nr 18 - PDF Pismo Studenckie PDF
Transkrypt
nr 18 - PDF Pismo Studenckie PDF
www.redakcjaPDF.pl maj nr 5 (18)/2009 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego Wejdź onę na str l a-pdf.p t e i k n a www. rania do wyg we y cyfro n o f a t dyk s Olympiluetów 0b oraz 10 rów, t do tea ery kin i op r o t a n i Dom a l o p e j a d d o e i n Akademia fotoreportażu - intensywny kurs fotograficzny, szczegóły www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl dziennikarstwo | Słowo / Obraz fot. Piotr Polak/PAP Naczelna strona Na wejściu Po co Ci lodówka? REDAKCJA redaktor naczelny: Zbigniew Żbikowski z-ca redaktora naczelnego Paweł H. Olek redaktorzy: Alicja Bobrowicz, Anita Krajewska zespół redakcyjny: Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Roksana Gowin, Magdalena Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak, Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz, Iwona Pawlak, Joanna Maria Sawicka, Julian Tomala, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka współpraca: Jan Brykczyński, Aleksandra Gałka, Tomasz Jelski, Łukasz Miedziejewski, Aleksandra Solarska, Maria I. Szulc, Magdalena Wasyłeczko, Bartosz Zaborowski Jest kryzys gospodarczy. W absurdzie samoograniczania wskazana jest likwidacja lodówki i rezygnacja z kupowania żywności. I można żyć... jak pokaźna grupa dziennikarzy. Codziennie w Warszawie odbywa się kilkanaście konferencji prasowych. Mariott, Sheraton, Radisson, Victoria, Intercontinental, Dom Dziennikarza, Forteca, Teatr Wielki, ekskluzywne domy restauracyjne. A w nich oprócz treści merytorycznej (nieciekawej), jedzenie, alkohol i wziątka, czyli gadżety. Codziennie grupa kilkudziesięciu dziennikarzy wymienia się informacjami typu: dziś Apart w Arkadach Kubickiego o 19:00, jutro na 18:00 Dni Maroka w Victorii, w czwartek na 20:00 nowy zapach u Armaniego przy Nowym Świecie. Codziennie oceniają „imprezy” z dnia poprzedniego: „żałuj, że nie byłaś w Lublinie. Alkohol max, wziątka exslusiv, Kryśkę wtaczali do autobusu”. Jest ranking i selekcja imprez, w zależności od miejsca: Sheraton przoduje w sałatkach, Mariott mógłby pierogi lepsze podawać, Intercontinental zmienić czerwone wino na bardziej wytrawne. Większość dziennikarzy z tej grupy to czynni reporterzy piszący do specjalistycznych, niskonakładowych pism, gdzie na kryptoreklamowe newsy naczelny przymyka oko. Jednak w tej grupie są i pismacy w stanie spoczynku. To jakby żywcem wyjęci z poprzedniej epoki starsi ludzie, z manierami, ale w strojach z wczesnych lat osiemdziesiątych, reprezentujący fikcyjne tytuły. Wręczają krzywo przyciętą wizytówkę wydrukowaną w kolorowej drukarce atramentowej HP na grubszym papierze z wzorkami. Jak np. Alojzy Wąsowicz z „Tygodnika Popularnego”. Czy taki tytuł istnieje? Naturalnie nie. Czy ktoś o to spyta? Po co? Brzmi tak wiarygodnie, że aż prawdziwie. Dziennikarze w stanie spoczynku są świetnie poinformowani, co, gdzie i kiedy organizuje jakaś agencja PR. Jednego dnia są na dwóch rodzajach eventów, a każdy to okazja na posiłek. Konferencje prasowe organizowane są zazwyczaj między 11:00 a 13:00 (idealne na obiad + piwo), natomiast promocje nowych produktów i uroczyste gale z byle powodu w godzinach wieczornych – 19:00-20:00 (kolacja + mocny alkohol). PR-owcy nazywają ich „odkurzaczami”, gdyż niektórzy z nich wynoszą jedzenie w kieszeniach marynarki czy w torebkach. Spytana o to zjawisko znajoma, pracująca w agencji PR, odpowiedziała: „Zapraszam ich oficjalnie, bo co powiem klientowi, jeśli za mało prawdziwych dziennikarzy przyjdzie na konferencję? Oni robią tłum”. W czasach kryzysu eventy zubożały. Wziątek już nie ma, a catering zamiast trzech rodzajów mięs oferuje jedno. Z ryb i owoców morza zrezygnowano, a zamiast lasagne z beszamelem podawane są zwykłe pieczone ziemniaki. Wybór jest mniejszy, ale nie na tyle, by proceder znikł. W gruncie rzeczy - najważniejsze, by klient nie zorientował się, a że pomoże się kilku osobom w trudnej sytuacji materialnej? | Magdalena Karst-Adamczyk Paweł H. Olek stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz projekt graficzny, okładka i skład DTP: Karol Grzywaczewski / [email protected] korekta: Joanna Maria Sawicka WYDAWCA: Instytut Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego koordynator wydawcy: Grażyna Oblas druk: Polskapresse Sp. z o.o. nakład: 10 tys. egz. adres redakcji: PDF pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa UW ul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00–046 Warszawa, tel. 022 5520293, e–mail: [email protected] Więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcjaPDF.pl współpraca z serwisem foto: | Anita Krajewska – Plus-minus Wylaszczone „Wprost” Trwająca jeszcze kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego przejdzie zapewne do historii jako nudna i płaska, z zaledwie kilkoma wybrykami biorących w niej udział polityków. Na początku maja smętne starania o głosy wyborców w walce o fotel europosła ożywiła okładka „Wprost”. Tygodnik swój główny tekst numeru i okładkę ozdobił zdjęciami Wojciecha Olejniczaka z SLD, który na potrzeby materiału odsłonił swój tors. Podpis pod fotografią polityka nie pozostawiał szerokiego pola co do intencji redakcji – „Politycy wylaszczają się do Brukseli” (swoją drogą bardzo wdzięczne słowo, które w ciągu kilku dni zrobiło zawrotną karierę). Nie wiem, czy Olejniczak był wprowadzony w intencje redakcji, kiedy przybierał pozy gorącego kochanka na potrzeby tej sesji. Może wcale nie przeszkadzało mu, że w ten sposób odbiera sobie i całej kampanii resztki pozorów merytoryczności i prawdziwego zaangażowania w sprawy integracji z Europą. W końcu pokazanie się w ładnej – bądź co bądź – oprawie na okładce tygodnika opinii zawsze podniesie popularność. I jeżeli tak się stało, trzeba tylko życzyć Olejniczakowi w Brukseli powodzenia. Bardziej niż bohater zajmuje mnie jednak sukces samej gazety, który w moim odczuciu jest podwójny. Pierwszy – wydanie „Wprost” z byłym szefem SLD miało darmową reklamę we wszystkich mediach, było tematem dnia a może nawet dwóch – o takiej marzy każdy tytuł, a to znaczy, że decyzja redakcyjna była trafiona. Drugi – tygodnik w zabawny i seksowny sposób obnażył (nie, żeby zdarzyło się to pierwszy raz) głupotę i próżność Niebiescy polityków, bo pokazał, że naprawdę gotowi są na wszystko dla kariery. Próżność tak daleko idącą, że namówienie Olejniczaka na sesję trwała pewnie góra pięć minut. Udręczona Hanna Lis stała współpraca: Piszesz, fotografujesz, interesujesz się PR? Szukamy współpracowników. Kolegia redakcyjne, każda środa godz. 20:00 Instytut Dziennikarstwa UW, sala 27 | 02 | Za powrót do TVP miała podobno dostać 60 tys. zł brutto miesięcznie. Od początku jej pracy w „Wiadomościach” towarzyszyły awantury i skandale, w ciągu trwającej w sumie rok kariery zawieszana była kilkakrotnie, m.in. za nieprzeczytanie fragmentu zapowiedzi do materiału nieprzychylnego Platformie Obywatelskiej. Po kilku tego typu zdarzeniach Hanna Lis zaczęła być postrzegana jako ostatnia obrończyni prawdy i wolności słowa na Woronicza. A kiedy została ostatecznie i nieodwołalnie zwolniona, stała się kimś więcej niż obrończynią. „Kto sądził, że Hanna Lis to jedynie zwolniona z TVP prezenterka, był w błędzie. To męczennica TVP i bojowniczka o wolność słowa!” – obwieścił „Fakt” i na pierwszej stronie zamieścił ilustrację przedstawiającą dziennikarkę, która, stojąc na barykadach, w jednej dłoni dzierży flagę TVP, a w drugiej torebkę od Prady. Gratuluję Hannie Lis, że umiała walczyć o rzetelne materiały i nie poddała się naciskom władz TVP. Nie przeszkadza mi nadto, że jej mąż, Tomasz Lis, odbierając Wiktora, podziękował Hannie „za to, że pokazała, jaki jest sens dziennikarstwa: mówić prawdę, a nie kłamać na rozkaz”. Mam jednak wrażenie, że Lis wcześniej znał ten sens, a inni dziennikarze, którzy dzień po dniu solidnie wywiązują się ze swojej pracy, znacznie więcej zrobili dla wolnych mediów i dla trzymania wysokich standardów niż zwolniona męczennica Hanna. i granatowi | Zbigniew Żbikowski, PDF Obraz tekściarza O, stamtąd przyszliśmy – zdaje się mówić, pokazując odległy punkt w przeszłości policjant w granatowym, przedwojennym mundurze w randze starszego posterunkowego (trzy belki). Jego kolega, posterunkowy (dwie belki), również w pełnym rynsztunku, z paskiem pod brodą i ze służbowym rowerem, patrzy w tę samą stronę. Punkt w historii, na który wskazują swoją obecnością, leży na osi czasu 90 lat wstecz, w 1919 r., kiedy ustawą Sejmu została powołana do życia ówczesna Policja Państwowa. Granatowi policjanci na rynku w Radomiu to tylko okolicznościowa żywa atrapa. Prawdziwi współcześni policjanci i policjantki, w szaroniebieskich mundurach odziedziczonych po PRL-owskiej Milicji Obywatelskiej, nieco tylko zmodyfikowanych, maszerują w przeciwną stronę, tam, gdzie flaga biało-czerwona spotyka się z niebiesko-gwiaździstą flagą Unii Europejskiej. Tam jest nasza przyszłość. Choć lekarstwa na współczesne bolączki służby policyjnej w pobliskiej aptece raczej nie znajdą. Ale, ale – czy w tym miejscu na pewno są pasy dla pieszych? No tak, policji przecież wolno… Na granatowych z rowerami nikt w tym momencie nie zwraca uwagi, jakby to były niewidzialne duchy przeszłości. Radom, 2 maja 2009 roku. Unikatowe policyjne mundury i zdjęcia z 1919 roku, biuro podsłuchowe, niespotykane galerie przestępców z początków ubiegłego wieku, to tylko niektóre atrakcje, jakie można oglądać na wystawie przygotowanej przez Muzeum im. Jacka Malczewskiego i Komendę Miejską Policji w Radomiu z okazji 90-lecia Polskiej Policji. W czasie uroczystości na Rynku w Radomiu zaprezentowano też dawne mundury policyjne oraz sposoby działania Policji w przeszłości. | Piotr Malinowski, Polska Agencja Prasowa Słowo fotoedytora Zastanawiając się nad tym zdjęciem, nad owym zestawieniem nowego z starym, czyli niebiescy i granatowi, naszła mnie pewna refleksja dotycząca fotoedytorów. Kim jest ów człowiek od edytowania obrazu? Pewne jest, że powinna to być osoba znająca się na zdjęciach, „czująca” swój tytuł i dbająca, by pozyskiwane zdjęcia były możliwie jak najtańsze. Jest to model idealny, gdyż wybitnie wskazuje na to, kto jest odpowiedzialny za szatę graficzną gazety… Ba! Kto ma na nią wpływ. Tak zarysowany zakres obowiązków jawi się jako bardzo ciekawe zajęcie, tym bardziej, jeśli cofniemy się w czasie i na bazie wspomnień Johna G. Morrisa odtworzymy to, czym fotoedytor zajmował się w latach 50. lub 60. Oczywiście w tamtych czasach nie było aparatów cyfrowych ani Internetu, co z kolei wymuszało ścisłą współpracę tych dwóch osób. Właśnie fotoedytorzy, po otrzymaniu zlecenia na zilustrowanie danego tekstu, dobierali fotografa, jaki ich zdaniem najlepiej się spisze, uzbrajając go ewentualnie w kilka wskazówek. Potem pozostawało czekać, aż fotoreporter wróci z materiałem, który po wywołaniu lądował na wielkim stole, gdzie ustalano ostatecznie, które zdjęcie pójdzie do „jutrzejszego wydania”. Pamiętajmy, że był to czas fotoreportaży (obecnie dziedziny fotografii będącej w odwrocie), a niekiedy całych cykli fotoreportaży, nad którymi czuwał fotoedytor, dbając o jakość zdjęć, ale i o stronę komercyjną – to, co czytelnikom się podoba, jakby nie było, musi być kontynuowane. Dzisiejsza fotoedycja nie różni się znacząco od tej opisanej powyżej, zmieniły się tylko narzędzia. Dziś zamówienie na zdjęcia dostajemy drogą mailową, a zdjęcia są dostępne od ręki w formie cyfrowej. Już nikt nie przerzuca stosów stykówek, odbitek itp. No i niestety to, co różni opisane przeze mnie czasy i współczesność, a co jest najbardziej bolesne, to brak fotoreportażu w prasie codziennej. Praca fotografa, wspierana działaniami fotoedytora przy dobrze zgranym i rozumiejącym się zespole, to podstawa profesjonalnie przygotowanego materiału fotograficznego z danego tematu. | 03 | Wróżenie z newsów | dziennikarstwo dziennikarstwo | Zjawiska Kawa nowym Boomerem? Warszawa poczuła się iście europejsko (jakby kiedykolwiek nie leżała w Europie) od kiedy na Nowym Świecie można się napić kawy w kubku z napisem „Starbucks”. Głównym założeniem sieci jest, by w każdej kawiarni – czy to na Piątej Alei w Nowym Jorku czy na Starym Arbacie w Moskwie – smakowała tak samo i... była podawana błyskawicznie. Tak, jak na całym świecie ta „po prostu kawa”, tak i w Polsce urasta ona do miana „nektaru bogów” i pewnego wyznacznika statusu. Tłumy warszawiaków potrafią kilkadziesiąt minut czekać na kubek kawy, by następnie przechadzać się z nim po Nowym Świecie i „lansować”. Bo zdaniem „Dziennika” to właśnie słowo „lans” odmieniane jest w tym lokalu przez wszystkie przypadki. Wydawać by się mogło, że w czasach tanich linii lotniczych i utworzenia siedemnastego województwa (chyba nie ma osoby, która nie zna kogoś, kto dorabia na Wyspach) pojawienie się zachodniej marki na polskiej ulicy nikogo nie Najdziwniejsza Ona nie chce odejść! zaszokuje. Tymczasem piętnastoletni Maciek z prywatnego gimnazjum sprawę postrzega inaczej: uważa się za lepszego, gdyż może kupić sobie dużą kawę z zielonym logo. Czasy się zmieniają – dla naszych dziadków lansem były banany, dla rodziców guma balonowa, dla nas kawa w tekturowym kubku z sieciowej kawiarni. Czym zaimponują sąsiadom i współpracownikom nasze dzieci? Jak nas dziwią przedmioty pożądania naszych ojców – banany czy guma Boomer z naklejką w środku, tak dzieci Maćka będą się śmiać, że tatuś zachwycał się z wykłą kawą. Wróżba na podstawie: www.dziennik.pl Jedna z pudelocelebryt, Lidia Kopania, będzie nas reprezentować w Moskwie podczas półfinału Konkursu Piosenki Eurowizji z piosenką „I don’t wanna leave”. Jak co roku słyszymy od współpracowników reprezentantki, że zapewni widzom niezapomniane show, zaśpiewa piękną, chwytliwą piosenkę i oczaruje Europę urodą. No i rozbudza się w nas nadzieje, że tym razem „twelve points from Former Yugoslav Republic of Macedonia” powędruje „to……. POLAND!”, a nie jak zwykle do sąsiedniej Serbii. Podczas występu Lidii ma towarzyszyć para tancerzy i enigmatyczne „symbole wolności i zamknięcia”. Idąc tropem zrzuconego futra Piaska, skrzeczącej Tatiany bez majtek, rozerwanej koszuli Iwana i wreszcie „naszej szkapy” – Isis telewizja świata Gdzie można zobaczyć, jak zawodnicy próbują przejść przez dziurę w przesuwającej się ścianie, a bęzzębny staruszek gryzie ludzi po uszach? Albo popatrzeć, jak niczego nieświadomi przechodnie wpadają w pułapki w postaci przenośnej toalety z ruchomą podłogą? Oczywiście w japońskiej TV. Gee, możemy się spodziewać, że tancerze zatańczą nago w klatce, odbębniając oba symbole naraz. Powodzenia, Lidko. I nie martw się, jeśli Polska zaliczy kolejne ZERO – to tylko dlatego, że Grecja i tak zagłosuje na Cypr, a Niemcy na Turcję. Wróżba na podstawie: www.polskatimes.pl | Iwona Pawlak znów „na stare kąty”, czyli do TVP. Clubbing w wykonaniu Hanny Lis był nie mniej urozmaicony – z TVP, przez TV 4 wprost do Polsatu, by znów trafić na Woronicza. Tam natomiast bawiła się w bumerang – raz wylatywała, by znowu powrócić. Prawdopodobnie, znając umiłowanie pary do częstych zmian stacji telewizyjnych, Hanna Lis w przeciągu naj- bliższych dziesięciu lat pracować będzie jeszcze w Tele 5, w Disney Channel, by na końcu zastąpić pana Daro w roli prowadzącego program „o co kaman” w stacji muzycznej Viva. Wróżba na podstawie: www.wiadomosci.gazeta.pl Britney zarobi na Polakach Stanowcze „nie” mówię „kapitalistycznym wyzyskiwaczom”, na których czele staje Britney Spears. Największa po Madonnie współczesna wokalistka popowa odwiedzi w lipcu Warszawę, ale nie dla psa kiełbasa! Młode pokolenie nastoletnich fanek, miłośnicy kiczu lat dziewięćdziesiątych czy dwudziestokilkuletnie już dzieci epoki Jacksona, Spice Girls i Britney będą się musieli nie lada poświęcić, aby zobaczyć księżniczkę pop na żywo – bilety, jak informuje dziennik, kosztują od 220 do 1800 złotych. Przewiduję, że żądne artystycznych wrażeń nastolatki zwiększą drastycznie policyjne statystyki napadów na stołeczne kioski, miłośnicy kiczu zwiększą polski eksport trzykrotnie z pomocą własnej roboty krasnali ogrodowych wysyłanych na chłonny rynek gwatemalski, zaś zdesperowane dwudziestokilkuletnie dziś dzieci Losowanie nagród: 15 czerwca 2009 roku. Laureaci zostaną powiadomieni drogą e-mailową. Lista laureatów zostanie również opublikowana na stronie www.redakcjapdf.pl | 04 | Wróżba na podstawie: www.dziennik.pl fot. stockexpert.com „PDF” ukazuje się już od dwóch lat. Zmienialiśmy się przez ten czas, okrzepliśmy. Z tej okazji zachęcamy do wypełnienia elektronicznej ankiety oceniającej „PDF”. Wystarczy, że wejdziesz na stronę internetową www.ankieta-pdf.pl i odpowiesz na 5. krótkich pytań. Podaj swoje dane, a weźmiesz udział w