fryderyk Stankiewicz, patrząc wymownie na swą żonę. Barbara, z wykształcenia inżynier od budowy dróg, a z praktyki pedagog, też ma duszę artystyczną. Kocha muzykę i pięknie śpiewa, rysuje i maluje, próbuje pisać. W ubiegłym roku sama złożyła zgrabny tekst, znakomicie współgrający z muzyką. I tak powstała jeszcze jedna nowa kolęda. Rodzinny portret dopełniają dwie córki i syn. Ania, utalentowana skrzypaczka, studentka Akademii Muzycznej w Poznaniu, stypendystka programu ,,Erazmus” mieszka obecnie w Hanowerze. Karolina jest uczennicą Technikum Budowy Fortepianów. Muzycznie bardzo uzdolniona, czego dowód dała tworząc własną autorską kolędę. Dała się poznać także jako zdolna wokalistka. Wojtek, starszy brat Ani i Karoliny, który pomieszkuje z dziadkami (ze strony mamy) w Pleszewie, preferuje gitarę. Pełnoprawnymi członkami rodziny są także pies – Nuta, kot oraz inni, dzicy lokatorzy, którzy chętnie odwiedzają ogród Stankiewiczów. Czego w porze Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku życzą sobie nawzajem mieszkańcy szczęśliwego domu na Rajskowie? – Jest nam razem tak dobrze, że chyba winniśmy sobie życzyć tylko tego, żeby nie było gorzej... – mówią gospodarze. Zdaje się, że aniołowie nadal czuwają nad tym niezwykłym domem. Bożena Szal-Truszkowska 53 Ikonografia Kalisza Widoki, portrety, terytoria Na początek pojawił się rarytas, unikatowy „Album de Kalisch” Jeana Guillaume Diehla, cudem zachowany i dzięki opatrzności oraz hojności miasta zakupiony, jeden z najstarszych na ziemiach polskich, co jest już faktem wielkiego znaczenia. Unikat, umieszczony w zbiorach specjalnych Miejskiej Biblioteki Publicznej, wystawiony został na widok publiczny w formie wystawy plenerowej, wzbudzając duże zainteresowanie. Następnie ujrzał światło dzienne „Nowy Kaliszanin” Anny Tabaki i Macieja Błachowicza, przyjęty z entuzjazmem przez liczną rzeszę kaliszan. Ten almanach wyczarował atmosferę dawnego, ale i dzisiejszego nie54 zwykłego Kalisza. Boję się użyć wyświechtanego już mocno określenia „magicznego Kalisza”, ale tak jakoś nasuwa się ono samo. Otoczyli miasto woalem nostalgii, utkanym z anegdot, opowieści wszelakich o ludziach i wydarzeniach historycznych małych i wielkich, o życiu godziwym i mniej lub bardziej zabawnym. Dobrze pomyślany, podzielony sensownie na rozdziały, jest prawdziwą księgą domową, przewodnikiem i pamiętnikiem, służącym do przechadzek po mieście dzisiejszym i dawnym. To taka księga, którą kiedyś nazywano Silva rerum, las rzeczy, albo też Miscelanea. Ale co ważne, siłą „Nowego Kaliszanina” są ilustracje – gęsto i trafnie dobrane, owoc tytanicznej pracy. Jest ich wiele, a bardzo dużo ma charakter odkrywczy, są znane bardzo mało lub wcale. To jest wspaniała korzyść dla każdego, kto zajmuje się obrazami miasta. Gdy wziąłem tę książkę do ręki, pomyślałem: Boże, to można aż tyle napisać o Kaliszu i nie powtórzyć żadnego wątku? W końcu ubiegłego roku, na zamknięcie projektu Kalisia 18,5 zdarzyły się dwie wystawy: „Portret miasta” i „Ryciny kaliskie”, obie ważne, bo porządkujące naszą wizualną pamięć o mieście, a nadto wnoszące inne jeszcze wartości. Zwłaszcza druga część wystawy rycin, pokazująca miasto jako temat twórczy, ustanowiła niebanalną, inspirującą propozycję artystycznej perspektywy, oglądu miasta przez mocno subiektywne spojrzenie każdego z artystów, który zechciał wziąć udział w przedsięwzięciu. Żałować trzeba, że nie powstał z tego album, który mógłby stać się wyjątkową pozycją na rynku sztuki nie tylko w Kaliszu i regionie, ale także i w kraju. Obszerny, udokumentowany, ułożony tematycznie album „Portret miasta. Architektura Kalisza w dokumentach archiwalnych” jest nie do przecenienia. To pierwsza bodaj, poza naukowymi dysertacjami Teresy Ruszczyńskiej i Janiny Barańskiej, praca o charakterze popularnym, przysposobiona rzetelnie, z ogromną dawką wiedzy zespołu autorów: Anny Bestian-Zając, Edyty Pietrzak, Grażyny Schlender, Karoliny Sobańskiej i Jerzego A. Splitta, na długo pozostanie podstawą znajomości ikonograficznej miasta na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci. Wiadomość, że wykonany został reprint „Albumu Kaliskie” Edwarda Staweckiego, jest z rzędu tych, jakie powinny ukazać się na czołówce wszystkich miejskich gazet. Ostatnie dwa lata przyniosły nam wszystkim, kaliszanom i nie tylko, chciałoby się rzec: narodowi całemu, róg ikonograficznej obfitości. Jakby jubileusz 18 i pół wieków istnienia miasta wyłamał wrota skarbców i skarbczyków, zamki starych komód i szuflad i sypnął przed oczy setkami rycin i zdjęć. Bo obrazy w nim zawarte są fundamentem kultury Kalisza, to ikony miasta, które zbudowały jego wielkość w naszych i nie tylko naszych oczach. Rysunki Stanisława Barcikowskiego z udatnie skomponowanymi scenkami rodzajowymi, które imitują życie, pokazują Kalisz wyidealizowany, lecz nie odbiegają od sumiennego realizmu doprawionego smakowitymi detalami i dbałością o wierność szczegółu. Mistrzowska kreska dopełnia całość. Nic dziwnego, że stał się „Album Kaliskie” modelowym, przez dziesięciolecia całe niedościgłym wzorem patrzenia na miasto i pisania o nim. I choć można mieć uwagi do sztuki edytorskiej i sposobu warsztatowego wykonania reprintu, to jednak dobrze, że w końcu znalazł się