Pobierz ten numer w formacie pdf

Transkrypt

Pobierz ten numer w formacie pdf
KWARTALNIK
YSTYCYOW
K U J A
Nr 1/2003 (37)
Różewicz
Białoszewski
Kornhauser
M arjańska
Szym ańska
Dzień
Hoffman
Kierc
W
Y
I
P
O
M
O
R
Z
E
Rok X
KWARTALNIK
ARTYSTYCZNY
Zespół:
JAN BŁOŃSKI, STEFAN C HW IN , ALEKSANDER
MI CHAŁ G Ł O W I Ń S K I , MAREK K Ę D Z I E R S K I ,
JULIAN
K O RN HA U S E R ,
LESZEK
SZARUGA
JANUSZ
FIUT,
KRYSZAK.
Redakcja:
K R Z Y S Z T O F M Y S Z K O W S K I - redaktor naczelny
G R Z E G O R Z M U S I A Ł - z-ca redaktora naczelnego
G R Z E G O R Z K A L I N O W S K I - sekretarz redakcji
Wydawca:
Pomorska Fundacja Artystyczna ART,
Wojewódzki Ośrodek Kultury w Bydgoszczy przy finansowej
pomocy Ministerstwa Kultury
Adres redakcji:
85-033 Bydgoszcz, plac Kościeleckich 6
tel. (0-52) 585 15 01, wew. 105; (0-52) 585 15 00
tel./fax (0-52) 585 15 06
e-mail: [email protected]; [email protected],
www.wok.bydgoszcz.com
Administracja, sprzedaż i prenumerata: Renata Triebwasser
Korekta: Barbara Laskowska
Projekt okładki: Ewa Bathelier i Anna Bathelier według fotografii Barta Pogody
Przedstawiciele za granicą:
Barbara F. Lefcowitz
4989 Battery Lane, Bethesda, MD 20814, USA
e-mail: [email protected]
Joanna Wiórkiewicz
Saarburgerstr. 11D, 12247 Berlin, Niemcy
fel./fax: 0-049-30-7740217
R edakcja „K w artalnika A rtysty c zn e g o " se rd e c zn ie d zię k u je U rzędow i M a rsza łko w skiem u
W ojew ództw a K ujaw sko-P om orskiego w T o ru n iu , U rzędow i M iasta B yd g o szc zy i Fundacji
im . S tefa n a B atorego z a p o m o c fin a n so w e / w w y d a n iu nr. 1/2003
Nakład: 600 egz.
Skład, łam anie, d ru k i oprawa:
Zakład Poligraficzny FORM-DRUK,
85-654 Bydgoszcz, ul. Mierosławskiego 11-13, tel./fax (O 52) 341 32 38
KWARTALNIK
ARTYSTYCZNY
K
U
J
A
Nr 1/2003 (37)
W
Y
I
P
O
M
O
R
Z
E
Rok X
Spis rzeczy
I AD EUSZ RÓŻEWI CZ
Kamień filozoficzny / 5
na Wyspiańska nutę / 6
List pisany zielonym atramentem / 8
MI RON BI AŁ OS Z E WS KI
Dokładane treści (fragmenty dziennika) / 10
J ULI AN KORN HAUSER
Dzienniki poetyckie Mirona Białoszewskiego / 23
L U D MI LA M A RJ A ŃS K A
* * * (Zamknięta w sobie...) / 37
• • * (Jeszcze w idzę...)/ 38
Patrząca / 39
ADRI ANA
* * * (Jakie ciężkie c ia ło ...)/37
Z cyklu: Rekolekcje kreteriskie * * * (Ileż tych
październików /39
* * * (Jaka wspaniała samotność...) / 40
SZYMAŃSKA
Właśnie to / 41
Dedukcja / 42
Przedwiośnie w Sandomierzu: elegia / 43
MI R O S Ł A W
DZIEŃ
Między wiernością a karą. Zbigniewa Herberta
poszukiwanie prawdy egzystencji / 45
KAZI MI ERZ
HOFFMAN
Potwierdzający / 60
Przyspieszenie, tekst / 60
l i OGUSLAW
KI ERC
Uprzejmość / 63
MA R Z E N A
BRODA
WŁ ADYS Ł AW
Do... / 61
Zrywanie / 62
Pod powiekami /63
Komu ty chodzisz? / 6-1
Ucieczka z Grand Mill / 65
Z AWI STOWS KI
Babka z Lodzi / 73
Mydełko do zębów Nataszy Aleksandrowny / 75
J ACEK
Cl U T O R O W
Głaz narzutowy w Chróścinie Nyskiej / 77
Samotne drzewo w Chróścinie Nyskiej / 78
Falkentau / 79
Szumakowa / 79
St.Paul's Cathedral, Galeria Szeptów / 80
Niskie ciśnienie / 81
1’AWEL M O Ś C I C K I
* * • (Daj mi na imię ja...) / 82
• * * (A potem mnie zostawisz...) / 83
• • * (Wapienne światło, suche i nieme...) / 83
I H O M AS
MAR E K
B E R N IIA R D
KĘDZIERSKI
Bernharda / 90
Dawni mistrzowie (fragmenty powieści) / 84
Reger contra Heidegger: zapalczywe tyrady
SPIS
2
RZECZY
Autorzy „Kwartalnika Artystycznego” w 2002 rokit / 95
Varia
K S. W I T O L D
BRONI EWSKI
MI CHAŁ G Ł O WI Ń S K I
G R Z E G O R Z MU S I A Ł
O kontemplacji (1) / 97
Male szkice / 105
Dziennik bez dat (12) - Dominikana (VII) / 109
LESZEK SZARUGA
Lektumik (8) / 116
Z BI GNI E W ŻAKI EWI CZ
Ujrzane, w czasie zatrzymane (17) / 121
Recenzje
MI R O S Ł A W
DZIEŃ
Widzenie w odwiecznym wypowiedzeniu.
sześciu progach w Tryptyku rzymskim Jana Pawia II / 126
O
BOGUSŁAW
KI ERC
„o Błyski o miłości droga" / 131
PI OTR MI CHAŁOWSKI
W porządku światła / 135
KRZYSZTOF MYSZKOWS KI
Punkt odniesienia / 138
GRZEGORZ
KALI NOWS KI
Wobec sprzeczności świata / 140
J ERZY GI ZELLA
Kresy jako katharsis? / 143
RAF AŁ M O C Z K O D AN
Między zachwytem a odrzuceniem / 145
GRZEGORZ
MU S I A Ł
Noty o książkach
Komunikat
Kerćnyi po polsku! / 150
/ 154
/ 176
TYLKO PRENUM ERATA ZA PEW N IA STAŁE OTRZYMYWANIE
„KWARTALNIKA ARTYSTYCZNEGO"
W arunki p ren u m eraty :
P ren u m erata roczna
- krajowa 35 7.1
- zagraniczna 30 USD
Cena za egzem plarz archiw alny (w raz z wysylk;})
- krajowa 9 zł
- zagraniczna 8 USD
Prenum eratę prosim y w płacać na konto:
W ojewódzki O środek Kultury PKO SA II Oddział Bydgoszcz
11001034-902779-2101-111-0 „Kwartalnik Artystyczny’’
Dnia 20 lutego 2003 roku zmarł w Krakowie
ś. i p.
Jan Józef Szczepański
Pisarz
R. I . P.
Fot. Elżbieta Icnipp
Tadeusz Różewicz
Kamień filozoficzny
trzeba uśpić
ten w iersz
zan im zacznie
filozofow ać
zanim zacznie
ro zg ląd ać się dokoła
za kom plem entam i
stw ó r
p o w o ła n y d o życia
w chw ili zap o m n ien ia
(— św ia tło m ię d z y w ersam i; ) - św ia tło m ię d z y z w ro tk a m i
6
TADEUSZ RÓŻEWICZ
u czu lo n y n a słów ka
spojrzenia
szu k a ra tu n k u
u kam ienia
filozoficznego
p rze c h o d n iu p rzy śp iesz kroku
nie p o d n o ś tego kam ienia
tam się w ierszy k biały
nagi
przem ien ia
w ciało
popio ły
(grudzień 2002
styczeń 2003)
na Wyspiańską nutę
w snach w id zę tłum
co d o m nie idzie
w snach
w id zę coraz więcej ludzi
m ó w ią krzyczą
a w życiu nic
m nie ju ż n ie b u d zi
w snach m ó w ią d o m nie
zm arli żyw i
słow o p o słow ie
się ro z p a d a
WI ERSZE
d o p u sty ch oczu
w ch o d zą kw iaty
d o oczodołów
w ch o d zi ziem ia
zd m u ch u ję g w iazd y p o w iekam i
słucham jak serce
d z w o n u pęka
słyszę jak W awel się kołysze
u sy p ia naród
Stanisław Wyspiański: Polonia.
Projekt witraża do katedry Iwoxvskiej
(1893-1894), M uzeum Narodowe, Kraków
7
TADEUSZ
RÓŻEWICZ
List pisany zielonym atramentem
p rzy ch o d zą listy
w y jeżd żam dzisiaj
(nie w piątek)
całuję Cię
m yślę o Tobie
tęsknię za tobą
b ra k mi ciebie
K ończą się „zabiegi"
kończy się tu rn u s
kończą się n iew in n e
i w in n e flirty
„na ry k o w isk u "
na ław eczkach
p o d ław eczkam i
butelki p o alkoholach
kolorow ych i czystych
w y d m u c h a n e w esołe
p re z e rw aty w y odlatują
baloniki baloniki
w oła sp rzed aw ca
„w rzu ć to d o kosza"
nie m ogę „tego" w rzucić
do kosza
to twój list
pisan y
zielonym atram en tem
n ie m ogę miłości w rzucić
do kosza na śm iecie
sm u te k o d jazd ó w
pak o w an ie w alizki
e -
WIERSZE
9
o statni spacer
ostatni łyk w o d y m ineralnej
robię sobie zdjęcie p am iątk o w e
kolo starej pijalni
mijają m nie starsze p anie
trzy
p u ch na głow ach
fioletow y sreb rn y ru d y
n ajm odniejszy teraz
„za d y k ta tu ry fryzjerów "
za mojej m łodości
m ów iło się o p an iach w tym w ieku
p ołow ice m atro n y staruszki
złow ione w zm arszczek siateczki
u m alo w an e w k o k ard k ach
Stoję na m ostku
w rzu cam do stru m ien ia
kaw ałki listu
słow a „całuję m ocno"
„m yślę o Tobie"
biały p ap ierek o d p ły w a
znika
słońce pow oli zachodzi
w o d a się rum ieni
m ów ię d o siebie d o stru m ien ia
s tru m ie ń n iem o w a
n ig d y nie p rzem ów i
nie w ym ów i
Słow a
K udowa-Zdrój 1989
Tadeusz Różewicz
'£
M iron Białoszewski
Dokładane treści
(fragmenty dziennika)
Czwartek 17 marca 11977]
P ry w a tn a w y staw a na sió d m y m p iętrze u Ireny M alek-Jarosińskiej, która
nam robiła fotografie w epoce teatralnej i z której bratem jako fo to rep o rte­
rem w czasach „W ieczoru W arszaw y" w d ra p y w a łe m się na szczyt zru jn o ­
w a n e g o P ru d e n tia lu . A później p rz y o d b u d o w y w a n iu robiłem w y w ia d
z [M arcinem ] W einfełdem , tym sam y m , co P ru d en tial staw iał p rzed w ojną.
P ierw szy d ra p a c z c h m u r w W arszaw ie. O k azało się, że W einfeld to ro d zo n y
w uj Jadw igi [Stańczakow ej].
Irena użyczyła swojej p raco w n i m ło d em u fotografikow i. Z g ro m ad ziło się
sp o ro osób, Lu. I Lu. [L udw ik H erin g i L udm iła M uraw ska], S a n d a u er z Er-
P o d ali d o d ru k u : T ad eu sz i A n n a S obolew scy. C ałość d z ie n n ik a M irona B iało szew sk ieg o z lat
1975-1983 u k a ż e się w ro k u 2010. T ytuł Dokładane treści n a d a l B iałoszew ski d z ie n n ik o w i z lat
1975-1980. N a s tę p n e części n o sz ą ty tu ły Nadawanie i Pogorszenie. O b jaśn ien ia w n a w ia sa c h
k w a d r a to w y c h o r a z o p u s z c z e n ia p o c h o d z ą o d w łaścicieli te k s tu d z ie n n ik a . Z a c h o w a n a
in te rp u n k c ja a u to ra (m .in. b ra k d w u k ro p k ó w ).
DOKŁADANE TREŚCI
II
n ą, H enio Stażew ski, W łodzio Borow ski, d u ż o m łodych, b ro d a cz z W rocła­
w ia. Irena p o w ied ziała, że au to r w y staw y jest kim ś b a rd z o m ło d y m , że um ie
rejestrow ać i robi to zw yczajnie. Z ro z p ę d u nie p o d ała n azw isk a. A Lu. za ­
py tał, który to.
- Ten, tu stoi.
W cieniu stał d łu g o w ło sy . Zaczął na sztalu g ach w św ietle lam p y p o k a z y ­
w ać cykle dzieła „Jezus". Tak to sfo rm u ło w ał. P uszczał w kółko ten sam
trąbiący k aw ałek płyty. Zdjęcia ładne, d obre. Cykl „A ngelologia". N aw et
ład n ie zap o w ied ział
- A teraz h isto ria p ew n eg o w y d arzen ia.
Ulica, kam ieniczki p o d eszczu, kam ieniczki z d rze w em , d rz ew o , m ięd zy
liśćm i n ag le anioł. A nioł na d achu, anioł z ró żnych stron. P otem coraz dalej.
R zeźba.
Inny cykl, ju ż n ie sak raln y - płyty, p ły ty w ogonku, d o w y w ó zk i. Takie
m oje i L u d w ik a w rażenie. N iek tó rzy to przyjęli abstrakcyjniej. M uzyka do
tego ko n k retn a. Z grzyty. M iędzy d rzw iam i, psem i kurą. D o rzy n an ą. Potem
Irena d z w o n iła d zw o n k iem i zagaiła d yskusję. W dyskusji w iele się ro z ład o ­
w yw ało. H en io Stażew ski tw ierd ził, że a u to r zdolny, zrobił sw ój teatr. L u­
d w ik d o m nie, że k atak u m b y na sió d m y m p iętrze. N ie w sty d z ił się m odlić
p u b liczn ie ten fotograf. A u to r po tem sam sobie p su ł p rze z w yjaśnienia. P o ­
zaw ieszał fotografie na ścianach. W p e w n y m m iejscu na czarn y m tle try p ­
tyk. Po lewej - fotografia h erb u z tru p ią głó w ką w koronie z kłosów .
- Tu m a m y - a u to r p o k azał n a p ra w o - w ęża, który sam siebie zjada,
sym bol nieskończoności, w śro d k u m otyl, to chw ila.
- A co jest to w śro d k u ? - zw rócił się d o A rtu ra S. i E rny w biały m sw etrze,
zaw sze nieco skośnookiej, z w łosam i w M ickiew icza, razem p o dobnej do
m a n d a ry n a - to sm ołą n ary so w a n y n a p a rk a n ie zn ak żeńskiej rozrodczości.
- A le to m a p ro m ien ie jak słońce - p o w ied ziała doch o d ząc któraś p an i.
- W łaśnie, tak - p o tw ie rd z a autor.
H enio S tażew ski
- To ła d n ie p a n zestaw ił, p rz e d e w szy stk im dlatego, że to są trzy ow ale.
P rzed rozpięciem foto g ram ó w A rtu r S. w ołał rozochocony
- Białoszew ski chce coś p o w iedzieć, Białoszew ski chce coś pow iedzieć!
W łodzio B orow ski
- To co p a n za niego?
- Ja go chcę lan so w ać - i śm iech.
W łodzio po tem
MIRON
12
BIAŁOSZEWSKI
- O n M irona w y lan so w ał i go pochow a.
W czasie p o k azy w an ia fotogram ów d o tk nęło mi ręki coś m okrego. N os
psa. To jam niczka Ireny - A gata. U cieszyłem się, że istnieją na Świecie psy.
M ów ię to L u d w ik o w i. O n
- To jak z m am u tam i, w yg in ą.
- Psy?
- N o tak, zo stan ą sam e sztorce, jak na tych fotografiach.
Irena ro zd ała ap eritif. Erna
- Ja jestem zm ęczona, jak to w ypiję, to się upiję, będzie kom prom itacja.
A le nie było. Spojrzała tylko na psa, m ów i
- T o taka p o d u sz k a .
Ja
- A le żyw a.
- Tyle że ciepła - Erna dalej sw oje. K oniecznie chciała tego psa Ireny uabstrakcyjnić. N ie p rzy jm o w ała żad n y ch k o n trarg u m en tó w .
Lu. d o m n ie ze stolika
- H en io w yszedł?
-T a k .
- R azem z M ew ą?
Spojrzałem n a niego
- Przecież M ew a nie żyje.
- N o w łaśn ie, tym bardziej. Jak H enia zabraknie, to i M ew y ju ż nie będzie.
- M asz rację.
W p e w n y m m om encie sied ziałem na tapczanie, L udw ik stał na boku,
a p rz e d e m n ą czw órka rozm aw iających. L udw ik w stał i zaczął się d o nich
p o d k ra d a ć z łakom ym d o rozm ow y profilem i z gestam i. P ierw szy raz go
zobaczyłem tak, to znaczy p ierw szy raz sobie u św iad o m iłem , jak L udw ik
jest niew y ży ty i jak potrzeb u je rozm ow y. D oszedł do nich i w łączył się z w iel­
ką radością.
A rtu r S. p rzed tem słu ch ał czyichś w yjaśnień na tem at holografii. W lodzio
Borow ski n azw ał to cholerografią.
- C ząstka jest jedna, a nag le okazuje się, że jest i tu i tu.
- Boguś tu... i tu... - szepce mi Lu. To fragm ent z o p o w iad a n ia drugiej
żo n y Bogusia C hoińskiego, Rysi, jak pojechali d o K azim ierza, zjedli ileś ko­
n o p i, p o tem ona p a trz y na B ogusia, czy on tu, a Boguś tam .
S a n d a u e r słuchając w yjaśnień fizyka, co p ew ien czas w ołał
- To jasne, oczywiście!
DOKŁADANE TREŚCI
Lu. p o w ied ział, że S a n d a u e r w p o ło w ie jed n ak żałow ał, że się w to w dał.
Z ap ew n e z niecierpliw ości. S an d au er był p rzez cały czas n iezw ykle sy m p a ­
tyczny. Polubiłem go z pow rotem . O pow iad ał o Brunonie Schulzu, jak w trzy­
dziestym d ziew iąty m roku schodzili d o schronu, g ad ali, Schulz m ów i!
- P o dobno n iek tó re sam o lo ty p ro w a d z ą lotniczki.
I tu A rtu r d o nas, pok azu jąc sufit
- O n był m asochistą, rozum iecie.
- Po w kroczeniu Sow ietów sied em n asteg o w rześnia B runo Schulz tłu m a ­
czył, że to konieczność, on nie był k o m u n istą, ale był kom unizujący, jak cały
D rohobycz, Borysław .
- N ie w ied ziałem - L u d w ik na to - że tam w szyscy.
Sanduer
- W szyscy Ż ydzi.
We L w ow ie zjaw ił się B oy-Żeleński, W ażyk, P rzyboś. B oy-Żeleński nie
m ógł d oczekać się p ro fesu ry za polskich czasów i nagle m u tu dali profesurę
w e L w ow ie. Z literatu ry francuskiej.
Z d ziw ien ie. A rtu r S.
- N o tak, nie znacie faktów , trzeba znać fakty.
Bruno Schulz napisał opowiadanie, w którym starał się pogodzić swoją filozofię
z wymaganiami komunistycznymi. O pow iada Sandauer. Szewc ciska szewskim
dłutem czy młotem i z tego powstaje jego syn. Artur S. coś pokazuje na czoło
- Tu na czole odcisk od tego m łotka.
Ja
- To jak na O lim pie, Z eusow i w yskoczyła z g łow y ta, no, Pallas A tena.
- Co? Z eusow i? N ie, nie, to co innego.
S a n d a u e r b ierze palto . Ja m u p o m ag am . M ów ię
- Daj, to ci p o trz y m a m palto . Ty lubisz. Przyboś też lubił.
- P rzy b o ś lubił?
- N o tak. I ja teraz lubię, jak m i ktoś n ieraz p o d a dla w ygody.
- A p odają ci?
- Tak, i u stę p u ją miejsca w tram w aju n ieraz.
- A kto u stęp u je? D ziew czynki?
- Różni.
Czwartek dalej
N a Żoliborzu kotka m ałego już nie ma. Rom an i Ada [Roman Klewin i A dria­
na Buraczewska] w padli na pom ysł, żeby jechać do poetki Barbary S. [Sadów-
MIRON
14
BIAŁOSZEWSKI
skiej]. N ied aw n o zdechła jej kotka p o d w u d ziestu dw óch latach.
- M yśm y tak u niej byli niby z w iz y tą - o p o w iad a Rom an - d o p iero p o ­
tem , że jest kotek. Więc ona chętnie. O na d o kota p rzy zw y czajo n a, pies też.
N asz p ies jeszcze na o statk u tego m ałego kota w ylizał, tak m lasnął ozorem .
- A stara kotka w id ziała p o tem m ałego?
- N ie .
- To p ew n ie m yśli, że jej się zd aw ało .
- Tak, n a p e w n o m yśli, ze m iała halucynacje, koty nie m yślą, ale jakoś p o
sw ojem u...
L atał o w ad . P ytam
- To n ie m ól?
- N ie, to n ie szkodliw y, m ola złap ać to na płask, zabija się go u d erzen iem
o p o d ło g ę, bo tak to m achnięcie ręką daje p o d m u c h i on się p rz e su w a tylko,
to m oje o dkrycie.
P o p e w n y m czasie R om an się zaniepokoił, w y su n ą ł ręce
- E, to coś p o d ejrzan ie w y g ląd a, to chyba jakaś h y b ry d a - i klapnął.
Jak się okazało za kilka dni, kiedy Rom an z A dą pojechali d o Baśki S., p o et­
ki, o d w iedzić kotka, sp o d krzeseł zaczęły w yłazić inne kotki podobne. Oni
zdziw ieni i zaniepokojeni. A no zaraz p o przyw iezieniu tego kotka przyszła
d o Baśki S. znajom a i w ysypała jej z torby pełno kotków. Zrobiła jej taką nie­
sp o d zian k ę. Teraz Baśka S. chodzi po ludziach i szuka miejsca dla iluś k o t­
ków.
Niedziela 20 marca
W p iątek św ieciły się u Le. [Leszka Solińskiego] ży ran d o le w kuchni i w p o ­
koju. P ukałem . C isza. Nic. Speszyło m nie to. Dziś w yliczyłem , że to chyba
nie b y ło nieotw arcie. Le. w y szed ł na chw ilę. Z bliża się w ielkanocny p rz y ­
jazd M iśka H o len d ra, w ięc p ew n ie w y szedł do telefonu. O kazało się, że tak.
Św iatła n ie ra z zostaw ia specjalnie i spaceruje po placu. N iech się dobijają.
N aczy tał się różności. C iągle m ów i, że p o w in ien napisać „w y m ąd rza d ło ".
- M oże opow iem to w szystko, w puszczę gości po dw udziestu latach. Tak jak
Proust. To, co ja się dow iaduję, czym się zajmuję, to będzie m aglow ane za pięć,
siedem lat. Z aw sze o pięć, siedem lat u przedzam . Stanisław A ugust P oniatow ­
ski, jak jechał d o G rodna na pierw szy rozbiór Polski, to m ów ił do pokojowca:
„ja tak najpierw się nie zgodzę, poprzew racam oczym a, a potem podpiszę".
K azim ierz Wielki nie był w cale takim dobrym królem. Dał sobie tyle pow ydzierać. M azow sze, Ruś, Śląsk. Przyjaźnił się z książętami śląskim i, a oni go mieli za
DOKŁADANE TREŚCI
15
nic, pozm ieniali herby piastow skie, zholdow ali króla czeskiego. Piastow ie nie
znali się na wielkiej polityce, byli kłótliwi, jazgotliwi. Antoni G oluchow ski, n a­
m iestnik Galicji, dostał od cesarza order, drugi order od cara, a jego polityka
polegała na niedopuszczeniu d o skłócenia się tych trzech państw'.
- To aż tak?
- Tak! - w y k rzy k u je Le., chodzi m ięd zy łańcucham i górskim i z książek.
Tu zag ląd a, tam o d k ład a. U staw iam sobie na śro d k u krzesło. W staw iam
w o d ę na h erbatę.
- H erb atę m asz?
- M am .
Siadam , o p o w ia d a m o w y sta w ie u Ireny fotografki, o dziele „Jezus".
- E, Jezus, najsłynniejszy człow iek św iata.
- A B udda?
- B udda m niej. O Jezusie w szęd zie słyszeli p o d o b n o .
- A jaki on m iał sto su n e k d o sam eg o siebie?
- Ja i Bóg to jedno, nie w iesz? Taki m iał stosunek.
Le. p o d aje m i h erbatę. O p o w ia d a o ro m an sie Z egadłow icza z W ysocką,
o Solskiej, lubiła się znęcać, ale i sam a m asochistka. Słonim ski p isał na sta­
rość Solskiej: „dekoracje się kiw ały i siw a głow a p an i Solskiej też".
- To tak m ożna?
- N o, jak to był aż m o że taki sk an d al.
- O ni to lubili takie g ru b e e p itety - m ów ię - Jak Słonim ski n a nas n a p a d ł
„P rzy ro st tarczycy na Tarczyńskiej", to Przyboś zaraz w ołał: „o d p o w ied zieć,
napisać: Słonim ski słonina, zrobić n u m e r w teatrze!"
- To d obre, d o b re - m ów i Le.
- E tam .
Do S łonim skiego zad zw o n ił w d w a lata p o tem Lu. i przy szła pan i S łonim ­
ska n a p rzed staw ien ie.
(...)
- Byłeś na jarm ark u . To te w torbie to stam tąd?
- N ie, to na sp rz e d a ż . A na jarm ark u byłem . K upiłem Życie codzienne mię­
dzy Wartą a Pilicą w dziewiętnastym wieku i Życie codzienne szlachty wielkopol­
skiej w siedemnastym wieku. M asz, oglądaj.
O g ląd am . Sceny zbiorow e, sejm ow e, rzęd y stojących, siedzących, p o rtre ­
cista, rycerzyki na konikach, gęby w g ap io n e w coś tam .
- To robi w rażen ie raczej odpychające.
- Tak - p o tw ie rd z a Le. - te oczy, tw arze.
16
MIRON
BIAŁOSZEWSKI
- To ich życie, w co oni tak się w p atru ją, co? M atka Boska, bitw a, m ajątki.
- M ajątki! W iw ek an an d a m ów i, że to ze czterech ludzi w historii, co się
w y rzek ło m ajątków . Tylko.
- Czyli nie trzeba się dziw ić, że jak C h ry stu s m ów ił „rzu ć w szystko i idź
za m n ą ", odchodzili.
- O n sam tak b a rd z o n ie rzucił w szy stkiego. Ani ci p rz y nim .
- N o tak, m ieli rodzin y , kręcili się p o m ałej ziem i.
- N iek tó rzy byli bogaci.
- N o, ale ry zy k o w ali, n arażali się.
- N ie tak zupełnie.
- N ie od ra z u się zorientow ali, po tem tchórzyli, p o tem zn ó w się zbierali.
- W łaśnie, ale ubaw ili się, kom en to w ali „Ale im p o w ied ział". P iotrow a
teściow a chorow ała, Jezus p rzy szed ł, u zd ro w ił, za sam o to się opłacało.
Z n ó w zag ląd am d o a lb u m u z sied em n asteg o w ieku. Klęczy ośm iu rzę­
d em . N a koronację M atki Boskiej. M ów ię
- A u to p o rtre ty też takie, bo ja w iem .
- Sztuka siedem nastego w ieku nie jest taka dobra, to nie jest w iek piętnasty.
- To w te d y zaczęły się te babki z w ierszykam i? A rm atki na stole?
- W renesan sie ju ż baby, te koronki.
O K rakusach Le.
- W W arszaw ie nie m a tego sk ąp stw a. Oni w K rakow ie zaw sze b iedni, bo
p rzy m ierzają się do bogactw a. P otockich i innych. Kościół M ariacki jest bo­
gaty. Ale Kościół M ariacki to zbiór przed m iotów , gratów . Sakralne, ale p rz e d ­
m io to w e. A ż czuje się g ro m ad zen ie, te zatęchłości, naftalinę, w ełny ow ijane
w onuce.
M ów ię Le., że p o znałem d ziew u ch ę, która m ieszka u sio strzenicy Iłłakow iczów ny. Jeździ d o Ilłakow iczów ny d o Poznania ta siostrzenica. Tamta już
ślepa.
- Już?
- A M ajunia Berezow ska m a ile?
- O na tai. N ie d o w iesz się.
- A jak chodzi? P ew n ie nie chodzi.
- N ie ch od zi. Ja tam nie byłem d aw n o , bo z nią jestem lekko skłócony. O na
n iew in n a. R odzina. Tak piliła m nie jej k u zy n k a do wyjścia, M ajunia chciała,
żebym się jeszcze n ap ił h erbaty, a ta „w yjdziem y, w y jd ziem y ". M ajunia tak
p o zw ala, tak się godzi. Jak ty. Potem zaw iozłem jej śliczny kw iat z H olandii,
p o d a ro w a łe m w d rzw iach . Służąca prosiła. I M ajunia błagała d o śro d k a. Ja
DOKŁADANE TREŚCI
17
nie. O na chciałaby jeszcze raz p rzeżyć życie. W ładek [Bodnicki] z K rakow a
też. C hcieliby jeszcze raz, a nie m ogą znieść jednej godziny, nie um ieją p rz e ­
żyw ać nieśm iertelności. Bo to takie zw o ln io n e w czasie, nie m ogą znieść,
chcieliby jak w m łodości, a to się tak nie da. Ale co ja ci b ęd ę tyle m ądrości
m ów ił, to się n ie opłaca.
Le. kładzie się, w staje, kręci się, zn ó w się kładzie. Ja się u bieram . O n
- N apiłem się neosp azm in y , m ógłbym cu d a im prow izow ać, ale zrobiłem
się śpiący.
O d p ro w a d z a m n ie d o d rzw i.
- Ta obok m niej trzaska, bo jak tylko ona d o drzw i, to ja do sw oich i p ie r­
dzę. To o k ro p n y sposób, ale na nią tylko taki.
- S potkałem M ichasia.
- O, dobijał się tu. Przez d rzw i m ów ił, że jak mi nie o d p o w ia d a ten dzień,
to m oże jutro on p rzyjdzie. A ja d o niego p rzez d rzw i, że jutro, do b rze, że
jak zap alę zielone św iatło, to znaczy, że w p u sz cz ę - Le. przycisza głos - Ja
się n au czyłem tego od Leona.
- Tyś się n au czył różnych rzeczy od Leona, od K ochanka [m alarza] z K ro­
sna.
- Ż ebyś w iedział.
- O d babki M ickiew iczow ej.
- M usiałem od kogoś, rodzicam i nie g ard ziłem , ale to m u szą być p ew ne
skłócenia, choć na w si nie tak jak w m ieście, gdzie jedno ociera się o d ru g ie,
na w si więcej luzu.
- O d m atki też w ziąłeś niek tó re rzeczy.
- Pew nie, i od ojca. Teraz m ało m am ciekaw ych ludzi. N u d z ę się. M yślę,
gd zie b y pójść? Leon nie żyje. K ochanek daleko. K ochanek nieraz takie rz e ­
czy w iedział, że aż nie w iad o m o skąd. Że w średniow ieczu m alarze to um ieli
tyle. Robili p o d k ład z jednego koloru. Cienki. Jedną plam ą i to najjaśniej,
i d o p iero na tym tem perą.
29 m arca m iałem w ieczó r a u to rsk i w M ied zeszy n ie w In sty tu c ie Ł ączno­
ści ojca. Byli tam zb o w id o w cy , bo oni to u rz ą d z a li. C zytałem w iersz e i k a­
w ałek z Pamiętnika z powstania.... W ybuchła p otem m ię d z y nim i d y sk u sja.
W łaściw ie n ie na mój tem at, ale m ięd zy sobą. P ro w ad zący w ieczó r z a p y ta ł
m nie, co ja w łaściw ie m y ślałem o tym , co się dzieje na z e w n ą trz w ted y ,
w czasie P o w stan ia, co m y ślałem o ż o łn ierzach P ierw szej A rm ii, k tó rzy
chcieli iść i szli z p o m o cą W arszaw ie. Po ich g ad a n iac h i p y ta n ia c h p rz y ­
MIRON
18
BIAŁOSZEWSKI
szło m i p ie rw sz y raz d o głow y, że tra g e d ia trag ed ią, ale tacy lu d z ie z a ­
m k n ięci w śm ie rte ln y m kotle, jak m y w te d y w W arszaw ie, m ieli i m ają
z a w sz e w iele eg o iz m u . N astaw ien i są na to tylko, żeby ich rato w a ć i o nich
m yśleć. A n ie w d a ją się za b a rd z o w to, że ci inni, k tó rz y id ą z p om ocą, czy
chcą iść, też się n arażają i też giną. Z robiło mi się trochę g łu p io za taki
ego izm .
31 marca czwartek
Po łagodnej zim ie i b ard zo w czesnej w iośnie nagły n ap a d zim y. Z im a się
m ści, m róz, śnieg. Pojechałem d o Le. P orozm aw ialiśm y o różnych rzeczach.
Le. stał w oknie. Ja też p atrzałem i pow iedziałem
- Idzie zako n n ica, czy to nie n asza z Piwnej?
- N ie, to n ie z Piw nej, to ta z tych, co p ap ież n aw e t nie um ie zliczyć, jakie
są zg ro m ad zen ia na Świecie zakonne.
Ja w p atru jąc się w okno
- W łaściw ie nie w iad o m o d o b rze, czy ona m a czarny habit, czy brązow y.
W tej chw ili sobie zdałem sp raw ę, że na tle śniegu te kolory się zacierają.
Le.
- Toś nie w ied ział o tym ? N a tle śn ieg u to n aw et czerw ień n iezu p ełn ie jest
czerw ienią. M a takie jakby obw ó d k i czarne.
W tej chw ili idą o d naszej stro n y w głąb K redytow ej kobiety. Jedna w ła ­
śnie jest w czerw onym p łaszczu. Tak, nie tylko o b w ódki, ale jakby czarne
d u ż e cienie o b ram o w y w ały czerw o n y płaszcz na tle śniegu, leżącego na
ulicy g ru b o . Za tą czerw o n ą idzie kobieta w zielonym . Z początku w ogóle
się nie w id zi, że to zielony kolor. Coś ciem nego. Co kojarzy się z czarnaw ym
szp alerem roślin z boku.
Le. dalej p a trz y w okno, m ów i
- O, jakie ład n e kw iaty niosą. P ogrzebow e. Trzy w iązanki. Idą tu. N a p e w ­
n o d o naszej kam ienicy. Bo u m arło aż dw oje.
- D w oje w tym do m u ?
- W tym bloku obok, bo są klepsydry. Jeden inżynier lat sied em d ziesiąt
sied em i jed n a starsza pani lat dziew ięćd ziesiąt jeden. To p ew n ie niosą tem u
inżynierow i. Będzie ład n y p ogrzeb. M uszę w ylecieć sp raw d zić.
Le. w y latu je na schody, otw iera okno, w ygląda.
- Tak, to tu, na p e w n o d o tego inżyniera. Ż ebym zdążył, to bym poszedł
n a p ogrzeb.
- Ż e też ci się chce.
DOKŁADANE TREŚCI
19
Le. jeszcze kilka razy w yglądał, czy pogrzeb idzie, czy nie idzie. W ybierał
się pow oli, ubierał. W końcu żeśm y w yszli, ale nie na pogrzeb. Le. pojechał do
Instytutu Sztuki po jakieś fotografie, a ja w inną stronę po płyty i reprodukcje.
120 kzvictnia 1977]
W p rze d z ia le kolejow ym d o G dań sk a jechaliśm y z Jadw igą i profesor Janion, która u rz ą d z a ła m i w ieczór w O liw ie na hum anistyce. Zeszło na N ał­
kow ską. O p o w iad am , jak L udm iła [M uraw ska] rysow ała ją w klinice w tru m ­
nie. Z łaziły się baby z całej kliniki o glądać tą, co m iała tylu kochanków . Tak
na głos g ad ały p rzy um arłej. Pow ychodziły. W artow nik m yślał, że nikogo
nie m a, bo L udm iła cicha osoba, rysow ała N ałkow ską, stojąc w kącie. Z a­
trzasnął d rzw i nogą. Z gasił św iatło. Poszedł. L udm iła stała i czekała, aż ktoś
jej otw orzy. Profilu N ałkow skiej zrobiło się b ard zo d u żo . W m roku. Przyszli
w reszcie i o tw orzyli.
Pani Janion m ów i, że w Łodzi w D om u Literatów po w ojnie któryś pisarz
um arł i chodziło o nocne czuwanie. N ałkow ska pow iedzia­
ła, że ona będzie czuw ała całą
noc, ale chce sam a. Zgodzili się.
Jan Kott był bard zo ciekaw, jak
to w ygląda. Z akradł się. Z u p e­
łna cisza. N ałkow ska siedzi nie­
ruchom o na krześle i w patruje
się w tw arz um arłego.
Pani Janion u w aża, że ona
tak chciała d o k ła d n ie o b ser­
w o w a ć śm ie rć , z a m ie r a n ie
tw a rz y . W m ło d o śc i Jan io n
ob u rzała się na W ykę. W łaści­
ona o b chodzi dołki ze złem ,
przy g ląd ając się złu dookoła.
-
O na tak chciała się tem u
d o b rze przyjrzeć, ale samej się
nie zan u rzy ć. A ja to nie, z a ­
n u rz y ć się, ale w yjść z tego Miron Białoszewski w swoim mieszkaniu
.
c a to -
przy placu Dąbrowskiego, I sierpnia 1970 roku
(patrz także: str. 21. 25 i 27).
Fot. Tadeusz Soboleii'ski
w ie za N ałkow ską. N apisał, że
MIRON
20
BIAŁOSZEWSKI
Ta now oczesność, przyszłościow ość.
G dańsk-O liw a. Z afu n d o w ali m i hotel „P osejdon". Ktoś up rzed zi!
- Francuski, luksusow y.
Ja w strach u . O tw ieram pokój. L am pa ta n a wcisk, tam ta na w cisk. U dało
się. W łazience sam e p okrętła. U m yw alka jak adapter. O krągła rączka sam a
c h o d z i. W an n a jak s a rk o fa g . H o ho! D re w n ia n y . Z ty m , ż e d re w n o
n ie p ra w d z iw e . C hcę zatkać w annę. Ale nie um iem . Skąd w oda leci? Patrzę
w górę, w bok, nie w iem . Tu? Tu? Leci! Ile m usi lecieć w ody, żeby prędzej
w laty w ała n iż w y laty w ała. R ozw iązuję na czucie i traf. Klozet. G dzie naci­
skać? Popłoch. N o, jest. Staję boso na posadzce, nie zim na, choć m a rm u ro ­
w a. P rzy g ląd am się. A ta p o d ło g a się przegina. W czarne gzygzaki. Jak żm i­
ja. Z ezo ro d n a. U d aw an y m arm ur.
Pokój cały w m alo w an e kw iaty. P ukam . Sztuczne. K rzesła z w yg in an y ch
szczotek d o zębów . N a ścianie coś ze sp rz ę tu pożarow ego? N ie, obraz. P o d ­
pis kobiety. Polki. R ozsuw am okno. O, b alkon. Tylko, żeby w yjść, trzeba dać
krok p rz e z ram ę, jak z obrazu w św iat p raw d ziw y . W racam . C hcę zasunąć.
N ie da się. Szpara. Co odciągnę, to o p ó r i szp ara. Schodzę do recepcji. Tam
o d ź w ie rn e rozm aw iają w obcych językach z gośćm i. Jedna coś z uśm iechem
- Good.
C u d zo ziem iec
- O i/es.
W sty d zę się, ale p rzep raszam i p o p o lsk u o tej szp arze
- N ie d a się d o sunąć.
- A p o w in n o .
- A jak to zrobić?
- N ie w iem .
Z n ó w cudzoziem iec. O ne po angielsk u . Ja p ytam o swoje. O na d o kogoś
- P anie W ładziu!
W in d ziarz. U śm iecha się. Idzie za m ną.
- Z tym i o knam i to ciężko.
- Ach, to nie tylko ja?
D och o d zim y d o tej szp ary
- O tu.
O n d o su w a , ja się dziw ię.
- Z am k n ęła się jak?
-T a k .
- A ha, guziczek, dziękuję.
DOKŁADANE TREŚCI
21
Daję dziesięć złotych. W m oim w ieku nie w y p ad a być b ied n y m . K ładę się
na k w ad rato w y m łóżku z gąbki. W ciąga m nie. W ciąga. M acam . Łóżko. No,
to już ściana. Jednakow e.
P atrzę n ap rzeciw k o . Co to? Za szybą sp rzęt pożarow y? W k aż d y m p o k o ­
ju? To aż taki hotel? M oże to już robione p o filmie Plonqc\j wieżowiec. P rzy­
gląd am się, p rzy g ląd am .
A, nie, to o b raz tej pani, zap o m n iałem . Co tam w łaściw ie jest na nim ?
Jakieś p tak i w czym ś na czym ś czerw onym . C zytam książkę. Z łapałem to
na w yjazd z półki czytelni w ostatniej chw ili. Ludzie na K siężycu. Bohater
„sięgnął ręką w dół, o dbezpieczył fotel, p rzesu n ął m ałą d źw ig n ię". M oże ja
przyjechałem ze swojej p lan ety na Ziem ię? Tak m yślę, słucham . Co za pęd?
W arkot? A to chrapanie.
W hotelu najwięcej Szw edów i N iem ców . W nocy półleżą na fotelach w h o ­
lu. Basen d o p ły w an ia. W nocy deszcze. Błoto. D użo o d p a d k ó w od b u d o w y .
Rozjazd. W oda z d rzew am i. D rzew a d ru g ie. Pętla tram w ajow a. P ryw atni
lud zie i pieski. O gródki. Stare
d o m k i, k tó r e z n a la z ły się
w no w ej, fałszyw ej sytuacji.
W d zień zaganiają tu baby d o
p o rz ą d k o w a n ia . Ale tylko na
%
terenie h o telu . Za p ark an em
b a ła g a n . H o tel n isk i, d łu g i,
1
nudny.
N a d r u g i d z ie ń c z y ta n ie
z d y sk u sją w b u d y n k u h u ­
m an isty k i w O liw ie. W tym
n a sz y m g u ście b u d y n k i. Be­
to n o w a p ły ta , słońce, w iatr,
go ło , ż a d n y c h roślin, w yżej
tra m w a j. S taw iają m a k ie to ­
w y m i g ro m a d a m i p u d ła .
W zim ie o b d m u c h iw a n e na
kość, w lecie zam ien iają się
w ro z p ra ż o n e p lastry . A sfal­
tują, ko p ią, szosują. Z o b aczy ­
łem z tra m w a ju ro zb ieran ie
Fot. Tadeusz Sofxtlewski
G ła d k ie , b e z z a trz y m a ń .
MIRON
22
BIAŁOSZEWSKI
stareg o d o m k u . W ięc ju ż id zie w ro zb ió rk ę p o n iem iecka scheda?
W Kościele M ariackim w G d ańsku klęczą naprzeciw siebie w ysoko fu n d a­
torzy. On w sztyw nych kryzach, ona w kopach na głow ie. Starożytna olbrzy­
m ia szkatuła na łańcuchach. Prosi o datki. W zruszyła m nie. Ale natknąłem się
w n aw ie na taką d rugą. Też z prośbą. I pom yślałem , że stare, ale chytre.
N a filarze p o rtre t now ej błogosław ionej. Ledóchow skiej. K uzynki Teresy
T yszkiew icz m alarki i L edóchow skiego z film owej redakcji Tadzia. Ledóchow ski był w Rzym ie na kanonizacji.
W G d ań sk u Jadw iga p o rozm ow ie ze sw oją ro d zin ą
- Słuchaj, ta Jan io n jest d u ża.
- D uża.
- N ie w ied ziałam .
Po w yjściu Janion z m ojego w ieczoru półtora roku tem u A gnieszka [Petelska], M alina [K luźniakow a]
- Św ietna!
Lu. z nam ysłem , w o ln o
- Baba m ąd ra.
Tylko ja m iałem w ted y zastrzeżen ia. W ydaw ało m i się, że Janion szty w n a.
Ż e p ru je n a p rz ó d , nie p y ta. Ż e m a m ow ę zdecy d o w an ą, aż b ezw zględną.
Potem o k azało się inaczej. B ardzo ją p o lubiłem .
W ieczór u O lgierda [W ołyńskiego] m iałem zakręcony p rzez nagłą obec­
ność Lu. i Lu. P rzez zastrzeżen ia Lu. co d o w ierszy.
Miron Białoszewski
Julian Kornhauser
Dzienniki poetyckie Mirona Białoszewskiego
1.
K iedy w 1976 roku Ja n u sz Sław iński p isał o M ironie B iałoszew skim
jako czło w iek u su k cesu , nikt z nas n ie m ógł p rze w id z ie ć, że te sło w a n a ­
biorą p ra w d z iw e g o zn aczen ia w latach d zie w ięć d zie siąty c h , niem al d z ie ­
sięć lat p o n iesp o d z ie w a n e j śm ierci a u to ra M ylnych w zruszeń. W p ierw szej
bow iem d e k a d z ie po o d z y sk a n iu su w eren n o ści polska lite ra tu ra p rz e ż y ła
i p rz e ż y w a n a d a l sw o iste zau ro czen ie jego b o g atą, ró ż n o ro d n ą i n ie p o w ta ­
rza ln ą tw órczością. Ś w iad czą o tym nie tylko liczne m o n o g rafie i tom y
zbio ro w e, p o św ięco n e B iałoszew skiem u (jest ich już około dziesięciu , od
B arańczaka p o p rz y g o to w a n ą d o d ru k u ro zp raw ę A d rian a G lenia), ale i p o ­
jedyncze stu d ia , arty k u ły , p rzyczynki, których ciągle pełno w czasopism ach,
a tak że kolejne edycje dzieł zbio ro w y ch p isa rz a, urastająceg o d o ran g i n a j­
w ażniejszej postaci życia k u ltu ra ln e g o po w ojnie. Z naczenia poezji, p ro zy
i d ra m a to p is a rs tw a B iałoszew skiego n ik t ju ż nie ośm iela się p o d w aż ać ,
choć jeszcze n ie tak d a w n o w ielu k ry ty k ó w w y raż ało o nim sw oje m ocno
kry ty czn e opinie.
JULIAN
24
KORNHAUSER
N ic też d ziw n eg o , że m em u p isan iu o B iałoszew skim to w arzy szy św ia d o ­
m ość p ew n ej bezrad n o ści. Jak się zm ieścić ze sw oim i p rzem y ślen iam i w tak
bogatej literatu rze p rzed m io tu ? Jak nie w p aść w n aśladow nictw o? Tym b a r­
dziej że, jak się w ydaje, w szystko, co najistotniejsze, zostało d a w n o w y p o ­
w ied zian e. W iem y p raw ie z d etalam i o życiu artysty, jego osobności i o so ­
bliw ościach, poszczególne książki z in te rp reto w an o d o głębnie i od strony
językow ej, i tem atycznej. N iektóre u tw o ry , szczególnie te o zaw iłej k o n stru k ­
cji, d oczekały się w ielu niesłychanie p om ysłow ych analiz, a także p o słu ży ły
jako p u n k t w yjścia d o teoretycznych eksplikacji.
M im o tych obiekcji p rz y stą p ię d o sw oistej próby lektury poetyckich d o k o ­
nań M irona B iałoszew skiego, to znaczy poszczególnych jego tom ów z z a ­
cho w an iem chronologii, aby lepiej u chw ycić ew olucję p o etyki, wizji a rty ­
stycznej, tem ató w i św ia to p o g lą d u . W brew bow iem po to czn em u w y o b raż e­
niu cały czas o d b y w a się tu reorientacja: Białoszew ski każdą sw oją książką
d o k o n u je jakiejś zm iany, coś redu k u je, o coś sw e w iersze w zbogaca, p ra ­
gnąc u stan o w ić sw oją w łasną filozofię egzystencji i pisania. M am w rażenie,
że ża d e n ze zbiorów poetyckich Białoszew skiego, od Obrotów rzeczy po ostat­
nie tom iki w y d ru k o w a n e ju ż p o śm ierci, nie p o w tarza poetyckiej form y.
Tyle jest tu propozycji, ile tytułów ! Z atem ta poezja była w n ie u stan n y m
ru c h u , d y n a m iz u ją c sw ój język, rew italizu jąc sw e o d m ia n y g a tu n k o w e ,
w kraczając w rejony w cześniej nie zd o b y te lub tylko częściow o p o znane.
2.
G łośne Obroty rzeczy z 1956 ro k u w p ro w a d ziły na sam ym p o czątku d ro ­
gi poetyckiej B iałoszew skiego „ballady peryferyjne". Jakże przy p o m in ają
p o m y sły H arasym ow icza! P rzy d ro żn e kapliczki, polskie św iątki, w iejskie
m ad o n n y , u ro d a rzeszow szczyzny. A d o tego sw ojsko brzm iące m elodie:
oberki-sztajerki, p o d ry g iw a n ia , refreny. R zeszow szczyzna i W ołomin: „nie­
p rz e rw a n e d y lu -d y lu /d y lu w iu m /p e ry fe ry jn e " . O tw orzył się św iat p o sp o ­
litej biedy: b u d k i z p iw em , sieni w kam ienicy, kuźni na G rochow skiej, b az a­
ru na P rad ze. R zeczyw istość nizin: m aglarek, nosicielek w ęgla, praczek.
O d k ry cie now eg o piękna: łyżki durszlakow ej, pieca kaflow ego, szaf i sz a­
fek, ścian, p o d ło g i i krzesła. Ta „ n ęd za" nie jest w cale szara, lecz... zaczaro ­
w an a (zaszarow ana)! Tym bardziej że zam ieniana w p rzyśpiew ki. Białoszew ­
ski u n ik a jeszcze językow ych deform acji. Obroty rzeczy spraw iają w rażenie
książki b a rd z o w y w ażonej. Kto w ie, czy nie za sp raw ą A rtura S an d au era,
p ierw szeg o czytelnika i red ak to ra tom u, który z ogrom nej ilości tekstów
m u siał w yb rać z g o d n ie ze sw oim poczuciem estetyki tylko w iersze „z ro zu ­
m iałe" (w ynika to z późniejszych jego enuncjacji na tem at n o w ych zbio­
DZIENNIKI
POETYCKIE
MIRONA
BIAŁOSZEWSKIEGO
25
rów ). Z atem : m elodyjność w iersza, jego refreniczny u k ład , sym etryczność
brzm ień. A to w szy stk o jako p rzeciw w aga dla p iw a i strag an u . N aw et nie
p rzeciw w ag a, ale w sp ó łb rzm iący d y so n an s. To w id ać d o b rze w w arstw ie
tem atycznej: piec - b ram a trium falna, klucz - ow oc, flet - kartofel. W k aż­
d ym razie „rad o ść n ie d o o p isan ia", że taki św iat daje poczucie w ażności,
sensu. Ż eby w y razić tę rad o ść Białoszewski uciekł się w swej debiutanckiej
książce d o poetyki „m uzycznej". Tyle w tych w ierszach tańca, śpiew ów ,
ruchu, p rzy tu p y w ań , refreniczności! W Autoportrecie radosnym napisał w prost:
„Moja św iad o m o ść tańczy". Tu nie tylko kręci się karuzela z m ad o n n am i,
ale gra n ie p rz e rw an ie m u zyka: „rad i-rad i-rad i-ra-ra!" (Ballada z makaty), „oj,
chm ielu .../o j, tyki w ieczorow e p o p ię trz e ,/o j, sienne p iw o n ajm ocniejsze,/
oj, sienne niew esele, chm iele wy, chm iele" (Zadumanie o sieni kamienicznej),
a w Sztukach pięknych mojego pokoju m am y i szkołę śp iew u i szkołę tańca.
C zyż taką szkołą nie jest słynna zw ro tk a o szarej nagiej jam ie (sześć razy to
sam o w y p o w ie d z e n ie w czterech różnych zapisach)?
3.
W 1959 roku ukazał się
Rachunek zachciankowy. Jaka
szalona różnica! Z upełnie inna
dykcja, gdzie indziej położone
akcenty. Język w y bucha: n a
p o w ie rz c h n i
z o sta ją
ty lk o
o d ła m k i. A le to jeszcze nic:
znik a p ery fe ry jn a rz eczy w i­
stość. Ż a d n y c h b u d e k z p i­
w em i stry c h ó w z b ielizn ą.
Coś innego w yziera spod ję­
zyka, ju ż nie roztańczonego,
już nie radosnego. O tw iera się
p rze strz e ń n atu ry : noc, niebo,
traw y, łąki, kw iaty, cerkw ie,
d e s z c z , b u rz a ... To n ie s p o ­
tóxu rzeczy. G d zieś w o d d ali
s ły c h a ć ... P rz y b o s ia ! T ak,
w w ielu w ierszach sp o strz e ­
gam takie odniesienia (np.Biłrza, np. Hiacynt). N ajw ażniej­
Fot. Ttulcusz Soboleuxki
dzian k a d la czytelnika Obro-
26
J ULI AN KORN MAUSER
sza zm ian a polega na u n ik a n iu konkretyzacji. N ie m a w ołom ińskiej, czy
rzeszow skiej p ersp ek ty w y . Z am iast niej abstrakcyjna czy ogólna w iejsko-m ałom iasteczkow a. Jeśli m ów ić o lokalizacji w iersza, to w takim zn acze­
niu, że n iektóre u tw o ry o d n o sz ą się d o sytuacji oderw anej od faktu (np.
p rzed ział w pociągu, o b ieranie ziem niaków ). Przew aża jed n ak opis, niem al
p ro g ram o w y , sam eg o aktu tw órczego.
K w estia języka poetyckiego staje się tu n a d rz ę d n ą w artością. W iersze ro z­
poczynające się od stw ierd zen ia: „mój język są o stre /m ó j język są tra w y "
lub „i o dejm ow ać słow a od rzeczy" nie należą do rzadkości. W jakim ś se n ­
sie najbardziej znaczącą m etaforą w Rachunku zachciankoioym są obierzyny.
S potkam y tu aż trzy u tw o ry p od tym tytułem . O bierzyny w iążą się z odej­
m o w an iem (obieraniem ) słow a od rzeczy. Słowa o d e rw a n e od d esy g n atu
tw o rzą n o w ą tożsam ość, ale i „o b ran y " d esy g n a t (jak ziem niak bez skóry),
m ów iąc słow am i B iałoszew skiego „nicieje". Ta sytuacja, lingw istyczna w ła­
śnie, najbardziej zajm uje a u to ra Rachunku zachciankowego, stw a rz a bow iem
szereg now ych, nieprzew id zian y ch w cześniej m ożliwości. Pew na herm etycz­
ność w y p o w ied zi, szczególnie w sto su n k u do d eb iu tu , tu ma sw oją p rz y ­
czynę. W w ierszu istnieje św iat słów o d erw an y ch od sw oich p ierw otnych
zn aczeń. T rudno się ich d oszukać, p o n iew aż p o d sta w o w ą jednostką staje
się niedopasowanie. Białoszew ski tłum acząc się z tw órczości (w w ierszu pod
tym w łaśn ie tytułem ), o d rzu ca realizm p o zn an ia na rzecz „łapania za sło­
w a " i m ó w ien ia (w w ierszu ]ak by się tu wyjęzyczyć): „kiedy m ó w ię /to z u p e ­
łnie ja k b y /id ę " . M ów ienie-chodzenie, zatem czas, rozciąganie w czasie, re­
d u k o w a n ie słów . I p o w staje „rybosłów n ie d o u cz eń " lub „n ied o p isa n ie".
W Niedopisaniu przecież czytam y: „p rzy jd ź pism o (...) byłeś pis-ło". W ystar­
czy piśnięcie, skrót, n ied o p isan ie, aby p o w stał w iersz zachciankow y. Ale
nie tylko. W o m aw ian y m zbiorze sp o ro jest w ierszy „g ram aty czn y ch ", b a ­
dających w ielosłow ie p o K arpow iczow sku: „w łos m a p ię k n o /m a m p rz e ­
rw ę w e w ło sa c h /je ste m bez p rz e r w y /o w łos a byłbym p ięk n y " (Kwadrat
m owy o sobie). Z atem ironia (autoironia), połączona z m itam i osobistym i (ból
głow y, jazd a kolejką). Po raz p ierw szy też Białoszew ski stw arza na w łasny
u ży tek n o w e o d m ia n y g a tu n k o w e poezji: pierw oustroje, retory, m ity c zy n ­
nościow e. O d tej p o ry będ zie to najbardziej w idoczna cecha tej tw órczości.
G dzieś pod koniec książki zaczynają w ychylać się sp o d balii: teściow a G e­
nia, Z et, fryzjerka, Tosia, p an Benon „życiow y sp ry t zręczności, p a n Sta...,
Pani D októr" z sa n a to riu m w O tw ocku - typow i b o haterow ie późniejszej
poezji B iałoszew skiego. Ta lu d zk a gro m ad a nadaje inny, n o w y w y m iar „ga­
DZIENNIKI
POETYCKIE
MIRONA
BIAŁOSZEWSKIEGO
21
d a n iu ". To tak jakby Białoszew ski bagatelizo w ał „funkcje", ocalał zaś o so ­
bow ość. C zując się d o b rze w śród ow ych m ałych, przeciętnych, n ied o u c zo ­
nych „pacjentów " życia, d opatruje się w nich „omyłki losu". M ańka Szpryncer
uw rażliw ia się na „niechcącość". Pisząc m ity niechcący, daje znać, że w szy st­
ko, co w arte u w ag i, rodzi się niechcąco - niechcący, tj. z p rz y p a d k u , bez
obow iązku, nie z n ad an ia. Łącznie z językiem , który też jest niechcący, czyli
żyw y, p ra w d z iw y , pięknie n ied o p raco w an y .
4.
M ylne wzruszenia z 1961 roku w prow adzają filozofię leżenia, nie w łącza­
nia się. W obu cyklach tom u: Leżenia i Zajścia dom inuje ton zniechęcenia, zm ę­
czenia i niepew ności. W każdym razie znika problem atyka języka, dostatecz­
nie w yjaśniona w p o p rzed n im tom ie. Z astępuje ją próba sam oanalizy: „w iem
że je ste m /ta k i jak jestem " oraz opis sam otniczej egzystencji (d ru g a połow a
lat 50. charakteryzow ała się w iarą w sens zbiorow ych manifestacji aw a n g ar­
dow ych, teraz nastąpiła stagnacja). „N ie zaszkodzi niepolepszenie" - czyta­
my. Lepiej leżeć, niż w staw ać, bo „leżenie dobroć w y g rzew a". G órą K ar­
m el staje się kołdra. Poeta jest
„ m u ź n ię ty " w łó żk u . C o raz
częściej w ystępuje jako M iron,
k to ś z e w n ę trz n y , k tó ry się
męczy, bo jest „niepew ny cozrobień". Z atem już nie p rz e d ­
m ioty codziennego użytku, nie
peryferia i nie sam język, lecz
poeta M iron i jego m ironczarnia w ydobyw ają się n a czoło.
M iron inform uje beztrosko, że
oklapł ze sw oich natchnień. In­
form ując tak, czyni ze sw ego
zniechęcenia niespodziew anie
intrygujący tem at poetycki. Co
w y n ik n ie sp o d p ierzyny? „A
zie nie o tw ierać okna na o d ­
pow ied zialn o ść, żeby nie za­
w iało. Z leżenia, z przezięb ie­
nia, z w io sen n eg o przesilenia
uczynić poezję? A czem u nie?
Fot. Tadeusz Sobolewski
bo ja w iem ?" W k ażd y m ra ­
28
JULIAN
KO RN H A U S E R
Z niew innej sytuacji zrodzi! się now y program poetycki, m anifestacja bezw oli
i bycia sobie jednym . Łóżko, kołdra, rozm yślania, d o p asow yw anie się do n o ­
w ego m ieszkania. C zekanie na ład w ew n ętrzny i radość. A do tego lustro
w postaci Pism a Świętego.
W cyklu Zajścia Białoszew ski p rz e d sta w ia m iędzyblokow ą rzeczyw istość:
b a r m leczny, zak u p y , ale też wyjście d o m iasta, do szpitala, leżenie w tra­
w ie, p o d jarzębiną. Specjalnej różnicy m ięd zy Leżeniami a Zajściami, p rzy n aj­
m niej w w a rstw ie tem atycznej, nie m a. W idać ją p rzed e w szystkim w języ­
ku. W iersze Lcżcń są raczej spokojne, językow o u ładzone, g d y tym czasem
w Zajściach nabierają g ram aty czn eg o „p rzy sp ieszen ia". O ba cykle się u z u ­
pełniają. Z jednej stro n y pokój, m ieszkanie, łóżko - cisza, abnegacja. Z d r u ­
giej - św iat na zew n ątrz, ale też d ziw n ie w yciszony, jakby chodził w p a n to ­
flach. I ro zm o w y m ało znaczące, rozlatujące się, nie do zap am iętan ia. M iron
zasy p ia i św iat zasy p ia. W szystko nadaje się do zaśnięcia... G dzieś z kontekstu -p o d te k stu w yłania się san ato riu m . Śnieg, patrzen ie z w eran d y , w id o cz­
ki. To w szy stk o słu ży „ p o d ch o d zen iu d o siebie". W iercenie d z iu ry w b rz u ­
chu i w iercenie się m ięd zy jarzębinam i. Leżenia i Zajścia są „n am u z o w y w a n iem ". Jeśli jest d ra m a t to „w ąziu tk i, ciaśn iutki". Tematem M ylnych w zru­
szeń staje się d ra m a t etyczny: jak stać się dobrym ? W łóżku, p o d kołdrą,
„w kucki na w ylegująco"? I d o ch o d zen ie do tego, co sw oje i w łasne, do
ła d u w ew n ętrzn eg o .
5.
W 1965 roku w ychodzi Było i było, tom zm ieniający dość rad y k aln ie
do ty ch czaso w ą linię poetycką. T ytuły w ierszy m ów ią w szystko: Z dziennika,
16 marca 1964, Wczoraj byłem w Otwocku, Przypomnioiiko z tydzień temu. Są to
„zan o ty ", jak je sam Białoszewski n azy w a. Z biór w ierszy jest faktycznie zbio­
rem k ró tk ich za p isk ó w („ sp isk ó w ") ze zw yczajnych w y d a rz e ń , których
św iad k iem był poeta. W kracza tu now a kategoria poetyckości, a w łaściw ie
ak tu tw órczego. O ile w trzech p o p rzed n ich książkach do m in u je zasada „d o ­
p aso w y w an ia się", p o p rz e z no w y język, d o rzeczyw istości (zasada k o n stru k ­
cji), Było i było p ro p o n u je poetykę przyległości za pom ocą narracyjnej naj­
częściej opow iastk i. M ożna jednocześnie m ów ić o p o k o n an iu filozofii leże­
nia, o ucieczce z p esym istycznych nastrojów . Już nie łóżko będzie górą K ar­
mel, lecz to, co w yn ik n ie z „zajść". Było i było jest dzien n ik iem poetyckim
z 1963 i 1964 roku. Poeta n o tu je p o b y t na cm en tarzu , spacer po Polu M oko­
tow skim , obserw acje ściany w schodniej, opow ieść L udw ika o zap ch a n iu
ubikacji, w rażen ia z G arw o lin a etc. Z anotom czy spiskom nie brak teraz
konstrukcji fabularnej, ciągłości narracji, a p rze d e w szystkim sytuacyjnego
DZIENNIKI
POETYCKIE
MIRONA
BIAŁOSZEWSKIEGO
29
opisu, charak tery zu jąceg o się ironią, żarto b liw ą p u en tą. Jest m atk a, jest oj­
ciec, także dozorczyni O łm an o w a, p a n i He., cala galeria ro d zinno-sąsiedzka. Białoszew ski jednak niczego nie uśw ięca, nie sentym entalizuje. P rzeciw ­
nie - św iad o m ie banalizuje, p oniża, d eg rad u je, d lateg o z a n o to w y w a n a rze ­
czyw istość bliżej jest klozetu i śm ietnika niż P ałacu (o którym zresztą też jest
m ow a jako PKINie G w ontu). D latego nie szokują już zan o ty w rodzaju „lecę
siusiu na tył K rakow skiego". W arszaw a jest, ow szem , ale cała w błocie, w k u ­
rzu. Spotkać m ożna i „nestora poezji", ale lepiej uciekać od niego, bo jeszcze
coś p o w ie od rzeczy. P od ró ż d o O tw ocka, d o D ęblina, d o apteki na K redyto­
wej. P o dróże, z których w pam ięci zostają dw orce, p rz ed z iały , au to b u s.
