Kacper z szamba
Transkrypt
Kacper z szamba
W łódzkich szpitalach dzieją się cuda [REPORTAŻ] Adam Czerwiński Tunele Centrum Zdrowia Matki Polki (Fot. Tomasz Stańczak / Agencja Gazeta) Dwulatek utopiony w szambie jest cały i zdrowy. Dziewczyna, która miała umrzeć na raka, żyje już 30 lat. O dwuletnim Adasiu spod Krakowa słyszeli chyba wszyscy. Kilka tygodni temu chłopczyk w nocy wyszedł z domu. Miał na sobie tylko piżamkę i prawie zamarzł. Gdy trafił do szpitala, temperatura jego ciała wynosiła tylko 12 stopni. Lekarzom z Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej w Uniwersyteckim Szpitalu w Prokocimiu, której szefem jest prof. Janusz Skalski, udało się uratować chłopca. Informacja obiegła cały świat. W prasowych i internetowych nagłówkach słowo cud odmieniano przez wszystkie przypadki. - Rozmawiałem o tym z naszym arcybiskupem i powiedziałem, że dla mnie to żaden cud - mówi prof. Jacek Moll, kardiochirurg z łódzkiego Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki. Bo prof. Moll wie, że Adasia uratowano dzięki nowoczesnej technologii - krążeniu pozaustrojowemu, z którego na sali operacyjnej korzysta niemal co dzień. Prof. Andrzej Piotrowski, do niedawna szef Kliniki Intensywnej Terapii w szpitalu na Spornej, dodaje, że oprócz wiedzy medycznej chłopcu pomogła znakomicie zorganizowana akcja ratunkowa. I przypomina podobny "cud", którego doświadczył trzy lata temu. Kacper z szamba We wrześniu 2011 na jego oddział trafił Kacper - dwulatek, który wpadł do zbiornika z szambem. - Nie ma wątpliwości, nie żył przez co najmniej osiem minut - mówi prof. Piotrowski. - A my wypisaliśmy go do domu. Zdrowego. Wszyscy, którzy ratowali dziecko, zrobili, co do nich należało - mówi. Zaczął wujek. Wyłowił chłopca z szamba. Widział, że nie oddycha: ciało było wiotkie, zimne. Nie biło serce. Zaczął uciskać klatkę piersiową i próbował robić oddychanie usta-usta. Mimo że nie widział efektów, walczył do przyjazdu pogotowia. Metoda usta-usta nic nie dała, bo drogi oddechowe dziecka były zatkane. Ale dzięki masażowi serca do mózgu napływała krew i nie doszło do niedotlenienia. Później do akcji wkroczyło pogotowie. Przyjechało na miejsce siedem minut od wezwania. Ratownicy odwrócili dziecko głową w dół i wytrząsnęli ścieki zatykające drogi oddechowe. Dzięki temu można było zaintubować chłopca, czyli włożyć mu do gardła rurkę, którą podłącza się do respiratora. Przez całą drogę do szpitala ratownicy kontynuowali masaż serca i podawali zastrzyki z adrenaliną. Nim dojechali na miejsce, wróciła akcja serca i oddech. A w Łodzi Kacpra poddano hipotermii, czyli obniżono jego temperaturę ciała. Nie tak bardzo, jak u Adasia, bo tylko do 34 stopni. Jak tłumaczy prof. Andrzej Piotrowski, dla pacjenta po zatrzymaniu krążenia krytyczne bywają dwa momenty: kiedy krew przestaje docierać do mózgu i gdy zaczyna do niego wracać. Niedokrwiony mózg zaczyna obumierać, gdy krew do niego przypływa, w komórkach zachodzą procesy, które go niszczą. Hipotermia przed tym chroni. Po trzech dniach podniesiono temperaturę do 36,6 stopni, a po kolejnych 10 odłączono Kacpra od respiratora. Czy to już koniec? - To była końcówka lat 90. - wspomina prof. Iwona Maroszyńska, kierownik Kliniki Intensywnej Terapii i Wad Wrodzonych w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki. - Odebrałam telefon z jednego z powiatowych szpitali. "Mamy noworodka - donoszona dziewczynka. Niewydolność oddechowa. Przyjeżdżajcie". Prof. Maroszyńska: - Wchodzę do oddziału noworodkowego, a tam reanimacja. Niezbyt skuteczna. Dziewczynka, po którą przyjechałam była bladoszara. Krew krążyła tylko dlatego, że wciąż ktoś uciskał na klatkę piersiową. Podwinęłam rękawy i sama zaczęłam kontynuować masaż serca. Ale poprawy nie było. Poprosiłam o kolejny zastrzyk adrenaliny. Akcja serca wciąż nie wracała. Zaczęłam się zastanawiać, czy to już nie koniec. Zmieniłam rurkę intubacyjną i nagle... serce ruszyło. Można było zaryzykować transport do Matki Polki. Wiozłam tę małą z