losowaniu cennych nagród: dwóch dyktafonów cyfrowych firmy Olympus oraz 100 biletów do warszawskich teatrów, kin oraz opery. epoki Spice Girls, Jacksona i samej Britney z pewnością założą organizację pożytku publicznego i poproszą hojny naród o 1 proc. podatku. Grosz do grosza, będzie pół kosza (czy, jak kto woli – kokosza). Ale czy będzie pół widowni? fot.: Patrick Seeger EPA/PAP Miłość między Hanną Lis a Telewizją Polską przypomina bajkę o Lassie – zawsze wraca. Smutne jest jednak to, że poczciwa psina na końcu zdechła. Czy drzwi na Woronicza zostaną dla „złotowłosej” zamknięte? Wiele wskazuje na to, że tak. Odkąd Hanna Smoktunowicz hucznym mariażem z Tomaszem Lisem przebojem wdarła się na salony, jej zawodowe predyspozycje ceni się znacznie wyżej. O ile można by dyskutować o jej zdolnościach dziennikarskich, tak pozycja „Lisicy” na rynku medialnym i silna marka zdają się być niezaprzeczalnie wysokie. Lis jest chytry, lis jest zły? Małżonek uprawiał „clubbing” w rozmaitych programach informacyjnych – z początku w TVP, następnie wyrabiając sobie nazwisko firmował TVN-owskie „Fakty”, by wreszcie w atmosferze skandalu uciec do Polsatu. Z firmy pana Solorza niczym syn marnotrawny wrócił fot. Stach Leszczyński/PAP Lisica (nie?)szczęśliwą bezrobotną Maturalny zawrót głowy Maturalne zmagania mogą trwać nawet pięć lat! Rekordziści potrafią w nieskończoność poprawiać matury, bo „tym razem na pewno się uda”. W tym roku 1 proc. wszystkich maturzystów to absolwenci liceów z poprzednich lat. Z roku na rok matura ma być jednak coraz trudniejsza, a jak twierdzi większość nauczycieli – uczniowie są coraz słabsi. Dlaczego więc tematy prac z historii są coraz bardziej wymyślne, tak że niedługo będą brzmiały mniej więcej: „wpływ uprawy kakao w Mongolii na politykę wewnętrzną Wenezueli w odniesieniu do erytrejskiej walki o niepodległość”. Nie postuluję obniżania poziomu matur wraz z poziomem licealistów, raczej marzy mi się matura na stałym, wysokim poziomie, matura której posiadanie nie jest obowiązkiem czy punktem honoru każdego Polaka. Zlikwidowano szkoły zawodowe, pozbawiając kraj ślusarzy, budowlańców, stolarzy i elektryków, teraz zmierza się do elitaryzacji matury. Wprawdzie faktem jest, że polskie uczelnie wypuszczają co roku tysiące magistrów psychologii, socjologii czy turystyki i rekreacji (z naciskiem na rekreację), spośród których trzy będzie pracować „w zawodzie” (niestety, nie swoim) – np. jako kasjer w Rossmanie. Tegoroczni maturzyści! Nie martwcie się! Na wasze wymarzone studia dostaną się w tym roku absolwenci liceów rocznika 2004, którym właśnie za piątym razem udało się zdać zadowalająco maturę! Wróżba na podstawie: www.zw.com.pl – Aby jakaś rzecz mogła zostać nazwana dziwną, musi łamać powszechnie panujące normy, być nonsesowna, nieprzewidywalna i zupełnie niepraktyczna – uważa medioznawca prof. Maciej Mrozowski. Czy japońska telewizja spełnia te wymogi? Dla Europejczyka jak najbardziej. ny na czarny uczestnik (w roli „przynieś, przenieś, potrzymaj”) w zwolnionym tempie kieruje ciasto w chłopaka. Ten, ruchem zranionego boksera, odsuwa się, na co ona bierze do ręki spaghetti. I tak, aż do wyczerpania zapasów. Koniec show jest taki, że wszystko okazuje się farsą, widownia klaszcze, a para skacze z radości, że uzyskała dużo punktów rankingowych. You Tube zdobyty Kabuki z efektami Wystarczy wpisać w wyszukiwarce na portalu You Tube hasło „japanese show”, by natychmiast otrzymać ponad 150 tys. wyników, z czego duża część będzie dotyczyć „ludzkiego tetrisa”, czyli „dziury w ścianie” („Hole in the Wall”). Zabawa polega na tym, by uciec przed przesuwającą się styropianową ścianą. I to jak najszybciej, bo jak się nie uda, można wylądować w basenie. Program pojawił się w 2006 r. i był emitowany przez Fuji TV. Show zagościł także w polskiej telewizji – licencję wykupiła TV4, a pierwszy odcinek został wyemitowany 7 marca. Prowadzi go Formacja Chatelet, znana między innymi z „Maratonu uśmiechu”. – Kiedy tak czekasz na przesuwającą się ścianę w tym śmiesznym kombinezonie, myślisz tylko o tym, żeby przejść przez tę dziurę, bo woda w basenie jest bardzo zimna. Jeżeli się nie uda i wpadniesz, to cięcie. Pięć minutek przerwy na posprzątanie i poprawienie makijażu. I tak w kółko – mówi Pola Sabal, jedna z uczestniczek polskiej edycji. Oprócz TV4 program wyemitowano w BBC, Nine Network (Australia), telewizji Fox (USA) i GMA Network (Filipiny). Kolejny przykład: „Why is my girl mad” czyli: „Dlaczego moja dziewczyna jest wkurzona?”. „Najprawdopodobniej dlatego, że jej dom jest pełen ubranych na czarno obcych, którzy w dodatku robią straszny bałagan” – skomentował filmik użytkownik Canhead na stronie www.noob.us. Na początku widowiska mamy dwójkę młodych ludzi siedzących przy suto zastawionym stole. Ona zaczyna na niego krzyczeć, bierze do ręki tort i w niego rzuca. To znaczy udaje, że rzuca, bo ubra- To widowisko należy do kategorii human art (dosłownie: sztuka ludzka). Programy tego typu pokazywane są w NTV pod nazwą Kasou Taishou; pierwszy wyemitowano w 2006 roku. Chodzi w nich o tworzenie efektów filmowych na scenie, co ma bezpośredni związek z japońskim teatrem kabuki. W tym klasycznym teatrze lalkowym pojawiają się ubrane od stóp do głów na czarno postacie, tzw. kurokos, które animują kolorowe lalki. Każda z nich „obsługuje” tylko niektóre części lalki, np. jedna porusza jej głową, kiedy inna wprawia w ruch ręce czy nogi. Innym słynnym show z tego programu jest „Matrix ping-pong”. Dzięki czarnym postaciom przy stole ping-pongowym powstają efekty jakby rodem z filmu braci Wachowskich. Na pierwszym planie mamy dwie osoby, odbijające paletkami piłeczkę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w pewnym momencie jedna z nich np. „dopływa” w powietrzu do piłki, a stół pochyla się o 45 stopni… Z kolei w programie z serii „Silent library” zawodnicy wykonują różnego rodzaju zadania, siedząc w bibliotece. – Japończycy lubią śmiać się z innych ludzi na ulicach. Anime- “Czarodziejki z księżyca” fot. Kasia Radziszewska | Wróżył Marcin Kasprzak Hole in the wall Gwiazdor japońsich dram i wokalista KAT-TUN- Kamenashi Kazuya Anime hentai- Yuri Najlepszy przykład tego rodzaju humoru: Postawiono kiedyś na ulicy toi-toi z ruchomą podłogą. Za każdym razem, gdy ktoś do niego wchodził, kończył na wysokości sufitu – relacjonuje inny, popularny rodzaj japońskiego dowcipu Krzysztof Lewandowski, student IV roku japonistyki UW. Anime nie tylko dla dzieci Która z dziewczyn nie chciała być jedną z czarodziejek z Księżyca? A ilu chłopców nie chciało grać w nogę jak kapitan Tsubasa? Pisząc o japońskiej telewizji, nie można pominąć anime. Czarodziejki to „shōjo”, czyli anime skierowane do młodych dziewczyn. Natomiast kapitan, podobnie jak np. „Dragon Ball” czy „Pokemony”, to „shōnen” dla dorastających chłopców. Anime to po prostu zekranizowana manga. Jej tematyka jest dowolna – od tematów obyczajowych, fantastycznych aż po historyczne. – Najlepszy przykład to anime o wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie – mówi Agnieszka Budzich, studentka UW, która mieszkała w Japonii. Anime kierowane jest do różnych grup wiekowych, od małych szkrabów, nastolatków, aż po takie, które dozwolone są od lat 18. Wśród tych ostatnich można wyróżnić anime o zabarwieniu erotycznym – hentai. Łagodne hentai puszczane są w telewizji, chociaż głównie w paśmie wieczornym lub w nocy. Te ostrzejsze można zobaczyć w formie rysowanej. – Normalne jest to, że można w metrze spotkać mężczyznę, który czyta hentai. Japończycy nie uznają tego za nic zdrożnego – mówi Emil Truszkowski, student III roku japonistyki. Charakterystyczne jest to, że bohaterowie nie mają włosów łonowych – w Kraju Kwitnącej Wiśni traktuje się to jako coś nieładnego, nieprzyzwoitego. Wynika to także ze specyficznej regulacji prawnej dotyczącej pornografii. Dwa najbardziej popularne gatunki hentai to Yaoi – opowiadające o miłości gejowskiej, oraz Yuri – czyli lesbijskie. Ale spotkać można także Shōtacon, czyli anime z młodymi chłopcami, i Lilicon (nawa od „kompleksu lolity”) z dziewczynkami. Śpiewa, tańczy i jeszcze jest przystojny Cechą charakterystyczną japońskiej telewizji jest także obecność dram (dorama). Są to jednoseryjne seriale opowiadające jakieś historie. W jednej serii można obejrzeć około 13 odcinków. Jeżeli dana drama się spodoba, mogą powstać specjalne, dodatkowe odcinki. Znamienne dla dorama jest zjawisko przechodzenia aktorów. Najbardziej popularne twarze pojawiają się właściwie w każdej produkcji. Później robią jeszcze karierę jako tancerze, a nawet muzycy. Można powiedzieć, że stają się ikonami popkultury. Oczywiście tematyka dram jest zupełnie dowolna – kryminalne, medyczne, prawnicze, komediowe czy jakieś historie miłosne. Ogromną popularnością cieszą się dramy dla nastolatek, głównie adaptacje mang. Nad głowami bohaterów latają serduszka i chmurki z napisami, a cała stylizacja takiego serialu jest wyjątkowo słodka. Przerywa je cała masa reklam, głównie krótkich (15-30 sekund), bardzo kolorowych, zabawnych i dynamicznych. Dlaczego ich telewizja tak właśnie wygląda? – Dla Japończyków jest to sposób na otwarcie się na świat – mówi Krzysztof Lewandowski. Natomiast kierownik japonistyki na UW prof. Ewa Pałasz-Rutkowska zauważa: – Niegdyś w japońskiej telewizji więcej było programów poważnych. Teraz to wszystko strasznie się skomercjalizowało. Japońska telewizja ma bardzo długą historię. Jej początki sięgają 1939 roku. Jednak regularnie zaczęto nadawać w 1951. Stacją państwową jest Nippon Hōsō Kyōkai (NHK), oprócz tego działają: Nippon News Network (NNN), Japan News Network (JNN), Fuji News Network (FNN), All-Nippon News Network (ANN), TV Tokyo Network (TXT). Popularnością cieszą się także kanały lokalne i telewizja satelitarna. | 05 | 20-lecie „Gazety Wyborczej” | temat numeru „Wyborcza” oraz cała reszta Dwadzieścia lat temu powstał w Polsce dziennik, który szybko stał się głównym kreatorem poglądów polskiej opinii publicznej. Ocena „Gazety Wyborczej” i roli, jaką odegrała w pierwszych latach polskiej demokracji, ciągle wywołuje skrajne emocje. Także dzisiaj, gdy siła opiniotwórcza tytułu wydaje się zdecydowanie mniejsza niż na początku. | 06 | naczelny „Wyborczej”. Zasadność takiego twierdzenia pozostaje dyskusyjna, nie ulega jednak wątpliwości, że „Gazeta” była tytułem prasowym wyznaczającym podstawowe standardy publicznego dyskursu. Zdaniem Rafała Ziemkiewicza z „Rzeczpospolitej” taki stan rzeczy mocno okaleczył polską debatę polityczną po 1989 roku. – W ocenie dziennikarzy „Gazety Wyborczej” kraj dzieli się na światłą elitę i szary tłum, który w każdej chwili może stać się bardzo niebezpieczny – uważa Ziemkiewicz. – Środowisko „Wyborczej” wytworzyło nieprawdziwe przekonanie, że z wizją „Gazety” zgadzają się największe autorytety kraju. Ludzi, którzy uważali inaczej, jak na przykład Marek Nowakowski, wymazywano z pamięci pokoleń. W ten sposób zmonopolizowano debatę publiczną – przekonuje autor „Michnikowszczyzny”. Z kolei Maciej Rybiński, publicysta „Faktu” i „Rzeczpospolitej”, za ewidentny błąd „Wyborczej” uważa jej strach przed lustracją oraz lęk przed ideologią konserwatywną o chrześcijańskim rodowodzie, nieznajdujący – według Rybińskiego – żadnego uzasadnienia. Natomiast w oczach Jacka Żakowskiego, publicysty tygodnika „Polityka”, ocena „Wyborczej” wygląda zupełnie inaczej. – „Gazeta” odegrała bardzo pozytywną rolę w polskiej debacie publicznej, przede wszystkim rozpoczęła tę debatę, stworzyła kulturę debaty publicznej i zarysowała jej podstawowe wątki. Żadne inne środowisko nie potrafiło stworzyć przeciwwagi dla „Wyborczej”, W ciągu dwudziestu lat istnienia „Gazeta” wypracowała sobie stabilną pozycję na rynku i stałe miejsce w polskiej debacie publicznej.I choć przeciwnicy „Wyborczej” mogą obecnie z satysfakcją pisać, że „to już nie jest kraj jednej gazety”, trudno sobie wyobrazić medialną rzeczywistość bez Adama Michnika i jego redakcji. Naczelny „Wyborczej”, mimo że obecnie pozostaje poza głównym nurtem współczesnej polemiki, ciągle wywołuje skrajne emocje i występuje jako bohater tekstów prasowych i programów telewizyjnych. | Tomasz Betka Był kwiecień 1989 roku. Po dwóch miesiącach trudnych i skomplikowanych negocjacji przedstawiciele władzy i opozycji doszli wreszcie do porozumienia. Finał rozmów przy Okrągłym Stole oznaczał nowe otwarcie w historii Polski, ale również nowy etap w życiorysach ludzi od lat walczących z komunistycznym systemem. Częściowo wolne wybory parlamentarne stworzyły szansę, aby dawna opozycja uzyskała realny wpływ na przyszłość kraju, a ówczesna sytuacja międzynarodowa zdawała się gwarantować trwałość przeprowadzanych zmian. Jednym z elementów porozumienia przy Okrągłym Stole było powstanie opozycyjnego dziennika, który miał wspierać w czerwcowych wyborach kandydatów związanych z Komitetem Obywatelskim przy Lechu Wałęsie. Wałęsa zdecydował, że misję tworzenia nowego tytułu otrzyma Adam Michnik. Decyzja wywołała kontrowersje wśród części solidarnościowej opozycji, ponieważ Michnik był wówczas liderem jednego z jej nurtów, natomiast opozycyjny dziennik miał reprezentować całe środowisko „Solidarności”. Większość opozycji zdawała sobie jednak sprawę, że nie może liczyć na dostęp do oficjalnych mediów, a gazeta Michnika pozwoli jej zwiększyć szansę na zwycięstwo w zbliżających się wyborach. Wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że „Gazeta Wyborcza” stanie temat numeru | 20-lecie „Gazety Wyborczej” Okładka pierwszego numeru - 8 maja 1989 roku się w następnych latach najważniejszym ośrodkiem polskiej debaty publicznej, a jej redaktor naczelny będzie głównym podmiotem dyskusji na temat sukcesów i patologii wolnej Polski. W ostatnich dwudziestu latach można było wręcz odnieść wrażenie, że Polacy nie dzielą się na zwolenników i przeciwników konkretnych poglądów, ale na przyjaciół i wrogów „Gazety” i Adama Michnika. Na czym polega moc „Wyborczej”, która rozpala uczucia jej adwersarzy i obrońców? Wizja „Gazety” Pierwszy numer „Wyborczej” ukazał się 8 maja 1989 roku. Zastępcą redaktora naczelnego została Helena Łuczywo. W skład redakcji weszli również inni dziennikarze związani wcześniej z wydawanym w drugim obiegu „Tygodnikiem Mazowsze”. Dziennik Adama Michnika odniósł błyskawiczny sukces. Już półtora roku później „Gazeta” osiągnęła półmilionowy nakład i stała się największym polskim dziennikiem. Równocześnie jednak wewnątrz dawnej opozycji antykomunistycznej zaczęły się kłótnie i wzajemne oskarżenia. Także „Wyborcza” zajęła w nowej rzeczywistości politycznej wyraźne stanowisko. Według „Gazety” nowym zagrożeniem dla Polski, być może groźniejszym nawet niż komunizm, stał się populistyczny nacjonalizm, który mógł doprowadzić Polskę do „antykomunizmu z bolszewicką twarzą”, „polowań na czarownice” i „iranizacji” kraju. Zdaniem niektórych, od tego momentu pismo Michnika stało się wręcz quasi-partią, której dożywotnim liderem został redaktor dlatego nie powstało medium, które mogłoby jej dorównać – twierdzi. – Dziewięćdziesiąt procent pretensji do „Wyborczej” wynika z tego, że jej przeciwnicy byli zbyt słabi, aby przeciwstawić się „Gazecie” – dodaje redaktor „Polityki”. Z krytyką Ziemkiewicza nie zgadzają się również publicyści „Wyborczej”. Wojciech Czuchnowski podkreśla, że „Gazeta” nigdy nie odmawiała nikomu prawa do zachowania własnego zdania i odmiennych poglądów, a oskarżenia niektórych przeciwników „Wyborczej” zyskują aprobatę jedynie wśród osób, które je inspirują. Uważa on także, że walka z „Gazetą” prowadzona jest często w imię zasady: cel uświęca środki, a jako przykład podaje opublikowanie wywiadu z byłym szefem działu kulturalnego „Wyborczej”, Michałem Cichym, którego w ocenie „Gazety” „nie można obciążać odpowiedzialnością za słowa i czyny”. W rozmowie z Cezarym Michalskim Cichy nazwał niektórych dziennikarzy „Wyborczej” „cynglami”, którzy piszą swoje teksty na zamówienie i pod konkretne tezy naczelnego. – Ten wy- Okładki “Gazety Wyborczej” co roku zdobywają nagrody w konkursie GrandFront. Wydanie z 14-15 grudnia 2002 roku (Unia Nasza) zdobyło nagrodę główną GrandFront 2002 w kategorii “gazety codzienne”, natomiast wydanie z 6 marca 2008 roku zdobyło tegoroczną nagrodę główną. wiad był przekroczeniem nie tylko zasad profesjonalnego dziennikarstwa, ale również zasad elementarnej przyzwoitości. Rozmowa wyrządziła olbrzymią szkodę przede wszystkim Michałowi Cichemu i redakcja „Dziennika” ponosi za to pełną odpowiedzialność – uważa Czuchnowski. Michał Olszewski z „Tygodnika Powszechnego” zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt. – „Wyborcza” była swego rodzaju pasem transmisyjnym procesu modernizacyjnego w naszym kraju – ocenia