O dw ied zin y , m ycie garów , rozm ow y. D ziennik p o tw o rn ie szarej eg zy ste n ­
cji. Z d nia na d zień w szy stk o znika w k u rz u , w garw olińskich zaroślach.
W d zien n ik u d u ż o się dzieje, ale b ez d ram aty czn eg o napięcia, jakoś p o ­
w oli, ślam azarn ie. C oraz więcej dialo g ó w (zasłyszanych) w k ra d a się d o tek­
stów d zien n ik a. N ie m a w nim żadnej hierarchii w ażności. C oś co się stało,
zostało zan o to w an e, jest poezją. 1 to bez w ysilonej gry językow ej. Pod ko­
niec książeczki n ap o ty k am y d w a teksty: Wczoraj byłem w Otwocku i Święto,
zu p ełn ie inaczej za p isa n e n iż pozostałe. P rzypom inają raczej krótkie n o w e ­
le n iż w ie rsz e -o d p ry sk i. To ju ż w y ra ź n y sy g n ał d o c h o d z e n ia d o p ro zy .
I w istocie p o Było i było n astąp i d łu g a p rz e rw a w p isan iu w ierszy, w y p e ł­
niona u tw o ram i pro zato rsk im i.
6.
W 1978 roku pojaw ia się Odczepić się. Tuż p o sukcesach zw iązan y ch
z Pamiętnikiem z powstania warszawskiego i kilku innym i p rozam i. W tom ie
tym w id ać chęć B iałoszew skiego o d erw an ia się od p rozatorskiego, dłu g ieg o
d y sk u rsu . W iersze są zazw yczaj b a rd z o krótkie, często d w u w e rso w e , a n a­
w et jed n o w erso w e, jak w Bajce o xuielorybie (rzecz n iesp o ty k an a w cześniej).
W ynika to p ew n ie ze zm ęczenia d łu g ą narracją, n ie p rz erw an y m m o n o lo ­
giem . K siążka jest d o p ew n eg o sto p n ia p o w tó rzeniem form y d zien n ik a, choć
bez form alnych w yznaczników . W d o d a tk u u k ła d a się w u p o rz ą d k o w a n ą
opow ieść o p rz e p ro w a d zc e d o now eg o m ieszkania „za W isłę". O tym in fo r­
m uje p ie rw sz y tek st pt. Odczepić się. T ytułow a form uła ozn acza p rz e d e
w szy stk im o d e rw a n ie się od p ew n eg o e ta p u w życiu poety, od „co było"
(starego m ieszk an ia, M arszałkow skiej, choroby). N astąpiło „w yniesienie".
W iersze n otują p ierw sze w rażen ia zw iązan e z osw ajaniem n o w eg o m iesz­
kania: o d w ied zin y znajom ych i bliskich, opis m rów kow ców , w id o k i z d z ie­
w iąteg o p iętra. Tym w ierszom m ieszkalnym (p rzy p o m in am , że w 1980 ro ­
ku Stanisław B arańczak w y d a w d ru g im obiegu cykl w ierszy m ieszkalnych
30
JULIAN
KORN HAUSER
w Tryptyku ze zmęczenia, betonu i śniegu'.) Białoszewski w ym yśla now y język.
M ożna go ro zp atry w ać d w u asp ek to w o : chodzi o „chichoty, jęki", w y d o b y ­
w ające się z w n ę trz a blokow iska (Chamowa), które p rzed o stają się d o w ie r­
szy, jak ró w nież o form ę zap isu , składającego się p rzew ażn ie z prostych
z d ań -k o m u n ik ató w , bez tendencji „przetw órczych". W tych zapisach p ie rw ­
sz o rz ę d n ą rolę o d g ry w ają cytaty zasłyszanych w y p o w ied zi, także całe ro z­
m ow y. W iersze B iałoszew skiego opuszczają o g rody opisów , choć nie całko­
w icie p rzecież i zap ęd zają się w rejony au ten ty czn y ch dialogów . To proces
n atu raln y : w szak poeta d o p ew n eg o sto p n ia opuszczony, w y niesiony z cen­
tru m d o „ p u d ła śm ierci", n asłuchuje głosów żyw ych ludzi, n aw iązując z ni­
mi (głosam i i ludźm i) iluzoryczny k ontakt. Blokow isko m ów i, tętni życiem ,
od w ied zający go znajom i pozostaw iają w m ieszkaniu zapachy języka.
Ironicznie p oeta m ów i: tu teraz bliżej d o nieba („niebo m n ą kołuje"), do
obcow ania z „bó stw em ". N ow e bycie jest w ysoko. N ow e bycie jest „now ym
p u n k te m ". N ic w ięc dziw n eg o , że zaczynają się pojaw iać kosm iczne i reli­
gijne p o ró w n an ia: ziem ia-niebo, g óra-dół, niskość-w ysokość, sp ad an ie-p o d noszenie. Z m ienia się w sp o só b n a tu ra ln y p ersp ek ty w a p rze strze n n a. N ie
w in d ę d o strzeg a Białoszew ski, lecz d rab in ę „do w ch o d zen ia w yżej", nie
p rzem y k an ie, lecz „ru ch przep aści", nie chodzenie, lecz latanie. Teraz z d z ie ­
w iąteg o p ię tra w id ać św iat, a nie d z iu ra w y park an , cyw ilizację, a nie ciotkę
z G arw o lin a, W arszaw ę i W isłę, a nie b ru d n y ściek na P radze. O kno stanie
się n iep rzek raczaln ą granicą, która, niestety, w yw ołuje lęk, bo tam d u sza
św iata, a tu w bloku „ja" ze sw oim i snam i. Tu daleko, gd zie ledw o trafiają
nocne au to b u sy i gdzie ulice noszą n azw y z innych planet: A rabska, A fry­
kańska, A rgentyńska, poeta czuje się opuszczony, ogołocony, p rz y g o to w a ­
ny d o starzen ia się (ten m o ty w jest silnie zaznaczony, choć rap tem w 1975
roku, kiedy p o w stają te w iersze, Białoszew ski m iał p ięćdziesiąt trzy lata
d o p iero , choć, co p ra w d a , był p o zaw ale).
O d w ie d z in y starego m ieszkania 19 lipca 1975 (ta data p ad a w ty tu le cy­
klu, zło żonego z 15 tekstów - ta ilość w szystko m ów i o sposobie pisania,
niezw ykle in ten sy w n eg o , obfitego) w yw ołują u po ety nie tyle w sp o m n ie ­
nia, ile poczucie (po roku nie bycia w tym miejscu) o d erw an ia od „w łaści­
w eg o " m iejsca, które sym bolizuje tu topola. Topola „jest", nie rusza się, a p o ­
eta n ap rz e c iw niej „zeszłoroczny". N ow e peryferia Białoszew skiego: w ie­
żow ce, m ró w k o w ce, bliźniakow ce i zielska, m orze zielsk, nasy p , w ały, cały
ten „K o n stan ty n o p o l" robi w rażen ie obcej planety. Poeta staje się stróżem -latarn ik iem , n adającym z m rów kow ca. Ale też i cieniem , który p ełzn ie po
DZIENNIKI
POETYCKIE
MIRONA
BIAŁOSZEWSKIEGO
31
ścianach. N ie u k ry w a p rzy tym swojej fizycznej słabości (jak w cyklu Letnie
siły), b rak u o d d ech u , szybkiego m ęczenia się, bólu serca. „Siły sp ad ają z gło­
w y" - czytam y, nic w ięc d ziw n eg o , że łatw iejszym zad an iem d o w y konania
jest raczej p rz y g lą d a n ie się i n a słu ch iw an ie n iż cho d zen ie, w ę d ro w a n ie.
Z jaką rozkoszą opisuje Białoszew ski o d n aw ian ie bloku p rz ez ek ip ę re m o n ­
tową! Coś zaczyna się dziać: staw iają ru szto w an ia, w ru szto w an iach gołę­
bie, ru ry i księżyc, po tem ty n k o w an ie (trynkow anie), łom ot, trzęsienia. Trzę­
sienia także z góry, tu p o t, obijania, „sufit biega na obcasach".
Są też w yjazd y d o Le., d o m am y w G arw olinie, d o ciotki Wacki. N ie o d ­
parcie n asu w ają się p o ró w n an ia: C h am o w o i G arw olin, ale Białoszew ski
św iadom ie u n ik a łatw ych skojarzeń. N o w e m ieszkanie „wisi gd zieś ciepłe",
a w G arw olinie kury, m am a w yjm ująca z szafy koszule po A ntonim , rozm o­
w a o futrze. C hoć d w a zu p ełn ie inne św iaty, d a w n y i now y, ro d z in n y i p o ­
jedynczy, d o m o w y i blokow y łączą się jakąś n iew idzialną nicią w tru d n ą do
określenia całość. C ałość życia? Z jego ciepłą i zim ną tw arzą? Blokow isko,
op isy w an e p rz e z Białoszew skiego, jest zim n ą planetą. P ow tarzają się o b ra ­
zy chłodu, lodu, w y gasania. Jedynym ciepłym elem entem są rozm ow y; z g o ­
śćmi u Eskich, z gosposią Jadw igi, z Lu. R ozm ow y w ostatnich cyklach Od­
czepić się zam ieniają się w scenki d ram aty czn e, ro zb u d o w a n e dialogi. Tak
jest w Skarbach Inkóiu, Ona-Lu. zzuierza czy w Nocy na Olimpiadzie przed telexviZ]Q. C zasam i w iem y, kto d o kogo zag ad u je i o co pyta, ale często b o h ate ro ­
w ie są an o n im o w i. Bo nie w ażn e są postacie, ale ich sposób m ó w ien ia. Ile
w tych dialogach kolokw ialnego m ięsa, ile żartobliw ego tonu! Tu więcej się
dzieje niż p rzed blokiem . Tu życie kw itnie kolorow o i autentycznie. Za oknem
1 drzw iam i tylko buczenie i szarzenie. „1 to nic nie znaczy". R atunkiem są
sny i p rz y g lą d a n ie się sobie. Temu w łaśnie p o św ięcone są d w a o statn ie cy­
kle: Sn y i Sztuczne zęby. C iekaw e, że w snach pojaw iają się postacie z p rz e ­
szłości (Piłsudski, hitlerow cy, N ałkow ska). O ne w zbogacają teraźniejszość.
To sw ego rodzaju pogotow ie senne. A opow ieści o w praw ionych sobie sztucz­
nych zębach są au to iro n iczn ą p u e n tą całej książki. Któż inny m ógłby n a p i­
sać aż dziew ięć w ierszy o sztuczn y ch zębach? Z drugiej strony ta cielesność
jest p rzerażająca, bo m ów i o słabościach o rg an izm u. O broty rzeczy zam ie n i­
ły się w obroty serca.
7.
Rozkurz, który ukazał się w roku 1980, p o sukcesach Donosów rzeczywi­
stości i Szumóiu, zlepów, ciqgóio, a w ięc now ato rskich m ałych narracji, w k tó ­
rych d o głosu d o szed ł talent p rozatorski B iałoszew skiego, przy n ió sł obok
„m ieszk an io w y ch ", w iększych i m niejszych tekstów - opow ieści (w tym
32
JULIAN KORNHAUSER
0 C ham ow ie), ró w n ież w iersze, u ło żo n e aż w 12 cykli. Pierw sze z nich (No,
Kocie lało, Pobyt, Wczasy i wieczność, Ziew am y, Wyrywki, Zima blokowa i Do­
jazd do zawieszenia) w y g ląd ają na d alszy ciąg „blokow ych" zap isk ó w z O d­
czepić się. Połączenie p rozy z poezją b ędzie konstrukcyjną cechą kilku n a ­
stępnych książek Białoszew skiego. N ow e „liryki" blokow e cechują się przede
w szy stk im o d p ry sk o w ą, szczątkow ą form ą. N ie są tak o b u d o w a n e o p o w ie­
ściam i jak w p o p rzed n iej książce. Z ap isy p rzy p o m in ają ciąg słów , ró w n o ­
w aż n ik ó w z d a ń , żyw cem w yjętych z b ru lio n u . W ersy krótkie, u tw o ry parolinijkow e, p isan e na innym o d d ech u . I w iele w nich literackich aluzji. To do
p ew n eg o sto pn ia zaskoczenie. O d niesienia do Lilii Wenedy, piosenek żołn ier­
skich, ksiąg indyjskich, H om era, Przybyszew skiej, Biblii... O dczytuję je jako
pró b ę uw zn io ślen ia p rzestrzen i m ieszkalnej, tak d o tej po ry obcej i chłodnej.
W d o d a tk u „czas ucieka p rz e d m iejscem ". Trzeba się spieszyć. Te w iersze są
„p o sp ieszn e", w y d u sz o n e „na siłę". Z agrożone n u d ą , „sufitow ością", je d ­
nako w o ścią. Te określenia p ad ają w kilku w ierszach Ziewami. Pojaw iają się
„w iersze na błysk": b łyskaw iczne, złożone często z w y k rzykników , onom atop eiczn y ch w trąceń „w jjjuuum bljam szczupść", w iersze-trzaski, także „w y ­
ry w k i", p rzy p o m in ające czaso w n ik o w e szum y-rym y. To w ieje św iat, to r u ­
sza się zim a, to los śpiew a.
Trzy o statn ie cykle m ają inną konstrukcję. K ażdy z nich układa się w m ia ­
rę p ełn ą h istorię, nie z w iązan ą jed n ak z C h am ow em . Wiersze ciotki Anieli są
zbio rem krótkich w y p o w ied zi tytułow ej b o h aterki, m ieszkającej „w n u d ­
ny m m iasteczk u ". N iczego w tym m ono logu, pociętym na fragm enty, nie
m a zaskakującego. A niela opisuje zw ykłe, codzienne życie, przytaczając także
słow a, całe zd an ia sw oich sąsiad ek i znajom ych. Cykl ten stanow i z w a rtą
całość, w której nie m a ingerencji autorskiej. Kabaret Kici Koci z kolei p rz y p o ­
m ina d o złu d zen ia Zieloni} Gęś G ałczyńskiego. R odzajow e scenki, piosenki
1 m elodie, skecze i recytacje. K ażdy tekst pochodzi z innej konw encji. Ta
ró żn o ro d n o ść nadaje całości w łaśn ie żartobliw y, kabaretow y charakter. N aj­
ciekaw sze są te teksty, w których głos zabierają nie ludzie, ale: W isła, płyta
czy Z aw ichost. N iem al w szystkie są rym ow ane, co od razu m a św iadczyć
o ich użytkow ej funkcji. Wycieczka do Egiptu n ato m iast jest niezw y k le o ry g i­
n a ln ą relacją z autentycznej orbisow skiej w ycieczki, której początek to roz­
m o w a z H alin ą w G d ań sk u . N iezw ykle system atycznie Białoszew ski o p isu ­
je z w ie d z a n e m iejsca i zabytki, p ira m id y i D olinę Królów, nie szczędząc
jed nocześnie g roteskow ych obrazk ó w z poza turystycznej scenerii (handel,
p rzem y t, w ym ian a). Tę poety k ę zastosuje poeta w swej prozie podróżniczej
DZIENNIKI
POETYCKIE
MIRONA
BIAŁOSZEWSKIEGO
33
Obmapowywanie Europy i Aaameryka. C ała książka z 1980 roku łączy ze sobą
różnego ty p u teksty, składając się na sw o isty k alendarz, pełen d ro b ia zg o ­
w ych zapisów , ale i luźnych sp o strzeżeń . O tw o rzy w szy się na św iat (Egipt),
Białoszew ski w cale nie o p u szcza „prow incjonalnej" przestrzen i eg zy sten ­
cjalnej, stąd tyle tu p o ró w n ań i skojarzeń E giptu z Polską. Trzy o statn ie cy­
kle różnią się o d w ierszy-blysków nie tylko stru k tu rą , ale i tonacją: d o głosu
dochodzi jeśli nie g arg an tu iczn y śm iech to z całą pew nością ż a rt i k a ry k a tu ­
raln y grym as.
8.
Po niesp o d ziew an ej śm ierci p o ety w 1983 roku zaczęły u k a z y w a ć się
now e jego książki. Kilka z nich z d ąży ł jeszcze p rzy g o to w ać d o d ru k u . N aj­
pierw , w 1984 roku o p u b lik o w an o Start) prozę. Nowe wiersze, w 1985 zbiór
w ierszy Oho, w 1988 Obmapowywanie Europy. Aaameryka. Ostatnie wiersze,
w 1991 d z ien n ik chorobow y Konstancin oraz Listy do Eumenid (k o resp o n ­
dencja ze szp itala d o trzech zap rzy jaźn io n y ch badaczek literatury). To, co
u derza czytelnika szczególnie w zbiorze Oho, w iąże się z p rz y g o to w y w a ­
niem d o śm ierci: „po s c h o d a c h /p rz ty k a /m ó j k o śc io tru p /w szty w n y ch u k ło ­
nach " - Wasza cielesność długo zmierza? „W iosenna słabocha" n ak ład a się na
stan w ojenny, który jest tu obecny w b a rd zo d ziw n y m w y m iarze, także „garw oliń sk im ". To znaczy z d aleka, z prow incji w szy stk o w ydaje się n ie w a żn e
i m ało p rzejrzyste. W sposób g roteskow y poeta opisuje stan w ojenny w Ka­
barecie Kici Koci: strajk, kartki na żyw ność, kolejki, m odlitw y, p o w o ły w an ie
się na ro m an ty czn ą literaturę, ale także p ap ieża i N ag ro d ę N obla - w sz y st­
ko to zam ien ia Białoszew ski w skecz antym artyrologiczny. W o d ró ż n ien iu
od p o p rzed n ieg o Kabaretu Kici Koci, ch arak teryzującego się ab su rd aln y m i
piosenkam i o Świecie bloków , ten z Oho m a p o d tek st polityczny. Polityka
jedn ak nie w d ziera się d o Kici Koci n a tu ra ln ie i b ezp ośrednio, raczej tylnym i
d rzw iam i. D ow iadujem y się o zim ie tysiąclecia, zepsutych kaloryferach, roz­
m ow ach k o n tro lo w an y ch , w k ład k ach d o kartek. Ta część książki o d znacza
się czystą i p rzejrzy stą konw encją d ram aty czn ą, o czym św iadczy obecność
b ohaterów , form a dialogów , krótkie d idaskalia. Kicia Kocia kończy się czę­
ścią am ery k ań sk ą (echo p o b y tu B iałoszew skiego w USA), która jest św ietn ą
p u e n tą całego „ d ra m a tu " i niejako p rzy p isem d o prozy Aaameryka.
Tem at stan u w y jątkow ego (nie jest on w zbiorze niczym w yjątkow ym p o ­
etycko) został z d e rz o n y z nasilającą się chorobą (Spotkania z nożem) i o p isa­
mi rzeczyw istości blokow ej. Takie połączenie w ynika i z przyjętej już d a w ­
no konw encji d zien n ik a, ale i m anifestu „zbędności". P o w tarzan e określe­
nia: szarzy zn a, w yblakłość, w iszenie, w yw rócenie p o d sze w k ą w skazują na
34
JULIAN
KORNHAUSER
w zrastające poczucie u traty . U traty g ru n tu pod nogam i, jasności (ciągle tyl­
ko „ciem ne na ciem niejszym "), chyba i nadziei. Życie jest już w yłącznie „skro­
b an iem " i nikn ien iem . W y m ow ny i d rasty czn y jest cykl o m uchach. O ne
„b rzęczący k o ło w ró t" - ja „ty m czaso w y ", one „fruw ają g d zie chcą" - ja
„cień". Jednym z najbardziej znaczących w tom ie w ierszy jest Kończę 60 lat.
Pojaw ia się w nim żal za utraco n y m czasem : „w ylękły że w szy stk o p rz e ­
s z ło ,/ż e na w szy stk o się sp ó źn iłem ". I straszne, p u ste czekanie. N a co? „N a
nic". To stw ierdzenie m ów i tak d u ż o o Białoszewskim. N ie pada słow o śm ierć.
A le nie m a też religijnego uspokojenia. Pojaw ia się skupienie, które zresztą
szy b k o mija. S k upienie pociąga za sobą łańcuch w sp o m n ień . Z nich p o z o ­
staje w yłączn ie poczucie niesp ełn ien ia i żalu, że to m inęło. Ż e m inęły n a w e t
chw ile nienajlepsze, jak p o b y t w szp italu w zeszłym roku, operacja, śm ierć
w spółpacjentów ... N adch o d zi... w y gaszanie. C złow iek jest „w kręcony w nie­
sw oje, /b o le n ie , d u sz e n ie ".
U m ieszczenie w Oho także w ierszy „p o dróżniczych" (chodzi o rejs s ta t­
kiem w Wypisach z morza, aluzje do po b y tu w Egipcie w Koloiuaniu oraz scenki
am ery k ań sk ie w końcow ych fragm entach Kabaretu Kici Koci) w ydaje się ro ­
dzajem terapii. Jakąś n ieu św iad o m io n ą m ożliw ością p rzek raczan ia czasu
i p rzestrzen i. Te w sp o m n ien ia są ży w e i m ogą d a w ać poczucie... w ieczności
(choć to b rzm i nienajlepiej).
Ich d alszy m ciągiem są cztery w iersze zam ieszczone w tom ie Obmapywanic Europy..., w części Ostatnie zuicrszc. W niosek, jaki n asu w a się Białoszew ­
sk iem u w czasie p o b y tu w S tanach Z jednoczonych, nikogo zad ziw ić nie
m oże: w A m eryce jest jak g d zie indziej, w A m eryce w szy stk o p ręd k o zw yczajnieje, w obcym kraju znaczenia p rzelatują. Te w iersze są uryw kiem d zien ­
nika, p ad ają n a w e t d w ie daty: 28 p aź d z ie rn ik a, 29 listopada (po pow rocie)
1982. A po tem już tylko „ciem ne i szare naoczności", p rzypom inające cykle
z Oho. N aw et te sam e p ojaw ią się określenia: czarne na czarnym , cisze, p ło ­
w ienie. Ale na W igilię 1982 roku n iesp o d ziew anie p ad a słow o śmierć (jako
ty tu ł i p o d w ojen ie w ersu). Śm ierć „uzw yczajnia", „ubyleca ciało" i d u ż o jej
(że n a w e t „odechciew a się pychy u m ieran ia"). Z aczynają się d a ty p o d w ie r­
szam i: styczniow e, lutow e i m arcow e z 1983 roku oraz m ajow e z po b y tu
w sa n a to riu m w A ninie. Tem atem d zien n ika jest nasilająca się choroba, stąd
tyle w nim słów : serce, sercow isko, tchaw ica, dech, oddech, d u szen ie, rean i­
m acja, zaw ał. A na z e w n ą trz „czarna zim a" i „front w ro n ". C ałe niebo w ron,
odgło sy krak an ia, złow ieszcze, grobow e. N a w e t u m ieszczony tu Kabaret Kici
Koci d rw i ze śm ierci w sposób b aro k o w y i filuterny. Piosenka zaczyna się od
DZIENNIKI
POETYCKIE MIRONA
BIAŁOSZEWSKIEGO
35
słów: „N ie bój się n ic /B o życie nic nie z n a c z y /B o śm ierć jak ry d z /Z d r o w a
dla u m ie ra c z y ". B iałoszew ski k o n se k w e n tn ie ucieka od sa k ra liz o w a n ia
m o m en tu śm ierci. N ie chce zam ien iać jej w literaturę. W ostatnim w ierszu
pt. Choroba p rzy zn aje się d o „p o k rzy żo w an ia siebie sobie" i istnienia nie­
m ożliw ości. N ie w y p iera się m ożliw ości, ale p rag n ie jeszcze w y b ierać to, co
jest już niem ożliw e d o zaistnienia. Ten końcow y gest św iad czy o pew ności,
ze śm ierć niczego nie zam yka. M ożliw ościom p rzeciw staw io n a zostaje nie­
m ożliw ość. Istnienie nieistnieniu. Bo w szystko płynie. M ówi się o tym w Obmapywaniu Europy, czyli dzienniku okrętowym: „I w szystko jedno, czy to, co
w id ać p o d e m n ą, p ły n ie, czy nie płynie. Tak jakby płynęło".
9.
Poezja B iałoszew skiego jest życiopisaniem . O d sam ego p o czątk u akt
tw órczy, form a zap isu , d zien n ik o w y sp o só b w chłaniania faktów rzeczy w i­
stości św iad czy ły o niechęci d o jakiejkolw iek kreacji. K ażda książka (a jest
■ch w su m ie dziew ięć, z tego d w ie niep ełn e, n ieukończone) w p ro w a d z a nas
w in ty m n y św iat poety, który skazał się na bycie w łóżku i obserw ację „z d o ­
łu". Ale ta d o ln a p ersp ek ty w a jest w istocie u B iałoszew skiego g órną. Bo
stąd w id ać lepiej zw ykle życie. Stając się jego w iern y m i p e d a n ty cz n y m opisyw aczem , którem u nie um y k ały ża d n e p rzejaw y szarości, n ig d y nie o b a­
wiał się oskarżen ia o dew aluację p oetyckiego gestu. C hroniła go n o w a to r­
ska funkcja języka. Szczególnego rodzaju zapis, pełen i potocyzm ów , i n eo ­
logizm ów , a także literackiej ingrediencji, w ynikał z d w u , jak mi się w ydaje,
po w o d ó w . P ow ód p ierw szy: m ó w ienie. Białoszewski po d k reślał znaczenie
w y p o w ied zi ustnej, dlatego niem al zaw sze kształtow ał w iersz (i prozę ta k ­
że) jako zap is ro zm o w y lub m ono lo g u . Stąd różne skróty m yślow e, w tręty,
n iep o rad n o ści, przeskoki, nied o k o ń czen ia fraz. Tekst celow o n ie u p o rz ą d k o ­
w any, często n iezborny, jakby w p ro st p rzen iesiony z taśm y. P ow ód drugi:
dzien n ik . K onstruując poszczególne w iersze jako strony sw eg o dzien n ik a,
w k tó ry m w a rte zap isu są w szelkie fakty b ez w z g lęd u na ich znaczenie,
Białoszew ski stosuje p ew ien szyfr językow y, polegający na n o to w an iu sk ró ­
tow ym , h asło w y m , bo w końcu on sam m a być ich głó w n y m odbiorcą. Z a p i­
sy d z ie n n e m ają p rz y p o m in a ć konkretne sytuacje czy rozm ow y. Ale poza
w szy stk im ustan aw iają b a rd z o n iety p o w y w e w spółczesnej poezji p o rz ą ­
dek egzysten cjaln y , a to zn aczy ró w n ie ż filozoficzny, św ia to p o g lą d o w y .
P o d ziw u g o d n a jest konsekw encja i system aty czność p ro w ad zen ia tego h i­
po tety czn eg o d zien n ik a. O d Obrotów rzeczy p o Ostatnie wiersze Białoszew ski
notuje niem al d zień p o d n iu w y d a rz e n ia ze sw ego, p raw ie pustelniczego,
życia. I m im o tej konsekw encji, tego n iebyw ałego sam ozaparcia, szuka u sta ­
36
JULIAN KORNHAUSER
w icznie p rzez cały czas ciągle now y ch form w yrażenia siebie. Bardziej niż
język zm ieniają się form y w ierszy, ich o d m ia n y gatu n k o w e, ich sto p ień liryzacji, a w łaściw ie antyliryzacji. K onstruując cykle poetyckie, w y m yśla dla
n ich za k ażd y m razem n ow e n a z w y i u zasad n ien ia. W tym w idać życie,
ży w o tn o ść poety. P oczątkow o en tuzjastycznie n astaw io n y do św iata i lu ­
dzi, p ełen w oli b u d o w a n ia now eg o p o rz ą d k u , z czasem , p o d w p ły w em oso ­
bistych kłopotów , ale i sw oistej izolacji, w ycofuje się nie tylko w sferę bez­
w zględnej pry w atn o ści, ale i w jakieś p a sk u d n e o drętw ienie, w p rz estrze ń
choroby. Z jednej to strony historia całkiem in d y w id u aln a, jednostkow a, tru d ­
na d o p o w tó rzen ia, w tym sensie także literacka (artystow ska), ale z d r u ­
giej - co p o dkreślają niem al w szyscy krytycy - doskonały, n iesk łam an y o b ­
raz szareg o , d ru g o rz ę d n e g o w istocie życia w całkiem określonym czasie
h isto ry czn y m . D zięki tem u p o łączeniu o trzym aliśm y rzadki w naszej poezji
realistyczny o b raz życia na m ałą skalę, z w p isan y m w eń projektem o d rz u ­
cenia tradycji jako zbioru stereotypów , tro m tadrackich od ru ch ó w , czy id e­
o logicznych rew elacji. Daleki od politycznych haseł, odw rócony od takich
czy innych obow iązków , B iałoszew ski na w łasn ą rękę b u d o w a ł św iat w a r­
tości, w k tó ry m czuł się sw o b o d n ie i niezag rożony. Bronił swej p ry w atności,
sw eg o w id o k u z d ziew iąteg o piętra, swej G óry K arm el, sw ej peryferyjnej
W arszaw y w końcu, aby nie u d aw ać. D zięki takiej po staw ie zdołał opisać,
sp o rtreto w ać nie tylko au ten ty czn ą b iedę krajow ego ch o w u , ale i n ę d zę eg ­
zystencji w jej m etafizycznym w y m iarze. O toczony zw ykłym i p rz e d m io ta ­
mi i najbardziej p rzyziem nym i rozm ow am i, uszczęśliw iony orbisow ską p rze ­
p u stk ą d o raju, ale i przy jaźn ią w ielu życzliw ych m u ludzi, p am iętał zaw sze
o języku jako jedynym d arze od Boga, którem u m ożna zaw ierzyć w pełni,
a jednocześnie poczuć n a d nim przew ag ę. K orzystał z tej przew agi „o biera­
jąc" słow a ze sk o ru p y znaczeń, w nikając w nie po leśm ianow sku. C zego
tam szu k ał? R dzenia p ra w d y , głosu w szechśw iata, iskry, od której zapalić
się m o że w szechm ów ienie? Pew nie tak. Rozbijając bow iem słow a na naj­
drobniejsze części, tw orzył w irtu aln y dialog uży tk o w n ik a języka z językiem
w łaśnie, jednocześnie m iędzy różnym i jego w arian tam i, a w końcu także
z tym i, k tó rz y d o sta rc z y li m u m a te ria łu , tj. użyczyli sw ojego g ło su . To
w szech m ó w ien ie było d la B iałoszew skiego i n am iastk ą aktyw ności, i zan e­
g o w an iem „ubylecenia".
Julian Kornhauser
Ludmiła Marjańska
* * *
Julii Hartioig
Z am k n ięta w sobie
rz a d k o otw iera się m u szla p erlo p ław u
aby u k azać perlę
zro d z o n ą z cierpienia
C hło d n a i krucha u m yka
do tknięciu dłoni
Sam a w sobie w ykształca
przejrzysty kam ień bólu
D ługo
sk ry w a go nim w y d a św iatu
„na o g lądania n ag ie"
jakby w sty d ziła się blasku
który m ógłby innych
oślepić
38
LUDMILA
MARJAŃSKA
* * *
Jeszcze w id zę
A jeżeli św iat
zam k n ie p rz e d e m n ą
sw oje kolory
ksztaity
kontury?
Z a n u rzo n a w ciem ność
sk azan a b y p o om acku
błądzić w e w łasn y m w n ętrzu
czy odn ajd ę w nim
choć o drobinę blasku
kroplę zach w y tu
kam yk p o kory
* * *
Jakie ciężkie ciało
jaka lekka m yśl
Co się ze m ną stało
czy w czoraj to dziś?
C zy tę d ro g ę krótką
p rzejd zie k ażd y z nas?
Czy dzisiaj to jutro
czy to jeden czas?
Tyle w nim się stało
w czoraj ju tro dziś
Co z n as pozostało
słow o? św iatło? liść?
WIERSZIS
39
Patrząca
Jak p ło m y k w ypalonej św iecy
tli się nim zgaśnie
tak jej uśm iech
na m ałą chw ilę tw arz rozjaśnia
ju ż om ro czo n ą cieniem nocy
Jeszcze p ro stu je szczu p łe plecy
ale w ystarczy chw ila
i głow a ciężko się pochyla
pow ieki o p ad ają - sen
sp ad a tak nagle że p atrząca
szk lan k ę z h erb atą strąca
i siw ych w łosów z niepokojem
d o ty k a C zy się zb u d zi
C zy spojrzy jeszcze w oczy moje
czy to ju ż m o m en t - ten?
U jm ując z d rżen iem białą dłoń
czuje ra p to w n y p o w iew chłodu
jak g d y b y w m ro źn y d zień zim ow y
w yszła bez szala d o o g rodu
5 lu ty 2003
Z cyklu: Rekolekcje kreteńskie
* * *
Ileż tych p aźd ziern ik ó w
odzierających listki
z d rz e w pam ięci
U k ład an k a z n ied o p aso w an y ch
klocków z obrazkam i
Jak p restid ig itato r próbuję
w yciągnąć z cylindra
w łaściw ą tw arz
M orze szum i
4(1
LUDMILA
M A R J AŃ S K A
zalew a białą pian ą
niesk ład n ą całość
w yrzu ca
p o łam an e gałązki
rozbite szkiełka
* * *
Jaka w sp an iała sam otność gdy b y n ie ci um arli
którzy nie p rzestają się o m nie troszczyć
no i kilkoro żyjących
o których ja się troszczę
Pojaw iają się na p rzem ian
zakłócają spokój sam otności
N ieoczekiw anie i niew idocznie
w spinają się na n ad b rzeżn e skały
w szędobylscy i w szechobecni
C zasem u daje się od nich uciec
w ch ło d n ą głębinę kreteńskiego m orza
ale czekają na brzeg u
g dy tylko zasłonię oczy
p rz e d ostrym słońcem
Ludmiła Marjańska
Adriann Szym ańska
Właśnie to
W łaśnie w tedy, g d y sied zisz sam otnie
w p atru jąc się w b lad y p u n k t błękitu
za oknem , a grafitow a w ro n a kolistym lotem
w p isu je w kartkę przestrzen i swój nieczytelny
hieroglif, w łaśnie w tedy, g d y n ikt
nie dom yśla się n aw et twojej sam otności,
przek ręca ktoś w niebie m aleńki złoty kluczyk
i p odaje ci m yśl na razie n iep ew ną,
płochą, pow oli rozsiadającą się przecież
w twojej głow ie, goto w ą zająć
całą tw ą osobność. W łaśnie w tedy,
kiedy w ą tp isz w jakąkolw iek d o b rą n o w inę
i n aw et śm iech ro zryw ający piszczałki
tw oich płuc zam ien ia się w cierpki p o m ru k ,
w łaśn ie w te d y coś traw am i w ybłyska
sp o d tw oich stó p , liśćmi na gałęziach
*
42
ADRIANA
SZYMAŃSKA
otacza tw oje ram io n a i n a w et czas, ten w yrobnik
nicości, p io ru n em um y k a w nieskończoność,
ażebyś m ógł zakrólow ać sobie a m uzom .
N iew ażne, ile m ądrości sp ływ a na ciebie
z b oskiego zd ro ju nie-w iadom o-czego,
jacy anieli grają w tobie n a niew idzialnych harfach
hosanna - to m a n a p ra w d ę sk rzydła i atłasy
w eselne, chociaż płacze też czasem głosem
czarnoskórej M adonny. W łaśnie to.
K iedy biały p a p ie r na kolanach w chłania posłusznie
g ra n a to w y tusz z plastykow ej obsadki,
choć d zw o n ią n a alarm d zw o n k i telefonów,
a w saganie św iata w rze kolejna w ojna, w łaśnie to
- na m ałą chw ilę u n ieru ch o m ią w tobie
cały ten zgiełk, p o w strzy m u je ból, łagodzi rozpacz
w ygnańców . I choć to m oże tylko
nagła śm ierć tego, co tak tępo, tak b ezw sty d n ie
tw oje - w łaśn ie to jest w ieczność.
Dedukcja
P anie Boże, w ybacz, że jestem tak u p a rta
i w ciąż się d o m ag am tru d n y ch o d p o w ied zi.
Bo skoro Ty jeden w iesz, co było i będzie,
m ogę chyba u w ierzyć, że nas nie chcesz zw odzić:
p o zw alasz n am przecież co dzień dźw ig ać siebie
bliżej, ku tem u „będzie", w iad o m em u Tobie.
Bo skoro Ty jeden w iesz, m usisz w iedzieć dobrze,
że nic n as Tam straszn eg o sp otkać już nie m oże.
Po tym płaczu, skom leniu, po b u ntach, rozpaczy
kładącej ciem ną płachtę na nasze po w ro ty
każdego ranka w bezkres sam otności,
p o tym m ów ieniu: „nie w iem " k ażd em u p y ta n iu
sta w ia n e m u p rzez dziecko chore ze zd u m ien ia,
że pies m u um iera, ojciec nie chce pojąć
jego najszlachetniejszych dziecinnych upojeń.
Bo skoro Ty jeden w iesz i się nie ru m ien isz
WI ERSZE
43
z p o w o d u tej najskrytszej Boskiej św iadom ości,
to m ogę sp ać spokojnie i czekać aż w szystko,
co tutaj tak kochałam , Tam zn ó w m i się zjawi:
m atka b ęd zie tańczyła, ojciec siał z uśm iechem ,
że b ęd zie m u w sch o d ziło w ciepłych dło n iach słońca.
K tóry kaszlał, nie będ zie ju ż k aszlu u k ry w ał,
bo kaszel Tam, w niebiosach, b ędzie odw ołany.
I m oje psy - czarny, ru d y i ten n ak rap ian y ,
co n ajw iększym d arem byl i u trap ien iem ,
zn o w u p o b ieg n ą p rzez kw itn ącą traw ę - zdrow e,
szalone szaleń stw em szczekania, i nic,
co u w ielbione, nie b ędzie n am znów zabrane.
Przedwiośnie w Sandomierzu: elegia
I pom yśleć: oni tu n ig d y nie byli - m am a,
ojciec - zajęci, póki żyli, w łasn y m sk raw kiem
losu aż p o siekierę rąbiącą d re w n o na p o d w ó rk u ,
aż p o ziarn o sy p an e szczo d rze w inną b ru z d ę.
A p rzecież czuję tutaj n ieraz w łasn ą dłoń
w g n ieźd zie ich u tru d z o n y c h dłoni, jakbym była
tam tą z a p rzeszłą d ziew czy n k ą na w akacjach
w baśni. Bo tu - u g ro w o -czarn e w słońcu sad y
nachylone to tym , to tam ty m stokiem do nieba,
a na niebie p ira m id y obłoków jak lody
w an ilio w e z b itą śm ietaną, że chce się jeść
ten pejzaż w szy stk im i zm ysłam i naraz.
W p o łu d n ie sfru w a m o d w ażn ie z nadw iślanej
sk arp y trącana n aro w isty m p yskiem w iatru
- całkiem sam a - i tylko na R ynku, gdzie d o m y
jak m alo w an e d ziecinnym i farbkam i,
sp o ty k am czasem tego, k tó ry też ju ż od d aw n a
w ęd ru je zaśw iatam i, ale to m iasto m yli m u się
z rajem , w ięc sp ra w d z a pory w czym i krokam i,
ile jeszcze w io rst anielskich dzieli go o d e m nie
żyw ej.
Adriana Szymańska
Fot. An tut Beata Boh dziewic:
M irosław D zień
Między wiernością a karą
Zbigniewa Herberta
poszukiw anie p ra w d y egzystencji
Poszukując form uły, która w zasad n iczy sp osób p o rząd k u je m yśl Z b ig n ie­
w a H erb erta, bez cienia w ątpliw ości w skazać m ożem y jej a k s j o 1 o g i c zn y h o ry zo n t, w którym m ieści się zaró w n o stoicka p o staw a m ężnego z n o ­
szenia przeciw ności losu, jak rów nież głębokie p rzy w iązan ie d o u n iw e rsa l­
nych w artości nie podlegających procesow i relatyw izacji. W tym też k o n tek ­
ście za sa d n e w y d aje się p y tan ie o iunctum m iędzy d o św iad cza n ą e g zy sten ­
cją h erb erto w sk ich b o h ateró w lirycznych, a - jaw n y m - op o w ie d ze n iem się
p o ety p o stronie abso lu tn y ch w artości etycznych.
W yrazistym p rz y k ła d e m sp o tk an ia egzystencji i w artości jest kilka u tw o ­
rów, którym p ra g n ę p rzyjrzeć się w niniejszym szkicu. Interesuje m nie n a d e
w szy stk o zależność p o m ięd zy k a r ą
a wiernością
w y ró żn ik am i herbertow skiej m a p y aksjologicznej.
jako istotnym i
46
MIROSŁAW
DZIEŃ
I
K ara w y d aje się posiad ać w tw órczości Z bigniew a H erb erta w ielorakie
znaczenie. Po pierw sze, jest to k ara, jaka sp a d a na sp raw ied liw eg o . Kara
b ow iem okazuje się „n ag ro d ą" dla sp raw ied liw ego, jak m a to miejsce w słyn­
n y m Przesianiu Pana Cogito, gdzie poeta pisze: „pow tarzaj stare zaklęcia lu d z ­
kości bajki i le g e n d y /b o tak zd o b ęd ziesz dobro którego nie z d o b ę d z ie sz /
p o w tarzaj w ielkie słow a pow tarzaj je z u p o re m /ja k ci co szli p rze z p u sty n ię
i ginęli w p i a s k u / / a n a g ro d z ą cię za to tym co m ają pod rę k ą /c h ło stą śm ie­
chu zabójstw em na śm ietn ik u [...]". Z atem sp raw ied liw y po w in ien ju ż tutaj
na ziem i, w w y m iarze d oczesnym , być p rzy g o to w an y na karę, która poza
w y szy d zen iem („chłosta śm iechu"), niesie ze sobą ró w n ież fizyczne unice­
stw ienie. Kara nie p o siad a zatem ch arak teru terap eutycznego i p ed ag o g icz­
nego, nie daje m ożliw ości p o p raw y , lecz d o ty k a sam ego rd zen ia egzystencji
człow ieka, b ez w zg lęd n ie elim inując go z grona żyw ych.
Pytanie, jakie w arto postaw ić w zw iązku z przytoczonym wyżej fragm en­
tem Przesiania Pana Cogito, b rzm i następująco: kto jest egzekutorem kary
i w czyim im ieniu jest ona w ykonyw ana? Ciekaw e, że H erbert pozostaw ia
to pytan ie bez jasnej od p o w ied zi. O kazuje się bow iem , że egzekutorem nie
jest ani konkretna, in d y w id u aln a osoba, ani g rupa. N ie w ym ierza się rów nież
kary w im ieniu instytucji, ani pań stw a (jak robiła to np. polityczna policja, czy
też jej tajni w spółpracow nicy). W ydaje się, że nieokreśloność z jaką m am y tutaj
do czynienia, jest przez poetę zam ierzona. Za w ym ierzaniem kary stoi anoni­
m ow y egzekutor, lecz jej skutek dotyka konkretnego człowieka. Tak więc nie siląc się na zbytnią oryginalność - skonstatow ać m ożna iż ten, który w y­
m ierza karę, okazuje się jakim ś bliżej nie skonkretyzow anym „abstraktem "
społeczeństw a, dla którego każdy, kto chce kroczyć drogą w ierności u n iw er­
salnym w artościom , m usi okazać się w rogiem . P ow iedzm y to inaczej: nie­
określoność egzekutora w obec konkretnej indyw idualności ofiary spycha tego
pierw szego w sferę przeznaczenia, ślepego losu, fatum , którego o d pow iedzial­
ność jest bezkarna, bo nieosobow a. Zarazem jednak H erbert podkreśla, że
kara przychodzi od tych, którzy „chłostą śm iechu" i „zabójstw em " zaznaczą
sw oją obecność, a w ięc od ludzi. T rudno pow iedzieć, czy nie m am y w ięc tutaj
d o czynienia z syndrom em kozła ofiarnego, albo, co bardziej p ra w d o p o d o b n e
z - jak pisze Paul Ricoeur - „negatyw ną otoczką pierw otniejszego zachw ytu,
zach w y tu porządkiem , dow olnym porządkiem , naw et tym czasow ym , naw et
skazanym na zagładę". To ostatnie stw ierdzenie w ydaje się b ardzo interesują­
ce, zw aży w szy na restrykcyjny charakter odrzucenia „w ierności w artościom ".
MIĘDZY
WIERNOŚCIĄ
A KARĄ
47
W ydaje się to być bliskie Platonow i, który p ra w d z iw ą karę u p atruje w takiej,
która uszczęśliw ia. Z atem - p aradoksalnie - ponosić karę i płacić za swoje
w iny to jedyny sposób uniknięcia nieszczęść.
Jeszcze jed n o sp o strzeżen ie w a rto w tym m iejscu poczynić. Skoro e g ze k u ­
tor kryje się w sferze nieokreślonej, to zarazem nabiera on cech o s t a t e c zn y c h; jego d ziałan ie okazuje się tylko jed n y m z a sp ek tó w konieczności,
a jeśli tak, to sk u tek nie p o w in ien w zb u d z a ć zd ziw ienia. Innym i słow y: nie
ma innej drogi dla w iernego w artościom , jak jego zgoda na odrzucenie, a m ó ­
w iąc d o sadniej - na śm ierć. Ta ostatnia zaś stanow i tyleż tragiczny final, co
łatw y d o p rze w id z e n ia - i w g runcie rzeczy p o tw ierd zający sp ełnienie jego
misji - e le m e n t1.
O
tym sam y m poeta pisał już w p ierw szy m sw oim tom ie Struna śzuiatla,
a w ięc blisko d w ad zieścia lat wcześniej:
W szy stk ie lin ie zagłębiają się w d o lin ie d ło n i
w m alej jam ie g d z ie [11 b i j e ź r ó d e ł k o
o to linia życia p atrzcie p rzeb ieg a jak strzała
losu
[...)
[2] j a k ż e b e z r a d n a j e s t p r z y n i e j
jak o k rz y k n o cą ja k rz e k a p u sty n i
|3] p o c z ę t a w p i a s k u i g i n ą c a w
[4] m o ż e g ł ę b i e j p o d s k ó r ą
p rze
ro zg arn ia tk a n k ę m ięśni i w ch o d z i w a rte rie
[5] b y ś m y s p o t y k a ć m o g l i n o c ą n
w e w n ę trz u g d z ie się toczy w s p o m n ie n ie i k rew
w sz to ln iac h s tu d n ia c h kom o rach
p ełn y ch ciem n y ch im io n [1-5 p o d k r. M.D.]
linia
wierności
piasku
d ł u ż a się
aszych
ona
zmarłych
Wróżenie
B ardzo ciekaw y to obraz, w skazujący na - tak często pojaw iającą się u H e r­
berta - dyspro p o rcję p o m ięd zy życiem , którego poetycką egzem plifikacją
jest „linia życia" a w iernością, jako jakością w yró żn io n ą, jako su b teln iej­
szym elem entem św iatoodczucia człow ieka, w którym i p o p rz e z który m oże
on pełniej, to znaczy na m iarę sw ojego człow ieczeństw a p o tw ierd zać, że jest
' P o tw ie rd z e n ie teg o m o ż e m y zn a le ź ć w jed n y m z w y w ia d ó w jakiego u d z ie lił poeta: „Ja
jeste m p rz e c iw k o p ra g m a ty c z n e j zasa d z ie , że trzeb a tylko w y k o n y w a ć jakieś z a d a n ia celow e,
d ą ż y ć d o celów o sią g aln y ch , ż e n a to m ia st n ieo sią g aln e cele są p o z a d y sk u sją , to zn a c z y są
b e z se n so w n e . W ydaje m i się, że p o d e j m u j e s i ę w a l k ę n i e d l a w y g r a n e j , b o
to by b ył o z b y t łatwe, i nie t y l ko dla s a me j walki, ale w ob­
ronie
w a r t o ś c i , d l a k t ó r y c h w a r t o ż y ć i za k t ó r e m o ż n a u m ­
r z e ć " [p o d k r. m oje M .D .|. Z ob. Phjnie się zawsze do źródeł pod prąd, z prądem płyną śmiecie.
(Rozmowa ze Zbigniewem Herbertem). R o zm aw iał A d a m M ichnik. „K ry ty k a" 1981 n r 8.
48
MIROSŁAW
DZIEŃ
kim ś tran scen d u jący m sw oje w łasne trw an ie w im ię in n y ch w artości w b ez­
p o śred n i sp osób nie zw iązan y ch z biologicznym p rze trw a n iem . Z atem , p o ­
eta stara się n am p o w ied zieć o tym , że „linia życia" jest w gruncie rzeczy
p rosta i jasna: „patrzcie przebiega jak strzała/[...] rw ie n a p rz ó d obalając p rz e ­
s z k o d y /i nie m a nic piękniejszego nic p o tę ż n ie jsz e g o /n iż to d ąż en ie n a ­
p rz ó d ". „Linia życia" rozw ija się sam a, nic jej nie p o trzeba, żadnej idei ani
zachęty, jest ona bow iem czystym , niczym nie sk rę p o w a n y m instynktem
zach o w aw czy m , a zatem nie p o trzeba jej w ybierać, w ystarczy zgodzić się
na nią. Inaczej rzecz p rzed staw ia się z „linią w ierności", ta choć „ b e zra d n a"
i efem eryczna, bo „poczęta w p iasku i ginąca w p iask u ", staje się w e w n ę trz ­
n ą w łasnością kogoś, kto zd ecy d o w ał się n a w ybór, kogoś, kto podjął d ecy ­
zję i decyzją tą zw iązał się w p rzestrzen i w łasnej św iadom ości m oralnej,
w sw o im w łasn y m su m ien iu . D latego p o w ie H erbert, że „linia w ierności"
„głębiej p o d sk ó rą p rz e d łu ż a się", g d y ż od tej p o ry jej zad an iem staje się
k ształto w an ie p o staw y , tego, kto zd ecy d ow ał się służyć jej przed m io to w i.
„Linia w iern o ści" zatem - jeśli m o żn a tak p o w ied zieć - poczyna tw orzyć
w p o d m io cie n o w e życie, trw an ie na m iarę przyjętego p rzez p o d m io t zo b o ­
w iązan ia m o raln eg o . Stąd też nie bez p o w o d u poeta u p o m n i się o „naszych
zm arły ch ", któ ry ch chw aleb n e czyny w łaśnie w p rzestrzen i w ierności na
n ow o m ogą być przy p o m in an e i staw iane jako w zór do n aśladow ania. W tym
sensie „linia w ierności" okazuje się „linią pam ięci", linią p rzy w o łan ia b o h a ­
terów i in terio ry zo w an ia w e w łasn y m w n ę trz u ich drogi. P o w ied zm y jesz­
cze i to, że - p arad o k saln ie - słabość „linii w ierności" okazuje się jej silą,
g d y ż nie p o trzeb u je ona ż a d n e g o in n eg o p o tw ierd z en ia swojej w ażności
poza osobistym św iad ectw em , p o za k a t e g o r y c z n y m
imperaty-
w e m , aby p o p ro stu „być w ie rn y m ", „iść".
P ójdźm y jeszcze dalej, przy taczając w iersz Epizod z Hermesa, psa i gwiazdy:
ze śc iąg n ięty m i b rw iam i
[1] s t r e s z c z a m c a ł ą m ą d r o ś ć
[2] d w u t e s t a m e n t ó w
[3] a s t r o l o g ó w p r o r o k ó w
[4] f i l o z o f ó w z o g r o d ó w
[5] i f i l o z o f ó w k l a s z t o r n y c h
a b rz m i to b ez m a la tak
[6] - n i e p l ą c z
[7J - b ą d ź d z i e l n a
- p o p a tr z w szy scy lu d z ie
MIĘDZY
WI ERNOŚ CI Ą A KARĄ.
49
w y d y m a s z w a rg i i m ó w isz
- p o w in ie n e ś b y ć k azn o d zieją i z a g n ie w a n a o d c h o d z is z
[8] n i e k o c h a s i ę m o r a l i s t ó w
[1-8 p o d k r. M .D .]
C zym zatem jest „streszczona" p rzez H erb erta „cala m ąd ro ść", w której
znalazło się m iejsce i na n a u k ę Pism a Św iętego, na w ied zę teologiczną i filo­
zoficzną, a n a w e t astrologiczną? O kazuje się ona sp ro w a d zo n a d o kategorii
aksjologicznych. „Linia w iern o ści"2 jest w g runcie rzeczy „linią dzielności",
ta ostatn ia zaś w ustach poety okazuje się konsekw encją zdobytej w iedzy;
jest p o d su m o w a n ie m tego w szystkiego, co in telektualnie zdołała w y p ra co ­
w ać m yśl człow ieka żyjącego w kręgu cyw ilizacji greckiej i judeochrześcijańskiej. A d zieln o ść - biorąc p o d u w a g ę jej stoickie konotacje - jest p o ­
w ściągliw a, nie rozczula się n a d sobą, lecz przyjm uje los z całą p o w ag ą.
/,Nie kocha się - zatem - m o ralistó w " z p o w o d u ich stanow czości i bezkom prom isow ości, ale także pow agi z jaką pochylają się nad ob o w iązk am i w y ­
nikającym i z w ierności w artościom .
Skoro H e rb e rt z w ierności uczynił jeden z głó w nych w e h ik u łó w sw ojego
św iatoodczucia i p odniósł ją d o rangi centralnej pow inności, jaka staje p rze d
człow iekiem XX w iek u , to k ażdy przejaw n ie d o m o g u w jej zakresie okazać
się m usi b olesnym d o św iad czen iem dla poety. W ydaje się, że w ten w łaśnie
sposób m o żem y o d czy ty w ać p ew n e u tw o ry poety; niosą one bow iem silne
prześw iad czen ie o z d ra d z ie , o nieum iejętności sp rostania z a d a n io m , jakie
staw ia p rz e d człow iekiem w ierność. Z resztą tru d n o sp o d ziew a ć się innej
konkluzji jeśli u p ro g u swojej tw órczości, bo już w tom ie Hermes, pies i gwiazda
z 1957 roku ledw ie trzydziestoparoletni poeta staw ia sobie sam em u p o p rzecz­
kę na n ajw y ższy m z m ożliw ych p o ziom ów w y stukując „suchy p o e m a t m o ­
! Z w ró ćm y u w a g ę n a to, ż e H e rb e rto w sk a „linia w ie rn o śc i" in te rp re to w a n a m o ż e b y ć ró w ­
n ież w k o n tek ście sp o łe czn o -p o lity czn y m ja k o p rz e ja w w alki z sy ste m e m to ta lita rn y m . T om asz
Burek p isze: „ A u to r Barbarzyńcy w ogrodzie n ie u k ry w a ł, że s p ra w y na p o z ó r z a m k n ię te i o d le ­
głe in te rp re tu je w św ie tle d o św ia d c z e ń i p rz e m y śle ń czło w iek a w sp ó łc zesn e g o . P rz e g ra n a albig en só w czy d ra m a t te m p la riu s z y stają się tyleż tem a te m jego esejów , co ś ro d k ie m d la w y ra ż e ­
nia treści a k tu a ln y c h . Z m ien iają się jak b y w p rz y k ła d , p a ra b o lę i p o u czen ie. W coś, co ju ż się
z d a rz y ło , ale m o ż e się jeszcze p o w tó rz y ć . P o d o b n ie rzecz się m iała z tem a ta m i a n ty c z n y m
>sz e k sp iro w sk im , m o d u lo w a n y m i alu zy jn ie w n ajb ard ziej b odaj zn an y c h w iersza ch H erb erta,
jak Powrót prokonsula i Tren Forłynbrasa. R o zw ażając k lu czo w e p ro b le m y sw ej ep o k i - d o m in o ­
w an ie sy s te m u n a d czło w iek iem , p a ń s tw a n a d jed n o stk ą , siły n a d p ra w e m , despocji n a d sp o łe ­
czeń stw em o b y w a te lsk im , w reszcie p rz e w a g ę n ietolerancji i k łam stw a n ad d u c h e m w o ln o ści
i p ra w d y - z m u s z o n y b yl H erb ert p rz e z czas d łu g i u ciek ać się d o sz y fru , sięgać p o bajkę i p r z y ­
p o w ieść, p o słu g iw a ć się p arab o liczn ą s tru k tu rą zn a c z e ń p o d w ó jn y c h i u k ry ty c h , a ściślej m ó ­
w iąc, z a k ry ty c h d la po licyjnych oczu, czy teln y ch n a to m ia st d la n a ro d u " . Por. T om asz B urek,
Herbert - linia wierności, w: Poznawanie Herberta, re d . A n d rzej F ran aszek , K rak ó w 1998.
MIROSŁAW
50
DZIEŃ
ralisty", którego streszczenie czerpie z sam ej E w angelii3: „tak - ta k /n ie nie". W ten sp o só b każda „niew iern o ść" okazuje się zarazem za p rzecze­
niem m o raln eg o p ro g ra m u , którego ap o d y k ty czn o ść bliska jest sokratejskiej
etyce b ra k u k o m p ro m isu w obec cnoty m ęstw a'1, h eroicznem u o p o w ie d z e ­
n iu się p o stro n ie p ra w d y n a w e t za cenę u tra ty życia.
W ielce znaczącym okazuje się w iersz Male serce z Elegii na odejście, gdzie
d o ch o d zi d o głosu n u ta ro zrach u n k u ze sw oją w łasn ą „w iernością", będącą
tutaj sy n o n im em „zatoki d zieciń stw a" i „kraju niew inności":
p o cisk k tó ry w y strzeliłem
w czasie w ielkiej w o jn y
obieg! k u lę ziem sk ą
i trafi! m n ie w plecy
tyle lat c ierp liw ie
ty le lat d a re m n ie
zm y w a łe m w o d ą litość
sa d z ę k re w o b razy
że b y [1] s z l a c h e t n e p i ę k n o
[21 u r o d a i s t n i e n i a
[3] a m o ż e n a w e t d o b r o
[4] m i a ! y w e m n i e d o m
p rzecież ta k jak w szy scy
[5] p r a g n ą ł e m p o w r ó c i ć
[6] d o z a t o k i d z i e c i ń s t w a
[7] d o k r a j u n i e w i n n o ś c i
pocisk k tó ry w y strzeliłem
[...]
obieg! k u lę zie m sk ą
i trafi! m n ie w plecy
jakby chciał p o w ie d z ie ć
- że [8] n i c n i k o m u
•’ „N ie c h w a s z a m o w a b ęd zie: Tak, tak; nie, nie. A co n a d to jest, od Z łe g o p o c h o d z i". M t 5 ,3 7 .
4 W arto p rz y to c z y ć tu taj o sta tn ie fra g m e n ty Obromj Sokratesa: „[...] d la m n ie to rzecz jasn a, że
u m rz e ć ju ż i p o ż e g n a ć się z k ło p o ta m i życia [...] D latego też m n ie n ig d z ie z n a k m ój n ie k iero ­
w ał w in n ą stro n ę i ja się na tych, k tó rz y m n ie skazali, i na o sk a rży c ie la ch m o ich n ie b a rd z o
g n ie w a m . Ja k k o lw iek oni n ie w tej m yśli gło so w ali p rz e c iw k o m n ie i sk a rży li, tylko m yśleli, że
m i z a sz k o d z ą . To im też n ależy zg an ić. O je d n o tylko ich p roszę: sy n ó w m oich, k ied y d o ro sn ą ,
każcie, o b y w a te le , d ręcząc ich ta k sa m o , jak ja w a s d ręczy łem , j e ś l i z o b a c z y c i e , ż e
0 p i e n i ą d z e czy o c o k o l w i e k in neg o dbają niż o dz i e l n o ś ć
1 j eśliby mieli p o z o r y jakiejś wartości, nie b ę dą c n i c z y m na­
p r a w d ę , p o n i e w i e r a j c i e i ch t a k s a mo , j a k ja w as, że n ie d b a j ą
0 t o, c o t r z e b a , i m y ś l ą , ż e c z y m ś są, c h o c i a ż n i c n i e s ą w a r c i [p o d k r. m oje M .D .). Jeżeli to zrobicie, sp o tk a m n ie sp ra w ie d liw o ś ć z w aszej stro n y ; i m n ie,
1 m o ich sy n ó w . A le to już i czas odejść; m n ie n a śm ierć, w a m d o życia. K to z n a s id z ie d o tego,
co lep sze, teg o n ie w ie jasn o n ik t - chyba ty lk o Bóg". P laton, Obrona Sokratesa.
MIĘDZY
WIERNOŚCIĄ
19] n i e
będzie
A KARĄ.
51
d ar o w an e
w ięc sie d z ę te ra z sa m o tn y
[...]
i sn u ję siw y p ająk
g o rzk ie ro z w a ż a n ia
o z b y t w ielkiej p am ięci
[10] o z b y t m a ł y m
s e r c u [1-10 p o d k r. m oje M. D.J
P rz y p a trz m y się czynnościom , jakie w y k o n y w ał poeta: p ró b o w a ł znaleźć
w sobie sam y m m iejsce na „szlachetne p ięk n o ", „u ro d ę u stn ie n ia", a n aw et
„dobro". Był zatem ty p o w y m p o szu k iw aczem spełnienia p rz ez w artości d u ­
chow e, u n iw ersaln e, takie które stoją w opozycji do m a te ria lizm u i ko n ­
su m p cjo n izm u . Z ad an ie jed n ak okazało się z b y t tru d n y m , a pro g ram m o ­
ralnej b ezkom prom isow ości „jak pocisk" trafi! poetę w plecy, p rz y p o m in a ­
jąc, że za raz d a n e słow o przy jd zie słono zapłacić. Stąd u H erb erta pojaw iają
się „gorzkie ro z w a ż a n ia" m ające c h arak ter ro zrachunkow y: „nic n ik o m u /
nie będ zie d a ro w a n e ". Rozliczenie okazuje się zd aniem sp ra w y nie tylko
z czynów , ale ró w n ież ze słów , z obietnic jakie p o czynione były w obec in­
nych, a n a d e w szy stk o w zg lęd em sam ego siebie. Tak w ięc to w łaśnie su m ie­
nie, o którym poeta m ów i jako o „zbyt m ałym sercu" jest o stateczną in sta n ­
cją oskarżającą człow ieka. Jak w ielkim obciążeniem dla H erb erta jest su m ie­
nie, d o b itn ie w sk aże in n y w iersz p o m ieszczony w tom ie Elegia na odejście Prośba:
I-I
O jcze b o g ó w i ty m ój p a tro n ie H erm esie
z a p o m n ia łe m w as pro sić
0 ran k i p o łu d n ia w ieczo ry pło ch e i b e z zn acz en ia
[11 o m a ł o d u s z y
[2] m a ł o s u m i e n i a [1-2 p o d k r. M.D.]
lek k ą g ło w ę
1 o krok tan eczn y
II
Poeta na starość coraz bardziej przeżyw a „zdradę", jako ostateczne zap rze­
czenie „w ierności", jaką wcześniej uczynił centralną kategorią kształtu swojego
bycia w tym Świecie. Taka postaw a jest niczym innym , jak konsekw encją p rz y ­
w ołanego już wyżej „suchego poem atu m oralisty". Innym i słowy, H erbert nie
stara się poszukiw ać jakiegoś modus vivendi ze sferą zobow iązań m oralnych,
MIROSŁAW
52
DZIEŃ
jakie sam sobie narzucił. M ow a poety jest prosta i przejrzysta, nie poszukuje
„trzeciej drogi", nie stara się znaleźć jakiejś form uły uspraw iedliw ienia, na mocy
której m ógłby potraktow ać swoje m oralne zobow iązania cum grano salis.
