Kalisia grudzień 2011.indd

Transkrypt

Kalisia grudzień 2011.indd
październik | listopad | grudzień
nr 10 • 11 • 12 / 146 / 2011 / rok XVIII
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
cena 7 zł (w tym 5% VAT)
ISSN 1426-7667
nr indeksu 323462
Tomasz Kot
Gotowy
na wszystko
10 • 11 • 12
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
październik | listopad | grudzień
nr 10 • 11 • 12 / 146 / 2011 / rok XVIII
Miesięcznik Społeczno-Kulturalny
cena 7 zł (w tym 5% VAT)
ISSN 1426-7667
nr indeksu 323462
Tomasz Kot
Gotowy
na wszystko
4
Na lądzie czy na krze?
6
Pociąg do sztuki
16
Alchemik brązu
31
Artysta, Żyd, Polak
39
Umilkli ludzie, przemówiły rzeźby
43
Poławiacze jazzowych pereł
60
Szalom, Izrael!
- rozmowa z prezydentem Januszem Pęcherzem
- nowe życie kaliskiego dworca
- obszar dyskretny Roberta Sobocińskiego
- Artur Szyk i jego dzieło
- wspomnienie o Bogdanie Jareckim
- kaliski festiwal 2011
- fotoreportaż Ryszarda Bienieckiego
Wydawca Miasto Kalisz
Redakcja – Ratusz, Główny Rynek 20
www.kalisz.pl
[email protected]
Koncepcja artystyczna Iwona Cieślak, Tomasz Wolff
Redakcja wydania Iwona Cieślak, współpraca Karina Zachara
Projekt makiety oraz projekt okładki Tomasz Wolff
Na okładce Tomasz Kot, fotografia Agnieszka Kot
Skład Tomasz Wolff
Korekta Przemysław Klimek
Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61
3
Z Januszem Pęcherzem, prezydentem Miasta Kalisza rozmawia Przemysław Klimek
Fot. Katarzyna Madziała
Na lądzie czy na krze?
Zbliża się koniec roku, pora podsumowań. Jak pan myśli, co
kaliszanie zapamiętają z tych 12 miesięcy? Jak prezydent
ocenia mijający rok?
To był dobry rok. Cokolwiek powiedzieć o trudnościach, jakie
pojawiły się na horyzoncie, przede wszystkim w sferze finansów,
to był rok zadowalających rezultatów. Jak przystało na rok kontynuacji cechował go spokój, rozwaga, dobry rytm pracy. Wszystkie
założone cele rozwojowe zostaną spełnione, tak w sferze inwestycji miejskich, jak i ogólnego rozwoju miasta, w tym także ekonomicznego i gospodarczego. A co zapamiętają kaliszanie z tych
12 miesięcy? – zależy czego kto oczekiwał. Tutaj opinie zapewne
będą podzielone, bo dla jednych kawałek chodnika na ich ulicy
stanowi dużo większą wartość niż ważna droga na drugim koń4
cu miasta, czy jakaś nowa szkoła albo boisko. W roku 2011 nie
było spektakularnych inwestycji, jak wcześniej hala Arena czy
Trasa Bursztynowa, dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby dla kogoś
najbardziej pamiętny okazał się na przykład czerwcowy koncert
„Pod niebem Kalisza” z okazji święta miasta. Wybiegając trochę
w przyszłość przypuszczam, że przyszły rok będzie się mieszkańcom kojarzył z otwarciem parku wodnego, co powinno nastąpić
jeszcze przed letnimi wakacjami.
A z czym panu będzie się kojarzył ten rok, już dziewiąty na
stanowisku prezydenta Kalisza?
Pojawił się nowy układ koalicyjny złożony z trzech klubów
w Radzie Miejskiej: Samorządny Kalisz, Platforma Obywatelska
i Wszystko dla Kalisza. Trzeba podkreślić
jedno: stabilność tego układu, jego przewidywalność, skuteczność. Ku mojemu zaskoczeniu jest to nadspodziewanie dobra koalicja. Jeśli czegokolwiek się obawiałem, to
nadmiaru polityki, a tu proszę, prawie wcale
jej nie ma w tym sensie, że nasz partyjny
partner nie stosuje politycznych argumentów, nie kreuje polityki ani też nie zmusza
nas, abyśmy podzielali jego polityczne zapatrywania. Zajmujemy się sprawami miasta
i tylko nimi. Mało, zyskaliśmy bardzo istotną
pomoc w załatwianiu czy przeprowadzaniu
wielu ważnych spraw i projektów. Nie będę
ukrywał, że dla mnie istotne jest także i to,
że kiedy idę na sesję z projektami uchwał nie
muszę się zastanawiać, czy wystarczy nam
głosów. Oczywiście, nie chodzi o pokazywanie naszej siły, tylko o wspólne działanie
na rzecz Kalisza i jego mieszkańców, dlatego
proszę mi wierzyć, iż zawsze najbardziej cieszę się, gdy udaje się przekonać także opozycję do naszych pomysłów.
Ważne jest jeszcze coś: inne spojrzenie
na sprawy miasta, inna optyka, dopuszczenie do głosu w sensie rzeczywistym wielu
środowisk. Można powiedzieć, że w demokracji każdy głos, opinia, pogląd ma równą
wartość, jednakże nie każdy głos jest słyszalny. Czasami trzeba uruchamiać nowe
kanały komunikacji i mam wrażenie, że takie
kanały zostały uruchomione. Przykład? Oto
rady osiedlowe jako podstawowe ogniwo
samorządności terytorialnej w mieście. Podjęliśmy próbę zdjęcia z nich fasadowości, bo
wyglądało na to, że te struktury wyczerpały
swoją rolę i w niektórych przypadkach z trudem przeprowadziły wybory. Teraz otrzymały bardzo realną szansę na wykazanie swojego znaczenia, bowiem w budżecie miasta na
przyszły rok otrzymały do dyspozycji milion
dwieście tysięcy złotych na realizację tych
zadań na swoich osiedlach, które wskażą
i uzasadnią ich potrzebę.
Uczestniczę w różnorodnych spotkaniach w wielu środowiskach, spotykam bardzo ciekawych ludzi, którzy dzielą się swoimi pomysłami na miasto i wiem, że warto
ich słuchać, a pod ich wpływem przewartościowywać swoje poglądy. Świat się zmienia, a wraz z nim zmienia się nasze miasto,
zmieniają ludzie.
Wspomniał pan o plenerowym koncercie
na placu Bogusławskiego, który odbył się
w czerwcu, dlatego zapytam o wykorzystywanie kultury i sztuki do promowania
miasta. W listopadzie kaliszanie pokazali
„Kaliskie wesele” w Brukseli, jest kaliski
teledysk do piosenki Mietka Szcześniaka, mamy rzeźby Roberta Sobocińskiego, jest wreszcie Orkiestra Symfoniczna
Filharmonii Kaliskiej, o której sami radni
mówią, że to najlepszy ambasador miasta. Czy taka forma promocji będzie kontynuowana?
Oczywiście. Współpracę z Mietkiem
Szcześniakiem tak naprawdę dopiero rozpoczęliśmy, a jeśli chodzi o ambitny projekt
ustawienia rzeźb Roberta Sobocińskiego na
rondach Trasy Bursztynowej, które zostały
pokazane również w Hadze, to niewątpliwie
budzi on pozytywne skojarzenia z Kaliszem,
jako miastem otwartym na niebanalne projekty. W kolejnych latach na pewno pojawią
się nowe pomysły, a ludzie kultury i sztuki będą mogli pokazywać Kalisz w Polsce
i w świecie.
które będzie konsolidowało funkcjonowanie PKS-u i KLA oraz prywatyzację systemu
ciepłowniczego. To wielkie wyzwania, które
powinny przynieść miastu wymierne korzyści, przede wszystkim finansowe. Myślę, że
będzie to dobry rok, bo… proszę zgadnąć,
dlaczego? Ponieważ w maju oddamy do
użytku aquapark, na który kaliszanie czekają
z niecierpliwością. Otrzymają piękny, całoroczny obiekt. Należy się on nam wszystkim
za te długie lata, gdy miasto było pozbawione jakiegokolwiek obiektu rekreacji wodnej.
A poza tym powinien to być normalny rok,
bez napięć, bez konfliktów, rok spokojnego
słońca.
Panie prezydencie, co nas czeka w przyszłym roku?
To może być rok wielu niespodzianek.
Trochę boję się tego roku, bowiem zewsząd
nadchodzą niepokojące sygnały. Mam na
myśli sferę finansową, bo w gruncie rzeczy
ona warunkuje funkcjonowanie miasta.
Teraz nie jest najgorzej, stopa bezrobocia
- 7,8 %, jedna z niższych w województwie;
rozwój wielu firm, w tym o zaawansowanych technologiach; zapowiedzi dużych
inwestycji, nie tylko handlowych, choć i one
mają swoje znaczenie dla ekonomiki miasta.
Na pozór więc jest w miarę dobrze, jednakże
zapowiedzi dotyczące budżetu państwa, recesji gospodarczej, spadku produkcji i produktu krajowego to wszystko nie wróży dobrze. A my jesteśmy uzależnieni od budżetu
państwa, mamy swoje udziały w podatkach
od osób fizycznych i prawnych, nasza sytuacja jest pochodną sytuacji całego kraju.
Zatem nie wiem, czy stoimy na lądzie, czy
na dryfującej krze. Gdyby odrzucić te niepokojące sygnały, to może zapowiada się
rok oszczędnościowy, lecz nie beznadziejny. Udało nam się spiąć budżet i wydzielić
w nim wcale niemałą jak na początek kwotę 57 mln zł na inwestycje. Staramy się też
zaspokoić wszystkie podstawowe potrzeby
jednostek organizacyjnych miasta, w tym
ogromnie ważną i obciążającą budżet sferę
oświaty i wychowania (żłobki, przedszkola,
szkoły) - wystarczy powiedzieć, że do 129
mln zł subwencji oświatowej miasto dokłada 33 mln. Ale nie likwidujemy ani jednej
szkoły jak to dzieje się w wielu miastach.
Przeciwnie, rozpoczynamy budowę nowej
SP nr 13, a nawet pozwalamy sobie na podwyżki dla trzech grup zawodowych – DPS-u, pracowników żłobków i administracji
oświatowej. Trochę przybędzie nam majątku komunalnego, będziemy budowali ulice,
obiekty sportowe, infrastrukturę komunalną. Ważne jest jeszcze i to, że będziemy kontynuowali duże, w skali naszego miasta, procesy restrukturyzacyjne, czyli budowę nowego przedsiębiorstwa komunikacyjnego,
Ma pan za sobą pierwszy rok trzeciej kadencji w fotelu prezydenta miasta. Co
w myśleniu o Kaliszu jest dla pana ważne?
Jego stabilny rozwój oparty na trzech
filarach: wysoko rozwiniętym przemyśle,
oświacie wraz ze szkolnictwem akademickim oraz handlu i usługach. I proszę spojrzeć: to nam się udaje, stopniowo, powoli,
ale jednak. Mamy coraz lepszy, coraz bardziej nowoczesny przemysł wielu branż;
oświata to tysiące nauczycieli i tysiące
uczniów z całego regionu; ośrodek akademicki… co my byśmy zrobili, jak wyglądali
bez PWSZ, bez UAM, bez tych inwestycji,
które za tymi szkołami przyszły i które jeszcze przyjdą. Perspektywa akademii w Kaliszu nie jest aż tak bardzo odległa. To są już
setki nauczycieli i pracowników pomocniczych, a przede wszystkim tysiące studentów. To siła napędowa rozwoju.
No i handel, każda forma handlu – hurtowy, detaliczny, giełdowy, galerie, salony, centra. Dobrze, że przed dziesięcioma
laty otworzyliśmy miasto, dzisiaj jesteśmy
w głównym nurcie. Choć oczywiście handel
skonsolidowany, wielki, sieciowy ma swoje
mankamenty i skutki społeczne, ale to są
koszty, które ponieść należało.
Kalisz stał się dużym ośrodkiem usług
– medycznych, prawnych, turystycznych,
kulturalnych, reklamowych itd. To też jest
ważne, że miasto posiada rozwiniętą paletę
możliwości, które stanowią magnes.
Jak myślę o Kaliszu? Jak o mieście, w którym mieszka się coraz wygodniej, które jest
stworzone do tego, by w nim żyć – ani wielkie, ani za małe, miasto, które ma wszystko, co do wygody jest potrzebne, które
zaspokaja wszystkie potrzeby człowieka,
jest bezpieczne, przytulne, bliskie. I oczywiście takie, które ma dobrą markę, czyli nie
jest obciachowe. Które ma swoją historię,
tradycję, kulturę i sztukę. Które ma swoje
elity. W którym dobrze czują się i seniorzy,
i juniorzy.
Dziękuję za rozmowę.
5
Fot. Andrzej Kurzyński
Zachodnia część Kalisza zyska już niebawem zupełnie nowe, nowoczesne oblicze. U zbiegu
ulic Górnośląskiej i Dworcowej powstanie największe w regionie centrum handlowe – Galeria
Amber. Natomiast PKP wkrótce gruntownie zmodernizuje kaliski dworzec kolejowy, a znaczna
jego część zostanie przeznaczona na cele publiczne. To tutaj, z ciasnych pomieszczeń przy
placu św. Józefa, przeprowadzi się miejska Galeria Sztuki im. Jana Tarasina.
Pociąg do sztuki
Prace związane z przebudową kaliskiego
dworca mają ruszyć już w przyszłym roku.
Inwestycja zostanie zrealizowana za pieniądze PKP. Prace mają kosztować cztery miliony złotych. Obiekt wybudowany w 1905
roku zyska nowy dach, elewację, wymienione zostaną okna, posadzki oraz bezpośrednie otoczenie dworca. Placówka zyska
zupełnie nowe oblicze. Dworzec będzie
dostępny nie tylko dla pasażerów. Ma pełnić także funkcje publiczne. W kolejowym
gmachu docelowo swoją siedzibę znajdzie
miejska galeria sztuki, która aż czterokrotnie powiększy swoją powierzchnię. Obecnie
Galeria im. J. Tarasina dysponuje łączną
powierzchnią 120 metrów kwadratowych,
a więc bardzo małą. W nowym miejscu
będzie miała blisko 500 metrów kwadratowych, przy czym sama powierzchnia wy6
stawiennicza będzie wynosiła 235 metrów.
Dodatkowo magazyn, pracownia techniczna
i graficzna, pomieszczenia administracyjne,
kiosk, barek oraz multimedialna sala seminaryjna stwarzać będą właściwe warunki
pracy dla tej miejskiej instytucji.
- Wszystkie nakłady na przebudowę i modernizację poniesie PKP. Miasto będzie dzierżawcą pomieszczeń, przy czym stawka wynajmu nie jest wygórowana i wynosić będzie
10 zł za metr – informuje Janusz Pęcherz,
prezydent Kalisza. Po stronie miasta będzie
leżało odpowiednie wyposażenie Galerii
w urządzenia i oświetlenie wystawiennicze
oraz w meble i sprzęt dla wszystkich pomieszczeń.
Wraz z modernizacją dworca najprawdopodobniej ruszy także budowa największego
w południowej Wielkopolsce centrum
handlowego – Galerii Amber, która stanie
w sąsiedztwie kaliskiej stacji PKP. Oba
obiekty rozdzielać będzie zupełnie nowa
ulica. Dzięki temu zachodnia część Kalisza
ma zacząć szybciej się rozwijać. A to z kolei było podstawą do przystąpienia przez
samorząd miasta do prac nad zintegrowanym Lokalnym Programem Rewitalizacji,
który obejmie właśnie tę część miasta.
Opracowanie takiego dokumenty pozwoli
między innymi na to, aby Kalisz ubiegał się
o pieniądze w ramach unijnych programów
pomocowych jak Jessica i Jeremy. Pierwszy
z nich ma pomóc w rewitalizacji dzielnic,
które dotąd opierały się działaniom naprawczym. Drugi kierowany jest zwłaszcza do
przedsiębiorców.
Andrzej Kurzyński
Strefa inwestycji
Modernizacja dwóch strategicznych w mieście ulic, milionowe inwestycje w komunikację miejską, stworzenie nowoczesnego ośrodka kształcenia, to kluczowe przedsięwzięcia kaliskiego
samorządu w 2011 roku. Poniżej publikujemy przegląd inwestycji zakończonych w dwunastu
minionych miesiącach.
Ulice: Księżnej Jolanty i Starożytna to dwie
kaliskie arterie całkowicie zmodernizowane
w ramach Narodowego Programu Przebudowy Dróg Lokalnych. W ich oficjalnym
otwarciu uczestniczył pomysłodawca programu, były marszałek Sejmu, Grzegorz
Schetyna.
- Koszt tych inwestycji wyniósł ponad 11
milionów złotych, a dofinansowanie ze strony państwa 5 milionów złotych - podlicza
Krzysztof Gałka, dyrektor Zarządu Dróg
Miejskich w Kaliszu. – Ulice zostały całkowi-
cie przebudowane. Powstały też dwa ronda,
nowe zatoki autobusowe, nowe chodniki
i fragment ścieżki rowerowej.
Przy okazji całego przedsięwzięcia wybudowano także kanalizację deszczową, a na
części ulicy Księżnej Jolanty zainstalowano
nowe oświetlenie. W projekt wpisuje się
również wybudowanie nowego mostu na
Prośnie, który niejako połączył obie kaliskie
,,schetynówki’’. Na tę inwestycję samorząd
Kalisza również zdobył dofinansowanie
z budżetu państwa.
Kaliskie „schetynówki” to inwestycje za ponad 11 mln zł
- Przebudowa dwóch dróg wraz z budową
mostu to koszt ponad 20 milionów złotych.
Czy to dużo? Tak, bardzo dużo. Czy miasto
poradziłoby sobie samo z tymi inwestycjami?
Może i tak, ale na pewno nie teraz – podkreśla znaczenie otrzymanego dofinansowania
Janusz Pęcherz prezydent Kalisza.
W 2011 roku Kaliskie Linie Autobusowe
wzbogaciły się o dziesięć nowoczesnych autobusów. Dwa z nich to autobusy przegubowe o długości 18 metrów, sześć kolejnych to
Fot. Joanna Marciniak
7
pojazdy 12-metrowe. Wszystkie dostarczone
zostały przez firmę Solaris. Po raz pierwszy
miasto zakupiło dwa małe samochody firmy
Kapena, które przewożą dzieci i młodzież do
szkół specjalnych, a także wszystkich pasażerów na liniach o małym natężeniu ruchu.
Pojazdy kosztowały prawie 9 milionów
złotych, ale aż 80 procent tej kwoty stanowi
unijne dofinansowanie. Miasto skorzystało
także na zwrocie podatku VAT.
- Są to autobusy najnowszej generacji - tłumaczy Jerzy Walczyński, prezes Kaliskiego
Przedsiębiorstwa Transportowego, dyrektor
naczelny KLA. - Autobusy gwarantują bezpieczeństwo przewozu dzięki wyposażeniu
w monitoring zarówno zewnętrzny, jak
i wewnętrzny. Są w pełni klimatyzowane, co
zapewni komfort podróży.
że w kaliskiej podstrefie do końca 2012 roku
zainwestuje prawie 7 mln złotych i zatrudni
co najmniej 42 osoby.
Z kolei firma MTM Industries powstała
w 2007 roku. Głównym profilem jej działalności jest produkcja samochodowych odświeżaczy powietrza marki Aroma. Produkty są dystrybuowane w Europie. W podstrefie ekonomicznej spółka zamierza dokonać
inwestycji o wartości przewyższającej kwotę
6 mln. złotych. Firma planuje zakończenie
inwestycji najpóźniej do końca 2013 roku
oraz zwiększenie dotychczasowego zatrudnienia o co najmniej 25 pracowników.
Obie firmy w zamian będą mogły liczyć na
ulgę podatkową, polegającą na zwolnieniu
z płacenia podatku dochodowego. Jedno-
W 2011 r. klucze do mieszkań KTBS otrzymały 52 rodziny
W dobiegającym końca roku samorząd
zabiegał o rozwój kaliskiej podstrefy Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej
„INVEST – PARK”. Na terenie strefy zamierzają zainwestować dwie kaliskie firmy:
Novamedia oraz MTM Industries. Obie
spółki zakupiły nieruchomości wystawione
na sprzedaż przez samorząd Kalisza i planują wybudowanie nowych zakładów. Spółka
Novamedia działa od 2004 roku. Zajmuje
się produkcją, logistyką i wdrażaniem innowacyjnych i indywidualnych rozwiązań do
szynowych i kołowych pojazdów komunikacji miejskiej. Firma specjalizuje się w projektowaniu i produkcji zaawansowanych
technologicznie urządzeń elektronicznych,
oprogramowania i aplikacji użytkownika.
Novamedia dostarcza swoje produkty m.in.
do miejskich przewoźników w Warszawie,
Krakowie, Łodzi, Wrocławiu, Gdańsku,
Bydgoszczy i Kaliszu. Firma zadeklarowała,
8
cześnie samorząd Kalisza podjął starania
o rozszerzenie terenów objętych Wałbrzyską
Specjalną Strefą Ekonomiczną.
Ponad 1,2 mln złotych kosztowały nowoczesne maszyny i urządzenia, w które zostało
wyposażone Centrum Kształcenia Ustawicznego i Praktycznego w Kaliszu. W 2011
roku zakończyła się realizacja projektu pod
nazwą „Nowoczesne pracownie kształcenia
zawodowego szansą rozwoju Miasta Kalisza”. Projekt był współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Wielkopolskiego Regionalnego Programu Operacyjnego na lata
2007 – 2013. Do kaliskiego Centrum przy
ulicy Handlowej trafiła specjalistyczna aparatura, która ułatwi kształcenie w zawodach:
elektryk, technik mechanik, technik elektronik, technik pojazdów samochodowych, czy
technik technologii odzieży. Specjalistyczny
sprzęt ma podnieść jakość i efektywność
kształcenia i kursów zawodowych świadczonych przez Centrum Kształcenia Ustawicznego i Praktycznego w Kaliszu.
Kaliskie Towarzystwo Budownictwa Społecznego, czyli spółka prawa handlowego,
której właścicielem jest Miasto Kalisz,
w 2011 roku oddało do użytku kolejny blok.
Przy ulicy Prostej klucze do mieszkań otrzymały 52 rodziny. Dwa mieszkania są przystosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych. W budynku został także utworzony
pierwszy w mieście i jeden z nielicznych
w Wielkopolsce Rodzinkowy Dom Dziecka,
w którym wychowankowie będą adaptowali
się do samodzielnego życia. Już niebawem
oddana zostanie największa inwestycja
Fot. Ryszard Bieniecki
KTBS – 176 mieszkań w czterech blokach
przy ulicy ks. J. Kaczorowskiego.
Ze względu na kryzys finansów publicznych i konieczność zaciskania pasa przez
samorządy, Kalisz czekają spore oszczędności. Ale według wstępnego projektu
budżetu miasta na inwestycje i tak uda
się wygospodarować blisko 60 milionów
złotych. Kontynuowany będzie program
budowy dróg osiedlowych. Miasto planuje
też budowę Szkoły Podstawowej nr 13,
dwóch mostów na Swędrni, dokończenie
rozbudowy Zespołu Szkół Zawodowych nr
3, a także udział w budowie ośrodka radioterapii. Samorząd nie rezygnuje też z długo
oczekiwanej przez środowisko piłkarskie
modernizacji stadionu piłkarskiego przy
ulicy Łódzkiej.
Andrzej Kurzyński
Fot. Andrzej Kurzyński
Historia
zza krat
Pierwszy raz w swojej 165-letniej historii kaliski Zakład Karny
przejdzie gruntowną modernizację. Taką deklarację, podczas
pobytu w naszym mieście, złożył ówczesny minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Gmach więzienia, zwany też popularnie zamkiem, ma odzyskać swój dawny blask i być jedną
z architektonicznych wizytówek Kalisza.
9
Kaliskie więzienie jako jedyne w Polsce działa
nieprzerwanie od 1846 roku, kiedy to trafili
tutaj pierwsi skazani. Twórcą kaliskiego Zakładu Karnego był hrabia Fryderyk Skarbek,
znany w XIX wieku ekonomista, a także powieściopisarz, historyk, działacz społeczny
i polityczny. To dzięki jego staraniom na terenach ówczesnego Królestwa Polskiego powstało pięć nowych zakładów penitencjarnych,
w tym w Kaliszu. Projektantem był znany
warszawski architekt Henryk Marconi, twórca takich budowli jak: Dworzec Kolei Warszawsko–Wiedeńskiej, kościoła Wszystkich
Świętych w Warszawie, Hotelu Europejskiego
w Warszawie, czy „Pawiaka”. Kaliskie więzienie zostało upodobnione do zamku. Stąd jego
potoczna nazwa, która zachowała się do dziś.
Wczoraj...
W czasach zaborów kaliski zakład pełnił również rolę aresztu śledczego. Trafiali tutaj nie
tylko pospolici kryminaliści, ale także więźniowie polityczni. Dla wielu Kalisz był tylko
przystankiem w drodze na zsyłkę do dalekiej
Syberii. Niestety nie brakowało także straceń.
Na początku XX wieku bramy więzienia były
miejscem licznych akcji protestacyjnych.
W 1904 roku do więzienia musiało nawet
wkroczyć wojsko carskie, by spacyfikować
działaczy SDKPiL i PPS. Dokładnie 1 listopa-
Fot. Andrzej Kurzyński
da 1905 roku tłum sforsował więzienną bramę
i wtargnął do środka. Udało się wówczas uwolnić wszystkich więźniów politycznych, którym
później pomagali mieszkańcy miasta.
W okresie międzywojennym kaliskie więzienie znane było z... produkcji zabawek, mebli
szkolnych, przyrządów gimnastycznych oraz
usług ślusarskich i szewskich. Mroczną kartę
w dziejach Zakładu Karnego w Kaliszu otwiera okres okupacji. W placówce przetrzymywano aresztantów i więźniów oraz wykonywano
karę obozu karnego. Od 1942 roku wykonywano także wyroki śmierci. Stąd także wysyłano ludzi do obozów zagłady.
rządkowymi w samym więzieniu oraz znajdującym się tam warsztacie, obsługują blok żywnościowy, czy pracują w magazynie. Od kilku lat
wzrasta również zatrudnienie nieodpłatne na
rzecz społeczności lokalnej. Są to głównie prace porządkowe na rzecz miasta, Domu Pomocy
Społecznej, Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt, czy instytucji kulturalno-oświatowych.
Dzisiejszy Zakład Karny w Kaliszu przeznaczony jest dla mężczyzn, którzy po raz pierwszy odbywają karę więzienia. Od niedawna
placówka posiada także swój oddział zewnętrzny w Szczypiornie, który pełni funkcję
zakładu półotwartego.
...dziś...
Budynek więzienia w Kaliszu został wzniesiony
w stylu pseudoromańskim. Jest to dwupiętrowy,
podpiwniczony budynek, otoczony murem ze
strażnicami i bramą ujętą w półkolumny. Brama
połączona jest krytym przejściem z niewielkim
budynkiem administracyjnym. W dziedzińcu
znajduje się plac do zajęć rekreacyjnych. W kaliskim więzieniu znajdują się również trzy świetlice dla osadzonych, biblioteka oraz kaplica.
W placówce funkcjonuje też ambulatorium oraz
gabinet stomatologiczny. Skazani są zatrudniani
na terenie jednostki, jak i poza jej murami. Pracę świadczą odpłatnie i nieodpłatnie. Więźniowie zajmują się przede wszystkim pracami po-
...jutro
Zgodnie z zapowiedziami Ministerstwa
Sprawiedliwości, Zakład Karny w Kaliszu ma
zostać zmodernizowany, a sam zabytkowy
gmach przejdzie gruntowną rewitalizację.
- Podjąłem decyzję o wpisaniu na listę zadań inwestycyjnych polskiego więziennictwa
w przyszłym roku modernizacji Zakładu Karnego w Kaliszu połączonej z rewitalizacją.
Według kosztorysu wartość tego zadania to 8
milionów 100 tysięcy złotych – zapowiedział
we wrześniu Krzysztof Kwiatkowski, ówczesny minister sprawiedliwości. Prace mają polegać między innymi na wymianie stropów,
podłóg, wszelkich instalacji i przebudowie
cel, tak, by spełniały one obecne standardy
obowiązujące w Unii Europejskiej. Wymieniona zostanie cała stolarka okienna – same
okna, za zgodą konserwatora zabytków, mają
być większe, a więzienne budynki będą mogły być poddane termomodernizacji. Ponad
500 tysięcy złotych ma kosztować wymiana
kotłowni węglowo-miałowej na gazową. Modernizacja kaliskiego więzienia ma się zakończyć do 2013 roku.