w powszechnym obiegu i jest dostępny. Trzeba mieć nadzieję, że i „Album de Kalisch” Diehla znajdzie się kiedyś na półkach naszych domowych bibliotek jako wiernie oddany reprint, opatrzony komentarzem edytorskim, historycznym i fotograficznym. Oto dwadzieścia dwie fotografie, datowane na przełom lat 60. i 70. XIX stulecia, wykonane zapewne przez wędrownego fotografa, który posiadłszy technikę zatrzymywania i utrwalania obrazów (niewiele wiemy o autorze, a na temat techniki możemy spekulować; czyżby to była fotografia kalodionowa?) wykonał pierwsze zdjęcia miasta. Już sam ten fakt, ważny także dla historii fotografii w Polsce, jest godny nie dość zauważenia, lecz również podniesienia do właściwej, czyli wysokiej rangi. I kiedy wydawało się, że ten serial z obrazami Kalisza dobiegł końca, objawiło się jeszcze jedno dziełko, które dało pretekst do niniejszego przeglądu. „Kalisz na starych pocztówkach” Tomasza Chlebby jest swoistą niespodzianką, miłą skądinąd, bo przyjemnie jest wziąć do ręki coś, czego nigdy do tej pory nie było, a o czym było wiadomo, że zjawić się musi. Presja, by i Kalisz dołączył do grona miast, które starymi pocztówkami szczycą się niby szlachectwem, była ogromna, żeby nie powiedzieć przemożna. Sam w swojej bibliotece mam albumy z Konina, Gniezna, Ostrowa i to wytykanie palcem niejednemu wypiekało policzki wstydem. Kalisz takiego albumu nie posiadał, a można było odnieść wrażenie, że od posiadania mocno się wykręcał, nie przejawiał ani tęsknoty, ani entuzjazmu. Nie mówię, że jego stosunek był niechętny, ale wysoce wstrzemięźliwy jak najbardziej. Nie bez powodu zresztą, co akurat na przykładzie „Starych pocztówek” da się łatwo zauważyć. Stare pocztówki to jednak nostalgia, to piękno, które minęło, ale przecież było. Taki przyjął się kanon i estetyka starych fotografii. Jednakże Kalisz to zmienność losu, to dzieje miasta, które okrutnie doświadczyła historia, która narysowała obrazy apokalipsy, niczym z „Okropności wojny” Goi. Sierpień 1914 roku to przerwana nić życia. Jak to pokazać, jaki dać komentarz tym obrazom z lat 1915-1916, temu okrutnemu morzu ruin i temu cynizmowi ówczesnych przedsiębiorców pocztówkowych, którzy te okropności utrwalali i sprzedawali? Chyba nie da się tak po prostu zestawić z sobą czasu pokoju i czasu wojny w jednej prostej linii, bo XX-wieczna historia Kalisza nie jest przyjemna. Ten dramat nie został ani pokazany, ani wskazany, ot, zdarzyło się, najważniejsze są pocztówki. Czytanie fotografii jest ostatnio bardzo popularne, żeby wskazać choćby Wojciecha Nowickiego czy Jacka Dehnela oraz całą armię autorów zagranicznych. Czytanie to próba interpretacji, literackiej, historycznej czy eseistycznej egzegezy. No i tego nie ma u Chlebby, co jest dla mnie zawodem, ale niekoniecznie musi być tym samym dla innych. Tak to już jest w dzisiejszym, ponowoczesnym świecie. Czego jeszcze mi brakuje? Życia. Ściślej tych treści, które widokówki przekazują: kto pisał i do kogo, w jakich okolicznościach, jak znalazł się w Kaliszu, z jakiego powodu, co tu zobaczył, co przeżył itd. Co zrobić z pustką, niezapisaną kartką? Dać jej opis formalny: rok i miejsce wydania, autor zdjęcia, wydawca, technika wykonania, opis planu zdjęciowego. W jedno wierzyć trzeba: w następne wydanie uzupełnione i poprawione, czego akurat temu autorowi życzę. Ryszard Bieniecki 55 Notatnik kuturalny Podróż w czasie po kalisku Pamiętniki z Powstania Warszawskiego – Warszawa. Festung Breslau – Wrocław. Czerwony dom – Poznań. Wiele miast w Polsce stało się niemal bohaterami powieści, wierszy czy dramatów. Gród Kraka doczekał się nawet uwiecznienia w nazwie niezwykle istotnej dla rodzimej literatury grupy – Awangardy Krakowskiej. A gdzie w tym liryczno-epickim galimatiasie Kalisz? Wszak z naszym miastem niezwykle mocno związani byli Asnyk, Dąbrowska czy Konopnicka, tradycje są więc bogate. Trudno jednak bez większego namysłu rzucić powszechnie znanym tytułem, dla którego najstarsze miasto w Polsce stanowi wyraziste tło czy staje się jednym z jego bohaterów. na swój wyrazisty charakter nie jest jednak szczególnie lubiana. Jeszcze większym kłopotem staje się dla niej fakt, że dowiaduje się o rzeczach, o których wiedzieć nie powinna. Z zapowiedzi wydawcy wywnioskować można, że „Niemra” zalicza się do kryminałów. Faktycznie: jest trup, jest dociekanie prawdy, pewna tajemniczość. Z klasyfikowaniem powieści Arkadiusza Pacholskiego jako kryminału można jednak polemizować. Sam autor przyznaje, że „Niemrze” zdecydowanie bliżej do obyczajowości. W literacką całość wplata się zgrabnie historia Kalisza. W szczegóły oczywiście wdawał się nie będę – ich znajomość mogłaby zabić radość czytania. A wracając do tytułów wymienionych na początku… Czy „Niemra” stoi z nimi na równi? Tego stwierdzić obecnie nie sposób, gdyż decyzja należy w tym wypadku do czytelnika. A że powieść Arkadiusza Pacholskiego po czterech latach procesu twórczego dopiero niedawno ujrzała światło dzienne, trzeba z tym trochę poczekać. Jednak jeśliby Kalisz miał być kojarzony powszechnie także z powodu znanej książki…. Dlaczego nie? bary, kawiarnie, kluby, restauracje, hotele. Atutem wydawnictwa są atrakcyjne zdjęcia oraz przejrzyste plany, które ułatwią tyuryście dotarcie do wybranych