publicysta „Tygodnika”. – Poza tym „Gazeta” miała i ma wizję Polski, która dla wielu środowisk jest nie do przyjęcia: to wizja kraju nowoczesnego, laickiego, zintegrowanego z Europą Zachodnią nie tylko ekonomicznie, ale też duchowo i mentalnie. Właśnie dlatego dziennik Ada- ma Michnika stał się obiektem tak ostrych ataków ze strony innych publicystów – przekonuje Olszewski. Nowa rzeczywistość Obecnie dominacja „Gazety Wyborczej” na polskim rynku mediów nie jest tak wyraźna, jak w latach dziewięćdziesiątych. W pierwszej dekadzie nowego stulecia pojawiły się bowiem dwa duże dzienniki niemieckiego koncernu Axel Springer, które prezentują zupełnie inną linię redakcyjną niż „Gazeta”. Tabloidowy „Fakt” w szybkim tempie osiągnął najwyższy na rynku nakład, a „Dziennik” zmusił właścicieli „Wyborczej” do trudnej dla obydwu stron konkurencji cenowej. Rywalizację wśród dzienników spotęgowała dodatkowo „Polska – The Times” oraz ukazująca się w nowym formacie „Rzeczpospolita”. Jednak zdaniem Macieja Rybińskiego, publicysty „Faktu” i „Rzeczpospolitej”, sytuacja rynkowa nie była jedynym czynnikiem, który spowodował zmniejszenie się roli „Wyborczej”. – Przede wszystkim zmieniło się społeczeństwo, które prezentuje o wiele wyższy poziom wiedzy i ogólnego wykształcenia. Dzisiaj trudniej jest już straszyć i obrażać Polaków niezgadzających się ze światopoglądem „Gazety”. Dawniej wystarczyło nazwać oponentów ciemnogrodem i uzyskiwało się powszechną akceptację. Teraz jest to niemożliwe – sądzi Rybiński. Z kolei Jacek Żakowski uważa, że mniejszy niż dawniej wpływ „Wyborczej” na opinię publiczną wynika z dominacji segmentu mediów elektronicznych, na którym „Gazeta” nie ma tak silnej pozycji. – Sytuacja na rynku prasy drukowanej nie uległa jakiejś radykalnej zmianie, ponieważ żaden z dzienników nie może się równać z „Gazetą”, a ich łączny nakład jest porównywalny z nakładem „Wyborczej” – ocenia Żakowski. Natomiast prof. Maciej Mrozowski z Uniwersytetu Warszawskiego jest zdania, że bardzo trudno jednoznacznie ocenić aktualny wpływ pisma na opinię publiczną i można w tym zakresie formułować jedynie hipotezy. Jego zdaniem pojawienie się nowych tytułów oraz wybuch afery Rywina spowodowały pewien spadek znaczenia „Gazety”. – Nie ulega jednak wątpliwości, że „Wyborcza” ciągle należy do najważniejszych polskich dzienników. Przypuszczam, że gdyby ktoś z zagranicy zapytał nas o najbardziej opiniotwórczy polski tytuł, w większości przypadków wskazalibyśmy właśnie na „Wyborczą” – argumentuje prof. Mrozowski. A Wojciech Czuchnowski z „Gazety” przekonuje nawet, że pozycja opiniotwórcza dziennika wcale nie uległa osłabieniu. – Znaczenie „Wyborczej” i jej wpływ na opinię publiczną pozostają na tym samym poziomie – przekonuje Czuchnowski. Rafał Ziemkiewicz widzi rzeczywistość inaczej. – Adam Michnik nie został co prawda pokonany przez swoich wrogów, ale przegrał z logiką biznesu. Proste reguły konkurencji rynkowej spowodowały, że „Gazeta” musiała odejść w dużej mierze od pierwiastka ideologicznego i zaoferować czytelnikom to, czego naprawdę oczekują – przekonuje Ziemkiewicz. – A najlepszym dowodem na porażkę „Wyborczej” jest fakt, że jej publicyści określają się dzisiaj jako przedstawiciele „liberalnej inteligencji”. Dziesięć lat temu byli po prostu inteligentami, ponieważ inteligencji poza „Wyborczą” w powszechnej świadomości wówczas nie było – podsumowuje publicysta „Rzeczpospolitej”. Niekończąca się polemika W ciągu dwudziestu lat istnienia „Gazeta” wypracowała sobie stabilną pozycję na rynku i stałe miejsce w polskiej debacie publicznej. I choć przeciwnicy „Wyborczej” mogą obecnie z satysfakcją pisać, że „to już nie jest kraj jednej gazety”, trudno sobie wyobrazić medialną rzeczywistość bez Adama Mich- nika i jego redakcji. Naczelny „Wyborczej”, mimo że obecnie pozostaje poza głównym nurtem współczesnej polemiki, ciągle wywołuje skrajne emocje i występuje jako bohater tekstów prasowych i programów telewizyjnych. Co takiego ma w sobie „Gazeta” i jej najważniejszy redaktor? Zdaniem Wojciecha Czuchnowskiego adwersarze „Wyborczej” nie mogą się pogodzić z jej sukcesem. – Na początku lat 90. nie tylko „Gazeta” otrzymała swoją szansę. W podobnej sytuacji było choćby Porozumienie Centrum, które dostało „Express Wieczorny”, ale nie utrzymało jego wysokiej pozycji. Takich sytuacji było więcej. Różnica polega na tym, że „Wyborcza” swoją szansę wykorzystała – uważa Czuchnowski. Oczywiście Rafał Ziemkiewicz ocenia ówczesną sytuację w inny sposób. Jego zdaniem do 2006 roku nie istniał w Polsce pluralizm mediów w pełnym tego słowa znaczeniu, a wiele alternatywnych wobec „Gazety” inicjatyw medialnych ograniczano za pomocą zakulisowych rozgrywek. Dr Elżbieta Kossewska z Uniwersytetu Warszawskiego podkreśla jednak, że sukces „Wyborczej” nie wynikał tylko z jej siły ekonomicznej i początkowego poparcia „Solidarności”. – „Gazeta” była dobrze redagowanym tytułem, który dbał o poziom merytoryczny tekstów i profesjonalną oprawę graficzną. Dziennik nie stał w miejscu, a jeśli chodzi o rynek prasy, był pionierem tego, co pchało polskie dziennikarstwo do przodu – wyjaśnia. Nie sposób dzisiaj wyrokować, który z tytułów będzie wywierał w przyszłości największy wpływ na polską opinię publiczną. Jacek Żakowski uważa, że żaden dziennik nie uzyska takiego znaczenia, jakie miała niegdyś „Wyborcza”. – Media nie odgrywają już u nas takiej roli politycznej, jak w młodej demokracji – ocenia. W opinii prof. Mrozowskiego spadek znaczenia „Gazety Wyborczej” wpisuje się w szerszy proces spadku czytelnictwa prasy drukowanej. – Środek ciężkości mediów przesuwa się w stronę Internetu i telewizji, zresztą jest to tendencja ogólnoświatowa i nic nie wskazuje na to, aby miała się odwrócić – przewiduje medioznawca. Michał Olszewski z „Tygodnika Powszechnego” nie traci jednak nadziei, że media będą oferować odbiorcom coś więcej niż witryny internetowe i kilka stacji telewizyjnych. – Sądzę też, że „Gazeta” pozostanie jednym z najważniejszych graczy na polskim rynku prasowym – zaznacza Olszewski. Dr Kossewska przewiduje również, że pewien etos dziennika opozycji solidarnościowej pozostanie przy „Wyborczej” na zawsze. – Natomiast znaczenie „Gazety” dla dyskursu publicznego zależeć będzie od stylu prowadzonego przez nią dialogu, zarówno z konkurentami, jak i z czytelnikami, a w szerszym ujęciu, od wartości przyjętych przez „Wyborczą” w kształtowaniu poglądów opinii publicznej – ocenia. I dodaje: – Na rynku pojawili się silni konkurenci, ale polska debata publiczna powinna na tym zyskać. Czytelnicy potrzebują różnych głosów i różnych opinii, a „Gazeta Wyborcza” jest dla innych tytułów naturalnym, choć nie jedynym, punktem odniesienia. Trudno się z tym nie zgodzić, choć w przypadku „Wyborczej” o jednomyślność niezwykle ciężko. Wydaje się jednak, że obecność „Gazety” w głównym nurcie polskiej debaty publicznej stanowi pewien wyznacznik polskiego systemu medialnego po 1989 roku. Nie ulega też wątpliwości, że obecna rola gazety Adama Michnika jest zupełnie inna niż w pierwszych latach jej istnienia. Stanowi to zresztą prostą konsekwencję dwudziestu lat funkcjonowania polskiej demokracji. Pomimo coraz silniejszej konkurencji nie należy jednak oczekiwać jakiegoś radykalnego osłabienia pozycji „Gazety Wyborczej”. Nie pozwolą na to choćby jej najwięksi przeciwnicy, którzy uczynili dziennik Agory ulubionym tematem swoich publikacji. Dla czytelników oznacza to z pewnością kolejną porcję ostrej polemiki na temat przyczyn sukcesów i porażek III RP. Tym bardziej, że dwudziesta rocznica powstania „Wyborczej” nie jest bynajmniej najważniejszym jubileuszem w bieżącym roku. 20 lat „Gazety Wyborczej”... 8 maja 1989 – ukazuje się pierwszy numer „Gazety Wyborczej” w nakładzie 150 tys. egzemplarzy. Już półtora roku później nakład dziennika przekroczy 500 tys. egzemplarzy. 4 czerwca 1990 – Lech Wałęsa zakazuje „Wyborczej” używania logo i hasła Solidarności oraz próbuje bezskutecznie odwołać Adama Michnika z funkcji redaktora naczelnego dziennika. Tymczasem na scenie politycznej trwa „wojna na górze”, a „Gazeta” udziela wsparcia Tadeuszowi Mazowieckiemu w zbliżających się wyborach prezydenckich. 19 września 1995 – Michnik publikuje wraz z Włodzimierzem Cimoszewiczem artykuł „O prawdę i pojednanie”, w którym pisze o konieczności dialogu ze wszystkimi przedstawicielami polskiego społeczeństwa z czasów PRL-u. Tekst został krytycznie odebrany w niektórych środowiskach dawnej opozycji. W lutym 2001 roku naczelny „Wyborczej” w rozmowie z Agnieszką Kublik i Moniką Olejnik nazwie Czesława Kiszczaka „człowiekiem honoru”. 27 grudnia 2002 – Adam Michnik i Paweł Smoleński publikują tekst „Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika”. Wybucha tzw. afera Rywina. 23 października 2003 – ukazuje się pierwszy numer tabliodowego dziennika „Fakt”, który wkrótce osiąga najwyższy nakład na rynku prasy codziennej. W kwietniu 2006 roku pojawia się opiniotwórczy „Dziennik”, a „Wyborcza” zostaje zmuszona do podjęcia silnej konkurencji cenowej. Półtora roku później na rynek wejdzie „Polska”. Luty 2009 – ze stopki redakcyjnej „Gazety” znika Helena Łuczywo, legenda „Wyborczej” i współtwórczyni jej sukcesów. Zdaniem części środowiska dziennikarskiego również Adam Michnik sprawuje obecnie funkcję redaktora naczelnego w sposób raczej symboliczny. | 07 | Zapisz to, Kisch! – Juliusz Ćwieluch | dziennikarstwo dziennikarstwo | Zapisz to, Kisch! – Juliusz Ćwieluch Skończony stażysta W dziennikarstwie, jak u szewca. Dwa lata sprzątasz, nim wbijesz pierwszy gwoździk. Jak nauczysz się skondensować prosty tekst informacyjny do dwóch zdań, to i reportaż potem napiszesz. | Z Juliuszem Ćwieluchem rozmawiała Agnieszka Wójcińska; fotografia: Jan Brykczyński Kręcą cię „męskie tematy” – armia, porwania, Irak, wyprawa łodzią podwodną? To chyba podświadoma realizacja takiego chłopięcego marzenia – przepłynąć łodzią podwodną, przelecieć samolotem, postrzelać czołgiem. Ale jak zastanawiam się nad doborem swoich tematów, to myślę, że dotyczą raczej sytuacji ekstremalnych, śmierci. Skąd bierzesz pomysły? Z życia. Trzeba się dużo spotykać z ludźmi, gadać z nimi, a później to już samo się kręci. Śmieję się, że mam w głowie maszynkę do przerabiania tego, co mówią, na tematy. Twój tekst „Wdech/wydech/wdech” opowiada o porwaniach. Co cię skłoniło, by sięgnąć po ten temat? Porwania były swego czasu modne. Ostatnio wróciły w wielkim stylu przy okazji sprawy Olewnika. Zajmowała się tym komisja śledcza. Czytałem artykuły na ten temat, ale jakoś mnie to nie zainteresowało. Aż do czasu, gdy przeczytałem tekst o tym, w jakich warunkach był przetrzymywany Olewnik, i zobaczyłem zdjęcie szamba, gdzie go więziono. Wyobraziłem sobie, jaki koszmar przeżył ten człowiek. Wtedy pierwszy raz pomyślałem, żeby zająć się tym tematem, ale od strony psychologii ofiary. Zadałem sobie pytanie: czy gdyby Krzysztof Olewnik przeżył, byłby tym samym człowiekiem? By napisać swój tekst, sam pozwoliłeś się porwać. Mam znajomych, którzy prowadzą firmę zajmującą się szkoleniami z zakresu walki, samoobrony, strzelania snajperskiego. Po porwaniu inżyniera S. w Pakistanie zrobili dla Polskiej Akcji Humanitarnej szkolenie, jak zachować się w miejscu konfliktu zbrojnego. Pojechałem na nie jako obserwator. Wiedziałem, że osoby, które są szkolone, będą przez nich porwane. Ale nie wiedziałem, że ja także. Zrobili to chyba dlatego, że pierwszego dnia szkolenia śmiałem się trochę, że jest nudno. Patrzyłem więc na całą akcję, a po trzech minutach sam miałem na głowie worek. To było dosyć brutalne, powalili nas na ziemię, potem przetrzymywali przez kilka godzin. Gdybyś wiedział, że ciebie też porwą, zdecydowałbyś się na to? Tak. Ostatecznie była to mimo wszystko sytuacja bezpieczna, wiedziałem, że nic mi nie | 08 | grozi. Ale po wszystkim miałem silne uczucie naruszenia mojej godności. Poczułem, że porwanie to doświadczenie bardzo traumatyczne, z którego możesz się nie podnieść. Zacząłem szukać ludzi, którzy byli porwani. W tekście dziękujesz panu M., jednej z takich osób. Jaka była jego historia? Przez tydzień zastanawiał się, czy w ogóle ze mną porozmawiać. Jego porwanie miało miejsce 9 lat temu, ale wciąż nie chciał do tego wracać. Zgodził się dzięki namowom swoich kolegów z Warmińsko-Mazurskiego Stowarzyszenia na rzecz Bezpieczeństwa. Do niektórych bohaterów można dotrzeć tylko przez osoby, którym ufają. To, że ja dałem się porwać na szkoleniu, bardzo nam ułatwiło rozmowę. Czuł, że ja wiem, o co chodzi w jego opowieści, rozumiem go. Miałem rozmawiać jeszcze z jednym człowiekiem, ale okazało się, że tygodniowe porwanie całkowicie go rozwaliło. Wcześniej miał dużą firmę – po tym, jak go uwolniono, rozpadł mu się biznes i małżeństwo, został wrakiem człowieka. Rozmawiałeś z innymi porwanymi? Z jedną osobą przez telefon i była raczej niechętna. Ludzie, którzy przeżyli coś takiego, nie chcą o tym gadać. Rozmawiałem natomiast z policjantami, którzy mieli kontakt z porwanymi bezpośrednio po uwolnieniu i z negocjatorem policyjnym, który rozmawiał z ofiarami, ale także z porywaczami. Dzięki niemu uświadomiłem sobie, że nawet mając „instrukcję obsługi porwania”, taką, jak w moim tekście, ciężko jest kogoś porwać. Wymaga to zerwania wielu hamulców. To jedno z najtrudniejszych przestępstw, nie tylko logistycznie, ale także psychicznie. Jak wyglądały rozmowy z policjantami – mundurowych chyba trudno „otworzyć”? Policjanci są trudni, nie chcą się spotykać, rozmawiać. Ale na przykład wśród wojskowych jest mnóstwo fajnych ludzi, z którymi można mieć dobry kontakt, pożartować, a jak się z nimi napijesz, to w ogóle jest sielanka. Gdy pisałem o łodzi podwodnej, jej załoga z początku patrzyła na mnie i fotografa z dystansem. Ale fotograf opowiedział kawał. Facet złowił złotą rybkę, ale, nie wiedząc o tym, wypuścił ją. Rybka mimo to postanowiła spełnić jego trzy życzenia. Facet poza tym nic nie złapał, zaczął więc narzekać i mówi: czego tu chcieć w życiu, nic, tylko ch…. w dupę, kotwicę w plecy i na dno morza. I tak staliśmy się dla marynarzy swoimi chłopakami. Przy porwaniach najtrudniejszym rozmówcą był negocjator policyjny, któremu musiałem trzymać drzwi od samochodu, żeby mi nie odjechał i jeszcze coś opowiedział. Masz jakieś swoje sposoby na takich rozmówców? Opowiem ci historię. Gdy pracowałem w „Metrze”, zadzwoniłem do Lecha Kaczyńskiego, który wtedy był prezydentem Warszawy. Mówię: dzień dobry panie prezydencie, chciałem pana zapytać o… Nie dał mi skończyć i mówi: nie będę z panem rozmawiać, bo jesteście nierzetelni i niekompetentni. W zeszłym tygodniu dzwonił do mnie ktoś od was, obiecał zautoryzować moje wypowiedzi i tego nie zrobił. I Kaczyński rzucił słuchawką. Wkurzyłem się, zadzwoniłem do niego jeszcze raz i mówię: po pierwsze, niech pan nie rzuca słuchawką, po drugie to nie byłem ja, ja zawsze autoryzuję, zadam panu trzy pytania i za 10 minut zadzwonię, żeby autoryzować. I tak zrobiłem. Był dla mnie bardzo miły. Czyli w tym przypadku trzeba było być bardzo zdecydowanym. Ale są sytuacje, gdy po takiej akcji byłbyś całkowicie spalony. Trzeba to wyczuć. Na pewno rozmówcy lepiej się z tobą rozmawia, gdy coś was łączy. Dlatego warto zapytać go, skąd jest, czym się interesuje, nawiązać z nim nić sympatii. Szkoła „Gazety Wyborczej” uczyła mnie, żeby się nie zaprzyjaźniać z bohaterami. Nie nauczyłem się tego i chyba dobrze. Z wieloma osobami, o których pisałem, mam kontakt do dziś. Dzięki temu zawodowi poznajesz wielu fajnych ludzi, z którymi po prostu masz ochotę się spotkać, pogadać. Długo pracowałeś nad materiałem o porwaniach? Miesiąc. To dla mnie optymalny czas pracy nad tekstem. Jeśli trwa to dłużej, to mam dość tematu. Kiedy nad czymś pracuję, tylko to mam w głowie – gdy piszę o porwaniach, tylko o tym rozmawiam ze znajomymi, do kina chodzę na filmy o tej tematyce, czytam o tym książki. A w krótszym czasie trudno byłoby to zrobić. Na szczęście „Polityka” daje mi taki czas. W innych redakcjach czas bywa problemem? Redakcje wymuszają na dziennikarzach coraz szybszą pracę. Gdy przychodziłem do „Metra”, standardem było pisanie jednego artykułu na dzień, gdy odchodziłem, dobrze widziane było pisanie trzech tekstów dziennie. To absurd. Gazety mają problemy finansowe, coraz mniej ludzi czyta prasę papierową, coraz mniej firm tam się reklamuje. To wpływa na obcinanie składów redakcyjnych, a w efekcie obniża jakość. Niska jakość sprawia, że ludzie czytają mniej prasy. I tak zjadamy własny ogon. Coraz częściej media mają tendencję, by powtarzać informację, która gdzieś się ukazała, nawet dokładnie jej nie sprawdzając. Ostatnio pisałem o quadach. W prasie ukazała się wiadomość, że na quadzie zabiła się czternastolatka. Chciałem