Andrzej Kurzyński (1975 roku), absolwent Wydziału
Historycznego UAM w Poznaniu, dziennikarz Polska
The Times, Głosu Wielkopolskiego, Ziemi Kaliskiej,
naszemiasto.pl, współpracownik Kroniki Wielkopolski,
fotoreporter. Dziennikarz Roku Gazety Poznańskiej
2004. Fotografią zajmuje się od ośmiu lat, głównie
fotoreportażem. Interesuje się również fotografią makro
oraz architektury.
Andrzej Kurzyński
10
Onkologia coraz bliżej
Wraz z wiosną rozpoczną się prace budowlane przy ul. Toruńskiej, gdzie powstanie
kaliska filia Wojewódzkiego Centrum Onkologii. Prezydent Miasta Kalisza przekazał
marszałkowi województwa wielkopolskiego pozwolenie na budowę Ośrodka Radioterapii. Nowoczesne centrum medyczne ma być gotowe do 2014 roku. Zapewni kompleksowe i komfortowe leczenie chorym na nowotwory z Kalisza i południowej Wielkopolski.
Prace przygotowawcze do wybudowania
filii Centrum Onkologii trwają od kilku lat.
Obecnie wchodzą w etap, w którym staną
się widoczne dla mieszkańców. W obecności
parlamentarzystów oraz dziennikarzy Janusz
Pęcherz, prezydent Miasta Kalisza przekazał
Markowi Woźniakowi, marszałkowi województwa wielkopolskiego pozwolenie na
budowę Ośrodka Radioterapii.
Budowa wieńczy wieloletnie zabiegi kaliskich samorządowców i lobbing organizacji
pozarządowych, takich jak Kaliski Klub
„Amazonki”, o utworzenie w Kaliszu ośrodka kompleksowego leczenia onkologicznego.
W 2009 roku Miasto Kalisz zawarło porozumienie z województwem wielkopolskim.
W dokumencie tym określono szczegółowo zadania obu samorządów w związku
z powołaniem w naszym mieście Ośrodka
Radioterapii w ramach struktury Wielkopolskiego Centrum Onkologii w Poznaniu.
W dokumencie tym Miasto zobowiązało
się do partycypacji w kosztach tworzenia
filii. Z kasy miejskiej na stworzenie ośrodka
będzie wydatkowana kwota ok. 3 milionów
złotych (w latach 2009-2012), co stanowi ok.
10 proc. ogółu kosztów.
Tworzenie kaliskiej placówki, która wraz
z wyposażeniem będzie kosztowała ponad
50 milionów złotych, jest zgodne z polityką
zdrowotną władz wojewódzkich. Zarząd
województwa wielkopolskiego opracował
koncepcję powstawania zamiejscowych
ośrodków radioterapii. W praktyce oznacza to pojawienie się w najbliższych latach
czterech instytucji jako filii Wielkopolskiego
Centrum Onkologii w Poznaniu. Będą one
funkcjonować przy szpitalach wojewódzkich
w Kaliszu, a w późniejszym terminie także
w Pile, Koninie i Lesznie.
Inwestycja zostanie sfinansowana ze środków Miasta Kalisza i województwa wielkopolskiego oraz narodowego programu walki
z rakiem.
Równolegle z pracami koncepcyjnymi
i projektowymi prowadzone były zmiany
organizacyjne w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym im. Ludwika Perzyny. Stopniowo
oddziały z ulicy Toruńskiej przenoszone są
na ulicę Poznańską. A kaliski „okrąglak” jest
modernizowany.
W czerwcu 2010 rozstrzygnięto konkurs na
opracowanie koncepcji architektonicznej
budowy Ośrodka Radioterapii na terenie
Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego im.
Ludwika Perzyny przy ul. Toruńskiej w Kaliszu. Konkurs wygrała Pracownia Projektowa
Architektura i Budownictwo Anny Malickiej
z Poznania.
Ośrodek Radioterapii powstanie we wschod-
niej części działki Wojewódzkiego Szpitala
Zespolonego przy ul. Toruńskiej 7 w Kaliszu. Teren przylega bezpośrednio do ul.
Kaszubskiej, co umożliwi dogodny wjazd
z ulicy. Nowy obiekt będzie dobudowany
do już istniejącego budynku szpitalnego.
Najważniejszą część ośrodka będą stanowiły dwa bunkry, mieszczące urządzenia do
radioterapii. Koncepcja zakłada organizację
kompleksowego leczenia skojarzonego pacjentów z chorobami nowotworowymi przed
i po radioterapii.
W obiektach powstaną także: hostel, przychodnie dla pacjentów, pracownia tomografii komputerowej, pracownia badań USG,
laboratorium. W ramach starego szpitala
powstanie oddział onkologiczny wraz z chemioterapią, apteka, kawiarnia.
Kaliski Ośrodek Radioterapii ma być gotowy
do 2014 roku. Ma zapewnić pacjentom z Kalisza i okolicy kompleksowe leczenie chorób
nowotworowych w warunkach komfortowych, o europejskim standardzie.
Iwona Cieślak
Wizualizacja – Pracownia Projektowa
Architektura i Budownictwo Anny Malickiej
z Poznania
11
Fot. Agnieszka Kot
W bezpośrednim kontakcie burzę budowane przez media
wyobrażenie o popularnym aktorze, który powinien zadzierać
nosa i na pewno ma dom z basenem – mówi Tomasz Kot.
12
Gotowy
na wszystko
Wiek 34 lata. Zawód – aktor dyplomowany,
po krakowskiej szkole aktorskiej. Pierwsze
szlify otrzymał na scenie w rodzinnej Legnicy.
- To niesamowite doświadczenie, kiedy masz
19 lat i jesteś sam na scenie: nikt ci nie pomoże, nie podejdzie, nie podpowie, a jak zapomnisz tekst, to jest tragedia. Najwięcej dała
mi jednak halabarda: oglądałem dziesiątki
przedstawień, podglądając co robią aktorzy,
jak przedstawienie ewoluuje. Kiedy z tym doświadczeniem przyszedłem do szkoły, to niewiele wtedy myślałem o wzbogaceniu warsztatu, bo na mnie, chłopaku z Legnicy największe
wrażenie robiło to, że spotkałem aktorskie sławy: Annę Dymną, Jerzego Stuhra...
Pytany o mistrzów wymienia Jana Frycza,
Krzysztofa Globisza. Przełomowym było
spotkanie z reżyserem Jerzym Jarockim.
- O Jarockim krążyły legendy, wszyscy się go
bali. Przed przedstawieniem aktorki zaczynały obgryzać paznokcie, niektórzy z nerwów
mieli mdłości. Coś w tym jest. Słynny „Kat”
sobie mnie upatrzył, pracowaliśmy razem nad
„Ślubem” Gombrowicza. Grałem Henryka –
Tomasz Kot przyznaje, że to był okres, który
go ukształtował jako aktora. – To doświadczenie okazało się na pewno formujące. Spotkałem się wówczas z metodą aktorską według
Meyerholda, która odrzuca realizm i naturalizm na rzecz silnej ekspresji i wyjaskrawienia,
groteski.
Opiekunem grupy Kota na roku był Jerzy
Stuhr.
- Tak naprawdę doceniłem go dopiero kilka
lat po szkole. Stuhr uczył nas profesjonalizmu.
Tego, że gdy stajesz na planie, przed kamerą,
musisz być w pełnej gotowości, umieć zagrać
od razu. Nie ma już czasu na próby i ćwiczenia – opowiada.
Z pespektywy czasu dostrzega, że szkoła aktorska jest jak koszyk z różnymi pakunkami
-umiejętnościami, po które aktor sięga, gdy
jego kariera zawodowa się rozwija. Tu piosenki, tam taniec, balet itd. Tomasz Kot sięgnął do wielu grając w kaliskim „Nestroyu”.
Jego Nestroy
Główną rolą w spektaklu Rudolfa Zioło
wzbudził zachwyt krytyków i publiczności.
Został doceniony przez jury 51. Kaliskich
Spotkań Teatralnych. Kilkumiesięczny pobyt
Tomasza Kota w naszym mieście stał się wydarzeniem nie tylko teatralnym.
- Po szkole grałem dużo ról dramatycznych,
mocno się eksploatowałem w teatrze. Kiedy
trafiłem do Warszawy szybko wciągnął mnie
wir wydarzeń serialowo-komediowych. Myślałem, że po filmie „Skazany na bluesa” dostanę podobne propozycje, ale tak się nie stało.
Gdy padła propozycja kaliskiego teatru, byłem
już po podpisaniu kontraktu reklamowego
z Netią, który - nie ukrywam - zabezpiecza
mnie finansowo. Pomyślałem, że warto znów
zmierzyć się z poważną rolą dramatyczną
i „odbudować się” zawodowo. W Kaliszu
mamy przyjaciół i dobrych znajomych. Nie
czujemy się tutaj obco – mówi Kot i dodaje,
że kaliska scena nawet fizycznie przypomina
mu tę legnicką, gdzie rozpoczynał swoją karierę. Podkreśla, że nie miejsce jest istotne, bo
wszędzie można robić dobre przedstawienia.
- „Nestroy” w Kaliszu to nie jest ucieczka na
prowincję, odpoczynek od „warszawki” – nie
o to chodzi. „Nestroy” to dobry projekt: ciekawa rola do zagrania i Rudek Zioło, ceniony
reżyser i bardzo fajny człowiek, z którym się
nigdy wcześniej nie spotkałem. Jeżeli zatem
pojawiła się okazja, żeby spotkać się z przyjaciółmi i popracować nad dobrym materiałem,
a to jest przecież polska prapremiera, to dlaczego nie?
Do Kalisza przyjechał z całą rodziną i świadomością, że czeka go tutaj ciężka praca, bo
przecież w spektaklu jest non stop na scenie.
- Ale później już jest czysta satysfakcja i przyjemność grania. Kalisz to jest trochę taki wentyl artystyczny. Wyrywamy się z Warszawy
na 3-4 dni w miesiącu, jesteśmy tutaj wszyscy
razem i jest naprawdę w porządku – mówi. Od pięciu lat cały czas gram w filmie, telewizji.
Uznałem, że przyszedł taki czas, że mogę na
chwilę zostać w domu, przystopować, skupić
się na sobie, pojechać na trzy miesiące do Kalisza.
Lubi pracować z offowcami, ze studentami,
szukać nowych form, poza głównym nurtem.
Ale przyznaje, że czasami trudno określić co
jest, a co nie jest komercyjnym projektem.
W telewizji, serial który nie zarabia na reklamach, wypada z ramówki. Niezależnie od
tego czy jest dobry i ambitny. Podobnie jest
z filmem. Nie każda decyzja o przyjęciu roli
okazuje się trafna. Niekiedy udział w przedsięwzięciu to zaledwie kilka dni zdjęciowych.
Jednak później kampania promocyjna trwa
nawet kilka miesięcy. Aktor jest zobowiązany
do bywania na premierach, udzielania wywiadów dla kolorowych pism itd. Tego akurat nie lubi.
Nie wszystko na sprzedaż
Sukces nie zmienił go w celebrytę. Bezpośredni, skromny, nie bywa bohaterem skandali, nie daje pożywki brukowcom. Ceni
prywatność, a nade wszystko chroni rodzinę.
Unika paparazzich.
- Bardzo wystrzegam się „grania” w życiu prywatnym, co przytrafia się aktorom. Być może
niektórzy są rozczarowani, że „nie robię jaj”.
Częściej jednak spotykam się z pozytywnym
„rozczarowaniem”. Ludzie podchodzą i są
zdziwieni, że w bezpośrednim kontakcie burzę budowane przez media wyobrażenie o popularnym aktorze, który powinien zadzierać
nosa i na pewno ma dom z basenem – mówi
13
Fot. Agnieszka Kot
Agnieszka Kot (1977) Fotografka i operatorka. Ukończyła
Realizację Obrazu na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu
Śląskiego, Fotografię na Europejskiej Akademii Fotografii
i Psychologię Stosowaną na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Autorka zdjęć do filmów, m.in.: „Kaszel umarlaka”; reż.
Krzysztof Borówka, „Otwórz oczy” reż. Sławomir Pstrong,
„Próba mikrofonu” reż Tomasz Jurkiewicz, „Zabieg” reż.
Krzysztof Borówka, „Z twarzy powinna bić dobroć” reż.
Paweł Devil Rodan, „Wyścig” reż. Anna Maszczyńska,
„Franciszek” reż. Tomasz Jurkiewicz. Współpracuje
z teatrami jako fotografik i reżyser światła. Jest autorką
wizualizacji, zdjęć i oświetlenia do spektaklu „Mój Nestroy”
w Teatrze W. Bogusławskiego w Kaliszu.
Tomasz Kot. - Mam za sobą przykre doświadczenia z paparazzi. Kiedy czekaliśmy na narodziny drugiego dziecka, jeden z wynajętych
fotoreporterów posunął się aż do szantażu.
Żądał sesji zdjęciowej z rodziną. Nie zgodziłem się. Czyhał na nas przed domem przez
wiele dni. Ponoć z każdym tygodniem cena
za zdjęcia naszej rodziny w komplecie rosła. To jest absurdalna rzeczywistość, bo tyle
wokół się dzieje, a tu pojawia się człowiek,
który najchętniej grzebałby w moim kuble ze
śmieciami. Staram się zachować asertywność
i postawić temu tamę, chociaż w tym zawodzie nie można oczywiście żyć zupełnie anonimowo i z racji podpisanych kontraktów nie
mogę też zupełnie unikać mediów – przyznaje
Tomasz Kot.
Plotki? Słyszał ich wiele na swój temat.
– Jedna z nich głosi, że kupiłem już dom pod
Kaliszem i teraz buduję tam basen – opowiada ze śmiechem.
Widzi jak wielu kolegów z branży traci dystans do siebie i swojej pracy. Gubi proporcje.
– Niektórzy aktorzy nie radzą sobie z nagłą
popularnością i tracą kontrolę nad swoim wizerunkiem. Ktoś zaraz po szkole zaczyna grać
14
w serialach, jest na pierwszych stronach gazet.
Nie poznał „soli” aktorskiej profesji, czyli ciężkiej roboty teatralnej, tylko od razu wchodzi
przed kamerę, gdzie wszyscy o niego dbają,
traktują jak wielką gwiazdę, to niewątpliwie
może mu się w głowie przewrócić.
Jemu się nie przewróciło. Pozostaje sobą.
Szanuje widza i pracę dziennikarzy, ale podkreśla, że jego życie prywatne nie jest na
sprzedaż. Żona Agnieszka jest psycholożką
i fotografką. Od kilku lat współpracuje m.in.
z kaliskim teatrem. Plotka głosi, że Tomasz
poznał ją w mieście nad Prosną, podczas Kaliskich Spotkań Teatralnych.
– Tak naprawdę to w Krakowie. Byłem na
czwartym roku studiów, a ona kończyła
psychologię. Staramy się, żeby teatr, życie
zawodowe nie przenosiło się na sprawy
domowe. Po szkole przez kilka lat miałem
straszne zadęcie: aktorstwo było najważniejsze. Mam to już za sobą.
Przyznaje, że żona jest dla niego najważniejszym i bardzo surowym krytykiem.
– Ogląda moje role, zna wszystkie moje
„ścieżki” i od razu widzi czy pokazuję coś
nowego, czy nie. Nic się przed nią nie ukryje
– śmieje się Kot.
Warsztat, głupcze!
Status – aktor uznawany i doceniany, 11 lat
po szkole. Ciągle młody i szukający, jeszcze
niespełniony.
– Dzisiaj już wiem, że takie role jak w „Skazanym na bluesa” czy „Erratum” zdarzają
się raz na kilka lat. Mam nadzieję, że ciekawy będzie nowy film Jana Kidawy-Błońskiego, który kręciliśmy w wakacje. Przyznaję,
że bardzo mnie „kręci” świat filmu od strony
technicznej: kamery, sprzęt, montaż. Zawsze
noszę mały aparat, którym nagrywam różne
rzeczy. Prędzej czy później pewnie to eksploduje jakimś projektem. Jednak, żeby myśleć
o własnym filmie, trzeba być w tym dobrym
i mieć co pokazać. Teraz jest taka moda:
zostałem ojcem, to napiszę książkę „Jak być
ojcem”. To mnie nie interesuje. Zdecyduję się
na własny film tylko wówczas, kiedy będę
naprawdę wiedział, że mam z czym wyjść
na zewnątrz, zarówno jeśli chodzi o pomysły jak i warsztat – deklaruje Kot.
Ciągle doskonali warsztat aktorski, sięga
po różne metody pracy. Przygotowując się
do roli Ryszarda Riedla spędzał czas z muzykami Dżemu.
– Jeśli nic o danym świecie nie wiem, a reżyser
wymaga, by popracować „po amerykańsku”,
to bardzo chętnie się w to angażuję. Tak było
też przed „Lejdis”: poszedłem do Instytutu
Węgierskiego i poprosiłem, żeby wszystkie
moje kwestie przeczytał Węgier, który się uczy
polskiego. Ale takie identyczne odwzorowanie
często się nie sprawdza, bo materia filmowa
jednak wymaga skrótów, kondensacji. Jak
mam zagrać prawnika, to nie muszę znać
Kodeksu karnego. Jest całe grono artystów,
którzy podczas przedstawienia „wypruwają
wnętrzności” dla idei, jakiegoś performance’u.
Też w tym kierunku szedłem, ale zorientowałem się, że to jest strasznie destrukcyjna siła,
że tutaj jednak przydaje się technika aktorska,
że ten Meyerhold jest bardzo ważny, że przeżywanie 1:1 się nie opłaca, chociaż czasem
przynosi fajne efekty. Życie nie kończy się na
aktorstwie – mówi. I podkreśla, że aktor musi
jednak być przygotowany na najróżniejsze
sytuacje.
– Niedawno w Kaliszu przeżyłem stan przedzawałowy. W trakcie spektaklu, w tańcu „poszły” mi wszystkie guziki w spodniach. Nie
wiedziałem co zrobić. Zastanawiałem, czy do
końca przedstawienia będą musiał grać z portkami w ręku czy w ogóle bez nich.
W życiu, jak w teatrze: trzeba być gotowym
na wszystko.
Iwona Cieślak, Przemysław Klimek
Recenzja
Co wolno
artyście?
Teatr, jego rola w życiu twórców i widzów; artystyczne ambicje wznoszące twórców na
wyżyny i banalna codzienność
ściągająca ich do parteru; miłość i nienawiść; sacrum i profanum. Wszystko to miesza
się w sztuce Petera Turriniego, którą dla kaliskiego Teatru przygotował Rudolf Zioło.
Na scenie kaliski zespół, w roli
tytułowej gościnnie Tomasz Kot.
Pierwowzorem głównego bohatera jest Johann
Nepomuk Nestroy, XIX-wieczny twórca komedii, aktor i śpiewak operowy odnoszący sukcesy
w Wiedniu, a także na scenach polskich. Ceniony
przez publiczność zwłaszcza za rubaszne, niekiedy wręcz jarmarczne widowiska, w których obok
aktorów pojawiali się cyrkowcy, a nawet zwierzęta.
Kaliski Nestroy buntuje się i próbuje wyrwać
z szuflady komika, zerwać z teatrem schlebiającym gustom „publisi” żądnej prostej rozrywki,
chciałby przerwać pasmo widowisk nastawionych
na szybki zysk, tani poklask. Chce sztuki wyższej,
ról dramatycznych, chce zaistnieć jako odtwórca
najsłynniejszych szekspirowskich monologów.
Wyrywa się ze środowiska teatru przedmieścia,
a jednocześnie tkwi w nim uwikłany przez zobowiązania finansowe, odpowiedzialność za zespół
i uczucie, a raczej wspomnienie o nim, które łączy
go z Weiler. Nestroy w wykonaniu Tomasza Kota
tkwi w układzie, z którego nie może się wyrwać,
a który go zabija. Wewnętrzny bunt zagłusza alkoholem i seksem. Zdradza i zostaje zdradzony.
Wkłada maski, gra przed publicznością, przyjaciółmi, nawet przed samym sobą.
W spektaklu Rudolfa Zioło miesza się „Hamlet”
z cyrkowym show, sceny przejmujące, pełne gorzkiej prawdy o świecie artystycznym z komicznym
baletem, fajerwerkami, występem człowieka-małpy czy strusia. Aktor, by zabawić publiczność
zrobi wszystko i pokaże niemal wszystko.
Spektakl R. Zioło, pozornie odnosząc się do
XIX wieku, mówi o współczesnej kondycji aktora
i teatru. O odwiecznych dylematach i konieczności dokonywania wyboru: mieć czy być, o wyznaczaniu granic i o tym czy artyście na scenie
i w życiu wolno więcej.
Oczekiwania publiczności wobec „Mojego
Nestroya” były duże i nie zostały zawiedzione.
Spektakl to niespełna dwugodzinny popis talentu i solidnego warsztatu Tomasza Kota, któremu
udało się stworzyć portret człowieka rozdartego,
uwikłanego w realia i własne namiętności. Portret
wiarygodny i przejmujący.
Świetnemu w roli Nestroya Tomaszowi Kotowi dotrzymują kroku kaliscy aktorzy. Rzeczowa
i oschła, choć przecież kipiąca namiętnościami
Weiler – Izabela Piątkowska czy walczący o zachowanie status quo postarzały amant Carl –
Lech Wierzbowski.
Podczas 51. Kaliskich Spotkań Teatralnych za
rolę Nestroya Tomasz Kot otrzymał nagrodę aktorską za rolę pierwszoplanową.
Fot. Agnieszka Kot
Iwona Cieślak
Peter Turrini „Mój Nestroy”
przekład Małgorzata Leyko
reżyseria Rudolf Zioło
scenografia, kostiumyAndrzej Witkowski
muzyka Piotr Dziubek
światła i projekcje Agnieszka Kot
ruch sceniczny Maćko Prusak
premiera maj 2011
15
Alchemik
brązu
Fot. Agnieszka Andrzejewska
Z Robertem Sobocińskim, autorem wielkoformatowych rzeźb na rondach Trasy Bursztynowej
oraz wystawy „Obszar dyskretny” prezentowanej
na Wydziale Pedagogiczno-Artystycznym UAM
w Kaliszu, rozmawia Jolanta Delura
Nazwisko Sobociński stało się znane
w Kaliszu już za sprawą Pańskiego ojca,
Jerzego Sobocińskiego...
Ojciec pojawił się tutaj w latach 70. Przyznam szczerze, że z tego okresu nie pozostało mi nic w pamięci, choć prawdopodobnie byłem obecny przy montażu jego
„Ptaków”1. Powstało wtedy również kilka
innych rzeźb, które można oglądać w mieście. Ich autorami są artyści dość istotni
w historii rzeźby. Zrealizowana przed laty
akcja miejska, zaowocowała wzbogaceniem Kalisza o kilka rzeźb współczesnych.
W efekcie, dziś społeczność miasta z więk1 Jerzy Sobociński jest także autorem pomnika
książki na kaliskich Plantach.
16
szą łatwością przyjmuje nowe pomysły
i – być może - dlatego po latach ja się tutaj
pojawiłem ze swoimi propozycjami.
Wróćmy na chwilę do czasów Pana dzieciństwa i młodości. Przypuszczam, że
właśnie wtedy, u boku ojca, rodziła się
Pańska fascynacja rzeźbą. Czy rzeczywiście jest to taki rodzinny spadek?
Chyba tak, ponieważ całe moje ówczesne
życie obracało się wokół pracowni ojca.
Już jako dziecko spędzałem tam wiele czasu. Jako młody człowiek asystowałem przy
różnych realizacjach, aż w pewnym momencie zacząłem uprawiać własną twórczość i studiować, co spowodowało jakby
powielenie zawodu ojca. Przy pewnych
podobieństwach byliśmy jednak twórcami,
którzy realizowali się w odmienny sposób.
Różniliśmy się nie tylko temperamentem,
ale i rozumieniem formy. Niewątpliwie jednak tradycja rodzinna miała na mnie duży
wpływ.
Studiował Pan na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu...
Przyznam szczerze, że studiowałem na Wydziale Rzeźby, ale nie w jednej pracowni.
Miałem tendencje do studiowania u ludzi
o zupełnie przeciwstawnych charakterach.
Dzięki temu mogłem rozwijać się niezależnie. W pewnym sensie, mentalnie, studio-
wałem u mojego ojca, a jednocześnie u artystów, których on najmniej akceptował.
Pozwalało mi to poznawać inne poglądy
na sztukę. Istotą studiowania jest przecież
konfrontacja postaw i kształtowanie się
w gronie rówieśników oraz profesorów.
Chodzi o to, żeby w ścieraniu się poglądów i dojrzewaniu następowało to akademickie lepienie osobowości. Im bardziej
ta osobowość jest odrębna, tym lepiej.
Oczywiście Akademia była zaledwie etapem wstępnym. Ostatecznie ukształtowała
mnie emigracja z Polski, głównie na obszar
sztuki francuskiej, co było doświadczeniem
znacznie dłuższym, prawie dwudziestoletnim.
Czy słusznie się domyślam, że w działaniach twórczych powoduje Panem
pragnienie odnalezienia sensu swojego
człowieczeństwa i świata, pragnienie
trafienia w samo sedno?
Kiedy patrzę na prace, które powstały
w okresie ponad dwudziestu lat, zauważam, że zawsze interesowałem się dwo-
ma wymiarami świata. Jednym z nich był
wymiar kosmiczny, wymiar ruchu, jakiejś
pierwotnej energii, swego rodzaju zaczynu.
W Kaliszu jest kilka prac z tego nurtu: między innymi dwie prace na rondach Trasy
Bursztynowej, czyli „Kosmogonia” i „Chaos”.
Natomiast drugą sferą jest sfera osobista,
czyli kosmos wewnętrzny. Pełen przeróżnych napięć, sprzeczności, antagonizmów.
Rzeźby pokazywane na Uniwersytecie
w dużej mierze tego właśnie dotyczą.
Kaliska wystawa to zaledwie trzecia część
tego, co powstało w mojej pracowni w ciągu dwudziestu lat - reszta porozrzucana
jest po całym świecie. Ale te prace obrazują
pewną drogę emocjonalnego rozwoju.
Jak doszło do tego, że trzy z Pańskich
rzeźb stanęły przy Trasie Bursztynowej?
Kiedyś w Paryżu w mojej kieszeni zadzwonił telefon i odezwał się przedstawiciel
miasta z zapytaniem, czy mógłbym się
wypowiedzieć na temat możliwości zaprojektowania tych rzeźb. W efekcie zrobiłem
projekty, które odnosiły się do głębokiej historii tego miejsca. Pierwszy zapis na temat
Kalisza w Ptolemeuszowym „Opisaniu świata” sprowokował mnie do zrobienia tego
wielkiego astrolabium, które nazywamy
„Kosmogonią”. Pokazuje ono umiejscowienie Kalisza w owym ekspresyjnym wyobrażeniu świata, według którego planety nie
krążyły wokół Ziemi regularnie, ale „pętliły”
się na orbitach. Rzeźba na drugim z rond
jest zwojem celtyckim. Klasyczną celtycką
nieskończoną pętlą wyrażającą nie tylko
kosmos, ale również zjednoczenie z bóstwem. Trzeci projekt jest jeszcze niezrealizowany. Na Rondzie Rzymskim stanęła
rzeźba „Wzbudzony” nawiązująca do postaci ludzkiej i kosmosu wewnętrznego. Stoi
tam w zamian za tę, która kiedyś być może
powstanie, a będzie kosmosem bursztynu,
„złota Bałtyku”, dzięki któremu Kalisz został
zapisany w historii świata.
Nasz projekt to jedna z pierwszych sytuacji
w Polsce, kiedy włodarze miasta podjęli tak
śmiałą decyzję i zaproponowali mieszkań-
Fot. Ryszard Bieniecki
17
Fot. Ryszard Bieniecki
com ukazanie historii nie poprzez postacie
historyczne czy jakąś bardzo określoną wypowiedź polityczną, tylko przez bezkompromisowo zrealizowaną formę współczesnej rzeźby. Jest to przykład odważnego,
awangardowego kształtowania przestrzeni publicznej. Jestem bardzo zadowolony
i dumny, że ta propozycja nadeszła właśnie
z Kalisza. Przyznam, że czekałem na ten
moment wiele lat!
Spróbujmy na chwilę pochylić się nad
materią. Dlaczego wybrał Pan właśnie
brąz?