W szy stk o to w ie d z ia łe m zn a c z n ie w cześniej
[...]
n ie p o trz e b n e m i są ż a d n e p am iątk i
rzeczy w isto ść o b raca się w o ln o w ży łach
p rz e d z a m k n ię ty m i o czam i
w i e m ż e t o o n z d r a d z i ! [p o d k r. M.D.]
n ie p o trz e b n e są m i ro zw in ięcia te m a tu
p o n ie w a ż w sz y stk o się p o w ta rz a
te ra z jest lepiej
nie jeste m ciek aw
Starość
[1] G o r y c z
zwycięstw a
okrzyk
sowy
od m ie rz a św it m ie d z ia n ą m iark ą
[2] b y s ł o d k ą k l ę s k ę ciepły o d d e c h
[3] d o k o ń c a ż y c i a c z u ł n a k a r k u
[1-3 p o d k r. M .D.I
Gloiva
O
„ w y rzu tach su m ien ia" trak tu je też jeden z ostatnich w ierszy po ety Pora,
g d zie z e w n ę trz n em u krajobrazow i - jakby n iew in n em u , p e łn em u w d zięk u
i lekkości, p rzeciw staw io n y jest „ w y rz u t su m ien ia ", a w ięc niepokój w e ­
w n ę trz n y p o d m io tu , który n ie p o zw ala m u na pełną harm onię z k o n tem ­
p lo w an y m i kształtam i i koloram i.
o p o ro w n ie b o sk ło n ó w w n ę trz e w sz y stk o już zam k n ięte
k ształt d ź w ię k i k o lo r z lekka w y w in ię ty
jest ty lk o p ła te k ró ż y r d z a w y już p o b rz e g u
s ło d k ie n ie ró b stw o n ie p y ta ć o zm ierzch u
B oreusz rzeźbi c h m u ry a C y rru sy resztę
c za rn y i biały N o rw id 5 i w y r z u t s u m i e n i a [podkr. M .D .]
5 Ju lian K o rn h a u se r tak p isz e o tym z a g a d k o w y m w ierszu : „N ie p o k u sz ę się o p e łn ą in te r­
p retację te g o sk o m p lik o w a n ie u ło ż o n e g o fra g m e n tu , ale sp ró b u ję z a trz y m a ć się n a d N o rw i­
d e m i w y rz u te m su m ie n ia . W szy stk o jest zam knięte: k ształt, d ź w ię k , k o lo r - k w in tesen cja ż y ­
cia, ro śn ięcia. C o zo stało ? «S łodkie nieró b stw o » , zm ierzch i N o rw id , i w y rz u t su m ie n ia . N o r­
w id jak o sy m b o l o d trą c e n ia , tu łaczk i, n ie z ro z u m ie n ia ? N o rw id w ielk i, p roroczy, ale i p r z y ­
z ie m n y , realisty czn y . N o rw id w iern ie opisujący rzeczy w isto ść jak w Czarnych kwiatach i p r z e ­
m ilczający w iele jak w Białych kwiatach? Jego dzieło czy Jego osoba? M oże je d n o i d ru g ie . H e r­
b e rt w id z i w n im sw oje odbicie, p rz y m ie rz a się d o n ieg o ?" Por. Ju lia n K o rn h a u se r, Uśmiech
Sfinksa. O „Epilogu burzy , „ K o n tra p u n k t". M ag azy n K u ltu ra ln y „T ygodnika P o w sz ech n eg o "
n r 1 /2 (3 3 /3 4 ) z 18 k w ie tn ia 1999.
Ml I J DZY W I E R N O Ś C I Ą
A KARĄ.
S3
W ten sposób „ w y rz u ty su m ien ia" o k azu ją się najw iększą i ostateczną, bo
nie d o o d k u p ien ia karą, jaka m oże spo tk ać człow ieka jeszcze tutaj, na ziem i,
a w ięc w p rzestrzen i egzystencjalnego d o św iadczenia.
P rzytoczm y jeszcze jeden w ażn y w iersz z Epilogu burzy (1998) - Pępek:
To n ajb ard ziej w zru sz a ją c e m iejsce m ia sto ciała
p rz e z d ziew ięć m iesięcy śle p a lu n e ta na św ia t
aż w reszcie p rz y b y ła w ostatniej chw ili stra ż p o ż a rn a
n a g łe cięcie
i ju ż jest o so b n e sk a z a n e na m iłość
p rz e d łu ż e n ie m iłości p rzy jaźń i słu ż b a [1] C o n r a d o w i k rz y ż y k z chleba
sło w a m arsz a łk a o pieczęci p a ń s tw ie - m ieście w sz y stk o kołuje
kolo h isto rii m ia ż d ż y
zo staje on |2j j e d e n w i e r n y [1-2 p o d k r. M.D.]
zw in ię ty w p ę p e k haft d a la
p ę p e k koniec w ark o cza
N ie bez zn aczen ia pozostaje tutaj p rzy w o łan ie Josepha C o n rad a, stanow i
ono p o n iek ąd repetycję m o raln eg o p ro g ra m u sam ego poety, którego w ier­
ność ra z u stalo n y m zasad o m stan o w i p u n k t centralny. Jednym z g łów nych
pro b lem ó w całej tw órczości C o n rad a, a zw łaszcza Lorda Jima, jest problem
w ierności - bezw zględnej i n iep o d w ażaln ej - i zd rad y '1. To sam o z a g a d n ie ­
nie b ęd zie n u rto w a ło ró w n ież H erb erta7. Szczególne zn aczen ie w p isarstw ie
C o n rad a p o siad a idea h o n o ru w y w o d ząca się z ethosu rycerskiego. W ażne
jest ró w n ież o p o w ied zen ie się au to ra Sm ugi cienia, p o stronie etyki, w sp o ­
rze z psych o lo g ią w p o sz u k iw a n iu o statecznych racji lu d zkiego p o stę p o w a ­
nia. W edle C o n rad a fu n d am en taln e zasad y etyczne nie p o d leg ają proceso­
wi relatyw izacji, nie są h isto ry czn ie zm ien n e, lecz cechuje je stałość. W szyst­
6 C iek a w e, że Je rzy A n d rzejew sk i Jim a sta w iał o b o k H am leta jak o d w ó c h tra g ic z n y c h b o h a ­
teró w literack ich : „D ra m a t H am leta - d ra m a t b a n k ru c tw a św ia to p o g lą d u . D ra m a t Jim a - d r a ­
m at su b ie k ty w n e j w in y w o b ec św ia to p o g lą d u . H am let w zetk n ięciu ze z b ro d n ią i z a k ła m a ­
n iem p a n u ją c y m n a k ró lew sk im d w o rz e p rz e ż y w a g w a łto w n y w s trz ą s i z a ła m a n ie się h u m a ­
n isty cz n y ch idei w y n iesio n y ch ze stu d ió w w W itten b erd ze. Ś w iat jego m o ra ln y c h w y o b ra ż e ń
i ocen rzeczy w iście « w y p a d ł z orbity». [...] N a to m ia st d ra m a t Jim a jest d ra m a te m w y n ik a ją ­
cy m ze ś w i a d o m e j i d o b r o w o l n e j w i e r n o ś c i w o b e c r a z p r z y j ę t e ­
g o ś w i a t o p o g l ą d u Ipodkr. m oje M .D.]. W y o b rażen ia Jim a o e le m e n ta rn y c h p ra w a c h
m o raln y ch trw ają w n im n iezm ien io n e i n a w e t cieniem w ątp liw o ści n ie sk a ż o n e . Je d y n e czeg o
Jim p ra g n ie - to z n ó w zn aleźć się w kręgu ich d z ia ła n ia jak o p e łn o w a rto śc io w a je d n o s tk a ".
Jerzy A n d rzejew sk i, Trzykrotnie nad „Lordem lim em ", „T w órczość" 2 (1956).
7 P rz y p o m n ijm y o m a w ia n y w yżej w ie rsz Starość „w iem że to o n z d r a d z i ł [p o d k r.
M .D .]"; a ta k ż e Elegię na odejście pióra atramentu lampy: „trzeb a p rz e d p o to p e m /o c a lić /r z e c z /
je d n ą / m a ł ą / c i e p l ą / w i e r n ą [podkr. M .D .] //ta k ab y on a trw ała d a le j/a m y w niej jak w m u sz ­
l i / /[...] zap łaciłem z a z d r a d ę Ip o d k r. M .D .[/le c z w te d y nie w ie d z ia le m /ż e o d c h o d z ic ie na
z a w s z e ".
MIROSŁAW
54
DZIEŃ
ko to p rzy sw o ił sobie H erb ert b u d u jąc sw oją w izję rzeczyw istości m oralnej
człow ieka opartej na fu n d am en taln y ch w yborach.
O m a w ia n ie kategorii w ierności w kon tekście kary i p o tę p ie n ia na p ie rw ­
sz y rz u t oka w y d a w a ć b y się m ogło in te le k tu a ln ą p ro w okacją, ale w isto ­
cie sw ojej sta n o w i w łaściw e u sta w ie n ie interesującej n a s p ro b le m a ty k i.
Z w ró ćm y u w a g ę na fakt, że H e rb e rt w sw oich w ierszach kateg o rię w ie r­
ności p rz e d sta w ia p o stro n ie „w arto ści p rz e g ra n e j", w arto ści, która sk a z a ­
na jest na arogancję, o d rzu cen ie, by w końcu ulec p rzem ocy fizycznej. W ten
sp o só b w iern o ść z g ó ry sk a z a n a w sp o łe cz eń stw ie na p o ra ż k ę , m u si z n a ­
leźć w łaściw y d la siebie p u n k t o d n iesien ia, k tó ry z arazem sta n o w iłb y dla
niej fo rm u łę u z a sa d n ia ją cą . W ydaje się, że H erb ert u z a sa d n ie n ie dla w ie r­
ności zn ajd u je w „stary ch zaklęciach lu d zk o ści", a z atem w tym w sz y st­
kim , co sk ła d a się na w y m ia r m itu . „P o w tarzaj w ielkie słow a p o w ta rz a j je
z u p o re m " , zachęca p o eta w ty m sam y m u tw o rz e , w repetycji, w p rze ży ­
w a n y m p rz y p o m n ie n iu d o strzeg ając elem ent p o d trz y m u ją c y n iezło m n ą
w o lę w iern o ści. A le czy to w y starcza? C zy p rz y w o ła n ie m itu z g ro m a d z o ­
n e g o w zbiorow ej tradycji sta n o w ić m o że rękojm ię p o w o d z en ia ? O tó ż nie.
H e rb e rt stw ierd zając, że b ęd ąc w ie rn y m „ z d o b ęd ziesz d o b ro którego nie
z d o b ę d z ie sz ", w z u p e łn ie n o w y m św ietle staw ia sam ą w iern o ść d o k o n u ­
jąc jej aksjologicznego p rz e su n ię c ia, niejako ją ab so lu ty zu jąc. P o w ie d zm y
to inaczej: w iern o ść zn ajd u je u z a sa d n ie n ie w sam ej sobie. W i e r n o ś ć
nabiera
zatem
cech
e s c h a t o l o g i c z n y c h , jest ostateczn y m
u z a sa d n ie n ie m b y tu człow ieka, jest jego d efinityw nym upraw o m o cn ien iem .
S koro je d n a k tak pojęta w iern o ść p rz e z sp o łeczeń stw o p rz y jm o w a n a jest
rep resy jn ie, to tym sam y m w ch o d zi ona w p rz e strz e ń o d rz u c e n ia , n ab iera
n e g a ty w n e g o w y m ia ru , by w końcu przyjąć zn am ię „a n ty -w arto ści". Ta
o sta tn ia zaś m oże ju ż całkiem p raw o m o cn ie fu n k cjonow ać jak „ w a rto ść"
n e g a ty w n a , p o tę p io n a , sk azan a na spo łeczne w y k lu cz en ie 8. W ten spo só b
* W p o d o b n y m to n ie w y p o w ia d a się ks. Józef T ischner pisz ąc o ra d y k a ln y m p o tę p ie n iu :
„ P o tę p ie n ie jest w te d y ra d y k a ln e , g d y jakby p oza sk o n s tru o w a n y m sy ste m e m w arto ści ze­
w n ę trz n y c h , d o ty k a b e z p o ś re d n ie g o poczucia w łasn ej w arto ści. P o czu cie to m a c h a ra k te r d o ­
św ia d c z e n ia ak sjo m a ty c zn eg o . N a nim , jak na m a tem aty czn y m aksjom acie, o p ie ra się cala reszta
ak sjo lo g iczn y ch o k reśleń . N a j p i e r w j e s t e m w a r t o ś c i ą d l a s a m e g o s i e ­
bie, w s obi e , u s i e b i e . P o t ę p i e n i e z m i e r z a d o t ego, by o w o
ak sjomatyczne dośw ia dczenie siebie jako wartości - za kwes­
t i o n o w a ć . M ó w i ono: p o n i e w a ż n ie j e s t e ś w a r t o ś c i ą d l a d r u ­
g i e g o (n p . d l a p a n a ) , n i e j e s t e ś ż a d n ą w a r t o ś c i ą , j e s t e ś z b i o ­
rem potworności. Potępienie odbiera wartość i stw arza po­
c z u c i e a n t y w a r t o ś c i [p o d k r. m oje M .D.], N ic ju ż n ie z d o ła u ra to w a ć p o tę p io n y c h . Jeśli
n a w e t p o tę p io n y uczy n i na z e w n ą trz coś d o b reg o , to tylko n a jeszcze w ięk szą zg u b ę , by d o
istn iejący ch w in d o rz u c ić w in ę o b łu d y " . Józef Tischner, Filozofia dramatu, P a ry ż 1990.
MIĘDZY
kategoria
czny
przez
WIERNOŚCIĄ
potępienia
w ym iar
stan o w iłab y
wierności
społeczeństwo,
A KARĄ
jako
cnoty
55
eschatologi­
odrzuconej
za ra z em sa m o sp o łe cz eń stw o ustaw iając
w pozycji n iem o raln eg o , d o cna p rz e ż a rte g o p rz ez hip o k ry zję. D o p o w ie d z ­
m y jeszcze i to, że zd o b y cie „ d o b ra ", k tó reg o zd o b y ć nie m o ż n a jest dla
H e rb e rta fo rm u łą ep ifan ijn ą, w której u jaw n ia się cały p a ra d o k s losu je d ­
nostki zd e c y d o w a n ej na a k t w ierności. O stateczn ie b o w iem b ę d ą c w ie r­
ny m „ z d o b y w a się" w iern o ść, to zn aczy w sobie sa m y m b u d u je się in n ą
jakość bycia. W ierność d la w ierności n ie jest w tym w y p a d k u o k reślen ie m
idem per idem, lecz sta n o w i o stateczn e u z a sa d n ie n ie ludzkiej egzystencji
czy n io n e z p u n k tu w id z e n ia jed n o stk i doznającej p o raż k i, o d rz u c e n ia „ch ło sty śm ie c h u " i „zabójstw a na śm ie tn ik u ". W ierność n a b ie ra w ten
sp o só b cech h ero iczn y ch , stając się w y z w a n ie m n ie p o d le g ły m ja k im k o l­
w iek k o n iu n k tu ro m .
P oeta p isze: „O calałeś nie p o to aby ży ć "9. Jeśli ocalenie p rzy n o si w ie r­
ność, to n a w e t u tra ta życia (fizycznego jak m o żn a m niem ać!), w n iczy m
nie m o że zakłócić egzystencji o so b y '0. W p rz e strz e n i w iern o ści jest ona
b o w iem - jeśli m o ż n a tak p o w ie d z ie ć - be z p ie czn a , nic jej nie z a g ra ża. Tak
w ięc fo rm u ła ocalenia m a za p rz e d m io t „ d a n ie św ia d e c tw a ", a nie fizycz­
ne p rz e trw a n ie . „D an ie św ia d e c tw a " zaś jest n iczym in n y m jak „lin ią w ie r­
ności", jak w iern o ścią w o bec sam eg o siebie, w ob ec o d k ry cia w so b ie sa ­
* W p o d o b n y m d u c h u u trz y m a n e są d y w ag ac je S tan isław a B arańczaka, k tó ry pisze: „Przesia­
nie [Pana Cogili>- d o p . m ój M .D.] to jeszcze je d e n m anifest ety czn y H e rb e rta , a le m a n ife st nie
m niej sk o m p lik o w a n y i w e w n ę trz n ie ro z d a rty n iż in n e - fakt, k tó reg o zd a ją się n ie z a u w a ż a ć
n a w e t sk ą d in ą d w n ik liw i in terp retato rzy , od czytujący w ie rsz jako je d n o zn acz n y p ro g ra m «etyki
stoickiej» i « m o raln ej rów now agi® . O so b liw a to ró w n o w a g a , sk o ro d o sło w n ie k a ż d e w e z w a n ie
w y p o w ia d a n e tu p rz e z P an a C o g ito o trz y m u je n a ty c h m ia st sw o je k o n tra sto w e u z u p e łn ie n ie
w p o staci b e z lito sn e g o o strzeże n ia ; s k o r o p r z e k o n a n i e o b e z w z g l ę d n y m
o b o w i ą z k u « w i e r n o ś c i» w o b e c d z i e d z i c t w a w a r t o ś c i m o r a l ­
nych, o k o n i e c z n o ś c i
przyjęcia
«p o s t a w y w y p r o s t o w a n e j»,
zder za się b e z u s t a n n i e z p r z e k o n a n i e m o ró wn ie b e z w z g l ę d ­
nej n i e u c h r o n n o ś c i
fizycznej
p o r a ż k i " Ip o d k r. m oje M .D .]. S tan isław
B arańczak, Uciekinier z Utopii. O poezji Zbigniewa Herbera, W rocław 1994.
111 S tan isław B arań czak p rz e c iw sta w ia tutaj „ocalenie" fizyczne o calen iu d u c h o w e m u . „[...]
Istnieje je d e n ty lk o k lu cz d o ro zw iązan ia tej sp rzeczn o ści: jest n im z d a n ie «ocalaleś nie p o to
ab y ż.yć», w y d o b y w a ją c e na ja w nie tylko w s p o m n ia n ą ju ż d w u z n a c z n o ść sło w a «ocalenie»,
ale i z a sa d n ic z o d w o is tą n a tu rę czło w iek a, k tó reg o fizyczne p rzeży cie w ż a d n e j m ierze nie jest
ty m sa m y m co o calen ie d u c h o w e . To o sta tn ie jest n ie w ą tp liw ie w ażn iejsze, n ie z n a c z y to je d ­
n ak , że k w estię fizy czn eg o p rzeży cia m o żn a z b ag atelizo w a ć czy o niej zap o m n ieć: p rz e c iw n ie ,
o h e ro iz m ie d e c y d u je w łaśn ie św ia d o m o ść zag ro żen ia. Jak zaw sz e , a u to r w e w n ę trz n y tej p o ­
ezji p o zo staje - n a w e t w najbardziej b e zp o śre d n ic h p rz e sła n k a c h - z a w ie sz o n y p o m ię d z y o b ­
sz a re m « d zied zictw a» a “w y d zied zicz en ia* : n ie g o d z ą c się na w y w ła sz c z e n ie z w arto ści, nie
p rz y m y k a je d n a k o czu na fakt, że otaczający g o św ia t w z n a c z n y m sto p n iu ze sta n e m ty m się
p o g o d z ił". Tam że.
56
MIROSŁAW
DZIEŃ
m y m n ie tylk o zo b o w ią z a ń w o bec inn y ch lu d z i, k tó ry ch z d ra d a w k o n se­
kw encji o k azać m u si się z a k w e stio n o w a n ie m z a ak cep to w an eg o w cześniej
sy ste m u ety czn eg o , ale ró w n ie ż jest z d ra d ą w łasn eg o „ja", jako p o d m io tu
w iern o ści - jako b y tu z isto ty sw ojej eg zy stującego w h o ry zo n cie aksjolo­
g iczn y m („linia w iern o ści [...] m oże głębiej p o d sk ó rą p rz e d łu ż a się o n a" Wróżenie). Takie zatem w y d aje się o stateczn e u z a sa d n ie n ie w ierności, ta­
kim w y d aje się być H erb e rto w sk i p o m y sł n a o stateczn ą fo rm u łę p rz e trw a ­
n ia w p rz e strz e n i d o św ia d c z e n ia e g z y sten cjaln eg o ".
Dla w łaściw eg o z ro z u m ie n ia ety czn eg o w y m ia ru tw órczości H erb erta
trzeb a z a sta n o w ić się n a d w p ły w e m , jaki w y w a rł na n ią H e n ry k Elzenb erg . Z aczn ijm y od p o g lą d ó w E lzenberga n a k u ltu rę . P rz e d e w szy stk im
n a le ż y zw ró cić u w a g ę na n ap ięcie pojaw iające się w p o g lą d a c h filozofa
p o m ię d z y d w o m a p o sta w a m i, k tó re m o żn a n a z w a ć m o d e rn iz m e m i k la ­
sy cy zm em . Z jednej b o w iem s tro n y E lzenberg broni n iezależności tw órcy,
jego au to n o m ii, w ręcz w id ząc w „dem o n icznej w y b uchow ości n a tu ry lu d z ­
kiej" w łaściw e źró d ło tw órczości. Siła tw órcza to w y o b ra ź n ia , vivissim um
isto ty c z ło w ie k a 12. N a d ru g im b ie g u n ie in d y w id u aln e j siły tw órczej zn aj­
d u je się sfera n ie z m ie n n y c h , w ieczn y ch w artości. W obec tego tw ó rc z o ś ć jak p o d k re śla E lzenberg - p o jm o w ać m o żem y jako p o g łęb ien ie i w y su b telnien ie d z ie d z ic tw a z a w a rte g o w tradycji. W ten spo só b sfo rm u ło w a n y z o ­
staje p rz e z filozofa w z ó r p o sta w y tw órczej, jest nim klasyk, czyli człow iek
żyjący w z g o d z ie z u sta lo n ą h ie ra rc h ią w artości z arazem d y sta n su jąc y się
11 W łaśn ie takiej p o sta w ie d aje w y ra z p o eta w w y w ia d z ie z A d a m e m M ichnikiem : „Ja jestem
p rz e c iw k o p ra g m a ty c z n e j zasa d z ie , że trzeb a w y k o n y w a ć ty lk o jakieś z a d a n ia celo w e, d ą ż y ć
d o celó w o sią g aln y ch , że n a to m ia st n ieo sią g aln e cele są p o za d y sk u sją , to z n a c z y są b e z s e n ­
so w n e . W y d aje m i się, że p o d ejm u je się w a lk ę nie d la w y g ran ej, bo to b y b y ło z b y t ła tw e , i nie
ty lk o d la sam ej w alk i, ale w o b r o n i e w a r t o ś c i , d l a k t ó r y c h w a r t o ż y ć
i z a k t ó r e m o ż n a u m r z e ć [p o d k r. m o je M .D .] [...] M usi b y ć ele m e n t w a łk i i m u si b y ć
zało żo n a w tej w alce także p rzeg ran a, ale w im ię w artości, które b ęd ą dalej żyły". I dalej H erb ert
zau w aży : „w takiej atm osferze się w ychow ałem , m i a ł e m
s z c z ę ś c i e
p o z n a ć
p r o f e s o r a E l z e n b e r g a [podkr. M.D.]. [...] C hodzi o takie założenie życiow e, że sp ra w ą
najw ażniejszą nie jest, czy w y g ram , ale że m u s z ę
podjąć
w alk ę
w o b r o n i e
p ew n y ch ideałów, p ew n y ch wartości, które nie pod legają dys­
k u s j i" [p o d k r. M .D .|. Por. P łynie się zawsze do źródeł pod prąd. Z prądem płyną śmiecie, d z. cyt.
12 H e n ry k E lz en b erg pisze: „W w alce ze złem w sobie, z p o sp o lito ścią, z całym ty m zalew e m
n ę d z y g ro żący m n aszej istocie d u ch o w ej, w ie lu z n a s w y s u w a na czoło d ą ż e n ie d o czystości
m o raln ej. A le czy sto ść ta, n ie w ą tp liw y w a ru n e k w szelkiej p rz y z w o ite j lu d zk iej tw órczości,
z isto tą jej m a ło m a d o czy n ien ia; tem u , com n ie d a w n o n a z w a ł "d e m o n ic z n ą w y b u ch o w o ścią»
lu d z k ie j n a tu ry , m o ż e z a g ra ż a ć . W tej z a ś w y b u c h o w o śc i, w ż y w io le , w sile tw ó rczej, nie
w czy sto ści m o ralnej, tkw i - tak w tej chw ili m yślę - na w iek i n ajw y ższa w a rto ść czło w iek a.
S iłą tw ó rczą w czło w iek u jest p rz e d e w sz y stk im co? W y o b raźn ia zap ew n e: nie sanclissiinum
n ie w ą tp liw ie , ale vivissim um naszej isto ty ". Kłopot z istnieniem. A foryzm y w porządku czasu. Pi­
sma, t. 2, K ra k ó w 1994.
MIĘDZY
WIERNOŚCIĄ
A KARĄ
57
od p o sz u k iw a n ia now ości, tak p rzecież ch arak tery sty czn ej dla m o d e rn i­
zm u . O stateczn ie „A rty sta - p isz e E lzenberg - nie sta w ia sobie ż a d n e g o
celu z e w n ę trz n e g o , d o k tó reg o d o p ie ro d ążąc, w y z w o liłb y sw oje treści
d u c h o w e , ale t r e ś ć
obiektywizuje
już
w
nim
istniejącą
po
prostu
[podkr. m oje M .D .], sta w ia jej p o m n ik ". W ydaje się,
że H e rb e rt w ła śn ie tę z a sa d ę stara się in k o rp o ro w a ć w sw o ich tw ó rczy ch
propo zy cjach . W tym m iejscu p rz y to c z m y je d n ą z c en traln y c h m yśli filo­
zofa, któreg o p o eta w jed n y m z w ierszy n a z w a ł sw o im M istrz e m 13. P o d a ­
jąc definicję etyki E lzenberg pisze: „E tyka jest n a u k ą o m ę ż n y m z a c h o w a ­
n iu się w o b ec b y tu " . A zatem n acisk jest tu taj p o ło ż o n y na cn otę m ę s tw a 1'1,
której je d n ą z d w ó c h postaci jest w y trz y m a n ie n a p o ru (sustinerc), m ężn e
zn o szen ie n iep rzy jem n o ści i u cisk u , a tym sam y m b u d o w a n ie w sobie sa ­
m y m h e ro iz m u i d o sk o n ało ści. Dla E lzenberga g łó w n y m celem było s tw o ­
rzen ie sy ste m u , w k tó ry m filozofia w arto ści z n a laz łab y się n a w y ró ż n io ­
nym m iejscu. Tem u też m iało słu ż y ć b u d o w a n ie sy ste m u ak sjo lo g iczn eg o
o p a rte g o na ety ce p erfekcjonistycznej. W ro z u m ie n iu E lzenberga filozofia
w g ru n c ie rzeczy d o ty c z y tylk o w arto ści, w nich b o w iem najlepiej w y raż a
sa m ą siebie. Jako p ie rw sz y w polskiej lite ra tu rz e filozoficznej w p ro w a d z ił
term in „ak sjo lo g ia", a b a d a n iu isto ty zjaw iska „w arto ści" p o św ięcił n a j­
więcej u w a g i. Stąd jego n ie u s ta n n ą tro sk ą była zachęta d o słu ż e n ia w a rto ­
ściom , d o o d b ie ra n ia d zięk i nim św ia tu jego b a rb a rz y ń stw a . P o m im o n ie ­
w ątp liw ej o ry g in aln o ści swojej koncepcji filozoficznej, E lzenberg w p isy ­
w ał się w sz e rsz y g ru n t filozoficzny, ak cen tu jący o b iek ty w izm ak sjo lo g icz­
ny. W sp o rz e m ię d z y a b so lu ty z m e m i re laty w izm em aksjologicznym El­
zen b e rg razem z In g a rd e n e m i T atarkiew iczem u w a ż a , że w arto ści e ste ­
tyczn e i ety czn e są n ie z a le żn e z a ró w n o od in d y w id u a ln y c h u p o d o b a ń p o ­
szczeg ó ln y ch jed n o stek , jak ró w n ież od u p o d o b a ń g ru p o w y c h czy k u ltu ­
row y ch . W artość p o jm o w an a jest p rz e z n ieg o jako coś n iez a le żn e g o z a ­
” M o w a o czy w iście o w ie rsz u o tw ierający m z b ió r Roińgo (1992): Do H enryka Elzenberga
w slulecie Jego urodzin. P oeta pisze: „K im sta łb y m się g d y b y m C ię nie sp o tk a ł - m ó j M i s tr z u Ip o d k r. M .D .) H e n r y k u /D o k tó reg o p o raz p ie rw sz y zw ra c a m się p o im ie n iu /Z p ie ty ­
zm e m czcią jak a n a le ż y się - W ysokim C ien io m ".
14 C iek a w e, że H e rb e rt w sw o ic h esejach p o św ię co n y ch sz tu c e w y e k s p o n u je też in n ą cn o tę u m ia rk o w a n ie . M a to m iejsce p rz y o m a w ia n iu in try g u jąc eg o o b ra z u T o rren tiu sa. I’o eta pisze:
„W k ateg o riach ety czn y ch m a rtw a n a tu ra T o rren tiu sa nie jest w cale, jeśli m oje p rz y p u sz c z e n ia
są słu s z n e , aleg o rią Vanitas, lecz aleg o rią jednej z k a rd y n a ln y c h cnót, zw an e j u m i a r k o w an i e [p o d k r. m oje M .D .], temperantia, sofrozyne. Taką w łaśn ie in te rp re ta c ję n a rz u c a ją w y o b ra ż o ­
n e p rz e d m io ty - w ę d z id ło , cu g le n am iętn o śc i, naczy n ia, k tó re n a d a ją k sz tałt b e z fo re n u iy m
p ły n o m , a tak że kielich n a p e łn io n y tylko d o p o ło w y jakby p rz y p o m in a ł c h w a le b n y zw yczaj
G rek ó w - m iesz an ia w in a z w o d ą " . Z b ig n ie w H e rb e rt, M artwa natura z wędzidłem, W rocław
1993.
MIROSŁAW
5S
DZIEŃ
ró w n o od czło w iek a, jak i o d relacji m ię d z y nim a w arto ścio w y m p r z e d ­
m io tem . W artość jest czym ś, co tkw i w p rz ed m io c ie n a w e t w ó w czas, g d y ­
b y on sam na Świecie nie istn iał. Poza tym E łzenberg p o sz e d ł krok dalej
tw ie rd z ą c , że w a rto ść estety czn a jest p o z n a w a ln a w p rzeż y ciu k o n te m p la ­
cyjnym o ra z p o p rz e z ek spresję. W etyce n a to m ia st - za czym p o sz e d ł H er­
b e rt - E łzen b erg o k azał się zw o len n ik iem p erfek cjo n izm u w y w o d zą ceg o
się z ety k i stoickiej.
W róćm y z kolei d o H erb erta. Z absolutyzacji w ierności o ra z z jej ch arak te ­
ru p rzekraczającego w y m ia r doczesn y poeta zdaje sobie d o sk o n ale sp ra w ę .
W ierność d o ty czy ró w n ież zm arły ch (W styd), stąd pochw ała A n ty g o n y jest
w u stach p o ety repetycją ze sw o ich w łasn ych postan o w ień .
D lateg o - w i e r n y z m a r ł y m [p o d k r. M .D.] sz an u jący p o p ió ł - ro z u m ie m
g n ie w k siężn iczk i greckiej jej zaciekły o p ó r
m iała rację - b ra t z a słu ży ł n a g o d n y p o ch ó w e k
[...]
Z a ra z em je d n a k H e rb e rt zd aje sobie sp ra w ę z faktu, iż. a b so lu ty zu ją c
w iern o ść czyni się ją „ n ie lu d z k ą ", to zn aczy p rz e k ra cz a się m iarę, jaką
m o że czło w iek p rzy ło ży ć, aby sp ro sta ć jej w y m ag a n io m . „ N ielu d zk o ść"
w iern o ści - p a ra d o k sa ln ie - ch ro n i ją p rz e d b an ałem , p rz ed u m ie sz cz e­
n iem jej w sferze id ealisty czn y ch i u to p ijn y c h roszczeń ro m a n ty c zn eg o
u m y słu . M iara w ierności jest „ n ie lu d z k a ", ale d lateg o , że sam człow iek
nie m o że o k azać się w pełni czło w iek iem , nie m oże sp ro stać p o w o ła n iu do
p rz e k ra c z a n ia sam eg o siebie w stro n ę odkrycia h e ro iz m u w nim tk w iące­
go. D lateg o n ie m oże n as teraz d z iw ić H e rb e rto w sk a p róba b u d o w a n ia
w so b ie sa m y m w iern o ści, jako p rz e strz e n i, g d zie w łaśn ie ów elem e n t h e ­
ro iczn y m o że się objaw ić.
R o m an a p o w ie d z ia ła ż e w łaśn ie P a n o d sz ed ł
ta k z w y k ło się m ó w ić o tych k tó rz y zostają na za w sz e
zaz d ro sz c z ę P a n u m arm u ro w ej tw a rz y
[...]
n a sz e d a ls z e w sp ó łż y cie u ło ż y się z a p e w n e
more geomelrico - d w ie p ro ste ró w n o leg łe
p o z a z ie m sk a cierp liw o ść i n i e l u d z k a w i e r n o ś ć [p o d k r. M .D.]
In meinoriam N agy Laszlo
P o d su m o w a n ie m naszych ro zw ażań na tem at miejsca w ierności i su m ie ­
nia w poetyckiej tw órczości Z bigniew a H erberta niech b ędzie - jakże to z n a ­
MIĘDZY
WIERNOŚCIĄ
A KARĄ
59
m ien n e i dające d u ż o d o m yślenia! - o statn i z w ierszy pom ieszczo n y ch
w p rz e d śm ie rtn y m tom ie Epilog burzy - Tkanina'5:
Bór nici w ą sk ie palce i kro sn a [1] w i e r n o ś c i
o czek iw a n ia ciem n e flukta
w ięc p rz y m n ie b ą d ź p am ięci k ru ch a
u d z ie l sw ej niesk o ń czo n o ści
Stabe św ia tło [2] s u m i e n i a stu k jed n o sta jn y
o d m ie rz a lata w y s p y w ieki
b y w reszcie [3] p r z e n i e ś ć n a b r z e g n i e d a l e k i
czó łn o i w ą te k o sn o w y i [4] c a l u n [1-4 p o d k r. M.D.]
P o d su m o w u jąc n asze d o ty ch czaso w e ro zp o zn an ia p o w ie d z m y ra z jesz­
cze, iż sfera aksjologiczna, a dokładniej rzecz biorąc w y m iar etyczny, p o sia ­
d a decydujący w p ły w na lu d z k ą egzystencję. To tutaj H e rb e rt raz jeszcze
w raca d o w artości, którym zaw sze chciał być w ierny; tutaj n a n o w o o d czy ­
tujem y echo Kołatki, w którym dokonuje fu n dam entalnego w y b o ru m oral­
nego, godząc się na drogę sokratejską i staw iając przed oczym a „nieludzką
w ierność", jako zw ieńczenie m ow y „tak - tak" i „nie - nie". Stąd ow y „stuk
jednostajny", odm ierzający w „słabym św ietle sum ienia" całą rzeczyw istość „lata w yspy w ieki", aby w końcu dośw iadczenie egzystencjalne m ogło t r a n s ­
c e n d o w a ć poza p ró g śm ierci, tym sam y m ujaw niając swój e s c h a t o ­
l o g i c z n y
charakter. Innym i słow y, by w ierność została n a g ro d z o n a
w in n y m w y m iarze by tu .
Mirosław Dzień
15 Ju lian K o rn h a u se r pisze: „[...] P oezja, ta tk a n in a tk an a p rz e z «krosna w ie rn o śc i", zaw sz e
m a w so b ie « w ątek o sn o w y » , k tó ry w ra z z czó łn em p rz e p ra w ia się na d ru g i b rzeg . A le poezja
jest cały m życiem . T k a n i n a z a t e m s y m b o l i z u j e ż y c i e p o e t y z a z n a ­
c z o n e w i e r n o ś c i ą , o c z e k i w a n i a m i , p a m i ę c i ą i s u m i e n i e m [podkr.
m oje M .D .|. Te cech y w łaśn ie sk ład ają się na w ątek osnow y, czyli życie z g o d n e z n a tu rą . I śm ierć
jest, jak u czy M arek A u reliu sz, ten u lu b io n y p rz e z H e rb erta stoik, z g o d n a z n a tu rą : n ie ty lk o
jest d z ie łe m n a tu ry , ale i d z ie łe m d la niej p o ży teczn y m . Z w ró ćm y u w a g ę , że p o e ta o u d z ie le n ie
n iesk o ń czo n o ści n ie prosi Boga czy Syna Bożego, lecz p am ięć k ru ch ą, a w ięc Boga w sobie [...].
E pilogiem b u rz y n ie tylko m oże być życie-tkanina, poezja z w ątk iem osnow y, ale i to pojedyncze,
o sta tn ie d zieło H erb erta, zam ykające i to d o sło w n ie elegijny cykl z lat 90.: Elegię na odejście, Rovigo
i Epilog burzy w łaśn ie. Z ob. Julian K o rnhauser, Uśmiech Sfinksa.
Kazimierz Hoffman
Potwierdzający
„K iedy słońce zajdzie, niebo jest jak w y p ełn io n y św ia­
tłem lam p io n "
trafne
i
sp ra w d z o n e nad to . Coś (i tu
raz jeszcze ta m te n zachw yt) z ow ych starych lam pionów
w Kioto, ujrzan y ch nagle zza w ęgła w y g aszonego d o m u
w cyn o b rach ż y w y c h
nareszcie, w ich esse jakby
tak, pam ięta: Kioto, lam piony: św iatło. U jrzane w e śnie.
„K iedy sło ń c e zajd zie..." - Julia H a rtw ig , Błyski (2002).
WIERSZE
61
Przyspieszenie, tekst
nagłe p rzy sp ieszen ie tak m ało trzeba
by pow stał tekst latam i w y g ląd an y , szybko
u d a tn ie i to
na dom iar: w zięty chyłkiem z bogactw
n a tu ry d ro b iazg p rzerasta w coś co
w ażn e w p ra w d z iw ą rzecz w jej całej
po w ad ze; tekst sp isan y z faktów to m oże
b yć niew iele p lu sk
kropel na staw ie p rz y p o ran n y m deszczu
liść za b ra n y z lasu
n ied alek o Trzebcin, k rzy k lub piórko
sójki. Skąd
tyle d a ró w n araz to
nagłe p rzy sp ieszen ie i
skąd te słow a rap tem
coś mnie ponagla
spiesz się,
ju ż nie masz dużo czasu
Do...
nocą p rzeszed ł w ia tr i form ę
p rzechylił. Popraw , ręko sp o d ziem i.
Kazimierz Hoffmati
Bogusław Kierc
Zrywanie
U d erzen ie czereśni o b laszane d n o
m iski; d o p iero co zerw an a czerw ień
lśni na żółtaw ej em alii - soczyście,
ale ten, co ją zerw ał, nie m ów i mi no,
weź, to dla ciebie - zanim d ru g ą zerw ie w łaśn ie z a n u rzy ł gołe ram ię w liście,
m ię d z y którym i czerw ienieją kulki
czereśni; zryw ający też jest zresztą
goły, bo przecież w o g ró d k u działkow ym
z dala od m iasta i na skraju pól - ki
diabeł go w id zi, w ięc m ó głby m i weź tą
czereśnię zam iast tę p o w ied zieć - słow em
WIERSZE
tak m ałym bym się nie przejm ow ał, byle
p o d ał m i, goły, tę czereśnię; nagość
też nie g o rszyłaby m nie, bo i teraz
nie gorszy, czem u b y m iała - już tyle
nagości d o tą d w id ziałem , lecz ja go
w łaściw ie w cale nie w id zę, bo w zbiera
w e m n ie to u d e rz e n ie o b laszan e d n o
m iski, oślepia m nie ta słodka czerw ień,
co na żółtaw ej em alii soczyście
olśniew a sam ą sobą, czekam , żeby no,
weź, to dla ciebie p o w ied ział, nim zerw ie
d ru g ą , w kładając gołe ram ię w liście.
Pod powiekami
Rosa na traw ie, rosa na ław ce, rosa
na kartce i na sercu k rw aw a
rosa, na m artw ej ciszy, na ży w y ch głosach
też rosa i prób u je w staw ać
słońce; odkleja p ierze p ian , ziew a; płachty
pościeli pogniecione, k rw aw e
ślad y na m o rzu św iad czą, że lepiej w achty
tej nie pam iętać, zam k n ąć sp ra w ę
p o d p o w iekam i.
Uprzejmość
Z e d w a m e try - no, m oże p ó łto ra - p rz e d e m n ą
szedł, że m o g łem w y ra ź n ie w id zieć o rn am en ty
63
64
BOGUSŁAW
KIERC
na sk rzy d łach , g d y rozk ładał je, żebym d arem n o ść
zbliżenia się d o niego w reszcie uznał; święty,
święty, święty w y szep tać m ógłbym , lecz się zryw ał
d o lo tu , k ied y śm iałem zm niejszyć d y stan s, a nie
uciekał. C zy p ro w a d z ił m nie? O ch, ta p ra w d z iw a
sk rzy d lato ść, i spojrzenie na mnie! M ógłbym Panic,
nie jestem godzien m ów ić, ale byłem zgoła
zaskoczony, że z d arza m i się szczęście takie:
w id zieć p rz e d sobą blisko Twojego anioła,
k tó ry zechciał u p rzejm ie okazać się ptakiem .
Komu ty chodzisz?
Jezus cho d ził po m o rzu - z tego nie w ynika
oczyw istość chod zen ia p o w o d zie nartnika,
ni to, że m ucha ż w a w o ch odzi p o suficie;
że w e m n ie albo na m n ie w y ży w a się życie;
że n asze ciała leżą ze sobą osobne;
że szczera p ra w d a szczerzy n ie p ra w d o p o d o b n e
zęby w szyd erczy m śm iechu, którego nie w idzisz
ani nie słyszysz, kiedy sobie ze m nie szy d zisz
patrząc, jak się p rzy m ilam o d b ity m niebiosom ,
p o których na p rzy b rzeżn ej łasze ch o d zę boso,
ale już n ie p o lu d zk u , nie po o w ad ziem u
chodzę Ojcu, Synow i, D uchow i Ś w iętem u.
Bogusław Kierc
M arzena Broda
Ucieczka z Grand Hill
M im o że N o rm a n był stale w d ro d ze, n ajm o w ał się d o pracy, aby zarobić
parę g roszy na b en zy n ę. W iosną z a tru d n ia ł się d o pielenia i p o rz ąd k o w a n ia
ogrodów . K iedy indziej w y w o ził śm ieci z p laży po sezonie. Z im ą najwięcej
zarab iał p rz e d św iętam i, pom agając lu d zio m w dom o w y ch pracach. W szyst­
ko za cenę paliw a. C hciał być jak se k u n d n ik . Biec d o p rz o d u , choćby w kół­
ko, ale d o p rz o d u ; nie o szu k u jm y się, jest to jakim ś ro zw iązan iem , jeśli nie
lubi się zastoju d o tego sto p n ia, że ryzy k u je się życiem , p rz y m inim alnej
prób ie grożącej w y p ad n ięciem z obiegu w okół w łasnej osi.
P ra w d a , że opuścił Sue i d ziew czynki p o tym , jak z a p ro p o n o w ała m u w i­
zytę u p sychiatry, głosem żony, która stara się być troskliw a i sło d k a, a sm a ­
kuje jak sztu c z n y m iód.
Marzena Broda —ur. w K rak o w ie, au to rk a u tw o ró w p ro z a to rsk ic h i d ra m a tó w ; o p u b lik o w ała:
Świniło przestrzeni, Cudzoziem szczyzna. M ieszka w K rakow ie.
MARZENA
66
BRODA
Siedział w fotelu i patrzył w okno, kiedy w yrw ała go z odrętw ienia. W ydało
m u się, jakby ktoś zapukał w drzw i. N ie przyszło m u do głowy, że Sue m oże
w iedzieć o ich istnieniu. Był pew ien, że m askow ał wejście dokładnie, a w cho­
dząc d o w ew n ątrz siebie zabezpieczał ślady, dodatkow o ukryw ając klucz. Był
jak zw ierzę, które najbezpieczniej czuje się w ciemnej grocie. Chyba dlatego
lubił chodzić do zoo, ale odw iedzał w yłącznie te, w których zw ierzęta były
trzym ane praw ie na wolności. Praw ie, bo odgradzała je od patrzących stalow a
banda albo pancerna szyba, co nie zm ieniało ich sytuacji. Były w klatkach, eks­
kluzyw nych, lecz w klatkach. Patrząc na zw ierzęta obserw ow ał ich oczy. Z a­
w sze obserw ow ał ich w ilgotne oczy, w yrażające uczucia o jakich nie m iał poję­
cia. D om yślał się ich, zestawiając swoje pragnienia, których nie było za wiele,
bo ograniczył oczekiw ania w zględem życia praw ie d o zera, nie dopuszczając
d o siebie myśli, że m ogłoby ich przybyć. Ale czego więcej potrzebow ał? Było,
jak było. N ikt nie miał n ad nim żadnej mocy. N ie spodziew ał się zresztą niczego
p o n ad to, co go otaczało; a otaczała go codzienna otchłań.
W ogrodacli zoologicznych zaw sze g o d zin am i w p a try w ał się w w y p rę żo ­
ne, łaciate sylw etki żyraf. W ich d łu g ie szyje i p o d łu ż n e głow y o ogrom nych
oczach. G d y b y chciały, sięgnęłyby nieba i kopnięciem strąciły słońce. C zytał
kiedyś afry k ań sk ą o p ow ieść o żyrafach, biegających za św iatłem i z ap a m ię ­
tał ją, ani słow em nie w spom inając o niej nikom u. N o w ięc w p atru jąc się
w o k n o i siedząc n ieru ch o m o w fotelu, jak p rzez m głę usłyszał Sue:
- K ochanie, kochanie, N o rm an , m o że d o k to r Larsen m ógłby nam pom óc...
S łyszysz mnie?!
D o tarło d o niego, że p o w ied ziała n a m , jakby jego problem i jej dotyczył.
Z a u w a ż y ł cierpko, że o siem dziesiąt p rocent kobiet to gęsi, a tych w ybitnych
jest m ało, ale o d p a rł zgodliw ie:
- R ano d o niego zadzw o n ię.
Z ad o w o liła się o d p o w ied zią. Popijając w ino, pochyliła głow ę, sm ukłym i
palcam i obejm ując kieliszek, jakby chciała d o p a trzy ć się na d n ie klarow nej
substancji o k ru ch ó w miłości d o człow ieka, nazb y t dalekiego od p rzy rze czo ­
n ego jej w sp ó ln eg o życia. Już d a w n o p a d ł na nie cień i chociaż u siłow ała
p o w ied zieć coś, co p rzek o n ało b y go, że n a p ra w d ę zależało jej na nim , nie
znalazła o d p o w ied n ich słów . Nie była n aw et p rześw iad czo n a, że g d y b y je
z n alazła, m ąż zro zu m iałb y ją w łaściw ie. W yraz tw arzy m iała zm artw io n y
i bez nad ziei. Siedziała jak na szpilkach i w pew n y m m om encie m iała w ra ­
żenie, że jeśli zechce, to potrafi w zrokiem w ygiąć łyżeczkę. N o rm an p atrzy ł
na nią z w yższością, obserw ując szerokie, w ydęte u sta i oczy króliczo czer­
UCIECZKA Z GRAND
HILL
67
w o n e od płaczu, którego nie było słychać. Blond w łosy spięła w kok. Poje­
dyncze kosm yki o p ad ały na jej słow iańskie policzki. P o w inna być radością
dla innego m ężczyzny, w ięc czem u się z nią ożenił? N ie była zb y t lotna, lecz
potrafiła być m iła. Pozornie idealn ie p asow ała do d an y ch statystycznych
i nie w y m ag ała od niego w iele, tylko żeby stw orzyli rodzinę, m ieli dzieci,
sok p o m a ra ń c z o w y na śn iad an ie, piekli in d y k a na D zień D ziękczynienia,
oszczędzali na szkolę, jeździli d o Europy, co im się nie u d ało . A jak przyszła
na św iat Bunny, zaczęli m arzy ć o K alifornii, m inim alizując m arzenia.
„C zego Sue chce, p o co się d o m n ie p rz y su w a , czy nie w idzi, że jej nie
p ra g n ę " - zad a w a ł sobie w ó w czas p y tan ie, a ona chciała go objąć.
W p o rę p o d n ió sł się z sofy, idąc d o pokoju dzieci, żeby nie m ieć jej na
karku. D ob rze w ied ział, jaka p o trafi być, k ied y sobie w ypije.
K iedy w ychodził, Sue w ylała zaw arto ść kieliszka na p o d łogę. U dał, że nie
w idział na d y w a n ie p lam y w kolorze krw i. Szedł po schodach, palcem d o ty ­
kając m etalo w ą b arierkę. Sypialnia d ziew czy n ek była na górze. Ku sw oje­
m u zd ziw ien iu nie usłyszał, by Sue go zaw ołała albo obraziła. W yglądało to
p ow ażn ie. Bał się tak, że aż nogi się p od n im ugięły. C zuł się b e z ra d n y jak
dziecko, ale to w cale nie zm ieniało rzeczyw istości. W iedział tylko, że n igdy
w cześniej nie było tak źle. Skrzyw ił się rozczarow any, a kiedy usłyszał trzask
d rz w i, o p arł się o ścianę i p raw ie szlochając, cu dem d o tarł do M arion i Bun­
ny. Spały już. W obaw ie, że się o b u d zą, nie ośm ielił się patrzeć na nie d ługo,
m im o to z tru d e m o d erw ał od nich w zrok. K iedy tak stał, uliczne św iatło
odbijało się na suficie i chciał, aby się w szy stk o odm ieniło. N ie w ied ział jak.
Ż ałow ał d w ó ch słodkich istot, które opuszczał, bo z nim i um iał obcow ać.
P ozw alał się doty k ać, nie często, ale g o d ził się na bliskość, starając się nie
pokazać, ile go kosztuje d o ty k , aż p rzestał się oszukiw ać, g d y p o uścisku
B unny w y szed ł m u na szyi k rw isty bąbel. P osm arow ał go m aścią na o p a rz e ­
nia i u k ry ł p rz e d Sue, kładąc się sp ać w golfie. To p rzy p ieczęto w ało jego
decyzję.
D w ie noce p o tym zd arzen iu , sp ak o w ał p arę drobiazgów , książki. W ziął
w sp ó ln ą kartę k red y to w ą C ity B anku, w ied ząc, że będzie p o trzeb o w ał p ie ­
nięd zy , a jej p o m o g ą rodzice. W kuchni, p o d tosterem , zo staw ił klucze od
van a i list:
Wybacz, nie mogłem dłużej udawać tego, kim nie jestem. Przepraszam cię Sue.
Dalsze życie ze mnę, byłoby dla urns koszmarem. Wytłumacz dziewczynkom. Kie­
dyś wrócę. Błagam, nie mów im nigdy, że umarłem. Wymyśl coś innego. Norman.
Z am k n ął d o m i w y szed ł na a u to strad ę.
Ewa Bathelier, Biała sukienka, technika mieszana na płótnie, 116x89 cm
-
while dress...
biała sukienka....
widzę jak malujesz
moje ręce, ramiom
ty w niej
polem ona beze mnie
widzę cię - senza nienle...
tylko sukienka
UCIECZKA Z GRAND
HILL
69
Do św itu brakow ało dw óch godzin. N iebo nie szarzało. Pow ietrze było zim ne,
rosa m ieniła się w św ietle ulicznych lam p. D om y spały. O tw orzył pu szk ę z far­
bą, pozostałą p o m alow aniu łazienki. N a M aine Street n ap isał złotym i, chw ie­
jącym i się literam i: N O R M A N IS NORMAL: N orm an H am m er.
Ż eby ran o G ran d H ill w iedziało, kto to zrobił.
P rzy w ylocie z m iasteczka w siad ł d o tira. Pojechał w stro n ę Buffalo, g a d a ­
jąc z kierow cą o czym kolw iek, byle się nie rozpłakać. U k rad k o w e łzy n a d ­
p ły w a ły m u d o oczu, w ięc m im o w o li o p o w ie d z ia ł zm y ślo n ą h isto ry jk ę
o zd radzającej go żonie. O tym , że dłużej nie m ógł n a nią patrzeć, że p o sta ­
now ił przeciąć koszm ar uciekając od przeszłości. D arow ał sobie drobne kłam ­
stew ko, jak człow iek, k tó ry broni się p rz e d p o w ied zen iem n ie p ra w d o p o ­
dobnej p ra w d y , choć nie m a co, rzeczyw iście w y p łak ał się i obojętne m u
było, co m ężczy zn a pom yśli, dlateg o , że nie w ierzył, aby go słuchał. N ie
w sp o m in a ł o p o zo stały ch rzeczach, gnębiących go n a rów ni z o p u sz c z e ­
niem Sue. G d y b y um iał zn aleźć o d p o w ie d n ie słow a, nie w y k lu czał m o żli­
w ości p o w ied zen ia o nich. Rozżalenie na los p chało go d o p rz o d u . N iebo od
w sc h o d u jaśniało, w rezultacie A rt, jak p rzy stało n a rasow ego kierow cę tira,
sięgnął p o stare jak św iat słow a pocieszenia:
-
W szystkie one p o d o b n e, suki. - Z aśm iał się i pociągnął z b u telk i. - P ew ­
nie się jej zd a w a ło , że znajdzie lepszego, k ażd a tak sądzi, d o p ó k i się nie
p rzek o n a, że ten d ru g i jest d o niczego.
Potem za p a d ła cisza. N o rm a n w id ział w niej strzałkę szybkościom ierza,
oddalającą go od G ran d H ill. G od zin a na zeg arze była nicością. Był tylko
jeden sposób, aby nie d ać się jej ujarzm ić i n iebaw em m iał się p rz ek o n ać
o jego skuteczności. N a łuszczących się, p o lak ierow anych n a niebiesko w e ­
w n ę trz n y c h d rzw iach tira A rt ponaklejał kobiece ak ty z „H u stlera". N iek tó ­
re były b ru d n e od sm a ru i k u rz u . Było to jego niebo. K aw ałek w olności
zależnej o d ru c h u n a a u to strad zie. W ystarczyło się z atrzy m a ć na jakim kol­
w iek p a rk in g u , ab y d o stać to, co się chciało, ale na krótko. Tylko pom yleniec
m yślałby, że zn ajd zie tam m iłość sw ojego życia.
M o notonia jazd y i w h isk y u śp iły N o rm an a. O b u d ził się na p a rk in g u . A rt
sp ał o k ry ty kocem . W yglądał jak w yro śn ięte dziecko. N ajciszej, jak um iał,
H am m e r w y sz e d ł z ciężarów ki. Kac ro zsad zał m u głow ę. Była szósta rano.
Ł ańcuch drzew , który ich otaczał, ry so w ał się w y raź n y m k o n tu rem na n ie­
bie. W ilgoć sk rap lała się na szybach, obiecując ład n y d zień. P ierw sze silniki
g rzały się d o dro g i. N o rm a n w skoczył d o n a stę p n eg o tira, p o cichu, jakby ze
70
MARZENA
BRODA
w sty d e m opuścił A rta, będącego św iad k iem jego słabości. Tir, d o którego się
przesiad ł, m iał żółtozieloną naczepę, a na m asce logo Fresh Fields. Z nów
pojechał w n ie z n a n ą stronę, kom p letn ie zagubiony w d rodze.
- N ie dotykać, nie dotykać...
B redził p rzez sen, nie zdając sobie sp ra w y z tego, co p o w tarzał, pozostając
o d tą d p o za d otychczasow ym życiem . Poza w szystkim , co znał.
K iedy się ob u d ził, n o w o za p o z n a n y kierow ca słuchał szem rzącego radia,
n ie o dryw ając oczu od dro g i. N a czoło w cisnął g ran a to w ą czapkę. Jego p o ­
liczki były zaczerw ien io n e od ciepła, ręce b ru d n e od sm aru . Ściągnął lekko
b rw i, p atrząc na N o rm an a, ale nic nie p o w iedział. O n zaś o nic nie zapytał,
w tu lając się w kąt, g dzie pow iesił k urtkę. Tym razem nie puścił p ary z gęby,
a facet nie był w ścibski. N ie zad a w a ł p y tań . C hyba o d d a w a ł się jałow ym
rozm y ślan io m , p rzesu w ając w zrokiem po dro d ze. W idać było, że czuł się
trochę zm ęczony, p ew n ie d lateg o cicho p o g w izd y w ał.
C hociaż w k ró tce p rzy stan ęli, ab y się u m y ć i coś zjeść, siedzieli jak obcy,
bo tacy sobie się w ydali, dzieląc czas w trasie, która dla każdego m iała id e n ­
tyczny kierunek. Ale różn y sens.
N o rm a n nie był poetą, jednak z astan aw iał się nad św iatem , nad sobą. Z d a ­
rzało się, że d o p a d a ła go m elancholia i n ie opuszczała p rz ez w iele dni. Z n a ­
lazł na n ią lekarstw o. Jechał w głąb lasu, w ysiadał z au ta i jak w ilk gapił się
w niebo. Trochę się bał, że ktoś u słyszy skargi, dlatego zw ijał rękę w kułak
i krzyczał, tłum iąc dźw ięk, który nie p rzy p o m in ał jego d aw n eg o głosu. Po­
trafił nie w y ch o d zić z lasu go d zin am i. T ow arzystw o d rz e w koiło go szelesz­
czącym i ro zm o w am i liści, którym p rzy słu ch iw ał się, licząc stu k o t dzięcioła.
O b serw o w ał o w a d y krzątające się m ięd zy źdźbłam i traw y. M rów ki w sta ­
w ały najw cześniej, w zasad zie nie przestając pracow ać. Szare w iew iórki,
kiedy p o d su w a ł im szyszki i żołędzie, p o d chodziły d o niego. Żal m u było
o p u szczać ich p rzestrzeń , ale ciągnęło go dalej. N iezm iennie dalej od p u n k ­
tu, w k tó ry m tkw ił, aby dojść d o siebie. N atu ra i N o rm an , te słow a w y d a w a ­
ły m u się p o d o b n e. W yjątkow o p aso w ały d o siebie i d o niego, jak w ielokrot­
n ie pisał na ulicach p rz y p ad k o w y ch m iast, w ten sposób zostaw iając znak.
Być m oże kiedyś dziew czynki z Sue go odczytają. N ie m ógł do nich w ró ­
cić. Ś lubow ał nie zrobić tego, dopóki będzie taki, jakim się stał.
In n y m być nie m ógł, w ięc m oże był coś w art?
N ic w życiu nie zm ienia się rów nie tru d n o jak w y o b rażenia na sw ój tem at.
N o rm a n sobie niczego nie w yob rażał. D aw no o d su n ął w y o b raźn ię na m a r­
UCIECZKA
Z GRAND
HILL
71
gines. O koliczności nau czy ły go czekać cierpliw ie na korzystne o d w rócenie
biegu w y d a rz e ń . W łóczył się p o d rogach, nie o rientując się d o k ład n ie , g d zie
jest. N iechętnie w sp o m in ał p o d ró ż e tiram i. N a p ra w d ę w o ln y poczuł się,
siadając za k ierow nicą chevy. P rzestaw ał m yśleć, że ktoś go d o tk n ie ręką
szo rstk ą jak p a p ie r ścierny, którego sto larze u żyw ają d o w y g ład zan ia sę­
ków . S zkoda, że przeszło ść nie daje się w yszlifow ać w id en ty c zn y sposób.
K ażde zg ru b ien ie w życiorysie p o zb aw iłb y racji bytu.
O d k ą d zo staw ił Sue, m usiał zadbać o siebie. W krótce p rzek o n ał się, że
bardziej od robienia zak u p ó w , nie cierpi korzystania z pu b liczn y ch toalet
i p raln i. Toalety n ap aw ały go o d razą. Szczególnie na stacjach b en zy n o w y ch ,
a praln ie, cóż...
L udzie, k tó rzy się tam spotykali, z dziecin n ą ufnością ro zm aw iali o sobie,
o p o w iad ając p ry w a tn e historie, jakby zaw ierały w y d arz en ia g o d n e uw agi
każd eg o , kto zn alazł się w zasięgu ich w zro k u . Tak m u siało im się w y d a w a ć
albo p rzeciw n ie czuli się b ezpieczni, nie m yśląc, że ktoś m oże w przyszłości
w y k o rzy stać fragm en ty ich życia. N o rm a n w ybierał porę, kiedy nie było
w p raln iach nikogo, oprócz w łaściciela. Z azw yczaj około pierw szej w nocy.
P ieniądze odliczał co d o centa, na trzy p ralki i suszarkę. W pierw szej prał
bieliznę, w drugiej sp o d n ie, w trzeciej koszule. P atrzył jak m igały w bębnie,
nasiąkając w o d ą i p ian ą. P otem suszył je d w adzieścia m in u t i sk ład ał na
kupki, p akując d o lnianej torby, znalezionej na śm ietniku. Starał się w y k o ­
n y w ać kolejne czynności w olno. Bał się potk n ąć, by nie zaczy n ać sk ład an ia
od p o czątk u . D o p atry w ał się m ięd zy rzeczam i p o d obieństw , ulegając p o k u ­
sie łączenia ich w e w sp o m n ien ia, które p rz e k a zy w ały m u jego w łasn ą w ie­
dzę o Świecie, w jakim ś sto p n iu ró w n o w ażąc b rak o d p o w ie d n ieg o to w arz y ­
stw a. Ten nie w yróżniający się człow iek był ró w nocześnie najbardziej rzu ca ­
jącym się w oczy d ziw ak iem , gorąco p rz y w ią z a n y m d o siebie.
W pralniach często poniew ierały się kolorow e tygodniki i codzienne gazety.
Przeglądał je. C hłonął informacje i plotki, pastw iąc się nad zuchw ałym i arty k u ­
łami i fotografiam i okrucieństw , jakich było pełno w okół. Myśl, że ktoś identy­
fikuje się z nim i, odbierała m u ochotę zobaczenia jutra. Ale zanim zabrał się do
czytania, kładł kilka stron w yrw anych z gazety na fotel, by móc usiąść. U daw ał
opuszczonego ojca rodziny, nieco m arkotnego, by mieć św ięty spokój. W ym y­
ślił p o n ad tuzin fałszyw ych życiorysów, g dy nie było odw rotu i trzeba było się
odezw ać, sięgał p o dow olny w zależności od osoby, która go zaczepiała. O dzy­
w ał się niew iele, a biorąc pod u w agę trudności zw iązane z w ym ianą uprzejm o­
MARZENA
72
BRODA
ści, praw ie milczał, gasząc w obcych ochotę do rozm owy.
Jed n o p ra n ie kosztow ało go dolara i pięćdziesiąt centów , z su szen iem pięć
d o laró w . Jeśli d o d a ł m ały proszek, w y ch odziło sześć dolarów . W pralniach
było p rz e w a ż n ie od dziesięciu d o d w u n a stu au to m ató w , w ybierał pralki
dalek o od w ejścia. R zadko, choć b yw ało, że na w ysoko zaw ieszonej półce
stał telew izor. Kiedy N o rm an byl sam , w łączał go od niechcenia, w yciągał
nogi i udając kom p letn ie z n u d z o n e g o p rzerzu cał kanał po kanale, n igdzie
nie zatrzy m u jąc się na dłużej. Z d arzało się to w yjątkow o. Raczej siedząc jak
w poczekalni u d en ty sty , m n o ży ł obrazki w iszące n a ścianach, kąty, kubły
na śm ieci, p o d łu ż n e stoły i w ózki d o p rzew o żen ia odzieży. Liczył obroty
bębna, gap iąc się w zielone św iatełko, św iadczące, że m aszyna jest w u ż y ­
ciu. C zasam i, jeśli czuł się gorzej, trzy m ał ręce w kieszeniach, chodził tam
i z p o w ro tem . Po trzech g o d zin ach o puszczał pralnię. N ad ran em , w aucie
p rzeb ierał się w czystą, jeszcze ciepłą odzież, później odjeżdżał. N a p ie rw ­
szym , lepszym p a rk in g u zatrzy m y w ał się i zasypiał. Parę chw il w cześniej
p isał na głów nej ulicy n ieśm iertelne zdanie: N O R M A N IS N O RM A L, od
p o czątk u k o n sek w en tn ie trzym ając się założenia, aby d w a razy nie zjaw iać
się w m ieście, które ju ż znał. C hociaż i tego przestał być p ew ien. M inął czas
oczarow ania w olnością, żalu n ad niezaw in ionym cierpieniem . Pretensje u lo t­
niły się w ra z z d arem obcow ania z innym i. Żył bez grym asów , pozw alając
sobie m arnieć, nie w iedząc, kiedy p rz e rw a ć o su w an ie się w przep aść. Sta­
ran n ie chronił się p rz e d do ty k iem . Przed zastojem . Jak fala płynął na skały,
k tórym i było jutro. Lęk ściskający go za gard ło osłabi, chociaż nie przestał
być cząstką jego osoby, uczepionej w iary.