miejsc. Całość uzupełnia informator z przydatnymi numerami telefonów i adresami – zakupy, apteki, taxi, numery alarmowe. (IC) „Kalisz na weekend – i nie tylko”, Pink Elephant, Kalisz 2011 Migawki z Kalisza Nowy album prezentujący Kalisz to idealny upominek pod choinkę. Poręczny format, zdjęcia uznanych fotografików, jak Artur Bonusiak, Mariusz Hertmann czy Stanisław Kulawiak oraz tekst Anny Tabaki, która przystępnie i interesująco pisze o swym mieście tworzą przemyślaną i wciągającą kompozycję. Juliusz Kowalczyk Arkadiusz Pacholski, „Niemra”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011 Poręczny rozkład jazdy Tak w skrócie można określić informaNiedawno jednak narodziła się „Niemra”. Słowo to kojarzy się części społeczeństwa z pogardliwym określeniem Niemki, jednak w tym kontekście stanowi tytuł najnowszej, kolejnej już powieści Arkadiusza Pacholskiego. Ten kaliski twórca umieścił akcję „Niemry” w mieście najlepiej mu znanym. Czytając ją można więc odbyć podróż nie tylko w czasie – opisane wydarzenia to bowiem moment okupacji niemieckiej – ale i przestrzeni. A przyznać trzeba, iż czytając jakąkolwiek książkę miło jest stwierdzić, że zna się miejsca odwiedzane przez jej bohaterów. Czy to więc z powodu lokalnego patriotyzmu, dumy, czy – w tym akurat przypadku pozytywnej – pychy, podbudowani lekturą „Niemry” będą czytelnicy kaliscy. Podążając krokami Doroty Paleń możemy odbyć spacer przez te same miejsca, którymi codziennie się przechadzamy – tyle, że w rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat. Główna bohaterka to inteligentna, niezależna i dość przebojowa bibliotekarka. Z uwagi 56 tor przygotowany i wydany przez kaliską agencję Pink Elephant. Przydatny przede wszystkim dla turystów przybywajacych do naszego miasta, nie tylko w weekendy. Niewielki przewodnik w sposób prosty i skrótowy – minimum słów, maksimum treści – informuje o tym, jak i gdzie w Kaliszu miło spędzić czas. Co warto zobaczyć – nie tylko zabytki, na jakie imprezy się wybrać – teatr, muzyka, sztuka, gdzie zjeść i zanocować – Kalisz jest miastem, które prezentuje się urokliwie zarówno w rzeczywistości, jak i na fotografiach. Najnowszy album jest tego dowodem. Dominują zdjęcia kaliskich zabytków, jednak nie brakuje zdjęć miasta współczesnego i jego najbardziej charakterystycznych obiektów, np. Szlak Bursztynowy, gmach WPA UAM, Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa im. Prezydenta St. Wojciechowskiego czy Hala Kalisz-Arena. Warto podkreślić, że w publikacji zamieszczono zdjęcia autorstwa wybitnych kaliskich artystów-fotografików, Mariusza Hertmanna, Artura Bonusiaka, Stanisława Kulawiaka, Władysława Kościelniaka. Do grona tego dołączył przedstawiciel młoszego pokolenia Andrzej Kurzyński, dziennikarz, pasjonat fotografii. W pracę nad albumem zaangażowanych zostało również dwoje popularnych kaliskich „detektywów przeszłości”: Anna Tabaka, która jest autorką tekstu i Maciej Błachowicz, jako konsultant. Autorka w sposób przystępny, ale i bogaty merytorycznie opowiada historię miasta. Uwrażliwia czytelnika na dziedzictwo duchowe, które jest wyznacznikiem każdego starego miasta. Wskazuje interesujące zakątki, obiekty, ale i wydarzenia, które rozsławiają nasze miasto, jak Międzynarodowy Festiwal Pianistów Jazzowych, Kaliskie Spotkania Teatralne czy Międzynarodowy Festiwal Muzyczny „Bursztynowy Szlak”. Anna Tabaka przedstawia miejsca godne odpoczynku, w mieście, jak i poza jego granicami. W albumie nie zabrakło obrazków z Opatówka, Gołuchowa, Antonina, Lewkowa czy Dobrzycy. Dla kaliszan album jest swego rodzaju kompendium wiedzy o mieście. Dla gości z innych stron kraju i świata – idealną wizytówką i zaproszeniem do młodego duchem najstarszego z polskich miast. (Red) „Kalisz. Młode duchem – najstarsze miasto w Polsce”, red. Anna Tabaka, Unigraf Bydgoszcz, 2011 Mariolki nie było Mężczyźni niewieścieją, kobiety ulegają maskulinizacji, feministki mają coraz większe wpływy, a homoseksualiści zasiadają w ławkach poselskich. To ważne społeczne problemy. Kto by pomyślał, że można o nich dyskutować przy pomocy XIX-wiecznej komedii? Ktoś, kto nie zna komedii „Gwałtu, co się dzieje!”, mógłby odnieść wrażenie, że reżyser dokonał gigantycznego (a może dogłębnego?) gwałtu na tekście Aleksandra Fredry. Nic podobnego, autor „Ślubów panieńskich” rzeczywiście napisał komedię, w której kobiety przejmują władzę zmuszając swych mężczyzn do przebrania się i oddania zajęciom niewieścim. Stworzony w niej „świat na opak” bezlitośnie obnaża przedstawicieli obu płci. „Przerażająca” jest zarówno męska inercja, jak i kobiecy chaos. Komediowy świat Fredry pełen jest uszczypliwych aluzji nie tylko obyczajowych, ale także politycznych. Czeka nas reżim z kobiecą twarzą lub anarchia… Czy w Osieku czy w Kaliszu, wieści szybko się rozchodzą. Dowiedziałem się, że w najnowszym spektaklu mężczyźni grać będą kobiety. Obejrzawszy w Internecie zdjęcia ze spektaklu wyobraziłem sobie stado Mariolek na scenie (patrz: Kabaret Paranienormalni). Zanim dotarłem na spektakl dodatkowo wysłuchałem niezbyt pochlebnych recenzji z ust tych, co „wiedzą wcześniej i lepiej”. W chwili, gdy na scenę weszła pierwsza aktorka, uginałem się pod ciężarem lęków, uprzedzeń i świadomości, że oto „tu