się dowiedzieć, jak miała na imię, ale okazało się, że większość gazet przepisała dokładnie ten sam news, w którym informacji o imieniu dziewczynki nie było. Potem to samo powtórzyły telewizje. Żaden autor tekstów, które czytałem, nie pojechał do tej rodziny, nie sprawdził, jak było naprawdę. Trzyzdaniowa notka zaczęła żyć swoim życiem, obrastając w dodatkowe elementy sensacyjne. „Wdech/wydech/wdech” to nie pierwszy twój tekst wcieleniowy. Pracowałeś kiedyś na przykład na kasie w supermarkecie, by potem to opisać. Skąd zamiłowanie do takiej formy reportażu? To akt desperacji. Rzeczywistość jest tak zakłamana, że gdy nie wejdziesz do środka, nigdy się nie dowiesz, jak to wygląda. Do supermarketów chodzą przeróżne kontrole i stwierdzają, że wszystko jest ok. A kiedy w to wejdziesz, okazuje się, że są różne niuanse, o których nikt nie mówi – w mundurkach ludzie tak się pocą, że dostają uczulenia, na kasie czasem każe się im siedzieć po siedem godzin bez przerwy. PR-owcy świetnie nauczyli się bajerować dziennikarzy, wystraszyli pracowników, by nic nie mówili. Dopóki nie wejdziesz w ich buty, nic nie wiesz. A nie chodzi o to, że w dobie reality show, blogów, taki tekst trafia w potrzeby czytelnika, pozwala mu bardziej wyraźnie poczuć to, o czym piszesz? Na pewno skracany jest dystans, który dzieli czytelnika od tematu. Pisze się o rzeczach, o których kiedyś się nie mówiło. Na przykład w reportażu o rannych z Iraku szczegółowo opisywałem ich dolegliwości, korzystając z dokumentacji medycznej i medycznego języka. Kiedyś się tego nie dotykało. Teraz jest przyzwolenie, a nawet żądanie, żeby pokazać wszystko z takimi detalami. Telewizja, Internet to zmieniły. Już nie wystarczy pokazać, że człowiek je. Teraz trzeba mu wsadzić kamerę do zupy. Prasa papierowa za tym podąża. Twój tekst jest napisany w drugiej osobie. Raczej nietypowo. Dlaczego tak? To konsekwencja tego, jaki miałem pomysł na ten reportaż. Chciałem wejść w sytuację osoby porwanej i pomyślałem, żeby opisać całość jako instruktaż, jak się zachować w czasie porwania. Gdy przed szkoleniem moi znajomi opowiadali mi, jak to będzie, myślałem, że nie jest to takie straszne. Potem tego doświadczyłem i pomyślałem, że tak to trzeba ludziom powiedzieć. Żeby byli w stanie sobie wyobrazić, na czym polega koszmar porwania. Ten materiał to dobry przykład na to, jak ostatnio lubię pisać. Staram się nie cytować ludzi. Uważam, że to rozbija tekst. A nie ubarwia, dodaje „mięsa”? Też tak kiedyś myślałem. Dużo i chętnie cytowałem. A teraz wolę opowiadać, co robili, myśleli. Zaczęło denerwować mnie, że w przypadku cytatu trzeba trzymać się literalnie tego, co ktoś powiedział, bo do tego zobowiązuje nas prawo prasowe. Czasem myślę: „gdyby bohater powiedział coś Hrabalem”. Ale on mówi Kowalskim, bo jest Kowalskim. A gdy sam to opisuję, zaczyna się zupełnie inna opowieść, która ma swoją płynność. Ludzie mają coraz mniej czasu. Teksty muszą być mocne, żeby chcieli je przeczytać. Są jeszcze inne rzeczy w tym zawodzie, które twoim zdaniem należy robić inaczej, niż ci się to kiedyś wydawało? Na początku kompletnie nie umiałem pisać. Redaktorzy nie chcieli czytać moich tekstów. Miałem styl barokowy, dawałem mnóstwo ozdobników. Po miesiącu pracy wyrzucili mnie z kieleckiej „Gazety Wyborczej”, mówiąc, że nie rokuję. Ale, jako że byłem bezrobotnym absolwentem filmoznawstwa, wciąż do tej gazety przychodziłem. I z czasem zaczęli mi puszczać jakieś teksty. Ale wciąż powtarzam, że jestem na początku swojej drogi. Osiem lat w zawodzie. Można powiedzieć, że skończyłem staż. Czyli zawód dla wytrwałych? Jak u szewca – dwa lata sprzątasz, nim wbijesz pierwszy gwoździk. Na początku pisałem o kulturze, ale też o dziurach w chodniku. Najtrudniejszy tekst, jaki pisałem, to dwuzdaniowa informacja o wypadku. Pracowałem nad tym cały dzień i cały czas wychodziło mi sześć, dziesięć zdań. Wtedy zrozumiałem, że jak nauczysz się oddać taką informację w dwóch zdaniach tak, żeby ludzie to zrozumieli, to i reportaż później napiszesz. Ważne było, że miałem pasję, chciałem się uczyć i uczyłem się. W tym zawodzie to podstawa – pasja do rozmawiania z ludźmi, jeżdżenia, do tego, żeby cię wyrzucali albo poili wódką. Gdy jej nie masz, nigdy ci się nie uda. Co nie znaczy, że to jest superzawód, który każdemu polecam. Potrafi być dołujący, męczący, strasznie obciążający psychikę. Juliusz Ćwieluch, rocznik 1975. Urodzony w Starachowicach. Zawód nigdy niewykonywany – filmoznawca, zawód przypadkowo nabyty – dziennikarz. W 2000 roku trafił do kieleckiego oddziału „Gazety Wyborczej”, gdzie występował w charakterze jednoosobowego działu kultury. Od 2003 pracuje w Warszawie. Najpierw w bezpłatnym dzienniku „Metro”. Od początku 2005 roku w „Przekroju”. W grudniu 2007 przeszedł do swojej wymarzonej redakcji – „Polityki”. Co czyta Juliusz Ćwieluch: Nie mam jednej ulubionej książki ani pisarza. U Hrabala cenię lekkość. Anthony Beevor imponuje pisaniem o historii nie mniej pasjonująco, niż Le Carre ją wymyśla. Hanna Krall imponuje warsztatem, Joseph Heller uniwersalnością spostrzeżeń, a Kurt Vonnegut pokręconym myśleniem. Jak na byłego filmoznawcę przystało, trzeba by jeszcze dopisać parę filmów, a wszystko przy dźwiękach Joy Division. Słowem chaos kontrolowany. | 09 | Foto kopyto Ostatnie lata przynoszą triumf dokumentu fotograficznego. W galeriach, albumach, a nawet w cotygodniowych dodatkach do prasy codziennej oglądamy go w zdecydowanie dużych ilościach. Skąd to powodzenie? | Andrzej Zygmuntowicz Nasza klasa rozbierana Do niedawna słowo „ekshibicjonista” kojarzyło się głównie z jegomościem w szarym płaszczu, który w najmniej spodziewanym momencie prezentował swoje „walory” przerażonym niewiastom. Rozbierało się niewielu, a ich uliczne występy traktowano raczej jako przejaw zaburzeń psychicznych. Wszystko się zmieniło, kiedy w ręce ekshibicjonistów trafiło nowe, niezwykle przydatne narzędzie – portal społecznościowy Nasza-klasa.pl. | Joanna Sawicka Zaczęło się dość niewinnie, gdy pewien student z Wrocławia wymyślił stronę internetową, dzięki której każdy mógł odnaleźć dawno niewidzianych przyjaciół ze szkolnych lat. Nasza-klasa.pl pojawiła się w sieci w listopadzie 2006 roku i nagle miliony rodaków ogarnął szał wspomnień. Turecki sweterek w serek Każdy chciał wiedzieć, jak potoczyły się losy jego znajomych ze studiów, liceum, podstawówki, zerówki, przedszkola, kursu prawa jazdy czy kolonijnego wyjaz- | 10 | du dzieci pracowników zakładu energetycznego z połowy lat 70. By przystąpić do wielkich poszukiwań, należało najpierw stworzyć własny profil. Ponieważ w sieci buszuje nie tylko przystojny kolega z liceum, lecz także nielubiana Jolka z VIc, dobór zdjęć wydaje się sprawą kluczową. Fotografia w tureckim swetrze wykończona w tzw. „serek”, popełniona w czasie pielenia buraków, z pewnością wpłynie negatywnie na nasz wizerunek. Pierwszeństwo mają więc zdjęcia z ostatnich wakacji „pod palmą” albo zrobione w przydomowym ogrodzie (nowy samochód oczywiście znalazł się w kadrze przypadkiem). Z rodziną niekoniecznie na zdjęciu Młodsi użytkownicy (ciekawe, jakich „starych” znajomych szuka w Internecie 9-latek...) stanęli przed poważnym problemem. Nie mogąc pochwalić się ani rodziną (w tym wieku zdjęcie z mamą to szczyt obciachu), ani drogim samochodem czy nietuzinkowym miejscem pracy, postanowili pokazać światu artystyczną część swojej natury i zaprezentować się (a może tylko swoje ciało) na sto jeden sposobów. Niestety, u niektórych użytkowników potrzeba autokreacji jest na tyle silna, że galerię na „nk” traktują w kategorii wydarzenia artystycznego, niestrudzenie dodając mnóstwo absurdalnych fotografii. „Dziunia” to podstawa Z tego sposobu pokazania własnego „ja” korzystają głównie przedstawicielki płci pięknej, ale i to nie jest regułą. W większości przypadków tzw. „dziunia”, czyli nasza miłośniczka mody odpustowej, staje przed lustrem i uwiecznia „się”, kierując obiektyw w stronę tafli szkła. Niestety, w 9 na 10 przypadków zapomina (albo nie ma w ogóle pojęcia) o tym, że wcześniej należałoby wyłączyć lampę błyskową. Skutkiem tego na zdjęciu pojawia się również łuna, która zasłania oblicze fotografującej się „dziuni”. Zdjęcie ma również inną, istotną wadę – nie widać na nim bogato zdobionych paznokci, bo jedną z rąk przysłania aparat, a druga najczęściej wygięta jest w jakiejś „kokieteryjnej” pozie. Szkoda, bo taka ilość zatopionych w żelu/akrylu ozdób budzi skojarzenia z prawdziwym dziełem sztuki, np. mozaiką w bazylice San Vitale w Rawennie. A większość aparatów wyposażona jest przecież w samowyzwalacz, który pomógłby takich problemów uniknąć. Zrób się na bóstwo Od publicznego obnażania się nie stronią także mężczyźni, najczęściej dobrzy znajomi „dziuń”, dlatego pomysły na zdjęcia mają bardzo podobne, co wcale nie musi oznaczać, że mało interesujące. Część użytkowników płci brzydkiej korzysta z tzw. stylizacji antycznej – czyli pozuje jako grecki bóg, dyskobol z rzeźby Myrona czy atleta greckich igrzysk. Pomysł prawie doskonały, niestety, czasem na drugim planie znajduje się coś, co może zniweczyć efekt „zrobienia się na bóstwo” – np. zielona pluszowa żaba, wysypująca się z szafy bielizna (miejmy nadzieję, że czysta) czy plakat z Backstreet Boys... Klasyka na tle staroci Mniej odważni wybrali inną formę ekshibicjonizmu – czyli „rozbieractwo” ideologiczne, które, dzięki odpowiedniemu doborowi fotografowanych obiektów, odsłoni prawdę o bogatej psychice użytkownika Naszej-klasy. Dzięki temu można zamanifestować prawie wszystko – miłość do podróży i zabytków (damska ręka na kamiennym przyrodzeniu rzeźby czy fotomontaż: dziunia na tle Wielkiego Muru w Chinach), nagłą zmianę orientacji seksualnej (pozowane orgie podczas szkolnych wycieczek w gimnazjum) czy skrywany do tej pory patriotyzm (zdjęcie z tajnej operacji wojskowej w Iraku albo Afganistanie). W tym momencie pojawia się pytanie „Co autor miał na myśli?”. Chyba niewiele, bo trudno podejrzewać nastolatkę, która fotografuje się wewnątrz pieca krematoryjnego, o skomplikowane (czyt. jakiekolwiek) procesy intelektualne. Dokument jest metodą na przybliżenie, często w lekkostrawnej formie, wielu współczesnych zagadnień, które co i rusz wypływają na wierzch życia społecznego, a są mało znane lub nie całkiem akceptowane. Dzięki pokazaniu ich na zdjęciach jest szansa na poznanie, czy choćby przyjęcie do wiadomości ich istnienia, a w konsekwencji tolerowanie, a może nawet zaakceptowanie. Realizacje dokumentalne uświadamiają też skalę niektórych zjawisk społecznych i przypominają sprawy, zdawałoby się, znane, ale odsuniętych gdzieś na bok, mimo że uważane są za istotne. Fascynacja dokumentem pojawia się na całym świecie. U nas także, o czym świadczy kilka głośnych wystaw, jak „Nowi dokumentaliści” w warszawskim CSW, „Teraz Polska” na Miesiącu Fotografii w Krakowie, czy zeszłoroczna prezentacja „Efekt czerwonych oczu” w CSW. Niemal na stałe gości na łamach dodatków do „Gazety Wyborczej” – w „Wysokich Obcasach” i „Dużym Formacie” oraz na wszelkich festiwalach i wielu konkursach fotografii. Nawet na ostatnim World Press Photo nagradzano klasyczne dokumenty chętniej niż reportaże. Za popularyzowanie nowych zjawisk chwała autorom zdjęć, kuratorom wystaw, edytorom w czasopismach i wydawcom albumów. Jednak, przyglądając się bliżej dominującej tendencji fotograficznej, szczególnie, gdy jest okazja zapoznania się z większą ilością takich realizacji, rzuca się w oczy ich nieprawdopodobne podobieństwo. Nie ma znaczenia temat, choć często jest on z punktu widzenia życia społecznego bardzo ważny. Niemal wszystkie dokumenty robione są na jedno kopyto, niezależnie od tego, o czym opowiadają, kto je robił i w jakim punkcie kuli ziemskiej powstały. Zaskakujące, że są najprostszą formą fotografii, a ich kompozycja i sposób realizacji stanowią powtórzenie kanonicznego modelu najbardziej tradycyjnego ujmowania postaci w kadrze, wprowadzonego u zarania fotografii. Z tym że te pomysły z pierwszej połowy XIX wieku warunkowane były poważnymi ograniczeniami technicznymi, zdjęcia były statyczne, bo ich bohaterowie musieli opierać się o specjalne podpórki, by nie poruszyć się w trakcie wielosekundowego czasu naświetlania szklanego negatywu. I choć od dawna nie istnieją te kłopotliwe ograniczenia, to pomysł na kadr pozostaje taki, jak przy pierwszych fotografiach ślubnych, komunijnych oraz wzorowanych na nich zdjęciach rodzinnych, wykonywanych masowo w XIX-wiecznych zakładach rzemieślniczych: bohaterowie stoją w centrum kadru i wpatrują się w obiektyw aparatu, jedynie niepokorne dzieciaki czasem łamią niezmienialną konwencję. Wydawałoby się że w ciągu 170 lat istnienia fotografii tak wiele zmieniło się w technice, kulturze i życiu społecznym, że wszystko powinno być trochę inne niż dawniej, a jednak standardowy kanon fotograficzny nie uległ żadnym przemianom. Jak bohaterowie pierwszych fotografii stanęli sztywno w centrum kadru, tak i ich późne praprawnuki dalej tam stoją, nie mogąc wyrwać się z tego zaczarowanego miejsca. Może rzeczywiście nie da się przełamać tej prostej i łatwo wpadającej w oko konwencji? Od czasu, gdy tzw. zwykli ludzie mogą pozwolić sobie na zakup aparatu fotograficznego, także i ich fotografia, szczególnie wakacyjna, jest realizowana według tego pierwotnego pomysłu. Pewnie dlatego, że ta klasycznie centralna kompozycja zdjęć dokumentalnych pozwala każdemu odbiorcy na łatwostrawne konsumowanie treści obrazu, a więc i jego zrozumienie. Ale czy ta opatrzona od 170 lat forma sprzyja zapamiętaniu kolejnych ważnych tematów? Czy powtarzając najpopularniejszą i na dodatek masowo realizowaną konwencję fotograficzną autorzy dzisiejszych dokumentów czynią swoje zdjęcia ciekawymi, przyciągającymi uwagę? Gdy bohaterami zdjęć są znani ludzie albo dziwacy i odmieńcy, na tyle zwracają uwagę widzów, że często nie zauważa się banalności kadru. Ale gdy opowiada się o najrozmaitszych nieznanych postaciach ciągle w ten sam sposób, zlewają się oni w jeden zbiór, w którym trudno odróżnić psychopatów od psychologów, gejów i birbantów od zacnych ojców rodzin, polityków od ich wyborców, a sprzątaczki od księżniczek. Ale też ta jedna wspólna konwencja jest najbardziej demokratyczną formą opowiadania o ludzkim zbiorze z całym bogactwem jego niebywałej różnorodności. Przez prosty zabieg kompozycyjny wszyscy stają się sobie równi. Może więc właśnie dzięki fotografii dokumentalnej o nieco nudnej i powtarzalnej konwencji udaje się zapisać piękną, choć zupełnie nierealną ideę równości wszystkich bardzo różnych ludzi? fotografia | Kolumna Zygmunta Przedruk zdjęć ma charakter edukacyjny Wszystkie zdjęcia przedrukowane za stroną www.naszaklasa.blox.pl Antyfoto | fotografia Paul Mobley - American Farmer - JULES MARCHESSEAULT, cattle, Dillon, Montana Michael Wolf - 100x100 - 31 Ghada Khunji - America #20 Kicz oceniany dobrze Eksplozji obrazków na Naszejklasie powstrzymać się nie da, bo nawet sam portal zachęca użytkowników to tego odpustowego sposobu robienia zdjęć. Ostatnimi czasy wprowadzono możliwość oceniania fotografii, co z pewnością oszczędzi trochę czasu osobom komentujących, które za każdym razem musiały wprowadzić z klawiatury ciąg znaków w stylu: „KofFFaniE sweEt focia <3 ściskam MisIU pozdRówKI! ;* :)”. Jeśli owa fotograficzna degradacja będzie postępować w równie szalonym tempie, potrzebna będzie kolejna zmiana, tym razem nazwy całego portalu – z Nasza-klasa.pl na Żalmi-was.pl. Szkoda, bo kiedyś tego typu strona rzeczywiście była niektórym bardzo przydatna. Rineke Dijkstra - Jalta, Ukraine, 30.07.1993 Martin Schoeller - Female Bodybuilders Tomm Brown - Men at Home - Joey in his bedroom, Wilton Manors, Florida | 11 | Akademia fotoreportażu Akademia fotoreportażu fotografie: Anna Matlak i Miłosz Panek | 12 | Dziedziniec Zdjęcia powstały podczas warsztatów z fotoreportażu pod kierunkiem Anny Musiałówny i Andrzeja Zygmuntowicza, organizowanych przez Fundację na rzecz Rozwoju Szkolnictwa Dziennikarskiego. Jesienią rusza pięciomiesięczna Akademia Fotoreportażu. Więcej informacji i zapisy: www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl | 13 | PR | W praktyce Polska czasów Gomułki w obiektywie Holendra Bez profesjonalnych działań PR-owskich trudno obecnie wypromować sztukę teatralną czy wystawę muzealną, jednak nadal większość instytucji kultury nie prowadzi działań w tym zakresie Urodził się w 1933 r. we wschodnioazjatyckiej części ówczesnego Królestwa Niderlandów, znanej dziś jako Indonezja. Podczas drugiej wojny światowej spędził kilka lat w japońskim obozie jenieckim na Jawie. W 1950 r., kiedy miał 16 lat, jego rodzina na stałe osiedliła się w Holandii. W 1960 r. zrezygnował ze studiów inżynierskich na rzecz kariery