Brąz jest materiałem, który ma ogromną konotację kulturową. Dla kogoś, kto
używa go bezpośrednio, jest to materiał bardzo „dziki”. On nie chce być rzeźbą. Stopiony brąz dąży do bycia kulą,
bezkształtną masą. Dopiero technika
i inteligencja człowieka zmuszają go do
ukształtowania się w zupełnie inną for-
18
mę. Ktoś, kto pracuje z tym metalem, ma
dwie możliwości: pójść drogą klasyczną
i wykorzystać wszystkie znane techniki,
żeby go zmusić do posłuszeństwa i odlać
z niego bardzo „grzeczny” posąg albo też
pozbawić się pewnej władzy nad tą gorącą, roztopioną materią. Dopiero wtedy
zabawa zaczyna się naprawdę! To taka
różnica jak między jazdą konną z użyciem ostróg i wędzidła, a jazdą na oklep.
Ja wolę tę drugą. Wtedy mam do czynienia z prawdziwą naturą materii, która bywa czasami jak spłoszone zwierzę.
Inne efekty możemy uzyskać, gdy brąz
pokazuje swoją autonomię. Zawsze starałem się eksperymentować i tak kształtować formę rzeźby, żeby w momencie
tworzenia ostatecznego odlewu móc
podyskutować i zmierzyć swoje siły z tą
materią. To prawdziwa alchemia działania. Alchemia, która pociąga mnie do
tworzenia właśnie w tym materiale.
Ale to droga, którą idzie niewielu artystów.
Na taką skalę i przez tyle lat nikt jeszcze chyba nie eksperymentował w Polsce z brązem.
Również na świecie jest niewielu artystów,
którym chce się „pobrudzić”. Rozgłos można
zyskać łatwiejszymi sposobami, stąd współcześnie nie ma tendencji do zanurzania się
w materii.
A jakie są korzyści z tego „brudzenia się”?
Na pewno swoboda posługiwania się warsztatem i fakt, że forma staje się komplementarna dla materii. Moim zdaniem to jest w sztuce
istotne. Przez pewien okres w sztuce XX w.
materia została w jakimś sensie unieważniona. W Polsce ten proces się jeszcze nie
skończył, ale we Francji już tak. Jestem przekonany, że my także dojdziemy do tego, że
świadomie użyta materia znowu znajdzie się
w centrum zainteresowania artystów.
Dziękuję za rozmowę.
Dyskretny
urok rzeźby
Fot. Agnieszka Andrzejewska
Rzeźby Roberta Sobocińskiego rozwijają i wzbogacają aurę Kalisza jako miasta
niezwykłego - mówił prezydent Janusz Pęcherz, otwierając wystawę w gmachu UAM.
„Obszar dyskretny” to kolejna odsłona
artystycznych dokonań R. Sobocińskiego.
Jego plenerowe rzeźby na rondach Szlaku
Bursztynowego wpisały się już w krajobraz
naszego miasta.
Wernisaż prac znakomitego artysty, którego
prace prezentowane są w wielu miastach Europy i świata wzbudził duże zainteresowanie.
W gmachu WPA UAM, władze Miasta Kalisza, które - wraz z Galerią Sztuki im. Jana
Tarasina - jest organizatorem wystawy rezprezentowali: prezydent Janusz Pęcherz oraz
Grzegorz Sapiński, przewodniczący Rady
Miejskiej Kalisza i wiceprezydent Dariusz
Grodziński. Gospodarzy – UAM w Poznaniu – reprezentował prof. dr hab. Zbigniew
Pilarczyk, prorektor UAM oraz prof. dr hab.
Marian Walczak, dziekan WPA UAM w Kaliszu. W imieniu honorowego patrona tego
wydarzenia artystycznego – Bogdana Zdrojewskiego, Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego – okolicznościowy adres odczytał senator Mariusz Witczak. Nie zabrakło
przedstawicieli kaliskich środowisk twórczych, dziennikarzy oraz przyjaciół i znajomych artysty.
– To wielki zaszczyt i powód do dumy gościć
w naszym mieście dzieła tak znakomitego
artysty, bardziej znanego zachodniej niż polskiej publiczności. Gościć i także posiadać, co
podkreślam z jakże ogromną radością. Ale to
nie przypadek ani zrządzenie losu. Klimat
Kalisza, jego aura miasta kultury i sztuki,
zbudowane są w znacznym stopniu na tych
19
Fot. Agnieszka Andrzejewska
Agnieszka Andrzejewska (1978) Ukończyłam filologię polską i dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Solidną
„szkołę” odebrałam u taty fotografa. Od 4 lat wraz z mężem prowadzę własne studio „fotonamiare.pl”. Fotografii cały czas
się uczę. Najbardziej lubię fotografować ludzi, szczególnie tych najmniejszych. Wyznaję zasadę, że człowiek powinien zajmować się tym, co naprawdę go cieszy i daje mu satysfakcję - jest to trudne, ale możliwe, szczególnie z pomocą bliskiej
osoby.
pomnikowych i rzeźbiarskich dziełach, które w niemałej ilości obecne są w jego przestrzeni, to one towarzyszą naszym codziennym wędrówkom ulicami czy spacerom po parku. Są nieodłącznym elementem jego pejzażu. Rzeźby Roberta Sobocińskiego rozwijają i – powiem
nieskromnie – wzbogacają aurę Kalisza jako miasta niezwykłego –
mówił Janusz Pęcherz, prezydent Miasta Kalisza.
Wystawa jest kolejną odsłoną twórczości Roberta Sobocińskiego. Przed rokiem na trzech rondach nowo wybudowanego Szlaku
Bursztynowego stanęły rzeźby plenerowe: „Kosmogonia”, „Chaos”
i „Wzbudzony”. Dwie ostatnie na pewien czas „zniknęły” z kaliskiego pejzażu. Były bowiem prezentowane na prestiżowej wystawie
w Hadze, przed gmachem Parlamentu – Binnenhof. Ekspozycja to20
warzyszyła objęciu przez Polskę przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej i była częścią cyklu imprez organizowanych m. in. przez
Ambasadę RP w Holandii. Druga prezentacja prac Roberta Sobocińskiego odbyła się również w Hadze, w budynku Europejskiego
Urzędu Patentowego.
„Obszar dyskretny” Roberta Sobocińskiego można podziwiać
w i przed budynkiem WPA UAM. Uczestnicy wernisażu byli zgodni, iż nowoczesna rzeźba doskonale wpisała się w oryginalną, nowoczesną architekturę gmachu przy Nowym Świecie.
Iwona Cieślak
Dzieci niosą
mnie na
skrzydłach
Zaczynała w Teatrze Muzycznym w Gdyni. W kaliskim Teatrze im. Wojciecha
Bogusławskiego pracuje od
1978 r. Przez 33 lata stworzyła mnóstwo scenicznych postaci i zyskała sympatię kaliskiej publiczności. Podczas
uroczystej inauguracji Roku
Kulturalnego 2011/2012 odebrała z rąk prezydenta Miasta Kalisza nagrodę za szczególne osiągnięcia w minionym sezonie artystycznym, ze
wskazaniem na rolę Amandy
w „Szklanej menażerii” Tennessee Williamsa.
Z Bożeną Remelską-Grzybowską, aktorką kaliskiego Teatru rozmawia Jolanta Delura
Według obiegowego przekonania, teatr
tak bardzo pochłania aktora, że rodzina
jest balastem, który przeszkadza.
Jest wręcz przeciwnie. Dzieci pomagają.
Niosą na skrzydłach. Bez dzieci, bez rodziny jest bardzo trudno w naszym zawodzie.
My wychowaliśmy trzech synów. Najstarszy – Juliusz - jest doktorem filozofii.
Skończył też filologię klasyczną. Średni syn,
Michał, jest aktorem. Pracuje w kaliskim
teatrze. Jego pasją jest film - dostał się
do Szkoły Mistrzostwa Reżyserii Filmowej
Wajdy w Warszawie. Najmłodszy, Adaś,
jest fotografikiem. Dla małżeństwa to jest
pewne wyzwanie: wychować trzech synów
i pracować intensywnie. Jednak doszliśmy
z mężem do wniosku, że myśmy naszym
dzieciom niczego nie zabrali. Natomiast
daliśmy im bardzo dużo. Z radością patrzymy, jak oni układają sobie swoje dorosłe
życie. Mamy z nimi normalny, dobry kontakt. Nasze życie rodzinne i teatr uzupełniały się.
Fot. Edgar de Poray
Wspólnie z mężem, aktorem Maciejem
Grzybowskim, stworzyła Pani prawdziwy klan Grzybowskich!
Jestem z tego bardzo dumna. Pamiętam
taką scenę: szpital, urodził się nasz najmłodszy syn, Adaś, wieziono mnie na
wózku operacyjnym, a starsi chłopcy stali
z mężem i wołali: „Mamusiu, dziękujemy Ci,
że urodziłaś nam brata. Będzie następny
do naszej bandy!” Będę to pamiętała do
końca życia! Teraz, wspominając te dni
mówimy: „banda Grzybowskich” albo „mafia Grzybowskich”!
21
Trudno wyobrazić sobie, by można
było wyjść z teatru, „otrzepać się”, zostawić wszystko w garderobie i wrócić
do domu jako całkiem inny człowiek.
W teatrze cały czas gra się na najczulszej strunie, na emocjach. Zdarzają
sie też nieporozumienia w zespole.
Bywało, że przychodziłam do domu i –
owszem - myślałam o tym, co w teatrze.
Ale nie miałam czasu, żeby się zamartwiać. Nie! Na mnie czekały dzieci, mąż
i mnóstwo obowiązków, których sama
sobie niekiedy przysparzam. Ale taka
już jestem! Uwielbiam na przykład, gdy
w domu są świeże, upieczone przeze
mnie rogaliki zamiast przyniesionych
ze sklepu. Lubię sprawiać radość moim
bliskim, przyjaciołom. O ile nasze życie
byłoby uboższe, gdybyśmy nie mieli
o kim myśleć, dla kogo tych rogaliczków upiec! Wystarczy prośba syna
i odpowiadam: „Tak, jadę!” Wsiadam
w autobus do Ostrowa, bo jestem tam
potrzebna. I „rozpuszczam” dzieci przez
cały Boży dzień. Pieczemy coś, gotujemy, idziemy z wnukami na spacer, dyskutujemy o kotkach i króliczkach. Potem jestem zmęczona, ale to jest takie
cudowne zmęczenie, bo to był pięknie
przeżyty dzień.
Na co dzień również jest Pani bardzo
zapracowana.
Czasem ludzie są zdziwieni, że nie mam
wolnej niedzieli. Nie mam. Naszym wolnym dniem jest poniedziałek. Wtedy
jestem pewna, że tego dnia nikt mi nie
zajmie, aczkolwiek zdarza się, że i w poniedziałek trzeba zrobić próbę, bo akurat
sytuacja tego wymaga. Przez 33 lata
w Kaliszu większość wieczorów spędziłam
w pracy, od 18:00 do 22:00. To bardzo trudne. Po 22:00 wracam z pracy i zaczynam
normalne, domowe życie. Gotuję obiad
na następny dzień, prasuję, rozsiadam się,
gadamy, jemy kolację, co jest fatalne dla
Edgar de Poray (wł. Adam Grzybowski) - fotograf i operator. Urodzony w Kaliszu, mieszkający w Łodzi, Warszawie ale
przede wszystkim we Wrocławiu. Studiował Filologię Klasyczną i Kulturę Śródziemnomorską na Uniwersytecie Wrocławskim. Student Filmówki, jeden z twórców Warsztatów Street Photo we Wrocławiu. Współpracował między innymi z teatrami
w Łodzi, Kaliszu i we Wrocławiu. Autor zdjęć do filmów. Przy wielu projektach teatralnych, oprócz zdjęć i plakatów, pracował
jako reżyser światła. Autor wystaw indywidualnych i zbiorowych.W fotografii głównie posługuje się techniką klasyczną, a
przede wszystkim czarno-białą. Głównym tematem twórczości artysty jest człowiek i jego życie.
Fot. Edgar de Poray
22
zdrowia, ale kiedyś przecież trzeba tę kolację zjeść! Poza tym, jak się w coś wkręcimy,
przygotowujemy coś nowego, to nas to
pochłania. Na przykład chodzimy z mężem
po lesie i nawet jeżeli milczymy, to wiem,
że on sobie milczy na temat „Getsemani”,
a ja milczę o „Menażerii”.
Czy pani wizja aktorstwa jest zbieżna
z tym, jak widzą je mąż i syn?
Pewnie, że tak! Mąż jest dla mnie bardzo dużym autorytetem, również jeżeli
chodzi o zawód. Bardzo się liczę z jego
zdaniem. Jest uczciwy w tym, co mówi
na temat mojej pracy. Kiedy jesteśmy
obsadzani w sztuce, zawsze pytam
o jego opinię. Czy to jest naprawdę rola
dla mnie? Czasem się waham. I kiedy on
wyrazi swoją aprobatę, od razu mnie to
uspokaja. Pod koniec roku wystąpimy
razem w nowej sztuce „Napis”. Zagramy
małżeństwo, co jest bardzo przyjemne.
Bardzo jestem dumna, że mam takiego
męża scenicznego! Podobnie z synami.
Ja, oczywiście, zachwycam się wszystkim, co robią moje dzieci. Ale czasem
staram się spojrzeć obiektywnie, profesjonalnie, jak aktorka na aktora. Rozmawiamy o rolach, coś sobie podpowiadamy. Pracujemy nad tekstem.
I wtedy „od garnków” rzuca Pani jakieś kwestie sceniczne?
Nie. Siadamy, żeby to zrobić spokojnie.
Przy garach uczę się swoich tekstów.
„Szklaną menażerię” graliśmy ponownie
po czterech miesiącach przerwy, więc
zanim odbyła się próba wznowieniowa w teatrze, to sobie ją przez tydzień
grałam jak monodram.Tekst miałam
już w głowie. Ale żeby on był nie tylko
w głowie i w sercu, ale również na języku, to trzeba ciągłej pracy. Kiedyś osoba
związana przez lata z teatrem, stwierdziła podczas rozmowy o pracy aktorów:
„Co wy tam gadacie! Raz się nauczycie
tego tekstu i potem klepiecie w kółko to
samo!” Pomyślałam sobie wtedy: Boże!
Może rzeczywiście ludzie tak myślą, że
to jest taka klepanka? Że to jest jak kaseta wideo? Włączysz o każdej porze nocy
i dnia i leci to samo… Ale to nie jest tak.
Aktor jest jak chirurg, który za każdym
razem stając na sali operacyjnej musi się
skupić i pomyśleć: „Jak ja ten wyrostek
mam wyciąć?”. Tu nie ma rutyny.
Po wielu latach na scenie, czym jest
dla Pani aktorstwo?
To bardzo trudno określić. W teatrze są
czasem chwile, kiedy pytamy samych
siebie: „Co ja tu robię?” Ale tak bywa
w każdym zawodzie. Znajoma niedawo
mi powiedziała: „Pani Bożenko, u nas
na poczcie jest to samo!” No i taka jest
prawda! Ale trzyma mnie w teatrze to,
że mogę komuś coś dawać. Widzę, że ta
moja praca powoduje, że albo się ktoś
uśmiechnie, albo złapie za głowę, albo
wzruszy. Ktoś inny pójdzie do domu i zamyśli się nad swoim losem. Może inaczej
spojrzy na kogoś, o kim miał złe zdanie.
Ktoś się ubawi. Pomyśli sobie: „podoba
mi się”, albo „nie podoba”. Cieszy mnie
to, że mogę wzbudzać emocje u osób,
które przychodzą do teatru zobaczyć, co
ja tam przez te półtora czy dwa miesiące
z reżyserem wymyśliłam.
A Pani emocje? Kiedy staje Pani na
scenie razem z mężem i synem; czy
nie rozprasza Pani troska o to, jak im
się powiedzie?
Nie. Z Michałem graliśmy razem w bajce
„Turandot”, mieliśmy scenę razem. To
było bardzo miłe. Patrzyłam na niego
nie jak na syna, tylko na partnera, aczkolwiek był ten podtekst dumnej matki...
(śmiech)
A z mężem? Czy nie ma w Pani lęku:
„jak wypadnę w jego oczach?
Myślę, że podświadomie zawsze coś
takiego jest. Na pewnym etapie oczekuję akceptacji tego, co robię. Ale muszę
przyznać, że przu Macieja czuję się pewniej na scenie. Jakby jego obecność była
dopełnieniem tego, co robię.
Od lat każdy grudzień przynosi Państwu świąteczne emocje przeżywane
w teatralnej rodzinie. Myślę o programie „To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza…” reżyserowanym przez
Pani męża.
Cieszę się bardzo, że śpiewamy kolędy,
bo to jest dla nas wspaniałe święto. Dla
Lecha Wierzbowskiego, Jacka Jackowicza i dla mnie śpiewanie to jest nasz
pierwszy zawód. Występuje z nami
Kama Kowalewska, która jest cudownym
i super muzykalnym człowiekiem. No
i oczywiście Fryderyk Stankiewicz, nasz
mistrz. Od lat tworzymy taką teatralną
rodzinę. Bardzo się lubimy. Dobrze
czujemy w swoim towarzystwie. Mamy
podobne poczucie humoru. Już teraz
się cieszę, że po premierze „Napisu” będziemy się spotykać na kolędowaniu.
Śpiewamy tylko kilka razy, po raz pierwszy także w drugim dniu Świąt Bożego
Narodzenia. Cóż, Święta są takie krótkie!
Tym serdeczniej zapraszamy do wspólnego kolędowania.
Dziękuję za rozmowę.
Recenzja
Rodzinna
terapia
„Szklana menażeria” Jabrzyka jednocześnie bawi i budzi refleksje. Znakomicie
nadaje się na wspólny wypad do teatru
rodziców wraz z dorastającymi dziećmi.
Spektakl może przerodzić się w seans terapeutyczny dla całej rodziny.
„Szklana menażeria” jest właściwie relacją
jednego z bohaterów. To zapis kilku wydarzeń z życia rodziny, którą tworzą matka
i dwoje dzieci. Widać wyraźnie, że tych troje
podpisało pakt o wzajemnej tolerancji, który
jednak nagminnie naruszany jest przez głowę rodziny. Względny spokój burzą nie tylko
pretensje matki do dzieci, ale także wspomnienia ojca, który odszedł oraz nasycona
nadzieją wizyta kolegi syna.
Licząca sobie ponad 60 lat sztuka – trafiając
na deski kaliskiego teatru - poddana została (na szczęście!) mocnemu liftingowi przez
tłumacza i dramaturga, Jakuba Roszkowskiego.
Moje menażerie
Oglądałem kilka realizacji najbardziej znanego dramatu Tennesee Williamsa. Wszystkie
telewizyjne. Kiedy tylko zobaczyłem „Szklaną menażerię” w planach repertuarowych
kaliskiego teatru, od razu przypomnieli mi
się Kirk Douglas jako Jim (rok 1950), Katharine Hepburn jako Amanda (rok 1973)
czy John Malkovich jako Tom (rok 1987).
To oczywiście mgliste wspomnienia, bardzo
fragmentaryczne. Z czasów, gdy Telewizja
Polska częściej emitowała stare filmy. Chyba
najpełniejszy obraz w mojej pamięci wiąże
się ze spektaklem z lat 90. w reżyserii Barbary Borys-Damięckiej, w którym rolę matki
zagrała Anna Seniuk, natomiast role męskie
przypadły Grzegorzowi Damięckiemu i Zbigniewowi Zamachowskiemu.
Sięgnąwszy po tekst sztuki od razu uprzytomniłem sobie dobitniej, że „Szklana menażeria” kilka razy próbowała zawładnąć mą
świadomością czy poruszyć moje serce, ale
23
Fot. Mateusz Wajda
jej się to nie udało. Pełen obaw zatem wybrałem się na premierę przedstawienia do
Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego.
Pluszowe kucyki
Już pierwszy rzut oka na scenę sprawił mi
ogromną przyjemność. Nie jestem przeciwnikiem realizmu, ale jednak wolę, gdy poszczególne elementy teatralnego przedstawienia, w tym także scenografia, są dla mnie
zaskoczeniem, a nie jedynie odwzorowaniem
znaków codzienności.
Scena płytka i niezwykle szeroka. Długie rzędy półek, a na nich niezliczona ilość niebieskich pluszowych kucyków. Nic więcej.
Początkowo aktorzy jedynie przysiadają na
nieco szerszej dolnej półce, ale z czasem zaczynają wykorzystywać pozostałe poziomy
gigantycznego regału. Leżą, biegają, zwisają.
Stają się pełnoprawnymi członkami pluszowej menażerii.
Jedyną postacią spoza „półkowego układu”
jest Amanda. Ale to właśnie matka Toma
i Laury zdaje się wprawiać ten cały świat
w ruch.
24
Bożena Show
Grająca Amandę Bożena Remelska od ponad
30 lat jest filarem kaliskiego teatru. Widziałem ją w wielu różnorodnych rolach i dla
mnie na zawsze mnóstwo dramatycznych
postaci będzie miało jej twarz. Jako matka
w „Szklanej menażerii” była jednak wielkim
zaskoczeniem.
Choć to, co oglądamy na scenie, jest – zgodnie
z intencją autora - wspomnieniem Toma, to
mimo wszystko osoby, o których opowiada,
wymykają się spod jego narratorskiej władzy.
Dość szybko orientujemy się, że to Amanda
rządzi światem i wszechświatem. To o niej ta
opowieść. O kobiecie, która wspomina adoratorów sprzed lat i szuka przed lustrem śladów
dawnej świetności. O matce, która tak bardzo
pragnie szczęścia swych dzieci, że swą troskliwością unieszczęśliwia je. Kaliska Amanda jest na równi czuła i żałosna, groteskowa
i wzruszająca, na równi też budząca litość
i agresję. Choć reflektory skierowane są na
Bożenę Remelską, a ona w ich świetle rozkwita, nie znaczy to, że pozostała trójka aktorów
skryła się w cieniu gwiazdy spektaklu.
W inscenizacji Jabrzyka – warto to podkreślić - teatr codzienności przybiera bardzo ciekawy charakter. Jest mieszanką psychologicznej dramy z zabawnymi filmowymi interludiami. Całość wygląda zupełnie naturalnie,
bo „gwiazdorskie” kreacje mają swe źródło
w przeżyciach bohaterów. „Szklana menażeria” w kaliskim teatrze bywa śmieszna, ale
jednocześnie zmusza widza do przyjrzenia
się relacjom w jego własnej rodzinie.
Robert Kuciński
Tennesee Williams „Szklana menażeria”
reżyseria Jacek Jabrzyk
występują
Bożena Remelska (Amanda)
Katarzyna Kilar (Laura)
Remigiusz Jankowski (Tom)
Szymon Mysłakowski (Jim)
premiera styczeń 2011
Na muzycznym
szlaku
Koniec ubiegłego roku zaowocował nagraniem płyty. Czy w tym sezonie również możemy liczyć na krążek z udziałem
kaliskich filharmoników?
Na razie dążymy do tego by wydać tę płytę,
która już powstała w ramach „Amber Road
Project”. Na krążku znajdzie się suita skomponowana przez Włodka Pawlika z okazji
jubileuszu 1850-lecia naszego miasta. Właśnie zakończył się mastering płyty w Nowym Jorku. Dostałem już informację od
Włodka Pawlika, że brzmi to naprawdę nieźle i warto pójść dalej w tych działaniach.
Nie ukrywam, że liczymy tu na dofinansowanie ze strony Urzędu Miasta, bo czasy są
ciężkie, a myślę, że płyta ta będzie doskonałym narzędziem w promocji Kalisza.
W składzie orkiestry zaszły niewielkie zmiany personalne.
Po czerwcowym konkursie na
koncertmistrzów do zespołu dołączyli Jakub Śmigielski i Dorian
Pawełczak. Jakub Śmigielski jest
byłym muzykiem Orkiestry Sinfonii Juwentus, czyli takiej narodowej studenckiej reprezentacji
muzycznej, a Dorian Pawełczak
jest studentem Akademii Muzycznej w Poznaniu. Obaj są
świetnymi skrzypkami i tworzą
tandem, który bardzo dobrze
sprawdza się w pierwszym
pulpicie, o czym też świadczą
przekazywane nam liczne, pozytywne opinie słuchaczy. Co
prawda w swojej grze bardzo
różnią się od siebie, ale wychodzi to tylko na korzyść.
Każdy z nich ma swoje indywidualne, wyjątkowe cechy,
które wzajemnie doskonale się uzupełniają. Daje to
świetny impuls całemu zespołowi.
Dziękuję za rozmowę.
j Kurzyńsk
i
Czym jeszcze filharmonicy
kaliscy zaskoczą nas w tym
sezonie?
Wiele będzie się działo i mam
nadzieję, że przed nami sporo sukcesów muzycznych.
Z pewnością zadbamy o to,
by nie było mniej ciekawie
Spotkaniom Teatralnym, podczas którego
występować będziemy razem ze śpiewającymi aktorami. Sezon chcielibyśmy zakończyć koncertem galowym w plenerze
(Open Air Gala), tak jak to było w 2011 roku,
bo wiem, że ta idea bardzo się spodobała
publiczności.
Fot. Andrze
niż w poprzednim sezonie artystycznym.
Sezon artystyczny 2011/2012 rozpoczęKontynuowany będzie Multimedia Amber
ty został między innymi wspaniałymi
Road Festiwal, w ramach którego czeka nas
koncertami zorganizowanymi w ramach
kilkanaście ciekawych wystąpień. W grudFestiwalu „Nasz Chopin”. Festiwal ten
niu gościliśmy słynnego wiolonczelistę
uświetniał nam obchody Roku ChopiJohannesa Mosera, z którym zagraliśmy
nowskiego, który za sprawą Filharmonii
przepiękny koncert Antonina Dvoraka,
Kaliskiej nieco się wydłużył...
uznawany za jeden z najwspanialszych
Nie chcieliśmy ograniczać edycji festiwalu
koncertów wiolonczelowych. Zaplanowatylko do Roku Chopinowskiego, dlatego
liśmy również koncert kolęd z cyklu „Prerozszerzyliśmy ideę i w tym roku również
zydent Miasta Kalisza zaprasza”, a także
zorganizowaliśmy koncerty. Choć tym rakoncerty świąteczne dla dzieci i młodzieży.
zem postać Chopina stała się jedynie symW okresie karnawału zagoszczą natomiast
bolem muzyki fortepianowej. Chcąc uniknieco lżejsze propozycje, wystąpi między
nąć przesytu twórczością Chopina, zapreinnymi świetny saksofonista Paweł Gusnar
zentowaliśmy dzieła zupełnie innych komoraz bandoneonista Marcelo Nisinman,
pozytorów. Na początek wystąpił Marian
będziemy także mieli okazję wysłuchać
Sobula, który uraczył nas Etiudami transkoncertu pod batutą Bernarda Chmielarza,
cendentalnymi Franciszka Liszta. Rok 2011
który jest dyrygentem projektu Waldemajest poświęcony temu właśnie kompozyra Malickiego „Filharmonia Dowcipu”. Swój
torowi, toteż chcieliśmy jakoś uobecnić
koncert z orkiestrą będzie miała również
tę postać podczas festiwalu. Na kolejnym
Anna Czartoryska. W cyklu „Filharmonia nie
koncercie wystąpił równie uzdolniony piagryzie” przygotowujemy natomiast koncert
nista - Antonio di Cristofano, a towarzyszył
zespołu Micromusic i wiele innych bardzo
mu świetny, wysoko ceniony w świecie mumiłych niespodzianek. W maju czeka nas
zycznym dyrygent – Claude Villaret. W pokoncert towarzyszący Kaliskim
czątkach października zagościł w Kaliszu
bardzo ciekawy Kwadrofonik, który, chyba
po raz pierwszy w hio.
Muñoz Moren
storii, wykonał Święto
paczką Leticią
zpańską skrzy
his
z
k
ce
Klo
wiosny Igora StrawińAdam
skiego w wersji na dwa
fortepiany i dwie perkusje, z interesującą wizualizacją. Na koniec wystąpiła prawdziwa gwiazda,
Valery Afanssiev, od wielu
lat nieobecny w naszym
kraju. Podczas jedynego
w Polsce występu wykonał z kaliską orkiestrą m.
in. Koncert fortepianowy a-moll Roberta Schumanna.
Zrobił ogromne wrażenie
i na publiczności, i na nas,
muzykach.