Jej sy m bolicznego znaczenia nie u m iał z niczym trafnie porów nać, chyba
tylko z nadzieją. Składając te słow a jak złam ane kości, od rzu cał w ątpliw ość,
że m o g ą się nie zrosnąć.
Marzena Broda
W ładysław Zaw istow ski
Babka z Łodzi
Towarzystwo b\jlo doborowe:
Babka z Łodzi,
dwóch facetów z Kielc,
opowiadał nasz nauczyciel fizyki
zapytany o to, jak spędzi! zimowe wakacje
(a opowiadanie było jego żywiołem):
-
Babka z Lodzi,
dwóch facetów z Kielc,
Obaj na poziomic.
W ładysław Zawistowski, ur. 1954, a u to r sz tu k teatraln y ch m .in. Slęd do A m eryki, Witajcie
w roku 2002 o ra z to m ik ó w w ierszy , z któ ry ch o sta tn i to w y b ó r pt. Ciemna niedziela (1993).
M ieszk a w G d a ń sk u .
74
WŁADYSŁAW ZAWISTOWSKI
- o p o w iad ał nauczyciel fizyki klasy trzeciej „f"
w p ie rw sz y m L iceum O gólnokształcącym
im. M ikołaja K opernika w G dańsku
(a o p o w ia d a n ie było jego żyw iołem ):
Babka z Łodzi
dwóch facetów z Kielc,
Obaj na poziomie.
'
Jeden, inżynier rolnik,
Drugi właściciel dużego
gospodarstwa rolnego:
- uśm iech n ięty p an profesor fizyki
(którego żyw iołem było opow iadanie):
Babka z Łodzi,
dwóch facetóiu z Kielc,
Obaj na poziomic,
jeden, inżynier rolnik,
Drugi - 'właściciel dużego
gospodarstwa rolnego:
O ni na nartach,
ja - na sankach.
- kipiał żyw iołem narracji profesor...
jakby w ciąż jeszcze niesiony
śnieżn y m pędem sanek.
C iekaw e, gdzie teraz są
i co w łaściw ie robią?
W końcu to było to w arzy stw o
n a p ra w d ę doborow e:
Babka z Łodzi,
D w óch facetów z Kielc,
I p an profesor fizyki,
(którego żyw iołem
WIERSZE
było opow iad an ie)
Z d re w n ia n ą nogą,
O ni na n artach ,
O n na sankach,
Trzydzieści lat temu,
Z im ą 1971.
Mydełko do zębów
Nataszy Aleksandrowny
K onfitury z róży, m yd ełk o d o zębów ,
dzieła zeb ran e G ogola (w o ryginale i w półskórku),
sreb rn a lufka d o p a p ie ro só w (czyja? dlaczego?):
to w szystko, co pozo stało po mojej babce
i tylko w mojej pam ięci.
(N ie licząc m ieszkania M-3 w Tczewie, które i tak
przejęła N auczycielska S półdzielnia M ieszkaniow a;
na Kołłątaja, obok w ieży ciśnień, fabryki gazo m ierzy
i d ziw n eg o , m rocznego p a rk u w głębokiej kotlinie).
- Odkuda Wy w Wilniusie, Natasza Aleksandrowna? p y tała ze zd u m ien iem w 1934 roku z Paryża
daleka k u zy n k a M arina Iw an o w n a C w ietajew a.
I z a p e w n e było to d obre p ytanie, skoro z a d aw ała je sobie
rozpięta m yślam i m ięd zy P aryżem a M oskw ą,
sam a N atasza A leksandrow na: Co ja tu robię?
D y p lo m o w an a nauczycielka języka francuskiego w
szkołach średnich, żona naczelnika w y d ziału , m atka
dw ojga dzieci, w y zn an ia rzym sko-katolickiego,
na które p rzeszła z p raw o sław ia w 1919 w Sam arze.
75
WŁADYSŁAW ZAWISTOWSKI
D laczego w W ilnie? dlaczego w C zęstochow ie?
D laczego w S am arze? lub S olw yczegodsku?
M arina um ierała z g ło d u , ale w ciąż, nieustająco pytała.
N atasza posyłała jej sied em d ziesiąt franków ,
ale nie m ogła posłać o d p o w ied zi.
-P o czcm u ja zdies', sprasziwajctie, Marina lwanowna?
Każetsia, ja ubieżala iż pas fi czudoiuiszcza.
U ciekłam z paszczy p o tw o ra i p rzy cu p n ęłam tutaj,
rów nie d alek o o d M oskw y i od Paryża...
Ale p otem p o tw ó r ziew nął.
Paszcza p o ru szy ła się, połknęła i p rzeżuła.
W czerw cu M arina w róciła do M oskw y,
a w e w rześn iu p o tw ó r m im ochodem połknął
p rz y c u p n ię te W ilno.
G inęły obie, pow oli ale system atycznie,
M arina zgasła w d w a lata,
N atasza zniknęła w objęciach biedy i starości.
(a to zaw sze trw a b a rd z o długo)
I nic, co ich, nie zostało.
N aw et G ogol, w y d ru k o w a n y niezrozum iałym alfabetem ,
konfitura ju ż d a w n o zjedzona p rzez osy
I m yd ełk o d o zębów , które z a p ew n e n ig d y nie istniało.
Władysław Zawistowski
Jacek Gutorow
Głaz narzutowy w Chróścinie Nyskiej
O m szały, m szalny, sk u p io n y na sobie
i tym jed n y m punkcie, z którego w ychodzi,
w y try sk a, rozlew a się w kam ienną deltę.
O tej p o rze jest pełen o d d ech u
aż p o górn e szlify, g d zie św iatło
ociera się o swój negatyw .
Skalny oddech: nie zaczerpnięty, trzy m an y
w o d w o d zie, z rosnącym p rocentem , intratny.
R eszta to rysy i kąty załam an ia cała ta p rzy ziem n a geom etria, z której
w y łu sk u ję w iersz, u k ry ty głęboko
Jacek Gutorow, nr. 1970 w G ro d k o w ie; a u to r to m ó w : Wiersze pod nieobecność (1997), Aurora
(2001), X (2001) o ra z d w ó c h k siążek k ry ty czn o lite rac k ic h . M ieszka w O p o lu .
JACEK GUTOROW
78
w anonim ow ości kam ienia.
A le głaz lekce sobie w aży słow a.
N ie d b a o linie. O bojętny m u styl.
Po p ro stu w y p ełn ia swój głazi obow iązek.
O d w racam się. N iebo n a d lasem jest leśne,
p rzew ro tn e. N ic z tego nie w ynika
poza tą jed n ą chw ilą, która w łaśnie zastyga
i o dchodzi.
Samotne drzewo w Chróścinie Nyskiej
D laczego w łaśn ie teraz pow raca obraz
sam o tn eg o d rz e w a na w zg ó rzu , rzeźby
w y d rążo n ej ze św iatła, kredy św itu?
S kąd to słow o, które nic nie znaczy,
szelest liści w w ietrze u kładających się
n a sto p n iach g o d zin , i tylko to?
P rzeszłość i przyszło ść o p ad ły z rosą,
lecz chw ila teraźniejsza pozostaje
szczeliną, cieniem rzu can y m p rzez m yśli,
które są w y d łu ż o n y m echem , spojrzeniem
p rzez okno na w irujące liście i złożenia
kolorów w ledw ie istniejącym pejzażu
szarych chm ur. D rzew o rozłupane, broczące
krw ią, zaw ieszone na szali tego dnia
p o zb aw io n eg o środka. N iczym w skazów ka
na tarczy nieba, zak rzy w io na i kolczasta,
cierń w oku i po kres spojrzenia.
W IE
r
s z r-
D laczego w łaśnie teraz pow raca ten obraz,
zap o m n ian y , p o g rzeb an y na d n ie sztolni,
m o że n ig d y nie p rzy w o łan y , ujęty w locie,
g d y d o p iero form ow ał się w p rzesłanie,
sączący się jak d y m ze zgaszonej św iecy,
gęsty, ale gęstością w zroku? Skąd to słow o
przebijające p rz e z n u rt słów , m igoczące
w odd ali jak św iatło p o d lasem , p o ż y łk o w a n ą
zielenią d nia, jak m an n a, gorzka i niejadalna,
ale jaśniejąca w dłoniach?
Szumakowa
szu m o w in y , biały blask
z w y strzęp io n ą rosą, czaple
lądujące na śró d leśn y ch łąkach.
Polne ścieżki, ich koniugacje,
deklinacje, polne sny, spirale,
k am ienne m ałżow iny, w ręby
jed n a n a d d ru g ą , w zakrzyw ionej przestrzen i,
aż p am ięć przeleje się od n a d m ia ru św iatła
i w y stąp i z b rzeg u
ju ż n iew idocznego.
Falkentau
Siedzą p rzy d łu g im stole
n ak ry ty m białym o brusem .
JACEK GUTOROW
80
Jest lato, głębokie jak u m lau t.
W tej gęstw ie grzęźn ie czas
w p isa n y w ich żyły, nerw y,
liście herald y czn y ch topól.
P ozo stan ą już teraz w k adrze
im p isan y m , zan u rzen i
w tym św ietle aż p o kresy.
N ic ich n ie ocali. N ic ich nie przeżyje,
n a w e t p o p ió ł sy p a n y z dłoni,
sękate słow a u rw a n e w śro d k u zdania.
St. Paul's Cathedral,
Galeria Szeptów
Co pow ied ziałaś? Słyszę kroki, kręgi kroków , kam ienne
obręcze... i tylko kilka słów , jak g d y b y było tylko
kilka słów , a p rzecież w iem , że nie zam y k asz ust.
Ta ściana jest m ieczem , m iesza nam języki - m usim y
m ów ić i uczyć się m ow y, choć w ciąż g u bim y dźw ięki
i zag łu szam y ciszę; łączym y sylaby w piram id y
i pergole, lecz zostają tylko cięcia, p o sza rp an a skała,
pręgi na nocnym niebie. Co pow iedziałaś? Słyszę tylko
szelest nazw , skręconych, rozciętych, pom nożonych.
Jakbyśm y drążyli skalę, szep t po szepcie, rysa na rysie,
* o b ecn ie C h ró śc in a N yska
HI
WIERSZE
jakby dw oje koch an k ó w g rzebało w p o piołach
szukając resztek ż a ru , przetrząsając k ażdy okruch
i k ażd e słow o. I ju ż tylko nadzieja, że jesteśm y
w locie oderw an ej sylaby, w iskrze od płom ienia,
który zam k n ął n a m d ro g ę p o w ro tu , słyszałaś?
Niskie ciśnienie
D uszno. W iatr w koronach d rzew
p o drugiej stronie rzeki. Tutaj d u szn o .
N ie p o m ag a n aw et p iw o w y p ite u M arcela.
Szary błękit nieba jest ro zreg u lo w any.
C oś w isi w p o w ietrzu ; m o d litw a bądź
sk o n cen tro w an y .
Joscfov, maj 2002
]acck Gutoroxu
Paweł Mościcki
* * *
Daj m i n a im ię ja
I przeklnij cicho, n a chw ilę
Z p o n a d m oich brw i czysty obłok
Szept w m in u tę, krok
Daj m i m o m e n t mój
G d zie się rozleje n a d niebem
Tu m ięd zy sto p ą a m n ą
Pow olny, sk u lo n y m rok
Daj m i czego nie trzeba m ieć
Daj co nie m o że być
Pawei M ościcki, u r. 1981, stu d iu je w ie d z ę o k u ltu rz e i filozofię na U n iw ersy tec ie W arsz a w ­
sk im . M ieszk a w W arszaw ie.
S3
WIERSZE
Ju ż tylko ty
I krzyk
* * *
A p o tem m n ie zo staw isz
p ra w d a jak zw ykle
Bez im ienia, w ciągniesz
K ozaki sk u w k ę, zgasisz
m i sło n k o p ra w d a
k ied y jeszcze raz zobaczę
twój sp ocony kark
brw i d w ie łódki, w stro n ę bródki
jakoś tak d o siebie g ad am
póki cię ju ż n ie ma
W padnij p o p ra w isz coś
ja ci p o d a m gorącą herb atę
którą na p e w n o się nie
o p a rz y sz co więcej m ogę
ci d ać to już w iesz
w iersz sam
* * *
W apienne św iatło, su ch e i niem e
O św ietla ciem n y m sklepieniem to
Co zw y k le jest jaw ą na
S traganie głosów
Lecz czasem , w g o d zin ie w ilka
O d ch o d zi za p ió ra snu
Z ciepłym o d d e c h e m żegna się
Po p o k o rn y m chłodzie
O d w ied ziłem , p o zn ałem , zg ubiłem się
A o w ietrze nie m ó w m y g d y w id ać go p o d słońce
Paweł Mościcki
Thomas Bernhard
Dawni mistrzowie*
(fragmenty powieści)
N a tu ra jest teraz w cenie, p o w ied ział w czoraj Reger, i z tego p o w o d u rów ­
n ież Stifter jest teraz w cenie. W szystko, co m a zw iązek z n a tu rą , jest teraz
w m o d zie, p o w ied ział w czoraj Reger, w ięc i Stifter jest te ra z w m o dzie, z ro ­
biła się n a ra z w ielka m oda n a Stiftera. Las jest teraz w m odzie, górskie p o to ­
ki są teraz w m o d zie, w ięc i Stifter zrobił się n a ra z m odny. Stifter z a n u d z a
w szy stk ich na śm ierć, ale stał się n araz, istna katastrofa, b a rd z o m o d n y .
W ogóle w szystko, co sen ty m en taln e jest teraz, to straszn e, w m odzie, jak
w szy stk o zresztą, co zatrąca o kicz, jest teraz w m odzie, p o cząw szy od p o ło ­
w y lat sied em d ziesiąty ch aż d o dzisiaj, do p ołow y lat osiem dziesiątych, se n ­
ty m en talizm i kicz są teraz w m od zie, zrobiła się na nie m oda w literatu rze,
w m alarstw ie, ró w n ież w m uzyce. N ig d y jeszcze nie p isan o tyle sen ty m en -
’ A lle Mcisler. Komódic, © S u h r k a m p V erlag, F ra n k fu r t/M 1985
DAWNI
MISTRZOWIE
talnego kiczu, jak d ziś, w latach o siem dziesiątych, n ig d y jeszcz nie m alo w a­
no ró w n ie k iczow ato a zarazem sen ty m en taln ie, k o m p o zy to rzy prześcigają
się w zajem nie w kiczu i sen ty m en talizm ie, idzie p a n d o teatru , a tam nic
oprócz kiczu, n ieb ezp ieczn eg o dla publiczności kiczu, nic tylko se n ty m e n ta ­
lizm , n aw et w te d y kiedy teatr m a być b ru ta ln y i pełen g w a łtu , m am y na
scenie w y łączn ie o rd y n a rn y k iczow aty sen ty m entalizm . Idzie p a n na w y ­
staw ę, a w y staw ia się p an w yłącznie na n ajo rdynarniejszy kicz tu d z ie ż naj­
ohyd n iejszy sen ty m en talizm . Idzie p an na koncert d o filharm onii, a usłyszy
p an ró w n ież tam w yłącznie kicz i sen ty m en talizm . K siążki są d ziś w p ro st
n afaszero w an e kiczem i sen ty m en talizm em , d latego też zrobiła się n ara z
taka m o d a na Stiftera. Stifter to m istrz kiczu, p o w ied ział Reger. N a d o w o l­
nej stronie Stiftera tyle jest kiczu, że starczyłoby na zaspokojenie kolejnych
pokoleń złaknionych poezji zakonnic i pielęgniarek, po w ied ział. I tak n a ­
p ra w d ę ró w n ież B ruckner jest też przecież tylko sen ty m e n taln y i kiczow aty,
Bruckner to w yłączn ie g łu p a w o m o n u m e n ta ln a , w o sk o w o -o rk iestro w a zatyczka d o u szu . M łodzi tu d z ie ż tak zw an i m łodsi pisarze, któ rzy dzisiaj
zajm ują się niby p isan iem , tak n a p ra w d ę zajm ują się zazw yczaj pro d u k cją
w yłącznie b e z d u sz n e g o i bezm y śln eg o kiczu, tu d zież rozw ijają w sw oich
książkach n a p u sz o n y p ato sem sen ty m en talizm , w ręcz nie d o w y trzy m an ia ,
całkow icie zro zu m iałe p rzeto , że ró w n ież p o śró d nich z a p an o w ała n araz
w ielka m o d a na Stiftera. Stifter, k tó ry w p ro w a d z ił d o w ielkiej, w ysokiej lite­
ratu ry b e z d u sz n y kicz bez gło w y i który zakończył życie kiczow atym sa m o ­
bójstw em , jest n araz w m odzie. Z resztą nie jest w cale takie niepojęte, że
teraz, kiedy sło w o las tu d zież słow a chory las zrobiły się n a ra z m o d n e , kie­
dy las stał się w ogóle pojęciem , z którego jakże często się k o rzysta i które
jakże niecnie się w yko rzy stu je, u ży w a i n a d -u ży w a, stifterow ski górski las,
w y so k o g ó rsk i, sp rzed aje się jak n ig d y d o tą d . [...] W rzeczy sam ej Stifter, tak
n a p ra w d ę , każe m i w ciąż m yśleć o H eid eg g erze, o w y m śm iech u w a rty m
narodow oso cjalisty czn y m filistrze w p u m p a c h . Tak jak Stifter najbezczelniej
w Świecie w y so k ą literatu rę obrócił w p o sp o lity kicz, tak H eidegger, ów
szw arcw ald zk i filozof H eidegger, w p o sp o lity kicz obrócił filozofię, H e id e g ­
ger i Stifter, k ażd y z osobna i na sw ój sp o só b , nieo d w o łan ie i n ieuleczalnie
obrócili p o sp o łu w kicz filozofię i literaturę. H eideggera, za którym u g a n ia ­
ły się całe pokolen ia, w ojen n e i pow o jen n e, i którego jeszcze za życia p o c h o ­
w ały one na w ieczność w odrażających i g łu p k o w aty ch d o k to ratach , osobi­
ście p o strzeg am zaw sze jako filozofa siedzącego na swojej szw arcw aldzkiej
ław eczce, obok żony, która ogarnięta p erw ersyjnym entuzjazm em dla w szel­
86
THOMAS
BERNHARD
kiego szydełkow ania, nieprzerw an ie szydełkuje m u zim ow e skarpety z w ełny
w łasn o ręczn ie p rz e z n ią uzyskanej z heid eggerow skich ow iec. H eid eg g era
nie m ogę sobie inaczej w yobrazić niż na swej ław eczce p rzed sw y m schw arcw ald zk im d o m k iem , obok żony, która na całe życie całkow icie n ad nim z a ­
p an o w ała i która robiła m u na d ru tach w szystkie sk arp ety i która m u w szy st­
kie m ycki d zierg ała na szy d ełk u i która dla niego piekła chleb i tkała pościel
i która sam a m u n a w e t robiła sand ały . H eidegger, p o w ied ział Reger, był, tak
sam o jak Stifter, kiczow aty, z tą sw oją kiczow atą h eid eg g ero w sk ą głów ką.
Tylko że H e id e g g e r był jeszcze bardziej śm iechu w a rty od Stiftera, n a p ra w ­
dę przecież tragicznej postaci, w o d ró żn ien iu od H eideggera, który był za­
wsze tylko komiczny, ró w n ie drobno m ieszczański ciułacz jak Stifter, jed nako
zabójczo o g arn ięty m a n ią w ielkości jak Stifter, przedalpejski słabom yśliciel,
jak sąd zę, p asujący jak ulał na niem iecką z u p ę filozoficzną... H eid eg g er m iał
p o sp o litą tw arz, zu p ełn ie b ez d u ch a, p o w ied ział Reger, by^człow iekiem na
w sk ro ś p o zb aw io n y m d u ch a, b ez k rzty n y fantazji, ani k rztyny w rażliw ości,
p ran iem ieck i filozoficzny p rz e ż u w a cz ju ż straw ionego, n iep rze rw an ie ciel­
na filozoficzna krow a, p o w ied ział Reger, na niem ieckiej filozofii p asiona
i p rz e z d ziesiątk i lat u p strzająca szw arcw ald zk ą łąkę sw oim kokieteryjnym
łajnem . H e id eg g er był, że tak po w iem , filozoficznym oszu stem m a try m o ­
n ialn y m , który w ielu zw ió d ł i u w ió d ł i którem u u d a ło się nab rać całe p o k o ­
lenie niem ieckich hum an istó w . H eid eg g er to odstręczający ep izo d niem iec­
kiej historii filozofii, w której uczestniczyli w szyscy n a u k o w i N iem cy, do
d z iś d n ia uczestniczą. D o d ziś d n ia nie p rzejrzano jeszcze H eideggera d o
końca, na w ylot, heid eg g ero w sk ą krow a jest w p ra w d z ie w y c h u d z o n a, w ciąż
jed n a k odciąga się z jej w y m io n h eideggerow skie m leko. H eid eg g er w sw o ­
ich sfilcow anych p u m p a c h p rz e d sw y m zak łam anym kanciastym d o m em
w T o d tn au b erg u tk w ił w mej pam ięci jak na fotografii, która w szy stk o z d ra ­
d za, m yśliciel-filister w czarnej szw arcw aldzkiej m ycce na głow ie, w której
p ichcono w ciąż na n o w o niem iecką głu p o tę. Z w iekiem m ożem y p o w ie ­
dzieć, że m am y za sobą w iele zabójczych m ód, w szystkie te zabójcze m o d y
na jakąś tam sztu k ę, na jakąś filozofię, jakieś arty k u ły uży tk o w e. H e id eg g er
jest d o b ry m p rz y k ła d e m tego, jak z m o d y n a filozofię, która n ieg d y ś o g a rn ę ­
ła całe N iem cy, nie pozo stało nic prócz garstki śm iechu w arty ch fotografii
tu d z ie ż garstki zasługujących na w y śm ian ie pism . H eid eg g er był filozoficz­
n y m k ram arzem , p aserem , który na swój strag an p rzynosił w y łącznie k ra­
d z io n e tow ary, w szy stk o u H eid eg g era jest z drugiej ręki, jako myśliciel był
i d o d ziś d nia pozostaje p ro to ty p e m wtórności, nie po siad ał niczego, a w szy st­
DAWNI
MISTRZOWIE
H7
ko ściągał, d o sam o d zieln eg o m yślenia b rak o w ało m u d o sło w n ie w sz y st­
kiego. M etoda H eid eg g era poleg ała na tym , że obce, w ielkie m yśli innych,
bez najm niejszego s k ru p u łu sp ro w a d z a ł d o swojej m iary, tak w łaśn ie s p ra ­
w y się m ają. H eid eg g er pom niejszył w szy stk o , co w ielkie, d o tego sto p n ia,
że sp ro w a d z ił je d o w m iarę m ożności niem ieckiej m iary, ro z u m ie p an , możliivic niemieckiego. H eid eg g er to dro b n o m ieszczański ciułacz niem ieckiej filo­
zofii, który niem ieckiej filozofii nało ży ł sw oją kiczow atą szlafm ycę, kiczo­
w atą c zarn ą m yckę, k tó rą p rzecież z a w sze nosił, w k ła d ał na k aż d ą okazję.
H eid eg g er to niem iecki filozof pantoflow o-szlafm ycow y, nic p o za tym , nic
więcej. N ie w iem , p o w ied ział w czoraj Reger, ale kiedy tylko p o m y ślę o Stifterze, p rzy c h o d z i m i d o g ło w y H eidegger, i vice versa. P rzecież to nie p rz y ­
pad ek , p o w ie d z ia ł Reger, że H eidegger, tak sam o jak Stifter, p rz e d e w sz y st­
kim p rz y p a d a ł d o g u stu z asu szo n y m , skostn iałym p an iu sio m , d o d ziś d n ia
p rz y p a d a , tak jak p o k o rn y m zakonnicom tu d z ież u słu ż n y m p ilęg n iark o m
p rz y p a d ł d o g u stu Stifter, którego sp o ży w ają jak u lu b io n e d an ie, tak jak
sp o ży w ają H eid eg g era. W N iem czech H e id eg g er jest d o d ziś d n ia u lu b io ­
n y m filozofem w d am sk im to w arzy stw ie. H eidegger, ten damski filozof, na
niem iecki a p e ty t filozoficzny szczególnie apetyczny, o b iad o w y filozof p ro ­
sto z uczo n y ch p ateln i. W d ro b n o m ieszczań sk im to w arzy stw ie, ale i w arysto k ra ty c z n o -d ro b n o m ieszc z a ń sk im , jak że często już na p rz y s ta w k ę p o ­
dają w am H eid eg g era, led w ie zdejm ie się w ierzchnie okrycie, n a w e t w cze­
śniej, częstują w as kaw ałkiem H eid eg g era, nim się usiądzie, g o sp o d y n i p rz y ­
nosi n a srebrnej tacy p lasterek H eid eg g era, że tak p ow iem , razem z sherry.
H e id eg g er to zaw sze d o b rz e p rz y rz ą d z o n e filozoficzne d an ie, m o żn a je p o ­
d a w a ć w sz ę d z ie i o każdej po rze, p o w ied ział Reger, że tak po w iem , na k aż­
d y m d w o rz e . N ie zn a m dzisiaj ż a d n e g o filozofa rów nie z d e g ra d o w a n eg o
jak H eidegger. R ów nież w filozofii H eid eg g er już w ogóle się nie liczy, jesz­
cze p rz e d dziesięciom a laty w ielkim n ib y m yślicielem był, a teraz straszy
tylko, że tak po w iem , p o p seu d o in telek tu aln y ch dw o rach , w p se u d o in tele k tualn y ch to w arzy stw ach , i d o całego ich jakże n a tu ra ln e g o zak łam an ia d o ­
rzu ca jeszcze sw oje, jakże sztu czn e. Tak jak Stifter, H eid eg g er to czytelniczy
p u d d in g , w p ra w d z ie n iesm aczny, ale jakże lek k o straw n y dla przeciętnej
niem ieckiej d u sz y . Z d u c h e m m a H e id eg g er ró w nie niew iele w sp ó ln eg o , jak
Stifter z poezją, pro szę m i w ierzyć, w d zie d z in ie filozofii oraz poezji obaj są
p ra k ty c z n ie b e z w arto ści, p rz y czym osobiście staw iam Siftera w yżej od
H eid eg g era, który m n ie zaw sze w y łączn ie tylko odstręczał, u H eideggera
bow iem w szy stk o w y d a w a ło m i się w yłączn ie tylko odpychające, nie tylko
88
THOMAS
BERNHARD
szlafm yca H eid eg g era na głow ie, a na n o gach te jego zim o w e kalesony, w ła ­
sn oręcznie u tk a n e p rzed w łasn o ręczn ie p rzez niego o g rzew an y m piecem ,
nie tylko w łasn o ręczn ie p rzez niego w y stru g a n a laska sz w a rc w ald zk a, lecz
ró w n ież w łasnoręcznie p rzez n ieg o w y stru g a n a szw a rc w ald zk a filozofia,
w szy stk o u tej tragikom icznej postaci w y d aw ało mi się odpychające, z a ­
w sze m n ie d o cna o d p y ch ało , kiedy tylko o tym pom yślałem ; w w y p a d k u
H eid eg g era w ystarczyło mi p rzeczy tać jed n ą linijkę, a już m nie odrzucało;
H eid eg g era o d czu w ałem zaw sze jako szarlatan a, który w szy stk o i w szy st­
kich w okół siebie w yłącznie i zaw sze tylko w y k o rzy sty w ał, a p o tem w z a ­
m yślonej pozie p rzesiad y w ał sobie na tej swojej ław eczce w T odtnauberg.
N a m yśl o tym , że n aw et n iep o sp o lite u m y sły d ały się nabrać n a H eidegge­
ra, że n aw et jedna z m oich najlepszych przyjaciółek napisała o H eid eg g erze
dysertację, w d o d a tk u jeszcze całkiem serio, jeszcze dzisiaj b iorą m nie m d ło ­
ści, p o w ied ział Reger. O w o nic nic jest bez przyczyny jest już najbardziej śm ie­
chu w arte, oznajm ił Reger. Ale N iem com im ponuje cały ten rw etes, p o w ie ­
dział Reger, N iem cy o d czu w ają w ręcz p o trzeb ę owej niezdrow ej afektacji,
jest to jedna z jakże dla nich ch arak tery sty czn y ch ich cech. C o zaś tyczy się
A ustriaków , to ci są w tym w zg lęd zie jeszcze d u ż o gorsi. O glądałem całą
serię fotografii, które H eideggerow i, który w y g ląd ał jak e m ery to w a n y oficer
sz ta b o w y z b rz u sz k ie m , zrobiła b a rd z o u ta le n to w a n a artystka fotografii,
p o w ied ział Reger, jeszcze p a n u je kiedyś pokażę. N a tych fotografiach H e­
id eg g er w staje z łóżka, H eid eg g er kładzie się d o łóżka, H eid eg g er śpi, b u d zi
się, w k ład a kalesony, podw ija p o d k o lan ó w k i, połyka łyk m ło d eg o w in a,
w y ch o d zi ze sw eg o kanciastego d o m u i w p a tru je się w h o ryzont, stru g a
sobie kijek, w k ład a m yckę, zdejm uje z głow y m yckę, trzym a m yckę w rę­
kach, rozstaw ia nogi, p o d n o si głow ę, o p u szcza głow ę, w k ła d a p ra w ą dłoń
w lew ą d ło ń żony, a żona w k ład a lew ą d łoń w jego p raw ą, chodzi przed
d o m em , chodzi za d o m em , idzie d o d o m u , idzie od d o m u , czyta, je, m iesza
łyżką w zupie, kroi sobie kaw ałek (w łasnoręcznie upieczonego) chleba, otw ie­
ra (w łasnoręcznie nap isan ą) książkę, zam yka (w łasnoręcznie napisaną) książ­
kę, pochyla się, n ap ręża, rozpręża, prostuje, i tak dalej, p o w ied ział Reger.
Z biera się od tego na w ym ioty. Jeżeli w agnerofiie są nie d o w y trz y m an ia , to
co m ów ić o heideggerofilach, pow ied ział Reger. O czyw iście jed n a k nie m a
m o w y o p o ró w n y w a n iu H eideggera z W agnerem , który był p ra w d z iw y m
g en iu szem , d o którego faktycznie bardziej niż d o kogokolw iek stosuje się
pojęcie geniuszu, p o d czas g d y H eid eg g er byl tylko n iep o zo rn y m i w tó rn y m
filozofkiem . H eid eg g er byl, to rzecz pow szechnie zn an a, najbardziej ro z­
DAWNI
MISTRZOWIE
89
p u szczo n y m bobasem niem ieckiej filozofii w całym stuleciu, a zarazem naj­
m niej znaczącym . P ielgrzym ow ali d o H eideggera p rze d e w szystkim ci, k tó ­
rzy m ylili filozofię ze sz tu k ą k ucharską, ci, którzy filozofię brali za sztu k ę
g o to w an ia, w y sm ażan ia i zapiek an ia, co zresztą ab so lu tn ie o d p o w ia d a nie­
m ieckiem u sm ak o w i. H e id eg g er u trzy m y w ał w T odtnauberg sw ój d w ór,
staw iał siebie na sw y m szw arcw ald zk im cokole i jak św iętą krow ę po zw alał
się łaskaw ie p o dziw iać g aw iedzi. N aw et w ydaw ca z północy N iem iec, w z b u ­
dzający p o d z iw i n ap aw ający lękiem , w n abożnym sk u p ie n iu z ro z d z ia ­
w io n ą gębą p a d l na kolana p rzed H eideggerem , jakby o zach o d zie słońca
oczekiw ał od siedzącego na swej ław eczce H eideggera w y staw io n ej w m o n ­
strancji dla adoracji, że tak po w iem , hostii d u ch ow o-intelektualnej. W szy­
scy ci, k tórzy pielg rzy m o w ali d o T odtnauberg d o H eideggera, w y staw ili się
na p ośm iew isko. P ielgrzym ow ali, że tak pow iem , do filozoficznego Szw arc w a ld u , aby na św iętej górze H eideg g erb erg paść na kolana p rz e d sw y m
idolem . O tym , że ten ich idol na płaszczyźnie d u ch a byl k o m p letn y m nic­
poniem , ab so lu tn y m zerem na p lanie d u ch o w y m , nie m ieli rzecz jasna p rzy
całej swojej tępocie zielonego pojęcia, p o w iedział Reger. E pizod heideggerow ski jest w szak że p ouczającym p rzy k ład em k u ltu filozofa, panoszącego
się w śró d N iem ców . C zepiają się zaw sze nie tych, co trzeba, pow ied ział
Reger, takich jak oni sam i, g łu p aw y ch tu d z ież w ątpliw ej sław y. N ajgorsze
jednak, p o w ied ział w reszcie, że jestem sp o k rew n io n y i z jed n y m i z d r u ­
gim , ze Stifterem od stro n y m atki, z H eid eg g erem od stro n y ojca, to d o p iero
g roteska, p o w ied ział w czoraj Reger.
Thomas Bernhard
przełożył Marek Kędzierski
M arek Kędzierski
Reger contra Heidegger:
zapalczywe tyrady Bernharda
„Tak z w a n y człow iek d u ch a spala się i zu ży w a w sw oim , jak sądzi, ep o k o ­
w y m dziele, p o to, by w końcu o kazać się śm iechu w arty m , m oże się n a z y ­
w ać S ch o p en h au er b ą d ź N ietzsche, całkiem obojętne, m ógł to być Kleist czy
Voltaire, a m y w id z im y tylko w yw ołującego w zru sz en ie człow ieka, który
n a d u ż y ł swej głow y p o to, by na koniec d o p ro w a d zić siebie ad absurdum.
N a którego ru n ęła i którego prześcignęła historia. W ielkich m yślicieli w sta ­
w iliśm y d o gablot bibliotecznych; na w ieczny śm iech skazani, gapią się z nich
teraz n a nas, p o w ied ział, p o m yślałem . D zień i noc słyszę jęki i lam enty w iel­
kich m yślicieli, których zam k n ęliśm y w bibliotekach, w szystkich tych śm ie­
chu w arty ch w ielkich d u ch em , skurczonych do ro zm iaru głów ki za szkłem ,
p o w ied ział, p o m yślałem . W szyscy oni porw ali się na n atu rę, popełnili kar­
d y n a ln y grzech w o b e c
d u c h a, i za to spotyka ich kara, za to zostaną
na zaw sze zam knięci p rzez nas w bibliotecznych gablotach. W naszych bi­
blio tek ach d u sz ą się b o w iem tylko, taka jest p ra w d a . N asze biblioteki są, że
tak po w iem , zak ład am i karnym i, w których u w ięziliśm y naszych w ielkich
REGER CONTRA
HEIDEGGER
91
d u ch em , K anta n atu ra ln ie w osobnej celi, tak jak N ietzschego, jak S chopen­
h a u e ra , Pascala, V o ltaire'a, M o n ta ig n e 'a , w szyscy n ajw ięksi odo so b n ien i
w o d d zieln y ch celach, w szyscy inni w zbiorow ych, ale w szyscy na zaw sze
i na stałe, m ój drogi, p o w sze czasy i w nieskończoność, taka jest p ra w d a .
I b iad a tem u, sp o śró d w innych tej kardynalnej zbrodni, co p o dejm ie pró b ę
ucieczki, b iada tem u, który się w ym knie - natychm iast zostanie, że tak p o ­
w iem , u ziem iony i w yśm iany, taka jest p raw d a. Ludzkość potrafi skutecznie
się p rzed takim i w ielkim i duch em chronić, pow iedział, pom yślałem . Duch,
gdziekolw iek by się tylko pojaw ił, natychm iast zostanie uziem iony i u w ię­
ziony, i n atu raln ie też od razu o stem plow any jako t e n
bez
ducha,
po w ied ział, p o m y śla łe m ..."
[Przegrany)
13 stycznia 1947 roku A n to n in A rtau d , jeden z n aw ied zo n y ch R eform ato­
rów d w u d z ie sto w ie c z n eg o teatru i życia, w ygłosił w pary sk im V ieux-Colom bier od czy t, za p o w ia d a n y jako h isto ria au ten ty czn y ch przeżyć, z w ią za ­
nych z terap ią w strząso w ą i chem iczną, a n a stęp n ie z tzw . terap ią p rz ez
sztu k ę, którym p o d d a ł się w czasie d łu g o letn ieg o po b y tu w zak ład zie p sy ­
chiatry czn y m w R odez. Histoirc vecu par A-M omo, fete a łete par A A , avec 3
poemes declamćs par 1'auteur - sied em set osób p rzyszło posłu ch ać sły n n eg o
lu n aty k a (choć jego p arę m iesięcy w cześniej w y d a n a książka „rozeszła się"
zaledw ie w 666 egzem plarzach). A rtaud m iał już za sobą niedługie, acz wielce
in te n sy w n e życie, z d a rz a ły m u się p u b lic z n e u tarczk i z p ro w o k o w a n ą
„w celach arty sty czn y ch " publicznością. Tym razem o p o w iad a ł b ez m ała
trzy g o d zin y o sw oich p o d ró żach i przejściach w zakładach p sy ch iatry cz­
nych, czytał, recytow ał w iersze, krzyczał, m ilczał, im p row izow ał, ch o d ził
po sali i m ilkł nagle na całe m in u ty . W p e w n y m m om encie w yznał: „Próbuję
wejść w w aszą skórę i d o sk o n ale ro zu m iem , że to, co w am m ów ię, w ogóle
w as n ie interesuje. To w ciąż teatr, ja k zd o b y ć się na p ra w d z iw ą szczerość?".
N a koniec, zbity z tro p u , p rzestał m ów ić na dobre. O d u p o k o rz en ia u ra to ­
w ał go siedzący w p ierw szy m rzęd zie A n d rć G ide, który p o d sz e d ł d o ch o ­
rego i w ziął w objęcia.
T hom as B ernhard (który p o n o ć nap isał w m łodości pracę o teatrze A rtau da) tylko w yjątk o w o w y stęp o w ał publicznie, a i w ów czas to nie on, lecz
raczej sp ro w o k o w an i p rzez niego notable na w idow ni tracili n ad sobą p a ­
n o w an ie. G w ałtow ność, napięcie, in ten sy w n ość ch arak teryzujące jego (lite­
MAREK
92
KĘDZIERSKI
racką) biografię, p rzen o sił na sw e zap erzo ne postaci. A n tonin A rta u d m ó ­
głby należeć d o galerii sam o tn y ch ekscentryków często o p isyw anych p rz ez
T hom asa B ernharda, od cierpiącego m alarza Straucha z Mrozu (1963), aż po
b ezd o m n eg o intelektualistę M u rn au a z sum m y pisarza, pow ieści W ym azy­
wanie (1986).
W m oim m n iem an iu , cały doro b ek B ernharda, a więc oprócz k ilk u n astu
d ra m a tó w ró w n ież pow ieści i poezja, dom aga się czytania na głos - u sły sze­
nia na głos. A by zap rezen to w ać „teatralność" późnej p rozy B ernharda p o ­
służyłem się - w zrealizo w an y m w krakow skim Teatrze A telier sp ek tak lu Ja
- w trzeciej osobie, który w bieżący m sezonie znajduje się w re p e rtu a rz e Te­
a tru R ozm aitości w W arszaw ie - konw encji (fikcyjnego) w ieczoru au to rsk ie­
go. N ieco p rzew ro tn ie - jako że o ile m ożna sobie w yobrazić a u to ra T hom a­
sa B ernharda czytającego - prow okacyjnie - d łu ższy w y w ód o p rzytłaczają­
cym g en iu szu G lenna G oulda z pow ieści Przegrany, a m oże i stronniczy i nie­
sp ra w ie d liw y atak na H eid eg g era z Dawnych mistrzów), to postać m ów iąca
o P au lu W ittgensteinie to ju ż zd ecy d o w an ie bardziej „bohater" B ernharda.
Tak w ięc w trakcie o d c z y t u tw órca jakby p rzeo b rażał się w w y tw ó r swej
prozy.
Taki fikcyjny w ieczó r au to rsk i. Być m oże jest to sw ego rodzaju n adużycie,
trzeb a jed n ak w ziąć p od u w agę, jak często w u tw orach kontrow ersyjnego
A ustriaka cieniutka jest linia oddzielająca autobiograficzne od fikcyjnego:
w fikcyjnych p o w ieściach m o ż n a d o sz u k a ć się tyle sa m o au to b io g rafii
(zw łaszcza d o w ied zieć się o tym , czego B ernhard nie znosił), jak w pięciu
tom ach jego p rozy autobiograficznej - beletryzacji. P rzenikanie się rzeczy­
w istości i fikcji, sk ą d in d ą d n o rm aln e dla au to ra tak in tensyw nie (niektórzy
pow iedzieliby: narcystycznie) skupionym na swej twórczości, każe n am pytać,
g d zie jest granica m ię d z y jego publicznym i a p ry w atn y m i w ystąpieniam i,
czy to, co należy d o sfery pryw atn ej nie w eszło do do m en y publicznej - jeśli
nie za p rzy zw o len iem p isarza, to (w brew oficjalnym zaprzeczeniom ) być
m o że z jego w oli.
N arrato rzy Bernharda - zarów no ci relacjonujący w pierwszej, jak i w trzeciej
osobie - w kładają w usta bohaterów powieści w ielostronicowe tyrady, przery ­
w a n e m ech an iczn ie zn ak am i p rzy to c z e n ia: „ p o w ie d z ia ł", „p o m y śla ł" to ty p o w y zabieg B ernharda, w późniejszych utw orach zak rzep ły w m an ie ­
REGER CONTRA
HEIDEGGER.
93
rę stylistyczną. N ie m ożna uciec od sztu k i i sztuczności, nie m ożna uciec od
W iednia, nie m ożna uciec od rodziny, tak sam o jak nie m ożna uciec od sie­
bie - n a w e t w ted y , gdy się siebie nie znosi.
M ożna w szak że p r ó b o w a ć
uciekać od siebie i p isarz T hom as Bern­
hard p rzez całe życie podejm ow ał takie próby. Z takiej ucieczki w d ru g ie g o
człow ieka uczynił B ernhard zasad ę konstrukcji fabularnej. Istotnym i źró ­
dłam i w ew n ętrzn ej d y n am ik i jego p ro zy jest zespół taktyk (a m oże strategii)
zb u d o w a n y c h w okół postaci, którą m ożna by n azw ać b l i ź n i m . Bliźni to
p ostać fikcyjna, n ieraz rzeczyw ista, na którą B ernhardow ska perso n a d o k o ­
nuje projekcji w łasn eg o spojrzenia na św iat, charakteryzującego się w p ra w ­
dzie n iep ew n o ścią siebie, ale nie w olnego od zapalczyw ości i agresyw ności,
postać, którą obarcza sw oim ob rzy d zen iem , w strętem d o św iata ubogich
d uch em , i któ rą w y p o saża w tę elem en tarn ą sam otność, rozstrzygającą u B ernharda - o sto su n k u m iędzy in d y w id u u m a resztą św iata. Tej elem en ­
tarnej sam otności Persona B ernharda - która jest aw atarem p isarza - d o s ta r­
cza istotnego św iad k a.
B ern h arn d o w sk a Persona - św iad o m o ść stojąca za sam o tn ik am i, z a lu d ­
niającym i św iat p rozy B ernharda - w cielona w b oh atera u w ik łan eg o w k o n ­
flikt z nieczułym św iatem , św iad o m a swej zasadniczej sam otności, p o sz u ­
kuje in sty n k to w n ie bliźniego - sw ego tow arzy sza niedoli. Sądy tego sa m o t­
nika o dznaczają się p rzenikliw ością i kategorycznością kogoś, kto nie m oże
nie z au w aży ć słabości i w ad innych, ale św iad o m y jest tych słabości i w ad
rów nież u siebie. N iesm ak iem i o b u rzen iem n ap aw a go m yśl tak o innych,
jak i o sobie. Ó w n iesłychany egocentryk szuka w innych - i znajduje! siebie. O b rzy d zen ie w yw ołuje w nim zaró w n o fakt odkrycia siebie w in­
nych, jak i innych w sobie.
W yrzekając się p o w in o w actw a krw i - ileż razy bo h atero w ie odw racają się
od rodziny, uciekają od niej, próbują uciec, nie m ogą - B ernhard sw o b o d n ie
(nieraz bezcerem onialnie) sięga d o cu d zy ch biografii, na których m odeluje
sw e postaci, p ra w d z iw e osoby um ieszcza w n iep raw d ziw y ch historiach. Tak
jest z G lennem G ou ld em w pow ieści Przegrany.
Sw ego czasu, w sali k rakow skiego k o n su latu zadem o n stro w aliśm y Bern­
hard a (którego a n ty n a ro d o w e teksty czytał P iotr Skiba) piętnującego A u ­
94
MAREK
KĘDZIERSKI
strię - także B ernharda rów nie n iew y b red n ie atak o w an eg o p rz e z A u stria ­
k ów (głosem o b u rzo n y ch cztelników i w id zów z listów i a rty k u łó w o p u b li­
k o w an y ch w prasie). O becnie, w zap re z en to w a n y c h fragm entach głów nym
tem atem nie jest ju ż b ez p o śre d n io morbus austriacus, tylko raczej ro zw ażan ia
z w ią z a n e z intelektualnym i fascynacjam i p isarza, uw agi o jakże d w u z n a c z ­
nej n atu rze g eniuszu, bliskości d o k o n an ia i choroby. G dzie bardziej niż w for­
m ie p u b liczn eg o czytania m ożna się sk o n centrow ać na tym istotnym ? - p o ­
stać na p o d iu m daje głos sw oim tekstom , m ów i do publiczności, nie p o d p ie ­
rając się fabułą, fikcyjnym i p ostaciam i, rezygnując z iluzji scenicznej staje się
postacią na najw ażniejszej scenie, p o zb a w io n ą iluzji, choć stw arzającą ilu ­
zję.
N a koniec refleksja, że treść tego, co m ó w ią n a rra to rz y B ernharda, w y k a ­
zuje w sp ó ln e założenia z tym , co jakże często - i z rów ną w ew n ętrzn ą sprzecz­
nością (rzekom o) głosił A rta u d . Jeżeli o b raz św iata, kreślony piórem p isa­
rza, sprzeciw ia się au to ry teto w i zasad y L/f pictura poiesis, dzieje się tak d la ­
tego, że p isarz (tak B ernhard, jak A rtau d ) sprzeciw ia się, z iście gnostyczn y m rad y k alizm em , p o g ląd o w i, jakoby (to, co) rzeczyw iste zasłu g iw ało n a
w y w a ż o n y opis. Św iat stw o rzo n y p rz e z d em iu rg a jest tyleż źle pom yślany,
jak złośliw y. Jed y n y m sensem istnienia w takim Świecie m oże być - logicz­
n ie bio rąc - rew olta p rzeciw n ie m u , p rzeciw rzeczyw istości, przeciw rz e­
c zy w istem u . Racją istnienia m yśli jest w yłącznie istnieć przeciw faktom ,
w b rew rzeczyw istości. Ślepota byłaby w y baw ieniem . G oya byłby jedynym
m alarzem g o d n y m tego zad an ia. Stąd b o h ater Dawnych mistrzów, Reger, p rze­
ciw staw ia G oyę El Greco. C on tra H eidegger. C ontra El Greco. W sposobie
p a trz e n ia . A co ze słuchaniem ?
Posłuchajcie, co m a d o p o w ied zen ia B ernhard - p rzeb ran y za w y p o w ia ­
dającego jego słow a aktora.
Marek Kędzierski
„In" - w trzeciej osobie. S ceniczna prezen tacja p ro zy T h o m a sa B e rn h a rd a (Przegram/, D aw ni
m istrzowie, Bratanek Wittgensteina). S to w a rz y sz e n ie T eatr A telier K raków , w w y k o n a n iu M a rk a
K ality. P rz ek ład , w ybór, reży se ria M arek K ędzierski. P rem iera sp e k ta k lu w K rak o w ie 2000 ro k u .
O b ecn ie w re p e rtu a rz e w a rsz a w sk ie g o T eatru R ozm aitości. © S u h r k a m p V erlag, F r a n k fu r t/M .
A u to ry zacja sp e k ta k lu w 2001. Polski p rz e k ła d Bratanka W ittgensteina, O ficyna L iterack a K ra­
k ó w 1997, Przegrany, C z y te ln ik W arszaw a 2002, D awni m istrzowie w p rz y g o to w a n iu (u k a ż ą się
n a k ła d e m C z y te ln ik a w IV k w a rta le 2003 roku).
AUTORZY
„KWARTALNIKA ARTYSTYCZNEGO"
W 2002 ROKU
Jehuda Amichaj • Łukasz Bagiński • E dw ard
B alcerzan • M a łg o rz ata B a ra n o w sk a • Ewa
Bathelier • Anna Błasiak • Jan Błoński • Jacek
Bolewski SJ • K atarzyna Boruń • K azim ierz
Brakoniecki • Marzena Broda • Tomasz Burek
Marcin Cielecki • M arek C z u k u • K rz y szto f
Ćwikliński • Mirosław Dzień • Leszek Engelking
H ans M agnus Enzensberger • A leksander Fiut
Jerzy Gizella • Michał G ło w iń sk i • H e n r y k
G r y n b e rg • Jacek G u to r o w • Julia H a r tw ig
F r ie d r ic h H ó l d e r l i n • A n n a J a n k o • J e rz y
Jarniewicz • A leksander Jurewicz • G rzegorz
K alinow ski • M arek K ędzierski • B og u sła w
Kierc • Jarosław Klejnocki • ks. Janusz Kobierski
J u lia n K o r n h a u s e r • T om asz K o r z e n io w s k i
R yszard Krynicki • J a n u s z K ry sz ak • Józef
Kurylak • Bogusława Latawiec • Elżbieta Lem pp
Antoni Libera • Ludmiła Marjańska Aleksandra
M elbechowska-Luty • Henri Meschonnic • Piotr
M i c h a ł o w s k i • C z e s ł a w M ił o s z • R a fa ł
M o c z k o d a n • G r z e g o r z M u s ia ł K r z y s z t o f
M yszkow ski • A n n a N asiłow ska K azim ierz
Nowosielski • Aleksandra O lędzka-Frybesow a
• M ieczysław O rski • A r k a d iu s z Pacholski
Piotr Piaszczyński • E d m u n d Pietryk Joanna
P o llaków na • A d a m P rz eg a liń sk i K rystyna
Rodowska • Jan Różewicz • Tadeusz Różewicz
Piotr Siegel • Irena Sławińska • Ewa Sonnenberg
J a n u s z Styczeń • M aria n S z a rm a c h L eszek
Szaruga • Janusz Szuber • A driana Szym ańska
W is ła w a S z y m b o r s k a • B o le sła w T ab o rsk i
ks. Jan T w ardow ski • H enryk W aniek Piotr
W ojc iec h o w sk i • Z ofia Z a r ę b i a n k a • P io tr
Z ettinger • Zbigniew Żakiewicz
k
CONFRONTATIONS
P OL I S H
ART
2003
MALARSTWO
RZEŹBA
GRAFIKA
44 ARTYSTÓW
ŻYJĄCYCH
POZA
KRAJEM
may 3 - ju ne 3, 2003
Modern ART Gallery
3240 Wilshire Blvd
LA, California 90010
wydarzenie sponsorowane przez
POLSKI KONSULAT GENERALNY
w Los Angeles
4.5-3.6.2003 r.
M o de rn A rt G allery in Los A ngeles
VAR IA
Ks. Witold Broniewski
O kontemplacji (1)
D istra c tio n czy k o n te m p la c ja ?
W d ru g iej p o ło w ie sied em n asteg o w ieku Blaise Pascal ubolew ał n a d p rz y ­
krą ułom nością ludzi - distraction. Distraction - jako ro zp ro szen ie u w ag i,
roztargnienie, rodzaj rozkojarzenia - sp raw ia, że człow iek zap o m in a o s p ra ­
w ach istotnych, d oniosłych i p rzesądzających. P rzy p raw ia ona o nieistotność p o jm o w an ia, o d czu w an ia, oceniania. T ow arzyszy człow iekow i niby
złow rogi cień - w e w szystkich epokach.
N e g a ty w n e p rzejaw y cyw ilizacji - zgiełk i hałas, jazgot i pośpiech, o p a n o ­
w ują śro d k i p rz e k a z u , m ach in ę o rg an izo w an ia ro zry w e k i tury sty k i, o p a n o ­
w ują d u ż e połacie życia p u b licznego, a także in d y w id u a ln y styl.
Trzeba dużej dojrzałości, a ściślej m ów iąc, p o trz eb n e jest u z n a w a n ie p ra w ­
dy, u w rażliw ien ie na w artości, m iło w an ie człow ieka i Stw órcy, aby w y rw a ć
się ze ślep eg o zau łk a ogłupiającego rozproszenia. W n a stęp stw ie n e g a ty w ­
nych przejaw ów cywilizacji dla w ielu w spółczesnych kontem placja jest czym ś
obcym i obojętnym . N iechętnie, a n aw et w rogo zw ykli od n o sić się d o niej.
Z drugiej stro n y w arto zau w aży ć, że są przecież i tacy, któ rzy szu k ają oaz
ciszy, spo k o ju i kontem placji.
P rzyszłość naszej k u ltu ry i cyw ilizacji w n iem ałym sto p n iu zależeć b ędzie
od tego, w jakiej m ierze ży w a (lub m artw a) będzie w niej kontem placja.
K o n tem p lacja
C zym jest kontem placja? Stanow i ona p ew ien splot, w którym p o zn an ie
łączy się z p rzeży w an iem . Jakie p o zn an ie z jakim przeży w an iem ? O tóż nie
każde. Skoro kontem placja w yklucza m yślenie polegające na takich c z y n n o ­
ściach p o zn aw czy ch jak an alizo w an ie, p o ró w nyw anie, d o w o d zen ie, w n io ­
skow anie... Póki zachodzi tru d p o szu k iw an ia, bad an ia, dociekania, nie m oże
naro d zić się kontem placja. W niej zaw sze m am y d o czynienia z o g ląd em ,
który b ąd ź p o p rz e d z a , b ąd ź zw ieńcza m yślenie. O glądow i d u ch o w e m u czę­
VAR I A
sto to w arzy szy ogląd zm ysłow y. W ów czas duch o w o ść p o zn an ia sp lata się
z n aocznością.
A p rz e ż y w a n ie kontem placyjne? O no odznacza się takim i stan am i d u sz y
jak, z jednej stro n y zachw yt, p o d ziw czy n aw e t olśnienie, a z drugiej p o sta ­
w a p rzy jazn a, życzliw a, cześć i m iłow anie. A dzieje się tak dlatego, p o n ie ­
w a ż u p o d sta w kontem placji leży o d k ry w an ie w artości i doskonałości. To
w łaśn ie im p rz y słu g u je u zn an ie i b ezin tereso w n e m iłow anie. N ie trzeba
d o d aw ać, że k o n tem p lo w an ie idzie w p arze z radością. I nic w tym d z iw n e ­
go. To p rzecież w artości rad u ją człow ieka.
K o n tem plujący nie tylko p o zw ala obiektow i k o n te m p lo w an em u być sobą
bez ż a d n e g o u szczerb k u , ale n ad to cieszy się tym , że obiekt jest i że jest
w jak im ś sensie i w jakim ś sto p n iu d oskonałym .
A bezin tereso w n o ść, przyjazność i m iłow anie nie d o p u szczają oczyw iście
ani żą d z y p o siad an ia, ani żąd zy w ład an ia, ani tym bardziej w oli niw ecze­
nia. K ontem placja w yklucza w ięc w olę p rzy w łaszczania sobie i p o d p o rz ą d ­
k o w y w an ia sobie w artości. Zaborczość, zachłanność, w ładczość... to p o sta ­
w y obce, w rogie kontem placji. M ają się d o siebie jak ogień i w oda.
K ontem placja m oże pojaw ić się w ów czas, kiedy człow iek zd o b y w a się na
w yciszenie. A w yciszenie byw a podw ó jn e. C hodzi nie tylko o w yciszenie
p o zn a w c z e „unieru ch am iające" m yślenie, a tym bardziej przezw yciężające
ro zp ro szen ie. C hodzi rów nież o w yciszenie polegające n a w y zw o len iu się
z p o ż ą d a ń i w oli zaw ład n ięcia - w celach sam olubnych.
P o d o b n ie jak kontem placja zaw iesza p o szu k iw an ia i m yślenie, zaw iesza
też d ziałan ie i zaan g ażo w an ie. K ontem placja nie jest bow iem tw orzeniem ,
lecz m iłującym og ląd em . N ato m iast m oże ona p o p rz ed za ć tw orzenie, d a ­
w a n ie św iad ectw a, zaan g ażo w an ie. M oże je rów nież w y w o ły w ać i oczysz­
czać.
P rz e d m io t kontem placji m oże być różny. M ożna k o n tem plow ać p rz y ro ­
dę, ale i człow ieka. M ożna rów nież kontem plow ać dzieła człow ieka, w szcze­
gólności k ied y są tw órcze i w ielkie. Tak czy inaczej kon tem p lu je się zaw sze
w artości. K ontem plujem y tedy piękno, dobro, p raw d ę, św iętość. W szakże
raczej nie „ogólnie", a w ięc w artości „jako takie". K ontem plujem y ich nie­
przeliczo n e „w cielenia" czy „uo so b ien ia". C hociaż na kontem plację z a słu ­
g ują n a d e w sz y stk o w arto ści w ielkie, to przecież k o n te m p lu jem y je nie
w „ o d e rw a n iu ", ale w postaciach skonkretyzow anych.
Jak jeszcze zobaczym y, m o żem y w yróżnić trzy, w zg lęd n ie cztery rodzaje
kontem placji: kontem plację zw yczajną i p rostą (co w szakże w cale nie prze-
VA It I A
kreślą o g ro m n eg o olśnienia i żarliw eg o m iłow ania), kontem plację n a u k o ­
w ą, a w ięc w yrastającą z b a d a ń n au k o w y ch jako ow oc p oznaw czy, w reszcie
kontem plację filozoficzną, która bynajm niej nie odcina się od kontem placji
przed naukow ej, ale g óruje nad tam tą św iad om ością w y rosłą z głębokich
p y ta ń i silnych u w rażliw ień . W reszcie m oże kontem placja czerpać z w ied zy
religijnej, także objaw ionej. M ów im y w ó w czas o kontem placji religijnej.
Rzecz jasna, że w szy stk ie cztery kontem placje m ogą odcisnąć sw e p iętn o
na sztuce, która staje się w ted y jakby zap isem kontem placji.
K o n tem p lacja p rzy ro d y
K ontem placja p rzy ro d y stan o w i n ajprostszą jej postać. N aw et dzieci p o ­
trafią zachw ycić się n p . k rajobrazem , w szczególności jego pięk n em . Ale
także zw iew n y m m otylem . Taka kontem placja nie dom aga się żad n y ch p rz y ­
goto w ań p o zn aw czy ch o raz żad n y ch u zd o ln ień czy spraw n o ści n a d z w y ­
czajnych. R odzi się jakby sam o rzu tn ie. Piękno p rzyrody skłania d o k o n tem ­
placji, ale nie o no jedno. Być m oże, jeszcze bardziej „zniew alają" człow ieka
żyw ioły. K iedy człow iek p rz e p ra w ia się p rz e z m orza i oceany, o g ro m n y m
w ysiłkiem zd o b y w a szczyty górskie, p rzem ierza stepy i p ustynie, p rz e d z ie ­
ra się p rzez puszcze... zaczyna od czu w ać, co to są żyw ioły. Z aczyna uczyć
się now y ch m iar i w ielkości, które skrojone są inaczej niż po lu d zk u .
Jeśli w ie d z a p o d p o w ia d a m u ro zm iary p rzestrzen n e i czasow e w szech ­
św iata, jeszcze o w iele zaw rotniej o d czu w a i p rzeży w a „n ieo d g ad ły " oczom
kosm os, k tó ry p o n iek ąd go p rzytłacza. M ikrokosm os na o d w ró t oszałam ia
go sw ą znikom ością. W tedy z kolei m oże rosnąć jak tytan. W jednym i d r u ­
gim p rz y p a d k u w y o b raźn ia nie d o trzy m u je m u kroku. N iebo, p rz e stw o rz a ,
w o d a, p u sty n ia , puszcza, góry... w szy stk o to zw ykło w p raw ia ć człow ieka
w stan o niem ienia.
Dzieci, poeci, m alarze, ludzie wielkiej prostoty i zadum y, także myśliciele, do
końca św iata nie przestaną zachw ycać się niezliczonymi postaciam i piękna często splecionego z żyw iołam i. A obok piękna i żyw iołów olśniew a czło­
w ieka życie, ukazu jące się w nieprzeliczonych postaciach. Ż ad n a teoria nie
zdoła obed rzeć św iata z szaty pięk n a, ład u , życia i żyw iołów . M a ted y sw oje
głębokie u z a sa d n ie n ie p roste, św ieże, p ierw o tn e p a trz e n ie n a św iat oraz
pro ste, św ieże, p ierw o tn e p rzeży w an ie cu d ó w św iata. Jedno i d ru g ie jest
w o ln e z a ró w n o od stęp ien ia i rutyny, jak i teorii zam ykających oczy, zabija­
jących zm ysły. N au k a nie jest po to, aby p o zb aw iać człow ieka za d u m y , z a ­
chw ytu, p o d z iw u , olśnienia. C zęsto dzieci, ludzie prości, poeci, m alarze i filo-
100
VARtA
zofow ie lepiej o d k ry w ają czar św iata i bardziej oddają m u sp raw ied liw o ść
aniżeli „szkiełko m ęd rca".
W szakże nic nie stoi na p rzeszk o d zie, aby w ied za otw ierała n o w e w y m ia­
ry zad u m y , za c h w y tu , p o d z iw u i olśnienia. Jeśli pom inąć takie „p o sz erza ­
n ie zm y słó w " jak np. w id zen ie z pom ocą m ik ro sk o p ó w czy teleskopów , to
w zasad zie n a u k a p o zo staw ia w m ocy p o strzeg an ie zm ysłow e i w id zian y
św iat. N a to m ia st w zbogaca ona p o strzeg anie zm ysłow e i ogląd d u ch o w y
0 n o w e p o zn an ie. N a p o d sta w ie prostych d o św iad czeń nie m ożna bow iem
„ o d g a d n ą ć " n p . czy to zaw ro tn y ch odległości i p rzestw o rzy kosm osu, czy
to n iew y o b rażaln ej „sędziw ości" w szechśw iata, czy to składników , s tru k ­
tur, p rocesów w obrębie atom ów , czy to u k ła d u p ra w p rzy ro d y i w ielu jesz­
cze inn y ch „d z iw ó w " św iata. Dla takich to p o w o d ó w n aro d z ić się m oże
sw o ista i osobliw a kontem placja p rz y ro d y - nie w yrastająca już z „ p rzed n au k o w y c h " d o św iad czeń i przeżyć, ale z b ad ań nauk o w y ch , sięgających
p o za b e z p o śre d n ie poznanie.
O bok p rostego, a także obok naukow 'ego k o n tem plow ania p rzy ro d y ist­
nieje jeszcze trzecie, a m ianow icie filozoficzne k o n tem plow anie. O n o oczy­
w iście czerp ie z p ierw szeg o rodzaju kontem placji. M oże też, a n a w e t p o ­
w in n o czerp ać z d ru g ieg o . N iem niej różni się ono od sw ych poprzed n iczek .
Z a d u m a filozoficzna w y p ły w a istotnie z głębokiej św iadom ości n a d e r isto t­
nych p y ta ń . O to kilka przy k ład ó w . Jak to m ożliw e, że p rz y ro d a jest taka
jaka jest? Skąd b ierze się w niej zdu m iew ające bogactw o po rząd k ó w , życie
1jego w ielka ró żn o ro d n o ść, w reszcie zadziw iające piękno w postaci w ielkiej
obfitości, sk o ro m ateria - p rz y ro d a jest p o zb aw io n a d u c h a, a człow iek nie
w ch o d zi p rzecież i nie m oże w ch o d zić w rachubę jako sp raw ca p rzy ro d y
i jej o g ro m n y ch w artości? Jak to m ożliw e, że w ogóle istnieje, skoro nie jest
sp ra w c z y n ią sam ej siebie?
