Kanada pachnąca pszenicą. 201.6 KB Pobrań

Transkrypt

Kanada pachnąca pszenicą. 201.6 KB Pobrań
1
[Druk: „Przewodnik Katolicki” 27(1963), s. 300-302.]
X. Posadzy
Kanada pachnąca pszenica
Z San Bernadino udaje, się helikopterem do los Angeles, stolicy Kalifornii. Lecimy
na wysokości 300 metra. Stąd widać wszystko jak na dłoni. Rozlegle gaje pomarańczowej
wille, domki otoczone ogrodami, wielotaśmowe autostrady, wiadukty. Raz po raz
przystanek, helikopter opuszcza się, by zabrać pasażerów. Ląduje prostopadle,
nie potrzebuje więc specjalnego lotniska.
Ostatni przystanek na International Airport w Los Angeles. Helikopter staje tuż
obok olbrzymiego odrzutowca linii „Panamerican” gotowego do odlotu. Przesiadamy
i za parę minut olbrzymi srebrny ptak wzbija się na wysokość 12 tysięcy metrów. Na jego
pokładzie 130 osób. W basenach umieszczonych w skrzydłach 60 ton paliwa.
Za godzinę - San Francisco, wspaniale, milionowe miasto portowe nad Pacyfikiem.
Wymiana pasażerów i dalej w drogę. Lecimy nad Górami Kaskadowymi. Z tej ogromnej
wysokości oglądamy górę Rainier 4400 m, jeden z najwyższych szczytów Ameryki
Północnej. Po dwóch godzinach lotu jednomilionowy Vancouver, największe miasto
kanadyjskie nad Oceanem Spokojnym. Ruch samochodowy jak w innych miastach
amerykańskich. Te same trudności z parkowaniem. Zbudowano tu przeto żelbetonowe,
wielopiętrowe garaże. Samochody wjeżdżają i zjeżdżają z jednej kondygnacji na drugą
po spiralnej pochylni.
Imponujący jest olbrzymi, jednokilometrowy most stalowy, łączący brzegi
północnego ramienia rzeki Fraser. Most jest tak szeroki, że pomieści osiem rzędów
samochodów jadących obok siebie.
W Vancouver jest kościół polski obsługiwany przez Ojców Oblatów. Parafia liczy
ponad 4 tysiące wiernych.
Wśród rodaków w Calgary
Z Vancouver lecimy odrzutowcem „Trans-Canada-Airlines” do Calgary.
Na lotnisku Ks. Otłowski oraz jego koadiutor M. Pankanin, obaj Chrystusowcy. Jedziemy
do polskiego kościoła przy 6th str. N.E. 207. Jest Wielka Sobota. W kościele gromada
modlących się. Straż przy Grobie Pańskim pełnią byli kombatanci. Wyprostowani,
skupieni, świadomi swej służby przy Królu królów, Nieśmiertelnym Wodzu.
Co pół godziny w koszyczkach ludzie przynoszą dary Boże do poświęcenia.
Większość potraw pochodzenia polskiego. Jest ambicją naszych rodaków, by zaopatrzyć
się w produkty polskie. „Niech w domach naszych Polską pachnie w te święte
wielkanocne dni”.
2
O północy Rezurekcja. Polacy przyjechali gromadnie. Huknęła [s. 300] pod strop
świątyni polska pieśń o Zmartwychwstaniu. „Wesoły nam dzień dziś nastał” śpiewają
z wielką mocą i przejęciem. Z takim przejęciem żaden inny naród w Kanadzie nie śpiewa
swych pieśni religijnych.
Po sumie odwiedziny rodaków w mieście. Cieszą się, że księdzu z kraju mogą
pokazać swój dom. Polaków w Calgary około dwa tysiące. Trochę wśród nich
„Kolumbusów”, ludzi z emigracji przedwojennej. Większość to tacy, którzy tu przybyli po
wojnie.
Kościół polski na zewnątrz skromny, nieduży. Jeszcze skromniejsze jego
wyposażenie wewnętrzne. I otóż Polacy z Calgary wzięli na ambit. Postanowili zbudować
wielką świątynię i to w nowej dzielnicy uniwersyteckiej. Zakupiono już plac za 25 tysięcy
dolarów. Sama świątynia kosztować będzie 200 tysięcy, a może i więcej. Wszyscy są
pełni nadziei, że stanie okazały kościół polski, widomy znak wiary ludu polskiego.
Wł. Chuchla, prezes Związku Polaków w Calgary, powiedział do mnie z dumą: „Słowa
dotrzymamy, kościół zbudujemy i to taki, że ludzie podziwiać go będą”.
Miasto Calgary liczy 300 tysięcy mieszkańców. Jest drugim miastem w prowincji
Alberta. Przed stu laty była tu mała warownia dająca schronienie królewskiej policji
konnej. Z czasem z warowni wyrosła osada, a później miasto. Rozrost jego jest tak
gwałtowny, że chyba już za 10 lat będzie tu pół miliona ludzi.