fotografa. Al. Jerozolimskie 1963 / 2007 sklep z artykułami kościelnymi 1963 / 2007 Pałac Łazienkowy idealnie namalowany 1963 / 2007 | Aleksandra Solarska Pierwsze dobrze odebrane przez krytykę fotografie Petera Schumachera to plon jego podróży po Turcji i Polsce lat sześćdziesiątych. Do kraju nad Wisłą przyjechał w odwiedziny do przyjaciela (dziś profesora UJ, specjalisty od języków wschodnich). Dopiero tutaj, regulując ostrość swojej Leiki, dostrzegł nazwę Oświęcim i zorientował się, że miejsce to leży w Polsce. Trudno się dziwić takiemu brakowi wiedzy. Informacje o wojnie w Europie Schumacher mógł czerpać jedynie z doniesień, jakie raczej rzadko trafiały do dalekiego japońskiego obozu jenieckiego. Zdjęcia Polski publikowane w krajowej prasie w czasach komunistycznych były zgodne z ówczesną ideologią. Zazwyczaj bardzo oficjalne, charakteryzowały się graficznymi cieniami, a ukazywały piękną naturę lub pompatyczną i monumentalną architekturę socjalistyczną. Schumacher unikał takich fotografii. Zwiedzając Polskę, próbował utrwalić niepowtarzalny obraz życia Polaków. O swoich wzorcach mówi: „Podziwiałem prace francuskiego fotografa Henriego CartierBressona, który zawsze korzystał z aparatu Leica i nigdy nie używał teleobiektywu”. Dlatego na niepozowanych zdjęciach z warszawskiego Nowego Miasta możemy zauważyć sprzedawców używanych książek i plakat informujący o premierze „Romea i Julii” w Teatrze Polskim. Przy Barbakanie natomiast malarzy proponujących kobiece portrety à la Modigliani, a na murach anonse o koncercie Dalidy. Widać, że fotograf wyczekuje momentu, kiedy ludzie sami uformują właściwą kompozycję na uprzednio ułożonym w myślach tle. Tylko fotografie z Zakopanego charakteryzuje większa beztroska. Po powrocie do Holandii galerie | 14 | w Amsterdamie, Lejdzie i Gent współzawodniczyły o możliwość wystawienia prac Schumachera. Wystawy osiągnęły wielki sukces, a już w 1963 r. World Press Photo w Hadze nagrodziło dwie fotografie Holendra, których tematem była Polska. W 1962 r. Schumacher, w odpowiedzi na potrzeby rynku, zaczął dołączać do swoich prac krótkie historie. W 1964 roku został etatowym fotografem oddziału amerykańskiej agencji United Press International w Hadze. Niedługo później, gdy przeniósł się do newsroomu radia Nederland Wereldomroep w Hilversum, jego wiodącą pasją stało się pisanie. Po krótkiej karierze współedytora, komentatora i reportera w lokalnej holenderskiej stacji VARA Schumacher rozpoczął w tej stacji, jak również w holenderskim wydawnictwie prasowym GPD, pracę korespondenta w Dżakarcie (Indonezja). Wydalony z Indonezji w 1972 r. za rządów wojskowego dyktatora Suharto, przeprowadził się do Hongkongu, by dla holenderskiego radia i tygodnika „Vrij Nederland” odsłaniać świat Dalekiego Wschodu. Podróżował też po takich krajach, jak Papua-Nowa Gwinea, Kambodża, Tajlandia, Laos, Chiny, Filipiny, Timor Wschodni i Australia. Spotkania z mieszkańcami tych krajów zaowocowały wieloma reportażami, które Schumacher ilustrował własnymi fotografiami. Po latach spędzonych na Dalekim Wschodzie powrócił do Królestwa Niderlandów, by pracować jako zasłużony reporter w najbardziej znanej holenderskiej gazecie „NRC Handelsblad”. Gazeta ta wykupiła prace Schumachera z Azji do swojego archiwum fotograficznego. W 1993 r., po osiemnastu latach kariery dziennikarza i fotoreportera, Schumacher przeszedł na emeryturę i zajął się pisaniem książek. Napisał m.in. „Momenty wyzdrowienia: Indonezyjskie doświadcze- nia”, „Droga do kraju: Holendrzy, którzy odmówili służby wojskowej w czasie drugiej wojny światowej”. Dla Polaków najciekawszą pozycją jest jednak „Polska 1963. A photo journey”. Ten luksusowy album składa się ze zdjęć wykonanych latem 1963 r. w ówczesnej Polsce, a tylko mała ich część była wcześniej wystawiana i publikowana. Ciekawa jest nie tylko treść albumu, ale i historia powstania tej publikacji. Ważną rolę w tej historii odegrał mieszkaniec Hoofddorp, znający Polskę i Polaków przedsiębiorca Jos van der Woensel. Przyczyną jego częstych wizyt w Polsce było przedsiębiorstwo transportu powietrznego „Zygene”, którego był właścicielem. W końcu je sprzedał, ale jego pragnienie, by wzbudzić na Zachodzie większe zainteresowanie krajem nad Wisłą nie wygasło. Któregoś dnia przez Holenderski Instytut Dokumentacji dotarł do niego dziennikarz Peter Schumacher, zbierający informacje do książki o drugiej wojnie światowej. Jako że obaj uwielbiają konwersacje, ich rozmowa zeszła wkrótce na temat podróży. W konsekwencji powstał plan wydania zdjęć z podróży Schumachera po Polsce. Emerytowany fotograf wziął się za wydobywanie starych fotografii ze skrzyni na strychu, a były przedsiębiorca sprawdzał w księgarniach i w Internecie, czy natrafi na książki o podobnym profilu. Kiedy okazało się, że na rynku brakuje tego rodzaju pozycji, córka van der Woensela, projektantka Ayesha, stworzyła szatę graficzną planowanej publikacji. Przedmowa została napisana przez Andrzeja Zaborskiego, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, tego samego, który towarzyszył Schumacherowi w pierwszej podróży po Polsce. Zalicza się on do entuzjastów tej publikacji – uważa, że jego rodacy nie powinni zapomnieć, jak żyli. ul. Kanoniczna 1963 / 2007 | Paweł Łysakiewicz Ogłuszający huk wystrzałów i detonacji przerywają komendy wykrzykiwane w różnych językach. Młodzi powstańcy z biało-czerwonymi opaskami zaciekle atakują niemieckie pozycje, po obu stronach pada coraz więcej rannych i zabitych. Pomiędzy walczącymi biegają młodzi ludzie z aparatami i zawzięcie fotografują przebieg walk. Powstanie warszawskie? Tak, ale 64 lata później. Inscenizacje bitew i potyczek, parady historycznych pojazdów i koncerty to nowe sposoby przyciągnięcia publiczności. W inscenizacji Mokotów’44, zorganizowanej w Warszawie w 2008 roku, wzięło udział kilkuset zapaleńców z całej Europy, którzy odegrali sceny walk z Mokotowa w 1944 r. Podczas imprezy trwała gra miejska „Twoja klisza z Powstania”, zorganizowana przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Jej uczestnicy mieli za zadanie dokumentować powstańcze życie, którego odtworzeniem zajęli się zatrudnieni w tym celu aktorzy. Najlepsze zdjęcia zostały nagrodzone w konkursie. Inny przykład: premiera „Upiora w Operze” w teatrze Roma. Fragmenty spektaklu wystawiano w czasie otwarcia pierwszej linii warszawskiego metra pod koniec zeszłego roku, a aktorzy odgrywający główne role pojawili się nawet w roli kucharzy na konferencji prasowej w hotelu „Jan III Sobieski”, na której ogłoszono wejście do sprzedaży płyty z muzyką ze spektaklu. Efekt? Bilety na spektakl trzeba kupować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, a płyta z muzyką z „Upiora...” zdobyła w ciągu trzech miesięcy podwójną platynę. Zdaniem Krystyny Lewenfisz-Kuleszy, kierownika działu PR Teatru Roma, często świetne sztuki, zdobywające wiele nagród, spadają z afisza, bo ludzie o nich nie wiedzą. – Każde wydarzenie teatralne wymaga innego podejścia. Innego spojrzenia. Indywidualnego traktowania i promowania. A wiadomo, że bez odpowiedniej promocji nie istnieje się na żadnym rynku. Również na rynku sztuki – opowiada Kulesza. PR w sponsora przed teatrem im. J.Słowackiego 1963 / 2007 Kulturalny PR tot. Michał Kulisiewicz/Teatr Roma Perły z lamusa: Karl Blossfeldt | fotografia Na inny aspekt zwraca uwagę Natalia Osica z agencji Lighthouse Consultants: PR jest bardzo ważnym elementem pozyskiwania powiedniego publicity wydarzenia, lokujemy się na pozycji żebraka proszącego o wsparcie, nie oferując sponsorom nic w zamian. PR umożliwia rozmawianie ze sponsorami językiem ich korzyści, a to jest klucz do sukcesu – uważa Wróbel. Zdaniem Zdzisława Pietrasika, kierownika działu kultury tygodnika „Polityka”, specjaliści od komunikacji są potrzebni w kulturze z jeszcze jednego powodu: – Dzięki nim wiem wszystko o wydarzeniach kulturalnych, które promują. Widzę też coraz intensywniejsze tworzenie przez nich więzi pomiędzy „dystrybutorem” sztuki a przyszłymi krytykami. Pietrasik zwraca jednak uwagę na negatywne aspekty działań PRowców. – Czasami są zbyt nachalni i próbują wywierać zbyt duży wpływ na dziennikarzy – uważa. Kultura bez PR? Upiór w operze” konferencja prasowa w Hotelu Jan III Sobieski 13 listopada 2008 roku. sponsorów. – Im lepiej dana organizacja kulturalna promuje swoje projekty, tym chętniej firmy inwestują w jej działania, bo mają pewność, że ich wkład nie zostanie pominięty w relacjach medialnych – tłumaczy. Dodaje, że sponsorom bardzo zależy na tym, aby budować swój wizerunek w oparciu o współpracę z instytucjami kultury, a gdy mają do wyboru kilka instytucji, chętniej zdecydują się na te, które się dobrze promują. Podobnego zdania jest Mariusz Wróbel, dyrektor Bytomskiego Centrum Kultury. Jego zdaniem PR ma kluczowe znaczenie dla pozyskiwania sponsorów. – Bez profesjonalnego komunikowania trudno o pozyskanie sponsorów. Jeżeli nie można sponsorowi zapewnić od- Jednak zdaniem Krystyny Lewenfisz-Kuleszy zatrudnianie profesjonalnych PR-owców w instytucjach kulturalnych, a zwłaszcza w teatrach, jest nadal niepopularne. Ich dyrektorzy często uważają, że to poniesie za sobą ogromne koszty, co nie jest wcale prawdą. – W PR liczy się pomysł. Skuteczność nie zawsze musi kosztować miliony – dodaje. Świetnym tego przykładem jest promocja „Cienia wiatru” Carla Rouiz Zafona przez wydawnictwo Muza SA. Komunikat prasowy dotyczący książki został rozesłany do dziennikarzy w postaci rulonu obwiązanego kawałkiem nadpalonego sznurka, do którego przywiązano pudełko hiszpańskich zapałek, nawiązując tym samym do fabuły książki. Innym niedrogim a oryginalnym pomysłem na promowanie instytucji są gry miejskie organizowane przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego. Zeszłoroczna gra polegała na podążaniu po warszawskiej Starówce śladami znanego aktora Andrzeja Łapickiego. Uczestnicy mieli za zadanie wyszukiwać kolejne punkty kontrolne oraz rozwiązywać otrzymane tam zagadki. Co zatem powodowało, że dotychczas instytucje kulturalnie nie korzystały z pomocy PR-owców? Mariusz Wróbel wymienia przyczyny jednym tchem: Nieprofesjonalizm, etatyzm, samozadowolenie i lekceważenie swoich klientów (czasami do dziś określanych mianem „petentów”). Podobnego zdania jest Urszula Podraza z agencji Wenecja PR: – Bardzo często kultura wysoka traktowana jest jako coś odległego, „nie dla zwykłego człowieka”, trudnego w odbiorze. Do utrwalania tego stereotypu przyczyniali się sami pracownicy kultury, oburzający się na wszelkie próby prezentacji istoty swojej działalności w sposób nowoczesny, trafiający do szerokiej grupy odbiorców. Są jednak i pozytywne głosy. Zdaniem Zdzisława Pietrasika PR w kulturze ma się coraz lepiej. – Jako kierownik działu kultury nieustannie mam do czynienia z PR-owcami kultury. Wzrost ich liczby jest oczywisty, rośnie również jakość ich pracy i coraz częściej są naprawdę kompetentnymi osobami po dobrych studiach – uważa. Urszula Podraza od lat bada problematykę obecności PR-u w kulturze. Jedno z przeprowadzonych przez nią badań dotyczyło obecności rzeczników prasowych lub innych osób odpowiedzialnych za kontakty z mediami w instytucjach kulturalnych. Badania prowadziła w instytucjach zarządzanych przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, samorząd wojewódzki oraz samorząd gminny w województwach lubelskim, małopolskim i mazowieckim. Wybór województw nie był przypadkowy. – Mazowieckie posiada najbogatszą ofertę kulturalną, małopolskie od lat jest uważane za polską stolicę kultury, lubelskie natomiast – w przeciwieństwie do poprzednich województw – nie posiada tak bogatej oferty. Wyniki badania nie zaskakują. W województwie mazowieckim działa łącznie 78 instytucji, w 13 z nich pracuje rzecznik prasowy, a w 39 osoba odpowiadająca za kontakt z mediami. W małopolskim na 55 instytucji, zaledwie 3 zatrudniają rzecznika a 19 inną osobę odpowiadającą za kontakty z mediami. W tym zestawieniu najgorzej wypada województwo lubelskie, w którego 18 instytucjach nie działa żaden rzecznik, ale 10 osób odpowiada za kontakty z mediami. Czy zatem kultura jest w staniej funkcjonować bez PR-u? Wróbel nie pozostawia złudzeń: – Jest w stanie funkcjonować bez PRu. Kultura to proces, który dzieje się ciągle. Dodaje, że jednak obecnie komunikacja jest coraz bardziej nieodłączna. – Bez PR-u dziedziny kultury stają się niszowe lub w ogóle nierozpoznawalne. Ale nieistnienie w świadomości społecznej nie oznacza nieistnienia w ogóle – podsumowuje. reklama wydawca.com.pl portal rynku wydawniczego schody na plażę przy Wiśle 1963 / 2007 | 15 | To PRoste / Case study | PR PR | W PRaktyce PR branży motoryzacyjnej Motoryzacja wywołuje duże emocje i pasjonuje w mniejszym lub większym stopniu chyba wszystkich. Dodatki jej poświęcone znajdziemy nie tylko w „Logo”, „Playboyu” czy nawet „Elle”, ale i w magazynach dla rodziców. Nie wspominając o bardzo wielu mediach tylko motoryzacji dedykowanych. Jak wygląda praca dla klientów z branży motoryzacyjnej? Czy praca ta wymaga specjalistycznego wykształcenia? Na pytania odpowiada Gabriela Piekarniak, Senior Account Manager w dziale korporacyjnym Euro RSCG Sensors, odpowiedzialna za realizacje projektów branży motoryzacyjnej. Czy praca w dziale PR obsługującym firmy motoryzacyjne różni się od tej dla innych klientów? Nie ma szczególnych różnic na poziomie pracy nad strategią komunikacji, obsługi klienta, wyboru narzędzi komunikacji czy też zasad współpracy z mediami. Jednak pewne elementy się różną i to one definiują charakter tej pracy. Często wymaga większej elastyczności niż w przypadku klientów funkcjonujących w innych segmentach rynku, a to za sprawą bardzo szerokiej obecności różnych wątków motoryzacyjnych i około motoryzacyjnych. Myślę, że obecnie trudno jest znaleźć gazetę, stację radiową czy TV w Polsce, które nie miałyby dodatku motoryzacyjnego – niezależnie od ich profilu. Dlatego pracując dla tej branży, musimy nieustannie szukać kontekstów atrakcyjnych dla mediów bardzo różniących się od siebie. Co jest szczególnie atrakcyjnego w obszarze media relations? Z dziennikarzami pracuje się inaczej niż w przypadku innych branż. To chyba jedyny znany mi segment rynku, gdzie piarowcy są tak bardzo potrzebni dziennikarzom. Chcąc być wiarygodnymi, muszą testować samochody, uczestniczyć w jazdach próbnych, dostawać szczegółowe specyfikacje. Bardzo często potrzebują też komentarzy ‑ nie tylko od instytucji czy osób opiniotwórczych, ale i przedstawicieli producentów samochodowych. Uważam to za rzadki przykład doskonalej współpracy między dziennikarzami a piarowcami. Pomaga w tym również fakt, że dziennikarze motoryzacyjni są bardzo często pasjonatami, specjalistami w swojej dziedzinie, bo przez wiele lat zajmują się tą branżą. Dobrze znają piarowców, spotykają ich na targach motoryzacyjnych, premierach, konferencjach. Wspólna pasja (a motoryzację można pokochać) jest doskonałym punktem wyjścia do wzajemnego | 16 | Wyborczy PR Kampanie zachęcające do udziału w wyborach mają wyraźny wpływ na decyzje osób uprawnionych do głosowania. Podnoszą frekwencję wyborczą od kilku do kilkunastu procent. | Magdalena Grzymkowska Spadająca od 1989 roku frekwencja wyborcza była jednym z głównych powodów powstania koalicji społecznej, zrzeszającej ponad 150 organizacji, pod nazwą 21pazdziernika.pl. Kampania społeczna „Zmień kraj. Idź na wybory”, zorganizowana przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi, była jedną z jej inicjatyw. Okazała się sukcesem, dlatego przed zbliżającymi się eurowyborami powstanie inicjatywa 7czerwca.pl. Grunt to strategia zrozumienia, a w konsekwencji sprawnej odpowiedzi na pojawiające się potrzeby. Czy praca dla firmy motoryzacyjnej wymaga specjalistycznej wiedzy? To trudne pytanie. Myślę, że w przypadku każdego klienta, obszaru, którym się zajmujemy, jest to koniecznością. Inaczej nie ma szansy, abyśmy byli wiarygodni dla dziennikarzy, żeby postrzegali nas jako pomocne w ich pracy źródło informacji. Dodatkowo, nie posiadając wiedzy z tego obszaru, nie będziemy najzwyczajniej w świecie efektywni, skuteczni. Bo cóż możemy zaproponować, jaki tekst przygotować lub jak zainteresować danego dziennikarza, jeśli nie będziemy orientować się w temacie? Specjalistyczna wiedza jest potrzebna, ale niekoniecznie poparta odpowiednim dyplomem. Gabriela Piekarniak Senior Account Manager w Euro RSCG Sensors Jeśli macie pytania, piszcie: [email protected] Patronat merytoryczny: Podstawowym założeniem kampanii było przekonanie, że przekaz nie powinien uderzać w patriotyczne tony hasłami typu „pójdź, zagłosuj, bo taki jest twój obywatelski obowiązek”, lecz musi odwoływać się do rzeczywistych dylematów młodych ludzi. Zdecydowano oprzeć główny