Rzecz jasna, że kontem placja nie polega na ro zp atry w an iu i d o ciekaniu
tych o raz p o d o b n y ch p y ta ń . Polega n ato m iast na oglądzie i m iłującym p rz e ­
ży w a n iu tego, co leży u p o d sta w takich pytań, a m ianow icie w sp o m n ia n e
ju ż kilkakrotnie doskonałości: ład, piękno, życie. To, że filozoficzna k o n tem ­
placja p rz y ro d y w n astęp stw ie p ro w ad zi do w y m ienionych p y tań , a zatem
d o p o sz u k iw a ń i dociekań to już inna sp raw a. Pytania „zatrz y m an e ", d o cie­
kania „z a trz y m an e " także m ogą p o w o d o w ać kontem plację aczkolw iek p o ­
z b a w io n ą naoczności.
Poznanie o g lądow e oraz przeżyw anie w yrażające się zdum ieniem , zach w y ­
tem , p o d z iw e m , czasam i olśnieniem ... p o zn an ie n a d to przy jazn e i m iłujące
VA R I A
101
m oże pojaw ić się w trójnasób: w p ro st i p ro sto - m ocą sam eg o w id z en ia
i słyszenia n a ra z zm y sło w eg o i d u ch o w eg o , po d ru g ie jako ow oc b ad ań
n au k o w y ch , w reszcie w n a stę p stw ie z a d u m y filozoficznej w yrastającej ze
św iadom ości najbardziej p o d staw o w y ch , pytań , jakie d a n e jest staw iać czło­
w iekow i. To takie trw an ie w ogląd zie i trw an ie w w ielkim i czystym p rz e ż y ­
w aniu, trw an ie pełne życzliw ości, bezinteresow ności i m iłości, pełne też u z n a ­
nia i czci zw y k liśm y n azy w ać kontem placją, jest ono w olne od stęp ien ia,
„otrzask an ia", n u d y i zn u żen ia.
O
ile kon tem p lu jący jest tw órcą - p o etą, m alarzem , rzeźb iarzem - m oże
p rz e k u ć sw ój ogląd i sw e przeżycia w dzieła sztuki kontem placyjnej.
K o n te m p la c ja czło w iek a
C zy m ożna m ów ić o kontem placji człow ieka? O w szem , m ożna go k o n ­
tem p lo w ać w dw ojaki sposób, a m ian o w icie zaró w n o człow ieka „z e w n ę trz ­
n ego" jak i „ w ew n ętrzn eg o ". O czyw iście m ięd zy jedną a d ru g ą k o n te m p la ­
cją zach o d zi zn aczna i znacząca różnica. K ontem placji „w y g lą d u " człow ie­
ka p rz y słu g u je naoczność, kontem placji człow ieka duch o w eg o , n ie w id z ial­
n ego ten „ p rzy w ilej" nie p rz y słu g u je . In n e też w artości k o n tem p lu jem y
w jed n y m , a in n e w d ru g im w y p a d k u . C złow ieka zew n ętrzn eg o , w id z ia l­
nego m ożna k o n tem p lo w ać „na zaw o łan ie", „z m iejsca". N ie jest d o tego
p o trz e b n a znajom ość jego ch arak teru , um iejętności, talentów ... K o n tem p lu ­
jący ra d u je się w szczególności p ięk n em człow ieka. C ieszy się pięk n em ry ­
sów tw arzy , p ięknem rąk, całej postaci i jej gestów oraz ruchów . N ie w y łą ­
cza się tu oczyw iście nagości. Ta m oże p o tęg o w ać kontem plację.
W szakże n ag o ść u św iad am ia n am p e w n ą tru d n o ść - w cale ro zp o w sze ch ­
nioną i po sp o litą. C zęsto b o w iem w yw o łu je pożądliw ość lub zgoła chuć.
Pokazuje to, że k on tem p lo w an ie nagości zak ład a szczególną dojrzałość. Bez
dojrzałości i w y zw o len ia z p o p ę d ó w kontem placja łatw o załam uje się, p rz e ­
obrażając w p o ż ą d a n ie . K ontem placja n ato m iast polega n a czci, ż y czliw o ­
ści, b ezinteresow ności, afirm acji, na m iłow aniu. K ontem plujący cieszy się,
że k o n te m p lo w a n y jest sobą, sam w sobie. Czci go i afirm uje ze w z g lę d u na
niego sam ego. K o ntem plujący nie szu k a d o b ra w łasnego, a tym bardziej
zaspokojenia sw ych p o ż ą d a ń czyim ś kosztem . P ożądanie co najm niej zak łó ­
ca k o n tem p lo w an ie, a n a w e t łatw o je u d a re m n ia i niw eczy.
N ie k o n tem p lu jem y też w yłącznie pięk n a, ale pięk n o połączone z życiem .
Sądzę, że także połączo n e z d u ch em . O g ląd an ie zw łok n ap aw a n a s raczej
zgrozą, m o że o d razą, a na p e w n o przyk ro ścią i bólem .
102
O
VARIA
ile zn a m y d o b rze d ru g ie g o człow ieka m ożem y p o d ziw iać jego o sobo­
wość, w szczególności jego cno tę lub m ądrość, także talenty i um iejętności,
jego św iątobliw ość...
T akiem u o g ląd o w i o ra z p rz e ż y w a n iu dojrzałości, zn ak o m ito ści, w ybitności, „w zo rco w ato ści"... danej osobow ości to w a rz y szy zazw yczaj u z n a ­
nie, p o d z iw , cześć, n ie k ie d y m iłość w ró żn y ch p o staciach, n p . w form ie
p rzy jaźn i lub m iłości o b lubieńczej, W ydaje się, że k o n te m p lo w a n ie czło ­
w ieka „ w e w n ę trz n e g o " n iek ied y zn ajd u je sw e najw y ższe ujście w ko n ­
tem placji m iłującej, w k o n tem p lacy jn y m m iło w a n iu d ru g ie g o ze w z g lę d u
na n ie g o sam eg o .
Rzecz jasna, że kontem placja zew n ętrzn a m oże się połączyć z k o n te m p la ­
cją w e w n ę trz n ą i na o d w ró t. Być m oże, że b ezin tereso w n y przyjacielski m i­
łujący z a c h w y t to n ajw yższa p ostać k o n tem plow ania człow ieka. O na zre sz ­
tą nie m u si zak ład ać p ięk n a ciała.
K o n te m p la c ja w artości
W artości oznaczają p ew n e doskonałości bytow e. P odobnie jak człow iek
zastaje i znajduje sam ą rzeczyw istość - zresztą gdy b y nie była jeszcze stw o ­
rzona, nie m ógłby jej ż a d n ą m iarą stw o rzy ć - tak też zastaje i znajduje n ie­
zliczone w artości ró żnego rodzaju. P o dobnie jak w szechśw iat, św iat, p rz y ­
roda i lu d zk o ść zaistn iały na d łu g o p rzed człow ieczym „ n atrafian iem " na
nie, tak i rozliczne w artości zaistniały na d łu g o przed ich „ p ierw o tn y m "
o d k ry ciem p rz e z człow ieka.
Istnieją w szakże i takie wartości, które człowiek m usi wpierw' „powołać do
życia", zanim m ogą zaistnieć. Dotyczy to np. wartości kultury, a więc przykłado­
w o wartości artystycznych, poznawczych czy moralnych... Są takie wartości, któ­
re pojawiają się w Świecie w raz z człowiekiem, począw szy od wartości osoby
ludzkiej. Tu należy wymienić - wartość źródlaną - ducha ludzkiego, a dalej w ol­
ność, poznanie i przeżyw anie duchowe... W obrębie „w szechbytu" trzeba w yróż­
nić kilka obszarów wartości - wszechświat i św iat (nieożywiony), przyrodę, oso­
bę, osobowość, wreszcie człowieczy św iat historii i kultury. W ym ieńm y przynaj­
mniej niektóre wartości naczelne. A zatem chodzi o ład (porządek), piękno, życie,
ducha, praw dę, dobro moralne, wartości religijne. W ystępują one w w ielu o d ­
mianach i stopniach doskonałości. Także w wielu powiązaniach. Z auw ażm y m i­
m ochodem , że wartości w ystępują nie „w pojedynkę", sam otnie, ale łącznie. I tak
np. w przyrodzie piękno w ystępuje wespół z ładem i istnieniem, często też razem
z życiem. Zarów no osoba jak i osobowość to jakby archipelagi wartości.
VA R I A
103
O so b n e z a g ad n ien ie stan o w i P raźró d ło bytu i w artości, a w ięc P rab y t b ę ­
dący P raw arto ścią. C zym innym są oczyw iście w artości sam e w sobie (jako
takie), a czym innym pojęcie w artości. C zym innym jest, rzecz jasna, p o z n a ­
w an ie o raz p rzeży w an ie sam ych w artości, a czym in n y m p o z n a w a n ie i p rz e ­
żyw an ie p o z n a w a n ia (oraz p rz e ż y w a n ia) w artości. P ierw sze m o że p ro w a ­
dzić d o bezpo śred n iej kontem placji w artości, a d ru g ie tylko d o pośredniej
kontem placji, czyli d o kontem placji idei.
N ic u to żsam iają się też w artości k o nkretne z w artościam i o gólnym i, o d e ­
rw an y m i. C zym innym jest np . k o n k retn e pięk no „tej oto sto k ro tk i", a czym
innym „p ięk n o jako takie". D obroć dla p rz y k ła d u Brata A lberta różni się od
„dobroci jako takiej". C zym in n y m w reszcie byw a p o strz eg a n ie m a te ria l­
n ych czy zm aterializo w an y ch w artości zm ysłam i, a czym innym jest u jm o ­
w an ie tych sam y ch w artości d u ch em . W artości ogólne, o d erw a n e (p o d o b n ie
jak w artości czysto d u ch o w e) nie są d o stę p n e zm ysłom .
W yw ody o w artościach i k o n tem p lo w an iu w artości m ogą zd ać się such e
czy d rętw e. W szakże sam o k o n tem p lo w an ie w artości nie jest ani su ch e ani
d rętw e. N ie p rzeszk ad za to, iż kontem placja w artości zaw sze pozostaje o g ra ­
niczona, częściow a, niepełna. N ig d y człow iek nie m oże o g arn ąć k o n te m p la ­
cją całej rzeczyw istości i w szystkich w artości (doskonałości), k tóre ją z n a ­
m ionują. Przede w szy stk im nie jest d an e człow iekow i d o św iad czen ie Prab y tu i P raw artości. Stąd o czekiw alibyśm y na p ró żn o kontem placji zw ień ­
czającej takie w łaśnie dośw iadczenie. M usi się tedy zadow olić człow iek znacz­
n ie skrom niejszym i k o ntem placjam i. Ale i tak byw ają one w ielkie i uszczę­
śliw iające. W szczególności w ielkie w artości m ogą p ro w a d zić d o odczucia
w ielkości. K ontem placja byw a w ielka z p o d w ó jn eg o tytułu: b ąd ź ze w zg lę­
d u na sam e w ielkie (k o n tem p lo w an e) w artości, b ąd ź ze w z g lę d u na w iel­
kość sam eg o k o n tem p lo w an ia (bądź ze w zg lęd u na jedno i d ru g ie n araz).
Że kontem placja zak ład a p o zn an ie, to jasne. P o p rzed za ją z a d u m a i z a d z i­
w ienie. Z a p e w n e też nie m a kontem placji bez znaczącego i z n aczn eg o p rz e ­
ży w an ia. Podziw , olśnienie, u p o d o b an ie, afirm acja i m iłow anie - oto „stany
d u sz y " to w arzy szące i w ypełniające n ie p e łn ą kontem plację, p rzy n o szące
częściow e spełnienie.
Jakie to w ielkie w artości m ogą w y w o ły w ać w ielkie uczucia kontem placyj­
ne? Być m o że szczególnie skłaniają d o kontem placji genialne w artości tw o ­
rzo n e p rz e z w y jątk o w o w y b itn y ch tw órców . D oskonałość tych dzieł wielce
p rzek racza przeciętn ą, zw y k łą m iarę tw o rzen ia. O kazuje się, że w szystkie
w y m ien io n e w artości zw y k ły p o b u d z a ć człow ieka do kontem placji. Bardziej
VAR I A
jeszcze na kontem plację zasłu g u ją w artości w ielkie (w zględnie ideały). K on­
tem placja w ielkich w artości z kolei d a rz y człow ieka odczuciem w ielkości.
O znacza to nie tylko p rzezw yciężenie - choćby przejściow e - stęp ien ia d u ­
cha zg aszo n eg o , przeciętn eg o tylko p rzeży w an ia, uw ięzien ia w szarej co­
d zien n o ści, ale tak że znaczące w zb o g acen ie d u ch o w e. Do n iep o śle d n ich
d o b ro d ziejstw i zasłu g poezji lub w ogóle literatury, lecz także sz tu k (pla­
stycznych i m uzyki) należy to, że uczą głębokiego przeży w an ia i istotnego
o d czu w an ia. N atom iast filozofia, n iekiedy nauki p ro w a d zą czasem d o olśnień
p o zn aw czy ch . W ten sposób jed n o i d ru g ie, a w ięc sztuka i filozofia stają się
czasem szk o łą kontem placji.
Z ad u m a, zdziw ienie, olśnienie, „oczarow anie"... m ogą narodzić się w p o ­
dw ójny sposób. Bądź p rzychodzą nagle, znienacka, bez „p rzy w o ły w an ia" ich
ze strony człow ieka, b ąd ź w yrastają z nabytej um iejętności i woli k o ntem plo­
w ania. Kontem placja w artości podnosi poziom i jakość ludzkiego bytow ania.
P rzy w raca św ieżość i pierw otność w idzenia - zew nętrznego i w ew n ę trz n e­
go, niesie o d now ione uw rażliw ienie istotnego p rzeżyw ania. K ażda w ielka
kontem placja to now y początek życia, jakby częściow e p o n o w n e narodzenie
się. Kiedy człow ieka nigdy nie naw iedza kontem placja, a szczególnie kiedy
w ogóle nie stara się o kontem plację w artości, to poniekąd w iędnie życie d u ­
chow e człow ieka. Kontemplacja w prow adza do życia pew ną odśw iętność i nie­
codzienność. Uczy w zniosłości i zm ysłu oraz sm aku w ielkości.
W zależności od rodzaju w artości istnieją oczyw iście różne wielkości i ich
odczucia. O dczuw anie wielkości p iękna nie gw arantuje odczuw ania dobra
m oralnego i na odw rót. Co więcej w ielkość artystyczna czy um ysłow a nie
w ykluczają przew rotności m oralnej. Rzecz zdum iew ająca, że odczuw anie w iel­
kości m oralnych niekoniecznie m usi prow adzić d o odczuw ania wielkości w ar­
tości religijnych. Sam o odk ry w an ie w ielkich praw d nie zaw sze p o w oduje o d ­
czu w an ie wielkości jakichkolw iek innych w artości. Ideałem pozostaje oczy­
w iście o d czu w an ie wielkości w szelkich i w szystkich w artości. Ale co innego
ideał, a co innego dorastanie d o ideału. L'uonw universale już w chwili poja­
w ienia się stanow ił złudzenie. Życie b rzem ienne w kontem plację - m ożliw ie
w szystkich w artości, a co najmniej szeregu w artości - a życie pozbaw ione
kontem placji, b a rd zo się m iędzy sobą różnią. To dw a różne życia.
Ks. Witold Broniewski
VA R I A
M iclml Głowiński
Małe szkice
Ocalona
Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź
Tadeusz R óżew icz
Była w ó w c z a s d u ż o m ło d sza; g d y b y c h o d z iło o in n e czasy, p o w ied zieć
by m o żn a - w w iek u d o rastającej p a n ie n k i. M iała za sobą p rze ży c ia naj­
straszn iejsze z m ożliw ych: p o b y t w getcie, zak o ń czo n y w y w ó z k ą z U m sch la g p la tz u , obozy koncen tracy jn e, n ie u sta n n ie ocierała się o śm ierć, zn aj­
d o w a ła się ju ż w śró d tych, któ ry ch p ro w a d z o n o d o k o m o ry g azo w ej. N a
sk u te k ró żn y ch p rz y p a d k ó w - b ez obaw y, że p o p a d a się w p rz e sa d ę , m o ż ­
na je o kreślić m ian em cu d ó w - p rzeży ła. O becnie jest już n iem ło d a - i n ie u ­
sta n n ie się d z iw i, że w czasach Z a g ła d y to ona w łaśn ie zo stała w y ró ż n io ­
na i o b d a ro w a n a w sp a n ia ły m d a re m życia. I od ra zu , od p ie rw sz y c h dni
w oln o ści, u m ia ła się cieszyć k a ż d y m jego p rz e ja w em , n a w et n ajm niejszym
i - w y d a w a ło się - całkiem n ie w a ż n y m , lub n a w et takim , jaki w innych
okoliczn o ściach m ó g ł być o d b ie ra n y jako p rzy k ro ść. R adość jej sp ra w ia ły
zatem n ie tylko rzeczy w ielkie, to że w y szła za m ą ż, m a u d a n e d zieci, a od
p e w n e g o m o m e n tu - w n u k i. U m ie tak że d o cenić b a n a ln ą co d zien n o ść, to
w szy stk o , co z w y k ło się n a z y w a ć p ro z ą życia, a w ięc że k ied y chce, m oże
w sw y m d o m u m yć o k n a i sz o ro w a ć p o d ło g i, czy też pobiec d o p o b lisk ie ­
go sk le p u , b y zrobić e le m e n ta rn e z a k u p y . Ż ycie, k tóre nie o d z n a c z a się
niczym n iezw y k ły m , m a d la niej sm ak o szałam iający i n ad z w y c zajn y , p rz e ­
ży w a je tak, jakby b y ło p asm em szczęścia, cu d o w n o śc i, atrakcji. A m oże
tak je tra k to w a ć , bo ani na m o m e n t nie u szło z jej pam ięci, że św iat, k tó re­
go cząstk ę sta n o w iła , sk a z a n y został n a w y tę p ien ie, jakby c h o d z iło o k a ra ­
luchy, że straciła ro d zicó w i ro d z e ń stw o , że p ro w a d z o n o ją na rzeź, że
kon ała z g ło d u , że i n a nią z a p a d ł w y ro k , k tó rem u w sp a n ia ły m losu z rz ą ­
d z e n ie m u d a ło się jej w ym k n ąć...
VA R I A
Przeciw myśliwym
(pam flet)
Są tak wielkimi miłośnikami natury, że aż m uszą ją niszczyć; zw ierzęta kochają
tak nam iętnie, że aż czują potrzebę ich system atycznego, świetnie zorganizow a­
nego zabijania. Nie rozum iem , jakie to przynosi satysfakcje, nie pojmuję, dlacze­
go radość z trofeum jest tym intensywniejsza, im zam ordow ane stw orzenie jest
w iększe i dorodniejsze. Kiedy słyszę słow o „nagonka" także w jego pierw otnym
i dosłow nym znaczeniu m yśliwskim, przechodzą m nie ciarki, staw iam się bo­
w iem w sytuacji zaszczuw anego zwierzęcia, nie - jegomościa ze strzelbą czy inną
bronią w ręku. W iem, że w daw nych czasach polow ania stanow iły konieczność,
należały d o podstaw ow ych m etod zdobyw ania pożywienia, dzisiaj w szakże tego
rodzaju przym usów nie ma, w zględy praktyczne w ogóle nie w chodzą w grę,
a jeśli są ważne, to dla ubogich kłusow ników , nie - dla zam ożnych panów z m ia­
sta, podjeżdżających pod łowieckie tereny w w ytw ornych lim uzynach. Chodzi
tu o w yżyw anie się w okrucieństwie. Nie przekonują m nie argum enty, głoszące,
że polow ania są niezbędne, bo sprzyjają rów now adze w naturze, ograniczają
rozradzanie się pew nych gatunków kosztem innych, eliminują zw ierzęta słabe
i chore, niezdolne do sam odzielnego życia. Może tak jest w istocie, nie wiem, nie
znam się na tych spraw ach, ale w takim przypadku dokonyw anie brutalnej selekcji pow inno być nie radością i świętem, ale przykrym obowiązkiem. Przed laty
ukazał się album przedstawiający dzikie zwierzęta zatytułow any Bezkrwawe Iowy.
Ta form ula w inna stać się obowiązującym w ezw aniem . Myśliwi, złóżcie broń,
sięgnijcie p o aparaty fotograficzne!
Mucha tse-tse ma doktorat z genetyki
L ubię o g ląd ać film y p rzy ro d n icze, w iele się z nich d o w iad u ję - i d zię­
ki nim m ogę ujrzeć, jak życie się toczy w Świecie mi n ie d o stęp n y m , z o b a ­
czyć, „co się dzieje w g n iazd ach ", by przy w ołać ty tu ł klasycznego, choć od
niejakiego czasu zap o m n ian eg o o p o w iad an ia Adolfa D ygasińskiego. N arracja w tych film ach, z p o zo ru o d p o w iad ająca rygorom n a u k o w y m , z zało ­
żenia ściśle inform acyjna, w ydaje mi się osobliw a zw łaszcza g d y m ow a
o zw ierzęcy m seksie i ro zm n ażan iu . U czeni au to rzy p rzed staw iają nie tylko
J
VA R I A
107
m ałp y człekokształtne, olb rzy m y w rodzaju słoni czy w ielkie d rap ieżn ik i,
ale w szystko, co się ru sza, n aw et najm niejsze stw o rzen ia, tak jakby one w ie ­
działy, że d b ać m ają o sw oje geny - i najkorzystniej dla g a tu n k u p rz e k a z y ­
w ać je poto m stw u : jest to ich jedyny św iad o m ie określony cel. Z naw cy p rz e d ­
m iotu rzu tu ją w ied zę i św iadom ość, zd o b y tą p o latach usilnej nau k i, w y m a ­
gającej w y trw ało ści i ek sp ery m en tó w , w św iat sw oich bohaterów . K iedy słu ­
chałem o pow ieści o zach o w an iach egzotycznej m u ch y tse-tse, d o z n ałem
w rażen ia, że zrobiła ona d o k to ra t z genetyki na któ ry m ś z re n o m o w an y ch
u n iw e rsy te tó w - i m a p ełn ą jasność, jak p o stęp o w ać ze sw oim i g enam i, by
nie zostały zatraco n e. Tak p o m y ślan e opow ieści u w zg lęd n iać m iały o statn ie
zdo bycze biologii, p ro w a d z ą jed n ak d o zdu m iew ających antropom orfizacji
i - w dalszej kolejności - m itów . C zyżby dlatego, że człow iek w id zi w szę­
d zie refleksy swojej m entalności i p rag n ie o p o w ia d ać o Świecie tak, jakby
był on jej odbiciem ? C hoćby k ary k a tu ra ln y m .
Spotkanie kloszarda z Charonem
S tary i w y n iszczo n y , o b ro śn ięty i n ied o m y ty , o d z ian y w ro z p a d a ją cy się
p rz y o d z ie w e k , le d w o z ak ry w ający członki, chciał p rz e b y ć m o k ra d ła d z ie ­
lące g o od H a d e su . N ie m iał niczego, ż a d n y c h d ó b r m ate ria ln y c h , n a w e t
obola, p o trz e b n e g o , by w y k u p ić k artę w stę p u i zn aleźć się p o d ru g iej stro ­
nie. W y m o w n y , biegły w sztu ce reto ry k i i w d ialektycznej a rg u m e n ta cji,
błag ał C h a ro n a , by go p rz e p u śc ił. Ten w sz a k ż e był tw a rd y i b e z w z g lę d n y ,
g łu ch y na p ro śb y i d o w o d z e n ia . P o w tarzał, że b ez o p ła ty p rz e p u śc ić go
nie m o że ż a d n y m z trzech przejść: ani - co zro z u m ia łe - im p o n u ją cy m
m o ste m ze złoco n y m i p o ręczam i, p rz e z n a cz o n y m dla V IP-ów , m o n a rc h ó w
i p re z y d e n tó w , p re m ie ró w i g e n e ra ln y c h sek retarzy , ani w którejś z łodzi,
d o stę p n y c h dla klasy śred n iej, ani też d ro g ą p rz e z b ag n isk a, z której ko­
rzy stają pleb eju sze. Z a in sta lo w a n o fo to k o m ó rki, m ające rejestro w ać w c h o ­
d zący ch i w ten sp o só b z a p o b ieg ać fin an so w y m n a d u ż y c io m . Po d łu g ic h
n a le g a n ia ch C h aro n o św iad czy ł, że z d e c y d o w a łb y się n a n iew ielk ą n ie fo r­
m aln o ść i go p rz e p u śc ił b ez b iletu , ale n ie m o że tego u czy n ić z in n eg o
w z g lę d u : w H a d e sie n ie p rzy jm u je się o b d a rtu só w , tych w szy stk ich , k tó ­
rz y w sw ej d ro d z e na m arg in es zaszli z b y t d ale k o i stali się sp o łeczn y m i
w y rz u tk a m i, o b o w iązu je w nim sc h lu d n o ść , p rz e strz e g a n e są d o b re m a ­
n iery . Jakby się czuli p o p rz e k ro c ze n iu w ró t, byliby zak ałam i p o d z ie m n e -
VAR I A
108
g o św iata! K lo szard , k tó re m u na b y stro ści n ie z b y w a ło , sz y b k o u tra c ił
w szelk ą n ad zieję, pojął, że zo stał sk a z a n y na w ieczną w łóczęgę po n a ­
szym n ajp ięk n iejszy m ze św iató w .
Dziennik Wielkiego Pisarza (z lata)
poniedziałek
Pokój m i p rz y d z ie lo n o całkiem do b ry , okna w y ch o d zą na w schód. Po n ie­
zbyt w y m y śln y m obied zie d rzem ałem . P rzy pom inałem sobie różne osoby
zn a n e m i z lat m łodości.
wtorek
Pogoda m arna, deszcz siąpi, d rzew a chylą się poru szan e silnym i p o d m u ­
cham i w iatru . D obra polska kuchnia, na obiad skrzydełko kurczaka z ziem ­
niaczkam i i m izerią. Poobiednia d rzem ka jeszcze przyjem niejsza niż wczoraj.
C zytam krym inał, pożyczony od pani Krysi z sąsiedniego pokoju. W ieczorem
kilka kieliszków w ódki z X., którego n iespodziew anie spotkałem .
środa
Lekki p o ra n n y kac po w czorajszym alkoholu. C zytałem krym inał i n a w e t
na m o m en t nie w yszed łem na św ieże p o w ietrze, pog o d a coraz go rsza, już
nie siąp i, lecz leje. W czasie poobiedniej d rzem ki śniło mi się, że dostałem
N a g ro d ę N obla. Ale w ręczał mi ją Bolesław Bierut; n aw e t nie chciało m u się
u d a w a ć króla szw edzkiego.
czwartek
D zień m niej u d a n y od p o p rzed n ich , choć p o goda się p o p raw iła. O biad
g o rszy n iż zw ykle, ciężko straw n y , zrazy tw ard e jak p o d e szw a. I n aw et
d rzem k a n ie u d a n a . Przerw ał mi ją X., który o p o w iad ał, że coś d z iw n e g o
dzieje się w kraju. Zaciągnął m nie d o b a ru na kielicha. U ległem , alkohol
p o p ra w ia traw ienie.
piątek
D zisiaj obiad p o stn y i lekko straw ny: kotleciki ziem niaczane i kalafior.
Pani F rania jest p o p ro stu n iezró w n an a, m u szę osobiście złożyć jej g ra tu la ­
cje i p o d zięk o w ać. Pani Krysia p o d rzu ciła mi kolejny k rym inał. C zy tam -
VA R I A
109
i m yślę o sw y m now ym dziele. N ag ro m ad ziło się tyle pom ysłów , że p rz e ­
szk ad zały mi w poobiedniej drzem ce, jakaś siła w yższa kazała mi o nich
m yśleć. N aw et na u rlo p ie nie przestaję być tw órcą, całym sercem i całą d u ­
szą o d d a n y m sw ej pisarskiej pracy.
sobota
Kilka g o d zin na plaży, chyba się spaliłem , źle się czuję. D ochodzi teraz
z pobliskiej k n ajp y jakaś d ziw n a m u zy k a. W olałbym już piosenki z czasów
mojej m łodości, „N a p ra w o m ost, na lew o m o s t..."
niedziela
Po ty g o d n iu p rz e ż y ć tak in ten sy w n y ch i d u c h o w e g o sk u p ie n ia jestem
gotów , jutro ro zp o czn ę p isan ie now ej książki. T ytułu jeszcze n ie w y m y śli­
łem , ale już w iem , że p o w stan ie w ielkie dzieło.
Michał Głowiński
Grzegorz M usiał
Dziennik bez dat (12) - Dominikana (VII)
***
W T alanquerze tym czasem w re Election o f Miss Talanquera. O d esp aw szy
wycieczkę, o budziliśm y się o dziesiątej wieczór. M. ruszył w kurs po barach,
ja przycu m o w ałem p o d „teatrem ". Trafiłem na finalistki. N a scenie stała tęga,
dość zażen o w an a Francuzka, w ypchnięta tam z w idow ni przez sw ego roz­
ochoconego, m ocno starszego tow arzysza o raz Tak Z w ana N iem ka, nasza
znajom a Polka z M annheim , która w dyskotece, z d o brze o d egranym w ysi­
łkiem przypom inając sobie niektóre polskie słow a, w yznała nam , że w p ra w ­
dzie pochodzi z Gliwic, ale już tak d aw n o tem u wyjechała z rodzicam i z Pol­
ski, że czuje się N iem ką. Z araz też dołączyła d o nich ch uda i żw aw a A ngiel­
ka, oraz, ku radości Panów W ładków , tw orzących pod barem polskie lobby p an n a M onika z Łodzi. Pod d y k tan d o konferansjera m iały pokazać, jak w y ­
gląda p o ranek m ężczyzny. P ostaw iono łóżko na scenie i każda prezentow ała
w łasną wizję, które niew iele różniły się od siebie. Ziew ając i przeciągając się
gasiły b u d zik , szły się w ysikać (w tedy konferansjer n aśladow ał dźw ięk sika-
110
VAR I A
nia), po tem puszczały bąka (tu też konferansjer, ku uciesze w idow ni, znalazł
się na poziom ie). W krótce jednak zaczęły się p raw d ziw e zaw ody, gdy Niem ko-Polka d o rytuału porannego włączyła parę ruchów m asturbacyjnych (szczę­
śliw y ryk N iem ców ). A ngielka w odw ecie zaczęła d ra p ać się po w zgórku ło­
no w y m i pupie, jakby ją oblazły insekty (wycie angielskiej w idow ni). W obec
w yczerpania tem atu ow łosienia m ęskiego ciała i jego otw orów , M onika, w y ­
stępująca na końcu, znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Z decy­
dow ała się w ięc na rzu t na taśm ę, i niezupełnie na tem at, a za to przy aplauzie
polskiego lobby, w ykonała taniec erotyczny w stylu pruszkow skiej dyskoteki
dla pakerów , gdzie robi się to „w żelu " albo „na kiju". W sum ie w ygrały
angielskie m endy. N iem iecką m asturbaq'ę nagrodzono srebrem , zaś żel Moniczki m usiał się zadow olić trzecim miejscem.
Potem odnalazłem na plaży M. Noc biła nas po tw arzy cichym , nieustępli­
w ym żarem . Jak o tw arta „fram u g a" w kaflow ym piecu m ego rod zin n eg o
dom u. Po w odzie, w zd łu ż całego w ybrzeża, niósł się łom ot pożegnalnych
dyskotek. Pod p alm am i - grupki Seguridad Talanquera. Jaśnieją ich białe ko­
szule, błyszczą zęby i oczy gdy półgłosem konferują m iędzy sobą, którego
z gości, w m ilczeniu zapatrzonych w czerw oną pręgę przerzynającą niebo,
u d a się nam ów ić na skok po szklaneczkę cerucza. Ma dziś d y ż u r M oreno.
N ieodm iennie urzeka m nie jego dykcja, gdy trochę św iszcząco akcentuje sp ó ­
łgłoski, i jego oczy w patrzo n e w rozm ów cę z czułością, podkreślaną lekkimi
leniw ym i rucham i barków i talii, od których, jak skorupa na ow adzie, p o ru ­
szają się elem enty jego u m u n d u ro w an ia. To w szystko taniec kobry. Z n am to
ich „u w o d zen ie" - z którego, poza czystym pław ieniem się w erotyzm ie, nic
nie w ynika. 1 tak w rócą do sw ych kobiet, choć p rzedtem głupkow i takiem u
jak ja w yczyszczą portfel z drobnych. Poniew aż m ieszka w G uayacanes, a ja
jestem tam na ju tro u m ó w io n y z Tiną, um aw iam się z nim na godzinę p ó ź ­
niej. M oże Tina nie przyjdzie? M oże już przeczytała w internecie moje w ier­
sze p o niem iecku...? Przynajm niej będę m iał tow arzystw o. Przed p o żeg n a­
niem w yznaje, że też potrzebuje pantnloiics. Ho ho, to już nie są drobne. Na
w szelki w y p ad ek nie w ezm ę ze sobą więcej, niż trzysta pesos.
N ied ziela
G uay acan es, G uayacanes! D laczego ten raj z reklam y Bacardi odkryłem
na sam koniec? W idocznie raj, aby być rzeczyw iście rajem , m usi się p rz e d -
VA RI A
111
tem d o b rze sk o n trasto w ać z tym śm ieciem , które nas otacza. Stac się tym
ostatn im p o tężn y m ak o rd em , który nareszcie strąca nam łuskę z oczu i woła:
„p atrz, jaki m iał być św iat!".
O statni d zień , ostatnie w szystko. Tina na ręczniku czyta American Psycho.
W ianuszek m aleńkich czarnych dziew czątek otoczył nasz ręcznik, aby tro­
chę pob aw ić się n aszym i w łosam i, pośm iać się z naszych z eg ark ó w z roz­
m aity m i p rzy cisk am i, p o d o ty k a ć m ojego łań cuszka na szyi. U ra d o w a n e
m ów ią Nuestra Seńora pok azu jąc sobie m oją sporych ro zm iaró w M atkę Bo­
ską R óżańcow ą z ru e d u Bac w P ary żu (do której w cześniej Tina p rzy w arła
b ad aw czy m , n iep rzy ch y ln y m spojrzeniem ). C h u d ziu tk a, m oże ośm ioletnia,
w yglądająca na ich szefow ą, bierze kolejno d o rąk Dzienniczek F austyny,
p rz e w o d n ik C olibri p o D o m in ik an ie i rozm ów ki h iszp ań sk ie. Sylabizuje
znajom e słow a, by zak rzy k n ąć d o koleżanek, których głów ki z ara z z asło n i­
ły książkę, g d y o dnalazła w p rz e w o d n ik u zdjęcie plaży podobnej d o naszej.
W krótce p rzy b y ł i M oreno ze zd ezelo w an y m d am skim row erem i ku n iez a­
d o w o len iu Tiny, nie o d stęp u je n as ani na chw ilę. G dy m u p ro p o n u ję , by
u sia d ł na ręczniku obok nas, stan o w czo kręci głow ą. Z na sw oje m iejsce.
W sp arty o pień d rzew a trzym a w a rtę „obok p a ń stw a ". R ow er p o ło ży ł na
p iask u , ram io n a zaplótł na piersi. W ygląda jak p ierw sz o rz ęd n y m odel do
jakiegoś „P laygirl" czy „B ravo". Prosi Tinę, by m nie zapytała, czy m am żonę.
Więc m oże dziew czynę? Ale Tinę też moje o d p o w ied zi żyw o interesują. Bru­
talnie p y ta „co mi się w życiu nie u d ało ?". C zym „je od straszy łem ?".
-
K obiety czują różne rzeczy. M usisz m ieć w sobie jakieś nieszczęście. To
kobiety o d strasza.
M ów i to w zam y ślen iu , p atrząc na w odę, i m am p ra w ie pew ność, że m ów i
o sobie. To znaczy - co ona w sobie niesie, jaki ciężar nie do w y trz y m a n ia ,
który od niej „o d stra sz a ". I m yślę, że teraz to już n a p ra w d ę robim y się sobie
n ieb ezp ieczn ie bliscy. M oreno nie u czestn iczy w naszej ro zm o w ie, choć
z w rażliw o ścią p o łu d n io w ca b ezb łęd n ie w y czu w a jej ton. P atrzy na m nie
już n ie z czułością, a z m iło sn y m uniesien iem . Za takie spojrzenie w Polsce
skini zatłu k lib y go p ałk am i. Ale tu znaczy o no tyle, co „jesteś m oim p rzy ja­
cielem . W szystko dla ciebie zrobię. Ale ty w p ierw zrób coś dla m nie, o co cię
za chw ilę p o p ro szę".
M a się rozum ieć, w n e t p a d a m agiczne sło w o panłalonesl Jego p o rtk i rzeczy­
w iście są w o k ro p n y m stanie. To, co nosi na sobie w T alanquerze, to jest
u b ra n ie słu ż b o w e . Tutaj o blókł się w coś, co m a w d o m u najlep szeg o .
W d o m u ? C zy on w ogóle m a dom ? Kręci głow ą. N ie dom , pokój. M ieszka
112
VAR I A
p rzy kim ś, p rzy jakiejś rodzinie. Tina tłum aczy, ale niechętnie. Straciła zain ­
tereso w an ie nam i. Z n o w u chw ila sm u tk u , m ilczenia, „odrębności", którą
m usi zam an ifesto w ać. Z asłan ia się am ery kańską pow ieścią i rzucając krót­
kie k o m en d y po h iszp ań sk u , p o zw ala d ziew czynkom gładzić się po w ło ­
sach i zap iatać m aleńkie w arkoczyki, z których one w y łu sk u ją z pow ag ą
najm n iejsze d ro b in y p iask u . W Polsce m ogłyby p ro w ad zić profesjonalne
k u rsy dla m asaży stek , których n ieu d o ln e i sk ręp o w an e jakim ś ab su rd aln y m
w sty d em ru ch y p am iętam z Z akop an eg o , gdzie raz p rzed laty z d e c y d o w a ­
łem się na taki seans.
Idę d o w o d y i M oreno n aty ch m iast rusza za m ną. P okazuje mi sztu czk ę ze
stan iem na rękach p o d w o d ą. G uayacanes, G uayacanes! Na plaży, w m iarę
jak słońce się chyli, p rzy b y w a m iejscow ych. W idać ich stąd jak czarn e k ro p ­
ki, g ro m ad zące się w w iększe roje p od palm am i. D ochodzą dźw ięki maretiguc. Kropki rozsypują się, a n iektóre tw orzą n ierów ne okręgi. O d p ły w a ­
m y za sterczącą z w o d y skałę i w yciąg am y się po jej d rugiej, słonecznej
stronie. Pod sto p am i czuję w y b ielo n y i su ch y jak p iep rz pień, po którym
pełzają kraby. Jeden zbliża się d o m ego d u żeg o palca i ostrożnie b ad a go
czułkam i. M oreno tym sw oim św iszczącym , ciem nym głosem pyta, czy m am
w Polsce przyjaciela.
G uay acan es, G uayacanes!
W torek
W a u to b u sie d o P u n ta C ana - zn ó w n asze znajom e z alejki. N asze zask o ­
czone m in y m ów ią im, że p am iętam y. O dw dzięczają się w rogim i sp o jrze­
niam i, trącaniem się łokciam i, p o ro zu m iew aw czy m „to ci!". Ich m ężow ie,
od d a w n a p o in fo rm o w an i z kim m ają d o czynienia, w yzyw ająco rozparli
się w fotelach i w yciągnęli przed siebie nogi w klapkach i skarpetkach. O stroż­
n ie je p rzek raczam y .
N a p o żeg n an ie zostaw iłem Juliow i ła d n ą n o w ą koszulę W ólczanki, dw a
t-shirty od L uciny i p arę klapek. O b rzy d ły mi, o d k ąd ujrzałem , że są w yj­
ściow ym strojem Polaków za granicą. Recepcjonistka obojętnie przyjęła d ary
(Julio m a d y ż u r w ieczorem ) i z rów nie w ysiloną obojętnością w ręczyła mi
k arteczkę z n ag ry zm o lo n y m n ie w p ra w n ą ręką Julia jego ad resem . M am tyl­
ko nadzieję, że p rzez sw e „n ieform alne k o ntakty" z turystam i nie straci p ra ­
cy. P rzez chw ilę, uniesien i p o żeg n aln y m w z ru szen iem , licytujem y się z M.
jakie to paczki b ęd ziem y słać z Polski Juliow i.
VA R I A
//.?
W H igiiey zatrzy m u jem y się tylko na pól godziny, by obejrzeć jarm ark
ceram iki. Z dala m ajaczy n ow oczesna bazylika N u estra Senora d e A ltagracia, z p rzy w iezio n y m p rzez H iszp an ó w w XVI w. c u d o w n y m obrazem Św ię­
tej M ad o n n y - m iejsce p ielg rzy m k o w e dla całych K araibów . G d y m ów ię
m am ie M oniki, że szk o d a, że dlaczego tam nie p o d jed ziem y , nie okazuje
w iększego zain tereso w an ia. U w agę p an i d o k to r pochłaniają zielone b u rsz ­
tyny. Za resztę p eso s k u p u ję ciem ną g lin ian ą figurkę m odlącego się in d ian ina Taino. Siedzi na sk rzy żo w an y ch i p o d w in ięty ch p o d siebie nogach. Z g ło ­
w y sterczy m u p u sta ru ra, jak w butelce. To p ew nie droga dla św iatła, które
n a ń sp ły w a w ra z z m o d litw ą. Jestem sm u tn y i chciałbym teraz tak usiąść jak
on i p o d zięk o w ać za św iatło D om inikany, którego n am nie żało w ała. Skoro
nie m o żn a p rz e d N aszą Panią z A ltagracia, to choćby tak, jak ten Taino:
z ru rk ą n a głow ie, ale zak o rk o w an ą, żeby na d łu g o pozostało.
Dzienniczek F au sty n y - skończony. N ie była dla m nie czym ś z u p e łn ie n o ­
w y m ta n iezg rab n ie zapisana opow ieść o sp o tk an iach z C h ry stu se m b ie d ­
nej, niew ykształconej i p o m iatanej p rzez p rzeło żo n e zakonniczki. M oja u k o ­
chana ap o d y k ty c z n a ciotka Luta - n asza ro d zinna eks-zakonnica od W izy­
tek - a było to g d zieś z końcem lat 60., w okolicach mojej m atu ry , m oże na
p ierw szy m roku stu d ió w - p rzy w io zła z K rakow a zgrzebny, o d b ity na p o ­
w ielaczu i o p ra w io n y w p ak o w y p a p ie r zeszy t A4. Było to krążące już w te ­
d y w sferach kościelnych jakieś w czesne w y d a n ie fragm entów Dzienniczka.
M iałem w te d y so lid n ie u g ru n to w a n ą w rod zin ie opinię apostaty. N ie było
to z a p rz a ń stw o a fide, alenb ordine. N ak arm io n em u po uszy w ierszam i „ p o ­
etów p rzek lęty ch ", francuskich sym bolistów , b itników am ery k ań sk ich , z a ­
k o ch an em u w G om brow iczu, W itkacym , B rzozow skim , kim tam jeszcze odejście od Kościoła z d a w a ło sie n a tu ra ln ą koleją rzeczy. D opiero p o latach
m iałem o d n aleźć p ro stszą, n iż m oje ów czesne n iew y ra źn e odczucie, d e fin i­
cję tam teg o sta n u mej du szy . W rozm ow ie p rz e p ro w ad zo n ej 25 lat później
w Iow a, Josif Brodski n azw ał to zw ycięstw em p oczucia estetyki n ad tym , co
m o raln e o raz głęboko słuszne. A ja w te d y w p ro st w y trzy m ać nie m ogłem
estetyki p olskiego Kościoła! Tego n atło k u słów w zniosłych, d u d n ią cy c h p o d
sklep ien iam i kościołów jak w yroki, tego p a to su , tej em fazy, tej złej po lszczy ­
zny, tych tasiem cow ych m szy ze ślubam i, chrzcinam i, trw ających p o p ó łto ­
rej godziny, g d y k ażd a nauczycielka z p o d sta w ó w k i w ie, że ludzki um y sł
jest z d o ln y d o sk u p ien ia tylko p rzez trzy k w a d ran se . Także nie znosiłem
oblekania się b isk u p ó w w złote szaty i w czepce, rozbłyskujące w setkach
IN
VA R 1 A
św iec jak jakieś ik onostasy w Bizancjum , ich łaskaw ej z g o d y na te g ro m ad y
zgiętych w pół starszycli p ań całujących ich pierścienie, ich m ajestatycznych
m in p rzy w ygłaszaniu najw ierutniejszych banałów . M iałem już za sobą p ierw ­
sze in ten sy w n e przeżycie Z achodu: p ierw sze w łóczęgi po W enecji, p ie rw ­
sze freski G iotta i pierw szego C im abue w e Florencji. W krótce m iałem przeżyć
szok estetyczny na w idok arcybiskupa Paryża - Lustigera, g d y podczas m szy
za czarną A frykę w ędrow ał d o ołtarza boczną n aw ą N otre D am e sam otnie, z
prostym kijem, w prostej białej sukni i białej piusce, sam otny, bez orszaku,
gładząc z nieśm iałą, u przejm ą m iną głów ki czarnych dzieci i w sum ie nie­
w iele różniący się od jakiegoś niższego rangą zakonnika.
Przeto rekom edacja ciotki Luty - posiadającej, pom im o sw ego autentyczne­
go gło d u w iedzy i nienajgorszego oczytania - większość cech w yróżniających
czcicielki grobu Anieli Salawy u Franciszkanów w Krakowie: tej wiernej córy
św. Zyty, czyli służącej, co nie chciała strażaka - zdaw ała mi się głęboko chybio­
na. Zeszyt w etknąłem gdzieś m iędzy książki, przeczytaw szy tylko przepow ied­
nię z 1936 r. dotyczącą Polski oraz, porażający lapidarnością, opis jej w izyty
w piekle. Prędko zapom niałem też uroczyste słow a ciotki, gdy mi go wręczała:
Przeczytaj dokładnie. O na będzie św ięta. Pamiętaj, tylko Faustyna...!
Tak oto na n astęp n e dziesięciolecia p o została dla m nie n ied o stęp n a cała
sfera najw iększych p y ta ń - o grzech p ierw o rodny, jako odw ieczny b u n t czło­
w ieka przeciw bogom ; o w inę, którą p rzez ten akt w olnego w y b o ru czło­
w iek sam na siebie sp ro w ad ził, co sym bolizuje gest Ew y sięgającej po ow oc
zak azan y . I tu pojaw ia się Boże m iłosierdzie: jako d ram atyczny, bo ostatecz­
ny, jak sam ostrzeg a, apel Boga o sam o o g raniczenie się człow ieka...
D opiero teraz, trzydzieści lat później, tu, na kraw ędzi N ow ego Św iata,
w lepkim słońcu tro p ik u , tam te pytan ia spłynęły na m nie z Dzienniczka jak
ch ło d n y jed w ab północnego św iatła.
W hali lotniczej kłębi się tłu m ek czekający o d p ra w y bagażow ej. N agle
w rzask:
- K u rw a, ale tu m aniana! Ja bym , k u rw a, tych c zarn u ch ó w pow iesił!
D w óch w y p asio n y ch na stery d ach i o strzyżonych na glacę, jeden w ko­
szu lce „10,5 C lu b ", obaj w dresach rozciętych z boku, skąd łyskają kształty
tłustych u d . N a sto p ach p rzep o co n e ad id asy. A gresją aż się zachłystują, aż
w końcu w ich obecności ledw ie m o żn a oddychać. Z n o w u w d a rli się w mój
VA R ! A
H5
św iat, już n a w e t tu nie ucieknę p rzed nim i. Jeszcze w czoraj, św ieżo po sw ych
zaw o d ó w k ach , tylko bezsilnie zaciskali łapy p rzed telew izoram i, p a trzą c na
reklam y Bacardi i półgolych „lasek" śm igających na sk u terach w o d n y ch , aż
w krótce n ak rad li się tych a u t w Berlinie, naprali tych d ziw ek z Białorusi po
sw ych agencjach tow arzyskich, i proszę! Też tu są! G ęsto rzucające k u rw am i
polskie cham y, które przech w alają się, że „do tego syfu" więcej nie p rzy ja ­
d ą. Teraz polecą na M alediw y.
- N a m ałe d z iw y - rechocze „10,5 C lub".
Polska, eksp o rtu jąc w św iat taki p ro d u k t swojej jakże d z ieln ie odzyskanej
niepodległości, po p ro stu m iesza św iatu w głow ach. Św iat p a tr z y - i u w ie ­
rzyć nie m oże. C zy „to " zrobiło Solidarność? „To" w y d ało p ap ie ża ? O czy­
w iście - nie „to ", ale jak w ytłu m aczy ć św iatu , że w ysyłając takich Polska
zarazem trzym a w blokach zu b o żałą, p o zb aw ioną p ersp ek ty w g o d n iejsze­
go losu, a zatem w szelkiego szacu n k u u p o sp ó lstw a inteligencję. Za to z a ­
płaci Polska cenę. Już płaci: spojrzeniam i d w u m etro w y c h , czysto u b ra n y ch
N iem ców czy Brytyjczyków z k am eram i, k tó rzy z o d ra z ą i n ie d o w ie rz a ­
niem p a trz ą na tych n a d m u ch an y ch p y chą karzełków .
U d ek o ro w an a „na k araibską m o d łę" h ala o d lotów pełna spoconych tu ry ­
stów , z których aż bucha św ieża o p alen izn a. I cały czas, d o ob łęd u , ry tm y
marengue. G dy w hotelu zdjęto nam z p rz e g u b ó w plastik o w e obrączki, nic
ju ż nie chroni nas, żad en system all inclusive. Rzucili się nas łupić, w y d rz eć
nam p rzed w y jazdem resztki dolarów , bylebyśm y ich nie zabrali ze sobą.
Sto pesos d o stało się M orenow i, za figurkę In d ianina o p ę d zlo w a n o m n ie do
reszty. A tu trójkątny sk raw ek zim nej p izzy - cztery dolary. K ubeczek coli trzy. Zdjęcie, które p rzem o cą zrobiono nam w chw ili p rzy lo tu , teraz w isi na
plan sz y pośród setek innych. W szystkie takie sam e, różnią się tylko m niej
lub bardziej g łupim u śm iechem turysty, z a a tak o w an eg o z obu stron p rzez
d w ie k araib sk ie piękności. M ogę je sobie zab rać za sześć dolarów .
- Sześć d o laró w za zdjęcie? - d ziw ię się - you m ust be kidding!
- Alles klar - o d p o w ia d a u p rzejm ie h o stessa - No problema.
Z dejm uje m oje zdjęcie, p rzed ziera je na pół i w y rzu ca d o kosza.
Przy w yjściu d o sam o lo tu g rzęzn ę w jeszcze gorszej grupce, tym razem ,
szw argoczącej p o niem iecku. W szyscy w dresach, jeden n aw et w koszulce
gim nastycznej i kw ieciście d ru k o w a n y c h p an talo n ach , p rzy pom inających
pid żam ę. D o tego klapki albo nie m niej niż u P olaków p rzep o co n e adidasy.
116
VA R I A
Baby „tę g o p o k ry w e " (jak w y raził się M.) palą ćm iki d o sam ego w ejścia na
p ły tę i d m u c h a ją w e w łoskie turystki, które z o b rzydzeniem o p ęd zają się od
d y m u . Jedna z dzieckiem w nosiłkach co chw ilę odbiera p apierosa sw em u
p a n u z w ło sam i kłębiącym i się w uszach, nosie i na ram ionach, aby też p o ­
ciągnąć. A w ięc to nie jest tylko polska specjalność. To jakaś m ię d z y n a ro d o ­
w a rasa, postsow iecka bolszew ia, która g ada rozm aitym i w sc h o d n io e u ro ­
pejskim i językam i i tym tylko różni się od siebie, że każd y m a od ro b in ę
inaczej w ytło czo n ą na czole pieczęć w ieloletniego zniew olenia. Ale taki sam
ich błyszczące, pełn e pychy oblicza, przecina cień n ied aw n eg o tchórzostw a.
To tacy w postsow ieckich krajach kolaborow ali z bezpieką i teraz o d k u w ają
się za tam te lata. Z n o w u są górą. Stać ich na P u n ta C ana, co nie?
***
Ż egnaj, D om inikano! P atrzę z góry na zalaną deszczem p ły tę lotniska.
N ag le się ro zp ad ało . Ale w krótce n ad T alanquerą znów zabłyśnie słońce.
Julio zn ó w stan ie p rzed hotelem w sw oim p a ra d n y m m u n d u rz e , ściskając
w kieszeni 50 pesos, które ukryłem w liście do niego. A m oże zabrała je
recepcjonistka? Co m nie to obchodzi. N ie zobaczę ich więcej. Do Julia też nie
n ap iszę, bo nie znam hiszp ań sk ieg o , a on z obcych języków zna tylko dollar
i your room.
D w ie pierdziaw ki w yraźnie postanow iły do samej Polski nas nie opuszczać.
W raz z m ężam i opadły, w zburzone naszym w idokiem , na sąsiednie fotele.
-
N iech żyje C uba Libre! - rozległ się znajom y w rzask właściciela koszulki
„10,5". Sam olot milczy. N iem cy pogrążyli się w gazetach lub - ze słu ch aw k a­
mi na uszach - w e w spom nieniach. T łusty głupek w stał z butelką w garści
i chw iejąc się szuka w skrytce nad głow ą papierosów . C hoć nie w olno palić.
E tam . D rugi założył sobie słuchaw ki odw rotnie: jedną na czoło, d ru g ą na
potylicę i toczy p o sam olocie rozanielonym spojrzeniem . Polsko, witaj.
Grzegorz M usiał
Leszek Szaruga
Lekturnik (8)
„PR ZESU W A N K A " K rystyny M iłobędzkiej (Biuro Literackie Port L egni­
ca, 2003): zn ó w zaskakująca gra słow em , ale...
VA R I A
117
Ale najp ierw słów kilka w sp raw ie w ażnej, a z tym tom em p o śred n io zw ią ­
zanej. O tóż chcę w szystkich zain tereso w an y ch p ow iadom ić, że od czasu d o
czasu n a w e t u nas coś w rodzaju cu d u się zd arza. D ow odem na to p rz y z n a ­
nie w m aju roku 2002 N ag ro d y A rtystycznej Fundacji N ow osielskich poecie-konkretyście Stanisław ow i D rożdżow i. D rożdż zresztą od iat jest u z n a ­
w a n y za jed n eg o z najw ybitniejszych przed staw icieli tego n u r tu jeśli nie na
Świecie, to z p ew n o ścią w E uropie. Słynna stała się - e k sp o n o w an a sw ego
czasu w B udapeszcie - jego instalacja „p o m iędzy". Sam p rz e d kilku laty
w id ziałem kolejną jego instalację sło w n ą zdobiącą k o ry tarze hali w y sta w o ­
wej w trakcie M ięd zy n aro d o w y ch Targów Książki w L ipsku (w ż a d n y m ze
sp ra w o z d a ń z tej im p rezy słow a, złam anego n aw et, na tem at D różdża nie
przeczy tałem - ale m oże coś jed n ak mojej u w ag i um knęło). I oto takie coś:
nag ro d a arty sty czn a u fu n d o w a n a p rzez krąg ludzi sku p io n y ch w okół Je­
rzego N ow osielskiego, jednego z najbardziej u d uchow ionych m alarzy w sp ó ­
łczesnych, d o strzeg a bliskie m u w artości w d okonaniach skrajnie (jak na
polskie zw yczaje) aw a n g a rd o w eg o artysty. W prost nie do w iary. A m oże
p rz y p a d k ie m zaczyna być norm aln ie? B ardzo bym się zdziw ił.
A teraz w racam do publikacji K rystyny Miłobędzkiej, która z poczynaniam i
D różdża w ydaje mi się blisko spokrew niona. N apisałem wyżej: „tom ". To nie­
praw da. To nie tom - to harm onijka, sw ego rodzaju słow ny kom iks. Podtytuł
(czy nadtytuł?) znam y już skądinąd: Przed wierszem - tak zatytułow any byl tom
w ierszy zebranych M iłobędzkiej opublikow any przed laty (1994?) przez ó w ­
czesne środow isko „bruL ionu" (piszę „ów czesne", gdyż środow isko to potem
ew oluow ało dziw nie bardzo). A zatem: Przed wierszem. Przesuwanka - chyba
tak, ale najw yraźniej „PRZESUWANKA" w ażniejsza, w ydrukow ana w ersali­
kam i b ard zo w iększym i i w ytłuszczonym i w dodatku. Ale też jest w ażniejsza
dlatego, że słow o to jest zarazem „instrukcją obsługi" tej publikacji. „N arracja"
tego tekstu jest bow iem tak skonstruow ana, iż - w pierw szych kilku „fragm en­
tach" (kolejne pola harm onijki, w jaką złożony jest tekst, którego „stron" się nie
„przew raca", lecz którego strony się „rozkłada" tak, iż tw orzą w końcu jedno
„pasm o" opowieści rozwijającej się z obrazu na obraz) ostatnie ich słow o staje
się pierw szym słow em następnego. Ważny jest przy tym układ graficzny, w iel­
kość liter. O d początkow ego „chaosu", w którym dom inują pisane różnej w iel­
kości czcionką słowa „stąd", „tu", „tam ", „jest", „był" (pow inienem w łaściwie
pow tórzyć tutaj te wielkości liter, to w końcu w kom puterow ym zapisie m ożli­
we), przechodzim y d o końcow ego, ledw ie w idocznego „ale nie um iem " d o ty ­
czącego opow iadanego „now ym i słow am i" now ego początku.
118
VARI A
K ońcow a deklaracja w ydaje się być w yrazem bezradności w obec słow a.
Jest jed n ak czym ś innym : jest m anifestacją potęgi niew y rażaln eg o , tego, co
w sło w a ująć się n ie d a, a co jednak w języku jakoś tam d a się w skazać czy
okazać. M ożna p o w iedzieć, że język w p o szu k iw an iach M ilobędzkiej w y ­
znacza g ran ice n ie w y ra ż a ln eg o , lecz realn ego d o św iad czen ia, o którym ,
m im o, iż n iew y rażaln e, m ów ić się p o w in n o , g d y ż to jedyny sposób d ążen ia
d o p o ro zu m ien ia z d ru g im . Poezja au to rk i Imiesłowów zaw sze funkcjonuje,
by tak p o w ied zieć, w drugiej osobie - p rz y czym , oczyw iście, nie o kateg o ­
rię g ra m a ty c z n ą tu chodzi. Przy czym ow o spotkanie, „ro zm o w a" w p rz e ­
strzen i n iew y rażaln eg o - p rzestrzen n o ść tego tekstu w idać nie tylko w u k ła ­
d zie g raficznym , lecz także w sk u p ien iu się na określeniach „ stą d ", „tu ",
„tam " - stara się o tw orzyć now e m ożliw ości kom unikacji językow ej.
W c e n tru m tej gry znajdują się d w a zw roty: „w szędzie d obrze, g d zie nas
n ie m a" (ten p rzy to czo n y w prost) i (dom yślny - przynajm niej mi się tak
w ydaje) „byliśm y, jesteśm y, będ ziem y ": oba są tu g ru n to w n ie p rze n ic o w a ­
ne, n a w e t sk o m p ro m ito w an e w składającej się z kolejnych frag m en tó w p a ­
sm a n arracy jn eg o form ule „tu gdzie jesteśm y jesteśm y gd zieśm y byli" i ro z­
w iniętej w „jesteśm y g dzie byliśm y" p o p rz e d z o n e in n ą jeszcze p ra w d ą , tym
razem w trzeciej osobie liczby pojedynczej (jak najbardziej traktow anej jako
k ateg o ria g ra m a ty c z n a) - „był g d zie b ę d z ie". M am y w ięc d o czynienia
z „ p rz e su w a n k ą " zaró w n o w p rzestrzen i egzystencji, jak w p rzestrzen i ję­
zyka, z p ły n n y m przejściem od „on" (dom yślny) do „m y", w reszcie „ty"
i w końcu „ja" („nie um iem ") - to zresztą u M ilobędzkiej stała m eto d a o g a r­
n iania w spó ln o to w o ści losu, p ró b pochw ycenia całości.
Boję się, że zaró w n o ta publikacja, jak w cześniejsze „w szy stk o w iersze",
o k tó ry m to tom ie tu już pisałem , p o zo stan ą poza polem uw agi naszej kry­
tyki. S zkoda, g d y ż ta „zabaw a" m a b a rd z o głębokie korzenie filozoficzne.
P ojaw ia się ta p ro b lem aty k a już w tom ie Przed wierszem, w chw ili obecnej te
p o szu k iw an ia M ilobędzkiej (zakorzenione przecież także w analizach języ­
ka „d ialo g u " dziecięcego w jej sztu k ach „dla dzieci") coraz w yraźniej zdają
się w sk azy w ać, iż poetycka destrukcja poezji (w tym sensie nadaje ona now e
zn aczen ie term in o w i „poezja k onkretna") jest dążen iem do pochw ycenia
„ d y sk re tn y c h ", nie rozp o zn an y ch s tru k tu r języka pozw alających na zb liże­
nie się d o m ożliw ości d an ia poetyckiego w y razu p ra w d z ie do św iad czen ia
b ezp o śred n ieg o .
Sygnalizuję jed y n ie ten problem , rzecz bow iem d o m ag a się analizy sze r­
szej, odw ołującej się d o poczynionych już na tym polu do św iad czeń , a także
VAR I A
119
d o tradycji poezji konkretnej, zw łaszcza tego jej n u rtu , który najpełniejszy
w y raz zn alazł w dokum entacji stu ttg arck ieg o ośrodka M axa Bensego (sw e­
go czasu jego w y stąp ien ie p ro g ram o w e p u b lik o w an e było na łam ach p o ­
znań sk ieg o „ N u rtu "; jego książka Świat przez pryzmat znaku, 1980- b y ć m oże
ze w zg lęd u na rok w y d a n ia - przeszła u nas niem al bez echa). Jedno dla
m nie nie ulega w ątpliw ości: p o szu k iw an ia M iło b ę d z k ie j-p o d o b n ie jak, idące
w innym k ieru n k u , „ek sp ery m en ty " T ym oteusza K arpow icza - to zjaw isko
w naszej lite ra tu rz e doniosłe.
„JEST JEST IN A C ZEJ" K ry stian y R o b b -N a rb u tt (W y d aw n ic tw o N o w y
Św iat, W arszaw a 2002) to tom , który m nie zaskoczył. Z nam jej grafiki, nie
w ied ziałem , że pisze, że jest kolejną w o statn im okresie osobą, która - p o ­
dobnie jak Jacek D urski (tom Wśród krzyxuych luster) - p o szu k u je d o p e łn ie ­
nia słow em poetyckim ro zp o zn ań czynionych p rzy użyciu innych śro d k ó w
w y ra z u . N ie jest to, oczyw iście, ża d n a w sztu ce now ość: a rty stó w „w ielo­
b ran żo w y ch " jest niezliczona ilość. (A tak n aw iasem m ów iąc: kto d ziś p a ­
m ięta, że n asza m edalistka olim pijska, H alin a K onopacka, w y d ała w 1929
roku tom Któregoś dnia, dość zresztą życzliw ie przyjęty przez krytykę?). Rzecz
w tym , iż R obb -N arb u tt d ość p ó źn o zd ecy d o w ała się na publikację sw ych
w ierszy.
N iezw ykle p rosta i zarazem zaskakująca w ydaje się p u e n ta tego tom u:
d o tk n ą! n a s czas
jest
jest inaczej
G dy zw ażyć, że są to zarazem pierw sze słow a książki, okazuje się, że m am y
d o czynienia z ro n d em , z kolistym , kołow ym p ow rotem d o p u n k tu w yjścia,
który jest ju ż inny, „jest inaczej". Być m oże n ależałoby się zastan o w ić czy to
koło, czy spirala - byłbym skłonny d o przyjęcia tej drugiej m ożliw ości. W każ­
d y m razie to sw oista gra z czasem .