Stampeda - Indianie
Calgary słynie ze swej „Stam-pedy”. Są to obchody organizowane każdego roku
w drugim tygodniu lipca. Na ten czas zjeżdżają tu ludzie z całej Kanady i Stanów.
W czasie Stampedy ludzie miejscowi i przybyli goście paradują w oryginalnych strojach
cowboyskich, odbywają się parady i zabawy uliczne. Można oglądać popisy dosiadania
dzikich koni, rozjuszonych byków, rzucanie lassa.
Spotyka się na ulicach także autentycznych Indian, bo i oni przybywają gromadnie
na Stampedę. W Kanadzie żyje obecnie 180 tysięcy Indian, pierwotnych mieszkańców tej
ziemi. Władze roztaczają nad nimi troskliwą o-piekę. Indianie rozmieszczeni są
w specjalnych rezerwatach. Wielu z nich pracuje po miastach. Poznać ich po żółtawej
cerze, kruczych włosach, skośnych oczach oraz po wystających kościach policzkowych.
Mówią po angielsku, lecz często używają własnego języka.
Oglądam jeden z rezerwatów, położonych na drodze do Gór Skalistych. Rezerwat
to wielki obszar ziemi, zarezerwowany wyłącznie dla Indian. Podziwiam schludne domki,
a przy nich troskliwie pielęgnowane ogródki. W niektórych domach telewizory. Tu i tam
znajdzie się samochód.
3
Niejeden Indianin obok domu rozbija swój namiot, w którym zamieszkuje w czasie
lata. Ten namiot przypomina mu koczownicze życie jego przodków. Jeden przywilej
pozostawiono Indianom: Wolno im polować przez cały Boży rok. Natomiast dla białych
polowanie ograniczone jest tylko do pewnych okresów roku.
Otrzymują więc Indianie drobny ekwiwalent za ziemie i lasy zabrane im przez
białych konkwistadorów...
W Parku Narodowym
Jedziemy słynną autostradą „Trans Canadian Highway”. Przebiega ona wszerz
Kanady, od Atlantyku do Oceanu Spokojnego. Wjeżdżamy w obręb wielkiego Parku
Narodowego. Rozpoczynają się tu Rocky Mountains - Góry Skaliste. Swym układem
przypominają nasze Tatry. Są jednak od nich więcej poszarpane i dzikie. Ich szczyty
sięgają w tym miejscu ponad 4 tysiące metrów.
W podziw wprawiają nas zwierzęta. Całe stada dzikich kozic czyhają przy
autostradzie. Bez lęku zbliżają się do samochodu, by z ręki wziąć kawałek bułki, owoce,
słodycze. To samo czynią jelenie i niedźwiedzie. Przestrzega się jednak turystów,
by z niedźwiadkami zbytnio się nie kumali. Bywały bowiem wypadki podrapań przez
kanadyjskie misie.
Jedziemy przez Banff. Miasto przypomina nasze Zakopane, choć jest znacznie
mniejsze. Istne królestwo narciarzy. W roku 1967 ma się tu odbyć Międzynarodowa
Olimpiada Zimowa.
Pan Ischapulos, Grek z pochodzenia, częstuje nas kawą. Mówi, że Banff to
najbardziej atrakcyjne miasto w Kanadzie.
Po dwóch godzinach jazdy dojeżdżamy do Hot Springs Radium. Miejscowość ta
znana z gorących, leczniczych źródeł. Gorąca woda spływa do dwóch basenów. Zawsze w
nich pełno kąpiących się, bez względu na porę roku. Stąd też sporo tu moteli-zajazdów dla
automobilistów. I oto rzecz dziwna, prawie wszystkie motele w rękach Polaków.
Natomiast Stanisław Grabowiecki Jest właścicielem największego hotelu. Przed 30 laty
kupił on tu 150 hektarów ziemi. Z czasem się dorobił. Dziś już jest milionerem.
Dał parcelę pod kościół w Radium i sporą sumę na jego budowę.
Nazajutrz Msza św. Uczestniczą w niej prawie wszyscy Polacy. Prawie też wszyscy
obecni przystępują do Komunii św. Z rozrzewnieniem śpiewają pieśni polskie. Po Mszy
św. p. Grabowiecki zaprasza wszystkich rodaków na bezpłatne śniadanie do swego hotelu.
Pszenica, pszenica
Z Calgary jedziemy samochodem 900 km na północ. Jak tylko okiem sięgnąć pola,
pola równiutkie jak stół. Wśród tych bezkresnych pól widać tylko tu i tam zabudowania
farmerskie.
4
Tym się szczególnie różni krajobraz kanadyjski od polskiego. Nie widać wiosek
w naszym pojęciu. Najmniejsza farma w tych stronach obejmuje 80 hektarów ziemi.