poczuciem, że w każdej chwili może się zdarzyć katastrofa. Zmiany na lepsze były początkowo tak niewielkie, że niemal niezauważalne. Ale były. Po trzech tygodniach udało się pacjentkę odłączyć od respiratora. - Wypisując ją ze szpitala, byłam pełna obaw - opowiada prof. Maroszyńska. - Zastanawiałam się, czy niedotlenienie nie uszkodziło mózgu. Czy dziewczynka będzie się prawidłowo rozwijać. W końcu zapomniałam o niej. Po dwóch latach pukanie do gabinetu. Wchodzi mama tej małej, a za nią ona. Zdrowa i uśmiechnięta. Zregenerowana wątroba A ja wierzę w cuda - mówi dr Małgorzata Stolarska, ordynator oddziału onkohematologii szpitala przy ul. Spornej. I opowiada o Karolinie. Kiedy trafiła na onkologię, miała 15 lat, gruby, jasny warkocz prawie do pasa i ładnie się uśmiechała. Rozpoznanie: ostra białaczka, wyjątkowo złośliwa postać. Leczenie miało być krótkie, ale bardzo intensywne. To zwiększało ryzyko groźnych powikłań. Już po pierwszej chemii Karolina miała poważnie uszkodzoną, niemal rozpadająca się wątrobę. - Patrzyliśmy bezradnie, jak dziewczyna zapada w śpiączkę, pomału traciliśmy nadzieję, że uda się ją uratować - wspomina dr Stolarska. - Nieleczona białaczka mogła w każdej chwili dać o sobie znać, a stan wątroby nie poprawiał się. Lekarze przygotowywali rodzinę na najczarniejszy scenariusz. Tymczasem Karolina któregoś dnia po prostu wstała z łóżka. - Wątroba się zregenerowała i mogliśmy wrócić do chemioterapii. Udało się uzyskać remisję białaczki. Po kilku cyklach chemii Karolina została zakwalifikowana do przeszczepu szpiku kostnego. Transplantacja udała się. A kilka lat temu Karolina przyszła do mnie. Skończyła studia i zaczynała pracę jako nauczycielka. Zatrzymał się - Chirurg musi mieć szczęście - uśmiecha się dr Marek Stempień, ordynator chirurgii onkologicznej w szpitalu MSW. - Bo jak jest szczęście, to i cuda mogą się zdarzyć. Opowiada o swojej przygodzie sprzed kilkudziesięciu lat: - Jako świeżo upieczony doktor miałem staż na internie. Chciałem się czegoś nauczyć, więc badałem pacjentów, przeglądałem ich historie. Któregoś dnia poszedłem na OIOK [odcinek intensywnej opieki kardiologicznej - red.]. Na łóżku leżał wielki facet około 40. Podchodzę i pytam: czy mogę pana zbadać. Facet kiwnął głową. Przykładam stetoskop do klatki piersiowej i słucham. Serce bije: puk-puk, puk-puk, puk, puk i nagle cisza. Myślę: "co jest grane?" Zerkam na stetoskop i na twarz pacjenta, a on już nie oddycha. Stanęło mu serce! Wrzasnąłem: "pomocy". Biegną pielęgniarki i lekarze. Będzie reanimacja. Nim zdążyłem o niej pomyśleć, walnąłem faceta w mostek. Wystarczyło jedno uderzenie, by serce znów ruszyło. Uratowany przez pomyłkę Dr Stempień nie ma wątpliwości, że kilka lat później on i jego pacjent mieli miał cudownego farta. - Środek lata, wracam do pracy po urlopie - opowiada. - Rozglądam się po oddziale, za co by się zabrać. A szef: "panie kolego, to może zajmie się pan tym pacjentem. To rak jelita grubego, otworzy pan brzuch, ja później dojdę do zabiegu. Fajnie. Tylko, że jestem po urlopie. Nie znam pacjenta. Patrzę w papiery, a tam napisane hemikolektomia, czyli usunięcie połowy jelita grubego. Diabeł tkwi w szczegółach. My, onkolodzy, mówiąc hemikolektomia, zwykle mamy na myśli usunięcie prawej części jelita grubego. Wprawdzie hemikolektomia może być prawo- i lewostronna, ale dotyczy raczej prawej części. Gdy usuwamy lewą część, mówimy o resekcji esicy. Od kolegi dowiedziałem się jeszcze, że pacjent ma guz, poza który nie udało się przejść endoskopem. Mam zaczynać. Kolega obłożył brzuch chustami. Naciąłem skórę po prawej stronie - jak to do hemikolektomii. I w tym momencie myślę: "zaraz". I pytam: ale po której stronie jest ten guz. Kolega odpowiada: po lewej. Czyli w złym miejscu nacięliśmy. Na bloku nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Jakbym uciął człowiekowi zdrową nogę. W tej ciszy robię dobrą minę do złej gry: "no dobrze, to z tego cięcia zrobimy hemikolektomię lewostronną". Oczywiście cały czas