W arto też z a u w a ż y ć , że tom ten n ie jest z w y k ły m z b io re m w ie rs z y to cykl (tu z n a jd u je m y p o tw ie rd z e n ie k o ło w ej czy sp ira ln e j k o n stru k c ji
cało ści) z a p is k ó w i n o t p o e ty c k ic h , z z a s a d y p o z b a w io n y c h ty tu łó w ,
u k ła d a ją c y c h się w o p o w ie ść o z d u m ie n ia c h i z a sk o c z e n ia c h e g z y s te n J
cji. 1 k reu jącej ta k ie z a s k o c z e n ia , g d y w u tw o rz e z b ió r o tw ie ra ją c y m
cz y ta m y : „ o p o w ia d a m ci o m ojej g ło w ie /m ó w ię w o ln o /c h c ę ż e b y ś z ro ­
z u m ia ł/p o ło w a je st c z a rn a a p o ło w a b i a ł a / t a k w ięc je ste m d rz e w e m
VA R I A
120
d o b re g o i z łe g o ". Tak w ła śn ie się ta o p o w ie ść z aczy n a - in g eren cją w m it
p o c z ą tk u , re in te rp re ta c ją K sięgi. Być m o ż e n a w e t - stra c h o ty m p o m y ­
ś le ć - z w ą tp ie n ie m w g rz e c h p ie r w o r o d n y . Bo o to c z y ta m y d a le j:
„a w ą ż ? T rzeb a z b a d a ć /g d z ie z ło ż y ł ja jo /s p o k o jn ie o b ie ra m ja b ł k o / p o ­
d o b n o z d ro w o je st s p o ż y ć je p rz e d s n e m ".
To interesujące w p ro w ad zen ie w św iat k reow any w w ierszach R obb-N arb u tt: p rz e n ik a m y p od pow ierzch n ię zd arzeń , w p rz estrze ń sn u nasyconą
ero ty czn ą, cielesną tonacją, gdzie w iad o m o, że „ciała nie o szu k asz w noc
kw itn ien ia ró ży ". W ynurzając się na p o w ierzchnię, uczestniczym y w p a ra ­
dok saln y m dośw iadczeniu: „m iędzy snem a sn em /ch w ile rozciągają się w dni
i n o c e /d z ie ń jest coraz krótszy". W ydaje się jednak, że jest to p a ra d o k s p o ­
zo rn y . Rzecz w tym , iż granica oddzielająca sen i jaw ę jest p łynna, obie sfery
przeży cia w zajem się przenikają i w zajem nie nasycają sensem , zn oszą sw e
p rzeciw ień stw a: „czas s ta je /n ie m a d n ia /a n i n o cy /(...) nie m a w c z o ra j/a n i
ju tr a /je s t m g ła". W tej m gle naw zajem się p o szukujem y, ro zpoznajem y,
gubim y: w bezczasie, w w iecznym teraz (tak: z m ałej litery!), w ciągłym
„jest", które w ciąż „jest inaczej".
„Jest" jest w słow ie: „słow a p o p ę k a ły ", „ale słów coraz m niej", „słow a
o d leciały o d e m n ie", „m ięd zy sło w am i ścieżka na u g o ry " - te w y z n an ia
zd ają się m an ifestacją językow ej b ezrad n o ści. Jed n ak słow a sam e nie z n a ­
czą nic - zaczy n ają zn aczy ć d o p ie ro w ó w czas, gdy zostają n asy co n e u c z u ­
ciem , em ocjam i:
w a ż y sz sło w a
na jednej szali czucie
na d ru g ie j in telek t
Z aś dalej:
sło w a p o ścian ach się sn u ją
w pajęcze p u ła p k i w p a d a ją
zw in ię te czekają
na p ro m y k słońca
Ten proces o d zy sk iw an ia słów jest zarazem dążeniem d o zrozum ienia i p o ­
ro zu m ien ia z innym i, jest w aru n k iem d ialo g u , rozm ow y, w której jednym
z g ło só w jest ten ro zp isan y na fragm enty poem at.
Leszek Szaruga
VA R I A
121
Zbigniew Żakiewicz
Ujrzane, w czasie zatrzym ane (17)
PO ZN A J SA M EG O SIEBIE - hasło, które Sokrates przeczyta! na frontonie
św iąty n i delfickicj, gnębiło m ałego chłopca rzu conego gd zieś w m ateczniki
W ileńszczyzny, w k rain ę któ rą zasiedlali jego p rz o d k o w ie od w ielu p o k o ­
leń. C zy było to w ołan ie krw i praojców - tych w y w o d zący ch z bojarów
litew skich i ruskich, od w itoldow ych Tatarów, sk andynaw skich Rusów i p rz y ­
byszów , a m oże jeńców w ojennych w ziętych z Polszczy? Burzyła się krew
D ow m ontów -Z akiew iczów , zm ieszan a z Ł aw rynow iczam i, w ołały o sw oje
p raw a tatarskie, a m o że bardziej tiurkskie g eny O g anow skich sk rzy ż o w an e
ze Snitkam i? G dzieś tam po d ro d z e d o p o m in ali się o sw oje Ł okuciejew scy
i K uleszow ie.
Ziem ia w ielkiego p o g ran icza skazy w ała na konieczność w y b o ru ; ściera­
nie się d w ó ch w ielkich kultu ro w y ch p ły t tektonicznych - łacińskiej i b iz a n ­
tyjskiej w y w o ły w ały w ieczne d u ch o w e zw arcia, skłonność ku skrajnościom
i m ak sy m alizm o m . I d o p y tan ia - kim się jest?
Te u w a ru n k o w a n ia d o tarły d o św iadom ości niegdysiejszego chłopca z W i­
leńszczyzny, g d y m inęły lata sielskie, kiedy to się działy z nim rzeczy nie­
zro zu m iałe i p rzerażające. I w cale nie anielskie. S ko n d en so w an a, dojm ująca
św ia d o m o ść siebie sam ego, ta gęsta m ag m a skłócanych p rz e z p o kolenia
gen ó w - u czyniły go boleśnie zatro sk an y m sobą sam ym : św iat istniał na
tyle, na ile go do strzeg ał. N ieśw iad o m ie u p ra w ia ł czystej w o d y idealizm
su b iek ty w n y . Był p rzek o n an y , że za jego plecam i kryje się p u stk a , a św iat
jest stw a rz a n y p rzez jego um ysł. W ystarczy jed n ak g w a łto w n ie obejrzeć się
d o tyłu, ab y ow e nieistnienie złapać na gorący m uczy n k u . Robił to w ielo­
krotnie, ale jego p o d m io to w o ść sp raw iała m u figla, g d y ż zd ążyła już stw o ­
rzyć św iat z nicości. O czyw iście, istnienie jakichś A m eryk, A fryk czy n a w e t
W ilna m ieściło się w sferze d o m n ie m y w a ń . A m oże bardziej, skrytej stra te ­
gii dorosłych, k tó rzy starali się m u p o d rz u c a ć d o w o d y na m ożliw ość istnie­
nia czegoś, co m iało c h a ra k te r rzeczyw istości podm iotow ej bez jego u d z ia ­
łu. Był w ięc klasycznym berkleistą.
Jego sen su alizm , zak o rzen ien ie w n atu rz e , której tchnienie, ożyw cze i nie­
pokojące, m iał w e krw i, p o w o d o w ało , że w ty szkiew iczow skim parku-ogrod zie w M olodecznie, w d ziad k o w y m folw arku p o d S m orgoniam i, m ógł być
p an e m stw o rzen ia. N a p rzy k ład , w ystarczyło w czas u p a łu w ejść na b rzó z­
122
VA R I A
kę, aby w y w o łać w iatr. P rzykucnąć n ad sad zaw k ą, aby w z b u rzy ć fale. P rzy ­
klęknąć p rz y k w ietn ik u z krak o w ian ek i nasturcji, i ujrzeć p rzem ykającą
k raśn ą czapkę lu d k a.
Jeśli nie d aw ał on w iary św ia d e c tw u d orosłych o niezależności bytów ,
których istnienia em pirycznie nie d o zn aw ał, to w ielką m ękę przeży w ał przyjąw szy d o św iadom ości, że w id zialn y , sen su aln y św iat, czyli Kulę Z iem ską
tw o rz y n iew y o b rażaln ie w ielka bryła. Staw ało się to p o w o d e m m ęki, g d y
w izyjnie, z a m k n ą w sz y oczy, m usiał ow ą kulę ziem ską w chłonąć w siebie.
M ikroskopijne „ja" i ogrom tej pełni, która nie tylko że istniała, ale d o m a g a ­
ła się w chłonięcia - było to, jak dziś w idzę, jego pierw sze d o zn a n ie m etafi­
zyczne. O g a r n ą ć c o ś , c o j e s t n ie d o o g a r n i ę c i a .
O czyw iście, m ów iono m u o Bogu. P rzyjąw szy do w iadom ości tę rew ela­
cję, trw o ży ł się tym , co jest poza n a z w a n y m Bogiem. P oniew aż nie m iał On
n a z w y ale był (p o d o b n ie jak kula ziem ska) n ieskończony w p rz e strz e n i
i w czym ś, co m iało być poza czasem - o d czuw ał o k ru tn y lęk p rze d tym co
się kryje za n a zw an y m . Bóg n ie n a z w a n y - był Bogiem d rżen ia i trw ogi.
Jak dziś w idzę, mój chłopczyk z W ileńszczyzny byl totalnym em pirykiem ,
g dyż p o d d aw ał w w ątpliw ość oczywistość albowiem sam chciał dotrzeć do
sedna spraw y. Przez długi czas nie przyjm ow ał zw iązku pom iędzy tarczą ze­
gara, z podziałem na dw anaście cyfr, a czasem . G dyby m u w ytłum aczono, że to
jest zw ykła um ow ność, człowieczy form alizm, który niepojęte, a więc czas, za­
m knął w tarczy zegara m oże byłby spokojny. Podobnie rzecz się miała z um o w ­
nością m atem atyki: jak cyfra m ogła objąć ilość i zw iązek m iędzy ilościami.
Dziś, g d y po latach, p rzeg ląd am głosy krytyki, która starała się określić
p isa rstw o tego, n ieg d y ś m ałego chłopczyka z W ileńszczyzny, do strzeg am ,
że ta berklejow ska p o staw a tak in ten sy w n ie p rze ży w an a, p o d d ając w w ą t­
pliw ość sam akt p o zn a w a n ia , określała poetykę i pro b lem aty k ę egzystencjonalną jego tw órczości. Ta soliptyczna teoria p o znania zaw ażyła na w szy st­
kich p y tan iach staw ian y ch w obec istności św iata. R ów nocześnie jego ego,
jego narracy jn e „ja", ulegało w ielkiem u zagęszczeniu, jak to się dzieje ze
sty g n ący m słońcem , które staje się białym karłem . - Kim jestem ? C zy je­
stem ? I jaki jestem ? - te p y tan ia p o w o d o w ały ro zp ad b o h ate ró w na w iele
osobow ości. Stąd p o d w ó jn e sobow tóry, różne w a rian ty bliźniaków , braci
syjam skich, rozczepiona potrójność. Z bigniew B ieńkow ski n azw ał pro b le­
m aty k ę Białego Karła „rozkoszam i n eu rasten ii". Tym czasem były to w ciąż te
sam e k ło p o ty ze sw oją tożsam ością. K rytyka w ięc pisała, że „prozę jego
ch arak tery zu je relatyw istycznie sceptyczny, pełen d y stan su i ironii sposób
VA R I A
123
p atrzen ia na św iat". I dalej: „Próbuje on sw ą tw órczością p rz e p ro w a d zić
d o w ó d na to, że tradycjonalistyczne i potocznie p rzy jm o w a n e i ak ce p to w a­
ne w yob rażen ia o n atu raln ej rzek o m o logice p raw psychologicznych oraz
obiektyw ności n aszeg o o d b ieran ia nie m ają w cale u n iw ersaln eg o p ra w id ła "
(Janusz Term er, „N o w e K siążki", 15.8.1973).
G d yby ten chłopczyk z W ileńszczyzny w iedział, jak dojm ująco ciężkie b ęd ą
jego p o szu k iw an ia swej tożsam ości, p o d m in o w anej tym p o zn aw cz y m scep­
tycyzm em , m oże zająłby się, jak jego ojciec i d z iad ek Paw eł, poczciw ym ,
dający m p o czucie rzeczy w isto ści, leśnictw em . M usiał je d n a k p isać, idąc
w ciem ności sw ej udręczonej św iadom ości. Za każdym razem od k ry w ając
kpiącą w ielo zn aczn o ść rzeczy i sam ego ak tu poznaw czego. N a p rz y k ła d ,
g d y chciał ro z p ra w ić się z p o n u ry m okresem d ojrzew ania w m ieście R udzi
(Łodzi), o k azał się być D anielem rzu co n y m d o lwiej jam y, a zarazem , św ie­
tlistym chłopczykiem w ęd ru jący m p rzez p iętra nad św iad o m o ści, p o d św ia ­
dom ości i św iadom ości, co b y ło o czyw istą k p in ą z F reuda. A le ta kpina w y ­
zw oliła go z obsesji łódzkiej n ędzy, duchow ej i m aterialnej, k tó rą p rze ży w ał
jako ktoś z W ileńszczyzny rzu co n y w ry n szto k ow ość „łódczyzny". R ów no­
cześnie był to sen, w którym a u to r w yśnił siebie, czyli stw arzał, jak n ie g d y ś
chciał o ży w ić o w ą w ieczność nicości u k ry tą za jego plecam i.
Ten sam w a ria n t, ale w d u c h u sk arn aw alizo w an y m i trochę rabelow skim ,
pow rócił w opow ieści o z b u n to w an y ch i o ży w ionych paluchach. K rytyka
pisała (W iesław K rzysztoszek, „M iesięcznik L iteracki" n r 4/1978): „B ohater
Cztcropalcego jednocześnie jest i n ie jest sobą, jest po szu k iw aczem u trac o n e­
go palca, który n iek ied y się p rzeo b raża, będąc jednocześnie k ażdym z p o z o ­
stałych czterech palców , ale także czym ś o d nich o d m ien n y m . Ta m oże tylko
z p o z o ru a b su rd a ln a logika u jaw nia się w u staw icznych d o m n iem an iach na
tem at w łasnej tożsam ości, w sty lu «m yślenia w arkoczem »". I dalej: „P ytanie
o to z czego i jak zro b io n y jest człow iek, p rzy b iera po stać zasad n iczeg o
d y le m a tu pow ieści, ro zw iązy w an eg o w ironicznej, groteskow ej postaci. (...)
Psychologiczna koncepcja człow ieka p rz y p o m in a nieco p rzy g o d y fizyki czą­
stek elem en tarn y ch (...) p ro w ad zi d o o d k ry w an ia coraz bardziej m ik ro sk o ­
pijnych d ro b in , z który ch żad n a nie jest jed n ak cząstką e lem en tarn ą".
P ozostaje d o ro zstrzy g n ięcia zasad n icze p y tanie: jak, kiedy i d laczeg o
w ty m u sta w ic z n y m p o z n a w a n iu siebie sam ego pojaw ił się u d a w n e g o
chłopca z W ileńszczyzny ów homo m yslicuśi
Z ia rn o było zasiane od zaran ia o b u d zen ia się jego św iadom ości: zaró w n o
w izja w ch łan ian ia kuli ziem skiej, a w ięc m ęka og arn ian ia tego, co jest nie do
.
124
VA R I A
objęcia, jak też lęk p rzed tym , co się kryje za n azy w an y m Bogiem sp raw iały,
że n ieśw iad o m ie u p raw ia! on teologię n e g aty w n ą. M ógłby p o w tó rzy ć za
M istrzem E ckhartem : „W szelkie słow o, jakie m ożem y o N im pow iedzieć,
b ardziej jest negacją w yrażającą, czym Bóg nie jest, aniżeli stw ierd zen iem
tego, czym jest" (tu u zu p ełn iłb y m : „w szelkie pom yślenie, a nie sło w o " i d o ­
d ałbym : „ w p ro w a d z a w lęk i d rżen ie").
N astąp iły d alsze p rzy g o d y n ieg d y ś m ego m ałego chłopczyka z W ileńszczyzny, k tó ry k ierow any w ieloletnim d o św iadczeniem czytelniczym i p isa r­
skim odczy tał N ow y Testam ent, jako realistyczną opow ieść o C złow ieku.
Kim był ten C złow iek?
O
d u c h o w y m , egzystencjalnym w strząsie jaki przeżył mój b o h ater - nie
m iejsce aby d ziś o tym pisać. D osyć, że trafiw szy na drogę żyw ego chrześci­
jań stw a o d k ry ł ze zd u m ien iem , że jego w ątpliw ości co d o m ożliw ości p o ­
znan ia siebie sam eg o m ają źró d ła m etafizyczne. Tenże M istrz E ckhart tw ier­
dził: „Cała ludzka w iedza n ig d y nie zdoła p rzeniknąć czym jest d u sza w swej
głębi.(...) To, co m o żn a o tym w iedzieć m usi być n a d p rz y ro d z o n e i p o ch o ­
d zić z łaski".
A przecież, mój b o h ater z d a w a ł się w iedzieć o tym od sam ego początku:
stą d kpina z o d k ry w an ia ludzkiej d u sz y p rzez w szelakie psychologizm y
i freu d y zm y .
D ziś ju ż on o tym w ie, że najw ięcej o ludzkiej d u sz y m ieli do pow ied zen ia
O jcow ie Kościoła, ale p rzek o n y w u jąco ś w i a d c z y l i
o niej m istycy.
D ośw iadczyli oni na sobie w sp osób d o tk liw y trójjedność ludzkiej n atu ry .
Tego z w ią z k u soimj (d ała), z psyche (duszą) i pneumę (D uchem ). N iczym w ie­
w ió rk a skakali oni p o d rzew ie d u c h o w e g o po zn an ia. P rzechodzili p rzez
cztery „ w e w n ę trz n e m ieszk an ia" - jak to o b razow o p rzed staw iła św. Teresa
z Avili - ab y d o trz e ć d o „T w ierdzy W ew nętrznej". To znaczy d o owej puca­
mi/, sied zib y N ieskończonego, który w ciało m ałp o lu d a, w jego n o zd rza ,
tchnął tchnieniem życia. W p lanie S tw órcy byl bow iem oszałam iający za ­
m ysł: „U czyńm y człow ieka na N asz obraz, p o d o b n eg o N am ". Bóg podzielił
się ze św iatem sw ą nieśm iertelnością, o ży w io n y „proch ziem i" o b d arzy ł
cząstk ą sw ej Istoty!
W ielcy m istycy: św . Teresa z Avili, św. Jan od K rzyża, a u n as św. F austyna
d o św iad czali, że ich trójjedność jest tajem nicą, a szczególnie, poza w szelkim
p o z n a n ie m jest pneuma - D uch.
C zy rzeczyw iście n ie m am y drogi d o siebie sam ego? Jak m ów i św. A u g u ­
styn: tylko b ęd ąc w obec Boga, a nie w obec swojej św iadom ości poznajem y
VA R I A
125
siebie sam ego. D otarłszy d o „T w ierdzy W ew nętrznej" św ięci p rz eż y w a ją
zjednoczenie z Bogiem, n az w a n e p rz e z hiszp ań skich św iętych, „m isty czn y ­
m i zaślu b in a m i". „Ten akt nie jest dziełem uczuciow ości, ale w łaśn ie aktem
p o zn aw czy m . Jest to « p o znanie w jednej chw ili», jest to akt szczególnego
d u ch o w e g o w g lą d u , in telek tu aln eg o olśnienia. Jest to zjednoczenie z Bo­
giem o stateczne i n ieo d w racaln e" - jak pięknie pisze d o m in ik a n in Jan A n ­
drzej Kłoczowski.*
C zy mój niegdysiejszy chłopczyk z W ileńszczyzny - nie p ra g n ą łb y takie­
go zjednoczenia m iast w p lą ty w a ć się w p o zn an ie p o p rz ez m ateczniki g rz ą ­
skiej, w ieloznacznej, czasam i w ręcz sam obójczej literatury?
C oś o tym m ó w ią jego, niby in ty m n e dzienniki, ale kończyło się to zaw sze
na p o z n a n iu g o ryczy b ezb rzeżn eg o m orza. G dy chciał w kraczać na tę bezbrzeżność, b ęd ącą sublim acją N ieskończonego, sp o ty k ał go u p a d e k . Pisał
on, m ój N .N ., p rz e d laty: „I zanim nasycić się w iatrem , co szedł z b e zb rze ż­
n y ch p rz e strz e n i, p o ra z o statni obróciłem się ku p o rzu c o n y m brzeg o m .
A u jrzaw szy się tak d aleko, zachw iałem się w swej w ierze. 1 w te d y stała się
katastrofa n a m iarę m ojego życia (...) Z acząłem pow oli o su w ać się n a kola­
na, i coraz niżej czując na k ońcu języka gorycz i sól m o rz a. I po raz ostatni
w stąp iłem w ram y p rzy b rzeżn e, aby pozo stać tam na zaw sz e".’*
Zbigniew Żakiewicz
* Jan A n d rzej K łoczow ski, Drogi człowieka mistycznego, W y d aw n ictw o Literackie, K raków , 2001.
** Z b ig n ie w Ż ak iew icz, D ziennik in tym n y mego N .N ., „B iblioteka «W ięzi»", W arszaw a, 1977.
RECENZJE
M irosław Dzień
W idzenie w odwiecznym wypow iedzeniu
O sześciu progach w Tryptyku rzymskim Jana Paw ia II
P ierw sze w rażen ie z uw ażnej lek tu ry Tryptyku rzymskiego w y raz ić m ożna
w d w ó c h słow ach: w ażen ie słow a. O d d aw n a - nieom al od zaw sze - w ia d o ­
m o, iż poezja nie znosi słów niew ażn y ch , g d y ż te ostatnie odzierają ją z te­
go, co n ajw ażniejsze - z sensu.
Jana P aw ła II Tryptyk rzymski to zb ió r w ażn y ch słów ; to tom , g d zie w aży
się sło w o i słow a o d w ażają sens; to w reszcie p rzek az zro d zo n y ze słu chania,
u w a ż n e g o i cierpliw ego, by nie rzec - u p a rte g o w chęci o trzy m an ia b łogo­
sław ień stw a zro zu m ien ia.
A zatem cierpliw ość i u p ó r; w słu ch an ie i chęć o d p o w ied z i, to jak się zdaje
najw ażniejsze elem enty p oetyckiego zap isu obecnego w Tryptyku.
C zęść p ierw sza - Strumień, ro zpoczyna przy w o łan iem biblijnej sekw encji
z p o czątk u Księgi Rodzaju: „D uch Boży unosił się n ad w o d a m i" (Rdz 1, 2b),
a zatem A u to r p rzy w o łu je obecność P rzedw iecznego: choć jest św iat, to nie
jest on n ig d y sam otny, p o zo staw io n y sam dla siebie, lecz to św iat n a z n ac zo ­
ny obecnością Boga, św iat, gdzie to, co stw o rzo n e nie pozostaje bez sw ego
Stw orzyciela.
To sam o zdaje się sug ero w ać Zdumienie, gdzie ukryty, bo m ilczący Bóg P rzed w ieczn e Słowo, przecież j e s t . O to ostateczne uzasadnienie Jego „m il­
czenia", które nie objawiając nieobecności, jest przecież trw ającą obecnością je st b y c ie m w c ią ż i n ie u s ta n n ie ; b y c ie m , co „ z e w s z ą d p rz e m a w ia " w cieniu „zatoki lasu " i „srebrzystej k ask ad y p o to k u ".
D iada trw an ia św iata i m ilczącej obecności Pana, kulm inuje w z d u m ie n iu .
A u to r ow o zd u m ien ie, ludzkie zd u m ien ie, określi „progiem ", którym „św iat
w nim p rzek racza". C zy nie pojaw ia się tutaj zatem echo interioryzacji; szcze­
gólnej zdolności człow ieka d o u św ia d a m ian ia sobie swojej w łasnej o d rę b ­
RECENZJE
127
ności bytow ej i potrafiącej o d ręb n o ść tę n azw ać w akcie sam ośw iadom ości?
C zy zd u m ien ie op atrzo n e im ieniem „A d am ", nie stanow i „brakującego o g n i­
w a " m ięd zy M ilczącym i n iew id zialn y m , a „m ó w iącym " sw oją w id z ia ln o ­
ścią św iatem ? C zy w końcu, w człow ieku nie zbiegają się su b te ln e nici w ią ­
żące św ia t i Jego Stw órcę? („zatrzym aj się! - m asz w e m n ie p rz y sta ń ").
A jed n ak to nie w ystarczyło, gdyż:
Byt sa m o tn y z ty m sw o im z d u m ie n ie m
p o śró d istot, k tó re się nie z d u m ie w a ły
- w y sta rc z y ło im istn ieć i przem ijać
[-1
Interesująca jest - pow racająca, jak refren - końców ka:
„zatrzy m aj się, to przem ijan ie m a se n s"
„m a sens... nia sens... m a sens..."
P rzek o n an ie o sensow ności przem ijania, które - jak m ożna d o m n ie m y ­
w ać - znajduje sw oje u g ru n to w a n ie w m ilczącej obecności Boga, stan o w i
m ocny akcent kończący p ie rw sz ą część Strumienia.
Ale w yżej z a su g e ro w a n a sen so w n o ść p rzem ijan ia an ty cy p u je p o s z u k i­
w an ie źró d ła. M ożna go o d n aleźć idąc „d o góry, p o d p rą d " . D latego w k o ń ­
cu m u si p o jaw ić się p y ta n ie , je d n o z najbardziej fu n d a m e n ta ln y c h p y ta ń
d la k a żd eg o człow ieka: „G d zie jesteś, źró d ło ?...". P o sz u k iw a n ie „ ź ró d ła ",
sen su , o d p o w ie d z i na eg zy sten cjaln e p y ta n ia - jest p o n ie k ą d sp o so b e m na
z a ra d z e n ie m ilczeniu, jest p ró b ą p rzeb icia się p rz e z m g łę cisz\j. Jan P aw eł II
d o sk o n a le zd aje sobie sp ra w ę z w yżej w y m ie n io n y c h tru d n o ści. M ilczenie
Boga dla w ielu - zw łaszcza w obliczu k atak lizm ów , nie sp o ty k a n e g o do
tej p o ry g ło d u i cierp ien ia - jest p rzecież ró w n o z n a cz n e z Jego n ieo b e cn o ­
ścią, jeśli nie a b so lu tn ą , to p rzy n ajm n iej n a m iarę n ig d y n ie sp ełn io n y ch
oczek iw ań , co d o realn eg o w p ły w u na ich a k tu a ln ą egzy sten cjaln ą s y tu ­
ację. Jak zatem p rz e k o n a ć n ie-w id zący ch , jak z a ra d z ić nie-slyszącym ?
C zęść d ru g a Tryptyku ró w n ież w p ie rw sz y m z d an iu określa p e rsp e k ty w ę
po zn aw czą: „W N im żyjem y, p o ru sz a m y się i jesteśm y - m ów i P aw eł na
ateńsk im A reo p ag u ". 1 z a ra z p otem p ad a najw ażniejsze p y tanie całej książ­
ki poetyckiej Jana P aw ła II: „Kim jest O n?". P ada rów nież p ierw sza o d p o ­
w iedź: „Jest jak g d y b y niew y sło w io n a p rzestrzeń, która w szy stk o o g arn ia".
Bóg p rz e d stw io n y jest tutaj w p e rsp ek ty w ie kosm icznej - jest p rz e d stw o ­
rzeniem , i p o n a d nim („w szystko og arn ia"), jest Z asadą, która „w ciąż" u rz e ­
RECENZJE
128
czy w istn ia w szy stk o , co m a być; Jest by inne m ogło być „stając się n ie u sta n ­
nie". To teologia tego, K i m jest Bóg i kosm ologia tego, c z y m
jest to, co
w y ch o d zi z Jego o d w iecznego Słow a.
K olejne - jakże istotne - stw ierd zen ie n a tem at tego „Kim jest O n?", i być
m o że stan o w iące d oskonałe d o p ełn ien ie w cześniejszej intuicji w y ra ża się
w stw ierd zen iu : „Słow o - odw ieczn e w id zen ie i odw ieczne w y p o w ie d z e ­
n ie". Z atrzy m ajm y się p rzez m o m e n t na d znaczeniem tego zd an ia. Bóg: Sło­
w o - w id zi i w y p o w iad a. W ten sp o só b w pełni m oże o g arnąć to, co Sam
w id z i i w czym się w y p o w ia d a . O to w id zen ie, które się w y p o w iad a ; albo
inaczej: Słow o w id zące dla którego o b raz i w y p o w ie d ze n ie o b raz u (jego
nazw an ie), „ustaw ienie"* w id zen ia zespalają się w jednym w sz ech o g arn ia­
jącym akcie p o zn aw czo -w o lity w n y m , m ieszczącym w sobie takie kategorie,
jak p ra w d a , d o b ro i piękno:
Ten, k tó ry stw a rz a ł, w id z ia ł - w id z ia ł, „że b y ło d o b re ",
w id ział w id z e n ie m ró żn y m o d n aszeg o ,
O n - p ie rw sz y W idzący W idział, o d n a jd y w a ł w e w s z y stk im jakiś śla d sw ej Istoty, sw ej p ełn i -
[...]
N ag ie i p rz e jrz y ste P ra w d z iw e , d o b re i p ię k n e -
Ale to w id zen ie n a d e w szy stk o jest „in n e" od lu dzkiego w idzenia. Stąd to,
co w id zi Bóg, i to jak O n w idzi tylko per analogiam odnieść m ożna d o sp o so ­
b u „w id z e n ia " rzeczy p rzez człow ieka. W tym też m iejscu po raz d ru g i
w Tryptyku pojaw ia się „p ró g ", jako rzeczyw istość w y różniona i w y ró ż n ia ­
jąca. O ile p ierw szy m p ro g iem było „zd u m ien ie" {Strumień), o tyle d ru g im
jest „słow o". W z d u m ie n iu to człow iek p rzekracza sam ego siebie w stronę
p o z n a n ia św iata b ęd ącego poza nim ; w „progu słow a" zaś sam św iat jest
jeszcze w Bogu, jakby in statu nascendi, jak nap isze Jan P aw eł II „na sposób
n ie w id z ia ln y ,/o d w ie c z n y i boski". Ten „p róg", pró g w y p o w ied z en ia św iata
p rz e z Boga jest początkiem dziejów . Bóg p rzez słow o w y p o w ia d a się tutaj
i p u szcza w bieg tryby historii.
Po raz trzeci próg, jako rzeczyw istość graniczna, słow o klucz - „p ró g "
p ojaw ia się w Obrazie i podobieństwie:
*
W y d aje się, że ty lk o za p o m o cą tak ieg o k o n strn k tu języ k o w eg o m o ż e m y p rz y b liż y ć se n s
teg o p ro c e su .
RECENZJE
129
W idział, o d n a jd y w a ł śla d sw ojej Istoty Z n ajd o w ał sw ój o d b la sk w e w s z y stk im co w id z ia ln e .
P rz e d w ie c z n e S łow o jest jak g d y b y p ro g iem ,
za k tó ry m żyjem y, p o ru sz a m y się i jesteśm y.
C zy m o ż liw y jest d o w y o b ra ż e n ia św ia t b ez obecności Boga? R zeczy w i­
stość n a z n a c zo n a absencją P rzed w ieczn eg o ? Jeśli nie, to nie istnieje ż a d e n
„p ró g ", nie m a sytuacji o n to lo g iczn ie graniczn ej, i w ten sp o só b nie sp o só b
w y zn aczy ć takiej p e rsp e k ty w y , w której m og łaby się p o jaw ić p ra k ty c z n a
m o żliw o ść absencji Boga. N ie sp o só b z atem p o słu ży ć się ja k ąk o lw ie k in n ą
p e rs p e k ty w ą ep istem o lo g iczn ą, skoro: „w N im p o ru sz a m y się, i jeste śm y ".
A za te m , choć tru d n e to d o w y o b ra ż e n ia , w łaśn ie taka - by p o słu ż y ć się
sch o la sty c z n y m o k reślen iem - via negativa u św ia d o m ić n am m oże z n a c z e ­
nie o w e g o „ p ro g u " obecności P rz e d w ie c z n eg o Słow a. „Z a" tym w ła śn ie
progiem rozciąga się śro d o w isk o naszej egzystencji; św ia t d n i i nocy, ru c h u
p la n e t, bujnej w io sn y , u p a ln e g o lata, tragicznej jesieni i d o tk liw ej zim y,
jed n y m sło w em - św ia t doczesn o ści w a u rz e O becności. D la Jana P aw ła II
Bóg n ie stro n i od św iata, O n jest dla niego; trw a w nim o d n a jd u jąc „ślad
sw ojej Isto ty - / [ ...] sw ój o d b la sk w e w sz y stk im co w id z ia ln e ". P a p ie ż z d a ­
je się w sk a z y w a ć na „in teg rację" Boga ze św ia tem w id z ia ln y m , „ u m ie sz ­
cza" g o w p rz e strz e n i d ziejó w rzeczy tego św ia ta , odcinając się tym sa ­
m ym od w szelk ich p o k u s d eisty czn y ch , i n ad ając św ia tu w y m ia r p ra sa k ra m e n tu : sp o tk a n ia w id z ia ln e g o z n ie w id z ia ln y m , z esp o len ia d o c z e sn o ­
ści z w iecznością.
W edle teg o k lu cza n ie w id z ia ln e w y ra ż a się w w id z ia ln y m .
P rasa k ram en t.
K iedy p o sz u k u je m y ogóln ieszy ch konkluzji z le k tu ry Tryptyku, n ie o d ­
parcie n a su w a się w n io se k , iż w y ra ż a on tęsk n o tę za czystością w id z en ia .
W łaśnie w takim w id z e n iu lu d z ie m o g ą b y ć p ra w d z iw i i przejrzyści dla
siebie n aw z a je m , i co w ażn iejsze takie - czy ste w id ze n ie o d k ry ć im m oże
O becn o ść P an a. W ten sp o só b jed y n ie, w y d aje się, m oże zo stać p rz e k ro ­
czon a g ran ica oddzielająca p o sz u k iw a n ie Boga p rze z człow ieka u w ik ła n e ­
go w do czesn o ść. W sp ó łczesn y czło w iek n ie „ w id zi" Boga, g d y ż nie m a
w n im „ p ra w d y " i „p rzejrzy sto ści" w k o n tak tach in te rp e rso n a ln y c h . C zło ­
w iek z g u b ił św ia d o m o ść d a ru i czystość, d zięki której P an był dla n ieg o
w id z ia ln y .
RECENZJE
131)
C zw arty raz słow o „próg" odnaleźć m ożna w kontekście intym nego zw ią z ­
ku p ie rw sz y c h rod zicó w z Księgi Rodzaju. M ow a jest tutaj o „p ro g u najw ięk­
szej o d p o w ied zialn o ści". Za tym „progiem " jest ojcostw o i m acierzyństw o,
za tym p ro g iem pow staje społeczność rodziny, a więc ostatecznie spełnienie
sw oje znajd u je kom unia osób, która w p ersp ek ty w ie w zajem nej w y m ian y
d a ró w o d n aleźć się m oże w ow ocu m iłości, w p o tom stw ie.
K w estia n a tu ry Boga pow raca w drugiej części ostatniego członu Trypty­
ku, w e Wzgórzu w krainie Moria. Jan P aw eł II pyta:
K im jest Ten B ez-Im ienny,
k tó ry zechciał objaw ić się w glosie?
K tóry m ó w ił tak d o A b ram a,
Jak m ó w i C z ło w ie k d o człow ieka?
I o d p o w iad a: „Był Inny. N iep o d o b n y d o w sz y stk ie g o ,/c o m ógł pom yśleć
0 N im człow iek". W skazanie na cechę inności, i na niep o d o b ień stw o , to ce­
chy, jakie p rzy p isać n ależy Bogu. N iep o d o b ień stw o w obec w szelkiego w y ­
o brażenia, w obec jakiegokolw iek k onstruktu m yślow ego. Skoro Bóg jest Inny
1 N iep o d o b n y , to ró w n ież nie ma m iary, jaką m ożna by określać jakiekol­
w iek Jego przym ioty. Przekonani o Bożej Inności, m ożem y co najw yżej z w ia­
rą w y p a try w a ć czasu Jego n aw ied zen ia; m ożem y tęsknić za sp o tk an iem ,
w k tó ry m objaw i O n nam coś z Siebie sam ego.
Po ra z p ią ty sło w o „ p ró g " p a d a w z w ią z k u ze s p ra w ą A b ra h a m a i w e ­
z w a n ie m P an a, ab y ó w z ło ż y ł Ja h w e o fia rę k rw a w ą z sy n a sw e g o Iz a ­
a k a . C o w id z ia ł A b ra h a m tu ż p rz e d eg ze k u c ją? W id z ia ł, i b y ło to w i­
d z e n ie ro z d z ie ra ją c e m u serce: „sie b ie ju ż ojcem m a rtw e g o s y n a ,/ k t ó ­
re g o G ło s m u d a ł, a te ra z m u o d b ie ra ? " . (Rozm owa ojca z synem w krainie
M oria).
Ten „p ró g " nie jest przekroczony, bo p rzek roczonym być nie m oże, to pró g
u fności, bezgranicznej w iary...
O A b rah am ie, k tó ry w stę p u je sz n a to w z g ó rz e w k ra in ie M oria,
jest tak a g ranica ojcostw a, taki p ró g , k tó reg o ty n ie p rz e k ro c z y sz .
Inny Ojciec p rzy jm ie tu ofiarę sw eg o Syna.
P rzekroczenie tego „p ro g u " Pan zachow ał dla Sw ego Syna Jedynego, M ęża
Boleści.
Szósty raz - ostatni raz - w Jana Paw ła II Tryptyku rzymskim, określenie
„p ró g " o d n ajd u jem y w finałow ej części całego u tw o ru . A u to r pisze:
131
RECENZJE
jeśli d z iś w ę d ru je m y d o tych m iejsc,
z k tó ry ch k ied y ś w y ru sz y ł A b rah am ,
g d z ie u sły szał G los, g d z ie sp e łn iła się o b ietn ica,
to d la te g o ,
b y sta n ą ć na p ro g u -
by dotrzeć do początku Przymierza.
[...]
W ten sp osób o d n aleźliśm y się n a początk u drogi, oto p rze d nam i cały
św iat, oto Ten, który chce być w id zian y w w y p o w ied zen iu , ro z p o z n a n y na
prog u .
M irosław Dzień
Ja n P aw eł II, Tryptyk rzymski, W y d aw n ictw o św. S tanisław a, W y d aw n ictw o WAM , K rak ó w 2003.
Bogusław Kierc
„o Błyski o miłości droga"
N iestosow nością jest zaczy n ać od p y tan ia o to, co w łaśnie stało się nie
tylko częścią naszej św iadom ości, ale na m o m ent (w błysku!) jest całością
in ty m n eg o d o św iad czen ia relacji z innym i z i n n e m . P ytanie, czym są
Błyski, w ydaje się n ie u z a sa d n io n e i n iep o trzeb n e, po n iew aż p ierw sz e z d a ­
nie tej książki (p o w tó rzo n e na sk rzy d ełk u okładki) od razu - i przejrzyście m ów i, że są „to ślad y codziennej k rzątan in y u m ysłu, z której poezja chce się
w ydobyć na strzelistą drogę w iersza lub poem atu prozą". Ale moje w e w n ętrz­
ne p y ta n ie , czy - lepiej - moja dyspozycja pytająca, nie zad o w ala się tą p ięk ­
ną o d p o w ie d z ią . P o b u d zo n a nią d o w iększego jeszcze łakom stw a, nie tyle
daje się p o w o d o w ać ciekaw ością, ile nadzieją zbliżenia. Zbliżenia się do istoty
tej „codziennej k rzątan in y u m y słu ". Przecież - nie tylko u m ysłu.
Nie w ątpię o tym, że Błyski upow ażniają Julię H artw ig do w ym agania od
aniołów, by potw ierdzili „swoje istnienie odciskami palców ", i choć naiw nością
byłoby w m aw ianie tego postulatu samej poetce - tylko dlatego, że go zapisała w yraża on pew ien im peratyw liryczny, od którego zależy także poetyckie św ia­
dectw o istnienia (czy - skromniej: bycia). Ten im peratyw w ypycha poezję „na
strzelistą drogę w iersza lub p o em atu prozą". Czy więc Błyski są poezją in stnłn
mscendi, kiedy j e s z c z e
n i e w ydobyła się na tę „strzelistą drogę"?
132
RECENZJE
Tu n ie chodzi o g atu n ek literacki, ale w łaśnie o to u p o rczy w e (albo ła g o d ­
n ie cierpliw e) j e s z c z e
nie.
„Stoję p o d u le w n y m d eszczem ty ch stó w jak p o d u le w ą rtęci i g n oju, p o d o b su w ający m i się
k a m ie n ia m i, p o d b io tem latającym , p o d sy p ią cy m i się g w ia z d a m i, p o d o p a d e m z e strz e lo n y c h
d z ik ic h kaczek, p o d g ru z e m w y s a d z o n e g o w p o w ie trz e d ra p a c z a c h m u r, p o d n a lo te m s z a ra ń ­
czy, k tó ra n iszczy w szy stk o , co n a p o ty k a .
(...)
W id ziałam sta ru sz k ę , k tó ra, żeb y m ów ić, zacz ep iała p rz e c h o d n ió w . S p o tk a ła m z ro z p a c z o ­
n e g o m ężczy z n ę w sile w ie k u , k tó ry nie p rz e sta w a ł k rzy czeć" (Mowo, mowo z Chwili postoju).
To w takiej sytuacji o d b y w a się codzienna krzątanina u m ysłu, tak w y g lą­
da to j e s z c z e
nie.
Z apew ne w ielu czytelnikom obojętne jest, czy to, co czytają, to w iersz czy
poem at prozą. M yślę o czytelnikach „pierwszej potrzeby" albo „pierwszej po­
m ocy"; o czytelnikach, dla których ów ślad codziennej krzątaniny um ysłu jest
niezbędny do utrzym ania czy ocalenia sensu. Także tego sensu, który „u sp ra­
w iedliw ia". Julia H artw ig pisze o sensie, „który uspraw iedliw ia dzieło"; który
jest tego dzieła „m ocnym rdzeniem ", „ukrytym znaczeniem ", i bez którego
„piękność słow a i obrazu" - „choć uskrzydla czytającego" - „nie przynosi m u
pełnej satysfakcji". Bo ta pełna satysfakcja nie jest jedynie natu ry estetycznej.
N aw et dla w yrafinow anych estetów. Zw łaszcza dla w yrafinow anych estetów;
ci bow iem potrzebują piękna jako samej zasady bycia, czy w prost - jako przeja­
w u bycia: b ł y s k u . Jak w cytow anych na końcu tom u słow ach Apollinaire'a.
P onaw iam p y tan ie (jednak pytanie), czy Błyski są poezją in statu nasccndi,
z a n i m stanie się ona w ierszem lub poem atem prozą - w tedy, kiedy j e s z ­
cze
n i e jest ani tym ani tam tym ?
Że chodzi o poezję - nie m a wątpliwości, ale to, co (jako poezja) chce się w ydo­
być na strzelistą drogę - czym jest? Czy - różne od krzątaniny um ysłu - jest jej
przedm iotem , czy jednak, m im o różnicy, jest sam ą krzątaniną um ysłu w u j ęciach
c z a s o w y c h : o d m om entalnego do „rozciągliwego"? Takich jak te:
N a g ły b lask słońca jak w eso ły ok rzy k .
P rzyjechałaś a ż tu , żeby otoczyć się m o rzem . Ale g d ziek o lw iek się u d a sz ,
w sz y stk o m ó w i ci: zap o m n ij o ty m , co m iałaś.
A serce, bijąc, p o w ta rz a : chcę p am iętać.
N aiw n ie p o w ied ziałb y m , że to, co (jako poezja) chce się w y d o b y ć na strze­
listą d ro g ę, jest ży w io łem życia, życiem życia; tą jego najśw ietlistszą znikliw ością p rzenikającą n ieraz ciasne i gęste ciem ności. C ałkiem dosłow nie.
RECENZJI;
133
Mój czytelniczy u p ó r trzym ania się tego - p rzecież jednego z n a d e r licz­
nych w ą tk ó w - w ą tk u sam ej poezji zak raw ać m oże na jakieś tendencyjne
ogran iczen ie. Ale Błyski w istocie są o w yczu len iu, o u w y d a tn ie n iu człow ie­
czego w sp ó ło d c z u w a n ia z innym i istnieniam i. L udzkim i i nic tylko lu d z k i­
mi. D opiero p rzy jęte p rzez tę czułość, p rz e z tę w rażliw ą uw ażn o ść, przeja­
w y życia stają się w i d o c z n e :
Pyl m iłości p yt sm u tk u p yt z a p o m n ie n ia
I n a g le bły sk a w ica oczyszczająca to w sz y stk o
I u k a z u je się zielona g a łą ź jak ram ię Boga
To w szystko, co się ukazuje - już jest, ale od sam ego (genezyjskiego) p o cząt­
ku czeka na człow iecze p o tw ierdzenie, że jest. jakby (jakby?) i Pan Bóg d o m a ­
gał się tego potw ierd zen ia od człow ieka. Przecież po to przyprow adził doń
w szystkie (ukształtow ane z ziem i) zw ierzęta polne i w szystkie ptaki niebie­
skie, żeby zobaczyć jak je nazw ie, a to oznacza w Torze zdolność dostrzeżenia
istoty i n a tu ry każdej rzeczy, o raz ich u p o rząd k o w an ia w konstrukcji w szech­
św iata. M ógłbym pow iedzieć, że A dam był pierw szym autorem Błysków. Tak.
W su k u rs przychodzi mi G aston B achelard, który w pięknym Wstępie do Bi­
blii Chagalla pisze: „Pierw sze zw ierzęta w stw o rzeniu są w yrazam i ze słow ni­
ka, którym i Bóg naucza ludzi. A rtysta zna siły spraw cze tw orzenia. (...) Szyb­
kie tw orzenie jest w ielką tajem nicą życia. Życic nie czeka i nie zastanaw ia się.
N igdy szkic, ale zaw sze błysk." (tłum . Piotr W ierzchoslaw ski).
K siążka ju lii H a rtw ig u k azu je to „szybkie tw o rzen ie" jako decyzję p rzyję­
cia o w eg o j e s z c z e
nie
za
już.
Pew nie wiele zd um ień i zdziw ień będących udziałem naszej codzienności
m a sw oje źródło w tym cierpliw ym j e s z c z e
nie,
które nagle okazuje się
natarczyw ym j u ż . I czy w tej potoczności także jest to kwestią decyzji? Czy ja
decyduję o tym , żeby przyjąć je takie, jakie jest; czy decyduję się na to, dlatego
(i m im o to), że jest takie, jakie jest? N azbyt ogólne. A przecież w iem , co się pod
tym ogólnym ukryw a: codzienna krzątanina um ysłu. Z której poezja chce się
w ydobyć? Na strzelistą drogę „w iersza zam iast szaleństw a"? N o tak, ale krzą­
tanina boryka się jeszcze z potencjalnym szaleństw em . Pięknie brzm iąca i cu d ­
nie im aginująca strzelistość drogi w ydaje mi się być bliżej aktu strzelistego niż
roślinno-architektonicznej strzelistości w zrostu bądź stylu w ysokiego.
W tych nie-w ierszach czy nie-p o em atach Julii H a rtw ig u w y d a tn io n y zo ­
staje jej o d d ech albo jej o d d y ch an ie. To o d d y ch an ie od słan ia niejaw ne k rzą ­
134
RECENZJE
tan in y n ie tylko u m y słu ale całego (lirycznego) u k ład u w eg etatyw nego. Z a­
kłóconego zachw ytem b ąd ź p rzerażen iem , radością, irytacją, gniew em ...
C iekaw e, jak ten o d d ech Poetki p rz e tra n sp o n o w u je tak b a rd z o z n a n ą (naj­
p o p u la rn ie jsz ą bodaj) frazę księdza Jana T w ardow skiego:
Ś p ieszm y się k ochać
L u d zie ta k sz y b k o o d ch o d zą!
W wersji oryginalnej jest to jeden w ers trzynastozgloskow y:
Ś p iesz m y się k o ch ać lu d z i ta k sz y b k o o d c h o d z ą
D zięki „sp ro zaizo w an em u " rytm ow i Julii H artw ig to p rzy n ag len ie n ab ie­
ra jakby obszerniejszego sensu: śpieszm y się kochać, bo i m y m ożem y odejść
z a n im z d o ła m y pokochać. D latego nie d ziw i skojarzenie tego w ezw an ia
z cy to w an y m fragm entem z Larkina:
P o w in n iśm y się troszczyć
o siebie n aw za je m i p o w in n iśm y b y ć d o b rz y
P óki jeszcze czas
W iem , że z tej troski w yn ik a poezja Julii H artw ig, tem u troszczeniu się
p o d le g a k rz ą ta n in a , której b ły sk i u p e w n ia ją o trw a ły m św ie tle se n su .
W d zięczn y czytelnik tej poezji, pam iętam , jak w p o n u ry m czasie konw ulsyjnie konającego PRL-u pchając w ózek ze śpiącym niem ow lątkiem , czyta­
łem po dro d ze Obcowanie. Z nalazłszy ław kę usiadłem i - kartka po kartce odzyskiw ałem rów now agę i pew ność bycia w tym czasie, w tym m iejscu,
w obec w szystkich konsekw enq'i w yboru, jakiego dokonałem . Poczułem się p ro szę m i d a ro w a ć to n iep rzy zw o ite w y zn anie - głęboko szczęśliw y:
„Bo ty lk o ty sp o ś ró d in n y ch g a tu n k ó w z n a s z g o d n o ść sw ojej słabości i m im o w sz y stk o tr u ­
d z is z się d o u p a d łe g o , w b re w w łasnej n iew ierze, g o to w y p o n ieść dla ilu zy jn eg o b ra te rs tw a
o fiarę z w łasn ej k ru ch o ści".
Bogusław Kierc
Ju lia H a rtw ig , Błyski, W y d a w n ic tw o Sic!, W arszaw a 2002.
U Ii C U N Z J Ii
Piotr M ichałowski
W porządku światła
Inicjalny w iersz Dedykacja z a p o w iad a p oetycką grę w ielkim i zn akam i k u l­
tury: rajską sym boliką P oczątku z lu d o w ą k osm ogonią (np. T adeusza N o ­
w aka) o raz m etafizy k ą Leśm iana:
b ę d z ie m y g ło su jabłka
d z iś słu c h ać d o ra n a
s ie d z ą c na w ielkiej łące
z m iejscem d la L eśm iana.
N aw et jeśli p o w strz y m a ć narzu cający się ale tu niesto so w n y okrzyk ry ­
m o w y „oj dan a!", w y ty czo n e granice w y o b raźn i m ogą zniechęcić repetycją
te m a tó w i sty ló w a lb o o tw o rz y ć h o ry z o n t m e tafiz y czn y . N a szczęście
(w p ierw szy m w y p a d k u ) i niestety (w d ru g im ), zap o w ied zi okazują się m y ­
lące. Tym czasem u p rogu lek tu ry je d y n ą nadzieję na w yłom z b a n a łu daje
n azw isk o au to ra: K rzysztof Lisow ski.
K luczow ą w arto ścią w tej poezji jest św iatło - jedyna energia stw arzająca
św iat, ro zu m ian y tu jako w idzialność, g d y ż skrajny sen su alizm i m alarski
p u n k t w id zen ia m ają w yłączność - nie tylko na poziom ie ob razu , ale i bytu.
K ażde w id z e n ie zostaje u z n a n e za olśniew ający „ cu d ", p rz y czym nie ch o ­
dzi w yłączn ie o p ersp ek ty w ę su b iek ty w n ą, g d y ż p o n a d to sam św iat „oglą­
da siebie" - ró w n ież za pom ocą św iatła. Pow iało w ięc jed n ak L eśm ianem .
N iestety, na b a rd z o krótko, g d y ż p o eta okiem m alarza sp ro w a d z a ontologię
d o intensyw nej percepcji, nie pozostaw iając m iejsca na refleksję e g z y ste n ­
cjalną: „i było d o b re św iatło kolory tak o s tre /ż e b y się nie zatracił najm niej­
szy n asz g est "(***).
Św iatło p rz e d e w szystkim stabilizuje rzeczyw istość i sp raw ia, że „kiedy
w sta ję /w sz y stk o jest u p o rząd k o w an e" (»**). A w ięc m usi istnieć jakiś im pli­
kow an y chaos (choćby snu) czy inny n egatyw ny p u n k t odbicia - przynaj­
mniej niew idzialność, w skazana w m otcie d o najlepszego w całym zbiorze
w iersza Pamięci Zbigniewa Kowalewskiego, słow am i H ow arda N em row a: „Świat
jest pełen rzeczy p rzew ażn ie n iew idzialnych". Jest opozycja! Ale już w p u e n ­
cie: „pow ietrze g ę stn ie je /w k sz ta łt/i zgo d ę na w szystko". W niew idzialność,
w skazan ą tu zaledw ie kontekstow o, poeta w stępuje tak niechętnie i ostroż­
136
RECENZJE
nie, jakby w n ią nie w ierzył; p rzew ażn ie trzym a się z dala od tej niebezpiecz­
nej strefy, która stanow i dom yślne obram o w anie dla dobrego ze swej istoty
św iatła, celebrow anego tu na w szystkie m elodie. K ategorie zaprzeczone sta ­
no w ią jedynie abstrakcyjny negatyw - jakby sztucznie ustanow iony dla rów ­
now agi. Przeciw staw ienie ich (zaledw ie w zm iankow ane i w y m u szo n e logi­
ką) nie p o w o d u je konfliktu ani n aw et dialogu. Poeta skutecznie unika sprob lem atyzow ania swojej m onicznej wizji św iata, w różnym stopniu nasycane­
go św iatłem , ale chronionego p rzed m anichejską ciem nością.
Z jasnego w id o k u , z p o rz ą d k u św iatła i cienia (nigdy nie całkow itego)
w ynika p o strzeg an y panteistycznie lad rzeczyw istości - n iew zru szo n y i har­
m onijny, trochę p rzy p o m in ający n a p isan y p rz e z M iłosza p o d cz as w ojny
Świat. Jest w nim w id n o k rą g - w y zn aczo n y zaw sze cen traln ą pozycją czło­
w ieka i nie w ydaje się p rzy p ad k iem , że rola obserw atora p rz y p a d a w łaśnie
d zieck u (Stworzenie śiuiata).
D ziecko jako m e d iu m i n aw iązan ie m ięd zy tek sto w e to jednak w yjątkow a
na tle całego zb io ru sytuacja liryczna. Pojaw ia się jeszcze w e w sp o m n ie ­
niach d zieciństw a: „m oże to było n a iw n e /ta k i raj bez zbrojnego a n io ła /m a ła
k o m u n a siedzących na starych le ż a k a c h //b y liś m y jak dzieci z a p o m n ia n e /
p rz e z złych ro d zicó w " (Słowa dorzccznc). N ato m iast g d zie b rak tej dziecięcej
p e rsp e k ty w y , tam naiw ność o b razu nie znajduje u zasad n ień w d o m n ie m a ­
nym cu d z y sło w ie ironii i trzeba ją p o w iązać ze św iato p o g ląd em p o d m io tu
autorskiego. R zeczyw istość jest niew iarygodnie prosta i sentym entalna - niby
o d g rz a n a stara b aśń dla d orosłych. D ziw ne, że poeta nie b a rd z o w ierzy
w d y d a k ty c z n y cel jej o p o w iad an ia, ale w ierzy raczej w nią sam ą: w h a r­
m onijne trw an ie w ah isto ry czn y m cyklu, albo rajskim bezczasie, o d m ie rz a ­
n y m zeg arem słońca; w ierzy w nie zm ieniony od dn ia S tw orzenia św iat,
n ad którym d o b ro tliw ie z chm urki uśm iecha się Bóg. W iary w ten u k ład nie
m ąci zaćm ienie słońca, w pisan e ju ż w katalog kosm icznej oczyw istości i p o ­
tw ierd zające p o rz ą d e k n atu ry . A innych zagrożeń po p ro stu nie m a.
Poezji p rz y p a d a rola skrom na: m a być po tw ierd zen iem ak cep tow anego
p o rz ą d k u - ow ą archaiczną „Stróżą" (czyli w artą), która posłużyła za tytuł
książki - mieszczącej zresztą w iersze stare i now e. Być „stróżem rzeczyw isto­
ści" to rów nież pro g ram Białoszewskiego, ale jakże niepodobny: tam chodzi
o w y ch w y ty w an ie osobliw ości, tu - oczyw istości, a słow o idealnie przylega
d o rzeczy by ją po p ro stu adorow ać. Sens w iersza spro w ad za się d o po szu k i­
w ań w ciąż trafniejszego w yrazu dla jedynej i niezm iennej p raw d y . M ożna
p o d ziw iać jed n ak nie tylko kunszt i upór, ale naw et oryginalność poety; m oż­
R E C EN ZJ E
137
na doznaw ać estetycznej przyjem ności, upajać się kom ponow anym przez niego
pastelow ym pejzażem . Z nacznie trudniej w paść śladem poety w bukoliczną
ekstazę, d o której potrzeba ju ż w iary w tak w łaśnie u rz ą d z o n y św iat. A tej
starcza na pojedynczy w iersz, ale nie na d łu g ą ich serię.
K lasycystyczny św iato p o g ląd d y sk retn ie w sp iera czasem form a d y sty ch u ,
cztero w ersu , raz n a w e t białego quaSi-sonetu. Z kolei tem at kontem placji n a ­
tu ry m ieści się w ideologii haik u , które Lisow ski rów nież u p ra w ia ; różnica
polega jed n ak na tym , że poeta nie chce w iele od k ry w ać, że z ad o w alają go
raczej p o tw ie rd z e n ia n iż rew izje, raczej h a rm o n ie niż d y so n an se raczej p e w ­
niki niż p arad o k sy . K lasycyzm go w tym g a tu n k u tak sam o o b ezw ład n ia,
p o d su w ając klisze o b razó w i łatw e p u en ty . N iem niej pozostaje jakieś nie
zag o sp o d a ro w a n e idyllą m iejsce na zgrzyt, rozdźw ięk, ro zterkę czy choćby
liryczny niepokój - w cyklu Wiersze najkrótsze.
P o g o d n e lan d szafty p o zo staw iają niew iele miejsca n a realistyczny d etal,
który m ógłby zm ącić afirm ację i sk o m p lik o w ać sens, a kiedy taki akcent się
pojaw ia, to ostatecznie zostaje w ch ło n ięty p rzez sielankę i u n ie szk o d liw io ­
ny b an ałem . O t, jakiś okręt w ojenny p rz e p ły w a sobie w n a ro ż n ik u koloro­
wej w id o k ó w k i za śró d z ie m n o m o rsk ą w y sep k ą czy b ałtycką G o tlan d ią, nie
zakłócając tu ry sty czn eg o w y p o czy n k u i bezpiecznej kontem placji krajo b ra­
zu. N aw et w iersz Dziennik telewizyjni/ m ieści sam e dobre w iadom ości (w brew
prak ty ce m ediów !), a ostatnia z nich brzm i: „W iatr u m ia rk o w a n ie /p rz e sz k a ­
d z a ł ro w e rz y s to m //W ie lu d z iś p iło k aw ę i d łu g o /z ta r a s u /p a tr z y ło na
m o rz e .//P o g o d a d u c h a /u trz y m a się". A ktualia d rasty czn e nie m ają w stę ­
pu d o re zerw atu klasycystycznej konw encji. U niw ersalia - także nie, choć
i taka m o żliw o ść się otw iera, gdy: „rzeczyw istość istnieje coraz rzeczyw iściej/zajęta tysięcznym i s p r a w a m i // a g d y b y zap o m n iała o jednej c z y n n o ­
śc i/o tw o rz y ła b y się jakaś d z iu ra w b y c i e / / a przecież nie ch cielib y śm y /ta m
z całym ś w ia te m /w p a ś ć " (***).
C zym są w ięc „w iersze ze św iatła": po p ro stu fotografiam i czy m oże e p i­
faniam i? F orm u ła brzm i przecież zobow iązująco. C hodzi o w iersze „w y k o ­
n an e ze św iatła", czy też „zsyłane p rzez św iatło " lub „w y chodzące ze św ia ­
tła"? Po lek tu rze raczej nie m a w ątpliw ości, że ak tu aln e jest znaczenie p ie rw ­
sze: m ozolna obróbka, sm ak o w an ie św iatłocieni i barw , a nie ż a d n e obja­
w ienie. N ie p rz y p a d k ie m p ojaw ia się g d zieś p o ró w n an ie d o o b ra zu van
D elfta, g d zie m etafizyka byw a w tó rn y m p ro d u k tem rzem iosła, sk u tk iem
g ru n to w n e g o s tu d iu m najzw yklejszego p rz e d m io tu . O lśnienie m a zatem
w y n ik ać tylko z w a rsz ta to w e g o m istrzo stw a.
138
RECENZJE
G dzie się podziało ow o „miejsce dla Leśm iana"? Istnieje zaledw ie w trybie
ostrożnie przypuszczającym . Są w praw d zie „kw itnące jabłonki", „w oda ze źró­
dła" i „kropelki rosy", ale bez cienia egzystencjalnego paradoksu, bez echa za­
św iata, nie m ów iąc już o transgresji. N ie m a żadnej tajemnicy, choćby pisanej
p rzez m ałe „t", a wzniosłość zam yka się całkowicie w dozn an iu zm ysłow ym .
Z am iast ontologii negatywnej (w p aru w ierszach pojawiły się - ale rów nież bez
żadnych konsekwencji - m otyw y „nieistnienia" i „nieum ierania") m ożna tu
m ów ić najwyżej o antyleśm ianow skiej asekuracji. Ż adnych skoków w nicość,
żadnych potyczek z niebytem , żadnych niepokojów tożsamości. Z poetyki a u ­
tora Łąki pozostał jedynie ludow y zaśpiew. M ylący zw iastun w Dedykacji nie­
potrzebnie w skazał ten brak i zapew ne narzucił mi nieadekw atny styl odbioru
słonecznej książeczki z pięknym i w ierszam i. Za późno.
Piotr Micliałoiuski
K rzysztof Lisowski, Slniża. Wiersze ze światki, W ydawnictwo Literackie, Kraków 2002.
K rzysztof M yszkow ski
Punkt odniesienia
Autoportret przekorny, tom rozm ów A leksandra Fiuta z C zesław em M iło­
szem , ro zp o czy n a się od Ż agarów , a kończy się w K rakow ie. Jest to d ziw n a
m ieszan in a stw o rzo n a z różnych tem atów , w ątk ó w i n ied o p o w ied z eń . M i­
łosz o p o w ia d a c z i g a w ę d z ia rz m ów i z iście p askow ską sw a d ą i w igorem
0 rolach, w któ ry ch z d arzy ło m u się w y stęp o w ać w życiu, o sw oich czasach
1 tw órczości. B ardzo ciekaw e są u w ag i o prozie, o różnicy p o m ięd zy prozą
a poezją (czym różni się intonacja p rozy od intonacji w iersza), o genezie
p o e m a tu pro zą, k tó ry definiuje jako szczególną całość intonacyjną, która
jest różna od w ersetu i różna od poezji m etrycznej. Tu M iłosz raz jeszcze
jaw i się jako p o szu k iw acz form pośred n ich p o m ięd zy poezją i prozą. W e­
d łu g n ieg o ideal p ro zy to: p rzejrzystość i ciągłość przejścia z jednej frazy do
dru g iej (inkantacyjny ciąg) o raz sten d h alo w sk a suchość i po p raw n o ść, w y ­
raźn a intonacja, także s tru k tu ra rytm iczna. O swojej poezji m ów i, że jest
in kantacyjna (choć m niej inkantacyjna od poezji C zechow icza), akcentując
w rażliw o ść na ry tm iczn ą b u d o w ę zdania, co jest w ażn e także w prozie, „...fi­
RECENZJE
139
lozof, m yśliciel, najp ierw m yśli, a n astęp n ie form ułuje. U m nie zaś sen s for­
m ułu je się w z d a n iu od razu w rytm ice", m ów i M iłosz. Jeżeli się na kim ś
w zorow ać, a jest to przecież nie d o uniknięcia, to w o p o rze w obec niego lub
w d ialo g u z nim . M iłosz daje p rzy k ład sw ojego sto su n k u d o poezji an g lo sa­
skiej, sw oich z nią zm ag ań , także tłum aczeń. M ów i także, na p rzy k ła d z ie
literatu ry rosyjskiej, jak trzeba tw órczo p rz e tw a rzać na w ła sn ą m o d łę to, co
się dostaje sk ą d in ąd . Jed n ak najw ażniejszy jest język ojczysty i ro dzim a lite­
ra tu ra . „M usiałem zam ieszkać w polskiej literaturze, m ów i M iłosz, zrobić
z tego sw ój d o m (...) cała przeszło ść języka u kazuje się jako jeden mój pałac,
który zw ied zam . Pójdę d o tego pokoju, o tw o rzę te drzw i..." C iekaw e i w a ż ­
ne są u w ag i o dostojności i pełni języka polskiego (M ickiew icz) i jego hektyczności (tu: T uw im ) o ra z o linii przejścia, która d o k o n u je się w życiu
i w tw órczości p o ety (tu: p rz y k ła d A d am a M ickiew icza).