przekaz na przeciwstawieniu się ich poczuciu bezsilności i pokazaniu, że są w stanie coś zmienić swoją aktywną postawą. Jej twórcy postawili na prosty i zrozumiały język. Na podstawie przeprowadzonych badań sformułowano kilka zasad, którymi kierowano się w czasie kampanii. Jedną z nich był fakt, że młodzi nie chcą być manipulowani. Olbrzymi odzew Swoje poparcie dla działań koalicji zgłosiło prawie 300 instytucji non-profit, mediów lokalnych, portali internetowych, szkół oraz innych instytucji i nieformalnych grup. – Byliśmy skoncentrowani na zadaniach centralnych, takich jak kreacja w mediach i ogólny scenariusz akcji, natomiast poszczególne organizacje nadawały tej kampanii lokalną specyfikę – opowiada Jakub Giedrojć, specjalista ds. public relations z PPKP Lewiatan, zajmujący się koordynacją kampanii. W działania profrekwencyjne zaangażowała się część uczestników akcji „Masz głos, masz wybór”, prowadzonej przez Fundację im. Stefana Batorego i Szkołę Liderów od wyborów samorządowych w roku 2006. Organizacje pozarządowe wchodzące w skład koalicji otrzymały materiały promocyjne w postaci plakatów, naklejek i znaczków. Materiały te wraz instrukcją „Jak głosować poza miejscem zamieszkania” zostały rozesłane do ponad 700 szkół w całej Polsce. Plakaty i naklejki kampanii były także rozpowszechniane lokalnie przez uczniów szkół w ramach projektu „Młodzi głosują” Centrum Edukacji Obywatelskiej w ponad 900 miejscowościach. Koalicja zaprosiła do udziału w kam- panii osoby publiczne, popularne wśród młodych ludzi – Marcina Mellera, Jurka Owsiaka czy Michała Ogórka. Organizacje lokalne i wolontariusze rozwiesili plakaty kampanii w blisko 1000 miejscowościach. W wielu miejscach organizowano także debaty z kandydatami. Głośno w mediach Wszystkie kreacje w ramach tej kampanii zostały przygotowane bezpłatnie przez agencję reklamową PZL. Stworzono cztery podstawowe spoty: „Wybieram”, „Zmień kraj. Idź na wybory” „Parlament. Zrób to sam” i „Babcia”. Reklamy o wartości 2,5 mln złotych również zostały wyemitowane w mediach za darmo. Pozyskiwaniem bezpłatnych emisji i publikacji zajmowały się domy mediowe Universal McCann i CR Media oraz członkowie Związku Pracodawców Prywatnych Mediów. W przygotowaniu strategii uczestniczyły firmy DDB, Saatchi&Saatchi oraz MillwardBrown SMG/KRC. Profesjonalna strona internetowa Przygotowaniem strony internetowej zajęła się firma Tribal DDB. Na stronie www.21pazdziernika.pl można było znaleźć wszystkie przydatne informacje na temat głosowania, a także stworzyć baner z własnym hasłem zachęcającym do udziału w wyborach. W ciągu 14 dni portal odwiedziło 310 tys. internautów i powstało 51 tysięcy haseł wyborczych ich autorstwa. Strona ta została wyróżniona w grudniu 2007 przez Akademię Internetu w prestiżowym konkursie Webstar w kategorii „kampania społeczna”. Eventy Centralną imprezą była Generalna Próba Głosu na pl. Zamkowym, która odbyła się 20 października w Warszawie. W czasie trwania eventu można było przećwiczyć wrzucanie kart wyborczych do urny. Instrukcji udzielali Marcin Meller, Michał Ogórek i Viktor z Bielska. Pokazano też filmy reklamowe kampanii oraz przedstawiono instrukcje, w jaki sposób stawiać znaki na kartach wyborczych, aby głos był ważny. Natomiast 16 października w 18 szkołach wyższych na terenie całego kraju odbyły się prawybory, w których wzięło udział 16,5 tysiąca studentów. Dzięki specjalnie utworzonemu „hyde parkowi wolnych wypowiedzi” przy punktach wyborczych każdy miał szansę wyrażenia swoich poglądów. Przygotowane karty do głosowania, obok możliwości wyboru partii politycznej, zawierały pole dla tych, którzy chcą głosować, ale nie zdecydowali jeszcze o swojej reprezentacji. Równocześnie w ramach projektu „Młodzi głosują” Centrum Edukacji Obywatelskiej odbyły się prawybory w 1250 szkołach ponadpodstawowych, w których uczestniczyło 230 tys. uczniów. 20 proc. Polaków ulega kampanii Frekwencja wyborcza w wyborach parlamentarnych 21 października 2007 r. sięgnęła 54 proc. Według badań Polskiego Generalnego Sondażu Wyborczego (afiliowanego przy Instytucie Studiów Politycznych PAN) kampania zdecydowała o udziale w głosowaniu 4,4 proc. wyborców i zachęciła do udziału w głosowaniu 16 proc. wyborców. Tak jak zakładano, kampania najsilniej wpłynęła na decyzję osób w wieku 18-19 lat (przekonała lub zachęciła 46 proc. z nich) i osób w wieku 20-25 lat (35 proc.). Kampania wpłynęła pozytywnie na decyzje elektoratów wszystkich partii, a wyborcy PiS częściej niż inni deklarowali, że zadecydowała o ich udziale w wyborach. Według badań przeprowadzonych przez MillwardBrown SMG/KRC 69 proc. Polaków widziało reklamy emitowane w ramach kampanii, natomiast zaledwie 6 proc. spośród głosujących stwierdziło, że nie słyszało o żadnym z elementów kampanii. Zmiana ustawy o ordynacji wyborczej Organizacje zaangażowane w kampanię kontynuują działania na rzecz zwiększania frekwencji. Przygotowano obywatelski projekt ustawy o nowelizacji ordynacji wyborczych, a po zebraniu 100 tys. podpisów przekazano go do Sejmu. – Niestety, z powodu zbyt późnego podpisania ustawy przez prezydenta RP przepis nie zdąży wejść w życie przed czerwcowymi wyborami do Parlamentu Europejskiego, ale jest on obowiązujący i nowa ordynacja znajdzie zastosowanie w następnych wyborach – tłumaczy Jakub Giedrojć. Ustawa wprowadza znaczne ułatwienia, umożliwiające głosowanie większej liczbie osób, m.in. przez wprowadzenie alternatywnej procedury głosowania dla osób niepełnosprawnych, głosowanie przez pełnomocnika, głosowanie przez Internet. Próbując zdobyć głosy wyborcze, neonazistowska NPD sięga po nowoczesny PR. Swoją stronę internetową założyła już w 1991 roku. NEONazi, czyli dziadek był w porzo | Łukasz Miedziejewski W niemieckich mediach temat neonazistów jest poruszany albo z dużą dawką histerii, albo bywa przemilczany. Nationaldemokratische Partei Deutschlands – Narodowodemokratyczna Partia Niemiec (NPD), o której zwykle jest cicho, w serwisach informacyjnych zaczyna się pojawiać zazwyczaj dopiero przed wyborami. W strefach „narodowo wyzwolonych” Gdy 2006 r. NPD weszła do landtagu Meklemburgii, stolica landu Swarzyn odetchnęła z ulgą. Nie z tego powodu, że neonaziści weszli do lokalnego parlamentu, ale dlatego, że weszło ich tak mało. Niektóre ośrodki badania opinii publicznej wróżyły bowiem partii wynik dwucyfrowy. Po wyborach temat ucichł. Postraszono, poprzewidywano i na tym się skończyło. Tymczasem NPD, niespecjalnie niepokojona, kontynuuje swój polityczny przemarsz przez wschodnie regiony Niemiec. W niektórych okręgach wyborczych neonaziści zdobyli prawie 40 procent głosów. To obszary, o których niemieckie media, cytując określenie samych neonazistów, piszą jako o „narodowo wyzwolonych strefach”. Ich mieszkańcom udało się wystraszyć wszystkich osiadłych tam obcokrajowców, a młodzież o nazistowskich poglądach dyktuje granice tolerancji dla osób o innych poglądach społecznych i różnych korzeniach kulturowych. Toralf Staud, publicysta dziennika „Die Zeit”, jest autorem książki „Nowocześni naziści”. Pisze w niej między innymi o zwyczaju, jaki zapanował na konferencjach poświęconych neonazizmowi: pytania zadaje się anonimowo, na karteczkach, gdyż zbyt wielu uczestników takich konferencji spotykało się z obraźliwymi komentarzami na lokalnych forach internetowych. Jako najstarsza partia skrajnej prawicy NPD była i pozostaje najnowocześniejsza. Działacze tej partii stworzyli nawet coś na wzór dziennika informacyjnego, w którym za pomocą platformy YouTube przekazują zainteresowanym skrót najważniejszych informacji, oprawiony w zgodny z ich ideologią komentarz. Operator zablokował wprawdzie do niej dostęp, ale wciąż można oglądać teledyski neonazistowskich kapel rockowych. Jako jedna z niewielu niemieckich partii NPD wystartowała ze swoją stroną internetową już w 1991 roku. Młodzieżówka i „narodowe mamuśki” Wykorzystując nowoczesne środki komunikacji, neonaziści bardzo skutecznie docierają do swojego głównego grona zainteresowanych, czyli do młodzieży. To podstawa ich sukcesu. Udało im się połączyć różne nurty skinheadów we wspólny „front narodowy”, który wspierają finansowo, a także merytorycznie, i z którego rekrutują nowych członków. W wielu miejscowościach, w których organy publiczne musiały z braku funduszy zarzucić pracę na rzecz młodzieży, NPD wspiera je przy tworzeniu młodzieżowych domów kultury. Najczęściej organizowanymi wydarzeniami w takich ośrodkach są koncerty kapel neonazistowskich. Armatki wodne są najfajniejsze zimą To z młodzieżówki NPD wywodzi się grupka neonazistów z Anklam, która planowała zamach bombowy na terenie odbudowywanej synagogi w Monachium. W wielu miejscach społeczeństwo jest bardziej przekonane do młodzieży o poglądach skrajnie prawicowych niż lewicowych. W miejscowości Angermünde, niedaleko polskiej granicy, szacunek wielu mieszkańców dla ogolonych na łyso skinheadów bierze się z prostych przyczyn: wyglądają oni na bardziej zadbanych i zdyscyplinowanych. Z różnych obserwacji, m.in. Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji, wynika, że w niektórych landach ilość kobiet uczestniczących w ruchach neonazistowskich wzrosła z 6 do 10 procent, czyli około 1500 kobiet w ciągu roku. Ten wzrost można zaobserwować także na neonazistowskich forach internetowych, na których najczęściej odwiedzanym wątkiem są „Narodowe Mamuśki”. Jest to miejsce dla kobiet, gdzie owszem, można znaleźć przepisy kulinarne charakterystyczne dla niemieckiej kuchni, ale przeważają tematy związane z obawami o czas, jaki dzieci niemieckie spędzają z dziećmi obcokrajowców. Jedna z uczestniczek czatu bez skrępowania pisze, że nie rozumie, dlaczego w jej miejscowości urząd gminy nie chce stworzyć oddzielnego przedszkola wyłącznie dla dzieci pochodzenia niemieckiego. NPD dba o swoje kobiety. Nie jest to już model Magdy Goebbels, w którym matka Niemka pilnowała wyłącznie domowego ogniska i wiernie służyła mężowi. W programie politycznym NPD z 2002 roku można odnaleźć wzmiankę, że każda kobieta ma prawo pracować na tych samych zasadach, co mężczyźni. W „tym wszystkim” potrzeba wprawy Strategia NPD każe jej w większym stopniu rozwijać i umacniać uzyskane poparcie lokalne niż angażować się w ogólnokrajową walkę wyborczą. A w terenie partia jest taka, jak jej wyborcy. Kształtują ją często życiowi nieudacznicy, którzy nie mają na ogół ani politycznego doświadczenia, ani wykształcenia. Mirko Liebscher, neonazistowski radny miasta Pirna, w ciągu swojej rocznej kadencji złożył dopiero dwa wnioski. Jeden z nich to zakaz finansowania alternatywnego ośrodka młodzieżowego. Przyznaje, że pracuje nad trzecim wnioskiem, ale jeszcze nie wie, jaka będzie jego treść, gdyż wciąż potrzebuje wprawy w „tym wszystkim” i nie wie, jak długo to potrwa. Wiele osób wykształconych po prostu opuszcza wschodnie Niemcy, a ci, którzy zostają, nie chcą się do „tych spraw” mieszać. Bochenek łysiola Spoty reklamowe NPD przed wyborami w Meklemburgii pokazują rodzinę szykującą się do przeprowadzki. Głos śpiewającego w tle narratora namawia do pozostania w regionie i mobilizacji wszystkich sił w budowaniu wspólnego dobrobytu. Kobieta decyduje się przekonać swojego męża do pozostania. Rodzina jest stylizowana na klasę średnią, ma dwójkę dzieci, a treść przekazu nie ma żadnych przesłanek neonazistowskich. Dzisiejsza NPD nie jest już partią, na którą głosuje się z protestu, ale partią, która w swoim programie zamieszcza pomysły tożsame z odczuciami i potrzebami trudnego jeszcze do oszacowania odłamu niemieckiego społeczeństwa. Nikomu nie przeszkadza festyn, na którym obok neonazistowskich plakatów z groźnymi hasłami rozdaje się dzieciom cukierki. W miejscowej dyskotece występuje DJ „Ludobójstwo” (niem: Völkermord). W piekarni obok tradycyjnego białego chleba leży chleb, który nazywa się łysiol i ma brązową skórkę. Podczas wystawy poświęconej Wehrmachtowi uczestnicy ubrali się w koszulki z napisem „Dziadek był w porządku!”. Ich agitacja polega przede wszystkim na wyrażaniu tęsknoty za homogenicznym narodem, marzeń o wykluczeniu obcych, nadrzędności zasiedziałych nad przybyszami oraz o protekcjonistycznej polityce gospodarczej. Hasła tej treści, w tej lub w innej formie, pojawiają się na wiecach, plakatach i w debatach partii Toralf Staud Kasa i wpływy Tak zwani narodowi demokraci z NPD są finansowani jako partia polityczna z kasy państwowej. Z najnowszych danych wynika, że niemieccy podatnicy dali na NPD ponad 1,2 mln euro. Drugą największą część dochodów tej partii stanowią dotacje (ok. 1 mln euro). Doliczając składki członkowskie oraz wpływy z kolportażu własnych czasopism okaże się, że neonaziści zyskali przed ostatnimi wyborami prawie 3 mln euro. Na kampanię wyborczą wydali ok. 1,2 mln. Większość darowizn na rzecz partii stanowią zapisy starych nazistów, którzy często w swoim testamencie wskazują NPD jako głównego spadkobiercę. Neonaziści muszą zadbać sami o swój polityczny marketing. Mimo braku w ich szeregach specjalistów z tej dziedziny, robią to z dużym rozmachem i w profesjonalny sposób, czego dowodzą choćby hasła z ich plakatów. Ich tematyka jest zawsze taka sama: „Obcokrajowcy do domu!”, „Koniec z pakietem Hartz IV!”, „Ochrona dla niemieckich przedsiębiorców!”. W ich sklepiku internetowym najczęściej sprzedawanym artykułem jest naklejka z napisem „Szerokiej drogi już czas”, a pod nim zdjęcie zakwefionych kobiet, niosących ciężkie torby. NPD kolportuje także własne czasopisma, które ukazują się głównie w lokalnej sieci sprzedaży; treść jest zazwyczaj ta sama, zmienia się tylko tytuł. Niedawna inicjatywa przeprowadzenia „wyborów parlamentarnych” z udziałem młodzieży poniżej 18. roku wprawiła pedagogów w przerażenie. Spośród 48461 osób, które wzięły udział w tym specyficznym sondażu, ok. 6,7 proc. oddało głos na NPD. Ale rozkład głosów nie jest równomierny. We wschodnich Niemczech wynik NPD przekroczył 17 proc. Gdyby to decydowało o składzie Bundestagu, NPD miałoby problem z obsadzeniem wszystkich zdobytych miejsc. W partii po prostu nie ma tylu osób, które nadawałby się na posłów. Toralf Staud – pracował m.in. dla „Die Tageszeitung”, „Die Zeit”, „AP” i programu telewizyjnego „MDR-info”. Od 1998 r. zajmował się jako dziennikarz „Die Zeit” niemieckim środowiskiem neonazistowskim. W 2005 r. opublikował książkę „Nowocześni Naziści”. Obecnie dziennikarz niezależny. neonazistowskich. W wystąpieniach kandydatów NPD zawsze się mówi o zachowaniu tradycji i pilnowaniu porządku na ulicach. Kłopotliwe pytania Zwykle, gdy na wiecach wyborczych dochodzi do konfrontacji z neonazistami, lokalni politycy innych partii wpadają w panikę. Często okazuje się jednak, że inteligentny dyskurs jest w stanie wyprowadzić neonazistów z równowagi. Podczas wizyty jednej ze szkół podstawowych u przedstawicieli landtagu Saksonii młoda dziewczyna zadała pytanie deputowanemu z NPD: „Co w waszym programie wyborczym oznacza zdanie, że Niemcy są większe od Republiki Federalnej Niemiec?”. Zapytany polityk nie potrafił jasno odpowiedzieć, tłumacząc się, że w partii nie ma zgodności w tej kwestii. Dziewczyna nie dała się jednak zbić z tropu i postanowiła rozwinąć swoje pytanie: „Czy to oznacza, że chcecie odebrać Polsce regiony gospodarczo strategiczne?”. Wtedy radny z ramienia NPD stracił orientację. Uratował go dopiero polityk SPD, który przyszedł na spotkanie spóźniony. | 17 | PR na świecie | PR kultura | Z tezą PR na świecie „Forbes” tylko dla kobiet „Forbes” rozpoczął wydawanie nowego pisma, zatytułowanego „Forbes Woman” – informuje magazyn „PRweek”. Będzie to kwartalnik wraz ze stroną internetową, na której znajdą się najświeższe informacje potrzebne każdej profesjonalnie pracującej kobiecie. Pismo początkowo będzie dołączane do zwykłego wydania „Forbesa” tak, by czytelniczki mogły zapoznać się z jego zawartością. Carol Hymowitz, dyrektor magazynu mówi: „Już od dawno zauważamy, że coraz więcej kobiet odnosi sukcesy w pracy i zdobywa coraz wyższe stanowiska. Są niezależne i zdecydowane. Właśnie dla takiej grupy odbiorców będzie sprofilowane to pismo”. opracowała Roksana Gowin Źródło: www.PRweek.com PR receptą na kryzys Naga promocja Portal brandrepublic.com pisze o kontrowersyjnej akcji promocyjnej jednej z linii lotniczych Aer Lingus. Kampania zorganizowana przez agencję Golley Slater miała za zadanie zwrócenie uwagi mediów w okresie, gdy firma rywalizowała z dużymi konkurentami, takimi jak Easyjet czy Ryanair. Pracownikom Aer Lingus udało się nakłonić 999 osób za pomocą portali społecznościowych do przejścia w samej Obama zmienia wizerunek USA Zagraniczne podróże prezydenta Obamy mają na celu nie tylko omówienie kwestii politycznych, ale też polepszenie wizerunku Stanów Zjednoczonych – podaje Optymizm w PR pomimo kryzysu Bellwether Report podaje, że wysokość budżetów marketingowych oraz public relations w ostatnim okresie spadła o ponad 30 proc. Ponad 90 proc. respondentów biorących udział w Panelu Liderów Public Relations Consultants Association uważa, że ich agencja jeszcze nie doświadczyła najgorszego podczas recesji. Około 36 proc. z nich przewiduje polepszenie się sytuacji przed końcem ostatniego kwartału roku, podczas gdy 25 proc. oczekuje zmian dopiero w 2010 r. Magazyn „PRweek” informuje, że 60 proc. szefów agencji przyznało, że branża jest w gorszej sytuacji niż przed trzema miesiącami. 