i teraz” odbędzie się rzeź tekstu pióra Bogu-ducha-winnego-Fredry. Jeszcze początek przedstawienia (z udziałem Szymona Mysłakowskiego z wdziękiem noszącego po raz n-ty damską perukę), której towarzyszył nerwowy śmiech starszych pań za moimi plecami, przekonywał mnie, że oglądał będę „kabaret z Fredry”, ale już po chwili… Atmosfera spektaklu dość szybko przestaje przypominać komedię. Relacje pomiędzy postaciami stają się tyleż nerwowe, co zastanawiające. Niepełny strój, trochę męski, trochę kobiecy oraz zachowania poszczególnych postaci wciąż oscylujące pomiędzy tym, co żeńskie i męskie powodują u widza rodzaj zamętu. Pojawia się pytanie: co się dzieje? W tej zamianie fatałaszków nie ma chyba tymczasowej zabawy. Ci mężczyźni noszą w sobie silny pierwiastek kobiecości a kobiety objawiają męskie przymioty charakteru. Oni śpiewają liryczne piosenki i wdzięczą się do lustra, one – biegają z bronią i odważnie wyrażają swoje opinie i potrzeby. Bunt młodych (niestety?) nie przynosi efektów. Kto by pomyślał, że to oni zatęsknią za starym porządkiem. Pozwalam sobie na wyeksponowanie poważnych refleksji, które wynikają z interpretacji Fredrowskiego tekstu dokonanej przez Macieja Podstawnego, bo jest to – moim zdaniem – największa zaleta jego przedstawienia. „Gwałtu, co się dzieje!”, owszem, bawi, ale jednocześnie zmusza do myślenia. Komediowa konwencja, na którą składa się między innymi dystans i mocne przerysowanie, nie przeszkodziły większości aktorów w konstruowaniu nawet subtelnych znaczeń. Szepty, drobne gesty, delikatne spojrzenia. Warto zwrócić uwagę na pracę Szymona Mysłakowskiego i (gościnnie występującego) Dobromira Dymeckiego czy docenić konsekwencję (również gościa) Łukasza Zaleskiego. Paniom oddano rządy, ale to panom udało się stworzyć lepsze role. Czy to sprawa talentu czy też potwierdzenie, że prawdziwych mężczyzn już nie ma? Robert Kuciński „Gwałtu, co się dzieje!” wg Aleksandra Fredry. Opracowanie tekstu, reżyseria, scenografia i opracowanie muzyczne: Maciej Podstawny. Występują: Izabela Beń, Katarzyna Kilar, Aleksandra Krzaklewska, Dobromir Dymecki, Wojciech Masacz, Szymon Mysłakowski, Marcin Trzęsowski, Michał Wierzbicki i Łukasz Zaleski. Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Premiera: wrzesień 2011. Magiczny Piotruś „Piotruś Pan”, najnowsze przedstawienie w kaliskim teatrze, jest powrotem do prawdziwie magicznych widowisk dla dzieci. Wreszcie teatralna iluzja ułatwia najmłodszym widzom podróż do innego świata. Kaliski teatr nigdy nie zapomina o młodych widzach, lecz mam wrażenie, że od wielu lat stara się na nich oszczędzać. Zaowocowało to serią widowisk niezwykle skromnych, zwłaszcza w scenograficznym wymiarze. Najlepiej, żeby oprawa plastyczna zmieściła się do walizki i spektakl mógł podróżować po szkołach i przedszkolach. Twardej ekonomii sprzyjało również przekonanie wielu twórców teatralnych, że widowisko jest przecież teatralną zabawą i dzieci mogą, owszem, przeżywać przygody bajkowych postaci, ale jednocześnie (jakież to intelektualnie fascynujące!) podglądać teatralną kuchnię, nieustannie uzmysławiać sobie, że wszystko jest grą, wszystko jest na niby. 57 „Piotruś Pan” Jamesa Matthew Barriego znakomicie nadaje się na powrót magii do teatru, bo zdaje się wpisane w tę powieść (pierwotnie sztukę) elementy fantastyki były zaskoczeniem dla widzów już na początku XX wieku. (Okoliczności powstania „Przygód Piotrusia Pana” w interesujący sposób opowiada film „Marzyciel” z Johnnym Deppem w roli pisarza.) Podróż do Nibylandii, spotkanie z syrenami, maleńka wróżka, czyli Blaszany Dzwoneczek, a przede wszystkim fruwanie postaci to prawdziwe wyzwania dla inscenizatorów. Kaliskie przedstawienie znakomicie łączy iluzjonistyczne sztuczki (patrz: wszędobylska Blaszanka) z teatralną zabawą z przymrużeniem oka (patrz: krokodyl). Świetnym pomysłem jest też swoista interakcja z widownią polegająca na rzucaniu kostkami z gąbki. Kiedy uwzględnimy jeszcze wpadające w ucho piosenki oraz parę „mrugnięć” w stronę dorosłej widowni, to możemy śmiało napisać, że kaliski „Piotruś Pan” to całkiem udane przedsięwzięcie. Ale… Dla najmłodszych widzów gra się tak samo jak dla dorosłych, tylko lepiej. Dlatego niedopuszczalnym jest brak dykcji i „kłamstwo cielesne”. Niechaj w piersi uderzy się ta, której końcówek wypowiedzi często nie było słychać, natomiast jeśli chodzi o ruch aktorów, to ze zdumieniem odkryłem w programie, że ktoś w ogóle odpowiedzialny był za ruch sceniczny. Brawo dla Twardego Hrabiego (Michał Wierzbicki), Głupka (Michał Grzybowski) i Tygrysiej Lilii (Małgorzata Kałędkiewicz), czyli pełnokrwistych postaci teatralnych, że tak powiem mocno osadzonych w ciele. Niepewność ruchów pozostałych aktorów połączona z niedojrzałością sceniczną gościnnie występujących dzieci momentami potęgowała wrażenie chaosu. Każda zaś luka wynikająca z braku interakcji pomiędzy aktorami lub pomysłowego połączenia poszczególnych scen wyraźnie burzyła rytm przedstawienia. Z nadzieją na usunięcie wspomnianych niedociągnięć zapraszam wszystkie rodziny do kaliskiego teatru. To rzadka okazja wspólnej zabawy dla dzieci i ich rodziców. „Drugie dno” może nie jest tak rozbudowane jak np. przy filmowym „Shreku”, ale daje szansę dorosłym na niejeden