M iłosz o p o w iad a o Litwie gniazdow ej, o dolinie N iew iaży, o d w o rze w Szetejniach, o W ilnie, które jest „ b a rd z o d z iw n ą m ieszan in ą" („U n iw ersy tet
W ileński m iał m n ó stw o zakam arków , tak jak arch itek tu ra tego m iejsca; śre ­
d n io w ieczn y ch jakichś m urów , schow ków , miejsc, sem inariów . To było b o ­
gate."), o K rasn o g ru d zie, którą określa jako m iejsce b a rd z o w ielu sp rze cz ­
nych p rzeżyć. D roga od M ickiew icza w ied zie p rz ez M iłosza, a dro g a do
M ickiew icza p ro w ad zi p rz e z M iłosza.
M iłosz op o w ia d a o swojej strategii. M usi istnieć w y raź n y p o d zia ł na strefę
p ry w a tn ą i strefę p u b liczn ą: „Istnieje sfera tajem nicy, sfera z ak ry ta , w k tó ­
rej żyje czło w iek ", m ów i M iłosz i p o w o łu je się na G o ethego, k tó ry tw ie r­
d ził, że „czło w iek nie p o w in ie n o d sła n ia ć tego, co w ie, i że człow iek p o w i­
nien p o ru sz a ć się na z e w n ą trz , w sto su n k a c h z lu d źm i, na p o w ie rz c h o w ­
n y m p o z io m ie ". I dalej m ów i o koncepcji d w ó c h p ra w d : jednej p ra w d y dla
siebie, a dru g iej dla profanum vulgus („m oja poezja w d u ż y m sto p n iu ży ­
w iła się w łaśn ie tą refleksją nie u ja w n io n ą "). Jakże to w a żn e są w ta je m n i­
czenia! „N ie jestem taki, jakim chciałbym być." - m ów i M iłosz. A jest cią­
gle jak b y w „oboim ży w io le" i tru d n o jest zn aleźć dla jego tw órczości ja­
k ąś z a s a d ę u n ifik u jącą. Tak jak R óżew icz tw o rzy k u b ik i, tak M iłosz robi
kokony, aby w nich zam ieszk ać, ale o n e tw ard n ieją w p ra w ie k ry sz ta ło w e
s tru k tu ry i n ie m o żn a w nich m ieszkać, robi w ięc n o w e kokony, ciągle
n o w e. „C zło w iek szu k a jakiegoś o śro d k a w sobie i p o za sobą, p u n k tu o d ­
n iesien ia. M yślę, że jeżeli nie m a tego p u n k tu o d n iesie n ia, to jest to sz k o ­
d liw e n a w e t b io lo g iczn ie." - m ó w i M iłosz. C o jest p u n k te m o d n iesien ia
M iłosza? L itw a? D y stans? Form a? M o m en t w ieczny?
140
RECENZJE
S praw y głów ne, które rysują się z tych rozm ów : konflikt m iędzy un iw ersal­
nym i poszczególnym (to konflikt zasadniczy w pisarstw ie Miłosza); poczucie
w in y (bard zo istotne dla całej poezji M iłosza); pracow itość; chęć, żeby nie
w y d a ć się kim ś innym , niż się jest; absolutna konieczność hierarchii i łącząca
się z n ią kw estia podziału na dobro i zlo i zdolność m oralnego oburzania się
na zło; udom ow ienie rzeczyw istości, p otrzeba osadzenia w niedużej, dobrze
zorganizow anej przestrzeni p o p rzez przekształcenie artystyczne; obrona su ­
w erenności in d y w id u u m (tu: rola religii i Biblii - „G dyby m nie zapytano,
skąd pochodzi moja poezja, odpow iedziałbym , że z dzieciństw a, a w ięc ko­
lęd, z liturgii n abożeństw m ajow ych i n ieszpom ych - jak też z Biblii G d a ń ­
skiej, jedynej w ted y dostępnej."); szu k an ie rozm aitych śro d k ó w zaradczych
na anem ię bytu (tu: św ięty Tom asz z A kw inu); apteczka - m agiczne miejsce
w Szetejniach („...cała moja poezja w zięła się z apteczki (...) Tu jest klucz...").
Praw ie na zakończenie m ówi M iłosz o współczesnej literaturze polskiej: o cha­
osie kryteriów, w łaściw ie braku krytyki literackiej, o zam ienianiu się literatury
polskiej w rodzaj papki, o konieczności chronienia jej języka, struktury, stylu
(w ypow iedź z 1989 roku, a dziś jest jeszcze bardziej aktualna niż wtedy).
M iłosz jest znakom itym opow iadaczem , gaw ędziarzem , rozm ów cą: p o d z i­
w iam y jego form at, głębię d u ch o w ą i um ysłow ą, siłę, uro k osobow ości, en er­
gię, jasność, przenikliw ość, dyscyplinę. Ale M iłosz jest także rozm ów cą tru d ­
nym : m ów i tyle tylko, ile chce pow iedzieć, niekiedy kluczy, niekiedy milczy,
a niekiedy nie odpo w iad a. I to w szystko razem daje ten niesam ow ity efekt:
pozw ala obcow ać z M iłoszem i iść tak daleko, jak daleko zdoła się zajść.
K rzysztof M yszkow ski
C z e sła w M iło sz, Rozmowy. A le k sa n d e r Fiut, Autoportret przekorny, D zieła zeb ran e, to m XVI,
W y d a w n ic tw o L iterackie, K rak ó w 2003.
Grzegorz Kalinowski
Wobec sprzeczności świata
„I w szelk ie rozśw ietlen ia otw ierają tylko n o w e otchłanie". To poetyckie
z d a n ie z ro z p ra w y M artin a H eideggera Nietzsche, które no tu je R yszard K a­
p u ściń sk i, o brazuje jego p isarsk ą strategię w kolejnym tom ie Lapidariów. C zy
b ę d ą to p ro b lem y cyw ilizacji, globalizacji, n ęd zy św iata, terro ry z m u , sztuki
RECENZJE
141
i literatury w spółczesnej, sytuacji pisarza i twórcy, p o stm o d ern izm u - jego
filozofii i estetyki, lud zk ieg o losu - w szelkie narracje na te tem aty, w y p isy
z rozp raw , dzieł literackich, sentencje, cytaty, ko m entarze, w szy stk o to „ro z­
św ietla", p o słu g u jąc się określeniam i H eid eg g era, „istniejące" i jed n o cze­
śnie o d słan ia rysy i pęknięcia, sp o d których p rześw itu ją „now e otchłanie"
objaw iające n o w e sensy, jeszcze chw ilow o m gliste i niejasne, a ów proces
nie ma końca.
W Lapidarium V R y szard K a p u śc iń sk i p o d e jm u je te m a ty z n a n e z w c z e ­
śn iejszy ch to m ó w . W k a ż d y m z n ich fra g m e n ty istn ieją w in n y ch k o n fi­
g u racjach i k o n te k sta c h , b u d u ją c k o m e n ta rz e d o w sp ó łc z e sn e g o św ia ta .
Jego z n a k a m i są: sp rz e c z n o ść , d w o isto ść , zło żo n o ść, p a ra d o k s a ln o ś ć , n ie ­
jasn o ść d o ty k a ją c a w sz y stk ie g o , b ra k w y ra z isto śc i, jaz g o t tu , ale i tak ż e
w k o sm o sie - ło sk o t, sk o w y t, w ycie, „n ieb o zaś staje się h a ła śliw y m ist­
n y m p ie k łe m ".
„(...) w szy stk o w tym Świecie jest nieokreślone, n ie d o p o w ie d zian e, m g li­
ste, z a ta rte ", „(...) p o ru sz a m y się w Świecie pozo rów i złu d y , chaosu, zg ie­
łku, zatarty ch kon tu ró w , n ietrw ały ch i rozm y ty ch niby-w artości, w Świecie,
w łaśn ie - p seu d o -". C złow iek n ato m iast to istota b łądząca, lu n aty k , p o d d a ­
jący się z łu d zen io m , iluzjom , fantom om , n iezd o lny p ra w ie d o racjonalnego
m yślen ia, rozkochany w b z d u rz e uw znioślonej, uśw ięconym ab su rd z ie , za ­
n u rz o n y w kiczu, który osacza, sam otny, p rz e ra żo n y św iatem , sobą, in n y ­
m i, szalony, b ąd ź ulegający szaleń stw u , d o tk n ięty depresją, z a tru ty lękam i,
poczuciem w iny, p rzeklinający św iat, i w reszcie istota w ycofująca się ze
św iata. M isterium vanitas. M arność p rzen ik a w szystko. Relacje p o m ięd zy
w id z ia ln y m i n iew id zialn y m uniwersum a jego m ieszkańcem stają się coraz
bardziej d ra m a ty c z n e. D ram aty zm ów m a różne źródła - egzystencjalna
sytuacja człow ieka, co oczyw iste, sprzeczności ludzkiej n a tu ry , w ojny, n a ­
cjonalizm , zagrożenia, terro ry zm z p rz e ło m o w ą d a tą 11 w rześn ia 2001 roku,
a także w szelkie postaci n ę d zy tego św iata. Jednocześnie całą złożoność re­
lacji p rzen ik a nieu ch w y tn o ść, tajem niczość, n iero zpoznaw alność, coś, czego
nie m a, ale p a ra d o k sa ln ie tym b ardziej jest.
D iagnozy, ro zp o zn an ia, intuicje fo rm u ło w an e w Lapidarium V p rezen tu ją
niepokojącą i raczej p esy m isty czn ą w izję św iata. A u to r Hebanu pisze: „O p ty ­
m izm w y d aje się zaw sze bardziej płytki, bardziej p o w ie rz ch o w n y niż p esy ­
m izm . O p ty m ista sp raw ia w rażen ie kogoś, kto ślizga się po p o w ierzchni,
om ija z d ra d liw e w iry i głębie, nie d o strzeg a ciem ności, nie w ierzy w piekło.
N a to m ia st p esy m ista w y d aje się kim ś głębszym , zd o ln y m p rz en ik n ąć ta­
142
RECENZJE
jem nice życia, d o trzeć d o bolesnego i tragicznego sed n a ". To kolejny p a ra ­
do k s. M artin H eid eg g er w yróżnił p esy m izm siły i słabości. „P esym izm siły
i jako siła - pisał - (...) niczym siebie n ie om am ia, w idzi n ieb ezpieczeństw a,
n ie chce ż a d n y c h zasłon ani u b arw ień (...) A nalitycznie w nika w zjaw iska
i d o m a g a się św iadom ości w a ru n k ó w i sił, które m im o w szy stk o z a p e w n ia ­
ją p a n o w a n ie n a d sytuacją dziejow ą".
Z apisy Lapidarium V ujaw niają pogłębiający się dystans autora wobec św iata.
Sam ow iedza, sam ośw iadom ość, poczucie własnej odrębności rodzą siłę będącą
w stanie przeciw staw ić się św iatu, jego naporow i, hałaśliwej i chaotycznej for­
mie. „Żyjem y p od różnym i niebam i o różnej intensywności i różnym stopniu
zachm urzenia (...)" zdanie puentują słow a Konińskiego: „nie m a żadnej w spól­
nej rzeczyw istości". „Jedną z najważniejszych cech dzisiejszych sporów jest za­
sada nierozstrzygalności". Żyjemy obok siebie. Ocaleniem jest pisanie. Literatu­
ra zaś, słow o, ustanaw ia sens. Kapuściński przytacza fragm enty tekstu M argu­
erite Duras: „pisać to żyć sam otnie, w stałej izolacji od ludzi"; „pisać znaczy
także nie m ów ić. Zam ilknąć"; „jedynie pisanie przyniesie ocalenie".
W spółczesny św iat dzieli się, jak zaw sze, na scenę, na której w szelkie elity
o d g ry w ają spektakl o raz w id o w n ię dla publiki, g aw iedzi. G om brow iczow ska rew ia m ó d trw a, zm ieniają się dekoracje i rekw izyty. S cenariusz p o z o ­
staje ten sam . Tylko strój w dzisiejszej rzeczyw istości staje się bardziej cy w i­
lizow any. Z ew n ętrzn ie rozm aici osobnicy u p o d o b n iają się d o siebie. Ten
em b lem at staje się znakiem n o w y ch jakości, now oczesności. N ęd za, pycha,
g łu p o ta - to w szy stk o przyobleka się w coraz bardziej w y rafin o w an e form y.
W alter H ilsbecher w eseju Fragment o fragmencie stw ierd zał, że potrzeba
ogarnięcia całości przejaw iająca się w e w szelkich tw órczych aktach jak for­
m uły n au k o w e, system y filozoficzne, p ró b y literackie były tak n a p ra w d ę
tylko „u łam k am i rzeczyw istości", fragm entam i. O w e p ró b y ogarnięcia cało­
ści p o tw ie rd z a ły fragm en tary czn y c h arak ter rzeczyw istości, w szystkich zja­
w isk. „F ragm entaryści - pisał H ilsbecher - są fanatykam i ab so lu tu (...) O ni
chcą zu p ełn o ści". To życie, jego bieg, kształt św iata zm uszają do rozstania
się z form ą. F rag m en t ją zastępuje.
N ig d y nie będzie końca pytaniom , które w ędrują p o przez Lapidaria. Raz
p o staw io n e pow racają nieustannie. Z m ienia się św iat i dekoracje. Potrzeba
pon aw ian ia zap y ty w ań tkw i w św iadom ości stającej naprzeciw kłębow iska
sprzeczności. O dpow iedzi jednak nie ma. Estetyczna form uła fragm entu p rz y ­
staje d o wizji św iata w Lapidariach. Jak zaw sze Ryszard K apuściński odkryw a
no w e tropy, n o w e ścieżki, rozśw ietlając rozpoznane. N a koniec raz jeszcze
RECENZJE
W alter H ilsbecher: „(...) fragm ent uczy nas zn o w u zrozum ienia płynnej stru k ­
tu ry n aszego św iata, przejm uje nas czarem tym czasow ości, w strząsa n a szą
św iadom ością b u d ząc jasne przekonanie, że doskonałość polega dla nas jed y ­
nie na tym , by z całym spokojem u p raw iać fragm ent, by w sposób m ożliw ie
najdoskonalszy być niedoskonałym ".
Grzegorz Kalinowski
R y szard K a p u ś c iń sk i, Lapidarium V, C z y te ln ik , W arszaw a 2002.
Jerzy Gizella
Kresy jako katharsis ?
W y d a w a ć by się m ogło, że w sz y stk o co n ajw ażn iejsze w now ej pow ieści
A lek sa n d ra Ju rew icza, w yłożył w y d a w c a na o statniej stro n ie o k ład k i. Jej
akcja toczy się n a ziem iach z a b ra n y c h p rz e z Sow iety, w ojna i n o w a rz e ­
czy w isto ść p o d a n e są w aluzyjnej, rzek o m o b ard ziej stra w n e j d la m ło d ­
szych czy teln ik ó w osłonce, św ia t u czu ć g łó w n y ch b o h a te ró w p rz e n ik a siła
n am iętn ej czystości, n a d całością u n o sz ą się d u c h y przeszło ści i siła fatal­
n a Ballad i romansów, Nad Niemnem, Bohini, Pana Tadeusza. G orzej ju ż z d r a ­
m atem w ty p ie Romea i Julii - nie d o końca tra g ed ia jest taka sz e k sp iro w ­
ska: z a k o ń czen ie pow ieści - trochę a rk ad y jsk ie i b a rd z o osobiste, a w ięc
d ale k ie o d ry g o ró w realizm u . R odzaj narracji też nie taki starośw iecki u p ra w ia g o w p olskiej p ro z ie w sp ó łc z e sn e j w ie lu p isa rz y - w y sta rc z y
w y m ie n ić n a z w isk a P aw ła H u elle, P io tra Szew ca czy W ło d zim ierza O d o jew sk ieg o - g d zie o p isy p rz y ro d y p e łn ią ró w n ie w a ż n ą rolę jak stylizacja
języ k o w a d ia lo g ó w czy m yśli b o h ateró w .
P raw d ą jest i to, że miłość dw ojga głów nych bohaterów zobrazow ana jest
p rzy pom ocy „cienkiej kreski", bez naturalistycznych i postm odernistycznych
dosłow ności, m odnych w ulgaryzm ów i ekshibicjonizm u cielesnego. W końcu to nie ta epoka. A utor powieści przyjm uje szlachetne i bardzo w spółcześnie
m o d n e założenie, że potęga miłości jest w stanie przełam ać granice języków,
religii i narodow ych fobii, w znieść się p o n ad środow iskow e, polityczne i histo­
ryczne urazy. Sugeruje, że dla ludzi m łodych polityka, historia i ideologia nie
m ają znaczenia. P rzypom nijm y tylko, że tak teraz w Polsce nie czytany, a n a­
144
RECENZJI:
w et p o g ard zan y (przez m łodych) pisarz jak Józef M ackiewicz w w ielu swoich
pow ieściach w iązał uczuciam i pary z przeciw nych politycznie obozów, w y zn a­
jących często system odm iennych i antagonistycznych wartości. Jurew icz nie
jest tu w ięc prekursorem - Nina, Polka z okolic Lidy, przekonana katoliczka
i Michał, Rosjanin, syn kom isarza z nadw olżańskiego Saratowa pow tarzają ge­
sty m ackiew iczow skich odszczepieńców . M ackiewicz był antykom unistą i ru ­
sofilem, w najlepszym tego słow a znaczeniu. Jurewicz pisząc sw oją pow ieść nie
m ógł, choćby naw et chciał, o tym w szystkim zapom nieć.
K iedy M ichał, którego w e wsi p rzezy w ają, jak w szystkich Rosjan n asła ­
nych p rz e z w ład ze sow ieckie, kacapem , sięga po nóż w bójce z krew kim
Polakiem , raniąc go niem al śm iertelnie, nasza sym p atia staje po stro n ie w i­
now ajcy a nie ofiary, nachala i g b u ra, z czubem w łosów na głow ie u trw a lo ­
ny m w o d ą z cukrem . M iłość d o N in y jest p rzy cz y n ą nieszczęścia. Tylko z a ­
ślepienie m iłością m oże jego czyn u sp ra w ie d liw ić - w naszy ch oczach. Bo
m y w iem y więcej o ich m iłości, n iż w ieś drżąca p rzed radziecką w ład zą
n aczelnika, bezsilna w obec areszto w an ia starego proboszcza G udejki, za ­
grożona kolektyw izacją i ateizacją - co najlepiej ilustruje los proboszczów ki:
w yw leczo n e z zabitego d eskam i kościoła klęczniki i go sp o d y n i księdza cho­
dząca w ielokrotnie d o N K W D z jego p łaszczem .
Ojciec N iny , w ścieka się na sow ieckie p o rz ą d k i, p rz ek lin a d łu g ie z e b ra ­
nia i n a sia d ó w k i, ale w W igilię tro sk liw ie zasłan ia o kna, żeby ktoś n ie ­
ży czliw y nie m ógł zło ży ć na niego d o n o su . N a to w szy stk o jego córka jest
zadziw iająco głucha - zakochana d o nieprzytom ności w synu prześladow cy.
Z d ru g ie j s tro n y też są silne p rz e sz k o d y , d o p iero na sali sądow ej, kiedy
M ichał za k arę o trz y m u je d łu g i w y ro k , n astęp u je coś w ro d zaju p o je d n a ­
n ia ze stro n y m atk i M ichała - kobiety p rz y p u sz c z a ln ie z lepszych sfer,
ro zk o ch an ej w m u zy ce i nie cierpiącej ani miejsca „ zesłan ia" ani so w iec­
kiej funkcji sw ojego m ęża.
Intryguje nie tyle fabuła, z pew n eg o rodzaju happycndcm, ile głębsze p rz e ­
słanie u tw o ru . Bo jest tu m om ent kalharsis - oczyszczenie ze zbrodni sp o w o ­
dow anej w ielką m iłością, kara za grzech, m iłość jest tu na najw yższym p iede­
stale. N ie m ożna m ieć tego za zle pisarzow i, bo sam a m yśl jest i d o pew nego
stopnia rom antyczna. W szerszym kontekście pojaw ia się też tęsknota za czy­
stym i, bezinteresow nym i uczuciam i. Co jednak z Kresami? Co z ziem ią oj­
ców ? C o zrobić z m ęczeństw em ludzi p o ryw anych nad ranem , bud zo n y ch
w śro d k u nocy i w yw o żo n y ch na śledztw a, to rtu ry i do łagrów , jeśli nie zosta­
RECENZJE
145
ną przed tem zabici? Co zrobić z tym i co zostali, p o m im o w cześniejszych d o ­
św iadczeń, nie dali się n am ów ić na „repatriację" i w ierzyli naiw nie, że ich los
ulegn ie jakiejś cudow nej przem ianie? Z akochani szli naprzeciw siebie, ale też
ratow ali się z obłędu, który dotykał w szystkich innych. M iłość - środek na
p rzetrw an ie? A w ięc nie taka bezinteresow na, nie taka czysta i nie taka ro­
m antyczna? O kupacja sowiecka w idziana oczam i dziecka jest inna niż w oczach
dorosłych. G roza i konflikty nie m ają jeszcze sw oich nazw , nie istnieją w p o ­
staci gotow ych schem atów pojęć i pam ięci. P am ięć dziecka to pam ięć z a p a ­
chów, odgłosów p taków i w iatru w lesie, to bajkow y krajobraz p ó r roku, zm ian
d nia i nocy. To pam ięć nostalgiczna, gdzie obrazy i dźw ięki łączą się w jedną,
w ielką i zag m atw an ą tajem nicę by tu . I tylko obecność m atki, jej bliskość i czu ­
łość m o g ą zapew nić bezpieczeństw o, o d p ęd zić lęki i patrzeć życzliw ie na o ta­
czający św iat. I o tym też jest pow ieść Jurew icza - o ufności (m oże też i n a iw ­
ności), która w ynika z takiego dob reg o dzieciństw a. P odobne w ątki i m yśle­
nie stanow iły o uroku najgłośniejszej, w ydanej w 1990 roku pow ieści tego
au to ra - Lidzie. Jurew icz nie m a w sobie zacietrzew ienia, zapiekłej złości i nie­
naw iści. B ardzo n as p rag n ie o tym przekonać. Ale poza nim - iluż ludzi jest
zdolnych d o takiego spojrzenia na przeszłość? Bez złośliw ego doszukiw ania
się sen ty m en talizm u i taniej czułości, ckliwości, w ęszenia kiczu i łatwej m ora­
listyki? To są jednak pytania, jakie się ro d zą p o lekturze jego prozy. C zy n a ­
p ra w d ę u m iem y przebaczać, puszczać w niepam ięć złe dośw iadczenia i u ra ­
zy? B udow ać na nich lepszą, pojem ną dla w szystkich nacji i religii przyszłość?
Św iat z p ierw szych stron gazet i ekranów telew izorów stara się zaprzeczać
takim m arzeniom . B rutalnie p o d p o w iad a, że to tylko literatura, do dziś przez
nielicznych n azy w an a - piękną.
Jerzy G oetla
A le k s a n d e r Ju re w ic z , Prawdziwa ballada o miłości, Z N A K , K rak ó w 2002.
Rafał M oczkodan
M iędzy zachwytem a odrzuceniem
P isanie recenzji o książce takiej jak Prawda nieartystyczna H en ry k a G ry n ­
berga to za d a n ie dość kark o ło m n e. N iezw y k le tru d n o bo w iem n a kilku stro ­
n ach p rz e d sta w ić i ocenić książkę tak złożoną, w ielo asp ek to w ą. Z am iast
146
RECENZJE
k rótkiego o m ó w ien ia trzeba b y raczej d ać solidne stu d iu m , w którym na
w stęp ie n ależało b y się u p o ra ć z d efin io w aniem p o d staw o w y c h term inów ,
in terp retacją rozlicznych faktów h istorycznych, od w ieków narastającym i
n iep o ro z u m ie n ia m i składającym i się na sk o m p lik o w an y , nie tylko polski,
lecz tak że europejski sto su n ek d o Ż y d ó w . D o d atk o w ą tru d n o ścią w p isan iu
o tym tom ie jest pojaw iająca się n iek ied y p o k u sa polem iki, która źle z ro z u ­
m ian a m og łab y zostać o d eb ran a jako kolejny d o w ó d p o tw ierd zający n ie ­
które tezy i sąd y autora. M ożna by w ręcz za nim pow iedzieć, że n ad e w szy st­
ko, p odejm ując takie w y zw an ie (o konieczności którego osobiście jestem głę­
bo k o p rzek o n an y uznając, że p rzem ilczenie Praivdy nieartystycznej byłoby
czy m ś znacznie g o rszy m o d najżarliw szej n aw et polem iki), n ależy „u n ik ać
jak m o żn a dyskusji na g rząskie tem aty p o lsk o-żydow skie".
P am iętając zatem o tych prob lem ach i jednocześnie pozostając p rz y for­
m ie recenzji, chciałbym na w stęp ie - p rz e d p rz y stąp ien ie m d o sk ró to w eg o
om ó w ien ia w y b ran y ch asp e k tó w tego dzieła - b a rd z o w y ra źn ie i je d n o ­
zn aczn ie p o w iedzieć, że u w a ż a m Prawdę nieartystyczni) H en ry k a G rynberga
za książkę n iezw y k le cenną, w a ż n ą i p o trzeb n ą, która w szeregu tekstów
p o św ięconych tem atyce żydow skiej zajm uje miejsce poczesne. I to z kilku
pow odów .
P rzed e w szy stk im n ależy dostrzec, że p rzy w o ła n e dzieło jest w doro b k u
a u to ra Żydowskiej wojny pozycją szczególną. I nie chodzi tu tylko o to, że ze
z d o m in o w a n e g o p rzez u tw o ry fab u larn e tła w y ró żn ia się od m ien n o ścią for­
m y. C echą, któ ra sp raw ia, że ten zbió r esejów nabiera p o śró d innych dzieł
G ry n b erg a w yjątk o w eg o znaczenia, jest jego - by tak rzec - ogólność, zgoła
u n iw ersaln o ść. Z d ecy d o w an a w iększość książek au tora Zwycięstwa p o z o ­
staje w kręg u zd a rz e ń , postaci i p rzeży ć składających się na biografię a u to ­
ra. I choć w y m o w y uniw ersaln ej nie sp osób im odm ów ić, to jed n ak p e r­
sp e k ty w a p o strzeg an ia św iata p rzez p ry z m a t losów jednego człow ieka czy
jego ro d zin y nie daje m u m ożliw ości osiągnięcia stan u , w którym m yśl o sw o ­
b o d z o n a z o b o w ią z k u d aw an ia św iad ectw a m ogłaby sw o b o d n ie p rz em ie ­
rzać rozległe p rz e strz e n ie geograficzne, k u ltu ro w e i czasow e, jak m a to m iej­
sce w łaśn ie w Praludzie nieartystycznej. I choć tu także o trzy m u jem y szkice
czy frag m en ty w iążące się bezp o śred n io z osobistym i i ro dzinnym i d o św ia d ­
czeniam i au to ra (Życie jako dezintegracja, Obsesyjny temat) to jed n ak obok
nich tom w sp ó łtw o rz ą takie, które znacznie w ykraczają poza ten krąg, k o n ­
RECENZJE
147
centrując się raczej na obecności Ż y d ó w w historii i k u ltu rz e Polski, E uropy
i św iata. G ry n b erg nie kryje, że to, co go w tej obecności najbardziej in te re su ­
je, to sp ra w y tru d n e i bolesne. A nty sem ity zm , H olocaust, ignorancja to tyl­
ko najw ażniejsze hasła, za którym i kryją się d ram aty , które stały się u d z ia ­
łem p o szczególnych lu d zi i całego n aro d u .
Po d ru g ie i - jak się w y d aje - w ażniejsze, Prawda nieartystyczna w y ch o d zi
p oza św iad ectw o i p rzep ełn io n e sm u tk iem w sp o m n ien ie losu Ż ydów , p o ­
dejm ując tru d nam y słu i analizy o m aw ianych zjaw isk. I choć sam a u to r u z n a ­
je, że „najlepsza p roza holo cau sto w a, poczynając od N ałkow skiej i B orow ­
skiego, p o w strz y m u je się od k o m en tarzy ", to w łaśnie ta w a rstw a jego k siąż­
ki z jednej stro n y p rz e są d z a o w artości całego zb io ru , z drugiej zaś - o czym
za chw ilę - w z b u d z a ć m oże najw iększe kontrow ersje.
C ałość - d w an aście esejów - jest już w przew ażającej m ierze d o b rz e z n a ­
na z trzech p o p rzed n ich w y d a ń Prawdy nieartystycznej. N ow e są d w a szkice Pokolenie Szoa i Szkoła opowiadania, które - o czym inform uje zw ięzła no ta Od
autora - zostały o p u b lik o w an e p o o statn im - P IW -ow skim w y d a n iu z b io ru
z 1994 roku. P ierw szy w dużej części zo stał p o św ięcony osobie i tw órczości
B ogdana W ojdow skiego, n a to m ia st d ru g i to sw o ista p isa rsk a deklaracja,
m etaliteracki w y w ó d analizujący m .in. p o w o d y , p rzy c zy n y i z a d an ia , jakie
kształtują pisarza i określają jego m iejsce w Świecie. Jednocześnie w obu w ram a c h p rz y k ła d ó w ilustrujących p re z e n to w a n e tezy - zostały p rz y w o ła ­
ne i sk ró to w o p rz e d sta w io n e sylw etki i dzieła w ielu p isa rz y podejm ujących
w swej tw órczości p ro b lem aty k ę H olo cau stu .
Prawda nieartystyczna to - p o d k reślm y jeszcze raz - książka w ażn a i cenna.
Jedno cześn ie jed n ak , b ęd ąc zap isem p o g ląd ó w jej a u to ra , ze swej istoty p ro ­
w okuje d o konfrontacji czy dyskusji. 1 tu o tw iera się szerokie pole d o p o p isu
dla tych, k tórzy z p rzy to czo n y m i p rz e z niego faktam i czy a rg u m en ta m i się
nie zgad zają. Jed n ak to - jak ju ż zazn aczo n o - sp ro w a d ziło b y potencjalnych
p o le m istó w na g ru n t g rząski, na którym o pom yłkę nie tru d n o . Pom ijając
zatem tę k w estię m ilczeniem i de facto zgadzając się z ogólnym i p rz e sła n k a ­
m i książki, chciałbym się raczej sk u p ić na in n y m jej w y m iarze, który sp ra ­
w ia, że m o że ona w z b u d z a ć m ieszan e reakcje. C h o d zi m ianow icie o sposób,
w jaki a u to r form ułuje sw oje m yśli.
N ie m o żn a się chyba oprzeć w rażen iu , że G rynberg w Prawdzie nieartystycz­
nej nie tyle szuka o d p o w ied zi, docieka przyczyn, czy usiłuje zrozum ieć feno­
148
RECENZJE
m eny pew nych zjaw isk, lecz raczej - zd o m in o w an y przez sy n d ro m oblężonej
tw ierdzy - „broni się" przed potencjalnym i atakam i w sposób najgorszy z m oż­
liwych: orzekając i oceniając, stw ierdzając i w yrokując głosem nie znoszącym
sprzeciw u. W jego analizy czy choćby opisy często w plecione są zdania gene­
ralizujące, uogólniające, które niekoniecznie m uszą być postrzegane jako p ra w ­
dziw e. A p rzy tym odnosi się w rażenie, że nic nie jest w stanie zm ienić z a p a ­
try w ań auto ra na sp raw y przez niego poru szane. „[...] Polska była krajem
rzeczyw iście tolerancyjnym (dziś nie jest)", „Kościół [polski], zaw sze zazd ro ­
sny o Ż y dów (i nie zaw sze p osłuszny papieżow i), zaniepokoił się [po sierpniu
1989 roku] nagłą p o p u larn o ścią sw ego starszego b rata", „W polskiej tradycji
poezja jest sztu k ą n aro d o w ą, sakralną, d u ch o w ą (der Geist) z rom antycznym ,
niem ieckim akcentem - Ż ydom w stęp w zbroniony". Jeśli zestaw ić te słow a
z fragm entem eseju Szkoła opowiadania, w którym czytam y m.in. „[...] p isarz
nie pow in ien być sędzią. Bo i skąd kom petencje, i z czyjego u p o w ażnienia?
[...] Jedyne, d o czego m a praw o, to św iadczyć, zeznaw ać, p rzedstaw iać m a te­
rial d o w o d o w y . M oże być św iadkiem i oskarżenia, i obrony - i to rów nocze­
śnie. M oże być także sp raw o zd aw cą i p rezentow ać argum enty obu stron, nie
strojąc się w togę adw o k ata ani pro k u rato ra. Sędzią jest czytelnik", to okazać
się m oże, że ów osąd czytelniczy nie m usi być w odniesieniu do au tora p rz y ­
w ołanych słów zbyt pochlebny. Bez tru d u m ożna bow iem dostrzec, że w erw a
polem isty chcącego p rzyw racać zjaw iskom składającym się na całokształt sto­
su n k ó w polsko-żydow skich i - szerzej - żydow sko-europejskich w łaściw e
proporcje niekiedy ponosi G rynberga n ad m iernie i stąd szkice takie jak Altera
pars czy Odxurolna strona dialogu b u d z ą o d ruchy sprzeciw u. W zasadzie nie
m ożna im zarzucić nic w w arstw ie faktograficznej - jedyne zastrzeżenia w z b u ­
d z a ć m oże n azb y t jednostronny p u n k t w idzenia, zapalczyw ość tonu w y p o ­
w iedzi i n azb y t uogólniające w nioski. C zytelnik oczekujący prób n aw iązy w a­
nia kontaktu p o dczas lek tu ry poszczególnych fragm entów co i rusz p rzy ła ­
puje się na myśli, że Prawda nieartystyczna nie pozw ala m u na podjęcie d ialo ­
g u z autorem , dialogu, którego celem byłoby w zajem ne porozum ienie. Z a­
m iast tego otrzym uje sw oiste m onologi, które m ają na celu zd o m inow anie
odbiorcy, narzu cen ie m u autorskiego p u n k tu w idzenia.
I na tym nieprzejednanym stanow isku G rynberg trw a znacznie mocniej, niż­
by się to w y daw ało na pierw szy rzu t oka. Lektura kolejnego w ydania Prawdy
nieartystycznej rodzi podejrzenie, że auto r od pierw szego w ydania swej książki
RECENZJE
149
nie zm ienił choćby w najmniejszym stopniu sw ego „nie-dialogicznego" nasta­
wienia. Stąd edycja W ydaw nictw a C zarne zwracająca uw agę starannością
w ydania, zaktualizow ana przez w prow adzenie dw óch dodatkow ych esejów
i dokonanie „kilku drobnych skreśleń" zastanaw ia, czy zgoła zaskakuje bra­
kiem uzupełnień, które przydałyby książce autora Dziedzictwa znam ion obiek­
tyw izm u, a p rzez to podniosłyby jej w artość. Myślę tu choćby o takich esejach,
jak Holocaust w literaturze polskiej, w którym nie w zm iankow ano choćby tw ór­
czości H an n y Krall (pojawia się ona i inni pisarze nie w spom niani w tym szkicu
w innych, lecz tru d n o się oprzeć w rażeniu, że obraz, jaki pozostaje po lekturze
jest niepełny) c zy A l tera pars, w którym au to r Zwycięstwa, odnotow ując na w stę­
pie, że „najbardziej charakterystyczną cechą stosunków żydow sko-chrześcijańskich była w zajem na ignorancja", podejm uje następnie nieskuteczną próbę jej
przezw yciężenia, bow iem ograniczającą się jedynie do przyw ołania do p o rząd ­
ku szafującego absurdalnym i oskarżeniam i i uprzedzonego do Ż ydów chrze­
ścijaństwa. Już choćby te braki obracają się na niekorzyść Prawdy nieartystycznej
- przyw ołane szkice m ogą bow iem p rzyw odzić czytelnikow i na m yśl nie tyle
do b rą eseistykę, co raczej jednostronną publicystykę.
Szkoda, bow iem dośw iadczenia opisyw ane przez G rynberga, fakty przezeń
przyw oływ ane i analizy, które prezentuje, m ogłyby na niejednym czytelniku
zrobić w strząsające w rażenie. I zap ew n e zrobią - o ile się tę książkę będzie
czytało po raz pierw szy. W tedy oszołom i ona w izją św iata, rozpiętością per­
spektyw , w yrazistością obrazów . U w iedzie i zachwyci u p o rządkow aną i celo­
w ą kom pozycją, przejrzystością i jędrnością stylu, m istrzow skim operow aniem
dygresjam i, które m iast oddalać, przybliżają d o końcow ych w niosków w p isu ­
jąc się w n ad rzęd n y tok m yśli, a naw et... jednoznacznością sądów i ocen. N ato ­
m iast lektura kolejna, naznaczona dystansem w yrosłym z refleksji, pozw oli na
ten zbiór spojrzeć p od nieco innym kątem , zaś zaproponow any w nim ogląd
rzeczyw istości kulturow ej i historycznej w abiąc w yczuw alną zasadnością w i­
zji, odpychać zacznie ow ą jednostronnością, nadm iernym przekonaniem o słusz­
ności w łasnych sądów , brakiem przejaw ów poszukiw ania dró g porozum ienia.
Jed n ak n a w e t p o m im o tych zastrzeżeń nie sposób Prawdy nieartystycznej
nie doceniać. Trw ając g d zieś m ięd zy zach w y tem a o d rzu cen iem nie m ożna
nie w idzieć, jak b a rd z o takie książki są p o trzeb ne. Z w łaszcza d ziś, g d y je­
steśm y św iad k am i tego, jak „pokolenie [Szoa] starzeje się i o d ch o d z i" u n o ­
sząc ze sobą pam ięć o najstraszniejszym d o św iad c ze n iu cyw ilizacji, jakim
151)
RECENZJE
byl holocau st. Być m oże d lateg o H en ry k G rynberg w y b rał taki sp o só b m ó ­
w ienia, k tó ry d ziś m o że jeszcze iry to w ać i w z b u d z a ć reakcje. Być m oże d ziś
jest o statn i m o m en t, aby w y d a ć ostry, jed n o zn aczn y sąd lub po p ro stu o p o ­
w ied zieć św ia tu o tych, k tó rzy odeszli. Być m oże ju tro n ik t już nie b ędzie
chciał tego słuchać, bez w zg lę d u na to, jak to zostanie p o w iedziane...
Rafał Moczkodan
H e n r y k G ry n b e rg , Prawda nieartystyczna, W y d a w n ic tw o C z a rn e , W ołow iec 2002.
Grzegorz M usiał
Kerenyi po polsku!
Przeciętny polski czytelnik literatury pięknej, nie parający się stu d iam i kla­
sycznym i, religioznaw stw em czy etnografią, m ial dotąd w sw ym kanonie z a ­
ledw ie garstkę dzieł pop u larn y ch , przybliżających go do jednego z fu n d a­
m entalnych d o k u m e n tó w ludzkości, jakim jest m itologia starożytnych G re­
ków. Pomijając skierow ane d o m łodego czytelnika, choć uroczo i z talentem
o p o w ied zian e M ity greckie W andy M arkowskiej czy napisaną jeszcze w latach
20. ubiegłego stulecia Mitologię Jana Parandow skiego - balansującą na granicy
eseju i pro zy fabularnej, podobnie jak późniejszy o dekadę Dysk olimpijski niew iele pozostaw ało dla am atorów pogłębionej lektury, z której zaczerpnąć
m ożna by nie tylko w iedzy o samej legendzie, ale też o jej u sy tuow aniu w szer­
szym kontekście historycznym , filozoficznym czy kulturoznaw czym . L ukę tę
w ypełniło opu b lik o w an ie p o polsku w latach 60. i 70. w p a ru kolejnych w y ­
daniach Milóio greckich angielskiego pisarza R oberta G ravesa.
Ta poryw ająco napisana opowieść, nie tylko po raz pierw szy przedstaw iła ze­
staw rozproszonych w pom roce dziejów m itów greckich jako spójną całość, zbu­
d o w an ą z logicznie przeplatających się i zahaczających o siebie w ątków, ale też
wzbogaciła je o studia porów naw cze z m itologią celtycką, asyryjską, z legendami
i wierzeniami ludów Europy i Azji Mniejszej, tworząc przebogate studium znacznie
przew yższające materiał zwykłych zarysów mitologii. Podobnego trudu - w zbo­
gaconego o elem enty mitologii rzymskiej - dokonał Z ygm unt Kubiak w swej
w ydanej niedaw no i słynnej już Mitologii Greków i Rzymian.
RECENZJE
151
N ajnow szym w y d an y m p o polsku dziełem , kontynuującym tego rodzaju
am bitne próby stw orzenia pełnego, p raw d ziw eg o obrazu greckiej Starożyt­
ności przedklasycznej, jest ukończona w latach 1955-58 roku Mitologia Greków
w ęgierskiego profesora filologii klasycznej i religioznaw stw a K aroly'a K erenyiego (przez w ydaw cę, nie w iedzieć dlaczego, zw anego Karlem; Kerenyi w p ra w ­
dzie w yjechał w 1943 roku z B udapesztu d o Szwajcarii, ale nigdy nie w yrzekł
się swej w ęgierskości). Śmiało rzec m ożna, iż księga ta odsłania kolejne p o k ła­
dy greckiej m itologii - tym razem przenosząc p u n k t ciężkości n a w arstw ę
sym boliczną, w której m it - jako fu n d am en t życia, jako „przenikanie w stecz"
do okresu dzieciństw a ludzkości, d o św iata pierw otności i m istyki (w yraże­
nie T hom asa M anna) - staje się p o n adczasow ym schem atem , „pobożną for­
m ułą, w którą sączy się stru m ień życia, odtw arzając w łasne rysy z m aterii
nieśw iadom ej" (Kerenyi). Sam au to r nie uk ry w a, że jest pod w pływ em szkoły
Junga, toteż jego odw ołania w prost do Jungow skiej „psychologii głębi" zaj­
m ują nie tylko spo rą część Wprowadzenia, ale też prześw iecają, jak szlachetna
faktura, sp o d całej literackiej tkanki dzieła.
C ałość p o d zielo n a jest na d w ie części: Dzieje bogóiu i ludzi oraz Opowieści
o herosach. Pierw sza część - czyli „opow ieść o p o czątku rzeczy" - ro zg ry w a
się w m ity czn y m „p raczasie", poza czasem h istorycznym i jest m itologią
w łaściw ą. P o n iew aż jed n ak w szy scy b o g o w ie zaw sze p o trze b u ją lu d zi inaczej byliby bogam i tylko dla siebie, traw iąc czas, jak to chętnie czynili
b ogow ie greccy, na intrygach, bojach i sw arach m ięd zy so b ą - pojaw ia się
w net, w y ło n io n a p rz e z bo g ó w i tocząca się ju ż w czasie realnym , h isto ry cz ­
n y m - m itologia herosów . I n ie jest to ju ż m itologia w czystym sensie, g d y ż
herosi, p ozostając lu d źm i, a niejed n o k ro tn ie będąc postaciam i quasi-h\storycznym i - zarazem m ają u d z ia ł w boskości. W w y p a d k u H eraklesa - tra ­
fiają na O lim p, m ięd zy b o gów p ra w d z iw y c h , inni sw ą „boskość" k o n ty n u ­
ują w Świecie po d ziem n y m . Taki w y raźn y pod ział na dw a plany: boski i lu d z ­
ki, czyni z m itologii K erenyiego rzecz przejm ującą. O bnaża bow iem naj­
głębszy zam ysł, przyśw iecający pratw ó rco m tych opow ieści: splecenie lo­
sów b oskich z lu d zk im i, u k azan ie ich w spółzależności, ich ciągłego w z a ­
jem nego p rzen ik an ia. W izja św iata p rzed klasycznego jest zatem w izją czło­
w ieka n ieu ch ro n n ie p o d d a n e g o w oli bogów , ale też sprzeciw iającego się jej;
szukającego w olności w czym ś, co w id zi jako swój w łasny ziem ski los, ale
up ad ająceg o p od kolejnym i nied o lam i, jakie sp ro w ad za na n ieg o jego ulom -
152
RECENZJE
n a cielesność, jak i um ysł, n iezd o ln y d o boskiej przenikliw ości. P rzezw ycię­
żanie tych ograniczeń u m y słu i d a ła p ro w ad zi herosów , etap po etapie i próba
p o p ró b ie (w ym yślają te p ró b y n iestru d zen i, a m oże tylko zn u d zen i na sw ym
O lim p ie bogow ie) do form y quasi-istnienia, które jest zarazem czym ś mniej
i czym ś więcej n iż zw ykła egzystencja lu d zk a. Jest form ą „heroiczną", którą
d zielą jako postacie z bogam i i która g w aran tu je im istnienie po śm iertn e
w postaci kultu.
In n ą cechą w y różniającą d zieło K erenyiego jest psychologiczna p rz en ik li­
w ość, z jaką o b d arza sw ych b o h ateró w - tak bogów jak herosów czy lu d zi całą d o stę p n ą w spółczesnej w ied zy o człow ieku gam ą uczuć, p ra w d ą m o ty ­
w acji, m ało stk am i, tęsknotam i, p y chą, poczuciem w iny. P an o ram a, którą
roztacza K erenyi, jest - zap ew n e nie bez u d z iału jego stu d ió w n ad „ p sy ch o ­
logią głębi" - całą, pow iem to bez p rzesad y , p an o ram ą psychologicznych
ty p ó w ludzkich, d o tego w p lątan y ch w p rz y p a d k i najosobliw sze i w d ra m a ­
tyczne w ybory, jakich nie tylko nie zna, ale sw ym ospałym od telew izji i g a ­
zeto w y ch p a p e k um ysłem nie jest n aw et sobie w stanie w yobrazić w sp ó ­
łczesny „zjadacz h a m b u rg e ra ". Podróż p rz e z św ia t w sk rzeszo n y p rze z K e­
ren y ieg o to nie tylko w ęd ró w k a p rzez O lim p i H ades, p rzez królestw a Minosa, K reona czy A g am em n o n a, ale rów nież - a m oże p rz e d e w szystkim p rz e z m roczne zak am ark i d u sz y Fedry czy K litajm estry, E dypa czy M edei;
p rzez m ęskie słabości Jazona i k rw aw e o k ru cieństw a sław ionego p rze z H o­
m era O d y seu sza; p rz e z d w u z n a c z n o ść H eraklesa, p rze b ra n eg o w dam sk ie
szaty u królow ej O m fali i o d ch o d ząceg o od zm ysłów po u tracie u m iło w an e­
go H y lasa, czy o sobliw ą p rzem ian ę O rfeusza, w p ierw uosabiającego czy­
stość ap o liń sk ieg o poety, by p o zejściu d o piekieł, g d zie p o d stęp em o d e b ra ­
no m u E ury d y k ę, pow rócić na ziem ię zobojętniały w obec kobiet, a za to
w śró d sw ych rodaków , trackich górali, oddający się erotycznym m isteriom
i w reszcie zg ła d z o n y p rz e z zazd ro sn e o sw ych m ężczyzn kobiety.
L ekturę w zbogacają odnośniki d o konkretnych w ersów z pism historyków ,
p o etó w i d ra m a to p isa rz y greckich, których lektura, jednoczesna z tekstem
K erenyiego, m oże stać się dla am bitnego czytelnika nie tylko skarbnicą nie­
zró w n an y ch p rzeżyć duchow ych, ale rów nież solidnej w iedzy literackiej i źró­
dłow ej. N iestety, w iele d o życzenia pozostaw ia w arstw a edytorska książki.
Pozornie lu k suso w e w ydanie, d o tego za cenę przekraczającą w szelkie w y ­
o brażenie polskiego inteligenta, w p ro st roi się od błędów literow ych. Z d a rz a ­
RECENZJI:
153
ją się p ow tórzenia słów, niekonsekw encje w pisow ni im ion w łasnych, d o tego
brak noty redaktorskiej lub od tłum acza. Brak też biogram u p raw ie niezn an e­
go w Polsce, w ielkiego Kerćnyiego, którego życie i dzieło to osobna pasjo n u ­
jąca opow ieść. O tw ierająca książkę jego jakby p rzy p ad k o w a i nie w iad o m o
dlaczego m alutka fotografia, nie zaw iera choćby d aty urodzin i śm ierci. Z dję­
cia dla części I i II - których jakość techniczna p rzy p o m in a lata 60. - „u p ch n ię­
to" razem n a końcu książki, pozostaw iając o tw artym pytanie, co w obec tego
robi w części pierw szej w p ro w ad zen ie i spis d o nich? Do tego w y d aw n ictw o ,
ukryw ające się p o d inicjałem KR, nigdzie nie podaje sw ego adresu, choćby
internetow ego. Brak nazw isk redaktorów , korektora, konsultanta nau k o w eg o
przek ład u itd. Słow em p ełne incognito, a m oże zw ykła bezm yślność, ob n iża­
jąca rangę polskiej edycji tego w ybitnego europejskiego dzieła.
Grzegorz M usiał
K arl K e re n y i, M itologia Greków, p rzeło ży ł R obert R eszke, W y d a w n ic tw o KR, W arsz aw a 2002.
NOTY O KSIĄŻKACH
Po w y d a n e j w 2001 ro k u K sięd ze B ereszit (K sięga R o d zaju ) - (p a trz :
„ K w a rta ln ik A rty s ty c z n y " n r 4 /2 0 0 2 ) - u k a z a ła się w ra m a c h teg o w ie l­
k ie g o z a m ie rz e n ia tra n s la to rs k ie g o i e d y to rs k ie g o , jak im jest TO R A Pardes Lauder, K sięga SZEM O T, k tó ra w p o lsk iej trad y cji n o si n a z w ę K sięgi
W yjścia. K sięga ta sta n o w i k lu c z d o z ro z u m ie n ia Tory U stn ej i P isan ej,
je st m e ta te k s te m Tory, w k tó ry m m ó w i o n a o sam ej so b ie. W tej w ła śn ie
k s ię d z e o p is a n e z o s ta ło d a n ie Tory (P isan ej i U stn ej) Iz ra e lo w i n a g ó rz e
S yn aj - w y d a rz e n ie s ta n o w ia c e a rc h e ty p św ia d o m o śc i k a ż d e g o Ż y d a .
C e n tra ln y m m o m e n te m Księgi SZ E M O T jest noc W yjścia z E g ip tu , p r z y ­
p o m in a n a , a w ła śc iw ie p rz e ż y w a n a na n o w o co ro k u p o d c z a s p r z y p a ­
d a ją c e g o w io s n ą n a jw a ż n ie js z e g o ż y d o w s k ie g o ś w ię ta . O d c z y tu je się
w ó w c z a s H a g a d ę n a P esach (P a rd e s L a u d e r o p u b lik o w a ł w u b ie g ły m
ro k u jej p rz e k ła d ra z e m z P ie śn ią n a d P ie śn iam i - p a tr z „ K w a rta ln ik
A rty s ty c z n y " n r 4 /2 0 0 2 ), p o p rz e z k tó rą W yjście p rz e ż y w a n e jest ja k o
w y d a r z e n ie w c ią ż a k tu a ln e . Tak w ięc K sięga SZEM O T u c z y ro z u m ie n ia
w o ln o ści i jest k sięg ą w o ln o ści. Jest z jednej stro n y księg ą c u d ó w , a z d r u ­
giej k się g ą u fn o śc i. Lekcja w o ln o śc i, jak ą n am d aje , jest lekcją p rz y ję c ia
T ory, b o o n a w ła śn ie jest d a re m w o ln o śc i - w o ln o ści, k tó rą o fia ro w u je
Bóg c z ło w ie k o w i.
K sięgę D ru g ą S zem o t p rz e tłu m a c z y li ra b in Sacha P ecaric i E w a G o r­
d o n z ję z y k a h e b ra jsk ie g o , w d u c h u ż y d o w sk ie j tradycji tra n sla to rsk ie j,
czyli w w y b o ra c h le k sy k a ln y c h o d w o łu ją c się d o w ielkiej, liczącej ju ż
d w a ty siące lat, trad y cji tłu m a c z e ń Tory d o k o n y w a n y c h w śro d o w isk u
ż y d o w s k im na języ k i w sp ó le g z y stu ją c e k ie d y ś z h eb ra jsk im (aram ejski,
greck i). N a jw a ż n ie jsz ą cech ą tego tłu m a c z e n ia (ż y d o w sk ie tłu m a c z e n ie )
jest to, że o b o k te k stu Tory Pisanej p rz e ło ż o n a jest Tora U stn a (czyli k o ­
m e n ta rz e ta lm u d y c z n e i p ó źn iejsze), a z ro z u m ie n ie idei Tory jako P isa ­
nej i U stn ej jest p ie rw s z y m k ro k iem d o z ro z u m ie n ia ju d a iz m u - ż a d e n
in n y d o s tę p n y w ję z y k u p o lsk im p rz e k ła d takiej m o żliw o ści nie d aje. To
w ła śn ie o b ecn o ść o b sz e rn y c h , p recy zy jn ie d o b ra n y c h k o m e n ta rz y s p r a ­
w ia, że tom (z a w ie rają c y p o d s ta w o w y tek st o ra z k o m e n ta rz e R asziego
p o h e b ra jsk u i w p o lsk im p rz e k ła d z ie ) liczy 540 stro n . Taka ro zle g ło ść
k o m e n ta rz y jest w y ją tk o w a n ie tylko na sk a lę p o lsk ą , lecz ró w n ie ż ś w ia ­
NOTY
O KSIĄŻKACH
155
to w ą. Tom z o sta ł z a o p a trz o n y w b o g a ty z e sta w ilu stracji, u k a z u ją c y c h
k o n stru k c ję M isz k a n u (P rz y b y tk u ) i u b ra n ia k a p łan ó w .
K.M.
Torn Pardes Lauder - k sięga d ru g o SZF.M OT, p rz e k ła d z języ k a h eb rajsk ieg o o p a trz o n y w y b o ­
rem k o m e n ta rz y R a b in ó w o ra z h ebrajski tek st k o m e n ta rz a R asziego z p unktacji) s a m o g ło s k o ­
wi) i H aftary z b ło g o sła w ie ń stw a m i, redakcja ra b in S acha P ecaric, tłu m a c z e n ie S acha P ecaric i
E w a G o rd o n , S to w a rz y sz e n ie PARDES, K rak ó w 2003.
P ow rót d o A rystofanesa, czyli p o d ró ż w głąb czasu w św iat odległy o p ra ­
w ie d w a i pól tysiąca lat. Z ad ziw ia ak tu aln o ść tych kom edii, tak jakby czy­
tało się o ludziach , w y d arzen iach i sytuacjach ze w spółczesności. W k o m e­
diach A rystofanesa znajd u jem y w szelkie rodzaje ż artó w - kipią one h u m o ­
rem , p aro d ią, iskrzą gram i słów , w ciągają d o zab aw y i do śm iechu. N ic d z iw ­
nego, że d zieła A rystofanesa już w starożytności stały się w zorcem starej
kom edii attyckiej i p rzez p o n ad czterdzieści lat p o zo staw ały na scenie a te ń ­
skiej, a po tem były i d o tej p o ry są i dalej b ęd ą g ran e n a w ielu scenach
św iata. A k om edia to tru d n a sztu k a, h u m o r w ietrzeje łatw o: w y b itn y c h k o ­
m ed io p isarzy jest w historii lite ra tu ry pow szechnej niew ielu.
G łó w n y m tem atem kom edii A rystofanesa są sp raw y polityczne, sp o łecz­
ne i literackie o raz ataki na różne p rz y w a ry ludzkie, na p rz y k ła d stw ierd z a
w p ra w d z ie , że w m ieście nie b rak złodziei p u b licznego grosza, lecz nie p o ­
zo staw ia w ątpliw ości, że ci złodzieje zo stan a su ro w o u k aran i (jak to odnosi
się d o w spółczesności?). Dziś m o żn a tylko m arzyc o takich kom ediach. Póki
co A rystofanes ożyw a w polszczyźnie w p rzek ładach: Srebrnego, n aw et Sand a u e ra , a n a w e t Maja, a teraz całość zach o w anego d o ro b k u A rystofanesa
o trzy m u jem y w p rz e k ła d z ie Janiny Ław ińskiej-Tyszkow skiej - w tom ie 1:
Acharnejczycy, Rycerze, Chmury, Osy i pokój i w tom ie 2: Ptaki, Lizyslrata, Themosforie, Żaby, Sejm kobiet, Plulos.
K.M.
A ry sto fan es, Komedie, to m 1 i 2, p rzeło ży ła, w stę p e m i p rz y p isa m i o p a trz y ła Ja n in a ta w iń s k a T y szk o w sk a, „B iblioteka A n ty c z n a " , P rószyński i S-ka, W arszaw a 2001/2002.
P laut - m istrz konceptów . N iew iele p ew n eg o m ożna p o w ied zieć o jego
życiu i tw órczości, nie w iad o m o ile sztu k napisał. Pisał kom edie intrygi i cha­
156
NOTY
O KSIĄŻKACH
ra k te ru i farsy, brali od niego p o m y sły i d o w cip y Szekspir, M oliere, G oldoni
i najw ybitniejsi polscy kom edio p isarze. P ow rotem d o P lauta m oże się stać
tom jego d w ó ch kom edii w now ym , ciekaw ym p rzekładzie: Żołnierza samo­
chwały i Amfitriona.
Żołnierz samochwała to jedna z najw cześniejszych sz tu k P lauta, znakom icie
n ap isan a (intryga, kreacja postaci, dow cip), zainspirow ała w ielu k o m e d io ­
p isa rz y (m .in. K rasickiego, Zabłockiego, Fredrę (Zemsta), Bohom olca), a tak ­
że Sienkiew icza (Trylogia); sp arafrazo w ali ją m .in. C orneille i G ry p h iu s.
W Am fitrionie w y k o rzy stał P laut m it, m o ty w y z Sofoklesa i E urypidesa.
Jest to farsa z elem entam i typ o w y m i dla tragedii; w y stęp u ją w niej m .in.
Jow isz i M erkury. 1 ten u tw ó r stał się źró d łem w ielu inspiracji, m iędzy in n y ­
mi dla Szekspira (Komedia omyłek), A riosta, M oliera, K leista, G ira u d o u x ,
a z p isa rz y polskich - dla Fredry i Bohom olca.
P o p rz e d n ie p rz e k ła d y Plauta zostały u z n a n e za niesceniczne (m .in. p rz e ­
kład K raszew skiego). Te n o w e dają nadzieję, jeżeli nie na p o w ró t tych sztu k
na scenę, to na ich ży w y obieg czytelniczy, a to już byłoby do b rze, jak na
po czątek . P rezen to w an y tom rozp o czy n a d ługi cykl tłum aczeń u tw o ró w
P lauta (całość b ęd zie gotow a za około dziesięć lat - około dw a p rz ek ła d y
rocznie).
K.M.
P la u t, Komedie, to m 1, przeło ży ła, w stę p em i p rz y p isa m i o p a trz y ła Ewa S k w ara, „B iblioteka
A n ty c z n a " , P ró szy ń sk i i S-ka, W arsz aw a 2002.
H e ro d o t (ok. 485 - ok. 425), n a zw an y p rzez C ycerona „ojcem historii", to
jed en z n ajw iększych h isto ry k ó w starożytności. Był w ielbicielem d e m o k ra ­
cji takiej, jaką znał, czyli tej z czasów Peryklesa, którą ch arakteryzow ały:
isonomia (ró w n o u p raw n ien ie) i isegoria (w olność słow a). U w ażał, że w łaśnie
w olność i rów n o ść p ro w a d z ą d o potęgi. N ie w idział w iększego zła od ty ra ­
nii, która „p o n iża g o d n o ść lud zk ą, gw ałci w szelkie p raw o , w yzyskuje pracę
u ciem iężo n eg o lu d u i p ro w ad zi d o skrajnej n ęd zy ". H ero d o t w y stę p o w ał
i w alczył p rzeciw ty ran o m .
Jego Dzieje, w łaśn ie w zn o w io n e p rzez C zytelnik, to u tw ó r w dziew ięciu
księgach n az w a n y c h im ionam i m uz. O sią całego dzieła są b o h atersk ie w alki
H ellen ó w z b arb arzy ń cam i. C ztery p ierw sze księgi p o św ięcone są lu d o m
obcym , piąta w p ro w a d z a w dzieje greckie. D zieło kończy się zdobyciem
NOTY O KSIĄŻKACH
157
Sestos w roku 479, w y p ęd zen iem Persów z E uropy, uk aran iem ich buty,
u p a d k ie m m o raln y m K serksesa, co stan o w iło sto so w n e zam knięcie w ie l­
kiej, epickiej narracji, jakiej d o tąd w Grecji nie było - m ożna je było p o ró w ­
nać tylko z w ielkim i eposam i H om era. M isterna kom pozycja d zieła H erod o ta p rz y p o m in a k u n sz to w n ą b u d o w ę Odysei; zn ajdujem y także liczne o d ­
niesienia d o Iliady. Cicero m ów i o p rozie H ero d o ta, że „płynie bez ża d n y ch
chropo w ato ści, niby spokojna rzek a". C iekaw a jest, z aw arta w dziele, p raca
H ero d o ta jako histo ry k a o raz jego religijność bliska poetyckich fikcji Ajschylosa i Sofoklesa o raz P in d ara, co sp raw ia, że w ojnie perskiej daje nie tylko
prag m aty czn o -h isto ry czn ą, ale m e t a f i z y c z n ą
m otyw ację. Dzieje
H ero d o ta to pierw 'sza historia w Świecie staro ży tn y m , w którym ża d en inny
n a ró d nie w zn ió sł się n a taki poziom h istoryczno-literackiego z a p isu . N a ­
stęp cą H ero d o ta jest T ukidydes.
M .M .
H e r o d o t, Dzieje, z ję z y k a g re c k ie g o p rz e ło ż y ! i o p ra c o w a ł S e w e ry n H a m m e r, C z y te ln ik ,
W a rsz a w a 2002.
D zięki W y d aw n ictw u UMK ukazała się n iezw ykła publikacja. W 15. rocz­
nicę śm ierci profesor Zofii A bram o w iczó w n y jej stu denci - Przem ysław N ehrin g i Z bigniew N erczu k opraco w ali tekst n o tatek, na p o d sta w ie których
w y g łaszała ona w y k ład y o sztu ce starożytnej p rzez p ra w ie trzydzieści lat.
P rofeso r A b ram o w iczó w n a, w y b itn a h ellen istk a, jest a u to rk ą w ielu p rac
o litera tu rz e starożytnej Grecji, m .in. tłum aczyła P lu tarcha, W ergiliusza, p o d
jej redakcją ukazał się m o n u m en taln y Sloxvnik grecko-polski w latach 1958—
1965. Dla stu d e n tó w filologii klasycznej, ale przecież nie tylko, p ro w ad z iła
w y k ła d y p o d k ażd y m w zg lęd em w yjątkow e. „Sław a tych w y k ład ó w - pisał
p ro feso r M arian Szarm ach - rozchodziła się n a in n e w y d ziały . Ilustracje,
jakie n a nich p o k azy w ała, były dla nas, p rzy zam kniętych w ów czas g ra n i­
cach, jed y n y m oknem na anty czn y św iat. K iedy się one o tw orzyły, nie b y li­
śm y dzięki tym zajęciom « barbarzyńcam i w ogrodzie», w konfrontacji z za ­
bytkam i archeologicznym i in situ o raz zg ro m a d z o n y m i w zag ran iczn y ch
m uzeach . (...) W szyscy, k tó rzy słuchali w ykład ó w , pam iętają ich syntetyczność i b o g actw o treści, a n a d e w szy stk o ich głęboko osobisty charakter. Z a ­
piski z w y k ła d ó w były dla w ielu nie tylko p am iątk ą, lecz i p rzew o d n ik iem
p o staro ży tn y ch sk arb ach ".
158
NOTY O KSIĄŻKACH
P rzed m io tem w y k ład ó w są: arch itek tu ra, m alarstw o, rzeźba, m a la rstw o
ceram iczne, a tak że n u m iz m a ty k a o raz gliptyka krajów b asen u M orza Ś ró d ­
z iem n eg o i C zarn eg o w ra z z M ezopotam ią.
U w agi, eru d y cja, przejrzy sto ść w y w o d u profesor A b ram o w iczó w n y są
olśniew ające.
G.K.
Z o fia A b ra m o w ic z ó w n a , O sztucc starożytnej, W y d a w n ic tw o U n iw e rsy te tu M ikołaja K o p ern i­
k a, T o ru ń 2002.