Z Adamem Klockiem,
dyrektorem naczelnym
i artystycznym Filharmonii
Kaliskiej rozmawia Justyna
Ratajczyk
25
Recenzja
Sukces
prawej
Każdy, kto choć raz w życiu miał okazję
posłuchać brzmienia wiolonczeli, zrozumie moją miłość do tego instrumentu. Jej
niezwykle głębokie, niskie, melancholijne
tony budzą nawet najgłębiej ukryte emocje.
Tym bardziej cieszy, że Kaliska Filharmonia zorganizowała Festiwal Muzyki Antoniego Stolpe, którego prawdziwą królową
była właśnie wiolonczela.
Antoni Stolpe (1851-1872) to postać bardzo
ciekawa w dziejach muzyki i szkoda, że tak
mało znana. Był wspaniałym pianistą i kompozytorem, którego talent przyrównywano
ówcześnie do talentu Chopina. Niestety, jego
karierę muzyczną przerwała przedwczesna
śmierć. Dzieła Stolpego na wiele lat zostały
zapomniane i dopiero dziś, dzięki usilnym
staraniom prof. Andrzeja Wróbla, zespołu
Camerata Vistula oraz fundacji Pro Musica
Camerata, wracają do sal koncertowych.
Podczas Festiwalu zorganizowanego przez
Filharmonię Kaliską zaprezentowano niemal
całą twórczość kameralną i orkiestrową Antoniego Stolpego i trzeba przyznać, że w pełni zasługuje ona na uznanie, zwłaszcza jeśli
kompozycji tych słucha się w doskonałym
wykonaniu Zdzisława Łapińskiego, Anny Boczar czy Kwartetu Camerata. Utwory, które
artyści ci wykonali na festiwalu, m.in. Wariacje na kwartet smyczkowy, Fantazja na wiolonczelę i orkiestrę, oraz utwory fortepianowe
- Andante As-dur, Sonata a-moll, okazały się
bardzo interesujące, przejrzyste formalnie,
harmonijne, spokojne. Przeplatane dziełami
Stanisława Moniuszki i Fryderyka Chopina
tworzyły zgrabną repertuarową całość. Stolpe więc nie zawiódł. Jednak nie mogę oprzeć
się wrażeniu, że niekwestionowaną gwiazdą
całego festiwalu był Dominik Połoński, który
dzieł Stolpego nie wykonywał.
Dominik Połoński to wybitny polski wiolonczelista, laureat wielu nagród, m. in. Konkursu im. Dezyderiusza Danczowskiego,
Międzynarodowego Konkursu Indywidual26
Dominik Połoński
ności Muzycznych im. Aleksandra Tansmana, Konkursu im. Witolda Lutosławskiego
w Warszawie czy Konkursu im. Johannesa
Brahmsa w Portschach. Koncertował z wieloma orkiestrami i kameralistami na całym
świecie, we Włoszech, w Danii, Rosji, Stanach Zjednoczonych, wszędzie zdobywając
uznanie krytyki i melomanów. Teraz uznanie
zdobył także wśród kaliskiej publiczności
muzycznej. Jego sukces jest tym większy, że
artysta, po przebytej chorobie nowotworowej
w 2004 roku, gra na wiolonczeli tylko przy
pomocy prawej ręki. Na scenę mógł powrócić dzięki kompozytorom, którzy piszą specjalnie dla niego. W Kaliszu wystąpił z kompozycją Olgi Hans – Koncert wiolonczelowy
na prawą. Utwór ten pokazuje, że Olgę Hans
stać na wiele, że jest niezwykle ekspresyjna
i nowatorska, że szuka wciąż nowych rozwią-
Fot. Jakub Seydak
zań formalnych i harmonicznych, co więcej
- odnajduje je i wspaniale łączy. Orkiestra,
harfa, instrumenty perkusyjne, wiolonczela
– genialnie ze sobą tu współgrały. W wykonaniu Dominika Połońskiego koncert ten
brzmiał wprost rewelacyjnie. Rzadko kiedy
spotyka się dziś na scenie muzyka, który tak
na prawdę gra całym sobą, nie tylko na instrumencie. Każdy dźwięk wychodził z wnętrza artysty. Tak grać może tylko człowiek
z pasją, ktoś, kto całym sercem kocha to, co
robi. I ta miłość właśnie stanowi o mistrzostwie. Dominik Połoński na miano mistrza
w pełni zasługuje.
Justyna Ratajczyk
Festiwal Muzyki Antoniego Stolpe odbywał
się w dniach 11,12,13 XI 2011 r.
27
Lubię różnorodność
W listopadzie 2011 roku ukazała się płyta „Signs” - pierwsze anglojęzyczne wydawnictwo
Mietka Szcześniaka. O albumie, który powstawał w Los Angeles, Nashville i Londynie z artystą
rozmawia Tomek Staszczyk
Fot. Tomasz Skórzyński
Co urzekło cię w muzycznej Ameryce?
Bardzo dobrze pamiętam koncert Wendy
(Waldman - wokalistki, muzyka, producentki, a także współautorki repertuaru na
nowej płycie Mietka, „Signs” - przyp. red.)
w Nashville, w klubie „Bluebird”. Na scenie
była tylko ona z pianem i gitarą. Byłem pod
wielkim wrażeniem tego, jak ją tam przyjmowano, jak ludzie reagowali na wszystkie
tekstowe i muzyczne niuanse, mimo, że na
scenie była jedna osoba i nie miała za sobą
zespołu, świateł, efektów zwykle towarzyszących muzycznemu show. Wtedy uświa28
domiłem sobie wagę wielopokoleniowej
tradycji i edukacji muzycznej, świadomość
tamtego, niezwykle uważnego odbiorcy.
Moje pierwsze obserwacje potwierdzały
kolejne koncerty, białych i czarnych. To zupełnie inna kultura odbioru, co oczywiście
wiąże się z kulturą wykonawstwa, twórczości , lansowania nieprzeciętnych rzeczy.
Nowa płyta stanowi pewną zwartą całość, choć nie brakuje na niej piosenek
z różnych muzycznych światów.
Lubię różnorodność. Dla mnie płyta jest
zapisem pewnego etapu w życiu twórcy
- inspiracji, zainteresowań, chęci eksperymentowania. Lubię, kiedy każda piosenka
żyje własnym życiem.
Nową muzykę pisaliście między innymi
w Nashville. To legendarne miejsce nie
tylko dla miłośników country. Odczuwałeś niezwykły klimat tego miasta?
Tak! Wendy oprowadzała mnie po mieście.
Dobrze je zna, ponieważ przez dziesięć lat
mieszkała tam i produkowała płyty legend
muzyki. Całą długą ulicę zajmują domy
i biura managerów, wydawców, ludzi związanych z branżą muzyczną. Co ciekawe, nie
ma tam biurowców - to po prostu piękne
domy, w których, kiedy istnieje taka potrzeba, załatwia się interesy. Nashville jest
jednym z centrów biznesu muzycznego
w Stanach.
Recenzja
Do wykonania hitu sprzed lat, „Save the
best for last”, zaprosiłeś Basię Trzetrzelewską. Skąd pomysł na taki duet?
Poznaliśmy się w 1999 roku, przy okazji
gali Fryderyków. Ona uroczystość prowadziła, ja odbierałem nagrodę. Mieliśmy
razem nagrywać już w 2000 roku. Co nie
udało się wtedy, zrobiliśmy teraz. Wcześniej Basia zaprosiła mnie do udziału w nagraniach swojej płyty, na której zaśpiewaliśmy piosenkę „Wandering”.
Spełnienie
marzeń
Wiem, że propozycję współpracy składał ci niegdyś w Sopocie Dieter Bohlen
(członek duetu Modern Talking - przyp.
Red.).
Właściwie nie ma o czym mówić. Faktycznie zaproponował mi współpracę, przy
czym mnie rodzaj muzyki, jaką Bohlen się
zajmuje nigdy nie interesował, dlatego
odmówiłem i nie żałuję.
Komu poleciłbyś „Signs”?
Nie mam odwagi komukolwiek polecać
tej płyty. Będę szczęśliwy, jeżeli kogoś
zainspiruje. Sensem pracy artysty jest
inspirowanie do rzeczy nieco większych,
ważniejszych, głębszych.
Siódma solowa płyta Mietka Szcześniaka
jest jednocześnie jego pierwszym (prawie
w całości) anglojęzycznym albumem, który
w znacznej mierze powstawał w studiach
amerykańskich z udziałem muzyków pochodzących z USA. „Signs” to płyta po prostu przyjemna, dobrze zaaranżowana, z co
najmniej kilkoma naprawdę ciekawymi
kompozycjami.
Płyta Mieczysława Szcześniaka promuje
jego rodzinne miasto. Na albumie i wszelkich wydawnictwach promocyjnych
umieszczono herb Kalisza. Teledysk do
jedynego w języku polskim utworu „Rzeczy
zmieniają się” powstał w naszym mieście.
A wystąpili w nim m.in. krewni i przyjaciele
artysty.
Na „Signs” rewolucji nie ma - Mietek jest
przede wszystkim wokalistą i najbliższa jest
mu forma piosenki, zwykle w spokojnym,
stonowanym wydaniu, najczęściej z wyraźną linią melodyczną, z aranżacjami, których
fundamentem są instrumenty akustyczne.
Są wśród nich rzeczy bardziej dynamiczne
(transowy „Build that boat”, czy podszyty
soulem i gospel „Every body and soul”), ale
dominują ballady (żeby użyć tradycyjnej nomenklatury). Wśród tych ostatnich moim
faworytem jest „Updown” - piosenka zaaranżowana na głosy i gitary z naprawdę efektowną linią melodyczną. Warto też zwrócić
uwagę na duet Mietka z Basią Trzetrzelewską
- artyści wykonują „Save the best for last”, hit
sprzed lat, najbardziej znany w wykonaniu
Vanessy Williams. To przede wszystkim dowód na to, że dobra piosenka broni się właściwie w każdej aranżacji. Co oczywiście nie
oznacza, że pozostałych
fragmentów płyty Mietek powinien się wstydzić
(dobrym tego przykładem
jest zamykający album
„Dreamer in you”).
W tekstach na płycie dominuje wiara, nadzieja
i miłość i nie ma w tym
żadnych religijnych podtekstów. Mietek taki po
prostu jest i chwała mu za
to, że nie próbuje zmieniać się na siłę.
Wiem, że ważne są dla ciebie teksty, które towarzyszą muzyce.
Muzyka, linia melodyczna mają służyć tekstom. To słowa przemyślane i świadomie
umieszczone. Muzyka ma pomóc w wyeksponowaniu przekazu. To płyta bardzo
ważna dla mnie i dla Wendy. Ludzie, którzy
towarzyszyli nam w procesie twórczym
wierzyli w ten projekt, w pełni się w to zaangażowali i wspierali w niepewnościach.
Ta płyta połączyła ze sobą wielu ludzi ...
Myślę, że będzie z tego jeszcze wiele dobrych owoców. Dla paru ludzi w Los Angeles nasz Kalisz stał się ważnym miejscem
na Ziemi. I pewnie do nas przybędą :))
Dziekuję za rozmowę.
Trzeba przyznać, że faktycznie wyszło naturalnie i, co równie ważne w przypadku
Mietka, spójnie. To zdaje się pierwsza płyta
pochodzącego z Kalisza artysty, która broni
się jako całość. Na co pewnie zdecydowany
wpływ miała Wendy Waldman - główna producentka albumu, wokalistka i współautorka
repertuaru płyty.
Kiedy rozmawiałem z Mietkiem niemal dokładnie rok temu, mówił: „To moja pierwsza
płyta anglojęzyczna, co wyszło naturalnie, bo
tworzyłem ją z muzykami ze Stanów. Nowy
album jest spełnieniem moich marzeń. Jako
młody chłopak chodziłem po ulicach miasta
z walkmanem, marząc o tym, żeby kiedyś
dotknąć prawdziwej amerykańskiej kultury
muzycznej, z białymi i czarnymi. Po wielu
latach i długiej drodze to się spełniło”.
Od całości odstaje nieco
polskojęzyczny „Rzeczy
zmieniają się” (klip do
piosenki nakręcony został w Kaliszu) - skoczny,
melodyjny utwór, z pozytywnym przekazem, który
z pewnością będzie promował „Signs” w polskich rozgłośniach radiowych.
„Signs” to z pewnością wielki skok jakościowy w karierze Mietka Szcześniaka. Przekonywać o tym będą pewnie dystrybutorzy płyt
- ci, którzy przekonać się dadzą, z pewnością
nie zrobią błędu.
Tomek Staszczyk
29
30
Artur Szyk
Artysta, Żyd, Polak
Ludzie-legendy. Dużo takich znamy. Ale są i przedmioty, dzieła, dokumenty, które przeszły do
legendy. Z różnych powodów, takich choćby, że zaginęły gdzieś, nie wiadomo gdzie przez nieroztropność ludzi. Albo rozsypał je wiatr historii. Wiemy tylko, że były i odegrały ważną rolę.
Do legendy przeszedł Statut Kaliski i to
w dwóch postaciach: jako akt prawny,
wielka karta praw danych Żydom i jako
dzieło sztuki stworzone przez Artura Szyka.
Kodeks kaliski, nazywany statutem, i - dla
uwznioślenia jego wagi - konstytucją polskich Żydów, nadany został przez księcia
kaliskiego Bolesława Pobożnego w 1264
roku. Potwierdzony przez Kazimierza Wielkiego i jego następców, obowiązywał – jak
się okazało – przez pięćset lat, aż do końca
I Rzeczypospolitej. Z czasem, zwłaszcza po
upadku państwa, przeszedł w świadomości
powszechnej w sferę symboliczną, stał się
wielką kartą polskiej tolerancji i gościnności.
Stał się legendą historyczną równie ważną
dla Żydów, jak i dla Polaków. Był dowodem
na bliskość dwóch narodów, które potrafiły żyć pod tym samym niebem w zgodzie
i wzajemnym szacunku.
Jest i druga legenda Statutu: niezrównanego, porywającego dzieła sztuki, które wyszło
spod ręki – jak sam twórca się określał –
Artysty, Żyda, Polaka. Artur Szyk to postać
o biografii bogatej, barwnej i fascynującej.
Żył i tworzył w Polsce, we Francji, Anglii
i Stanach Zjednoczonych, zmarł w 1951
roku w wieku 57 lat. Gdyby nie druga wojna
- a walczył w niej piórem, ołówkiem i pędzlem mawiając: „Sztuka może być równie
silną amunicją jak broń palna” - najchętniej
poświęciłby się swojej ukochanej historii
i opowieściom biblijnym. Jednakże osobiste przeżycia żołnierskie z pierwszej wojny
i wojny z nawałnicą bolszewicką w 1920
roku, w której oddał Polsce swój znakomity
talent rysownika tworząc propagandowe
plakaty oraz doświadczenia człowieka, który
zawsze stał po stronie słabszych, sprawiły, że
jego kodeks etyczny nakazywał mu jedno:
nie być obojętnym. I nie był. A w tym, co
robił, był doskonały. Każdy z jego rysunków,
a zwłaszcza karykatury nazistowskich wodzów, były świetnie wymierzone i trafiały
w cel. Stół artysty był polem bitwy, z którego
pierzchali najwięksi wrogowie, jak widać to
na jednym z autoportretów.
W Polsce byłby twórcą najpewniej zapomnianym, gdyby nie Statut Kaliski. Przystąpił do tego dzieła już na paryskim bruku
w 1926 roku, pod wpływem przewrotu ma31
jowego. On, piłsudczyk z przekonania i pełen atencji dla marszałka. Przez dwa lata, nie
odrywając się ani na chwilę od pracy, w trudzie, znoju i biedzie stworzył 40 dzieł-kart
wypełnionych historią Polski i dziejami Żydów, którzy nad Wisłą i Wartą znaleźli dom
rodzinny. Wzorował się na średniowiecznej
sztuce zdobienia ksiąg rękopiśmiennych
miniaturowymi ilustracjami, iluminacjami.
Statut w takiej postaci wystawiony został
w 1931 r. m. in. w Londynie, Genewie,
Paryżu, Nowym Jorku, w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Wszędzie stając się
prawdziwą sensacją artystyczną. Polskiej
publiczności pokazany został w Warszawie,
w Muzeum Narodowym oraz na prywatnych
prezentacjach: Ignacemu Mościckiemu na
Zamku Królewskim, Józefowi Piłsudskiemu
w Belwederze. Następnie odbył swoiste tournée po kraju pod patronatem ministra spraw
32
zagranicznych. W latach 1933-1934 Statut
wraz z innymi pracami twórcy obejrzało
czternaście polskich miast, w tym także
Kalisz, co dało asumpt do manifestacji przyjaźni między polską i żydowską ludnością
miasta.
Najnowsze kaliskie przygody ze Statutem
zaczęły się w 2009 r. Szczery zamiar organizatorów II Dni Kultury Żydowskiej pokazania publicznego Statutu powiódł się częściowo. Otóż nie było wówczas i w Kaliszu,
i w innych miastach kompletnego egzemplarza. Także próba wydania reprintu na jubileusz 18 i pół wieku miasta spełzła na niczym.
Zdarzają się wszakże w naszym życiu szczęśliwe trafy. Przed trzema miesiącami, już po
otwarciu przekrojowej wystawy twórczości
Artura Szyka towarzyszącej 21. Festiwalowi Kultury Żydowskiej w Krakowie,
znaleziony został w zbiorach muzycznych
Biblioteki Jagiellońskiej, w kolekcji Ignacego Paderewskiego, kompletny egzemplarz
podarowany genialnemu pianiście, współtwórcy niepodległej Polski z następującą
inskrypcją: „Ignacemu Janowi Paderewskiemu, Jednemu z najwspanialszych Synów Polski Odrodzonej w bezgranicznym
uwielbieniu hołd składa Żyd polski Artur
Szyk. Paryż 13 XII 1934”. Egzemplarz ten
można obecnie oglądać w Stradomskim
Centrum Dialogu w Krakowie na wystawie
zorganizowanej dzięki niestrudzonemu
promotorowi wszelkich działań, które służą
zbliżaniu kultur i ludzi prof. Aleksandrowi
Skotnickiemu.
Co dalej będzie się działo ze Statutem?
Zarówno Uniwersytet Jagielloński, jak
i miasto Kraków zainteresowane są wydaniem reprintu. W tym gronie nie powinno
zabraknąć także Kalisza. I taka deklaracja
została przyjęta z dużą satysfakcją przez
prezydenta prof. Jacka Majchrowskiego
i rektora UJ prof. Karola Musioła. A więc
doczekamy się tego, że w naszych rękach
znajdzie się fenomenalna praca największego XX-wiecznego miniaturzysty, który
stworzył ilustrację dziejów dwóch narodów
na podstawie dokumentu prawnego, który
ujrzał światło dzienne właśnie w Kaliszu.
Jednakże dzieło Szyka jest czymś więcej
niż iluminacją, jaką znamy z prac średniowiecznych kopistów. Ta Wielka Karta
Wolności, Jewish Magna Carta, jest wielką
ilustracją 700-letniej obecności Żydów
w Polsce, w różnych czasach i epokach - od
mincerzy kaliskich z czasów Mieszka Starego, po Berka Joselewicza, bohatera dwóch
narodów z insurekcji kościuszkowskiej
- składająca się z barwnych obrazów historycznych, alegorycznych, rodzajowych przepięknej urody, pełnych urzekających detali
i szczegółów, ludzkich fizjonomii, scen
poważnych i zabawnych. Każda z miniatur,
frontispisy, pyszniące się ornamentyką obramowania stron, herby miast i ziem, orzeł
polski i litewska Pogoń, portrety Bolesława
Pobożnego i Kazimierza Wielkiego i innych
bohaterów naszej historii, każde z nich jest
dziełem sztuki najprzedniejszej marki.
Być może doczekamy się w Kaliszu także dużej wystawy prac Artura Szyka już
w przyszłym roku, co byłoby niepowszednim wydarzeniem w życiu kulturalnym
miasta.
Ryszard Bieniecki
W artykule wykorzystano
oryginalne prace Artura Szyka.
Strona 30 „Statut Kaliski”
Strona 31 Autoportret A. Szyka w postaci
renesansowej pieczęci
Strona 32 Autoportret z 1946 roku
Jubileusz
Mistrza
Fot. Tomasz Skórzewski
Władysław Kościelniak, znany i lubiany kaliski
artysta grafik, niestrudzony dokumentalista dziejów miasta świętował dwa jubileusze: 95. urodziny
i 60-lecie pracy twórczej. Urodziny Mistrza to niezwykłe święto. Co roku do pracowni przy ul. Górnośląskiej z życzeniami spieszą przedstawiciele
władz miasta, artyści, przyjaciele, dziennikarze.
Wszyscy miłośnicy jego twórczości.
Mistrz ołówka, pędzla i słowa pisanego, miłośnik historii swego rodzinnego miasta i niestrudzony dokumentalista jego dziejów. W zaciszu
swej pracowni przy ul. Górnośląskiej tworzy od
ponad 50 lat. Tutaj też, w otoczeniu książek, dokumentów, obrazów i pamiątek z licznych wypraw przyjmuje urodzinowych gości, życzliwe
mu osoby, które od lat śledzą i wspierają jego
artystyczne działania.
21 września życzenia nieustającej siły i energii do pracy oraz wielu jeszcze twórczych dokonań, płynących z miłości do rodzinnego miasta
złożyli jubilatowi przedstawiciele władz samorządowych i wojewódzkich: prezydent Kalisza
Janusz Pęcherz, przewodniczący Rady Miejskiej
Grzegorz Sapiński, wiceprezydent Dariusz Grodziński, Marzena Ścisła, naczelniczka Wydziału
Kultury i Sztuki, Sportu i Turystyki UM oraz
Kazimierz Kościelny, wicemarszałek Sejmiku
Województwa Wielkopolskiego.
- Dostojny Jubilacie, drogi Mistrzu! Minione dziesięciolecia twórczej pracy artystycznej
w dziedzinie grafiki, rysunku, malarstwa oraz
publicystyki historycznej, składają się na bogactwo Pańskich dokonań. W gronie kaliskich
artystów zajmuje Pan miejsce poczesne i wyjątkowe. Dzięki szerokiej wiedzy historycznej, przy
sprawnym wykorzystaniu plastycznego warsztatu artystycznego, spopularyzował Pan wśród
kilku pokoleń kaliszan, w Wielkopolsce, a także
w kraju i na świecie – piękno najstarszego z polskich miast, zyskując miano wiernego i wrażliwego portrecisty rodzinnych stron. Niezapomniane
pozostają również dla odbiorców sztuki szkice,
rysunki, akwarele i obrazy związane z licznymi
peregrynacjami po świecie. Z okazji Jubileuszu
95. urodzin, składamy Panu najszczersze wyrazy uznania, a także najlepsze życzenia dalszych
sił i nieustającego zapału w pomnażaniu kulturalnego potencjału Kalisza – mówił prezydent
Janusz Pęcherz, wręczając jubilatowi okolicznościowy adres.
Wśród spieszących z życzeniami nie zabrakło przedstawicieli środowisk naukowych:
Krzysztofa Walczaka, prezesa Kaliskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, którego Władysław
Kościelniak był współzałożycielem oraz Ewy
Andrysiak z Towarzystwa Przyjaciół Książki,
które Jubilat również współtworzył i którego
jest honorowym członkiem.
W prezencie od władz miasta Władysław
Kościelniak otrzymał stylowe przybory do kaligrafii i zestaw pędzli. Nie zabrakło kwiatów
i upominku dla żony - Janiny, która z miłością
i oddaniem towarzyszy artyście od ponad sześćdziesięciu lat. Jest pierwszym i najsurowszym
krytykiem jego artystycznych dokonań. Nana,
jak mówi o niej zdrobniale Mistrz Władysław,
jest jego dobrym duchem i najlepszym przyjacielem, który wspiera jego twórcze działania.
A te wciąż są imponujące. Wakacyjne wędrówki pana Władysława po okolicach Kalisza
zaowocowały pięćdziesięcioma nowymi akwarelami.
Władysław Kościelniak w bieżącym roku
obchodzi zarówno 95-lecie urodzin jak i 60-lecie pracy twórczej. Ten niezwykle popularny
artysta grafik, rysownik, autor ekslibrysów,
plakatów, z zamiłowania historyk i dokumentalista dziejów Kalisza, swoje zainteresowania
historyczne poświadczył m.in. jako współautor „Kroniki Miasta Kalisza” i współtwórca
wystaw m.in. „Kalisz wczoraj i dziś” w ratuszowej wieży udostępnianej licznym grupom
turystów odwiedzających nasze miasto. Z jego
inspiracji i według jego projektu powstał jedyny w swoim rodzaju Pomnik Książki na kaliskich plantach.
Przemierzając Kalisz oraz wędrując przez
miasta i wioski naszego regionu, stworzył
niezwykle bogate, artystyczne archiwum zabytkowych obiektów, między innymi 84 drewnianych kościołów byłego województwa kaliskiego. Na łamach „Ziemi Kaliskiej” w ciągu
ponad 20 lat stworzył i nadal redaguje felietony
„Wędrówki ze szkicownikiem”.
Jego twórczość plastyczna – grafika i malarstwo – prezentowana była na ponad 40 wystawach indywidualnych i 200 zbiorowych.
Władysław Kościelniak jest żywą historią
Kalisza, jak sam mówi „przeżył z tym miastem i nadal przeżywa jego wzloty i smutki”.
Powszechnie znany, lubiany, ceniony, jak mało
kto potrafi ukazać Kalisz słowem i rysunkiem,
a dzięki twórczej pasji i niespożytej sile artystycznej duszy wciąż podejmuje nowe wyzwania. W uznaniu zasług dla popularyzowania
historii Kalisza, ogromnego wkładu w działalność publiczną i dziennikarską dokumentującą historię regionu kaliskiego i wzbogacającą
kulturę polską Rada Miejska przyznała Władysławowi Kościelniakowi najwyższe wyróżnienie – tytuł Honorowego Obywatela Miasta Kalisza, a Minister Kultury i Dziedzictwa
Narodowego na wniosek Prezydenta Miasta
odznaczenie „Zasłużony dla kultury polskiej”.
Karina Zachara
33
Fot. Artur Bonusiak
Impresje,
kolory,
detale
Impresje, kolory, detale
Wystawa ta jest bardzo osobistym zapisem licznych podróży do wnętrza miasta, zapisem impresji z wędrówek jego ulicami, zaułkami, placami, ścieżkami znanymi wszystkim i osobnymi.
Jest zapisem fascynacji. Tak, bo tylko fascynacja – czymś lub kimś – zmusza człowieka do ciągłych powrotów, a artystę do poszukiwania takich środków wyrazu, które tę fascynację mogą
wyrazić, pokazać jej wyjątkowość, istotę i magię. A że Artur B. zafascynowany jest Kaliszem,
widać w każdej niemal pracy. Więcej, znalazł sposób na wyrażenie swoich emocji i bardzo osobistego stosunku do miasta.
Stąd ciasne kadry, posiłkowanie się detalami i fragmentami, gra kolorami przez intensyfikowanie głębi i rozpiętości tonalnej aż do granic nierzeczywistych, surrealistycznych.
No tak, może ktoś powiedzieć, ale co z tego wynika? Odpowiem krótko: wynika ta ekspozycja,
będąca dowodem na istnienie takiego miejsca pod słońcem, które potrafi fascynować, kusić,
wciągać, prowadzić grę: ukrywać swe bogactwa, by je za którymś razem odsłonić. I tę grę ze
swoim miastem prowadzi Artur B. Z rezultatem dobrze widocznym.
[R. Bieniecki, ze wstępu do katalogu wystawy]
34
Wystawa Artura Bonusiaka „Kalisz, Kalisz, Kalisz” prezentowana była w Hamm oraz w Brukseli.
Fot. Artur Bonusiak
Artur Bonusiak (1962) - historyk, absolwent Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie. Pierwsza wystawa fotograficzna
w 1982 roku w Galerii „Wieża Ciśnień” wraz z Krzysztofem Sibrechtem. Podczas studiów kilka indywidualnych wystaw; współzałożyclel Akademickiej Agencji Fotograficznej. Od 1979 roku dokumentalista festiwali jazzowych w Kaliszu. Wystawy: Teatr
Tańca Współczesnego” (1999), „Jazz” (1998), „Twarze jazzu” (2004), Głogowskie Spotkania Jazzowe (2007). Uprawia fotografię
reportażową, czasem zajmują go pejzaże i eksperymenty z ruchem.