37 proc. z nich widzi w obecnej chwili duże utrudnienia dla działalności swojej agencji, ale aż 29 proc. dostrzega już znaczące perspektywy dla polepszenia warunków ich funkcjonowania. Źródło: www.PRweek.com | 18 | bieliźnie przez ulice Londynu. Dyrektor firmy został wcześniej ostrzeżony przez policję, że całkowita nagość spowoduje obciążenie firmy bardzo wysoką grzywną. Przekazem, który miał płynąć z tego wydarzenia był fakt, że linie lotnicze podają oferty swoich lotów bez żadnych ukrytych kosztów. Stanowiło to również promocję propozycji lotów do ośmiu miast Europy za jedyne 9,99 funta. Źródło: www.brandrepublic.com portal agencji informacyjnej Reuters. Ostatnie wizyty Baracka Obamy w Turcji i Iraku miały na celu pokazanie, że USA nie jest wrogiem islamu i nie stanowi dla niego żadnego zagrożenia. Podczas wizyty w Turcji prezydent rozmawiał m.in. o członkostwie tego kraju w Unii Europejskiej (co w samej Europie musi budzić kontrowersje), ale też starał się pokazać, że stanowisko USA i wizerunek państwa nadszarpnięty wojną w Iraku i Afganistanie mogą podczas jego prezydentury ulec zmianie. Obama podkreślał to we wszystkich swoich wypowiedziach emitowanych także przez największe arabskojęzyczne stacje: Al-Dżazira i Al-Arabija. Dobry plan antykryzysowy, świadomość potencjalnego ryzyka, szczerość komunikacji to najważniejsze elementy działania w sytuacji kryzysowej – informuje internetowe wydanie „Journal of New England Technology”. Współcześnie wszystkie informacje rozprzestrzeniają się poprzez Internet i blogi, również te niekorzystne dla firm. Dlatego też należy na bieżąco monitorować komunikaty, które są odbierane przez media – podkreśla Hugh Drummond z agencji O’Neill&Associates. Drummond wskazuje elementy strategii działania podczas kryzysu. Według niego znalezienie odpowiednich ludzi do zespołu antykryzysowego i wyłonienie jego liderów, opracowanie planu działania i wyszkolenie w jego zakresie wszystkich pracowników to podstawa dobrego przygotowania. Jego zdaniem takie działania mogą doprowadzić do szybszej reakcji na kryzys. Źródło: www.masshightech.com Źródło: www.reuters.com Cyfrowa Coca-Cola „Nasz przyszły sukces zależy od stałej umiejętności kontaktu z ludźmi na całym świecie oraz komunikacji naszej marki” – podkreśla Clyde Tuggle, dyrektor międzynarodowego koncernu The CocaCola Company. Firma utworzyła właśnie nowe biuro cyfrowej komunikacji i mediów społecznych, które ma za zadanie podniesienie efektywności działań firmy na tych obszarach. Magazyn „PRweek” podaje, że biuro będzie współpracować z działem marketingu i IT a także biurem obsługi klienta. Nowa jednostka w firmie ma udoskonalić wielowymiarową komunikację oraz kontynuować dotychczasowe programy. Źródło: www.PRweek.com Vodafone zgarnia nagrodę CSR Znany międzynarodowy operator sieci komórkowej Vodafone otrzymał nagrodę CSR. Konkurs organizowany jest od 2007 roku przez portal CorporateRegister.com „Bardzo istotne jest, że Vodafone posiada zaufanie odbiorców i pokazuje zarówno społeczne, jak i ekologiczne wyzwania, którym stawia czoło” – podkreśla Chris Burgess, szef CSR w Vodafone. Ponadto dodaje, że raport CSR jest dobrym sposobem na oszacowanie strategii firmy, kierunków jej dalszego rozwoju i osiągnięć. Firma zamierza kontynuować sporządzanie tego typu zestawień mimo ostrzeżeń ekspertów, według których przyszłość raportów CSR może być zagrożona w obliczu kryzysu ekonomicznego. Źródło: www.PRweek.com | Julian Tomala Te wybrane przykłady dzieł filmowych unaoczniają fakt powszechnie znany – antybohaterowie stają się bohaterami. To oczywiście żadne novum w kulturze, przeciwnie – dość powszechne zjawisko. Bo to prawda – „Inny” zawsze był ciekawszy od „Zwyczajnego”. Im bardziej miałkie i nijakie czasy, tym większe zapotrzebowanie na odstającego outsidera. Tylko, że obecnie takie „odstawanie” staje się już normą. Gdyby spojrzeć na to z szerszej perspektywy, a nie bagatelizować poszczególne przykłady, można zastanowić się, czy takie stawianie spraw nie jest wyjątkowo groźne dla społeczeństwa. A nuż wyrośnie na tych filmach pokolenie nihilistów i nonkonformistów, nietraktujących niczego serio? W sieci korporacji „Tęczowa pielgrzymka” do Nowego Jorku Tęczowa Pielgrzymka (The Rainbow Pilgrimage) to nie nazwa niekonwencjonalnego biura podróży, ale główne hasło kampanii promującej Nowy Jork jako najlepsze miejsce do wakacyjnego odpoczynku. Akcja jest skierowana do amerykańskich i zagranicznych turystów orientacji homoseksualnej. Nadeszły trudne czasy dla budżetu Nowego Jorku, dlatego też miasto chce poprzez turystykę zniwelować czteromiliardowy deficyt budżetowy. Szacuje się, że w minionym roku Nowy Jork odwiedziło 47 milionów osób, którzy zostawili w nim 30 mld. dolarów (28,9 mld. w 2007 roku). Homoseksualni turyści wygenerowali zaś 10 proc. z tej sumy, co sprawia, że są bardzo atrakcyjną grupą docelową. Młody człowiek nawet nie zdąży pójść do pracy w korporacji, a już jakiś znany aktor przekona go z ekranu, że nie warto rozpoczynać kariery – lepiej robić to, co się chce, zamiast tego, co trzeba, albo najlepiej nie robić nic. I to aktor, który sam karierę przecież robi oszałamiającą. Zgodnie z filozofią nihilizmu, korporacje niczemu nie służą, należy je zwalczać, zanim się je pozna. Dobrze to wygląda w scenariuszu, ale korporacje to – jak wiadomo – wielcy producenci i sieci kinowe. Wystarczy ściągnąć owe filmy z netu i czekać na reakcję twórców… Korporacja to też wydawnictwa prasowe i pisma opisujące owe filmy oraz pracujący dla nich recenzenci, zachwyceni nonkonformizmem bohaterów. Korporacje, korporacje i korporacje, a anarchizm jest wymierzony nie tylko w system, ale i we władze. Władze tymczasem nieraz dotują owe filmy. Albo przyznają granty festiwalom, które te filmy pokazują, strzelając sobie tym samym w stopę. Bunt uczłowieczony We współczesnym głównym nurcie kina anarchizm panoszy się jak u siebie. Chodzi raczej o odwieczny bunt, wywrotowość i walkę przeciw tzw. systemowi niż prąd myślowy bazujący na Bakuninie, Sorelu i Proudhonie, kwestionujący podstawy państwa. O tym, że tak jest w istocie, można się przekonać, biorąc pod lupę kilkanaście filmów ostatniej dekady (patrz ramka). Logo Che Zgrany temat: Che Guevara na firmowych koszulkach. Krytykowany jest obustronnie. Konserwatyści zapominają o równie zbrodniczym prawicowym Pinochecie i nazywają Guevarę mordercą. Lewicowcy wytykają koszulkom ich firmowe metki, zapominając, że wizerunek Che to symbol, a nie logo, do którego wyłącznie oni mają prawo. Gdzie jest zwyczajny człowieku? Pomijając aspekt społeczny – jeżeli wszyscy będą „odstawać”, ciężko się będzie z kimkolwiek dogadać. Każdy będzie chciał mieć inne zdanie, a gdy różnice zdań się skończą, rozpocznie się walka o pozycję w świecie alterglobalistów. Brakuje w kinie zwyczajnego człowieka, pracującego i porządnego, który nie rzuciłby wszystkiego w diabły… Paradoks: outsiderem byłby dziś bohater, który szedłby codziennie do pracy. Człowiek bijący sam siebie i wyrzucający się własnoręcznie z biura szefa (jak w jednej z najnowszych reklam telewizyjnych), nie zwalnia się już dzisiaj z firmy (jak bohater „Podziemnego kręgu” - patrz ramka), ale pomaga koledze odstraszyć konkurentów do stanowiska w firmie. Czy w tym przykładzie zakłada się, że o złowrogości korporacji można się przekonać dopiero, gdy się w niej popracuje, a nie wierząc na słowo? Czy też może to kolejny strzał w stopę? Ja sam piszę niniejszy tekst wywrotowy czy krypto-wywrotowy (o wywrotowcach spoczywających w kryptach…) na produkowanym przez biedniejszych ode mnie mieszkańców Chin laptopie, do instytucyjnej gazety, którą wcześniej powinienem był zniszczyć. A może niszczę ją od środka? Źródło: www.eturbonews.com PR dla Microsoft Microsoft poszukuje agencji PR, która poprowadzi międzynarodową mobilną komunikację firmy. „Poszukujemy partnerów, którzy zapewnią nas o swojej efektywności i wydajności” – podkreśla Tom Pilla, dyrektor komunikacji w Microsoft. Do obowiązków agencji, która wygra w przetargu, będzie należeć opracowanie strategii PR dla Windows Mobile Business, telefonów Windows oraz oprogramowania, które umożliwia sprawne funkcjonowanie tych urządzeń. Ostateczna decyzja co do wyboru zostanie podjęta przed końcem czerwca. „Podziemny Krąg” - anarchista, zakładający przestępczy system i wysadzający budynki Pochód anarchizmu: • „American Beauty” (1999). Bohater małoletnią czirliderkę, koleżankę córki, przedkłada nad swoją żonę-karierowiczkę; rzuca pracę w biurze (oskarżając szefa o molestowanie i szantażując go) i zaczyna sprzedawać hamburgery… Jego nonkonformizm przesiąkł do znakomitej większości postaw późniejszych bohaterów i antybohaterów. • „Podziemny Krąg” (1999). Bohater już nie chce być osaczonym przez system korporacji i biurokratyzacji schizofrenikiem; staje się anarchistą, zakładającym przestępczy system i wysadzającym budynki. • „Matrix” (1999). Bryluje tu człowiek o przeciętnym nazwisku Anderson, za dnia pracownik korporacji, w nocy haker i komputerowy anarchista, przeciwstawiający się dość jawnie kapitalizmowi, a z czasem systemowi, który jest sztuczny. Staje się nowym mesjaszem. • „American Psycho”(2000). Bohater jest yuppie, ale niczym Mr. Hyde zabija po nocach i to już nie pod wpływem używki, jak dr Jekyll, ale dla odreagowania martwej pracy z martwymi ludźmi, którzy po nocnym kontakcie z bohaterem stają się po prostu martwi w inny sposób. • „Nie ma zmiłuj” (2000). Bohaterowie prawie zatracają się w galopującym kapitalizmie, jednak wychodzą albo wypadają z trybików. • „Ecquillibrium” (2002). Bohater buntuje się przeciw systemowi i w pojedynkę zwalcza tyranię kontrolującą go zza okien wielkich biurowców i urzędów. • „Dzień, w którym umrę” (2004). Pracownik firmy zrzuca krawat i zrywa z codziennością. Kryzys wieku średniego czy osiąganie moralnej wyższości nad innymi? • „V jak Vendetta” (2005). Anarchista zbuntowany przeciw systemowi wysadza Big Bena (A co to zmienia?). • „Metoda” (2005). O tym, co zrobi siódemka kandydatów w walce o lukratywne stanowisko. Bohaterowie zatracają dusze. A za oknem biura zamieszki. • „Przypadek Harolda Cricka” (2006). Jedna z bohaterek nie płaci kilku procent podatku, bo dokładnie taki procent idzie na zbrojenia. • „33 sceny z życia” (2008). Drobny przykład: bohater drugoplanowy nie płaci za programy komputerowe, żeby nie wzbogacać korporacji. • „Mroczny Rycerz” (2008). Czarny, ale jakże fascynujący charakter; Joker to już nie anarchista, ale nieobliczalny terrorysta, w dodatku mający świetny PR, bijący na głowę samego Batmana. • „Baader Meinhoff” (2008). Bez komentarza. „Matrix” - Neo staje się nowym mesjaszem Źródło: www.PRweek.com | 19 | Subkultura | kultura Co prawda Czerwone Gitary już dawno nie są na szczytach list przebojów, jednak tematyka zakazanych owoców wciąż jest aktualna. Książki, wystawy, spektakle – „dorosłe” życie jest tematyką dla wielu artystów. Choć dawne tematy tabu są dziś na językach nastolatków, często wciąż szokują… albo bawią, zależy od tego, jak autor potraktuje kontrowersyjny temat. Dorośli, czy też nie, zapoznajcie się z tym, co prezentujemy w tym tygodniu. Zapraszamy do lektury. Rozbieranki z pretensjami Adaptacja sceniczna Witkacego. Projekt zapowiadał się ciekawie. Tekst Witkacego opowiadał o wielu problemach związanych z nałogami, interpretatorzy wpletli do niego jeszcze więcej: dodali wątki ze „Snów” Iwana Wyrypajewa, autora docenionej przez krytykę „Euforii”. Coś jednak poszło niezgodnie z planem i popsuło efekt. „Narkotyki” Witkacego to dość przewrotny manifest poparcia prohibicji antynikotynowej i antyalkoholowej. Pomysł zaskakujący nie tylko dlatego, że sam autor po używki owe sięgał nader często, ale dlatego, że nie było w tym manifeście równie silnego tonu sprzeciwu wobec używek silniejszych. Kokainę, morfinę, eter i peyotl Stanisław Ignacy Witkiewicz owszem, krytykował, ale przyznając, że bez nich nie stworzyłby swoich tekstów. Poza tym do używek Witkacy dodaje „Appendix”, czyli absurdalny w tej grupie nałóg namiętnego dokonywania czynności intymnych w męskiej toalecie. Wcale nie chodzi o onanizm, ale o higienę, golenie się i mycie. Oczywiście, adaptacja od tej używki musiała się zacząć, a kwestia appendiksa stała się powodem do pierwszego obnażenia się w wykonaniu głównego aktora. Główna postać – człowiek bez właściwości – wędruje od tej używki do innych niczym Dante po piekle i niebie przez ich kręgi. Każdy z tych przystanków staje się pretekstem do kolejnego obnażenia się: czy to w gabinecie lekarskim, w szatni czy w wannie. W trakcie tej odysei największą zagadką przykuwającą uwagę widza ma być chyba nie to, czy bohater zachowa własne „ja”, ale czy znowu się rozbierze. Kolejne problemy i postaci są bardziej lub mniej interesujące, pojawia się transwestyta chory na raka płuc, mięśniak w szatni zapraszający do | 20 | poczęstunku porcją wizji etc. Najciekawiej wypada chyba epizod z eterem, w którym kolejna postać opisuje swoje odloty religijne po nawdychaniu się tej substancji. Niestety, to rodzynek wśród pozostałych epizodów. Rozbieranki mogą ostatecznie bawić damską gawiedź, jednak to chyba nie ten poziom. Wędrówka prowadzi bohatera do kresu, najważniejsze jednak żeby męska publika wysiedziała do końca. Mnie jakoś się udało. Jak na współczesny teatr przystało „NAR.KOT.YKI” są praktycznie pozbawione dialogów, skoncentrowane na monologach, co jeszcze dałoby się uzasadnić takim a nie innym oryginałem, gdyby nie było to w efekcie śmiertelnie nudne. Nawet fragmenty z Wyrypajewa, pokazujące filozofujących narkomanów na squacie, nie zaspokajają tej potrzeby. Dialogi tam są znikome, postaci wygłaszają co dłuższe kwestie, co jest nieznośne. „Poetycki naturalizm” tekstów, który sam w sobie by się obronił, tonie w morzu dekadenckich pretensji do artyzmu. „Narkotyki” nie były przeznaczone do teatru, czy należy się więc szacunek twórcom, za tę karkołomną próbę adaptacji? Należałby się, gdyby była udana. Ta była średnia. Życzę szczerze powodzenia przy kolejnej próbie, bo Witkacy wielkim artystą był. Julian Tomala NAR.KOT.YKI 2009 na podstawie „Narkotyków” S. I. Witkacego reż. Daniel Przastek Koło naukowe Teatr i Polityka przy WDiNP UW pokazywane podczas festialu Witkacego w teatrze Ochota www.teatripolityka.pl Pokaż mi swoje wnętrze Kontrowersyjny temat, kontrowersyjne miejsce ekspozycji, kontrowersje etyczne. Tak w skrócie można opisać wystawę „BODIES… The Exhibition”. Gra słów pomiędzy tematyką a nazwą wystawy jest oczywista – będziemy rozbierać ludzkie ciało. Tak właśnie prezentuje się ta wystawa – kilkanaście ludzkich ciał, spreparowanych i ustawionych tak, jakby wykonywały codzienne czynności. Mamy więc siatkarza, rozmawiających ludzi, a nawet interpretację „Dyskobola” w wersji bez skóry. Wszystko w myśl idei: aby poznać ludzkie ciało. Mamy więc, oprócz sylwetek ludzkich, przedstawione w gablotach spreparowane narządy wewnętrzne. Wystawa szokuje, szczególnie ze względu na miejsce, w którym została wyeksponowana – centrum handlowe Blue City. Wielu wychodzi z niej zniesmaczonych, podczas oglądania wystawy daje się słyszeć zarówno rozmowy przerażonych, jak i entuzjastycznie nastawionych do wystawy zwiedzających. Mimo że wystawa jest dość kontrowersyjna i wul- Goło i wesoło Podwórko na tyłach nocnego klubu, fragment budynku, stara ławka, kosze na śmieci. Rozlega się muzyka i chmara rozbawionych facetów z energią opanowuje przestrzeń. To bezrobotni z fabryki papieru, a zarazem dobrzy kumple. Brak perspektyw skłoni ich do znalezienia dość niekonwencjonalnego sposobu na przezwyciężenie przygnębiającej rzeczywistości. Skoro skończyły się stare miejsca pracy, a na nowe nie ma widoku, dlaczego by nie spróbować swoich sił w nocnym klubie? Rozwój zdarzeń przynosi serię zabawnych obrazów, gdy mało wygimnastykowani panowie w średnim wieku usiłują nakłonić leniwe ciała, by zaczęły falować w rytm muzyki. Kolejne Makuszyński jakiego nie znacie i znać nie chcecie Nieszczęsny kawaler trafia co rusz na niewłaściwą kobietę. Rezygnuje z każdej kolejnej, żaląc się na swój los z powodu jej ułomności. A to że nie ma włosów, a to