uśmiech. Najmłodsi widzowie uczyć się będą od Piotrusia, że stopniowe dojrzewanie jest niezbędnym elementem ich rozwoju, a starsi widzowie, że nigdy nie powinni zapomnieć o Piotrusiu w sobie i niczym Mama ze spektaklu 58 stać się czasami Syreną i niczym Tata ze spektaklu zostać od czasu do czasu Piratem. Robert Kuciński James Matthew Barrie: „Piotruś Pan”. Adaptacja tekstu i reżyseria: Michał Derlatka. W roli głównej: Szymon Mysłakowski. Teatr im. W. Bogusławskiego w Kaliszu. Premiera: październik 2011. Ujarzmianie smoków „Marianna i smoki” to zabawna i kolorowa opowieść o przygodach dzielnej dziewczynki, która postanowiła sprawdzić, czy smoki są naprawdę groźne. Brzmi bajkowo, ale – uwaga ! - zainspirowane zostało życiem. W królestwie rządzonym przez nieco fajtłapowatego króla rozchodzi się wieść o zbliżającym się napadzie smoków. Smoków nikt dawno nie widział, ale wszyscy się ich boją. O, przepraszam, jest jedna osoba, która nie drży słysząc słowo: smok. Ba: nawet śmie wątpić w powszechnie wszystkim znaną prawdę, że smoki gryzą. To księżniczka Marianna. I jak to w bajkach bywa: wątpliwości królewskiej córy wywołują wilka, a dokładniej rzecz ujmując smoki, z lasu. Spotkanie Marianny z dwoma smokami, Vyrvyrem i Barbarem, wcale nie kończy się rozszarpaniem, albo przynajmniej uwięzieniem księżniczki. Okazuje się, że sympatyczne i kolorowe stwory raczej boją się ludzi. Nie chcą nikogo straszyć, wolą zabawy i psoty. Spektakl można spakować może nie do jednej, ale na pewno do dwóch dużych walizek. Całość przypomina teatr objazdowy. Scenografia jest prosta i funkcjonalna, ale jednocześnie urokliwa i zabawna. Zespół aktorski tworzą cztery osoby, które grają dziesięć postaci… Wszyscy dwoją się i troją przywdziewając kolejne kostiumy i animując poszczególne lalki. Niby mała bajeczka, a wymaga od aktorów świetnej kondycji fizycznej, żonglowania kilkoma głosami, umuzykalnienia i …otwarcia na improwizację, bowiem tekst Cruelli La Vey wyraźnie zaprasza młodych widzów do interakcji. A dzieci bawią się znakomicie, śmieją i podśpiewują, przede wszystkim piosenkę o smokach, która wyraźnie nadaje się na numer 1 Dziecięcej Listy Przebojów. Od czasu do czasu twórcy bajki „puszczają oko” do rodziców, wszak nie mogą zapomnieć o kierowcach, którzy przywieźli widzów do teatru. Dla nich między innymi przygotowano również zabawny drukowany program, w którym aż roi się od purnonsensowych żartów, zwłaszcza w życiorysach twórców, z których jeden debiutował spektaklem „Żabie udko”, a druga zasłynęła jako autorka sztuk, powieści i wierszy zebranych w tomie „Wrrr, brrr, phi!”. W którejś z zapowiedzi premiery „Marianny i smoków” przeczytałem, że twórca spektaklu, Michał Wierzbicki (jako autorka Cruella La Vey, jako reżyser Stefan Batonik, jako tłumacz Józef Nowakowski), zrealizował tę bajkę dla swej maleńkiej córeczki. To dla niej rozpoczął wielkie ujarzmianie smoków …i – miejmy nadzieję – dłużej trwającą przygodę z teatrem dla dzieci. Wierzbicki znakomicie radzi sobie jako kreator Wirokiro Off Theater, więc z pewnością potrafiłby „wlać” trochę absurdu do spektakli przygotowywanych dla młodych widzów. Zachęcam. A przy okazji mogłoby to być kolejne zabawne, rodzinno-przyjacielskie przedsięwzięcie. Wszak matka adresatki sztuki także jest aktorką (i współtwórczynią spektaklu „Pszczółka Maja”), autorka scenografii i twórczyni lalek, Marta Śniosek, to żona jednego z aktorów, kompozytorka piosenek, Lena Ledoff, to żona aktora rodem z Kalisza, Przemysława Dąbrowskiego, a na premierze ze swoją córeczką był Tomasz Kot (także kolega La Vey, Batonika, Nowakowskiego i Wierzbickiego). Robert Kuciński Cruella La Vey: „Marianna i smoki”. Reżyseria: Stefan Batonik. Występują: Izabela Beń (Marianna, Kucharz), Wojciech Masacz (Król, Czarownica), Dariusz Sosiński (Markiz Vafeleck, Hanna, smok Vyrvyr) oraz Marcin Trzęsowski (Baron Baboleck, Rozalia, smok Barbar). Teatr im. W. Bogusławskiego w Kaliszu. Premiera: luty 2011. Notatnik kuturalny • wybór „Kalisii” FILHARMONIA KALISKA al. Wolności 2, tel. 62 767 84 60 16 grudnia – koncert z cyklu Prezydent Miasta Kalisza zaprasza „Kolędy na Fryckową Nutę”; wykonawcy: The Sunday Singers (Maria Szczap, Dorota Wróblewka, Adam Michalak, Eryk Szolc), Karolina Stankiewicz – wokal, Chór Szkół Nazaretańskich, Chór Kameralny WPA UAM w Kaliszu, Chór Państwowej Szkoły Muzycznej I i II st. w Kaliszu, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek – dyrygent; w programie: Fryderyk Stankiewicz - kompozycje i aranżacje kolęd; Sala Koncertowa Filharmonii Kaliskiej - aula WPA UAM, godz. 19.30 6 stycznia – Koncert Noworoczny; wykonawcy: Stradivarius Quintet, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek – dyrygent; w programie: Uwertura do „Zemsty nietoperza” - Johanna Straussa, trzy tańce słowiańskie Antonina Dvořáka, „Tzigane” - Maurice Ravela, Czardasz z opery „Ritter Patzman” – Johanna Straussa, trzy tańce węgierskie - Johannesa Brahmsa, melodie cygańskie - Pablo Sarasate; Sala Koncertowa Filharmonii Kaliskiej - aula WPA UAM, godz. 19.30 27 stycznia – koncert z cyklu „Filharmonia nie Gryzie”; wykonawcy: grupa Staszczyk, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek – dyrygent; w programie: muzyka grupy Staszczyk w aranżacji