35
Fot. Agnieszka Andrzejewska
Maciej Guźniczak
Sztuka
polsko-białoruska
Międzyuczelniana wymiana studentów
to dla wielu młodych ludzi doskonała
okazja do zdobycia nowych umiejętności
i doświadczeń, poznania innych kultur
i społeczności. Z takich możliwości korzystają studenci kierunków artystycznych
kaliskiego Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego UAM, który od wielu lat współpracuje z Grodzieńskim Uniwersytetem
Państwowym im. Janki Kupały.
W ramach umowy pomiędzy Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu,
Wydziałem Pedagogiczno-Artystycznym
w Kaliszu oraz Uniwersytetem im. Janki
Kupały w Grodnie corocznie odbywają się,
przemiennie w Kaliszu i Grodnie, studenckie plenery. W tym roku kolej przypadła na
kaliskich żaków. We wrześniu studenci edukacji artystycznej w zakresie sztuk plastycznych, wraz z opiekunem dr. Maciejem Guźniczakiem, zagościli na Białorusi. Ich pobyt
w Grodnie zbiegł się w czasie z obchodami
20. rocznicy istnienia tamtejszego Wydziału Sztuki. To jubileuszowe spotkanie miało
wydźwięk niemalże symboliczny, bowiem
można powiedzieć, że grodzieński wydział
jest bratem bliźniakiem jednostki kaliskiej.
36
– Kiedy dwadzieścia lat temu przedstawiciele i pracownicy naukowi Uniwersytetu
im. Janki Kupały przyjeżdżali do Kalisza
na konferencje, podpatrywali, w jaki sposób funkcjonują u nas kierunki artystyczne.
Wkrótce doszli do wniosku, że również u nich
jest zapotrzebowanie na tego typu edukację.
Na wzór kaliskich kierunków artystycznych:
plastycznego i muzycznego, powstały więc
tożsame kierunki na Uniwersytecie w Grodnie – opowiada dr Maciej Guźniczak. Był to
doskonały przyczynek do nawiązania bliższej współpracy pomiędzy ośrodkami.
Kaliszanie wzięli aktywny udział w jubileuszowych uroczystościach. Zorganizowane zostały między innymi dwie wystawy.
Pierwsza z nich to indywidualna wystawa
grafiki Macieja Guźniczaka, zresztą pierwsza jak dotąd wystawa prac artysty w Grodnie. Została ona przyjęta z dużym zainteresowaniem, zwłaszcza przez młodych
adeptów sztuki, którzy chcieli szczegółowo
poznać tajniki techniki wykorzystanej przez
autora, jak również zapoznać się z jego czarno-białą wizją świata. Samemu artyście najbardziej spodobała się jednak sama ceremonia otwarcia wystawy.
– Co prawda na początku są przemowy,
oj! bardzo długie, ale potem następuje wspaniała uroczystość zapalenia świecznika. Ceremonia ta odbywa się zawsze w atmosferze
pewnej nabożności, ma wymiar mistyczny.
Świecznik zapalany jest przez autora i organizatorów wystawy i pali się przez cały czas
trwania wernisażu – wspomina.
Druga ekspozycja prezentowała prace
studentów, będące artystycznym pokłosiem ich tegorocznego pobytu na Białorusi.
– Bierzemy udział w Międzynarodowej Wymianie Plenerowej, co oznacza, że
w trakcie pobytu w Grodnie wszyscy studenci obowiązkowo uczestniczą w zajęciach
praktycznych w plenerze. Powstają prace,
które potem prezentujemy na specjalnie zorganizowanej wystawie poplenerowej – tłumaczy Maciej Guźniczak. Powstałe podczas tych plenerów artystyczne realizacje
prezentują miejsca, które studenci mieli
okazję tam zwiedzić. Przedstawiają więc
one nie tylko Grodno, ale także Nowogródek, niezwykle uroczy odcinek Kanału Augustowskiego, Nieśwież oraz Mir, którego
głównymi atrakcjami są zespoły pałacowo-zamkowe. Podobnie jest, gdy grodnianie
przyjeżdżają do nas. Zwiedzają wówczas
nie tylko Kalisz, ale też Gołuchów czy Antonin, a szczególną ciekawostką architektoniczną, w czasie ich ostatniego pobytu
w Polsce, okazała się bazylika w Licheniu.
Ogromnie cieszyć powinna kaliszan, informacja, że wszystkie ostatnio powstałe
w Grodnie prace naszych studentów okazały się bardzo dobre i zostały przez gospodarzy zatrzymane.
– Świetnie oddały ducha i charakter miasta. Młodzi ludzie, którzy pojechali ze mną
na Białoruś, okazali się bardzo wrażliwi
i pokazali naprawdę dobrą szkołę rysunku
i malarstwa plenerowego – podsumowuje
Maciej Guźniczak. I podkreśla, że wyjazd
na międzyuczelnianą wymianę jest swego
rodzaju nagrodą dla najlepszych, za pracę,
zaangażowanie i postawę artystyczną.
Współpraca z Grodnem z roku na rok
przynosi coraz lepsze i ciekawsze efekty.
Pozwala na wzajemne zrozumienie obu
kultur.
– Chciałbym, żeby w przyszłości, kiedy
nadejdzie odpowiedni czas dla Białorusi,
a taki czas nadejść musi, Grodno stało się
miastem partnerskim Kalisza. Byłoby pięknie. To miasto to świetny ośrodek nie tylko
dla wymiany kulturalno-oświatowej, ale
także gospodarczej. W Grodnie, pomimo
że jestem ogromnym fanem Kalisza, czuję
się jak u siebie w domu – zapewnia Maciej
Guźniczak
Justyna Ratajczyk
Fot. Mariusz Hertmann
Aura wyrzuconych
przedmiotów
Takim właśnie tytułem trzy europejskie
galerie opatrzyły goszczone przez nie
w tym roku wystawy prac kaliskiego artysty malarza, Wiktora Jerzego Jędrzejaka.
Odnotowując sukces autora, my także
sięgamy po ten tytuł, uznając tym samym
jego urodę i trafność.
Kończący się właśnie rok 2011 przyniósł
Wiktorowi Jędrzejakowi trzy wystawy prezentowane w dwóch miastach europejskich.
Pierwsza z nich gościła od czerwca do
września w bawarskim miasteczku Aichach
niedaleko Monachium. Miasto jest wpraw-
dzie niewielkie, może się jednak poszczycić
całkiem niezłą galerią sztuki prowadzoną
przez jej właścicielkę, Ulrike Schiele. Kaliski
artysta współpracuje z Galerią Schiele od lat.
W tym roku podzielił się z Bawarczykami
swoją czułością dla wyrzuconych przedmiotów. To główny i ulubiony motyw twórczości
Jędrzejaka. Oskrobane dzbany, kufle z wyszczerbionym brzegiem, talerze prezentujące
mapę pęknięć, cynowe naczynia pokryte
patyną czasu i przede wszystkim gliniane
garnki wabiące oko krągłością kształtów
i ciepłem kolorów… A wszystko to malowa-
ne na starych okiennicach, drzwiach od szaf,
ułomkach drewna niosących ze sobą swoją
własną tajemniczą przeszłość. Jak stwierdził
jeden z niemieckich krytyków: Jędrzejak
„maluje na nich jak prawnuk flamandzkich
mistrzów martwych natur z odległego,
minionego czasu. (…) Poszukiwanie i odnalezienie jest częścią aktu jego twórczości,
istotą jego estetyki i odbiciem jego obrazu
świata. Wyrzucone przedmioty, zdawałoby się nikomu niepotrzebne, przemienia
w dzieła sztuki i tym samym wprowadza
je na nowo w obecny czas i obecny świat.
37
Nadaje temu co zapomniane, wyrzucone
i zagubione nową rolę, a tym samym nowe
miejsce w świecie. 1
Wiktor Jędrzejak podkreśla, że tak trafne
odczytanie jego twórczego zamysłu i tak
przychylny odbiór możliwe są dziś tylko na
tych obszarach Europy, które nie poddały
się jeszcze wszechogarniającemu terrorowi
nowoczesności. O dziwo jednak, na pozorną
staroświeckość „wyrzuconych przedmiotów” otworzyły się w tym roku również dwa
Wiktor Jędrzejak
miejsca w stolicy Finlandii – Helsinkach. 26
września „garnki” Jędrzejaka zajaśniały pełnym blaskiem w punkcie uważanym wręcz
za synonim nowoczesności, czyli w siedzibie
Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej.
Za sprawą Ambasady Polskiej w Finlandii
i ambasadora Janusza Niesyto, a także dzięki
zaangażowaniu Katarzyny Drozd „Aura wyrzuconych przedmiotów” towarzyszyła obję1 Berndt Herrmann, „Gespinst aus Raum und
Zeit „, Aichacher Zeitung, 11 Juni 2011, tłum.
Ewa Tahbazian.
38
ciu przez Polskę prezydencji w Radzie Unii
Europejskiej. Miejsce i czas sprawiły, że na
wernisażu wystawy dosłownie roiło się od
znakomitych gości ze świata polityki i kultury, którzy nie ograniczyli się do uświetnienia
wydarzenia swoją obecnością, ale z uwagą
oglądali obrazy i wnikliwie komentowali
je w rozmowach z autorem. Ten – jak sam
przyznaje – do dziś pozostaje pod wrażeniem kontaktu z ambasadorami rozmaitych,
nieraz bardzo egzotycznych krajów. Cieszy
Fot. Tomasz Skórzewski
go również fakt obecności jego obrazów
w tym miejscu nawiedzanym tłumnie przez
obywateli całego kontynentu, a także gości
spoza jego granic.
W połowie października ekspozycję przeniesiono z miejsca spotkań Komisji Europejskiej do helsińskiej prywatnej Galerii Art
„Frida”, której właścicielką jest Pirjo Olantera. Tam również twórczość kaliszanina spotkała się z dużym zainteresowaniem.
Jolanta Delura
Fot. Mariusz Hertmann
Umilkli ludzie,
przemówiły rzeźby
Przed rokiem kaliski krajobraz artystyczny zubożał o jedną z najbardziej malowniczych postaci. Był nią Bogdan Jarecki – utalentowany rzeźbiarz. Jego życie
i twórczość przypomniała wystawa w Wieży Ciśnień. Bo gdzieżby indziej, skoro
właśnie Bogdan był ojcem pomysłu, by stała się ona przybytkiem sztuki.
Bogdan Jarecki, samouk, któremu Ministerstwo Kultury przyznało potwierdzone stosownym dokumentem
prawo do używania tytułu artysty rzeźbiarza. W 1987
r. uznało również jego niezaprzeczalny wkład w rozwój
miejscowego środowiska kulturalnego, honorując go
odznaką przyznawaną zasłużonym działaczom kultury.
Tytuły tytułami, a w grodzie nad Prosną traktowano
Bogdana Jareckiego z przymrużeniem oka. Nie zmieniły tego liczne wystawy i fakt, że był jednym z bardzo
niewielu w tym czasie kaliskich rzeźbiarzy. Kiedy 23
września 2010 r. dotarła do miejscowych mediów wiadomość, że Artysta nie żyje, zaroiło się od wspomnień
i barwnych anegdotek. Powracał w nich przede wszystkim malowniczy kostium, którym wyróżniał się spośród szarego ulicznego tłumu, a także liczne prowokacje
natury artystycznej i towarzyskiej. Z jednej strony było
w tym wszystkim coś z pozy cyganerii młodopolskiej,
z drugiej - ze Stracha na Wróble ze znanej bajki o Czarnoksiężniku z krainy Oz. O samej twórczości Jareckiego
z okazji jego śmierci mówiono raczej niewiele i ogólnikowo.
Kiedy umilkli ludzie, przemówiły rzeźby. 21 października 2011 r. w kaliskiej „Wieży Ciśnień”, która
dzięki niemu stała się oficjalnym przybytkiem sztuki,
otwarto wystawę prac Artysty. Nie wiadomo skąd
wzięła się niesprawiedliwa, a jednak od czasu do czasu
powracająca opinia, że Jarecki był dość przeciętnym
twórcą. Być może wynikła ona po prostu z powierzchowności naszego patrzenia na sztukę, wiecznego
oczekiwania na epatowanie niezwykłością i nowocze39
Fot. Agnieszka Andrzejewska
40
snością. W odróżnieniu od swojej kolorowej powierzchowności i prowokującego
nieco stylu bycia, Bogdan Jarecki był artystą niezwykle poważnym, co nie znaczy, że
pozbawionym poczucia humoru.
Kaliska wystawa przykuwa uwagę oglądającego dwoma narzucającymi się z wielką siłą spostrzeżeniami. Pierwsze z nich
to zaskakujący widza niemal „od progu”
motyw rozdarcia w prezentowanych tu
pracach. Zupełnie jakby Artysta zza grobu
puszczał do nas oko, mówiąc: „Te wszystkie wygłupy, te fajki, kapelusze, apaszki
i szmatki, to było tylko przebranie! Naprawdę byłem inny.” Rzecz druga to temat,
którym od początku do końca tej wystawy
pozostaje człowiek. Raz są to dość naturalistyczne sylwetki dziecięce, innym razem
mocno uproszczone postacie kobiece, na
koniec wreszcie abstrakcje, nie pozostawiające jednak cienia wątpliwości, że chodzi
w nich o człowieka, a ostatecznie o samego
artystę. Jarecki dokonywał swoistego zabiegu przeniesienia bohaterów w czas, który
można by nazwać czasem uniwersalnym.
Z tego powodu nawet najnowocześniejsze
z pozoru rzeźbiarskie formy wydają się
nawiązywać do kształtów dobrze znanych
z bardzo odległych epok i kulturowych
kręgów. Nie chodzi tu jednak o artystyczne
cytaty czy naśladownictwo. Na przełomie
XX i XXI w., czyli w samym centrum
nowoczesnego świata i nowoczesnymi
środkami Bogdan Jarecki docierał do tego,
czego dotykali u świtu kultur pierwsi artyści – niepokojącej tajemnicy bycia człowiekiem. Nie rozwiązywał jej jednak, ani
nie nazywał. Ograniczał się - o ile można
nazwać to ograniczeniem! - do przejmującego pokazania, że nadal pozostaje ona
tajemnicą. W wieku, gdy człowiek sięga
wnętrzności kosmosu i własnego DNA,
artysta staje strwożony przed pozostającym
nadal bez odpowiedzi podstawowym pytaniem: Kim jestem ja i kim jesteś ty? Jego
postacie tak często mają zasłonięte twarze,
„rozlewają się” (jak uliczne kaliskie „Kwiaciarki”) w bezkształtną masę, nieróżniącą
się wiele od kamienia czy kopca kreta.
Prowokują do szukania tego, co z kosmicznej materii czyni nas istotami ludzkimi,
różnymi od innych materialnych istnień.
Choć na prywatny użytek próbował oswoić
swoją własną tajemnicę przez wymyślony
przez siebie gest i kostium, ze zdjęcia które
towarzyszyło jego pożegnaniu, znad fajki
i apaszki spoglądają na nas (ocienione
okularami i rondem kapelusza) smutne
i pełne bezkresnego zdumienia oczy małego chłopca.
Jolanta Delura
I Festiwal Poezji
im. Wandy Karczewskiej
Wanda Karczewska – związana z Kaliszem powieściopisarka, krytyk teatralny i poetka jest patronką ogólnopolskiego festiwalu poetyckiego, którego pierwsza edycja odbyła się w listopadzie bieżącego roku. Głównym organizatorem tego wydarzenia było Stowarzyszenie Promocji
Sztuki Łyżka Mleka. A jednym z nadrzędnych celów przedsięwzięcia: przywrócenie pamięci
o autorce „Ludzi spod żagli”.
Zenit
Każdy wciąż to pamięta. Od krwi za cegielnią
do podpalenia fary. Chciał słuchać godzinek
i wszedł do Matki Siewnej, jakby niósł zaczyny
do kwaszenia chlebów. Na wodzie popielnej
ziarno wrośnie w pierś siewcy: tak prorokowali
ci, co wiedzieli wszystko – mędrcy, hierofanci.
Zlał mateczkę benzyną, wysmagał różańcem:
uderzały o werniks czarniutkie korale.
Kruszał na jego oczach jak palone drzazgi
albo litania do krwi kwiecisty, jasny sad.
Bił łomem i rozumiał, że zbite do miazgi
źródło wypuści pędy, że zbieleje krwiak,
a z nim roztopi się śnieg. Powroty, odjazdy.
Dom palił się jak skrzydło.
Bóg spalał się jak ptak.
Karol Samsel
Wanda Karczewska spędziła w Kaliszu
dzieciństwo i lata szkolne. Z miastem była
związana także później, czego najlepszym
dowodem jest honorowe obywatelstwo,
które otrzymała w 1988 roku. Jednym
z punktów programu Ogólnopolskiego
Festiwalu Poetyckiego jej imienia był
spektakl, oparty na twórczości poetyckiej
pisarki („Poezja Wandy Karczewskiej”
w reżyserii Włodzimierza Garsztki). Patronkę przedsięwzięcia wspominały także
Lucyna Skompska i Bożena Szal-Truszkowska.
- Była kochana i nieznośna zarazem –
mówiła podczas spotkania dziennikarka,
Bożena Szal-Truszkowska. - Z jednej strony
miała serce na dłoni, ale potrafiła być też
dokuczliwa, czy marudna. Dziś na pewno
rozumiem ją lepiej niż wtedy, gdy miałam
możność ją spotykać. Cały czas myślę o niej,
jako o bliskiej mi osobie. Nie wiem czy
dałam jej wszystko, czego ode mnie oczekiwała. Na pewno starałam się. Przyjaźń to
w przypadku naszych relacji może zbyt duże
słowo. Dzieliła nas spora różnica wieku,
także pozycja społeczna: ona była znaną
literatką, ja początkującą dziennikarką.
Ale pamiętam chwile, kiedy była dla mnie
jak matka, przyjaciółka, koleżanka. Kiedyś
powiedziała: wiesz co, ja bym cię chętnie
adoptowała. Co było oczywiście niemożliwe. Później dowiedziałam się, że takich
„córeczek” miała kilka. To był z jej strony
pewien gest ośmielenia młodego człowieka, próby zbliżenia się do niego.
Wiele emocji wzbudził wpisany w program Festiwalu Turniej Jednego Wiersza.
W konkursie wystartowało pięćdziesięciu
sześciu poetów. Każdy z nich mógł przed-
41
stawić jeden utwór. Jury przyznało łącznie
11 nagród i wyróżnień. Cztery równorzędne wyróżnienia otrzymali: Krzysztof
Martyna, Sławomir Płatek, Weronika
Zalewska i Łucja Dudzińska. Dwa równorzędne, trzecie miejsca zajęły Barbara Janas-Dudek oraz Izabela Wageman. Dwie
drugie nagrody przypadły Pawłowi Łęczukowi oraz Andrzejowi Szaflickiemu.
Pierwszą nagrodę i statuetkę im. Wandy
Karczewskiej autorstwa Włodzimierza
Ćwira otrzymał Karol Samsel. Nagrodę
za interpretację tekstów prezentowanych
w trakcie turnieju jednego wiersza jury
postanowiło podzielić i przyznać Karolowi Samselowi oraz Piotrowi Mosoniowi. Festiwal zamknęły dwa wieczory
autorskie: Leszka Żulińskiego oraz laureata pierwszej nagrody turnieju jednego wiersza – Karola Samsela. I Festiwal
Poezji im. Wandy Karczewskiej jest
świetnym dowodem na naprawdę dobrą
kondycję poezji w Polsce, a frekwencja
i zainteresowanie imprezą pozwalają
przypuszczać, że decyzja o kontynuowaniu przedsięwzięcia będzie tylko
formalnością.
Tomek Staszczyk
42
Karol Samsel
Fot. Jakub Seydak
Wanda Karczewska (1913-1995). Polska powieściopisarka, krytyk teatralny, dziennikarka
i poetka. Urodziła się w Wieliczce. Dzieciństwo spędziła w Kaliszu. Studiowała filologię klasyczną i dziennikarstwo w Warszawie. Jako poetka debiutowała w 1931 roku. W 1937 napisała powieść marinistyczną „Ludzie spod żagli”. Po II wojnie światowej przeniosła się do
Poznania, a później do Łodzi. W 1957 roku była zastępcą redaktora naczelnego tygodnika
„Ziemia i Morze”. Uchonorowana nagrodą literacką miasta Poznania w 1960 i miasta Łodzi
w 1978. W 1988 roku nadano jej Honorowe Obywatelstwo Miasta Kalisza.
Karol Samsel. Mieszka w Ostrołęce. Doktorant Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył studia licencjackie z filozofii w Instytucie Filozofii i Socjologii UW.
Publikował recenzje i eseje literackie m.in. w „Tekstualiach”, „Literacjach”, „Wyspie”, „ZNAJ”,
„Wakacie”, „sZAFie” i na stronach „Biura Literackiego”. Redaktor „Zeszytów Poetyckich”
i „Okowykolu Okularnego”. Wydał drukiem pięć tomów poetyckich: „Labirynt znikomości”
(2003), „Czas teodycei” (2007), „Manetekefar” (2009), „Kamienie – Pieśni na pożegnanie”
(2010) i „Dormitoria” (2011). Jego wiersze przełożono na bułgarski, czeski i serbski. Laureat
nagrody im. Władysława Broniewskiego.
Karol Samsel podjął się studiów nad twórczością Wandy Karczewskiej, będzie redaktorem monografii i listów Wandy Karczewskiej, które mają ukazać się drukiem w 2013 roku,
w 100. rocznicę urodzin pisarki.
38. Międzynarodowy Festiwal Pianistów Jazzowych Kalisz 2011
Poławiacze jazzowych pereł
Czar swingu i nerwowość hip-hopu, spotkania
z Chopinem i Hancockiem, liryczne muśnięcia klawiszy
i szalone stepowanie. Wszystko na jednej scenie
podczas trzydniowego święta jazzu w Kaliszu.
43
Fot. Artur Bonusiak
Casey Benjamin
Na trzy dni Międzynarodowego Festiwalu Pianistów Jazzowych, organizowanego
przez Centrum Kultury i Sztuki, złożyło
się dziewięć koncertów gwiazd, które przyjechały z Rosji, Włoch, Kanady, Słowacji
i USA. Oczywiście także z Polski. Blisko
30 instrumentalistów reprezentujących
różne pokolenia, a co za tym idzie rozmaite
stylistyki - sięgając po typowy jazz straight
ahead, ragtime, swing czy bebop, nawiązując do Coltrane’a, Hancocka czy Davisa
i zaskakując nowoczesnymi rozwiązaniami
w muzycznej fakturze - zabrało publiczność
w ekscytującą podróż w czasie i przestrzeni.
Od Chopina do Brubecka
Niełatwe zadanie rozgrzania festiwalowej
publiczności przypadło pochodzącej z Rosji
pianistce, Lenie Ledoff, która zaprezento-
była zatem próbą szukania wspólnego mianownika dla dźwięków, których powstanie
dzieli ponad 130 lat. Zmagania pianistki
widownia nagrodziła gorącymi brawami,
a jej kaliska część z radością przyjęła wiadomość, że Lena została kaliszanką. Od półtora
roku jest żoną Przemysława Dąbrowskiego,
urodzonego w naszym mieście aktora, związanego obecnie z łódzkim Teatrem Nowym.
Żyję w Łodzi, Warszawie i Kaliszu, ale tutaj,
gdzie mieszka rodzina Przemka, czuję się
najlepiej. Tylko tutaj się wysypiam – mówiła.
Kolejny występ festiwalu również był pochyleniem się nad kompozytorskim dorobkiem znad Wisły. Światowej sławy pianista,
Kenny Werner, mimo że współpracuje
z najlepszymi instrumentalistami, a w jego
koncertowym kalendarzu nie ma ani jednej
wolnej chwili, w Kaliszu interpretował utwo-
ry braci Olesiów. O muzyce nigdy nie myślę
w kategoriach narodowych – zapewnił mnie
K. Werner. Oczywiście, stworzyliśmy sobie
trio polsko-amerykańskie, ale dla mnie muzyka jest językiem wykraczającym poza podział
narodowo-geograficzny. Koncert Wernera
i Olesiów stał na bardzo wysokim poziomie
i był największym wydarzeniem piątkowego
wieczoru, choć wielu obiecywało sobie jeszcze więcej doznań podczas słuchania kończącego pierwszy dzień festiwalu familijnego
projektu „Brubecks play Brubeck”.
Legendarny Dave Brubeck ma już 91 lat,
a niektóre jego płyty zaliczane są do najważniejszych wydarzeń w historii jazzu. Nikogo
zatem nie dziwiło, że jego synowie, wszyscy
wzięci muzycy, kompozytorzy i liderzy własnych formacji, postanowili przypomnieć,
co z dorobku ojca mogłoby znaleźć się na
krążku „the best of ”. Dzięki pianiście Dariusowi, basiście Chrisowi i perkusiście Danowi
oraz zaprzyjaźnionemu saksofoniście Dave’owi O’Higginsowi przenieśliśmy się w koniec lat 50. i początek 60. Mimo zapewnień
najstarszego syna o indywidualnym i twórczym podejściu do ojcowskiego materiału –
zdaniem znawców jazzu – kwartet Brubecks
nie podołał brązowniczej misji.
Od Bacha do hip-hopu
Filip Wojciechowski należy do nielicznych
(by nie rzec, że stanowi absolutny wyjątek)
pianistów, którzy z powodzeniem, równolegle, rozwijają karierę w dwóch obszarach
muzycznych, doskonale prezentując się zarówno w klasycznym fraku, jak i w swobodniejszym stroju jazzowym. – Są takie utwory
z muzyki poważnej, które znam i gram, ale
Marek Pospieszalski
Wojtek Mazolewski
44
Fot. Artur Bonusiak
wała materiał ze swej najnowszej solowej
płyty „Komeda-Chopin-Komeda”. Przypadająca w tym roku 70. rocznica urodzin
pioniera nowoczesnego jazzu w Polsce była
dla artystki jedynie dodatkową podnietą do
złożenia hołdu twórcy muzyki, którym zachwyciła się wiele lat temu. Nuty Krzysztofa
Komedy Trzcińskiego Ledoff odkryła wiele
lat wcześniej, przypadkowo odwiedzając Jazz
Jamboree w Warszawie. To były takie prymki
– nic specjalnego. Dopiero później zauważyłam, że ta minimalistyczna, bardzo oszczędna
muzyka po prostu mnie zachwyca – wspominała pianistka. Wróciwszy na Białoruś,
zaczęłam to grać, rozczytywać. Poraziło mnie
to swoją innością. Podobne doznanie miałam
przy muzyce Chopina. Suita jednocząca motywy z kompozycji dwóch wielkich Polaków
Fot. Artur Bonusiak
Geri Allen
nie podjąłbym się przeniesienia ich na grunt
muzyki jazzowej. Czuję, że byłby to zgrzyt.
Z drugiej strony są takie dzieła, na przykład
Chopina, że analizując je można godzinami
mówić o ich harmonii, o chromatyce, o inspiracjach – tłumaczył pianista rozdwojenie
swojej duszy. – Niektóre utwory klasyczne
naprawdę mają idiom jazzowy. Kiedy się je
gra harmonicznie, pod względem rytmicznym, idealnie, właściwie same się „przenoszą”. Dzieje się to samoistnie pod palcami.
Kompozytorzy tacy jak Mozart czy Bach byli
improwizatorami i te światy, klasyczny i jazzowy, od dawna się zazębiają.
Znakomity, energetyczny występ Wojciechowskiego stworzył komfortowe warunki
dla odbioru projektu dwóch Włochów – pianisty Danila Rea i trębacza Flavia Boltro. Ich
album „Opera”, wydany niedawno nakładem
wytwórni ACT, zawierający zagrane „na
jazzowo” utwory włoskich twórców oper,
szybko znalazł się na listach bestsellerów
i – trudno się dziwić – zachwycił również
kaliską publiczność. – Uważam, że włoscy
kompozytorzy stworzyli najlepsze melodie,
jakie kiedykolwiek powstały – mówił mi Rea.
– Puccini, Mascagni, Bellini, Rossini dali nam
piękne muzyczne tematy. Najważniejszy dla
nas powód do improwizowania to emocje,
które płyną z tych melodii. I to właśnie melodia jest głównym czynnikiem, niezależnie od
stylu czy typu muzyki, w którym się pracuje
– dorzucił natychmiast Boltro. – Czy będzie
to jazz awangardowy czy jazz lat 30., 50. albo
muzyka pop, melodia musi pozostać solidnym
punktem, takim punktem odniesienia.