Na ogół jednak każdy farmer posiada dwie lub więcej farm. Na 50 milionów hektarów
gruntów u-prawnych gospodaruje około 500 tysięcy farmerów. Uderza wyjątkowo mała
liczba ludzi zajętych w rolnictwie. Te wielkie szmaty ziemi farmer obrabia z własną
rodziną. Rzadko posługuje się ludźmi najętymi. Trzeba jednak dodać, że obróbka ziemi
jest całkowicie zmechanizowana. Kanadyjscy farmerzy posiadają 700 tysięcy traktorów,
setki tysięcy naj-[s. 301]nowocześniejszych maszyn rolniczych, ponad milion
samochodów ciężarowych. Ich farmy to fabryki słynnej pszenicy kanadyjskiej. Z tych
żyznych pól płyną strumienie złotego ziarna do Europy, do Indii, Chin i Japonii.
Przy stacjach kolejowych widać wielkie elewatory, magazyny zbożowe. Każdy
gatunek pszenicy wsypuje się do oddzielnych zbiorników. Eksportowa pszenica
kanadyjska ma bowiem specjalne standarty selekcyjne.
Pszenica stanowi tu jeden z odstawowych artykułów eksportowych. Jest co
wysyłać, skoro produkcja wyniosła w ubiegłym oku ponad 25 milionów ton. Kanada jest
po Stanach Zjednoczonych największym eksporterem pszenicy na świecie.
Po czterech godzinach dojeżdżamy do Edmonton, stolicy prowincji Alberta. Miasto
liczy 400 tysięcy mieszkańców, w tym 5 tysięcy Polaków. Wstępujemy na plebanię.
Przyjmuje nas gościnne O. Wachowicz, Oblat, proboszcz parafii. Pokazuje nam z dumą
nowy kościół polski, zbudowany przed dwoma laty koszem 250 tysięcy dolarów.
Oglądamy też z zaciekawieniem wspaniałą plebanię, ukończoną miesiąc temu.
To wszystko świadczy jak najlepiej o naszych rodakach v tym mieście.
Po krótkim postoju dalej w drogę. I znowu ten sam krajobraz. Na lewo i prawo od
autostrady, ogromne pola pszenicy, przeplatane prostokątami ugorów. Wśród pól widać
wieże wiertnicze. Niedawno odkryto tu bogate pokłady ropy naftowej i gazu ziemnego.
Trzy godziny później wjeżdżamy na teren prowincji Saskatchewan. I znowu
pachnie pszenicą... Tak samo jak i w sąsiedniej prowincji Monitoba. Te trzy prowincje
stanowią spichlerz Kanały.
Niedaleko Lloydminster wstępujemy do motelu na kawę. Właścicielka wypytuje
nas skąd jesteśmy. Na odchodnym chcemy płacić należność. Rezolutna gospodyni broni
się stanowczo. „Uwielbiam waszego Kardynała Wyszyńskiego, dlatego nie wezmę od was
ani centa”.
5
Polacy wśród prerii
Przez Battleford dojeżdżamy późnym wieczorem do Krydor. Proboszczem jest tu
od pięciu lat ks. Józef Smyczyk, Chrystusowiec. Parafia jego rozciąga się na przestrzeni
180 km. Parafianie to prawie, sami farmerzy. Ich rodzice przybyli tu spod Sokala 60 lat
temu.
Proboszcz chwali ich za szczere przywiązanie do Kościoła oraz do Polski.
Przekonuję się o nim sam na własne oczy, gdy z Ks. Proboszczem odwiedzamy ich
kolejno. Są oni również dobrymi gospodarzami. Stąd też dorobili się nieźle. „Mielibyśmy
znacznie więcej - żalą się - gdyby nie susze, które od kilku lat nawiedzają te strony”.
Po trzech dniach opuszczamy Krydor. Na ostatnie nabożeństwo nasi farmerzy
stawili się gromadnie. Z głębokim skupieniem wsłuchują się w słowa o wytrwaniu,
o wierności Bogu i Ziemi Ojców za dalekim oceanem. Po nabożeństwie żegnamy się
serdecznie. Ściskam kolejno ich twarde, spracowane dłonie. A potem fotografuję.
Nagrywam też ich wypowiedzi na taśmie magnetofonowej.
Tej nocy długo nie mogę zasnąć. Głębokie wrażenie wywarli na mnie cl prości
ludzie, dzielni pionierzy na tej dalekiej, bogatej ziemi. Stałem długo przy otwartym oknie.
Wzrok mój błądził po dalekich równinach zalanych blaskiem księżyca. I w końcu
zatrzymał się na wysokich elewatorach, od których dochodził zapach kanadyjskiej
pszenicy.
X. Posadzy T.Chr.
Montreal, w maju 1963. [s. 302]

Podobne dokumenty