nr 18 - PDF Pismo Studenckie PDF

Transkrypt

nr 18 - PDF Pismo Studenckie PDF
www.redakcjaPDF.pl
maj nr 5 (18)/2009 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny
pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego
Wejdź
onę
na str
l
a-pdf.p
t
e
i
k
n
a
www.
rania
do wyg
we
y cyfro
n
o
f
a
t
dyk
s
Olympiluetów
0b
oraz 10 rów,
t
do tea
ery
kin i op
r
o
t
a
n
i
Dom
a
l
o
p
e
j
a
d
d
o
e
i
n
Akademia fotoreportażu - intensywny kurs fotograficzny, szczegóły www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl
dziennikarstwo | Słowo / Obraz
fot. Piotr Polak/PAP
Naczelna strona
Na wejściu
Po co Ci lodówka?
REDAKCJA
redaktor naczelny:
Zbigniew Żbikowski
z-ca redaktora naczelnego
Paweł H. Olek
redaktorzy:
Alicja Bobrowicz, Anita Krajewska
zespół redakcyjny:
Emil Borzechowski, Tomasz Betka,
Roksana Gowin, Magdalena
Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak,
Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz,
Iwona Pawlak, Joanna Maria Sawicka,
Julian Tomala, Agnieszka Wójcińska,
Wioletta Wysocka
współpraca:
Jan Brykczyński, Aleksandra Gałka,
Tomasz Jelski, Łukasz Miedziejewski,
Aleksandra Solarska, Maria I. Szulc,
Magdalena Wasyłeczko, Bartosz
Zaborowski
Jest kryzys gospodarczy. W absurdzie samoograniczania
wskazana jest likwidacja lodówki i rezygnacja
z kupowania żywności. I można żyć... jak pokaźna
grupa dziennikarzy.
Codziennie w Warszawie odbywa się kilkanaście konferencji prasowych. Mariott,
Sheraton, Radisson, Victoria, Intercontinental, Dom Dziennikarza, Forteca, Teatr
Wielki, ekskluzywne domy restauracyjne. A w nich oprócz treści merytorycznej
(nieciekawej), jedzenie, alkohol i wziątka,
czyli gadżety.
Codziennie grupa kilkudziesięciu dziennikarzy wymienia się informacjami typu:
dziś Apart w Arkadach Kubickiego o 19:00,
jutro na 18:00 Dni Maroka w Victorii, w
czwartek na 20:00 nowy zapach u Armaniego przy Nowym Świecie.
Codziennie oceniają „imprezy” z dnia
poprzedniego: „żałuj, że nie byłaś w
Lublinie. Alkohol max, wziątka exslusiv,
Kryśkę wtaczali do autobusu”. Jest ranking i selekcja imprez, w zależności od
miejsca: Sheraton przoduje w sałatkach,
Mariott mógłby pierogi lepsze podawać,
Intercontinental zmienić czerwone wino
na bardziej wytrawne.
Większość dziennikarzy z tej grupy to
czynni reporterzy piszący do specjalistycznych, niskonakładowych pism, gdzie
na kryptoreklamowe newsy naczelny
przymyka oko. Jednak w tej grupie są
i pismacy w stanie spoczynku. To jakby
żywcem wyjęci z poprzedniej epoki starsi
ludzie, z manierami, ale w strojach
z wczesnych lat osiemdziesiątych, reprezentujący fikcyjne tytuły. Wręczają krzywo
przyciętą wizytówkę wydrukowaną w
kolorowej drukarce atramentowej HP na
grubszym papierze z wzorkami. Jak np.
Alojzy Wąsowicz z „Tygodnika Popularnego”. Czy taki tytuł istnieje? Naturalnie
nie. Czy ktoś o to spyta? Po co? Brzmi tak
wiarygodnie, że aż prawdziwie.
Dziennikarze w stanie spoczynku są
świetnie poinformowani, co, gdzie i kiedy
organizuje jakaś agencja PR. Jednego
dnia są na dwóch rodzajach eventów,
a każdy to okazja na posiłek. Konferencje
prasowe organizowane są zazwyczaj
między 11:00 a 13:00 (idealne na obiad
+ piwo), natomiast promocje nowych produktów i uroczyste gale z byle powodu
w godzinach wieczornych – 19:00-20:00
(kolacja + mocny alkohol). PR-owcy
nazywają ich „odkurzaczami”, gdyż
niektórzy z nich wynoszą jedzenie w kieszeniach marynarki czy w torebkach.
Spytana o to zjawisko znajoma, pracująca
w agencji PR, odpowiedziała: „Zapraszam
ich oficjalnie, bo co powiem klientowi,
jeśli za mało prawdziwych dziennikarzy
przyjdzie na konferencję? Oni robią tłum”.
W czasach kryzysu eventy zubożały. Wziątek już nie ma, a catering zamiast trzech
rodzajów mięs oferuje jedno. Z ryb i owoców morza zrezygnowano, a zamiast lasagne z beszamelem podawane są zwykłe
pieczone ziemniaki. Wybór jest mniejszy,
ale nie na tyle, by proceder znikł.