Tego wieczoru obok niezbyt ortodoksyjnych
wielbicieli opery zasiedli młodzi widzowie
czekający z utęsknieniem na pianistę, który
nazwał jazz muzyką przeszłości i postanowił
ożywić ją rytmem hip-hopu. – Jazz był i jest
dla nich muzyką popularną. Natomiast hip-hop jest muzyką popularną w moim czasie,
dla mojego pokolenia. Ale ja kocham jazz
i dlatego tak bardzo zależy mi na połączeniu
tych dwóch gatunków. To jednocześnie dobre
narzędzie przyciągnięcia młodszych, którzy
poprzez utwory, które znają, być może po
raz pierwszy zetkną się z jazzem – tłumaczył
Robert Glasper.
Swing, yass i tap dance
Po sobotnim szalonym finale Glaspera
początek trzeciego dnia festiwalu znów
utrzymany był w eleganckim stylu. A to za
sprawą liczącego już 71 lat Adama Makowicza. Wierny estetyce z drugiej połowy lat
80. pianista w czarujący sposób powrócił
do ulubionych standardów amerykańskich,
raz po raz pokazując improwizatorski pazur.
Jego solowy bój wciąż budzi respekt. – Fortepian to instrument tak skonstruowany,
45
Fot. Artur Bonusiak
Robert Glasper
że można tworzyć na nim całkowitą, pełną
muzykę – objaśniał po koncercie. – Co ja
rozumiem przez pełną muzykę? Taką, która
ma trzy najważniejsze elementy: rytm, melodię i harmonię.
Słuchacze pewnie przeżyli szok, gdy w ten
uporządkowany, przewidywalny świat Makowicza ze swoją muzyką wkroczył kwintet
Wojtka Mazolewskiego. Wyrosły ze sceny
yassowej basista i performer od początku występu drażnił się z widownią. Dość
szybko jednak, cierpliwi i ciekawi nowości
słuchacze, doczekali się błyskotliwych,
trochę zabawnych i trochę zaskakujących
momentów, w muzycznym widowisku
polsko-słowackiego zespołu. – Staramy się
robić muzykę bardzo współcześnie – powiedział mi lider. – Mamy przecież teraz szybki
przepływ informacji, ogromną ilość rzeczy,
które nas atakują, gdy otwieramy komputer.
Dlatego możemy grać właśnie taką muzykę.
Wszystko może się w niej pojawić – elementy
z bardzo odległych światów. Udowodniliśmy
w naszej muzyce, że potrafimy je scalić w jeden organizm.
Na tę propozycję widownia zareagowała
dość żywiołowo, czterokrotnie prosząc
o bis.
Kończąc festiwal znakomita amerykańska
pianistka, Geri Allen, nie mogła wypaść
gorzej. Na szczęście miała w rękawie nie
lada asa. Artystka od trzech dekad obecna
46
na jazzowej scenie zaskoczyła wszystkich
projektem łączącym jazz ze stepem. Tancerz
stał się w nim równoprawnym członkiem
zespołu muzycznego. – Uważam , że to naturalne – powiedziała. – Chciałam jedynie
ludziom przypomnieć, że muzyka zawsze
była prezentowana razem z tańcem, już
w starożytności. Choć uwaga widzów skupiona była na prezentującym ponadludzkie
siły tancerzu, to jednak nie umknęło niczyjej uwadze, że znakomite noty o pianistyce
Geri Allen ani odrobinę nie są przesadzone.
Wokół i ...
Na atmosferę festiwalu niebagatelnie wpływają imprezy towarzyszące oraz oprawa
graficzna. Na 2011 rok przygotowano dwie
ekspozycje fotograficzne: „Niewinnych czarodziejów jazzu” Wojtka Korneta oraz „Trzy
minuty dla jazzu” Lechosława Carnellego.
Obie przedstawiały portrety znanych artystów jazzowych. Na szczególną uwagę zasługują jednak prace Carnellego, który prezentuje klasyczne barytowe odbitki w wydaniu
kolekcjonerskim.
Miłym dodatkiem była promocja książki
Adam Makowicza „Grać pierwszy fortepian”, w której nie znajdziemy sensacyjnych
wydarzeń z życiorysu pianisty, ale sporo
ciekawostek z młodości, gdy pianista głodował, by móc grać jazz.
Nie wolno nie zauważyć również plakatu,
który zaprojektował Piotr Młodożeniec.
Choć propozycja wnuka futurystycznego
poety podzieliła widownię, to trzeba przyznać, że jego forma w pełni oddaje ducha
kolorowej i bardzo różnorodnej 38. edycji
festiwalu.
…po festiwalu
– To było jedynie dziewięcioro pianistów,
a uzyskaliśmy tak ogromny rozrzut stylistyczny muzyki – podsumowuje imprezę jej
dyrektor programowy, Paweł Brodowski.
– I wszystko na wysokim poziomie. Widać
było, że starzy muzycy cały czas się rozwijają, a młodzi chcą ich doścignąć, i zaproponować coś nowego.
– W pozycjonowaniu tak wielu festiwali, które powstały – przypomnijmy: kiedyś było ich
20, a teraz jest 120 – Kalisz zaczyna zajmować bardzo poważną pozycję ze względu na
konsekwencję, gwiazdorstwo oraz wyczucie
sceny muzycznej – trafnie zauważa Barbara
Fibingier, dyrektor CKiS. – Tutaj należy się
ukłon w stronę Pawła Brodowskiego, który
uczestnicząc w festiwalach światowych,
wyciąga prawdziwe perełki, nowe tchnienia,
które są jeszcze mało znane, a wielkie festiwale korzystają z tych odkryć nieco później.
Konsekwencja, tradycja oraz poszukiwanie to
elementy, które tworzą ten festiwal.
Robert Kuciński
30. Międzynarodowy Festiwal Chopin w Barwach Jesieni Antonin 2011
Poeta przy fortepianie
Fot. Przemysław Klimek
Wszyscy grają to samo, ale nie tak samo – Danil Trifonov jest na pewno pianistą łatwo rozpoznawalnym, z wielką charyzmą, wyjątkowo czułym. Wszyscy wróżą mu wielką karierę. Już dzisiaj największe sale koncertowe stoją przed nim szeroko otwarte. To niewątpliwie wschodząca gwiazda
światowej pianistyki.
Ma zaledwie 20 lat i tę młodość niewątpliwie słychać w jego muzyce, bo nie chodzi
przecież tylko o samą pianistykę. Takich
młodziaków, którzy opanowali instrument
do perfekcji i są w stanie wykonać z nut najbardziej nieprawdopodobną ekwilibrystykę
jest coraz więcej. Dlatego jurorzy znaczących konkursów muzycznych kręcą głowami: nie to jest najważniejsze co potrafisz zagrać, tylko jak. Ponoć klasyka instrumentalna cierpi od dawna na deficyt prawdziwych
osobowości muzycznych. Wielki Artur
Rubinstein potrafił się pomylić, jakaś nuta
mu uciekła, coś dodał od siebie, ale grał tak
porywająco, że wszyscy wybaczali mu te
drobne wpadki. Za to Krystian Zimerman
jest perfekcjonistą, ale za tą perfekcją czai
się jednak ogromny ładunek emocjonalno-intelektualny.
Przy klawiaturze Danil Trifonov na szczęście w ogóle nie przypomina muzycznego
robota, a z wyglądu nawet jest podobny do
Fryderyka Chopina (oczywiście tego znanego z rysunków). Cudowny Koncert nr 1
e-moll w interpretacji Rosjanina podczas
inauguracji tegorocznego festiwalu „Chopin w barwach jesieni” błyszczał jak bezcenny brylant w kolii występów jubileuszowego festiwalu Chopinowskiego. Pianista,
niczym najczulszy kochanek, dopieszczał
każdą frazę, ale bez zbędnego sentymentalizmu, za to z naturalnym młodzieńczym wigorem i entuzjazmem. Warto też podkreślić
niebagatelną rolę Orkiestry Symfonicznej
Filharmonii Poznańskiej pod batutą Marka
Pijarowskiego, która towarzyszyła pianiście
na scenie. Zespół dał się uwieść soliście podejmując ten muzyczny romans z dużą kulturą i wdziękiem.
Niewątpliwie Danil Trifonov ma zadatki
na wielkiego poetę fortepianu – jest niezwykle wrażliwy, dysponuje błyskotliwą
techniką i ma charyzmę, a to niezmiernie
istotne w karierze międzynarodowej. Jest
młodzieńczy, spontaniczny, naturalny i na
szczęście na razie nie ma nic z gwiazdora
pop kultury, jakimi coraz częściej stają się
także wybitni muzycy. Podczas koncertu
inauguracyjnego w sali OCK w Ostrowie
Wielkopolskim i później, kiedy grał Chopinowskie etiudy w nocnym koncercie
„Chopin w aksamicie nocy” skromnie się
uśmiechał, lekko oszołomiony reakcją publiczności, trochę nieobecny, jeszcze pełen
muzycznych wibracji i emocji.
To wielkie szczęście, że w tym roku w Ostrowie Wielkopolskim i Antoninie można było
usłyszeć jak gra tak wspaniały i już uznany
talent, świeżo po sukcesach w największych
konkursach pianistycznych (w tym roku: 3.
nagroda w Warszawie, zwycięstwa w Moskwie i Tel Avivie), zanim na dobre zaczną
go eksploatować i „urabiać” wizerunkowo
agenci i koncerny płytowe.
Przemysław Klimek
47
30. Międzynarodowy Festiwal Chopin w Barwach Jesieni Antonin 2011
Fot. Mikołaj Leraczyk
Pokora
wobec
Mistrza
Wręcz metafizyczny recital Janusza Olejniczaka zwieńczył
30. Międzynarodowy Festiwal Chopin w Barwach Jesieni 2011.
Jeden z najwybitniejszych interpretatorów muzyki Chopina kolejny raz uległ magii Antonina i zaczarował słuchaczy subtelnym, a jednocześnie pełnym emocji wykonaniem „przebojów”
Fryderyka. Repertuar dobierał pod wpływem chwili, nastroju.
Nieprzypadkowo na bis siegnął po jazz i wykonał kołysankę
Krzysztofa Komedy.
Zapowiadany na finał jubileuszowego festiwalu recital jak zwykle
– artysta grał w Antonie po raz czwarty – budził wielkie emocje.
Publiczność i organizatorzy trwali w niepewności, czy i kiedy artysta dotrze do Antonina, nie udało się go usłyszeć w aksamicie
sobotniej nocy. Do końca zagadką był też repertuar. Wszyscy odetchnęli z ulgą widząc w niedzielę Mistrza przechadzającego się po
antonińskim parku. Chcę wierzyć, że to właśnie niezwykły nastrój
pałacu Radziwiłłów - a nie kontuzja lewej dłoni! – zdecydowały, że
Janusz Olejniczak wykonał wyłącznie utwory Chopina. Rezygnując z Liszta i Schumanna, których nazwiska umieszczono w programie.
Obie części recitalu wypełniła muzyka Fryderyka Chopina: Nokturn cis-moll. Następnie sześć mazurków. Polonez A-dur op. 40 nr
1. Scherzo b-moll op. 31. Walc As-dur op. 69. Walc cis-moll op. 64
nr 2. Nokturn e-moll. Polonez As-dur op. 53.
Publiczność po raz kolejny przekonała się, że dla genialnego pianisty muzyka Chopina jest wciąż wyzwaniem, z którym się zmaga, mierzy podczas każdego koncertu. Każdy recital jest nową,
inną interpretacją. A na jej kształt składają się nie tylko forma
i nastrój artysty, ale i emocje przekazywane przez publiczność,
aura miejsca.
Janusz Olejniczak podkreśla, że: „Tylko czasami udaje się uchwycić jej [muzyki Chopina] istotę, zbliżyć się do niej. Oferuje nieskończoną możliwość interpretacji, pozwala na ciągłą pracę nad
własną estetyką, nad kształtowaniem swoich gustów, daje szansę
odmiennego spojrzenia na ten sam utwór, indywidualnego i ciągle
nowego podejścia. Jest w muzyce Chopina coś takiego, że za każdym razem chce się zagrać ten sam fragment inaczej, wyrzeźbić tę
samą frazę na nowo. Podczas wykonywania utworów Chopina potrzebna jest koncepcja całości. Ale ostateczną wizję tworzę w trakcie grania. Pokora wobec Chopina nie pozwala mi przyjąć jednej
wersji, powiedzieć, że jakiś fragment jest nieodwołalnie najlepszy
właśnie w takiej postaci. Muszę więc próbować wciąż na nowo”
(cyt. za oficjalną stroną internetową artysty).
48
Takie podejście do wykonywania muzyki zapewnia słuchaczom nie tylko najwyższe doznania artystyczne, ale i poczucie uczestniczenia w swoistym misterium. Dziele, które za każdy razem rodzi się na nowo. I takie wrażenia zabrała
ze sobą publiczność zgromadzona we wrześniowe popołudnie w Antoninie.
Janusz Olejniczak grał z niezwykłą pasją, a jednocześnie subtelnie, z olbrzymim skupieniem. Kształtował muzyczną wędrówkę czerpiąc z emocji własnych i aury miejsca.
Owacyjnie oklaskiwany nie dał się prosić o bis. Przyznał, że chętnie ...zacznie
od początku. Do fortepianu zasiadł jeszcze trzykrotnie. Wykonał między innymi wzruszającą milongę Astora Piazzolli oraz słynną kołysankę Krzysztofa
Komedy z filmu „Rosemary’s Baby”.
– Janusz Olejniczak zagrał te utwory, za których wykonanie jest tak ceniony,
które doskonale czuje: mazurki, walce. Jak zwykle grał z pasją, nawet pewną
nerwowością. Ale jego niezwykła, indywidualna narracja zawsze sprawia, że
publiczność podąża za nim. Na pewno spośród wielu innych interpretatorów,
równie doskonałych technicznie, wyróżnia go niezwykła wrażliwość, pasja
w poszukiwaniu idealnego odczytania i wykonania muzyki Chopina – po recitalu powiedziała Krystyna Pietranek-Kulis, dziennikarka muzyczna, popularyzatorka muzyki klasycznej, od ponad dwudziestu lat związana z antonińskim festiwalem.
Iwona Cieślak
5. Festiwal Sztuki Młodych Multi–Art Kalisz 2011
Strawiński by się uśmiechnął
Fot. Jakub Seydak
Tym razem obyło się bez skandalu, chociaż i dziś dla wielu słuchaczy pierwszy kontakt ze słynną kompozycją Igora Strawińskiego może być szokujący. Dla samych muzyków to także było
duże przeżycie, ponieważ w Kaliszu grupa Kwadrofonik przedstawiła po raz pierwszy „Święto
wiosny” w nowej formie, z elektronicznymi wizualizacjami.
To był niewątpliwie kulminacyjny moment
tegorocznego 5. Festiwalu Sztuki Młodych
Multi–Art w Kaliszu. Na scenie auli WPA
UAM zespół Kwadrofonik, czyli pianiści
Emilia Sitarz i Bartłomiej Wąsik (Lutosławski Piano Duo) oraz grający na instrumentach perkusyjnych Magdalena Kordylasińska
i Miłosz Pękala (Hob-beats Duo). Na widowni, trochę schowany vj Spectribe (Karol
Rakowski) ze swoim laptopem, tworzący na
żywo efekty wizualne.
– Ten rewolucyjny dla muzyki współczesnej
balet zawsze nas fascynował w wersji orkiestrowej. Nasz profesor, wybitny pianista Alexander Tamir, jeszcze za życia kompozytora
przygotował swoją wersję na dwa fortepiany,
którą Strawiński zaakceptował – mówi Emilia Sitarz, zawsze chętnie występująca w rodzinnym Kaliszu. – Profesor Tamir przez 60
lat grał w duecie fortepianowym i po śmierci
swojej partnerki przekazał nam nuty wspaniałych utworów, często jeszcze nie wykonywanych. Mamy kilka skarbów, które czekają na pierwsze wykonanie. W tym zbiorze
znalazła się także fortepianowa transkrypcja
„Święta wiosny”. Wersja z naszymi perkusistami, w wykonaniu Kwadrofonika powstała na
zamówienie organizatorów Festiwalu Wiosny
w Poznaniu. Później zagraliśmy ją również
za granicą, w Izraelu i słynnej Filharmonii
Berlińskiej. Jest to utwór, który najczęściej wykonujemy. Myślę, że samemu Strawińskiemu
„Święto wiosny” w takiej instrumentacji by
się spodobało, zresztą wykorzystujemy partie
instrumentów perkusyjnych, które on sam napisał; jedyna zmiana dotyczy marimby, której
nie ma w oryginalnej partyturze. Postanowiliśmy, że perkusja nie powinna stanowić tylko
akompaniamentu, ale ma brać czynny udział
w dialogach i melodiach, stąd te wymiany
między fortepianami i marimbą.
Koncert kaliski stanowił swoistą prapremierę, ponieważ muzycy po raz pierwszy występowali na scenie z vj-em, który na żywo
tworzył wizualizacje. Emilia przyznaje, że
również dla nich stanowiło to zupełnie nowe,
fascynujące doświadczenie.
- Pomysł świetny, ale dla nas muzyków jest
49
to jednak potężny element rozpraszający
– przyznaje pianistka. - Jesteśmy cały czas
w kontakcie wzrokowym, bardzo dużo pokazujemy sobie oczami i oczywiście siebie słuchamy. Może dla widzów jest to niezauważalne, chociaż tych znaków i gestów jest wiele
i cały czas musimy być skupieni uważając na
to, co robią pozostali partnerzy. To jest kameralistyka, wszyscy muzycy są tak samo ważni, na scenie nie ma lidera.
Lutosławski Piano Duo ma w repertuarze
utwory od baroku po muzykę współczesną.
W kwartecie wykonują również program
autorski, muzykę z pogranicza folku, world
music, utwory inspirowane różną muzyką
ludową, z użyciem archiwalnych nagrań
ludowych śpiewaków. W Roku Chopinowskim 2010 Kwadrofonik przygotował
własny projekt, stanowiący kompilację elementów twórczości naszego największego
kompozytora z muzyką ludową. Z tym programem czworo młodych Polaków odbyło
krótką trasę po Stanach Zjednoczonych,
grając m.in. w słynnej Carnegie Hall w Nowym Jorku i Chicago Symphony Center.
– Graliśmy także mieszany recital z zespołem
wykonującym tradycyjny polski repertuar.
Było to ciekawe doświadczenie, bo my gramy
dosyć uwspółcześnione utwory, natomiast
oni odwołują się do tradycji i to się świetnie
zazębiało – mówi E. Sitarz. - Czasami improwizujemy, na etapie pracy nad utworem,
kiedy powstawał projekt chopinowski albo
kiedy tworzyliśmy muzykę do niemych fil-
mów. Pomysłów na nowe programy mamy
sto, ale brakuje czasu na ich realizację. Czekają na przetworzenie. Jak na polskie realia
dużo koncertujemy, kilka razy w miesiącu,
za każdy razem wykonując coś innego.
Z przyjemnością sięgają po współczesne
kompozycje. Zagrali np. koncert na dwa
fortepiany i orkiestrę, w którym dużą rolę
odgrywała elektronika.
– Bartek miał założony na instrument czytnik na podczerwień, który z każdym uderzeniem w klawisz uruchamiał całą serię
efektów komputerowych stworzonych przez
kompozytora Cezarego Duchnowskiego.
Natomiast dźwięk z mojego fortepianu był
przetwarzany przez specjalne mikrofony.
W repertuarze mamy także utwór na nasz
kwartet z elektroniką poświęcony pamięci
Henryka Mikołaja Góreckiego. Autorem jest
Wojciech Blechacz, młody kompozytor, który pisze doktorat w San Diego w USA. Przez
trzy czwarte tej kompozycji w ogóle nie dotykamy klawiatury, grając tylko na strunach;
Magda z Miłoszem używają tylko malutkich
miseczek metalowych, do tego dochodzą
efekty elektroniczne, co w sumie daje piękny
efekt. Powstaje nowy muzyczny świat – mówi
Emilia przypominając, że podczas ubiegłorocznej Warszawskiej Jesieni wykonali specjalnie dla nich skomponowaną przez Wojciecha Ziemowita Zycha „Próżnię”.
– To wspaniałe doświadczenie, kiedy jako
pierwszy możesz grać utwór specjalnie dla
ciebie stworzony, który naprawdę wnosi coś
nowatorskiego. Warto przeżyć taki moment,
kiedy kompozytor wychodzi na scenę i widzisz w jego oku łezkę wzruszenia. Masz
świadomość, że uczestniczysz w czymś naprawdę niezwykłym.
Już po koncercie w Kaliszu Lutosławski
Piano Duo miało zaplanowany występ
w Anglii (transkrypcja na dwa fortepiany
baletu Prokofiewa „Romeo i Julia”), później
w planie był koncert Kwadrofonika z repertuarem klasycznym w Chinach, a do tego
między występami prowadzenie warsztatów muzycznych w Warszawie dla duetów
fortepianowych. – Nasz projekt Chopinowski wszędzie był przyjmowany bardzo dobrze, natomiast zdajemy sobie sprawę jak
trudna w odbiorze, także dla nas wykonawców jest kompozycja Strawińskiego. Jednak
im dłużej się tego słucha i lepiej poznaje,
tym łatwiej zrozumieć i docenić nie tylko jej
rewolucyjną formę, ale też czyste piękno tej
muzyki – przekonuje pianistka Kwadrofonika.
Blisko 100 lat temu prapremiera światowa
„Święta wiosny” wywołała w Paryżu prawdziwy skandal. Dyrygent przed koncertem
mówił do orkiestry: cokolwiek by się działo, musimy zagrać ten utwór do końca. Na
sali powstało straszne zamieszanie, ludzie
gwizdali, krzyczeli, doszło nawet do bójek.
Dzisiaj muzyka nie wywołuje już takich
emocji. Niestety.
Przemysław Klimek
Fot. Jakub Seydak
50
Ale fortepian!
Fot. Tomasz Tulula, CEPR
Kaliszanin Józef Wolf trafił na karty „Księgi rekordów Guinnesa” jako budowniczy największego
koncertującego fortepianu na świecie! Opatrzony herbem Kalisza olbrzym jest ponad dwa razy
większy od wielkiego fortepianu koncertowego, a normalne dwumetrowe Steinwaye wyglądają
przy nim niczym dziecięce zabawki.
Największy koncertowy fortepian świata
zbudowany został w Szymbarku na Kaszubach i nosi dumną nazwę „Stolëmòwi
Klawér”. Legendarni kaszubscy olbrzymowie
zwani Stolemami swobodnie mogliby zasiąść
do niego, gdyby tylko potrafili grać na tym
instrumencie. Fortepian waży (bagatela!)
1820 kg, ma 6,04 m długości, 2,52 m szerokości i 1,87 m wysokości.Muzyczny olbrzym
oparty jest na 6 nogach, z których każda
ma swojego patrona. Zostali nimi wielcy
mistrzowie muzyki polskiej i filary polskiej
kultury: Fryderyk Chopin, Stanisław Moniuszko, Ignacy Jan Paderewski, Mieczysław Karłowicz, Karol Szymanowski oraz
Henryk Mikołaj Górecki. Na każdej z nóg
umieszczono płaskorzeźbiony wizerunek jej
patrona. Ponieważ instrument jest wysoki,
trzeba było zbudować specjalny postument
umożliwiający muzykom koncertowanie.
Po pokonaniu kilku jego schodków kolejna
niespodzianka: obok zupełnie normalnej
klawiatury wbudowano dodatkowo rejestr
organowy. Instrument zyskał dzięki temu
dodatkowe możliwości i – co ważne – udało
się zachować właściwe fortepianom proporcje. To sprawia, że „Stolëmòwi Klawér” bije
na głowę swego poprzednika na liście Guinnesa, czyli fortepian nowozelandzki, który
mierzył wprawdzie 5,7 m długości i ważył
1200 kg, ale był nieproporcjonalną muzyczną „kiszką”. Oficjalna prezentacja największego w świecie fortepianu i ustanowienie
rekordu Guinessa miały miejsce 30 grudnia
2010 r., czyli na zakończenie Jubileuszowego
Roku Chopinowskiego ogłoszonego w dwusetną rocznicę urodzin Artysty. Na fortepianie-gigancie w szymbarskim Centrum
Edukacji i Promocji Regionu zagrali tego
wieczoru znakomici polscy pianiści, m. in.:
Leszek Możdżer, Waldemar Malicki, Bogdan
Czapiewski, Janusz Olejniczak oraz Romuald Koperski, który ponad 103-godzinnym
koncertem fortepianowym ustanowił pod
koniec 2010 r. własny rekord Guinnesa. Jak
potwierdzili później zgodnie, instrument
jest naprawdę niezły, a kiedy się z czasem
„rozegra”, będzie zapewne jeszcze lepszy.
Szansa na to jest spora, bowiem „Stolëmówi
Klawér” przystosowano do transportu na
duże nawet odległości, dzięki czemu jego
dźwięk będzie można usłyszeć w salach koncertowych całej Europy. Uświetni również
uroczystość inauguracji EURO 2012, a inicjatorzy projektu już dziś zapowiadają nową
tradycję odgrywania na największym fortepianie świata hymnu narodowego dla każdego sportowca zdobywającego złoty medal.
Tak oto spełniło się marzenie Daniela Czapiewskiego, autora słynnego „domu do góry
nogami” i najdłuższej deski świata oraz jego
przyjaciół: melomana Mirosława Mastalerza
oraz kaliskiego specjalisty w dziedzinie budowy fortepianów, Józefa Wolfa. Muzyczna
przygoda, kosztująca budowniczego prawie
rok wyczerpującej pracy, zakończyła się
spektakularnym sukcesem. Dostrzegli go
włodarze Kalisza. W dniu inauguracji nowego sezonu kulturalnego Józef Wolf został
uhonorowany tytułem Mecenasa Kultury.
Jolanta Delura
Największy fortepian świata wzorowany
jest na płycie „Steinway & Sons”. Struny basowe dorabiane były wg specjalnych obliczeń i nawijane na przedłużanej nawijarce.
Wykorzystano mechanizm młoteczkowy
typu Renner. W produkcji fortepianu użyto
różnych gatunków sezonowanego drewna,
między innymi: świerku wysokogórskiego
(rezonansowego), brzozy, sosny, grabu,
mahoniu, bubingi. Fortepian został wzbogacony o rejestr organowy o stolëmowym
brzmieniu.
51
Na Fryckową
nutę kolęda
Fot. Agnieszka Andrzejewska
Jakiś zbłąkany niebiański chórzysta musiał
się pochylić nad kołyską małego Fryderyka Stankiewicza, który pół wieku temu
przyszedł na świat w Kaliszu. Chłopiec od
najmłodszych lat układał własne kolędy.
Nie znał jeszcze tylu słów ani liter, aby
pisać teksty, ale nut mu nigdy nie brakowało! Muzyka sama grała mu w głowie
i w sercu. Tworzył więc własne melodie do
tradycyjnych kolędowych tekstów.
52
Rodzina Stankiewczów z dziada-pradziada rezydowała w Kaliszu, przy ul. Łęgowej
na skraju osiedla Rajsków, prowadząc
spore gospodarstwo ogrodnicze. Tutaj,
w domu zawsze pełnym muzyki wychowywał się mały Fryderyk. Niemal cała
rodzina była muzykalna i rozśpiewana.
Ojciec grał na akordeonie, siostry uczyły
się gry na fletach poprzecznych. A kiedy
trafiało się rodzinne święto – imieniny,
urodziny czy inne ważne rocznice, zwłaszcza dziadków – już od rana ostrą pobudkę
robiła domowa orkiestra.
– W rytmie marsza czy walca – na dwa
akordeony – szliśmy wszyscy po schodach
na górę, gdzie babcia i dziadek jeszcze sobie
smacznie spali, niosąc im kawę i ciasto... Ta
tradycja trwała u nas aż do śmierci brata
mojego ojca. Wtedy tata odłożył akordeon
i już bardzo rzadko do niego powracał...
Skąd się biorą kolędy? Jedna z legend opowiada, że spływają z niebios, gdzie wyśpiewują je anielskie chóry... W Kaliszu
łaską tą szczególnie obdarowany został Fryderyk Stankiewicz.
Dziś ma już blisko 85 lat, jest ociemniały,
mieszka z nami. Opiekujemy się nim razem
z siostrą, która też tutaj mieszka – opowiada Fryderyk Stankiewicz.
Niełatwo ustalić, jaki był pierwszy instrument małego Fryderyka. Wiadomo tylko,
że w domu było zawsze pianino. Siadał
przy nim chętnie Jan Ptaszyn Wróblewski
(spokrewniony ze Stankiewiczami przez
swą matkę), brał chłopca na kolana i razem stukali w klawisze. Trochę później
w domu przy Łęgowej pojawił się fortepian.