Pawła Przezwańskiego; Sala Koncertowa CKiS w Kaliszu, ul. Łazienna 6 10 lutego – koncert z cyklu „Filharmonia nie Gryzie”; wykonawcy: Anna Czartoryska – śpiew, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek – dyrygent; w programie: piosenki Jonasza Kofty, Agnieszki Osieckiej w aranżacji na orkiestrę symfoniczną; Sala Koncertowa Filharmonii Kaliskiej - aula WPA UAM, godz. 19.30 24 lutego - Festiwal Muzyczny „Bursztynowy Szlak” Multimedia Amber Road Festival; wykonawcy: Paweł Gusnar – saksofon, Marcelo Nisinman – bandoneon, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek – dyrygent; w programie: Fryderyk Chopin, Astor Piazzolla, Aleksandr Głazunow, Leonard Bernstein TEATR pl. Wojciecha Bogusławskiego 1, tel. 62 760 53 00 Grudzień „To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza” To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza, to jest ludu śpiewanie, to jest ojców mowa, to jest nasza historia, której się nie zmieni. A to, co dookoła powstaje od nowa, to jest nasza codzienność, w której my żyjemy - tymi prostymi słowami wyjaśniał, czym jest tradycja, Stanisław Bareja w swoim filmie Miś. W oczekiwaniu na święta Bożego Narodzenia aktorzy Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego zapraszają na wieczór kolęd. Nie tylko przypomną Państwu tradycyjne kolędy związane z liturgią Narodzenia Pańskiego, ale także wywodzące się z kultury ludowej pastorałki i popularne pieśni bożonarodzeniowe. 17-18 grudnia – „To jest właśnie kolęda…”, godz. 16 20-22 grudnia – „To jest właśnie kolęda…”, godz. 18 26 grudnia – „To jest właśnie kolęda…”, godz. 17 27-29 grudnia – „To jest właśnie kolęda…”, godz. 18 Sylwester w Teatrze Obejrzenie zabawnego spektaklu „Szalone nożyczki”, udział w loterii fantowej i noworoczny toast proponuje Teatr W. Bogusłsławskiego na sylwestrowy wieczór. Zabawa rozpocznie się o godz. 19.00. Organizatorzy zapowiadają, że atrakcji nie zabraknie! MUZEA Muzeum Okręgowe Ziemi Kaliskiej ul. Tadeusza Kościuszki 12, tel. 62 757 16 08, czynne: wt., czw. w godz. 10-15; śr., pt. w godz. 11-17.30; sob., niedz. w godz. 10.30-14.30; niedz. dzień bezpłatny Ekspozycje stałe: - „Pradzieje i wczesne średniowiecze regionu kaliskiego” (zbiory archeologiczne) - „Z dziejów Kalisza” (zbiory historyczne) Ekspozycje czasowe: 7 listopada-31 stycznia 2012 – „Chińskie wyroby z laki” – wystawa 29 stycznia-31 marca – „Mieczysław Kościelniak w 100-lecie urodzin” – wystawa 20-25 lutego – „Schola Cantorum” – wystawa pokonkursowa GALERIE Galeria Sztuki im. Jana Tarasina pl. św. Józefa 5, tel. 62 767 40 81 8 grudnia-14 stycznia 2012 – „Malarstwo” wystawa prac Marii Lorenz 19 stycznia-16 lutego – Agnieszka Lisiak „Skórka” – wystawa rzeźby 23 lutego-22 marca – Natalia Brandt – Sztuka konceptualna Galeria w Hallu Centrum Kultury i Sztuki ul. Łazienna 6, tel. 62 765 25 35 7 grudnia-8 stycznia 2012 – „Fotografia i grafika” – wystawa prac Dominiki Sadowskiej styczeń 2012 – wystawa plakatów Ryszarda Kajzera luty 2012 – wystawa laureatów XIV Międzynarodowego Biennale Małej Formy Graficznej i Ekslibrisu, Ostrów Wielkopolski 2011 Centrum Rysunku i Grafiki im. Tadeusza Kulisiewicza ul. Kolegialna 4, tel. 62 757 29 99 20 października-31 grudnia – „Ślady czasu 2011 – Mikael Kihlman i Jacek Szewczyk” – wystawa grafiki styczeń-marzec 2012 – Międzynarodowe Triennale Sztuk Graficznych „Imprint” CENTRUM KULTURY I SZTUKI ul. Łazienna 6, tel. 62 765 25 00 17 grudnia – koncert świąteczno-noworoczny – „Śniegu cieniutki opłatek”- wystąpią Andrzej i Maja Sikorowscy. Towarzyszyć im będzie zespół w składzie: Jarosław Kaganiec – instrumenty klawiszowe, akordeon, Gertruda Szymańska – instrumenty perkusyjne, Marek Tomczyk- gitara akustyczna, elektryczna i gitara steel, Janusz Witko – klarnet, saksofon. Sala widowiskowa, godz. 18 31 grudnia – koncert – Sylwestrowa parada gwiazd – „Pod niebem stolic świata”. Wystąpią soliści: Anna Kutkowska-Kass – sopran koloraturowy, Jolanta Bobras – sopran, Danuta Nowak-Połczyńska – alt, Wojciech Strzelecki – tenor oraz zespół muzyczny pod kierunkiem Adama Manijaka w składzie: Radosław Bolewski, Bartłomiej Stępień, Jacek Delong, Krzysztof Raczyński. Artyści zaśpiewają największe przeboje z różnych stylów i gatunków muzyki. Znane wszystkim pokoleniom musicalowe songi, przeboje filmowe, arie z operetek, evergreeny światowej muzyki rozrywkowej; Sala widowiskowa, godz. 19 31 grudnia – Bal Sylwestrowy „Gdzie mieszka miłość”. Oprawę muzyczną wieczoru zapewni zespół Effeciv Band oraz soliści operetki łódzkiej: Jolanta Bobras – sopran, Wojciech Strzelecki – tenor, Marek Pająk. Na gości balu czekają takie atrakcje jak przejażdżki bryczkami lub saniami w świetle pochodni, ognisko w parku z lampkami grzańca, konkurs z nagrodami, pokaz sztucznych ogni. Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie, od godz. 19 6 stycznia – „Orszak Trzech Króli” – Nawiązując do dawnych tradycji obchodów tego święta w naszym regionie i kraju, na Głównym Rynku miasta zobaczyć będzie można kolorową paradę uczniów z miejscowych szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych, godz. 17 KALISKIE STOWARZYSZENIE EDUKACJI KULTURALNEJ DZIECI I MŁODZIEŻY „SCHOLA CANTORUM” ul. Fabryczna 13-15, tel. 62 767 25 21 20-25 lutego 2012 – XXXIV Ogólnopolski Festiwal Zespołów Muzyki Dawnej „Schola Cantorum” 59 Fotoreportaż Ryszarda Bienieckiego Szalom, Izrael! Ziemia Święta… Święta dla żydów, muzułmanów, chrześcijan, wyznawców trzech największych monoteistycznych religii świata. Szukam i ja swoich korzeni... Wiedziałem, że będzie upalnie, ale że aż tak! O trzeciej w nocy?! Wilgotne, gorące powietrze przylgnęło natychmiast do naszych twarzy, rąk, pleców. Zostawiliśmy za sobą wygodnie ciepłą Warszawę, aby wejść do buchającego żarem Tel Avivu. I tak będzie do końca pobytu, bo przecież to czerwiec, a upały ustępują tu dopiero we wrześniu. 60 Jerozolima! Odwieczne Jeruzalem, religijna stolica świata. Zawsze chciałem zobaczyć Jerozolimę, zobaczyć jej mury, świątynie, zobaczyć miasto marzeń opisane w najwznioślejszych strofach poetyckich, w niezliczonych dziennikach podróży, wspomnieniach, listach. Powiedział Kaab al-Ahbar: „Jeden dzień w Jerozolimie jest jak tysiąc dni, jeden miesiąc jak tysiąc miesięcy, a jeden rok jak tysiąc lat. Umierać tutaj to jak umierać w pierwszej sferze nieba”. Umierać nie zamierzamy*, dlatego od razu mimo nieprzespanej nocy, po lekkim hotelowym śniadaniu wyruszamy na spotkanie z miastem króla Dawida, Salomona, Heroda, Abrahama, Jezusa i Mahometa, miastem, w którym jak w soczewce skupia się historia świata. Nasączony jestem jej historią niczym gąbka wodą, bo kilka tygodni przed wyjazdem zacząłem czytać „Jerozolimę. Biografię” Simona Montefiore i wszystko zdaje mi się niezwykle ważne, powiedziałbym, konfrontacyjnie ważne. Uwielbiam zwiedzać nowe miejsca i kraje, na własną rękę, bez przewodnika, a tym samym bez pośrednika, który po swojemu filtruje obrazy. Haust nowego i nieznanego powietrza smakuje wówczas najlepiej. Tak też się stało, gdy znaleźliśmy się pod Bramą Jaffską, która wiedzie, z jednej strony, do labiryntu wąskich, niemiłosiernie splątanych, pnących się to w górę, to opadających w dół uliczek Starego Miasta, z drugiej rozpościera widok na cytadelę, a z trzeciej kieruje wzrok na szeroką panoramę nowego miasta, z dominującą bryłą hotelu „King David”. Wtapiamy się w tłum nieprzerwanie wędrujący zaułkami i uliczkami starej Jerozolimy, a nagrodą za trud i zmęczenie jest odkrywanie kolejnych stacji Drogi Krzyżowej, Via Dolorosa. To było pierwsze dotknięcie mistycznej siły, o której wiedziałem, że istnieje zaklęta w tym kamiennym świecie. Ziemia Święta… Święta dla żydów, muzułmanów, chrześcijan, wyznawców trzech największych monoteistycznych religii świata, ale gdyby policzyć wszystkie odłamy i sekty doszlibyśmy do dziesiątków wyznań i reprezentujących je kościołów i wspólnot, dla których ta ziemia jest świętością. A przecież te trzy największe religie mają wspólne korzenie: wspólna droga judaizmu i islamu kończy się na Abrahamie, drogi judaizmu i chrześcijaństwa rozchodzą się wraz z ukrzyżowaniem Chrystusa. Korzenie – jak zwykle zresztą – nie są widoczne, widać tylko to, co z nich wyrasta, a wyrastają drzewa różnic, odmienności, które chcą się najsilniej zaznaczyć, zdobyć przewagę nad innymi. Uderza w Jerozolimie i w Izraelu rywalizacja religii, a w obrębie chrześcijaństwa konkurencja między kościołami – greckim, katolickim, ewangelickimi. Każda religia, każdy kościół oferują lepszą wiarę, lepszą drogę do Boga. Szukam i ja swoich korzeni, źródeł swojej wiary, którą przekazali mi przodkowie, a co rusz natykam się, a niekiedy potykam o te wspólne, niemiłosiernie splątane korzenie judaizmu, islamu i chrześcijaństwa i zadaję sobie pytanie: czy po życiu poczciwym i godziwym ja i moi bracia w człowieczeństwie znajdziemy się w jednym, czy w trzech różnych niebach? Wędrówka po Izraelu jest nie tylko drogą poznania historii, ale – powiem nieco patetycznie – otwiera umysł, daje nowe stany świadomości. To, co w Starym i Nowym 61 Testamencie jest dość abstrakcyjną mapą nazw czy symboli, tu staje się konkretem, który ma swoje geograficzne odniesienia i swój obraz. Kana Galilejska jest miejscem, w którym Jezus zamienił wodę w wino, a dzisiaj jest całkiem ładnym miastem, w który wina jest pod dostatkiem i można je kupić. Niedaleko od Kany znajduje się Góra Tabor, góra Przemienienia Chrystusa pięknie położona wśród rolniczej równiny Galilei. Te miejsca są i biblijne, a zatem święte, i całkiem realne, dzisiejsze, w których żyją ludzie wykonując przyziemne, codzienne obowiązki. W Nazarecie jest źródło Marii, z którego czerpała wodę, tu mieszkała, tu Józef miał swój warsztat, tu żył Jezus, stąd widział rodzinną Galileę, jezioro Genezaret, Jordan. Jakże te miejsca są niezwykłe i zwykłe zarazem. Z czasem zaczynasz czytać Biblię przez to, co widzisz z okna samochodu albo z pieszej wędrówki, i spoglądasz na to, co widzisz, oczyma ewangelistów. 