myślałem, co na to powie szef. Pewnie wyrzuci mnie z pracy. No, ale na razie trzeba operować. Otworzyłem brzuch. Wkładam rękę, a tam jest wielgachny guz, ale po prawej stronie! Nikt o nim nie wiedział i możliwe, że by się nie dowiedział. A ja od razu go znalazłem. Po lewej też był guz, ale dużo mniejszy. Nie mam wątpliwości, że to był cud. Chirurg źle otwiera brzuch i w ten sposób ratuje człowieka. Igła w sercu - Mnie też się zdarzają mniej lub bardziej zrozumiałe przypadki - mówi prof. Jadwiga Moll, szefowa Kliniki Kardiologii w Matce Polce. - Ale opowiem panu historię typu "jakim cudem to możliwe?" - Zgłosił się do nas 14-letni chłopak. Skarżył się, że kłuje go w sercu. Nie wyglądał na chorego i przyznaję, że pomyśleliśmy, że może się zakochał albo coś kombinuje, bo nie chce do szkoły chodzić. Ale zaczęliśmy go badać. Na szczęście nie skończyliśmy na EKG, które oczywiście było świetne. Zrobiliśmy jeszcze prześwietlenie klatki sercowej. Gdy przyszło zdjęcie, zaczęliśmy zadawać sobie pytanie "ale jakim cudem", bo w sercu pacjenta tkwiła... krawiecka igła. Nie powinna go kłuć, bo mięsień sercowy nie jest mocno unerwiony, ale ona zahaczała o osierdzie, stąd dolegliwości. Skończyło się na poważnej operacji kardiochirurgicznej. Takiej z piłowaniem mostka. Kardiochirurdzy wyciągnęli porządnie zardzewiałą igłę. Dobrze, że nie doszło do infekcji. A jakim cudem igła znalazła się w sercu? - To jasne, że nikt jej tam nie wbił - mówi prof. Moll. - Zaczęliśmy wypytywać rodzinę i sobie przypomnieli, że dwa lata wcześniej w domu znikła igła. Nasz zuch musiał na niej usiąść, tak, że się wbiła w naczynie i dotarła nim do serca. Prawdziwy cud - Zbiera pan cuda? To opowiem panu historię - mówi prof. Krzysztof Zeman, szef Kliniki Pediatrii i Immunologii w Matce Polce. - Od kilkudziesięciu lat na wakacje jeżdżę na kaszubską wieś. Z gospodarzami, u których kiedyś rozbijałem namiot, a dziś stawiam przyczepę, jesteśmy prawie jak rodzina. Ich córka - Magda jest rówieśniczką mojej. Na początku lat 80. Magda - wówczas sześciolatka nagle dziwnie zachorowała. Z dnia na dzień zrobił się jej potężny zez. Potem dołączyły się codzienne wymioty. Rodzice zawieźli ja do szpitala - bodaj w Słupsku. Wylądowała na okulistyce. Okuliści nie mogli sobie poradzić z tym zezem. W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby poprosić na konsultację neurologa. Ten po badaniu szybko przekierował dziecko do kliniki w Gdańsku. Tam po badaniach obrazowych zdiagnozowano guz okolicy pnia mózgu, duży nawet na obecne czasy trudny do zoperowania. Rodzice próbowali ratować dziecko. Trafili do Centrum Zdrowia Dziecka. Tam akurat była grupa holenderskich neurochirurgów, którzy w akcie solidarności przyjechali ratować polskich pacjentów. Córka moich gospodarzy została zakwalifikowana do zabiegu. W szpitalu została z nią matka. Kobieta zobaczyła, że dzieci operowane przez Holendrów wcale nie mają się lepiej - wiadomo, po ciężkiej operacji neurochirurgicznej mogą zdarzyć się poważne powikłania. A tam podobno niektóre dzieci nawet umierały. Kobieta stwierdziła, że jak jej dziecko ma umrzeć, może to zrobić w domu. Zabrała córkę i wróciły na Kaszuby. Oczywiście dalej próbowali ją ratować. Ale uznali, że możliwości medycy tradycyjnej się wyczerpały. Chodzili więc do jakiś znachorów, bioenergoterapeutów. Fundowali najdziwniejsze terapie, o jakich słyszałem z piciem własnego moczu włącznie. Minęło 30 lat, dziewczyna urodziła troje dzieci, jest zdrowa. Gdybym ich nie znał, potraktowałbym tę opowieść, jako legendę. Ale wiem, że to się zdarzyło naprawdę. Moi gospodarze kiedyś poprosili mnie nawet, żebym wziął dokumentacje ich córki, jeśli będę w Centrum Zdrowia Dziecka. Byłem i wziąłem badania. Widziałem zdjęcie głowy i opis, które nie pozostawiały żadnych wątpliwości. To był guz pnia mózgu. Dlaczego zniknął? Nie wiem. Moi gospodarze mówią o cudzie. Może zadziałał układ odpornościowy. Nie wiadomo tylko dlaczego. Więcej jest w tej sprawie domysłów niż prawdziwej nauki.