Najmłodszy z rodu talenty muzyczne
rozwijał najpierw w ognisku pod okiem
Sabiny Mroczek, a potem w szkole muzycznej ucząc się gry na organach u profesora Ryszarda Pecelerowicza. Nie zawsze
jednak talent przekładał się na szkolne
sukcesy. W znanym kaliskim Technikum
Budowy Fortepianów grono pedagogiczne
orzekło, że uczeń Stankiewicz „nie rokuje
nadziei”. Podobnie jak i siedzący wraz
z nim w „oślej ławie” uczeń Krzysztof
Rottermud. Los jednak bywa przewrotny
i z całego rocznika tylko ci dwaj absolwenci Technikum ukończyli potem studia
muzyczne - prof. Rottermund jest dziś cenionym w świecie znawcą instrumentów.
Stankiewicz podjął studia na wydziale
teorii muzyki i kompozycji Akademii Muzycznej w Gdańsku. Odnosił sukcesy: został nagrodzony za kompozycje, otrzymał
stypendium ministerialne.
A jednak jeszcze w trakcie studiów wrócił
do rodzinnego miasta. Maciej Grzybowski, dyrektor Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu zaangażował go jako
kierownika muzycznego.
– Koledzy ze studiów zazdrościli mi tej pracy. Dziś oni są już rektorami, dziekanami,
profesorami, a ja ciągle ... magisterek. Ale
właśnie w teatrze nauczyłem się komponować na zamówienie! – śmieje się Fryderyk.
I z dużym sentymentem wspomina spek-
takle, które współtworzył: ,,Giganci z gór”,
,,Przedstawienie pożegnalne”, ,,Panna Rosita”, ,,Piekarz, piekarzowa i piekarczyk”,
,,Sługa dwóch panów”, ,,Ratuj, Zuzanno”,
,,Rybka we czworo”...
– Chętnie bym kiedyś odświeżył tamte teatralne songi. Chyba byłoby warto? – mówi
kompozytor
Dobrym duchem Fryderyka Stankiewicza
w Kaliszu był – nieżyjący już - prof. Jerzy
Rubiński. Też chłopak z Rajskowa. Znali
się od lat szkolnych, kiedy to Fryderyk
próbował śpiewać w chórze Rubińskiego.
Razem pracowali jako nauczyciele. A kiedy zaczął się tworzyć zakład edukacji muzycznej na kaliskim wydziale Uniwersytetu Adama Mickiewicza, Rubiński szybko
ściągnął tam Stankiewicza.
– Jurek to był cudowny człowiek! Obiecałem mu kiedyś, że zrobię doktorat – mówi
Fryderyk z wyraźnym poczuciem winy.
Na razie jednak zamiast doktoratu napisał
m. in. ,,Intradę do świętego Józefa”, czyli
muzykę do pieśni, która od lat towarzyszy
odsłanianiu i zasłanianiu obrazu Świętej
Rodziny w Kaliskiej Bazylice. ,,Za bramą”
– utwór poświęcony pamięci prof. Jerzego
Rubińskiego, który powstał wkrótce po
jego śmierci. ,,Litanię do świętego Józefa”,
skomponowaną specjalnie na otwarcie
Auli im. prof. Jerzego Rubińskiego w nowym gmachu UAM w Kaliszu. „Oratorium na Boże Narodzenie”, którego prawykonanie kilka lat temu w Kościele Garnizonowym zachwyciło kaliszan. A także
takie kompozycje, jak ,,Lacrimosa”, „Musica di settembre”. Stale też pisze kolędy.
A w tym roku wymyślił wielkie wspólne
kolędowanie – ,,Kolędy na Fryckową nutę”
- wraz z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Kaliskiej, chórami Państwowej Szkoły
Muzycznej I i II stopnia oraz zespołem
The Sunday Singers. Sam wykononał
gigantyczną pracę przy aranżacji kolędowych melodii na głosy i orkiestrę.
Kameralne spektakle kolędowe organizuje
już od kilku lat: z grupą aktorów kaliskiego
Teatru, w porze Świąt Bożego Narodzenia
i Nowego Roku, zawsze łącząc kolędy tradycyjne i zupełnie nowe. A tworzy je głównie w duecie z Beatą Michalak, która potrafi pisać teksty trafiające do ludzkich serc.
– Ja po prostu mam szczęście do ludzi –
pointuje rozmowę Fryderyk Stankiewicz,
patrząc wymownie na swą żonę. Barbara,
z wykształcenia inżynier od budowy dróg,
a z praktyki pedagog, też ma duszę artystyczną. Kocha muzykę i pięknie śpiewa,
rysuje i maluje, próbuje pisać. W ubiegłym
roku sama złożyła zgrabny tekst, znakomicie współgrający z muzyką. I tak powstała
jeszcze jedna nowa kolęda.
Rodzinny portret dopełniają dwie córki
i syn. Ania, utalentowana skrzypaczka,
studentka Akademii Muzycznej w Poznaniu, stypendystka programu ,,Erazmus”
mieszka obecnie w Hanowerze. Karolina
jest uczennicą Technikum Budowy Fortepianów. Muzycznie bardzo uzdolniona,
czego dowód dała tworząc własną autorską
kolędę. Dała się poznać także jako zdolna wokalistka. Wojtek, starszy brat Ani
i Karoliny, który pomieszkuje z dziadkami
(ze strony mamy) w Pleszewie, preferuje
gitarę.
Pełnoprawnymi członkami rodziny są
także pies – Nuta, kot oraz inni, dzicy lokatorzy, którzy chętnie odwiedzają ogród
Stankiewiczów.
Czego w porze Świąt Bożego Narodzenia
i Nowego Roku życzą sobie nawzajem
mieszkańcy szczęśliwego domu na Rajskowie?
– Jest nam razem tak dobrze, że chyba winniśmy sobie życzyć tylko tego, żeby nie było
gorzej... – mówią gospodarze.
Zdaje się, że aniołowie nadal czuwają nad
tym niezwykłym domem.
Bożena Szal-Truszkowska
53
Ikonografia Kalisza
Widoki, portrety,
terytoria
Na początek pojawił się rarytas, unikatowy
„Album de Kalisch” Jeana Guillaume Diehla,
cudem zachowany i dzięki opatrzności oraz
hojności miasta zakupiony, jeden z najstarszych na ziemiach polskich, co jest już
faktem wielkiego znaczenia. Unikat, umieszczony w zbiorach specjalnych Miejskiej
Biblioteki Publicznej, wystawiony został na
widok publiczny w formie wystawy plenerowej, wzbudzając duże zainteresowanie.
Następnie ujrzał światło dzienne „Nowy
Kaliszanin” Anny Tabaki i Macieja Błachowicza, przyjęty z entuzjazmem przez liczną
rzeszę kaliszan. Ten almanach wyczarował
atmosferę dawnego, ale i dzisiejszego nie54
zwykłego Kalisza. Boję się użyć wyświechtanego już mocno określenia „magicznego
Kalisza”, ale tak jakoś nasuwa się ono samo.
Otoczyli miasto woalem nostalgii, utkanym
z anegdot, opowieści wszelakich o ludziach
i wydarzeniach historycznych małych
i wielkich, o życiu godziwym i mniej lub
bardziej zabawnym. Dobrze pomyślany,
podzielony sensownie na rozdziały, jest
prawdziwą księgą domową, przewodnikiem i pamiętnikiem, służącym do przechadzek po mieście dzisiejszym i dawnym.
To taka księga, którą kiedyś nazywano Silva
rerum, las rzeczy, albo też Miscelanea. Ale
co ważne, siłą „Nowego Kaliszanina” są
ilustracje – gęsto i trafnie dobrane, owoc
tytanicznej pracy. Jest ich wiele, a bardzo
dużo ma charakter odkrywczy, są znane
bardzo mało lub wcale. To jest wspaniała
korzyść dla każdego, kto zajmuje się obrazami miasta. Gdy wziąłem tę książkę do
ręki, pomyślałem: Boże, to można aż tyle
napisać o Kaliszu i nie powtórzyć żadnego
wątku?
W końcu ubiegłego roku, na zamknięcie
projektu Kalisia 18,5 zdarzyły się dwie wystawy: „Portret miasta” i „Ryciny kaliskie”,
obie ważne, bo porządkujące naszą wizualną
pamięć o mieście, a nadto wnoszące inne
jeszcze wartości. Zwłaszcza druga część wystawy rycin, pokazująca miasto jako temat
twórczy, ustanowiła niebanalną, inspirującą
propozycję artystycznej perspektywy, oglądu
miasta przez mocno subiektywne spojrzenie
każdego z artystów, który zechciał wziąć
udział w przedsięwzięciu. Żałować trzeba,
że nie powstał z tego album, który mógłby
stać się wyjątkową pozycją na rynku sztuki nie tylko w Kaliszu i regionie, ale także
i w kraju.
Obszerny, udokumentowany, ułożony tematycznie album „Portret miasta. Architektura
Kalisza w dokumentach archiwalnych” jest
nie do przecenienia. To pierwsza bodaj, poza
naukowymi dysertacjami Teresy Ruszczyńskiej i Janiny Barańskiej, praca o charakterze
popularnym, przysposobiona rzetelnie,
z ogromną dawką wiedzy zespołu autorów:
Anny Bestian-Zając, Edyty Pietrzak, Grażyny Schlender, Karoliny Sobańskiej i Jerzego
A. Splitta, na długo pozostanie podstawą
znajomości ikonograficznej miasta na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci.
Wiadomość, że wykonany został reprint
„Albumu Kaliskie” Edwarda Staweckiego,
jest z rzędu tych, jakie powinny ukazać się
na czołówce wszystkich miejskich gazet.
Ostatnie dwa lata przyniosły nam wszystkim, kaliszanom i nie tylko, chciałoby się rzec: narodowi całemu, róg ikonograficznej obfitości. Jakby jubileusz 18 i pół wieków istnienia miasta wyłamał wrota skarbców i skarbczyków, zamki starych komód i szuflad i sypnął przed oczy setkami
rycin i zdjęć.
Bo obrazy w nim zawarte są fundamentem kultury Kalisza, to ikony miasta, które
zbudowały jego wielkość w naszych i nie
tylko naszych oczach. Rysunki Stanisława
Barcikowskiego z udatnie skomponowanymi
scenkami rodzajowymi, które imitują życie,
pokazują Kalisz wyidealizowany, lecz nie
odbiegają od sumiennego realizmu doprawionego smakowitymi detalami i dbałością
o wierność szczegółu. Mistrzowska kreska
dopełnia całość.
Nic dziwnego, że stał się „Album Kaliskie”
modelowym, przez dziesięciolecia całe
niedościgłym wzorem patrzenia na miasto
i pisania o nim. I choć można mieć uwagi do
sztuki edytorskiej i sposobu warsztatowego
wykonania reprintu, to jednak dobrze, że
w końcu znalazł się w powszechnym obiegu
i jest dostępny.
Trzeba mieć nadzieję, że i „Album de Kalisch” Diehla znajdzie się kiedyś na półkach
naszych domowych bibliotek jako wiernie
oddany reprint, opatrzony komentarzem
edytorskim, historycznym i fotograficznym.
Oto dwadzieścia dwie fotografie, datowane
na przełom lat 60. i 70. XIX stulecia, wykonane zapewne przez wędrownego fotografa,
który posiadłszy technikę zatrzymywania
i utrwalania obrazów (niewiele wiemy o autorze, a na temat techniki możemy spekulować; czyżby to była fotografia kalodionowa?)
wykonał pierwsze zdjęcia miasta. Już sam
ten fakt, ważny także dla historii fotografii
w Polsce, jest godny nie dość zauważenia,
lecz również podniesienia do właściwej, czyli wysokiej rangi.
I kiedy wydawało się, że ten serial z obrazami Kalisza dobiegł końca, objawiło się
jeszcze jedno dziełko, które dało pretekst do
niniejszego przeglądu. „Kalisz na starych
pocztówkach” Tomasza Chlebby jest swoistą
niespodzianką, miłą skądinąd, bo przyjemnie jest wziąć do ręki coś, czego nigdy do tej
pory nie było, a o czym było wiadomo, że
zjawić się musi. Presja, by i Kalisz dołączył
do grona miast, które starymi pocztówkami
szczycą się niby szlachectwem, była ogromna, żeby nie powiedzieć przemożna. Sam
w swojej bibliotece mam albumy z Konina,
Gniezna, Ostrowa i to wytykanie palcem
niejednemu wypiekało policzki wstydem.
Kalisz takiego albumu nie posiadał, a można
było odnieść wrażenie, że od posiadania
mocno się wykręcał, nie przejawiał ani tęsknoty, ani entuzjazmu. Nie mówię, że jego
stosunek był niechętny, ale wysoce wstrzemięźliwy jak najbardziej. Nie bez powodu
zresztą, co akurat na przykładzie „Starych
pocztówek” da się łatwo zauważyć.
Stare pocztówki to jednak nostalgia, to
piękno, które minęło, ale przecież było. Taki
przyjął się kanon i estetyka starych fotografii. Jednakże Kalisz to zmienność losu, to
dzieje miasta, które okrutnie doświadczyła
historia, która narysowała obrazy apokalipsy, niczym z „Okropności wojny” Goi.
Sierpień 1914 roku to przerwana nić życia.
Jak to pokazać, jaki dać komentarz tym
obrazom z lat 1915-1916, temu okrutnemu
morzu ruin i temu cynizmowi ówczesnych
przedsiębiorców pocztówkowych, którzy te
okropności utrwalali i sprzedawali? Chyba
nie da się tak po prostu zestawić z sobą
czasu pokoju i czasu wojny w jednej prostej
linii, bo XX-wieczna historia Kalisza nie jest
przyjemna. Ten dramat nie został ani pokazany, ani wskazany, ot, zdarzyło się, najważniejsze są pocztówki.
Czytanie fotografii jest ostatnio bardzo
popularne, żeby wskazać choćby Wojciecha
Nowickiego czy Jacka Dehnela oraz całą
armię autorów zagranicznych. Czytanie to
próba interpretacji, literackiej, historycznej
czy eseistycznej egzegezy. No i tego nie ma
u Chlebby, co jest dla mnie zawodem, ale
niekoniecznie musi być tym samym dla
innych. Tak to już jest w dzisiejszym, ponowoczesnym świecie.
Czego jeszcze mi brakuje? Życia. Ściślej tych
treści, które widokówki przekazują: kto pisał
i do kogo, w jakich okolicznościach, jak znalazł się w Kaliszu, z jakiego powodu, co tu
zobaczył, co przeżył itd. Co zrobić z pustką,
niezapisaną kartką? Dać jej opis formalny: rok i miejsce wydania, autor zdjęcia,
wydawca, technika wykonania, opis planu
zdjęciowego.
W jedno wierzyć trzeba: w następne wydanie uzupełnione i poprawione, czego akurat
temu autorowi życzę.
Ryszard Bieniecki
55
Notatnik kuturalny
Podróż w czasie po kalisku
Pamiętniki z Powstania Warszawskiego
– Warszawa. Festung Breslau – Wrocław.
Czerwony dom – Poznań. Wiele miast
w Polsce stało się niemal bohaterami powieści, wierszy czy dramatów. Gród Kraka
doczekał się nawet uwiecznienia w nazwie
niezwykle istotnej dla rodzimej literatury
grupy – Awangardy Krakowskiej. A gdzie
w tym liryczno-epickim galimatiasie Kalisz? Wszak z naszym miastem niezwykle
mocno związani byli Asnyk, Dąbrowska czy
Konopnicka, tradycje są więc bogate. Trudno jednak bez większego namysłu rzucić
powszechnie znanym tytułem, dla którego
najstarsze miasto w Polsce stanowi wyraziste
tło czy staje się jednym z jego bohaterów.
na swój wyrazisty charakter nie jest jednak
szczególnie lubiana. Jeszcze większym kłopotem staje się dla niej fakt, że dowiaduje się
o rzeczach, o których wiedzieć nie powinna.
Z zapowiedzi wydawcy wywnioskować można, że „Niemra” zalicza się do kryminałów.
Faktycznie: jest trup, jest dociekanie prawdy,
pewna tajemniczość. Z klasyfikowaniem
powieści Arkadiusza Pacholskiego jako kryminału można jednak polemizować. Sam
autor przyznaje, że „Niemrze” zdecydowanie
bliżej do obyczajowości. W literacką całość
wplata się zgrabnie historia Kalisza.
W szczegóły oczywiście wdawał się nie będę
– ich znajomość mogłaby zabić radość czytania. A wracając do tytułów wymienionych
na początku… Czy „Niemra” stoi z nimi na
równi? Tego stwierdzić obecnie nie sposób,
gdyż decyzja należy w tym wypadku do
czytelnika. A że powieść Arkadiusza Pacholskiego po czterech latach procesu twórczego
dopiero niedawno ujrzała światło dzienne,
trzeba z tym trochę poczekać. Jednak jeśliby
Kalisz miał być kojarzony powszechnie także z powodu znanej książki…. Dlaczego nie?
bary, kawiarnie, kluby, restauracje, hotele.
Atutem wydawnictwa są atrakcyjne zdjęcia
oraz przejrzyste plany, które ułatwią tyuryście dotarcie do wybranych miejsc. Całość
uzupełnia informator z przydatnymi numerami telefonów i adresami – zakupy, apteki,
taxi, numery alarmowe.
(IC)
„Kalisz na weekend – i nie tylko”, Pink
Elephant, Kalisz 2011
Migawki z Kalisza
Nowy album prezentujący Kalisz to idealny
upominek pod choinkę. Poręczny format,
zdjęcia uznanych fotografików, jak Artur
Bonusiak, Mariusz Hertmann czy Stanisław
Kulawiak oraz tekst Anny Tabaki, która
przystępnie i interesująco pisze o swym
mieście tworzą przemyślaną i wciągającą
kompozycję.
Juliusz Kowalczyk
Arkadiusz Pacholski, „Niemra”, Prószyński
i S-ka, Warszawa 2011
Poręczny rozkład jazdy
Tak w skrócie można określić informaNiedawno jednak narodziła się „Niemra”.
Słowo to kojarzy się części społeczeństwa
z pogardliwym określeniem Niemki, jednak
w tym kontekście stanowi tytuł najnowszej,
kolejnej już powieści Arkadiusza Pacholskiego. Ten kaliski twórca umieścił akcję
„Niemry” w mieście najlepiej mu znanym.
Czytając ją można więc odbyć podróż nie
tylko w czasie – opisane wydarzenia to bowiem moment okupacji niemieckiej – ale
i przestrzeni. A przyznać trzeba, iż czytając
jakąkolwiek książkę miło jest stwierdzić, że
zna się miejsca odwiedzane przez jej bohaterów. Czy to więc z powodu lokalnego patriotyzmu, dumy, czy – w tym akurat przypadku
pozytywnej – pychy, podbudowani lekturą
„Niemry” będą czytelnicy kaliscy.
Podążając krokami Doroty Paleń możemy
odbyć spacer przez te same miejsca, którymi codziennie się przechadzamy – tyle, że
w rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat.
Główna bohaterka to inteligentna, niezależna i dość przebojowa bibliotekarka. Z uwagi
56
tor przygotowany i wydany przez kaliską
agencję Pink Elephant. Przydatny przede
wszystkim dla turystów przybywajacych do
naszego miasta, nie tylko w weekendy. Niewielki przewodnik w sposób prosty i skrótowy – minimum słów, maksimum treści –
informuje o tym, jak i gdzie w Kaliszu miło
spędzić czas. Co warto zobaczyć – nie tylko
zabytki, na jakie imprezy się wybrać – teatr,
muzyka, sztuka, gdzie zjeść i zanocować –
Kalisz jest miastem, które prezentuje się
urokliwie zarówno w rzeczywistości, jak
i na fotografiach. Najnowszy album jest
tego dowodem. Dominują zdjęcia kaliskich
zabytków, jednak nie brakuje zdjęć miasta
współczesnego i jego najbardziej charakterystycznych obiektów, np. Szlak Bursztynowy,
gmach WPA UAM, Państwowa Wyższa
Szkoła Zawodowa im. Prezydenta St. Wojciechowskiego czy Hala Kalisz-Arena. Warto
podkreślić, że w publikacji zamieszczono
zdjęcia autorstwa wybitnych kaliskich artystów-fotografików, Mariusza Hertmanna,
Artura Bonusiaka, Stanisława Kulawiaka,
Władysława Kościelniaka. Do grona tego
dołączył przedstawiciel młoszego pokolenia
Andrzej Kurzyński, dziennikarz, pasjonat
fotografii. W pracę nad albumem zaangażowanych zostało również dwoje popularnych
kaliskich „detektywów przeszłości”: Anna
Tabaka, która jest autorką tekstu i Maciej
Błachowicz, jako konsultant. Autorka w sposób przystępny, ale i bogaty merytorycznie
opowiada historię miasta. Uwrażliwia czytelnika na dziedzictwo duchowe, które jest
wyznacznikiem każdego starego miasta.
Wskazuje interesujące zakątki, obiekty, ale
i wydarzenia, które rozsławiają nasze miasto,
jak Międzynarodowy Festiwal Pianistów
Jazzowych, Kaliskie Spotkania Teatralne
czy Międzynarodowy Festiwal Muzyczny
„Bursztynowy Szlak”.
Anna Tabaka przedstawia miejsca godne
odpoczynku, w mieście, jak i poza jego granicami. W albumie nie zabrakło obrazków
z Opatówka, Gołuchowa, Antonina, Lewkowa czy Dobrzycy.
Dla kaliszan album jest swego rodzaju
kompendium wiedzy o mieście. Dla gości
z innych stron kraju i świata – idealną wizytówką i zaproszeniem do młodego duchem
najstarszego z polskich miast.
(Red)
„Kalisz. Młode duchem – najstarsze miasto
w Polsce”, red. Anna Tabaka, Unigraf
Bydgoszcz, 2011
Mariolki nie było
Mężczyźni niewieścieją, kobiety ulegają
maskulinizacji, feministki mają coraz większe wpływy, a homoseksualiści zasiadają
w ławkach poselskich. To ważne społeczne
problemy. Kto by pomyślał, że można o nich
dyskutować przy pomocy XIX-wiecznej
komedii?
Ktoś, kto nie zna komedii „Gwałtu, co się
dzieje!”, mógłby odnieść wrażenie, że reżyser
dokonał gigantycznego (a może dogłębnego?) gwałtu na tekście Aleksandra Fredry.
Nic podobnego, autor „Ślubów panieńskich”
rzeczywiście napisał komedię, w której kobiety przejmują władzę zmuszając swych
mężczyzn do przebrania się i oddania zajęciom niewieścim. Stworzony w niej „świat
na opak” bezlitośnie obnaża przedstawicieli
obu płci. „Przerażająca” jest zarówno męska
inercja, jak i kobiecy chaos. Komediowy
świat Fredry pełen jest uszczypliwych aluzji
nie tylko obyczajowych, ale także politycznych. Czeka nas reżim z kobiecą twarzą lub
anarchia…
Czy w Osieku czy w Kaliszu, wieści szybko
się rozchodzą. Dowiedziałem się, że w najnowszym spektaklu mężczyźni grać będą
kobiety. Obejrzawszy w Internecie zdjęcia ze
spektaklu wyobraziłem sobie stado Mariolek
na scenie (patrz: Kabaret Paranienormalni).
Zanim dotarłem na spektakl dodatkowo
wysłuchałem niezbyt pochlebnych recenzji
z ust tych, co „wiedzą wcześniej i lepiej”.
W chwili, gdy na scenę weszła pierwsza
aktorka, uginałem się pod ciężarem lęków,
uprzedzeń i świadomości, że oto „tu i teraz”
odbędzie się rzeź tekstu pióra Bogu-ducha-winnego-Fredry. Jeszcze początek przedstawienia (z udziałem Szymona Mysłakowskiego z wdziękiem noszącego po raz n-ty
damską perukę), której towarzyszył nerwowy śmiech starszych pań za moimi plecami,
przekonywał mnie, że oglądał będę „kabaret
z Fredry”, ale już po chwili…
Atmosfera spektaklu dość szybko przestaje
przypominać komedię. Relacje pomiędzy
postaciami stają się tyleż nerwowe, co zastanawiające. Niepełny strój, trochę męski,
trochę kobiecy oraz zachowania poszczególnych postaci wciąż oscylujące pomiędzy
tym, co żeńskie i męskie powodują u widza
rodzaj zamętu. Pojawia się pytanie: co się
dzieje? W tej zamianie fatałaszków nie ma
chyba tymczasowej zabawy. Ci mężczyźni
noszą w sobie silny pierwiastek kobiecości a kobiety objawiają męskie przymioty
charakteru. Oni śpiewają liryczne piosenki i wdzięczą się do lustra, one – biegają
z bronią i odważnie wyrażają swoje opinie
i potrzeby. Bunt młodych (niestety?) nie
przynosi efektów. Kto by pomyślał, że to oni
zatęsknią za starym porządkiem.
Pozwalam sobie na wyeksponowanie poważnych refleksji, które wynikają z interpretacji
Fredrowskiego tekstu dokonanej przez
Macieja Podstawnego, bo jest to – moim
zdaniem – największa zaleta jego przedstawienia. „Gwałtu, co się dzieje!”, owszem,
bawi, ale jednocześnie zmusza do myślenia.
Komediowa konwencja, na którą składa się
między innymi dystans i mocne przerysowanie, nie przeszkodziły większości aktorów
w konstruowaniu nawet subtelnych znaczeń.
Szepty, drobne gesty, delikatne spojrzenia.
Warto zwrócić uwagę na pracę Szymona
Mysłakowskiego i (gościnnie występującego)
Dobromira Dymeckiego czy docenić konsekwencję (również gościa) Łukasza Zaleskiego. Paniom oddano rządy, ale to panom
udało się stworzyć lepsze role. Czy to sprawa
talentu czy też potwierdzenie, że prawdziwych mężczyzn już nie ma?
Robert Kuciński
„Gwałtu, co się dzieje!” wg Aleksandra
Fredry. Opracowanie tekstu, reżyseria,
scenografia i opracowanie muzyczne:
Maciej Podstawny. Występują: Izabela Beń,
Katarzyna Kilar, Aleksandra Krzaklewska,
Dobromir Dymecki, Wojciech Masacz,
Szymon Mysłakowski, Marcin Trzęsowski,
Michał Wierzbicki i Łukasz Zaleski. Teatr
im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu.
Premiera: wrzesień 2011.
Magiczny Piotruś
„Piotruś Pan”, najnowsze przedstawienie
w kaliskim teatrze, jest powrotem do prawdziwie magicznych widowisk dla dzieci.
Wreszcie teatralna iluzja ułatwia najmłodszym widzom podróż do innego świata.
Kaliski teatr nigdy nie zapomina o młodych
widzach, lecz mam wrażenie, że od wielu lat
stara się na nich oszczędzać. Zaowocowało
to serią widowisk niezwykle skromnych,
zwłaszcza w scenograficznym wymiarze.
Najlepiej, żeby oprawa plastyczna zmieściła
się do walizki i spektakl mógł podróżować
po szkołach i przedszkolach. Twardej ekonomii sprzyjało również przekonanie wielu
twórców teatralnych, że widowisko jest przecież teatralną zabawą i dzieci mogą, owszem,
przeżywać przygody bajkowych postaci,
ale jednocześnie (jakież to intelektualnie
fascynujące!) podglądać teatralną kuchnię,
nieustannie uzmysławiać sobie, że wszystko
jest grą, wszystko jest na niby.
57
„Piotruś Pan” Jamesa Matthew Barriego
znakomicie nadaje się na powrót magii do
teatru, bo zdaje się wpisane w tę powieść
(pierwotnie sztukę) elementy fantastyki
były zaskoczeniem dla widzów już na początku XX wieku. (Okoliczności powstania
„Przygód Piotrusia Pana” w interesujący
sposób opowiada film „Marzyciel” z Johnnym Deppem w roli pisarza.) Podróż do
Nibylandii, spotkanie z syrenami, maleńka wróżka, czyli Blaszany Dzwoneczek,
a przede wszystkim fruwanie postaci to
prawdziwe wyzwania dla inscenizatorów.
Kaliskie przedstawienie znakomicie łączy
iluzjonistyczne sztuczki (patrz: wszędobylska Blaszanka) z teatralną zabawą
z przymrużeniem oka (patrz: krokodyl).
Świetnym pomysłem jest też swoista interakcja z widownią polegająca na rzucaniu
kostkami z gąbki. Kiedy uwzględnimy jeszcze wpadające w ucho piosenki oraz parę
„mrugnięć” w stronę dorosłej widowni, to
możemy śmiało napisać, że kaliski „Piotruś
Pan” to całkiem udane przedsięwzięcie.