W „Złotej kolekcji poezji polskiej" - o b szerny w y b ó r poezji T uw im a. 700stro n ico w y tom p o d zielo n y jest n a trzy części. Część p ie rw sz a zaw iera juw enilia (1911-1915) o raz w y b o ry z to m ó w p rzed w o jen n y ch , od Czyhania na
Boga (1918) d o Treści gorejącej (1936), w iersze rozp ro szo n e (1925-1945), osiem
w y im k ó w z Kwialoxv polskich (1940-1944) i w iersze n o w e z d ru k u i z ręk o p i­
sów z lat 1946-1953. C zęść d ru g ą , lżejszy kaliber, w ypełniają: jarmark rymów
(1934), w iersze ro zp ro szo n e sp o d zn ak u Jarmarku rymów (1933-1939), frag­
m e n ty Balu w Operze, n o w e w iersze sp o d z n a k u Jarmarku rymów (1945-1953)
o raz piosen k i i w iersze dla dzieci. W części trzeciej znajdujem y p rze k ład y
m .in. H o ra tiu sa , W h itm an a, R im bauda, P uszkina, L erm ontow a, Błoka, Pastern ak a. W p o sło w iu szkic pt. Czloiuiek-wiersz, czyli o Julianie Tuwimie Ju liu ­
sza W iktora G om ulickiego, przyjaciela i w sp ó łp raco w n ik a p o ety oraz nota
e d y to rsk a w yjaśniająca z a sa d y tego w y b o ru .
K.M.
Ju lia n T uw im , Nm vy wybór poezji, w ybrał, ułożył, posłow iem i notą edytorską opatrzył Juliusz W iktor
Gom ulicki, „Złota kolekcja poezji polskiej", P aństw ow y Instytut W ydaw niczy, W arszaw a 2002.
Esej Konstantego Jeleńskiego pt. Bluzka z błękitnych pereł (1954) otwiera jubile­
uszowy, przygotow any z okazji 50. rocznicy śmierci poety, obszerny w ybór utw o­
rów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. „Kocham poezję Gałczyńskiego", pisze
wybitny krytyk i tak zachęceni czytamy raz jeszcze wiersze i poem aty tego dziw ne­
go: „niepolskiego" i „najbardziej polskiego" poety. Dziwne wrażenie, już bardzo
przyćmione przez czas. Jest to poezja z wieloma błyskami. W tomie teatraliów:
sztuki, słuchowiska radiowe, Zielona Gęś - ciekawostki, a w tomie prozy m iędzy
innymi Porfirion Osiołek..., Listy z fiołkiem i w Aneksie fragmenty najciekawsze, publi­
NOTY O KSIĄŻKACH
kowane po raz pierwszy jenieckie listy Gałczyńskiego do żony oraz spisyw any
przez niego w ciągli trzech miesięcy 1941 roku Notatnik. Są to w ażne dokum enty
dostarczające wiele informacji o latach pobytu poety w charakterze jeńca i przym u­
sowego robotnika na terenie 111 Rzeszy: widzim y tu innego Gałczyńskiego w prze­
łomowym okresie jego życia i jako pisarza, jakim już później nie będzie. Kto wie,
czy właśnie nie te lata stanowiły punkt zwrotny w jego biografii. Dzieło Gałczyń­
skiego, pięćdziesiąt lat po jego śmierci, krystalizuje się w czasie.
K.M.
K o n s ta n ty I ld e fo n s G a łc z y ń sk i, D zida wybrane, to m 1 - Poezje, tom 2 - P róby teatraln e, to m 3 P ro za, w s tę p K o n sta n ty Je leń sk i, w y b ó r i o p ra c o w a n ie K ira G ałczy ń sk a, o p ra c o w a n ie g ra fic z ­
n e F ran ciszek M a ślu sz czak , C z y te ln ik ,W a rszaw a 2002.
W ybitny p o eta, d ra m a tu rg i eseista W ystan H u g h A u d en (1907-1973) tu ż
p rz e d w y b u ch em II w ojny św iatow ej opuścił A nglię i w ra z ze sw oim p rz y ­
jacielem , p ro zaik iem i d ra m a tu rg ie m C h risto p h erem Ish erw oodem p rz e p ro ­
w a d z ił się d o N o w e g o Jo rk u , co sta ło się p u n k te m z w ro tn y m w życiu
i w tw órczości W .H. A u d en a. We w stępie d o Morza i Zwierciadła (1942—
1944) S tanisław B arańczak zestaw ia go z T.S. E liotem , zw racając u w a g ę na
o d w ro tn ą sy m etrię ich życiorysów . To, co obserw ujem y szczególnie to p ro ­
ces p rz e m ia n y w ew n ętrzn ej w życiu i w tw órczości p isarza, jego p o w ró t do
Boga, d o Kościoła i d o religii. Ten p o e m a t (a n a p isa ł ich w tym czasie cztery)
jest frag m en tem św iad ectw a jego duchow ej przem iany.
C zym jest p o em at pt. Morze i Zwierciadło? Jest, jak głosi po d ty tu ł, kom enta­
rzem d o Burzy Szekspira. O tw iera go m otto z Emily Bronte: „I czyż źle czynię,
kiedy m o d ły ślę tam raczej,/G d zie W iara nie zna zw ątpień, N adzieja - rozpac z y :/D o w łasnej duszy, która w ysłucha, w y b aczy ?/P rzem ów , Boże O bjaw ień,
p o w ie d z m i, d laczeg o /W y b ieram jednak Ciebie, Ciebie Jedynego". A uden
za p y ta n y , czym jest M orze i Zwierciadło, o d p o w ie d z ia ł, że jest to u tw ó r
„o chrześcijańskiej koncepcji sztuki", a p rzy innej okazji dodał, że jest to „moja
p ry w a tn a Ars poetica". W iadom o jak w ażn y m utw orem , i to nie tylko dlatego,
że ostatnim , jest Burza w twórczości Szekspira. „Jeśli Burzę uznać za w zór
doskonałości - jedyny dialog, jaki m ożna z nią naw iązać, m usi się rozgryw ać
w jej języku i na jej artystycznym poziom ie", m ów i w e w stępie Barańczak.
Morze i Zzoierciadło to tryptyk. Rozpoczyna się Przedmową, w której INSPICJENT
zwraca się do Krytyków, mówiąc o sztuce, Świecie, rzeczywistości, snach, milczeniu
160
NOTY O KSIĄŻKACH
i dojrzałości. Pierwsza część jest monologiem Prospera do Ariela. Prospero mówi o
swoim odejściu, abdykacji, śmierci; mówi, że już wie, czym jest magia: „jest w ładzą
czynienia czarów /Z rodzoną z rozwiania się złudzeń", a na zakończenie monologu
stwierdza: „Nigdy nie przypuszczałem, że droga praw dy to droga/M ilczenia, gdzie
serdeczna pogaw ędka oznacza jedynie/Z asadzkę rozbójników i naw et dobra muzy k a/M a w sobie coś z kiczu" i żegna się z Arielem. Druga część poem atu nosi
tytuł Obsada drugoplanowa, sotto vocc i występuje w niej galeria postaci mówiących
w bardzo wyrafinowany sposób: Antonio (jedyna w pełni negatywna osoba dra­
m atu, jego „refren" wybrzm iewa pom iędzy występami poszczególnych postaci)
mówi dantejską lerza ritna, Ferdynand wygłasza sonet, Stefano śpiewa średnio­
wieczną tzw. balladę francuską, a Kapitan i Bosman - pieśń marynarską, Sebastian
mówi sestyną, a M iranda odwzajemnia się Ferdynandowi piękną villanellą. Trzecią
część wypełnia swoją prozą Kaliban, zwracając się do Widzów. Jest to proza giętka,
wyrafinowana i precyzyjna. Kaliban prosi o uwolnienie od „całego tego śmietni­
ka", „rozproszkowanego życia" w „piekle bezwładnej i schorzałej materii" i prze­
niesienie w Światło, w „całkowicie samowystarczalną, absolutnie uzasadnioną Jed­
ność". Są dw ie drogi do tej krainy i tylko jedna z nich jest drogą właściwą. „Brnęli­
śm y od jednego fiaska d o drugiego", m ówi Kaliban i konkluduje: „... glos rozum u
tłumi w nas ogrom na i ciężka drw ina (Nie m a nic do powiedzenia. Nigdy nie było),
a wola opuszcza ręce (Nie m a wyjścia. Nigdy nie było) - właśnie w tej chwili, po raz
pierw szy w życiu słyszymy nie dźwięki, którymi, jako urodzeni aktorzy, raczyli­
śm y się do tej pory posługiwać, jako w ybornym środkiem pozwalającym na w y­
eksponow anie naszej osobowości i w yglądu, ale praw dziw e Słowo będące naszym
jedynym raison d'etre”. Całość kończy Postscriptum. (ARIEL do Kalibana. Echo w w y­
konaniu SLIFLERA), zakończone pytaniami: „I czym się staniem y?/C zy nie zniknie
tego dnia/... Ja?".
KM.
W y stan H u g h A u d e n , M orze i Zwierciadto. Komentarz do „Kurzy" Szekspira, p rz e ło ż y ł S tan isław
B arań czak , W y d a w n ic tw o a5, K rak ó w 2003.
Poszerzone w ydanie Księgi opublikowanej w 1975 roku. Doszły odnalezione
listy Schulza, a także listy pisane przez różne osoby do Schulza (cudem odnale­
zione). Jest to całość korespondencji, czyli to w szystko co dotychczas zostało o d ­
nalezione. Niestety większość listów przepadła: najbardziej żal tych, jak napisał
Jerzy Ficowski, z „okresu tej legendarnej świetności epistolograficznej" („W yży­
NOTY
O KSIĄŻKACH
161
wałem się kiedyś w pisaniu listów, była to w ów czas jedyna moja twórczość (...)
Teraz nie um iem już tak pisać", napisał Schulz w liście do Pleśniewicza w 1936
roku). Listy stanow iły integralną część twórczości autora Sklepózu cynamonowych
(w listach znajdujem y obrazy i m etafory powtarzające się w prozie artystycznej);
formy listu używ ał Schulz także do toczenia polemik teoretyczno- i krytyczno­
literackich (na przykład z W itkacym, czy z Gombrowiczem). Wreszcie listy były
jego linią łączenia się ze światem zewnętrznym - w Drohobyczu siedział jak w stud­
ni, sam otny, oddalony (odizolowany) od życia literackiego.
Z aginęły listy d o narzeczonej Józefiny Szelińskiej (Juny). Ficow ski zam iesz­
cza w e Wprowadzeniu u n ik aln ą relację Juny dotyczącą jej zw iązk u z p isa ­
rzem z D rohobycza (o stateczne zerw an ie n a rzeczeń stw a n a stą p iło po jej
próbie sam o b ó jstw a; p o tem żyła sam o tn ie. Z m arła śm iercią sam obójczą
w w iek u 86 lat).
Listy d o N ałkow skiej u zu p e łn ia Ficowski cytatam i z jej Dziennika d o ty c z ą ­
cym i Schulza. W tym pięk n ie w y d an y m tom ie znajdujem y listy d o m .in.
O rtw in a, T uw im a, Iw aszkiew icza, Brezy, G rydzew skiego, a także listy n a ­
uczyciela B runona d o w ła d z szkolnych o raz listy do Schulza, m iędzy in n y ­
mi od D ebory Vogel, R om any H alp ern , G om brow icza, W itkacego, S an d au e ra . O s ta tn ie listy p o c h o d z ą z 1941 ro k u (o sta tn i, d o A n n y P ło ck ier,
z 19.11.1941 - Schulz zginął 19.11.1942).
„D y stan s n asz był sztu czn y i konw encjonalny, polegał tylko na term in o lo ­
gii i słow n ictw ie szkół różnych, istotnie id entycznych p o d w zg lęd e m d u ch a
i intuicji", napisał Schulz, jakby pisał d o „późn ego w n u k a".
Tom ilu stru ją p o d o b iz n y ręk o p isó w B runona Schulza oraz 16. fotografii.
N ic zaskakującego - jesteśm y bliżej Schulza, zn o w u o krok (czy kilka kro­
ków ) bliżej (a to ju ż jest dużo!).
K.M.
B ru n o S c h u lz , Księga listów, zebra! i p rz y g o to w a ł d o d r u k u Jerzy F icow ski, w y d a n ie d ru g ie ,
p rz e jrz a n e i u z u p e łn io n e , s ło w o /o b r a z te ry to ria , G d a ń sk 2002.
Jerzy Ficowski to pierw szy i najważniejszy biograf Brunona Schulza, porów ny­
w any przez Johna U pdike'a do Maxa Broda. Dobrze pam iętam pierwsze, cienkie
w ydanie Regionów wielkiej herezji. Teraz to już jest księga uzupełniona i rozszerzo­
na o O kolice sklepów cynamonowych, Drugą jesień, Xięgę bałwochwalczą, Alfabet
Wcingartena (niepublikowany), /(...) Bezimienni] (niepublikowaną), listy niektóre
162
NOTY O KSIĄŻKACH
(m iędzy innymi d o Tuwima, Brezy i Witkacego), W oczekiwaniu Mesjasza, Własnowidza i cudzotwórcę, Drugą stronę autoportretu, Autoportrety i portrety (niepubliko­
wane), Kobietę..., ilustracje d o własnych utworów, Ostatnią bajkę Brunona Schulza
(relację o ostatnio odnalezionych m alow idłach ściennych) oraz Kalendarium życia
i twórczości. Do tego kilkaset ilustracji - pięknie w ydana księga w 60. rocznicę
śmierci autora Sanatorium pod Klepsydrą. Jak napisał w e w stępie Ficowski: „Zesta­
w iony tu zbiór jest summą moich schulzowskich plonów, trofeów i znalezisk,
cząstkow ym przedstaw ieniem istotniejszych przem yśleń i konkluzji". Ale św iat
Brunona Wielkiego kryje jeszcze niejedną tajemnicę - do odkrycia.
G o d n e p o d z iw u jest to b ad aw cze d zieło Ficow skiego - św iad ectw o jego
pasji i m iłości, co d ziś w Świecie literatu ry jest rzadkością (interesuje się
p isarzam i interesow nie, a w ięc b ez pasji i bez m iłości). B ardzo pom ocna
książka d o ro zu m ien ia Schulza - jednego z najw iększych p ro zaik ó w p o l­
skich XX w ieku.
K.M.
Je rz y F ico w sk i, Regiony wielkiej herezji i okolice. Bruno Schulz i jego mitologia, F u n d acja P o g ra n i­
cze, Sejny 2002.
D zieło filozoficzne n ap isan e p rz e z d w ó ch au to ró w w form ie listów. K ore­
sp o n d en cja trw ała od lata 1936 d o listo p ada 1938 roku i teraz - zebrana
i o p raco w an a - u k azu je się p o raz pierw szy.
P rzed m io t korespondencji stanow i sp ó r id ealizm u z realizm em o istnienie
św iata realnego. Ten sp ó r w e d łu g R om ana Ing ard en a o d g ry w a w filozofii
n ow ożytnej rolę zag ad n ien ia centralnego, pozostając d o d ziś n iero z strz y ­
gnięty.
W Polsce i w E uropie lat trzydziestych i czterdziestych pan o w ała an tym etafizyczna atm osfera i tym w ażniejszy jest ten Spór o monadyzm oraz Spór
o istnienie świata R om ana Ing ard en a.
Jan L eszczyński w ysyła d o W itkacego ro zp raw y teoretyczne i listy p o le­
m iczne, na które W itkacy p rz e p ro w a d za kilka ataków polem icznych i daje
o d p o w ie d z i. W spólna fascynacja filozofią H ansa C orneliusa d o p ro w a d ziła
ich obu d o d iam etraln ie różnych w yników : d o m onadologii idealistycznej
(L eszczyński) i d o m on ad o lo g ii realistycznej (W itkacy).
Jan L eszczyński (1905-1990), profesor filozofii na U niw ersytecie Jagielloń­
skim , p rz e d te m ek scentryczny ziem ianin, należał do zakopiańskiej bohem y
NOTY O KSIĄŻKACH
lat trzy d ziesty ch , byl nie tyle przeciw n ik iem W itkacego, co jego in sp ira to ­
rem - p o b u d z a ł W itkacego d o ataku.
N ajw iększą w ad ą filozofii Leszczyńskiego jest - tw ierdził W itkacy - jej w e­
w nętrzn a konsekw encja, która d o p ro w ad za idealizm do a b su rd u . Idealizm na początku racjonalny, p rzerad za się w p ed antycznych i drobiazgow ych roz­
w ażaniach Leszczyńskiego w jakąś m agię, czy teozofię. N a koniec Leszczyń­
ski d o k o n u je w olty: d o strzeg a jasno b łęd n o ść id ealizm u su b ie k ty w n e g o
i... przechodzi na stronę W itkacego, popierając jego stanow isko realizm u.
T ru d n y to i z a g m a tw a n y spór, d ziw aczn a a p a ra tu ra pojęciow a, d z iw n y
język, na p rz y k ła d tak m ów i W itkacy: „Idealizm rodzi się p o p rz ez ro zsze­
rzenie n ie p ra w n e faktu zam knięcia jaźni w zaklętym kole jej p rzeży ć do
rozm iarów ogólnej ontologii".
KM.
S ta n is ła w Ig n acy W itk ie w ic z , Spór o m onadyzm. Dwugłos polemiczny z Innem Leszczyńskim ,
o p ra c o w a ł B o h d an M ichalski, D zieła z e b ra n e , to m 11, P a ń stw o w y In sty tu t W y d aw n icz y , W ar­
sz a w a 2002.
D aniela H odrovd (ur. w 1946 roku w P radze) - której p ro zę d ru k o w a ł
p rzed laty „K w artalnik A rtystyczny" - to w spółczesna pisark a czeska, k tó ­
rej tw órczość, tłu m aczo n ą już n a w iele języków , ow iew a n im b w ybitności.
Dzięki p rzek ład o w i n iestru d zo n eg o Leszka E ngelkinga, czytelnik polski m a
szan sę nic n ie u ronić z jej w y rafin o w an ia, w ielo w arstw ow ości, z m iejscam i
p o stm o d ern isty czn eg o u p o d o b a n ia d o transgresji, in tertekstualności i z a ­
b aw sk ład n io w y ch . Proza ta - p o d o b n ie jak inne pow ieści H odrovej, np.
Dzień Peruna (1994) czy Dzieci marnotrawne (1997) - przesycona jest sy m b o ­
liką tarota i śred n io w ieczn ą m isty k ą, w pełni zasługując n a p rzy p isan e jej
p rzez tłum acza m iano „pow ieści w tajem niczenia". D obrze od d aje też ona
sw y m p o d ą ż a n ie m w św iat um arłych, w przeszłość, próbam i przeniknięcia
tajem nicy p am ięci in d y w id u aln ej p o p rz e z p am ięć m iasta, a także w szech ­
obecnym p ierw iastk iem m ity czn y m , b aśn io w y m , który stale p rzep lata się
z rzeczyw istością „realną", n iesam o w itą atm osferę „m iasta m agicznego",
jak określił Pragę A ngelo M aria Ripellino.
P om im o b ezp o śred n ieg o sąsied ztw a, p o m im o w ielu w sp ó ln y ch w ątków
w dziejach, p o m im o w ięzó w krw i, literatu ra czeska n a d al nie cieszy się
w Polsce - być m oże z w zajem nością - w iększym zainteresow aniem . Po­
w ieść H odrovej - należąca d o n u rtu n a d e r istotnego nie tylko w najnow szej
NOTY
O KSIĄŻKACH
literatu rze czeskiej - jed n ą z p rzyczyn takiego sta n u rzeczy d o b rze ilustruje.
W yobraźnię czeską w w iększym sto p n iu k ształtuje m iasto - jako fenom en
i jako żyw ioł. Praga - jako realn a europejska m etropolia, ale też jako w ielka
legenda, potężny mit, który trw ale w yrył sw e im ię w dziejach E uropy i św iata.
W yraźnie u k sz ta łto w a n a w y o b raźn ia pisarza, a także w y o b raźn ia jego czy­
telnika, od dziecka z a n u rzo n y ch w tym alchem icznym kotle Pragi czy E u ro ­
py, z a p e w n e b a rd z o różni się od w y obraźni pisarza i czytelnika w Polsce,
z ag u b io n e g o m iędzy niem ieckim i resztkam i G dańska, polskim i - L w ow a,
lw ow skim i - W rocław ia i w arszaw sk im i resztkam i W arszaw y, coraz b a r­
dziej przypom inającej U lan Bator. Szansę tragigroteski, zabaw y iluzjam i, jaką
ta sytuacja stw arza, w ciąż w naszej literatu rze słabo w ykorzystujem y, tw o ­
rząc zam iast historii pełnych „łez i d rw in y ", n u d n e kalki z z ac h o d n io e u ro ­
pejskiej pow ieści realistycznej. Czesi od d a w n a m ają to za sobą.
G.M.
D a n ie la H o d ro v a, Pod dwiema postaciami, p rzeło ży ! L eszek E ngelking, B iblioteka „Tygla K u ltu ­
ry ", Ł ó d ź, 2001.
51 p rzesy łek H en ry k a Elzenberga d o Z bigniew a H erberta i 115 przesyłek
Z bigniew a H erberta d o H enryka E lzenberga obejm ujących czas od lipca 1951
d o g ru d n ia 1966 roku (E lzenberg zm arł w 1967 roku), aneks zaw ierający
w czesny szkic H erb erta pt. Hamlet na granicy milczenia, jego w iersz pt. Do
Henryka Elzenberga w stulecie jego urodzin oraz o d p o w ie d ź E lzenberga na
an k ietę „Z n ak u ", faksym ilia w ierszy H erb erta i E lzenberga, p rzy p isy i p o ­
słow ie złożyły się na tom w ażn y i ciekaw y. Z bigniew H erbert - uczeń w ie r­
ny, kochający i o d d a n y śle listy d o sw ojego M istrza d o „ślicznego T orunia",
na ulicę G ru d z ią d z k ą 37 i w y w iązu je się z tego „inteligentna w y m ian a m y ­
śli" „p o w ażn y ch o sp raw ach najpow ażniejszych". Toruń to w ted y była p o ­
tęga uniw ersy teck a: C zeżow ski, M akow iecki, Karol G órski, K onrad G órski,
S ław ińska, Srebrny, A b ram ow iczów na, Z gorzelski i inni i oczyw iście E lzen­
berg, który tu, w tych listach jest jako in telektualny i d u ch o w y patro n H er­
berta na p ierw szy m p lanie. Piszą o filozofii, o literaturze, o życiu, w y m ie­
niają w iersze (H erbert „dręczy Profesora" sw oim i „w ierszy k am i" i „lirycz­
nym i b ełk o tam i", a E lzenberg posyła sw oje „w ierszy d ła", „żeby się w obec
P ana uczciw ie rozbroić"), om aw iają je (Elzenberg o m aw ia kolejne książki
H erb erta, a H erb ert tak pisze o Kłopotach z istnieniem: „N ie p a m iętam od lat,
NOTY O KSIĄŻKACH
165
żeby jakaś książka w y w arła na m nie tak o g ro m ne w rażenie.") O czyw iście
ciekaw sze są listy E lzenberga, na p rzy k ład jego rozw ażania o religii, czy
w łaśn ie o poezji, która w e d łu g niego jest „W ielkością d u sz y p o m n o żo n ą
p rz e z arty zm sło w a". Jesteśm y tu na w ysokościach dla w iększości polskich
po etó w w spółczesnych n ied o stęp n y ch . G d y b y tylko m łodzi polscy poeci
chcieli czytać takie i im p o d o b n e książki, a nie tylko książki sw oich kolegów
i im p o d o b n y m . G orąco zachęcam d o lek tu ry tej Korespondencji.
KM.
Z b ig n ie w H e rb e rt/H e n ry k E lzenberg, Korespondencja, p rz y p isy o p raco w ali P aw eł K ądziela i Bar­
b ara T o ru ń czy k , red ak cja i p o sło w ie B arbara T o ruńczyk, F undacja „ Z e sz y tó w L iterack ich ",
W arszaw a 2002.
Listy do Agnieszki Jerzego Lieberta to książka, o której Jarosław Iw aszkie­
w icz napisał, że jest „niezw ykle cenna i zupełnie inna od całej naszej lieratu­
ry", a Jerzy A ndrzejew ski n azw ał ją „arcydziełem polskiej epistolografii".
O trzym aliśm y pierw sze tak pełne w y d an ie tych Listów, będących św iadec­
tw em rozw oju d u ch o w eg o i literackiego, p o szu k iw ań religijnych, m iłości.
Poznali się zim ą 1922 roku, a listy pisali d o siebie od 1923 do początku 1928
roku (listy A gnieszki nie zachow ały się). W 1925 roku Liebert pow raca do
p rak ty k sakram entalnych, a A gnieszka przyjm uje chrzest, z Bronisławy zm ie­
niając się w A gnieszkę. P oszukiw anie w ieńczy naw rócenie. W sierpniu 1926
roku A gnieszka w stępuje d o zakonu, stając się siostrą M arią G ołębiow ską ze
Z grom adzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach. W „K ółku"
ks. W ładysław a K orniłow icza w Laskach byli obecni m iędzy innym i N ałkow ­
ska, A ndrzejew ski, Irzykow ski, M iłosz, Kott. Liebert czyta kardynała N ew ­
m ana, B rzozow skiego, św. Franciszka z A syżu. Przyjaźni się ze skam an d ry tami i jest pod ich w p ływ em , chociaż tak się od nich różni. W Listach pojaw ia się
cała galeria postaci z ów czesnego w arszaw skiego życia literackiego. D ziś nie
m ożna rozp atry w ać poezji D w udziestolecia m iędzyw ojennego bez Lieberta,
który jest jednym z najznaczniejszych poetów tego okresu.
Dzięki Listom stajem y się uczestnikam i tej pięknej przyjaźni i ich miłości
w C hrystusie. Po w stąpieniu A gnieszki d o zakonu Liebert p rzeżyw a d ram at
rozstania, pojaw ia się w jego życiu inna kobieta, co w yw ołuje rozdarcie w e­
w n ętrzn e i w y rzu ty sum ienia. M odli się za nią, za nich i prosi o m odlitw ę i pisze piękne w iersze. W iele jest w tych Listach św ietnych kom entarzy i autok om entarzy poetyckich. O czyszcza się w ew n ętrzn ie („Nasza tęsknota za sobą
166
NOTY O KSIĄŻKACH
odbiera nam siły, w ięc trzeba ją zniszczyć. Tak czy inaczej, to jest tru d n e, ale
tak trzeba robić", pisze d o A gnieszki). D ochodzi do przekonania, że najw aż­
niejsza w życiu człow ieka jest m iłość d o innych ludzi, chociaż kochać ludzi to chyba najtrudniejsze zadanie. Liebert zm arł 19.6.1931 roku. Z ostała ich m i­
łość - w C hrystusie i jego piękne w iersze.
K.M.
Je rz y L ie b ert, L isty do Agnieszki, z a u to g ra fu d o d r u k u p rz y g o to w a ł, w stę p e m i p rz y p isa m i
o p a trz y ł S tefan F ran k iew icz, B iblioteka „W IĘZ I", tom 144, W arszaw a 2002.
K siążka E.R. D od d sa (1893-1979), profesora O ksfordu, która u k azała się
p o angielsk u p o raz p ierw szy w 1951 roku, należy dziś do kanonicznych
o p raco w ań dotyczących k u ltu ry greckiej. P rzetłum aczona na niem al w szy st­
kie języki europejskie doczekała się d o p iero teraz edycji polskiej i chyba nie
d latego, żeby się nią w cześniej nie interesow ano, ale zap e w n e ze w zg lęd u
na stw ierd zen ie: „Ew olucja k u ltu ry jest procesem zbyt złożonym , by m ożna
go w w y czerp u jący sposób w yjaśnić za pom ocą jakiejkolw iek form uły, czy
to ekonom icznej, czy też psychologicznej, stw orzonej p rzez M arksa czy Freu­
d a. M usim y o p rzeć się p o k u sie u p raszczan ia tego, co proste nie jest".
A utor rozpoczyna od anegdoty. Otóż pew ien m łody człowiek na w idok rzeźb
z P artenonu w British M useum pow iedział m u, że nie interesuje go ta kultura,
gdyż w szystko jest w niej jedynie racjonalne. Profesor w całym dziele w ykazu­
je, że kulturze greckiej od jej zarania tow arzyszy jednak n u rt irracjonalny, bo
przecież oba te pierw iastki tkwią w człow ieku. U H om era wielokroć bóstw o
odbiera ludziom rozum , by zesłać na nich zgubę, jak chociażby n a H elenę i Pa­
rysa, którzy spow odow ali w ojnę trojańską. Później Grecy uśw iadam iają sobie,
że to często człowiek sam ponosi w inę za swoje nieszczęścia, dem onstrując
w n ierozum ny sposób butę (hybris) prow adzącą go do destrukq'i moralnej. Ale
szaleństw o m oże być też darem bogów. Tak uw ażał Platon w yodrębniając jego
cztery aspekty: profetyczny, którem u patronuje Apollon, rytualny - objawiają­
cy się w religijnych m isteriach, chociażby Dionizosa, poetycki - inspirow any
p rzez M uzy oraz m iłosny Erosa i Afrodyty. Tu szczególnie ciekawe są uw agi
autora o greckich w yroczniach i transie Pytii. Od czasów po A leksandrze Wiel­
kim w yrocznie zaczęły przeżyw ać pew ien u p ad ek (dcfectus oraculorum) nie dla­
tego, że jak chciał doskonały znaw ca kultury greckiej Cycero, ludzie stali się
bardziej w ątpliw i (minus creduli), ale że szukali innych form kontaktu religijne­
NOTY O KSIĄŻKACH
167
go z bóstw em , polegającego na osobistym z nim obcow aniu. W tedy też poeta
szalony zaczął ustępow ać poecie w ykształconem u.
Dalej a u to r zajął się tak istotną dla greckiego irracjonalizm u d zie d z in ą jak
sny. Pojaw iający się w nich bogow ie udzielali śniącym w sk az ań służących
d o zachow ania zd ro w ia d u sz y i ciała. I choć w sp o m n ian y już C ycero w olał
ufać raczej H ip o k rateso w i niż A sklepiosow i, to jego o d w a w ieki m ło d sz y
kolega p o piórze, zn ak o m ity retor grecki Elisz A ry sty d es w yznaje, że bóg
ten nie tylko troszczył się w e snach w w yjątkow y sposób o jego zd ro w ie, ale
i d y k to w ał m u p ew n e frazy literackie i pouczał, jak w inien k o m p o n o w ać
sw oje u tw o ry . Taka m en taln o ść m ogła łatw o d o p ro w a d z ić d o zab o b o n u ,
zw łaszcza kiedy bigoteria religijna stała się u d ziałem m as, do czego d o c h o ­
dziła jeszcze fascynacja m agią. E.R. D o d d s śledzi reakcje in telek tu aln e na
takie p o g ląd y i zach o w an ia podkreślając jednak zn o w u , by na „starożytny
ek ran " n ie rzu cać dzisiejszych obserw acji. Jako p rzy k ła d zd ro w eg o sto su n ­
ku d o owej „n eu ro zy religijnej" pozw alającej uciekać p rz e d ciężkim b rz e ­
m ieniem in d y w id u a ln e g o w y b o ru p odaje ch arak tery sty k ę zab o bonnika n a ­
kreśloną p rzez Plutarcha: „Siedzi on o d zian y w w ó r i p rz e p a sa n y b ru d n y m i
łachm anam i tarzając się w błocie w yznaje jakieś sw oje p rz ew in y i grzech y ".
W nioskiem z tej książki m oże być zdanie, że aczkolw iek Grecy stw orzyli
pierw szy europejski racjonalizm , to jednak nie byli „czystym i racjonalistam i".
Tę w ażn ą, ale n iełatw ą książkę w zn ak o m ity m p rz ek ła d zie krakow skiego
filologa klasycznego dr. Jacka P artyki w y d ało specjalizujące się w p u b lik a ­
cjach z zak resu k u ltu ry antycznej b y d g o sk ie w y d aw n ictw o H om ini. S po­
dziew am się, że u k aże się w n im ró w n ież inna pozycja E.R. D oddsa: Pagan
and Christian in an Age o f Anxiety, która m a też w iele p rze k ła d ó w na języki
europejskie i w zn o w ień .
M .Sz.
E ric R .D o d d s, Greet/ i irracjonalizm, p rz e k ła d Jacek P a rty k a , W y d a w n ic tw o H o m in i, B y d ­
g o sz cz 2002
W ychodząc od u w a g A rystotelesa, dotyczących zjaw iska trag izm u a także
tragedii jako dzieła literackiego i teatralnego, i uzupełniając je o późniejsze
0 d w a tysiące lat ro z p ra w y M axa Schelera, Piotr M itzner p rz e p ro w a d za b ły ­
skotliw y w y w ó d w okół konfliktu n aszkicow anego w Antygonie Sofoklesa
1 zadaje za M ickiew iczem p y tan ie, które stanow i oś książki: o nietragiczność
168
NOTY O KSIĄŻKACH
polskiej h isto rii. To ró w n ież dziś brzm iące jak herezja stw ierd ze n ie M ickie­
w icza z 1827 roku - iż „n ietragiczność [polskiej] historii przyczynia się do
n ie d o sta tk u n aro d o w ej d ra m a ty k i" (zw ykliśm y w szak p o w tarz ać coś w ręcz
przeciw n eg o , że historia Polski j e s t
tragiczna) zostaje p rzez M itznera
g łęboko p rz e a n a lizo w a n e i u zasad n io n e. W św ietle jego ro zw ażań - o b u d o ­
w an y ch licznym i o dniesieniam i d o literatu ry i sięgającym i daleko w m niej
lub b ard ziej trag iczn e w y d arzen ia h istoryczne, zw łaszcza z XVIII i XIX w. tym w iększej p raw d ziw o ści i goryczy zdają się nabierać cy to w an e p rz ez
a u to ra słow a Jerzego A ndrzejew skiego sk iero w an e d o C zesław a M iłosza
w czasie w ojny - a w ięc w o gniu w y d a rz e ń , które najżyw iej kojarzą się nam
z tragicznością polskich d o św iad czeń . M ów ił on (cyt. za M itznerem ) „z ża­
lem, o niem ożności bycia n a p ra w d ę tragicznym , o nie d o rastan iu d o «czlow ieka klasycznego», d o dziel zb u d o w a n y ch na niew zru szaln ej hierarchii
w artości, w śró d których w y m ien ił Antygonę".
Spośród przyczyn, które uniem ożliw iają Polakom rzeczyw iście tragiczne bo p o d d a n e ślepej w oli fatum - p rzeży w an ie in d y w id u a ln e g o i zb iorow ego
losu, M itzn er w y m ien ia - za innym i au to ram i - religijność katolicką, w y k lu ­
czającą inną siłę sp raw czą dziejów , p o za sp raw ie d liw y m i m iłosiernym Bo­
giem . Jeszcze inny p o w ó d - w ytk n ięty Polakom już p rzez N apoleona - to
ten, iż ow o fa tu m stan o w iące fu n d a m e n t tragedii, ow a M ojra, p rze zn a cze ­
nie, nie jest w p rz y p a d k u Polaka okolicznością ze w n ę trz n ą - choć na to
najchętniej się p o w o łu je - ale zag ład a, którą (jak w yraził się N apoleon) „nosi
on w e w łasn y m ch arak terze". Stąd - w ielka trag ed ia jako dzieło literackie
lub sceniczne w Polsce w y d aje się n iem ożliw a, skoro - g d y b y trzy m ać się
zało żeń A rystotelesa - opisem ludzkich c h arak teró w tragedia się nie zajm u ­
je. Czyli - p o zo staje G om brow icz?
G.M.
P io tr M itz n e r, Kto gra „Antygonę"? O tragicznych przyczynach i skutkach, W y d a w n ic tw o A U LA ,
P o d k o w a L eśna 2002.
jestem z Wilna... to k siążk a w sp o m n ie ń , k ro n ik a m in io n e g o c za su z g ra b ­
n ie, z p o c z u c ie m h u m o ru i p o w a g i i z w d z ię k ie m n a p is a n a p r z e z R e n a ­
tę G o rc z y ń s k ą , a u to r k ę k sią ż k i ro z m ó w z M iło sz em , k tó ry jest d la niej
p o s ta c ią k lu c z o w ą (w z m ia n k ą o n im ro z p o c z y n a się i k o ń c z y ta k s ią ż ­
k a, w k tó re j jeg o d u c h je st o b ecn y , ch o c ia ż n ie jest to k sią ż k a o M iło ­
169
NOTY O KSIĄŻKACH
szu ). G o rc z y ń sk a p isz e o losach G ab riela S ed lisa, k tó ry o p o w ia d a o p r z e ­
d w o je n n y m i w o je n n y m W iln ie (to w ła ś n ie on „jest z W iln a "), sn u je
o p o w ie ś ć o sw o jej m a tc e p ię k n e j i d z iw n e j Alicji R akoczy, m ów i o s w o ­
jej ro d z in ie i ró ż n y c h ro d z in n y c h a d re s a c h , o z ru jn o w a n e j W a rsz a w ie
(o p is ru in , o p is o d o ru ro z k ła d u ), re k o n s tru u je d z ie c iń stw o , je nic souvicns.
D u ż e w r a ż e n ie ro b ią s e k w e n c je p o ś w ię c o n e O li W atow ej o p is y w a ­
nej d o c h o ro b y i ś m ie rc i, sta re j, u m ie ra ją c e j
La Vicille, o p is y jej k u r ­
c zą c eg o się i sc h n ą c e g o ciała i n ie p o k o rn e g o d u c h a , p o p rz e z k tó re p r z e ­
ś w itu je w r a ż liw a , d e lik a tn a jak m g ie łk a d u s z a ż o n y W ata. D alej są
sz k ic e i w s p o m n ie n ia o C z e s ła w ie S tra s z e w ic z u i Jó z efie W ittlin ie , oba
z p r z e b itk a m i na W ito ld a G o m b ro w ic z a (ta k ż e listy m ię d z y n im i). To
jest b a r d z o c ie k a w e z e s ta w ie n ie : on - G o m b ro w ic z sp e łn io n y i o n i d w a j
w ja k ż e ró ż n y s p o s ó b w p o ró w n a n iu z n im n ie s p e łn ie n i. S z c z e g ó ln ie
tu c ie k a w y je st W ittlin w id z ia n y z p e r s p e k ty w y je g o ż o n y , a p o te m
je sz c z e T u w im a . Z a s ta n o w iło m n ie ta k ie z d a n ie G o rc z y ń sk ie j: „ G d y ­
b y je d n a k n ie z a b ie g a ł ta k in te n s y w n ie o sw o je d z ie ło (G o m b ro w ic z ,
p r z y p . m ój K .M .), u s e c h łb y jak S tra s z e w ic z w M o n te v id e o i w M o n a ­
c h iu m " . I tam są ró ż n e p rz y c z y n k i d o te g o z d a n ia . D alej je s t w s p o ­
m n ie n ie , o p is s p o tk a n ia i w y w ia d z Jo sifem B ro d sk im z m aja 1993 ro k u ,
a n a k o n ie c - T u w im w sw o im a m e ry k a ń s k im p rz e ło m ie : o p is f o to g r a ­
fii z sesji z d ję c io w e j z p o c z ą tk u la t c z te r d z ie s ty c h (c ie k a w a u w a g a
G o rc z y ń s k ie j w o p is ie je d n e j z fo to g ra fii p a n i T u w im o d o m n ie m a n y m
k sz ta łc ie jej ły d e k ), listy T u w im a d o O s k a ra S c h e n k e ra , d o s io s try , d o
W ittlin a , d o G ru s só w , p rz e b itk i na L e c h o n ia, a n a z a k o ń c z e n ie o p is
s p o tk a n ia i n ie s a m o w ita h is to r ia W ik ty W in n ick iej, p rz y r o d n ie j s io ­
s try W ittlin a i p rz y ja c ió łk i T u w im a .
KM .
R e n a ta G o rc z y ń sk a , jestem z Wilna i inne adresy, W y d a w n ic tw o K rak o w sk ie, K rak ó w 2003.
Sąd O stateczny, czyli o statni Sąd, o d d zielen ie dobrych od złych, o są d z e ­
nie w in y to w ielka inspiracja dla w ielkich i najw iększych arty stó w od cza­
sów Bizancjum (m ozaika, na której d o b ry p asterz o d d ziela białe ow ce od
czarnych kozłów ) d o p ó źn eg o Baroku (zastępy anielskie i ikonograficzna
figura deesis) i dalej.
170
NOTY O KSIĄŻKACH
A lbum otw ierają przedchrześcijańskie w yobrażenia sąd u nad duszam i w sta­
roży tn y m Egipcie (kult O zyrysa), starożytnym Iranie, w starożytnej Grecji
i w G erm anii. P raw zór Sądu O statecznego: podział na w ybranych i p o tę ­
pionych, czyli na zbaw ionych (życie w ieczne) i w innych, skazanych na śm ierć
i w ieczne zapom nienie. Te m otyw y znajdujem y w pism ach d aw n eg o Izraela
i w Starym Testam encie, a potem w Ew angeliach i w A pokalipsie. Sąd O sta­
teczny i jego w yobrażenia istniały w religiach pierw otnych (zalążki Sądu O sta­
tecznego spo ty k am y już w epoce neolitu), w hinduizm ie, b u d dyzm ie, islamie.
Kolejny dział prezentuje kom pozycje obrazów przedstaw iających Sąd O sta­
teczny w kulturze bizantyńskiej, w kulturze w czesnego średniow iecza, w sztuce
okresu Karolingów, w sztuce O ttonów i w sztuce późnego średniow iecza. Dalej
następują kom pozycje w ielkich m istrzów , m iędzy innym i M ichała A nioła, Fra
Angelico, H ansa M em linga, H ieronim a Boscha, A lbrechta D urera. Są dw ie
drogi: dro g a św iatła (cnoty) i droga ciem ności (w ystępku). N a pierw szą, która
jest d ro g ą życia, w chodzi się przez bram ę w ąską, a na d ru g ą, która jest dro g ą
zg u b y i zatracenia, w chodzi się p rzez bram ę szeroką (m ów i o tym C hrystus
w K azaniu na G órze). Sceny w piekle. N iebiańska Jerozolim a uosabiająca
w ieczną szczęśliw ość. P okuta w czyśćcu. G łów ne siły zła: nienaw iść, żądza
i ignorancja. K om pozycje w ielkich m istrzów uzu p ełn ia około trzydzieści cy­
tatów z Ksiąg Starego i N ow ego Testam entu. N a zakończenie - m otyw y o b ra­
zów z Sądem O statecznym : w yobrażenia w szechśw iata, zm artw ychw stanie
zm arłych, Trybunał, Sąd, Piekło, N iebo. W ielkie w idow isko sztuki. W spaniała
zm ysłow o-duchow a feeria.
K.M.
M a rtin Z la to h la v e k , C h ris tia n R atsch, C la u d ia M iille r-E b e lin g , Sqd Ostateczny. Freski, minia­
tury, obrazy, p rz e k ła d A nna K leszcz, W y d aw n ictw o W AM , K rak ó w 2002.
D rugi tom Dokumentów Soborów Powszechnych (869-1312) stanow i k o n ty n u ­
ację tom u obejm ującego siedem pierw szych soborów (325-787) i zaw iera d o ­
k u m en ty soborów uznanych za pow szechne w Kościele łacińskim począw szy
od Soboru K onstantynopolitańskiego IV (869) poprzez Lateran I, L ateran II,
L ateran III, Lateran IV, Lyon I i Lyon II aż po Sobór w Vienne (1311-1312).
Te teksty zgrom adzeń Kościoła są św iadectw em reform ow ania Kościoła, jego
trw ania w historii; na p rzykład trzy ostatnie ud o k u m en to w an e w tym tom ie
sobory odzw ierciedlają zaostrzenie się sporów pom iędzy papiestw em a ce­
sarstw em o raz w ielkie problem y chrześcijańskiego św iata, z jednej strony za­
171
NOTY O KSIĄŻKACH
grożonego najazdam i C zyngis C hana, Turków i Tatarów, konfliktów z Saracenam i, z drugiej zaś strony próbującego m iędzy innym i p o p rzez krucjaty o d ­
zyskać utraconą Ziem ię Św iętą oraz d o p ro w ad zić do zjednoczenia Kościoła
rozdartego od czasów schizm y 1054 roku na W schodni i Z achodni. C iekaw e
są d o k u m en ty dotyczące sp raw y potępienia tem plariuszy.
Teksty z o sta ły w y d ru k o w a n e w trzech w ersjach językow ych: greckiej,
łacińskiej i polskiej, z a o p a trz o n e w p rzy p isy , zw ięzłe w p ro w a d z e n ia h i­
sto ry c z n e zaw ierające z a ry so w a n ie tła p o w sta n ia , zw o łan ia i p rz e b ie g u
w yżej w y m ien io n y ch so b o ró w o raz o d n iesien ia b ibliograficzne. W p o ró w ­
n an iu z tom em p ie rw sz y m zo stała o w iele szerzej u w z g lę d n io n a tradycja
p raw a kościelnego. Tom zam y k ają ind ek sy : biblijny, d o k u m e n tó w kościel­
nych, p isa rz y staro ży tn y ch i śred n io w ieczn y ch , im ion w łasn y ch , n a z w g e o ­
graficzn y ch i rzeczow y. W ażna i cenna praca k rak ow skich jezuitów .
KM.
D okum enty Soborów Powszechnych, tom II (869-1312), „Ź ró d ła M yśli T eologicznej", u k ła d i o p r a ­
co w an ie ks. A rk a d iu s z B aron, ks. H e n ry k P ietras SJ, W y d a w n ic tw o W AM , K ra k ó w 2003.
B łogosław iony Jan van R uu sb ro ec (1293-1381) to sła w n y z a k o n n ik , a u ­
tor w ielu d zieł z d z ie d z in y teologii d u ch o w o ści, a zw łaszcza m isty k i, u z n a ­
nych za k lasyczne. W d ru g im tom ie jego Dzieł (om ów ienie tom u p ie rw sz e ­
go zn ajd u je się w nr. 2/2001 (30)) u k azał się Namiot duchowy, sz ó ste z kolei
d zieło R uusbroeca, u ch o d z ą c e za logiczne i teologiczne arcy d zieło . Jest to
w ielk a, d ro b ia z g o w o o p ra c o w a n a aleg o ria, w której S tary T estam ent jest
fig u rą N o w e g o T estam en tu , a n a m io t M ojżeszow y jest cieniem K ościoła
i sym bolem życia ascetyczn o -m isty czn eg o , które o trzy m u jem y p o p rz e z Ko­
ściół o d C h ry stu sa , k tó ry jest jego założycielem . R uusbroec uczy, że życie
d u c h o w e jest życiem Boga w nas, Bóg jest d u s z ą naszej d u szy . Bóg stał się
czło w iek iem , by człow iek stał się Bogiem . R u usbroec w y ró żn ia d w ie fazy
życia d u c h o w eg o : c zy n n ą i b iern ą. Życie c zy n n e n az y w a życiem m o ra l­
n y m lu b ro z u m n y m , a życie b iern e - n a d ro z u m o w y m i o sta tecz n ie n a d isto tn y m . Jesteśm y w łasn o ścią Boga, a Bóg jest n aszą w łasnością - to już
jest przejście d o biernej fazy życia. T radycyjne trzy drogi ro zw o jo w e u jm u ­
je R uusb ro ec w sied em sto p n i. Po życiu oczyszczającym (na p ie rw sz y m
sto p n iu ) n a stę p u je życie ośw iecające: n ajp ierw czynne (na d ru g im s to p ­
n iu ), p o tem w e w n ę trz n e (trzeci sto p ień ). C z w a rty sto p ień to życie ro z u m ­
ne, d o sk o n a łe życie ośw iecające. N a p iąty m sto p n iu człow iek osiąga w e ­
172
NOTY O KSIĄŻKACH
w n ę trz n ą w o ln o ść i sm a k kontem placji, na szóstym - p rz e k sz ta łce n ie i m i­
łość isto to w ą, co stan o w i szczy t życia d u ch o w eg o . N a sió d m y m sto p n iu
d u sz a sp o c z y w a w zjed n o czen iu , ro zk o szy i szczęściu, Bóg d ziała w czło­
w ie k u , czło w iek d z ia ła spoczy w ając i sp o czy w a działając - i to jest pełn e
życie m isty czn e.
K.M.
BI. Ja n v a n R u u s b ro e c , D zida, tom 2, Namiot dudiow y, p rz e ło ż y ł z języka sta ro fla m a n d z k ie g o
ks. M aria L ew -D y lew sk i CUL, W y d a w n ic tw o K arm elitó w B osych, K raków 2002.
N ie tylko M iłosz pisze o aniołach, chociaż o aniołach tak jak M iłosz nie
n ap isze teraz nik t. W łaśnie u k azała się, licząca p raw ie siedem set stron, księ­
ga o aniołach, bez których nie w iad o m o jak stałoby się to, co się stało. O bec­
ne są św ietliście i jasno w Piśm ie Ś w iętym , w patrystyce, d ogm atyce, litu r­
gii, hagiografii, także w innych religiach i w ierzeniach (np. w bram in izm ie,
h in d u iz m ie , b u d d y z m ie , w m itologii chińskiej, w religiach staro ż y tn e g o
E giptu, M ezopotam ii i Azji M niejszej).
W Biblii a n io ło w ie d o b rz y i źli p o ja w ia ją się k ilk aset raz y i są z nią
z w ią z a n i n ie ro z e rw aln ie : od Księgi Rodzaju do Apokalipsy świętego Jana.
Biblia m ó w i o a n io ła c h jak o czy m ś o c z y w isty m , d o ś w ia d c z a n y m p o ­
w sz e c h n ie , a z a ra z em b a rd z o tru d n y m d o o p isa n ia . P olskie sło w o „ an io ł"
p o c h o d z i od łaciń sk ieg o angelus, co jest z la ty n iz o w a n ą fo rm ą greck ieg o
aggelos - p o sła n ie c , co o d p o w ia d a h e b ra jsk ie m u : mal'ak, k tó ry m oże być
z a ró w n o zw y k ły m słu g ą p rzen o szący m w iad o m o ść d o n ajb liższeg o d o m u ,
jak i p o sła ń c e m P ana Boga. C h rz e śc ija ń sk a n a u k a o an io ła ch jest in te ­
g ra ln ą częścią n aszej d o k try n y w ia ry . O an io ła c h p isali m ię d z y in n y m i:
a u to r Hierarchii niebiańskiej P se u d o -D io n iz y A re o p a g ita , O ry g e n e s, ś w ię ­
ty A u g u s ty n i św ię ty T om asz i św ię ty Ignacy L oyola i Jan P aw eł II. P ełno
jest a n io łó w w m a la rstw ie , rze ź b ie i w lite ra tu rz e p ięk n ej - p isali o nich
tak w ielcy p isa rz e jak D ante, a u to r Boskiej Komedii, k tóra jest sw o istą summą
a n ie lsk ą w ie k ó w śre d n ic h , M ilto n , Rilke, M ickiew icz, S łow acki, N o rw id .
D obrze jest czytać o aniołach, bez których n asze istnienie byłoby b a rd z o
tru d n e , jeżeli w ogóle m ożliw e.
M .M .
Księga o aniołach, p ra c a z b io ro w a p o d red ak cją H e rb e rta O le sc h k o , W y d a w n ic tw o W AM ,
K rak ó w 2002.
NOTY O KSIĄŻKACH
173
Porzucić świat absurdów to zap is pasjonujących rozm ów ks. Jana Sochonia
z ojcem M ieczysław em A .K rąpcem . (N ajw ybitniejsze prace filozoficzne ojca
profesora M ieczysław a K rąpca to: Metafizyka, Ja - człowiek, Człowiek i prawo
naturalne, O ludzki} politykę, poza tym jest au to re m szesn astu prac m o n o g ra­
ficznych, k ilk u set arty k u łó w .) R ozm ow y p o d z ielo n e zo stały na dziew ięć
części, których tem atem są biografia w y b itn eg o filozofa, rektora KUL-u i d o ­
m inik an in a o raz praca n a u k o w a. Ojciec K rąpiec o p o w iad a m .in. o d zieciń ­
stw ie, edukacji, w stąpieniu d o dom inikanów , studiach zagranicznych; o pracy
profesora m etafizyki, filozofii Boga i teorii p o zn ania; o pracy rektora katolic­
kiej uczelni, o filozofii jako n au ce w yjątkow ej, o w spółczesnej filozofii, róż­
nych jej n u rtach p ro w ad zący ch d o zam ę tu i chaosu, a także zag rożeniach
w spó łczesn eg o św iata i m yśli. Dzięki rozm ów com stajem y się św iad k am i
niezw y k łeg o d ialo gu o problem ach teologicznych, dogm aty czn y ch , filozo­
ficznych i k u ltu ro w y ch , w y jątk o w e m iejsce zajm uje tu ró w n ież problem
polskości, na co szczególnie w rażliw y pozostaje ojciec K rąpiec. K siądz Jan
Sochoń pisał w Słowie wstępnym o sw ym d ostojnym rozm ów cy: „(...) jest on
chyba jed n y m z ostatnich m yślicieli m ądrościow ych, niep o d d ający m się p e r­
sw azjom m odnych dyw agacji i p o p u la rn y c h n astaw ień ponow oczesnych.
Z dobył tak głębokie ro zezn an ie w historii filozofii, że potrafił d o k o n ać eg zy ­
stencja lno-m ądrościow ego spojrzenia n a człow ieka i św iat, nie pom ijając
p ersp e k ty w y teologicznej. N a tu ra ln ie ojciec profesor K rąpiec o d d ziela k o m ­
petencje o bu d zied zin w iedzy, ale istnienie A b solutu przyjm uje jako p o d ­
staw ę w szelkiej racjonalności". R ozm ow y są w yjątkow e - pięk n e i m ądre,
p ełne p ro sto ty i elegancji języka.
G.K.
Porzucić śxuinl absurdów, z M ieczy sław em A. K rqpcem O P ro z m a w ia ks. Jan S ochoń, P olskie
T o w a rz y stw o T om asza z A k w in u , L ublin 2002.
Kościół św ięteg o Jakuba, jeden z trzech głów nych kościołów T orunia, fara
N o w eg o M iasta, to arcydzieło gotyckiej arch itek tu ry Pom orza. D ługie i sm u ­
kłe p re z b ite riu m o raz krótki i b ard zo rozłożysty ko rp u s, z którego w yrasta
m o n u m e n ta ln a w ieża zach o d n ia. M asyw w ieży charak tery zu je się sy m e ­
trycznym u k ład em elem entów , a k o rp u s n aw o w y gęstym rytm em p rz y p ó r
174
NOTY O KSIĄŻKACH
(rytm p io n ó w i sterczyn), p o rtalem z b u d o w an y m z pięciu u skokow ych a r­
chi w o lt o ra z m aju sk u lo w y m fryzem inskrypcyjnym . We w n ętrz u układ b a ­
zylik o w y o w y raźn ie zaznaczonej hierarchii przestrzen i, g d zie n aw y boczne
p o d p o rz ą d k o w a n e są środkow ej, a w szy stko p o d p o rz ą d k o w a n e jest litu r­
gii. Jasne i ciem ne strefy. W ielobarw ne gry św iatła (w itraże). Rytm y p o w ta ­
rzających się elem en tó w (np. w k ażd y m przęśle). Sklepienia g w iaźd ziste
i k rzy żo w o -żeb ro w e. Jedyne reg u larn e m oduły tw o rzy u k ład przęseł, w y ­
zn aczo n y p rz e z rytm służek. M isterna kom pozycja przestrzeni: „podziały
ścian bocznych, tzn. o tw o ry okienne i p rz y p o ry ze w n ętrzn e, w yznaczają
różne, n ieo d p o w iad ające sobie osie. Przesunięcia są niew ielkie, nie rzu tu ją
na c h arak ter w n ętrza, ale na p lan ie i p o d czas dokładniejszej obserw acji są
w id o czn e. W ynika to częściow o z d o sto sow ania się do przyległych a n ek ­
sów : w ieżyczka sch o d o w a w b u d o w a n a w p o łu d n io w o -za ch o d n ie naroże
chó ru w p ły n ęła na szerokość okna zach o d niego w jego południow ej ścianie,
n ato m iast p o stronie północnej okno jest szersze, bo m ogło przylegać b e zp o ­
śred n io d o ściany tęczow ej". W nętrze o zdabiają dzieła sztuki daw n ej, od
g o ty k u p o rokoko, m ięd zy in n y m i śred n io w ieczne m alo w id ła ścienne, o b ra ­
zy, figury, rzeźby, krucyfiksy, lichtarze, d zw ony, p ły ty nagrobne, srebrna
p u sz k a z XIV w ieku; obiektem cieszącym się szczególnym u zn an iem jest
tzw. m isty czn y krucyfiks, zw an y D rzew em Życia, u staw io n y w e w sch o d ­
n im zam knięciu n aw y p o łu d n io w ej (został um ieszczony na ołtarzu u sta ­
w io n y m z okazji p rz y ja z d u papieża Jana Paw ła II w czerw cu 1999 roku do
Torunia).
P oznajem y historię kościoła, jego arch itekturę, w y p o sażen ie w n ętrza; ca­
łość uzu p ełn iają uw agi bibliograficzne, sło w nik stosow anych term inów oraz
około 60 fotografii i rysunki.
KM.
L ilia n a K ra n tz -D o m a slo w s k a , Je rz y D o m a s ło w sk i, Kościół śzuiętcgo Inkuba, se ria „Z ab y tk i P ol­
ski P ó łn o cn ej", n r U , T o w arz y stw o N a u k o w e w T o ru n iu , T oru ń 2001.
P ow stałe w 1995 roku A rchiw um Emigracji Biblioteki M ikołaja K opernika
w T oruniu jest jednym z najw ażniejszych w Polsce o środków g ro m adzących
sp u ścizn y i pam iątk i p o w y bitnych osobistościach polskiego w y ch o d źstw a.
O bok cennych arch iw ó w i księgozbiorów (np. liczący ok. 2 tysiące w o lu m i­
n ó w k sięgozbiór Józefa C zapskiego z M aisons-Laffitte) grom adzi także p ra ­
ce graficzne i m alarskie. W ten sposób trafiły d o Torunia obrazy i rysunki
175
m .in. Józefa C zapskiego, Jana L ebensteina, Feliksa Topolskiego, M arka Ż u ­
ław skiego, K onstantego B randla, M ariana K ościalkow skiego, Janusza Eichlera, W ładysław a Szom ańskiego, czy Rafała M alczew skiego. D zieła zg ro m a ­
d z o n e są p o k azy w an e p rzy różnych okazjach w Bibliotece U niw ersyteckiej,
także na w y staw ach zbiorow ych, in d y w id u aln y ch i m onograficznych w Pol­
sce i poza granicam i. W ystaw a p od n azw ą Mala galeria sztuki emigracyjnej
pokazu je część tych zbiorów .
K.M.
Mala galeria sztuki emigracyjnej. Ze zbiorów Archiwum Emigracji, Biblioteka U n iw ersytecka, T oruń
listo p ad -g ru d zień 2002, A rch iw u m Em igracji, O ficyna W ydaw nicza K ucharski, T oruń 2002.
N ajn o w szy sło w n ik frazeologiczny języka polskiego zaw iera najw ażniej­
sze w y rażen ia, zw ro ty i idiom y i w sposób jasny i zw ięzły je w yjaśnia. N a
1088 stronach mieści się 200 000 w y rażeń , zw ro tów i fraz, 38 000 a rty k u łó w
hasłow ych, które rejestrują frazeologię o b serw o w an ą w latach 1975-2002,
a także n iektóre frazeologizm y z czasu II w ojny św iatow ej i z okresu k o m u ­
n izm u (now om ow a) w ciąż p am iętan e i u ży w a n e. O d n o to w u je n o w e o d ­
m iany i znaczenia frazeologizm ów , odzw ierciedlając najnow sze p rz em ian y
językow e, pojaw ienie się now ych pojęć i znaczeń. K siążka składa się ze sło w ­
nika i indeksu ułatw iającego w y szu k iw an ie p o trzebnych połączeń w y ra z o ­
w ych, jest rzetelna i p rak ty czn a.
K.L.
P io tr M iild n e r-N ie c k o w sk i, Wielki słow nik frazeologiczny języka polskiego, Ś w iat K siążki, W ar­
sz a w a 2003.
KOMUNIKAT
XVII Ogólnopolski Konkurs Poetycki
O liść konwalii
im. Zbigniewa Herberta
Regulamin
1. O rg an izato rem k o n k u rsu jest U rząd M iasta Torunia i C en tru m K u ltu ­
ry Dwór Artusa w T oruniu.
2. K onkurs m a ch arak ter otw arty. M ogą w nim uczestniczyć a u to rz y nie
zrzeszen i o raz członkow ie zw iązk ó w tw órczych.
3. W arunkiem u czestnictw a w K onkursie jest n ad esłan ie trzech eg z em ­
p la rz y m a sz y n o p isu m a k sim u m p ięciu u tw o ró w po ety ck ich na a d ­
res: C e n tru m K u ltu ry Diuór Artusa, Rynek Starom iejski 6,87-100 Toruń
(te l./fa x (0-56) 655 49 29, 655 49 39) z dopiskiem na kopercie Konkurs
poetycki.
4. Tem atyka i form a p rac jest do w o ln a.
5. Prace k o n k u rso w e n ależy o p atrzy ć godłem p o w tó rzo n y m na zaklejo­
nej kopercie zaw ierajacej im ię, n azw isk o oraz ad res i n u m e r telefonu
au to ra.
6. U tw ory zgłoszone d o K onkursu nie m ogą być w cześniej pu b lik o w an e.
7. P ow ołane p rzez o rg azn izato ró w jury d o kona oceny n adesłanych prac
o ra z p rz y z n a n ag ro d y i w yróżnienia.
8. P ula n ag ró d w ynosi 5 000 zl.
9. O rg an izato rzy zastrzeg ają sobie p ra w o d o prezentacji i publikacji n a ­
g ro d zo n y ch i w y różnionych utw orów .
10. Term in n a d sy łan ia p rac mija z dn iem 15 w rze śn ia 2003 ro ku.
11. K o n k u rs ro z strzy g n ięty zostan ie w listo p ad zie 2003 roku, p o d czas
VIII T o ruńskiego F estiw alu Książki.
Laureaci zap ro szen i zo stan ą na koszt organizatorów .
O rg an izato rzy n ie zw racają n ad esłan y ch prac.
BIBLIOTEKA KWARTALNIKA ARTYSTYCZNEGO
NOWOŚCI
Jerzy
Mieczysław Orski
Andrzejewski
LUSTRATORZY
s
•
WYOBRAŹNI.
e• r
m
rr <0.
AiVjI
RKWIDENCI
1'IKCJI
❖
D Z IE N N IK
PARYSKI
cm
D ziennik paryski to zbiór listów do żony Marii
oraz dzieci: Agnieszki i Marcina, pisanych przez
Andrzejewskiego w Paryżu od grudnia 1959
do maja I960, komponowanych tak, by przy­
pominały kartki z dziennika.
Publikacja niniejsza jest pierwszym wydaniem
utworu; fragmenty D ziennika paryskiego dru­
kowane były w „Kwartalniku Artystycznym”.
Mieczysław Orski - eseista i krytyk, który od lat to­
warzyszy współczesnej literaturze polskiej, czego do­
wodem są zbiory: Zmowa obojętnych (1974), Dos
lumpa ( 1978), Kontestator wśród narodowych zn a ­
ków ( 1989), A m iny m nętyi 1995), Autokreacje i mi­
tologie (1997).
Od trzydziestu lat związany z miesięcznikiem „Odra",
od ponad dziesięciu redaktor naczelny pisma.
Niniejszy tom grupuje szkice poświęcone polskiej
prozie minionej dekady.
W BIBLIOTECE KWARTALNIKA ARTYSTYCZNEGO UKAZAŁY SIĘ:
P oezja
P roza
Mirosław Dzień - Cierpliwość
Maria Danilewicz Zielińska - Biurko
Bożena Keff - Nie jest gotow y
K onopnickiej
Jarosław Klejnocki - W d ro d ze do Delft
Janina Kościalkowska - Bib me!
Piotr Matywiecki - Z w ycza jn a sym boliczna
Michał Głowiński - C zarne sezo n y .
P raw dziw a
G rzegorz Musiał - A l Fine
Grzegorz Musiał - Kraj w zbronionej miłości
G rzegorz Musiał - D zien n ik z Iowa
Krzysztof Myszkowski - Funebre
*
—
i
ISSN 1232-2105
nr indeksu 36294
cena 10 z\ (vat 0%)
•

Podobne dokumenty