62 Historia towarzyszy ci na każdym kroku. Nie dość, że jest długa, burzliwa, z szeregiem bohaterów zwycięskich i pokonanych, pełna niespodziewanych zwrotów, ale jest też nieprawdopodobnie – jak na nasze wyobrażenia – obecna w życiu dzisiejszych mieszkańców. Chyba jednak nie może być inaczej, bo powrót do ziemi ojców był jednym, obok Holocaustu, z mitów założycielskich współczesnego Izraela. I to widać. Widać w doskonale koncepcyjnie przemyślanych i urządzonych muzeach i pracach archeologicznych w tak wielu miejscach i na taką skalę prowadzonych, że tylko pozazdrościć. W Muzeum Izraela znajdziesz i dzieje biblijne, i archeologiczne okazy z całego niemal basenu Morza Śródziemnego, w Sanktuarium Księgi obejrzysz zwoje z Qumran zawierające całe księgi lub ustępy ze Starego Testamentu; w innym pawilonie spotkasz kolekcje malarstwa z Picassem, Miro, Gauguinem, Matissem i innymi wielkim Francuzami na czele, ekspresjonistów amerykańskich czy klasyków fotografii. W Parku Narodowym Masada zanurzysz się w opowieści o tysiącu Żydów, którzy schronili się tu po upadku powstania i zburzeniu Jerozolimy i przez dwa lata stawiali heroiczny opór legionowi rzymskiemu, by w końcu popełnić zbiorowe samobójstwo. W Muzeum Diaspory w Tel Avivie urzeknie cię narracja o narodzie, który w rozproszeniu zachował pamięć i tożsamość w różnych miejscach świata – w polskich miastach i miasteczkach, w galicyjskich sztetlach, w krajach Maghrebu (Żydzi sefardyjscy) i Europy (Żydzi aszkenazyjscy). Zobaczysz obyczaje i życie codzienne rodziny, rekonstrukcje synagog, urzeknie cię rytuał żydowskich świąt. No i w końcu dotrzesz do Yad Vashem, by ze ściśniętym sercem i gardłem usłyszeć i zobaczyć opowieść o największej w dziejach ludzkości Zagładzie. 63 Fot. Ryszard Bieniecki Ryszard Bieniecki. W jego życiu wszystkiego jest po trochu: kilka książek, parę inicjatyw, trochę fotografii, kilka wystaw indywidualnych i z kolegami oraz jedną koleżanką Gosią. W fotografii jest wyznawcą fenomenologii, owego decydującego momentu, który utrwala życie. Bo jest fotografia zapisem życia, ale też strachu przed przemijaniem. Ogólnie stara się. Zdumiewa różnorodność tego kraju, nawet nie etniczna, bo do widoku Palestyńczyków czy ciemnoskórych Żydów sefardyjskich przyzwyczaić się łatwo, choć obraz obozowisk Beduinów robi silne wrażenie na tle nowoczesnych autostrad (czyżby to byli nomadzi z wyboru, kontestujący cywilizację?). Izrael jest zdumiewająco różnorodny geograficznie, klimatycznie, kulturowo, jakby Stwórca dokonał na tym niewielkim przecież obszarze eksperymentu, a może dał próbę swoich kreatywnych możliwości. Obdarzył ten kraj łagodnymi zboczami góry 64 Hermon przykrytej zimą czapą śniegu, zielenią Galilei, rozłożystymi plażami Netanii, surową pustynią Negev, Jeziorem Tyberiadzkim, zwanym też Morzem Galilejskim, i Morzem Martwym połączonymi wstęgą Jordanu. Głodny wrażeń turysta znajdzie tu wszystko: zgiełk wschodnich bazarów, historię na wyciągnięcie dłoni, spotkanie ze wszechświatem pod rozgwieżdżonym niebem pustyni, groty, jaskinie i górskie trasy, świetną kuchnię i moc atrakcji w pubach i dyskotekach Jaffy, Hajfy i Tel Avivu. 65 Podobają mi się łagodne pastelowe kolory nachodzących na siebie pasm białego piasku pustyni, błękitu wody i nieco ciemniejszych wzgórz Jordanii przykryte zamglonym błękitem nieba. Tak wygląda Morze Martwe w wibrującym, rozpalonym powietrzu napływającym z głębi lądu. Wszystko jest martwe jak sięgnąć wzrokiem i nie doczeka się ożywczego deszczu wcześniej niż za trzy, cztery miesiące. Krawędzie wzgórz po wschodniej, jordańskiej stronie, wyznaczają poziom morza, to, co pod nogami i jeszcze niżej, to rów tektoniczny, który ciągnie się tysiące kilometrów od Afryki Wschodniej, potężne zapadlisko trzysta, czterysta metrów poniżej morza, najniższy punkt Ziemi. Morze Martwe – kolejny cud świata? Postawiłem znak zapytania, bo to jest cud, który przeżywa dramat, który może przestać istnieć, gdy zabraknie w nim wody. A tej ubywa z roku na rok, katastrofalnie dużo. Ubywa przede wszystkim w Jordanie, który z mitycznej rzeki stał się ledwie strugą, mniejszą od Prosny. A tylko wody Jordanu 66 zasilają Morze Martwe i utrzymują jego system. Gdy jej brakuje, bo zabierana jest na potrzeby rolnictwa i wciąż rosnącej liczby ludności, to to, co już było martwe, martwym się staje coraz bardziej. Kolacja pożegnalna. Jesteśmy gośćmi Hany i Józefa Rozenfeldów, są z nami Jakub Findler, Józef Komem. Jeszcze rozemocjonowani po spotkaniu z kaliszanami na Uniwersytecie, dzielimy się wrażeniami, nowymi znajomościami, przyjacielskimi gestami. Jesteśmy syci doznań z całego pobytu, pod powiekami płyną obrazy. Wyśpiewaliśmy wszystkie nasze polskie, biesiadne pieśni i piosenki z ogromną pomocą i zaangażowaniem obu Józefów i Jakuba. Zaczyna być nostalgicznie, bo wiemy, że czeka na nas Polska, za kilkanaście godzin zobaczymy Warszawę, gdy tymczasem nasi przyjaciele tę Polskę noszą w sercach mimo całej miłości do Izraela i chyba chcieliby ujrzeć z nami Wisły brzeg. Czuję się tak, jakbym znalazł się wewnątrz wiersza Słonimskiego „Elegia mia- steczek żydowskich”, między Szeroką w Krakowie a Ciasną w Kaliszu, między dwoma światami. Wyglądam jeszcze z okna hotelowego z nadzieją, że odnajdę na niebie dwa złote księżyce Chagalla. Nic z tego, Tel Aviv jest już innym kosmosem i innymi świeci gwiazdami. To piekielnie nowoczesna metropolia. Odprawa na lotnisku. Zamierają rozmowy, myślami jesteśmy już daleko. Szalom, Izrael. Ryszard Bieniecki * Dzięki Hanie i Józefowi Rozenfeldom, na zaproszenie Ministerstwa Turystyki przebywali w Izraelu przedstawiciele Kalisza: Dariusz Grodziński, Ryszard Bieniecki, Andrzej Radlicki, Danuta Synkiewicz, Przemysław Klimek, Tomasz Filipczak i ks. Robert Lewandowski 67 ...o Kaliszu z kulturą! 68