Ale…
Dla najmłodszych widzów gra się tak samo
jak dla dorosłych, tylko lepiej. Dlatego niedopuszczalnym jest brak dykcji i „kłamstwo
cielesne”. Niechaj w piersi uderzy się ta, której końcówek wypowiedzi często nie było
słychać, natomiast jeśli chodzi o ruch aktorów, to ze zdumieniem odkryłem w programie, że ktoś w ogóle odpowiedzialny był za
ruch sceniczny. Brawo dla Twardego Hrabiego (Michał Wierzbicki), Głupka (Michał
Grzybowski) i Tygrysiej Lilii (Małgorzata
Kałędkiewicz), czyli pełnokrwistych postaci
teatralnych, że tak powiem mocno osadzonych w ciele. Niepewność ruchów pozostałych aktorów połączona z niedojrzałością
sceniczną gościnnie występujących dzieci
momentami potęgowała wrażenie chaosu.
Każda zaś luka wynikająca z braku interakcji pomiędzy aktorami lub pomysłowego
połączenia poszczególnych scen wyraźnie
burzyła rytm przedstawienia.
Z nadzieją na usunięcie wspomnianych niedociągnięć zapraszam wszystkie rodziny do
kaliskiego teatru. To rzadka okazja wspólnej zabawy dla dzieci i ich rodziców. „Drugie dno” może nie jest tak rozbudowane jak
np. przy filmowym „Shreku”, ale daje szansę
dorosłym na niejeden uśmiech. Najmłodsi
widzowie uczyć się będą od Piotrusia, że
stopniowe dojrzewanie jest niezbędnym
elementem ich rozwoju, a starsi widzowie,
że nigdy nie powinni zapomnieć o Piotrusiu w sobie i niczym Mama ze spektaklu
58
stać się czasami Syreną i niczym Tata ze
spektaklu zostać od czasu do czasu Piratem.
Robert Kuciński
James Matthew Barrie: „Piotruś Pan”. Adaptacja tekstu i reżyseria: Michał Derlatka.
W roli głównej: Szymon Mysłakowski. Teatr
im. W. Bogusławskiego w Kaliszu. Premiera:
październik 2011.
Ujarzmianie smoków
„Marianna i smoki” to zabawna i kolorowa
opowieść o przygodach dzielnej dziewczynki, która postanowiła sprawdzić, czy smoki
są naprawdę groźne. Brzmi bajkowo, ale –
uwaga ! - zainspirowane zostało życiem.
W królestwie rządzonym przez nieco fajtłapowatego króla rozchodzi się wieść o zbliżającym się napadzie smoków. Smoków nikt
dawno nie widział, ale wszyscy się ich boją.
O, przepraszam, jest jedna osoba, która nie
drży słysząc słowo: smok. Ba: nawet śmie
wątpić w powszechnie wszystkim znaną
prawdę, że smoki gryzą. To księżniczka Marianna. I jak to w bajkach bywa: wątpliwości
królewskiej córy wywołują wilka, a dokładniej rzecz ujmując smoki, z lasu.
Spotkanie Marianny z dwoma smokami,
Vyrvyrem i Barbarem, wcale nie kończy się
rozszarpaniem, albo przynajmniej uwięzieniem księżniczki. Okazuje się, że sympatyczne i kolorowe stwory raczej boją się
ludzi. Nie chcą nikogo straszyć, wolą zabawy
i psoty.
Spektakl można spakować może nie do
jednej, ale na pewno do dwóch dużych walizek. Całość przypomina teatr objazdowy.
Scenografia jest prosta i funkcjonalna, ale
jednocześnie urokliwa i zabawna. Zespół
aktorski tworzą cztery osoby, które grają
dziesięć postaci… Wszyscy dwoją się i troją
przywdziewając kolejne kostiumy i animując poszczególne lalki. Niby mała bajeczka,
a wymaga od aktorów świetnej kondycji
fizycznej, żonglowania kilkoma głosami,
umuzykalnienia i …otwarcia na improwizację, bowiem tekst Cruelli La Vey wyraźnie
zaprasza młodych widzów do interakcji.
A dzieci bawią się znakomicie, śmieją
i podśpiewują, przede wszystkim piosenkę
o smokach, która wyraźnie nadaje się na
numer 1 Dziecięcej Listy Przebojów. Od
czasu do czasu twórcy bajki „puszczają oko”
do rodziców, wszak nie mogą zapomnieć
o kierowcach, którzy przywieźli widzów do
teatru. Dla nich między innymi przygotowano również zabawny drukowany program,
w którym aż roi się od purnonsensowych
żartów, zwłaszcza w życiorysach twórców,
z których jeden debiutował spektaklem
„Żabie udko”, a druga zasłynęła jako autorka
sztuk, powieści i wierszy zebranych w tomie
„Wrrr, brrr, phi!”.
W którejś z zapowiedzi premiery „Marianny
i smoków” przeczytałem, że twórca spektaklu, Michał Wierzbicki (jako autorka Cruella
La Vey, jako reżyser Stefan Batonik, jako
tłumacz Józef Nowakowski), zrealizował tę
bajkę dla swej maleńkiej córeczki. To dla niej
rozpoczął wielkie ujarzmianie smoków …i –
miejmy nadzieję – dłużej trwającą przygodę
z teatrem dla dzieci. Wierzbicki znakomicie
radzi sobie jako kreator Wirokiro Off Theater, więc z pewnością potrafiłby „wlać” trochę absurdu do spektakli przygotowywanych
dla młodych widzów. Zachęcam.
A przy okazji mogłoby to być kolejne zabawne, rodzinno-przyjacielskie przedsięwzięcie. Wszak matka adresatki sztuki także
jest aktorką (i współtwórczynią spektaklu
„Pszczółka Maja”), autorka scenografii
i twórczyni lalek, Marta Śniosek, to żona
jednego z aktorów, kompozytorka piosenek,
Lena Ledoff, to żona aktora rodem z Kalisza,
Przemysława Dąbrowskiego, a na premierze
ze swoją córeczką był Tomasz Kot (także
kolega La Vey, Batonika, Nowakowskiego
i Wierzbickiego).
Robert Kuciński
Cruella La Vey: „Marianna i smoki”.
Reżyseria: Stefan Batonik. Występują:
Izabela Beń (Marianna, Kucharz), Wojciech
Masacz (Król, Czarownica), Dariusz
Sosiński (Markiz Vafeleck, Hanna, smok
Vyrvyr) oraz Marcin Trzęsowski (Baron
Baboleck, Rozalia, smok Barbar). Teatr im.
W. Bogusławskiego w Kaliszu. Premiera: luty
2011.
Notatnik kuturalny • wybór „Kalisii”
FILHARMONIA KALISKA
al. Wolności 2, tel. 62 767 84 60
16 grudnia – koncert z cyklu Prezydent Miasta
Kalisza zaprasza „Kolędy na Fryckową Nutę”;
wykonawcy: The Sunday Singers (Maria Szczap,
Dorota Wróblewka, Adam Michalak, Eryk
Szolc), Karolina Stankiewicz – wokal, Chór Szkół
Nazaretańskich, Chór Kameralny WPA UAM
w Kaliszu, Chór Państwowej Szkoły Muzycznej
I i II st. w Kaliszu, Orkiestra Symfoniczna
Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek – dyrygent;
w programie: Fryderyk Stankiewicz - kompozycje
i aranżacje kolęd;
Sala Koncertowa Filharmonii Kaliskiej - aula
WPA UAM, godz. 19.30
6 stycznia – Koncert Noworoczny;
wykonawcy: Stradivarius Quintet, Orkiestra
Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek
– dyrygent;
w programie: Uwertura do „Zemsty nietoperza”
- Johanna Straussa, trzy tańce słowiańskie Antonina Dvořáka, „Tzigane” - Maurice Ravela,
Czardasz z opery „Ritter Patzman” – Johanna
Straussa, trzy tańce węgierskie - Johannesa
Brahmsa, melodie cygańskie - Pablo Sarasate;
Sala Koncertowa Filharmonii Kaliskiej - aula
WPA UAM, godz. 19.30
27 stycznia – koncert z cyklu „Filharmonia nie
Gryzie”;
wykonawcy: grupa Staszczyk, Orkiestra
Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek
– dyrygent;
w programie: muzyka grupy Staszczyk w aranżacji
Pawła Przezwańskiego;
Sala Koncertowa CKiS w Kaliszu, ul. Łazienna 6
10 lutego – koncert z cyklu „Filharmonia nie
Gryzie”; wykonawcy: Anna Czartoryska – śpiew,
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej,
Adam Klocek – dyrygent; w programie: piosenki
Jonasza Kofty, Agnieszki Osieckiej w aranżacji na
orkiestrę symfoniczną;
Sala Koncertowa Filharmonii Kaliskiej - aula
WPA UAM, godz. 19.30
24 lutego - Festiwal Muzyczny „Bursztynowy
Szlak” Multimedia Amber Road Festival;
wykonawcy: Paweł Gusnar – saksofon, Marcelo
Nisinman – bandoneon, Orkiestra Symfoniczna
Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek – dyrygent;
w programie: Fryderyk Chopin, Astor Piazzolla,
Aleksandr Głazunow, Leonard Bernstein
TEATR
pl. Wojciecha Bogusławskiego 1, tel. 62 760 53 00
Grudzień
„To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza”
To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza, to jest
ludu śpiewanie, to jest ojców mowa, to jest nasza
historia, której się nie zmieni. A to, co dookoła
powstaje od nowa, to jest nasza codzienność,
w której my żyjemy - tymi prostymi słowami
wyjaśniał, czym jest tradycja, Stanisław Bareja
w swoim filmie Miś.
W oczekiwaniu na święta Bożego Narodzenia
aktorzy Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego
zapraszają na wieczór kolęd. Nie tylko przypomną
Państwu tradycyjne kolędy związane z liturgią
Narodzenia Pańskiego, ale także wywodzące się
z kultury ludowej pastorałki i popularne pieśni
bożonarodzeniowe.
17-18 grudnia – „To jest właśnie kolęda…”, godz. 16
20-22 grudnia – „To jest właśnie kolęda…”, godz. 18
26 grudnia – „To jest właśnie kolęda…”, godz. 17
27-29 grudnia – „To jest właśnie kolęda…”, godz. 18
Sylwester w Teatrze
Obejrzenie zabawnego spektaklu „Szalone
nożyczki”, udział w loterii fantowej i noworoczny
toast proponuje Teatr W. Bogusłsławskiego na
sylwestrowy wieczór. Zabawa rozpocznie się
o godz. 19.00. Organizatorzy zapowiadają, że
atrakcji nie zabraknie!
MUZEA
Muzeum Okręgowe Ziemi Kaliskiej
ul. Tadeusza Kościuszki 12, tel. 62 757 16 08,
czynne: wt., czw. w godz. 10-15; śr., pt. w godz.
11-17.30; sob., niedz. w godz. 10.30-14.30; niedz.
dzień bezpłatny
Ekspozycje stałe:
- „Pradzieje i wczesne średniowiecze regionu
kaliskiego” (zbiory archeologiczne)
- „Z dziejów Kalisza” (zbiory historyczne)
Ekspozycje czasowe:
7 listopada-31 stycznia 2012 – „Chińskie wyroby
z laki” – wystawa
29 stycznia-31 marca – „Mieczysław Kościelniak
w 100-lecie urodzin” – wystawa
20-25 lutego – „Schola Cantorum” – wystawa
pokonkursowa
GALERIE
Galeria Sztuki im. Jana Tarasina
pl. św. Józefa 5, tel. 62 767 40 81
8 grudnia-14 stycznia 2012 – „Malarstwo”
wystawa prac Marii Lorenz
19 stycznia-16 lutego – Agnieszka Lisiak „Skórka”
– wystawa rzeźby
23 lutego-22 marca – Natalia Brandt – Sztuka
konceptualna
Galeria w Hallu Centrum Kultury i Sztuki
ul. Łazienna 6, tel. 62 765 25 35
7 grudnia-8 stycznia 2012 – „Fotografia i grafika”
– wystawa prac Dominiki Sadowskiej
styczeń 2012 – wystawa plakatów Ryszarda
Kajzera
luty 2012 – wystawa laureatów XIV
Międzynarodowego Biennale Małej Formy
Graficznej i Ekslibrisu, Ostrów Wielkopolski 2011
Centrum Rysunku i Grafiki
im. Tadeusza Kulisiewicza
ul. Kolegialna 4, tel. 62 757 29 99
20 października-31 grudnia – „Ślady czasu 2011
– Mikael Kihlman i Jacek Szewczyk” – wystawa
grafiki
styczeń-marzec 2012 – Międzynarodowe
Triennale Sztuk Graficznych „Imprint”
CENTRUM KULTURY I SZTUKI
ul. Łazienna 6, tel. 62 765 25 00
17 grudnia – koncert świąteczno-noworoczny
– „Śniegu cieniutki opłatek”- wystąpią Andrzej
i Maja Sikorowscy. Towarzyszyć im będzie zespół
w składzie: Jarosław Kaganiec – instrumenty
klawiszowe, akordeon, Gertruda Szymańska –
instrumenty perkusyjne, Marek Tomczyk- gitara
akustyczna, elektryczna i gitara steel, Janusz
Witko – klarnet, saksofon. Sala widowiskowa,
godz. 18
31 grudnia – koncert – Sylwestrowa parada
gwiazd – „Pod niebem stolic świata”. Wystąpią
soliści: Anna Kutkowska-Kass – sopran
koloraturowy, Jolanta Bobras – sopran, Danuta
Nowak-Połczyńska – alt, Wojciech Strzelecki
– tenor oraz zespół muzyczny pod kierunkiem
Adama Manijaka w składzie: Radosław Bolewski,
Bartłomiej Stępień, Jacek Delong, Krzysztof
Raczyński. Artyści zaśpiewają największe
przeboje z różnych stylów i gatunków muzyki.
Znane wszystkim pokoleniom musicalowe
songi, przeboje filmowe, arie z operetek,
evergreeny światowej muzyki rozrywkowej; Sala
widowiskowa, godz. 19
31 grudnia – Bal Sylwestrowy „Gdzie mieszka
miłość”. Oprawę muzyczną wieczoru zapewni
zespół Effeciv Band oraz soliści operetki łódzkiej:
Jolanta Bobras – sopran, Wojciech Strzelecki –
tenor, Marek Pająk. Na gości balu czekają takie
atrakcje jak przejażdżki bryczkami lub saniami
w świetle pochodni, ognisko w parku z lampkami
grzańca, konkurs z nagrodami, pokaz sztucznych
ogni. Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów
w Antoninie, od godz. 19
6 stycznia – „Orszak Trzech Króli” – Nawiązując
do dawnych tradycji obchodów tego święta
w naszym regionie i kraju, na Głównym Rynku
miasta zobaczyć będzie można kolorową paradę
uczniów z miejscowych szkół gimnazjalnych
i ponadgimnazjalnych, godz. 17
KALISKIE STOWARZYSZENIE
EDUKACJI KULTURALNEJ
DZIECI I MŁODZIEŻY
„SCHOLA CANTORUM”
ul. Fabryczna 13-15, tel. 62 767 25 21
20-25 lutego 2012 – XXXIV Ogólnopolski
Festiwal Zespołów Muzyki Dawnej „Schola
Cantorum”
59
Fotoreportaż Ryszarda Bienieckiego
Szalom, Izrael!
Ziemia Święta… Święta dla żydów, muzułmanów, chrześcijan, wyznawców trzech największych monoteistycznych religii
świata. Szukam i ja swoich korzeni...
Wiedziałem, że będzie upalnie, ale że aż
tak! O trzeciej w nocy?! Wilgotne, gorące
powietrze przylgnęło natychmiast do naszych twarzy, rąk, pleców. Zostawiliśmy
za sobą wygodnie ciepłą Warszawę, aby
wejść do buchającego żarem Tel Avivu.
I tak będzie do końca pobytu, bo przecież
to czerwiec, a upały ustępują tu dopiero we
wrześniu.
60
Jerozolima! Odwieczne Jeruzalem, religijna stolica świata. Zawsze chciałem zobaczyć
Jerozolimę, zobaczyć jej mury, świątynie,
zobaczyć miasto marzeń opisane w najwznioślejszych strofach poetyckich, w niezliczonych dziennikach podróży, wspomnieniach, listach. Powiedział Kaab al-Ahbar:
„Jeden dzień w Jerozolimie jest jak tysiąc dni,
jeden miesiąc jak tysiąc miesięcy, a jeden rok
jak tysiąc lat. Umierać tutaj to jak umierać
w pierwszej sferze nieba”.
Umierać nie zamierzamy*, dlatego od
razu mimo nieprzespanej nocy, po lekkim
hotelowym śniadaniu wyruszamy na spotkanie z miastem króla Dawida, Salomona, Heroda, Abrahama, Jezusa i Mahometa, miastem, w którym jak w soczewce skupia się
historia świata. Nasączony jestem jej historią
niczym gąbka wodą, bo kilka tygodni przed
wyjazdem zacząłem czytać „Jerozolimę. Biografię” Simona Montefiore i wszystko zdaje
mi się niezwykle ważne, powiedziałbym,
konfrontacyjnie ważne.
Uwielbiam zwiedzać nowe miejsca i kraje,
na własną rękę, bez przewodnika, a tym
samym bez pośrednika, który po swojemu
filtruje obrazy. Haust nowego i nieznanego
powietrza smakuje wówczas najlepiej. Tak
też się stało, gdy znaleźliśmy się pod Bramą
Jaffską, która wiedzie, z jednej strony, do labiryntu wąskich, niemiłosiernie splątanych,
pnących się to w górę, to opadających w dół
uliczek Starego Miasta, z drugiej rozpościera
widok na cytadelę, a z trzeciej kieruje wzrok
na szeroką panoramę nowego miasta, z dominującą bryłą hotelu „King David”. Wtapiamy się w tłum nieprzerwanie wędrujący
zaułkami i uliczkami starej Jerozolimy, a nagrodą za trud i zmęczenie jest odkrywanie
kolejnych stacji Drogi Krzyżowej, Via Dolorosa. To było pierwsze dotknięcie mistycznej
siły, o której wiedziałem, że istnieje zaklęta
w tym kamiennym świecie.
Ziemia Święta… Święta dla żydów, muzułmanów, chrześcijan, wyznawców trzech
największych monoteistycznych religii
świata, ale gdyby policzyć wszystkie odłamy
i sekty doszlibyśmy do dziesiątków wyznań
i reprezentujących je kościołów i wspólnot, dla których ta ziemia jest świętością.
A przecież te trzy największe religie mają
wspólne korzenie: wspólna droga judaizmu
i islamu kończy się na Abrahamie, drogi
judaizmu i chrześcijaństwa rozchodzą się
wraz z ukrzyżowaniem Chrystusa. Korzenie – jak zwykle zresztą – nie są widoczne,
widać tylko to, co z nich wyrasta, a wyrastają
drzewa różnic, odmienności, które chcą się
najsilniej zaznaczyć, zdobyć przewagę nad
innymi. Uderza w Jerozolimie i w Izraelu rywalizacja religii, a w obrębie chrześcijaństwa
konkurencja między kościołami – greckim,
katolickim, ewangelickimi. Każda religia,
każdy kościół oferują lepszą wiarę, lepszą
drogę do Boga.
Szukam i ja swoich korzeni, źródeł swojej
wiary, którą przekazali mi przodkowie, a co
rusz natykam się, a niekiedy potykam o te
wspólne, niemiłosiernie splątane korzenie
judaizmu, islamu i chrześcijaństwa i zadaję
sobie pytanie: czy po życiu poczciwym i godziwym ja i moi bracia w człowieczeństwie
znajdziemy się w jednym, czy w trzech różnych niebach?
Wędrówka po Izraelu jest nie tylko drogą
poznania historii, ale – powiem nieco patetycznie – otwiera umysł, daje nowe stany
świadomości. To, co w Starym i Nowym
61
Testamencie jest dość abstrakcyjną mapą
nazw czy symboli, tu staje się konkretem,
który ma swoje geograficzne odniesienia
i swój obraz. Kana Galilejska jest miejscem,
w którym Jezus zamienił wodę w wino,
a dzisiaj jest całkiem ładnym miastem,
w który wina jest pod dostatkiem i można
je kupić. Niedaleko od Kany znajduje się
Góra Tabor, góra Przemienienia Chrystusa
pięknie położona wśród rolniczej równiny
Galilei. Te miejsca są i biblijne, a zatem
święte, i całkiem realne, dzisiejsze, w których żyją ludzie wykonując przyziemne,
codzienne obowiązki.
W Nazarecie jest źródło Marii, z którego
czerpała wodę, tu mieszkała, tu Józef miał
swój warsztat, tu żył Jezus, stąd widział
rodzinną Galileę, jezioro Genezaret, Jordan. Jakże te miejsca są niezwykłe i zwykłe
zarazem. Z czasem zaczynasz czytać Biblię
przez to, co widzisz z okna samochodu albo
z pieszej wędrówki, i spoglądasz na to, co
widzisz, oczyma ewangelistów.
62
Historia towarzyszy ci na każdym kroku.
Nie dość, że jest długa, burzliwa, z szeregiem bohaterów zwycięskich i pokonanych,
pełna niespodziewanych zwrotów, ale jest
też nieprawdopodobnie – jak na nasze
wyobrażenia – obecna w życiu dzisiejszych
mieszkańców. Chyba jednak nie może
być inaczej, bo powrót do ziemi ojców był
jednym, obok Holocaustu, z mitów założycielskich współczesnego Izraela. I to widać.
Widać w doskonale koncepcyjnie przemyślanych i urządzonych muzeach i pracach
archeologicznych w tak wielu miejscach
i na taką skalę prowadzonych, że tylko pozazdrościć.
W Muzeum Izraela znajdziesz i dzieje
biblijne, i archeologiczne okazy z całego
niemal basenu Morza Śródziemnego,
w Sanktuarium Księgi obejrzysz zwoje
z Qumran zawierające całe księgi lub
ustępy ze Starego Testamentu; w innym
pawilonie spotkasz kolekcje malarstwa
z Picassem, Miro, Gauguinem, Matissem
i innymi wielkim Francuzami na czele,
ekspresjonistów amerykańskich czy klasyków fotografii.
W Parku Narodowym Masada zanurzysz
się w opowieści o tysiącu Żydów, którzy
schronili się tu po upadku powstania i zburzeniu Jerozolimy i przez dwa lata stawiali
heroiczny opór legionowi rzymskiemu, by
w końcu popełnić zbiorowe samobójstwo.
W Muzeum Diaspory w Tel Avivie urzeknie cię narracja o narodzie, który w rozproszeniu zachował pamięć i tożsamość
w różnych miejscach świata – w polskich
miastach i miasteczkach, w galicyjskich
sztetlach, w krajach Maghrebu (Żydzi
sefardyjscy) i Europy (Żydzi aszkenazyjscy). Zobaczysz obyczaje i życie codzienne
rodziny, rekonstrukcje synagog, urzeknie
cię rytuał żydowskich świąt. No i w końcu
dotrzesz do Yad Vashem, by ze ściśniętym
sercem i gardłem usłyszeć i zobaczyć opowieść o największej w dziejach ludzkości
Zagładzie.
63
Fot. Ryszard Bieniecki
Ryszard Bieniecki. W jego życiu
wszystkiego jest po trochu: kilka książek, parę inicjatyw, trochę fotografii,
kilka wystaw indywidualnych i z kolegami oraz jedną koleżanką Gosią. W
fotografii jest wyznawcą fenomenologii, owego decydującego momentu,
który utrwala życie. Bo jest fotografia
zapisem życia, ale też strachu przed
przemijaniem. Ogólnie stara się.
Zdumiewa różnorodność tego kraju,
nawet nie etniczna, bo do widoku Palestyńczyków czy ciemnoskórych Żydów sefardyjskich przyzwyczaić się łatwo, choć obraz
obozowisk Beduinów robi silne wrażenie na
tle nowoczesnych autostrad (czyżby to byli
nomadzi z wyboru, kontestujący cywilizację?). Izrael jest zdumiewająco różnorodny
geograficznie, klimatycznie, kulturowo,
jakby Stwórca dokonał na tym niewielkim
przecież obszarze eksperymentu, a może
dał próbę swoich kreatywnych możliwości.
Obdarzył ten kraj łagodnymi zboczami góry
64
Hermon przykrytej zimą czapą śniegu, zielenią Galilei, rozłożystymi plażami Netanii,
surową pustynią Negev, Jeziorem Tyberiadzkim, zwanym też Morzem Galilejskim,
i Morzem Martwym połączonymi wstęgą
Jordanu.
Głodny wrażeń turysta znajdzie tu wszystko: zgiełk wschodnich bazarów, historię na
wyciągnięcie dłoni, spotkanie ze wszechświatem pod rozgwieżdżonym niebem pustyni, groty, jaskinie i górskie trasy, świetną
kuchnię i moc atrakcji w pubach i dyskotekach Jaffy, Hajfy i Tel Avivu.
65
Podobają mi się łagodne pastelowe kolory
nachodzących na siebie pasm białego piasku
pustyni, błękitu wody i nieco ciemniejszych
wzgórz Jordanii przykryte zamglonym błękitem nieba.
Tak wygląda Morze Martwe w wibrującym, rozpalonym powietrzu napływającym
z głębi lądu. Wszystko jest martwe jak
sięgnąć wzrokiem i nie doczeka się ożywczego deszczu wcześniej niż za trzy, cztery
miesiące. Krawędzie wzgórz po wschodniej,
jordańskiej stronie, wyznaczają poziom
morza, to, co pod nogami i jeszcze niżej, to
rów tektoniczny, który ciągnie się tysiące
kilometrów od Afryki Wschodniej, potężne
zapadlisko trzysta, czterysta metrów poniżej
morza, najniższy punkt Ziemi. Morze Martwe – kolejny cud świata?
Postawiłem znak zapytania, bo to jest
cud, który przeżywa dramat, który może
przestać istnieć, gdy zabraknie w nim wody.
A tej ubywa z roku na rok, katastrofalnie
dużo. Ubywa przede wszystkim w Jordanie,
który z mitycznej rzeki stał się ledwie strugą,
mniejszą od Prosny. A tylko wody Jordanu
66
zasilają Morze Martwe i utrzymują jego
system. Gdy jej brakuje, bo zabierana jest na
potrzeby rolnictwa i wciąż rosnącej liczby
ludności, to to, co już było martwe, martwym się staje coraz bardziej.
Kolacja pożegnalna. Jesteśmy gośćmi
Hany i Józefa Rozenfeldów, są z nami Jakub
Findler, Józef Komem. Jeszcze rozemocjonowani po spotkaniu z kaliszanami na Uniwersytecie, dzielimy się wrażeniami, nowymi
znajomościami, przyjacielskimi gestami.
Jesteśmy syci doznań z całego pobytu, pod
powiekami płyną obrazy. Wyśpiewaliśmy
wszystkie nasze polskie, biesiadne pieśni
i piosenki z ogromną pomocą i zaangażowaniem obu Józefów i Jakuba. Zaczyna być
nostalgicznie, bo wiemy, że czeka na nas
Polska, za kilkanaście godzin zobaczymy
Warszawę, gdy tymczasem nasi przyjaciele tę
Polskę noszą w sercach mimo całej miłości
do Izraela i chyba chcieliby ujrzeć z nami
Wisły brzeg.
Czuję się tak, jakbym znalazł się wewnątrz wiersza Słonimskiego „Elegia mia-
steczek żydowskich”, między Szeroką w Krakowie a Ciasną w Kaliszu, między dwoma
światami.
Wyglądam jeszcze z okna hotelowego
z nadzieją, że odnajdę na niebie dwa złote księżyce Chagalla. Nic z tego, Tel Aviv
jest już innym kosmosem i innymi świeci
gwiazdami. To piekielnie nowoczesna metropolia.
Odprawa na lotnisku. Zamierają rozmowy, myślami jesteśmy już daleko.
Szalom, Izrael.
Ryszard Bieniecki
* Dzięki Hanie i Józefowi Rozenfeldom, na
zaproszenie Ministerstwa Turystyki przebywali
w Izraelu przedstawiciele Kalisza: Dariusz Grodziński, Ryszard Bieniecki, Andrzej Radlicki,
Danuta Synkiewicz, Przemysław Klimek, Tomasz
Filipczak i ks. Robert Lewandowski
67
...o Kaliszu
z kulturą!
68

Podobne dokumenty