że przebrany mężczyzna, a to że lunatyczka czy kobieta z dwoma żołądkami… Cha, cha! Inny dżentelmen zmartwiony jest własną pokracznością i również cierpi na samotność. Zabawne ma być w nim to, że jest brzydki, a sam wybrzydza. Boki zrywać. Kolejni bohaterowie, nie mogąc sobie poradzić ze zdradzającymi ich żonami, przewrotnie się mszczą na ich kochankach. Takie szalenie zabawne postaci wyłaniają się z opowiadań Kornela Makuszyńskiego zebranych w zbiorze pism „Dla dorosłych” wydawnictwa Iterwers. W istocie – nie wszystkie opowiadania i teksty nadają się dla dzieci, co nie znaczy, że są dla ludzi fot.: Orestis Panagiotou EPA/PAP Dozwolone od lat 18 garna – daje się zauważyć grupki dzieci, nieśmiało przemykające między eksponatami. Nie będę oceniał wystawy pod kątem moralności – to sprawa indywidualna. Trzeba natomiast przyznać, że ekspozycja wygląda ciekawie, interesująco, choć nie jest to gigantyczna wystawa. Szczegółowa i zaaranżowana w interesujący sposób, może być niezłą gratką dla zwiedzających – choć należy zaznaczyć, że osoby o słabych nerwach mogą nie wytrzymać „ciężaru” eksponatów. Czy warto zobaczyć tę wystawę? Z estetyczno-edukacyjnego punktu widzenia – owszem. Z moralnego – musisz zdecydować sam. odsłony umiejętności podstarzałych adeptów striptizu wywołują salwy śmiechu, a przy tym wprawiają w taneczny nastrój. Panowie zaś, skazani na szamotaninę z własną ambicją, wstydem, niepewnością, obawą o opinię środowiska, jak też z problemami osobistymi, powoli nabierają pewności siebie. Finał to już prawdziwy majstersztyk w dziedzinie tańca erotycznego – ale nie ma mowy o zgorszeniu. Wątek night-klubowy potraktowano z przymrużeniem oka, najlepszym dowodem – Radosław Pazura w roli przeuroczej i bezpośredniej pani konferansjer, która, zapowiadając występ kolegów, wciąga publiczność w rozmowę o cielesnej stronie relacji damsko-męskich. Komedia Goło i wesoło powstała w 1987 roku w Nowej Zelandii i obiegła wiele krajów, a w dziesięć lat później na jej podstawie nakręcono film. U nas uniwersalną problematykę przeniesiono w realia polskiego Tomaszowa. Spektakl cieszy się powodzeniem – niedawno pokazany był po raz dwusetny. Świetne kreacje Tomasza Sapryka, Jacka Lenartowicza, Andrzeja Andrzejewskiego czy Mirosława Zbrojewicza, zaskakujące pomysły, wartka akcja i energia płynąca z tańca, muzyki i dobrego żartu to tylko niektóre z powodów, dla których warto zasiąść na widowni. dojrzałych. Dzieci zmarnowałyby kilka godzin bezcennego czasu młodości, a ludzie pełnoletni (rozwijający się już znacznie wolniej) mogą, jak wiadomo, robić ze swoim czasem, co zechcą. Trzeba oczywiście oddać autorowi „Szatana z siódmej klasy” honor, że jest ironiczny i prześmiewczy wobec romansów i tanich powiastek, bo to wszak parodia, jednak parodia nie najwyższych lotów. Lepiej czyta się te teksty, w których nie ma granic gatunku, tylko próby nowych, własnych formuł. I tak opowiadanie odstające tutaj od innych, zatytułowane „Anioł”, zaskakuje swoim okrucieństwem, a kolejne ‑ „Muzyk” i „Naczynie złości” – konstruowaniem napięcia przypominają Emil Borzechowski Portalowe sensacje modowe Bluzka z secondhandu za 50 groszy, spodnie z jednej z popularnych sieciówek, chustka znaleziona na strychu u babci, kilka niezbędnych dodatków, staranny makijaż. Całość tworzy świetnie dobrany zestaw. Wystarczy pstryknąć fotkę i dołączyć ją do swojego profilu. Krótki opis wieńczy dzieło. Po chwili wręcz roi się od komentarzy, ocen i sugestii. W ten właśnie sposób funkcjonuje jedna z najmłodszych, rosnących w siłę społeczności internetowych – Szafiarki. kultura | Na mieście szafiarek należą do ambitniejszych, świadczyć może także literacki kunszt ich autorek. Piszą wiersze, opisują poetycko i nowatorsko epizody ze swojego życia, mają własne przekonania i spostrzeżenia. Trendy wyznaczane przez czołowych projektantów różnią się istotnie od tych propagowanych przez szafiarki. Ich podejście do mody i ubioru jest o wiele bardziej liberalne. To, co się liczy najbardziej, to wytworzenie własnego stylu, który stanie się punktem odniesienia dla innych, a jej twórczyni dostąpi miana kultowej. Takimi legendarnymi, polskimi szafiarkami, o których mówi się głośno, a których blogi są bardzo poczytne i popularne, to m.in. Alice Point, Szafa Sztywniary, Pyza, Sara Sumi, Radeg. Tymi ostatnimi zainteresowali się nawet redaktorzy „Twojego Stylu”. Przygotowano nie tylko materiał z ich udziałem, ale także przeprowadzono wywiad i wykonano sesję zdjęciową. Ale to pożądany efekt – dodaje. Ola uchodzi za autorytet w kwestii mody i dobrego smaku: – Moim znajomym podoba się taki styl, często proszą mnie o radę. Okiem profesjonalistów Stylistki magazynu „Glamour” chwalą tę inicjatywę, choć stwierdzają jednogłośnie, że daleko nam do skandynawskich szafiarek. – Polskie szafiarki są nieuświadomione. Brak im poczucia smaku. Bardzo często zestawiają ze sobą zupełnie niepasujące ubrania. Przeglądając profile niektórych dziewczyn, mam wrażenie, że sądzą, że im więcej bałaganu mają na sobie, tym lepiej. Nie! – mówi Ina Lekiewicz, stylistka i dziennikarka. – Funkcjonuje mnóstwo vintage shopów, ale Polki nie potrafią jeszcze z nich korzystać. Bardzo często jest to nieudolne naśladownictwo zachodnich i skandynawskich szafiarek. Jednak one mają do dyspozycji takie sieci Do 19 lipca wystawa Bodies The Exhibition w centrum handlowym Blue City Otwarta przez cały tydzień w godzinach od 10.00 do 20.00. Wioletta Wysocka „Goło i wesoło” Stephen Sinclair & Anthony McCarten reż. Arkadiusz Jakubik Teatr Bajka, 15,16 V oraz 23, 24 VI „Niespodzianki” Roalda Dahla, chociaż, niestety, bez dorównania tymże. Makuszyński język ma cięty i drapieżny, natomiast nie udaje mu się stworzyć nic ambitnego albo przynajmniej rozrywkowego na poziomie bez żenady. Nieco lepiej rzecz się ma z felietonami z części „Kartki z kalendarza”. Pisane bardzo cynicznie, nadają się do szybkiej lektury i po kilkudziesięciu latach wciąż bywają aktualne. Tworzą obraz Makuszyńskiego – złośliwca, znającego ludzi, ale śmiertelnie ich nieznoszącego. Ta część jest przynajmniej odskocznią od opowiadań, które każdy mógłby napisać, ale już nie każdy przeczytać. Julian Tomala „Makuszyński dla dorosłych” Kornel Makuszyński, Andrzej Możdzonek Wydawnictwo Interwers, Warszawa 2009 Frenzy: wiem,wiem, znowu te spodnie; sweterek SH; torba, baleriny Primark Różowa biedronka: Buciki to moja nowa zdobycz, do nich wzięłam od razu tą bluzeczkę... ponieważ w szafie nie mam nic różowego... Z bucików jestem bardzo zadowolana gdyż pasują idealnie i są mega słodkie :) Dziwie się że nikt przede mną ich nie wziął... ;) Odri: spódniczka – Terranova; tenisówki – Atmosphere; bluzka - h&m; okulary – Allegro; torebka – SH Helunia: bawełniany żakiet – ZARA; spódnica z wiskozy: dzieło mojej mamy; szal: prezent:); skórzane buty: ECCO | Aleksandra Gałka niem, zdobycze te są tym bardziej cenne i pożądane. Wystarczy jedynie kreatywność, wyobraźnia, kilka złotych w portfelu i spacer do szmateksu. A jeśli babcia czy mama mają naturę chomika-zbieracza, sytuacja jest jeszcze prostsza – porządny rekonesans po szafach, strychach czy babcinych kufrach powinien obfitować w kolejne, wyjątkowe łaszki. nie jedyne sukcesy polskiej gwardii szafiarek. O „Szafie Sztywniary” zrobiło się głośno także w mediach zagranicznych – w niemieckim magazynie „PolenPlus”, internetowym kwartalniku „N.E.E.T. Magazine”, nowojorskim wydaniu tygodnika „The Epoch Times”, a „The SunHerald” z Sydney ozdobił artykuł o „Wardrobe Remix” jej zdjęciem. sklepów, jak np. Beyond Retro. Polki, niestety, jeszcze nie… Okazuje się, że Szafiarki.pl to kolejna społeczność internetowa, która budzi zainteresowanie socjologów. Autorka blogu klimowicz.blox.pl, zajmująca się socjologią Internetu, poświęciła im także trochę uwagi: „(…) według mnie doskonałym przykładem społeczności internetowej, której twórczynie (co ciekawe, nie udało mi się znaleźć żadnej polskiej męskiej szafy) są świadome tego, na co się decydują, i jakiej części swojej anonimowości pozbywają się poprzez zaprezentowanie pozostałym internautkom i internautom swojego wizerunku. Jednocześnie jednak wydaje się, że plusy płynące z takiej decyzji (pewien rodzaj mikrosławy, zawiązywanie znajomości z osobami, które mają podobne zainteresowania, wspominane już wzajemne pomaganie sobie) są na tyle istotne, że gra jest warta świeczki”. Termin ten zaproponowała właścicielka bloga Szafa Sztywniary. Bardzo szybko przyjął się w środowisku dziewczyn, które oszalały wręcz na punkcie mody. Zaczęło się od tzw. blogów modowych, na których dziewczyny prezentowały swoje zakupy. Chwaliły się upolowanymi ciuszkami, tworzyły z nich stylizacje, zamieszczały sporo zdjęć. Nie bez echa pozostawało także ich życie prywatne. Jak przystało na blogerki, dużo czasu poświęcały swoim związkom, rodzinie, sprawom, które je bulwersowały. Naprzeciw ich potrzebom wyszła firma InnovaWeb Sp. z o.o. (właściciel serwisu Stylistka.pl), tworząc stronę Szafiarki.pl. Ruch ten wywołał całą lawinę profili. Ich właścicielki to nie tylko projektantki, twórczynie stylizacji, ale także modelki, wizażystki i fotografki w jednej osobie. Szafiarki nie tylko prezentują efekty swoich ciuchowych polowań, ale także komentują stylizacje, przedstawiają opinie, wymieniają się sugestiami i radami. W typowo babski sposób plotkują na szafiarskim forum, informują, gdzie można zdobyć dany ciuch czy dodatek. Są też trofea, jedyne w swoim rodzaju. Takie, których nie można powielić, które nie są dostępne w żadnej sieciówce ani nawet w sklepie internetowym. Biorąc pod uwagę nie tylko unikatowość, ale i niskie koszta, jakie są związane z ich posiada- Zgromadzenie? Polskim szafiarkom nadaje się czasem miano… zakonu. „Zakon Szafiarek”, „Zakon Szafy”, „Zakon, który rządzi szafą” to tylko niektóre określenia, jakie funkcjonują w branży mody. Jest to specyficzny rodzaj zgromadzenia, bowiem ma on charakter inkluzywny – może do niego wstąpić każdy, kto interesuje się modą. Jedynym warunkiem jest wykazanie się odwagą do upublicznienia swoich stylizacji i gotowość na przyjęcie słów krytyki. Szafiarka powinna być, bez względu na styl i gust, absolutną miłośniczką ciuszków i mody. Jej pasją musi być wyłapywanie okazji cenowych i zdobywanie dosłownie wszędzie nowych łaszków – zwłaszcza w stylu vintage. Przyda się też sporo wyobraźni i dużo dobrych pomysłów, które nierzadko stają się inspiracją dla innych dziewczyn. Powiew Zachodu – jak zwykle… Skąd napłynął do nas szafiarski trend? Oczywiście z zagranicy. Pierwsze tego typu przedsięwzięcia powstawały w Australii, Francji, Finlandii i Wielkiej Brytanii. W ramach serwisu Flickr powstała nawet grupa „Wardrobe Remix”, zrzeszająca ponad 10 tys. pasjonatów mody z całego świata – głównie kobiet. Obecnie najwięcej amatorek podobnych projektów jest w krajach skandynawskich. Nic więc dziwnego, że portale właśnie z tych obszarów są jakościowo najlepsze, najbardziej okazałe i dopracowane. Specyfiką tego rodzaju witryn jest to, że użytkowniczki nie tylko umieszczają tam swoje zdjęcia, ale także wymieniają się ubraniami, przesyłając ciuchy z różnych miejsc kraju. Udzielają rad, dyskutują o nowych trendach i pomysłach, są dla siebie wzajemną inspiracją. Wydają się być nawet swego rodzaju ostoją i wsparciem. Dają temu wyraz, wymieniając się linkami internetowych vintage shopów, ciuchami, adresami sklepów. Pomagają udoskonalać stylizacje, odnaleźć własny styl i ulepszać go. Portal ten nie jest przeznaczony tylko dla pustych, nadzianych panienek, które nie mają pomysłu na wydanie pieniędzy tatusia. Wszakże do tegoż „zakonu” może wstąpić każdy odważny, bez względu na potencjały finansowe. Co więcej, jak się okazuje, im tańsze ubranie, tym lepiej. Sukienka z lumpeksu dostaje o wiele wyższe noty niż firmowe wdzianko od Versace. Wyglądać oszałamiająco w szmatce za kilka złotych to niezła sztuka. O tym, że blogi i profile Poznaj Olę Ollicious, czyli 19-letnia Ola Siemaszko, choć interesuje się modą od dawna, twierdzi, że jest początkującą szafiarką. Zastanawia się nawet, czy to miano jej się należy. Studiuje architekturę i urbanistykę w Poznaniu. Rysowanie to jej pasja. Czasami zdarzy się, że przeleje swoje pomysły na papier w formie „jakiegoś tam” malunku. Przyznaje, że czyta wiele gazet, śledzi nowinki w TV i Internecie. – Jak coś mi się spodoba, to się tym inspiruję, ale nie powielam niczego na oślep – stwierdza. Nie zawsze stawia na wygodę i praktykę. Od czasu do czasu lubi włożyć coś tylko ze względu na interesujący wygląd albo dlatego, że podkreśla dobrze jakąś część ciała, którą chce wyeksponować. Ile pieniędzy na ubranie wydaje Ola? – Jeśli chodzi o koszta, to lubię mieć parę rzeczy dobrej marki, ale latam także po ciuchlandach, w których można znaleźć coś markowego – niekoniecznie za oszałamiające sumy – podkreśla. – Łączę jakieś drogie rzeczy i ciuchy z secondhandu, bo razem daje to W Polsce moda na szafiarstwo opanowuje coraz więcej osób. Jest jak istny wirus, który w przypadku odnalezienia podatnego gruntu – prawdziwych pasjonatek mody – rozprzestrzenia się w oszałamiającym tempie. Zastanawiające jest, czy rozpowszechnienie szafiarskich portali w Polsce może doprowadzić do ich rozkwitu. Do tego stopnia, że będą mogły śmiało konkurować z zagranicznymi odpowiednikami. | 21 | Zdrowym bądź | kultura Afisz fot. stockexpert.com Wysiłek szybko nagrodzony Szybko, intensywnie i przy dynamicznej muzyce. Jedne zajęcia i 600 kalorii zrzucone. TBC to propozycja dla tych, którzy chcą poczuć, że dali sobie porządny wycisk na sali fitness. | Alicja Bobrowicz TBC (czyli Total Body Condition) to zestaw ćwiczeń idealny nie tylko dla początkujących, lecz także dla tych, którzy praktykują fitness od dawna. Trzeba jednak liczyć się z tym, że zajęcia wycisną z nas siódme poty, a na drugi dzień poczujemy każdy mięsień ciała. Warto, bo w ciągu godziny aerobiku modelujemy całe ciało. Zajęcia rozpoczyna intensywna rozgrzewka. W zależności od instruktora i jego pomysłowości może to być dziesięć minut układu na stepach lub prosta do powtórzenia choreografia na podłodze. Tempo wyznacza dynamiczna muzyka. Kiedy już jesteśmy nieźle rozgrzani – łyk wody i zaczyna się prawdziwa praca, czyli wzmacnianie kolejnych mięśni. Zaczynają się serie powtórzeń na ręce, nogi, pośladki i brzuch. To, jak wyglądają ćwiczenia, znowu zależy od instruktora, który może np. zarządzić użycie hantli, piłeczek czy obciążenia na nogi. Przez cały czas nie zwalniamy tempa, szczególnie w tej części, gdy pracujemy nad rękami i nogami. Pewne wytchnienie przynoszą ćwiczenia na brzuch i pośladki, które wykonuje się na matach na podłodze. Nagrodą po takim wysiłku jest streching, który kończy zajęcia. Światło na sali zostaje wygaszone, muzyka przybiera delikatne, spokojne tony, a my leżymy na matach, rozciągając kolejno wszystkie partie mięśni. Inna nagroda przychodzi też z czasem. Systematyczność skutkuje poprawą kondycji i samopoczucia oraz gubieniem kilogramów. TBC nie muszą się bać ci, którzy zaczynają przygodę z fitnessem. Choć ćwiczenia są bardzo intensywne, jest je w stanie wykonać nawet osoba, która do tej pory nie ruszała się w ogóle. Można też na początku odpuścić sobie hantle i ćwiczyć bez nich. Warto także skonsultować się z instruktorem, jeśli cierpimy na jakieś dolegliwości, np. związane z kręgosłupem. Prowadzący dobierze nam wtedy bezpieczny zestaw ćwiczeń. Piosenki Marka Grechuty - WALC NA TRAWIE reżyseria: Jacek Bończyk; aranżacje i kierownictwo muzyczne: Tomasz Łuc To kameralny spektakl poetycko-muzyczny z piosenkami mistrza melancholii - Marka Grechuty. W przedstawieniu znajdują się zarówno utwory popularne, znane wszystkim - Nie dokazuj, Niepewność, Będziesz moją panią, jak i utwory mniej znane - związane z realizacjami teatralnymi Marka Grechuty - Godzina miłowania, Krajobraz z wilgą. Głównym motywem-kluczem jest miłość do wyidealizowanej Kobiety - Muzy oraz samotność Mężczyzny – Poety. Występują: Jacek Bończyk, Przemysław Glapiński, Jacek Pluta, Jacek Zawada, Marta Walesiak Zespół muzyczny: Jan Zeyland / Tomasz Krezymon - fortepian; Adam Lewandowski - instrumenty perkusyjne, Marta Oyrzanowska - skrzypce, Marta Zalewska - skrzypce, Wojciech Zalewski - kontrabas Czas trwania: 65 minut, bez przerwyRezerwacja biletów: tel.: 022 696-17-53; 022 628-06-74; 022 626-16-03 [email protected] lub bezpośrednio w kasie teatru Patronat merytoryczny: reklama Akademia fotoreportażu pod kierunkiem Andrzeja Zygmuntowicza • intensywny kurs fotograficzny • atrakcyjny program zajęć • profesjonalna kadra • teoria i praktyka • zajęcia w soboty i niedziele Od października 2009 do lutego 2010 roku Informacje i zapisy: www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492 | 22 | | 23 |