W gruncie rzeczy - najważniejsze, by
klient nie zorientował się, a że pomoże się kilku osobom w trudnej sytuacji
materialnej?
| Magdalena Karst-Adamczyk
Paweł H. Olek
stały felieton:
Andrzej Zygmuntowicz
projekt graficzny, okładka i skład DTP:
Karol Grzywaczewski / [email protected]
korekta: Joanna Maria Sawicka
WYDAWCA:
Instytut Dziennikarstwa
Uniwersytetu Warszawskiego
koordynator wydawcy: Grażyna Oblas
druk: Polskapresse Sp. z o.o.
nakład: 10 tys. egz.
adres redakcji:
PDF pismo warsztatowe
Instytutu Dziennikarstwa UW
ul. Nowy Świat 69, pok. 51
(IV piętro), 00–046 Warszawa,
tel. 022 5520293,
e–mail: [email protected]
Więcej tekstów w portalu
internetowym: www.redakcjaPDF.pl
współpraca z serwisem foto:
| Anita Krajewska – Plus-minus
Wylaszczone „Wprost”
Trwająca jeszcze kampania
wyborcza do Parlamentu Europejskiego przejdzie zapewne
do historii jako nudna i płaska,
z zaledwie kilkoma wybrykami biorących
w niej udział polityków. Na początku maja
smętne starania o głosy wyborców w walce
o fotel europosła ożywiła okładka „Wprost”.
Tygodnik swój główny tekst numeru i okładkę ozdobił zdjęciami Wojciecha Olejniczaka
z SLD, który na potrzeby materiału odsłonił
swój tors. Podpis pod fotografią polityka nie
pozostawiał szerokiego pola co do intencji
redakcji – „Politycy wylaszczają się do Brukseli” (swoją drogą bardzo wdzięczne słowo,
które w ciągu kilku dni zrobiło zawrotną
karierę). Nie wiem, czy Olejniczak był wprowadzony w intencje redakcji, kiedy przybierał
pozy gorącego kochanka na potrzeby tej sesji.
Może wcale nie przeszkadzało mu, że w ten
sposób odbiera sobie i całej kampanii resztki
pozorów merytoryczności i prawdziwego
zaangażowania w sprawy integracji z Europą.
W końcu pokazanie się w ładnej – bądź co
bądź – oprawie na okładce tygodnika opinii
zawsze podniesie popularność. I jeżeli tak się
stało, trzeba tylko życzyć Olejniczakowi
w Brukseli powodzenia.
Bardziej niż bohater zajmuje mnie jednak
sukces samej gazety, który w moim odczuciu
jest podwójny. Pierwszy – wydanie „Wprost”
z byłym szefem SLD miało darmową reklamę
we wszystkich mediach, było tematem dnia
a może nawet dwóch – o takiej marzy każdy
tytuł, a to znaczy, że decyzja redakcyjna była
trafiona. Drugi – tygodnik w zabawny
i seksowny sposób obnażył (nie, żeby zdarzyło się to pierwszy raz) głupotę i próżność
Niebiescy
polityków, bo pokazał, że naprawdę gotowi są
na wszystko dla kariery. Próżność tak daleko
idącą, że namówienie Olejniczaka na sesję
trwała pewnie góra pięć minut.
Udręczona Hanna Lis
stała współpraca:
Piszesz,
fotografujesz,
interesujesz się PR?
Szukamy
współpracowników.
Kolegia redakcyjne,
każda środa godz. 20:00
Instytut Dziennikarstwa
UW, sala 27
| 02 |
Za powrót do TVP miała podobno dostać 60 tys. zł brutto
miesięcznie. Od początku jej
pracy w „Wiadomościach”
towarzyszyły awantury i skandale, w ciągu
trwającej w sumie rok kariery zawieszana
była kilkakrotnie, m.in. za nieprzeczytanie
fragmentu zapowiedzi do materiału nieprzychylnego Platformie Obywatelskiej. Po kilku
tego typu zdarzeniach Hanna Lis zaczęła
być postrzegana jako ostatnia obrończyni
prawdy i wolności słowa na Woronicza.
A kiedy została ostatecznie i nieodwołalnie
zwolniona, stała się kimś więcej niż obrończynią. „Kto sądził, że Hanna Lis to jedynie
zwolniona z TVP prezenterka, był
w błędzie. To męczennica TVP i bojowniczka o wolność słowa!” – obwieścił „Fakt”
i na pierwszej stronie zamieścił ilustrację
przedstawiającą dziennikarkę, która, stojąc
na barykadach, w jednej dłoni dzierży flagę
TVP, a w drugiej torebkę od Prady. Gratuluję Hannie Lis, że umiała walczyć o rzetelne
materiały i nie poddała się naciskom władz
TVP. Nie przeszkadza mi nadto, że jej mąż,
Tomasz Lis, odbierając Wiktora, podziękował Hannie „za to, że pokazała, jaki jest
sens dziennikarstwa: mówić prawdę, a nie
kłamać na rozkaz”. Mam jednak wrażenie, że Lis wcześniej znał ten sens, a inni
dziennikarze, którzy dzień po dniu solidnie
wywiązują się ze swojej pracy, znacznie
więcej zrobili dla wolnych mediów i dla trzymania wysokich standardów niż zwolniona
męczennica Hanna.
i granatowi
| Zbigniew Żbikowski, PDF
Obraz tekściarza
O, stamtąd przyszliśmy – zdaje się
mówić, pokazując odległy punkt
w przeszłości policjant w granatowym, przedwojennym mundurze
w randze starszego posterunkowego (trzy belki). Jego kolega, posterunkowy (dwie belki), również
w pełnym rynsztunku, z paskiem pod brodą i ze służbowym
rowerem, patrzy w tę samą stronę.
Punkt w historii, na który wskazują swoją obecnością, leży na osi
czasu 90 lat wstecz, w 1919 r., kiedy
ustawą Sejmu została powołana do
życia ówczesna Policja Państwowa.
Granatowi policjanci na rynku w Radomiu
to tylko okolicznościowa żywa atrapa. Prawdziwi współcześni policjanci i policjantki,
w szaroniebieskich mundurach odziedziczonych po PRL-owskiej Milicji Obywatelskiej,
nieco tylko zmodyfikowanych, maszerują
w przeciwną stronę, tam, gdzie flaga biało-czerwona spotyka się z niebiesko-gwiaździstą flagą Unii Europejskiej. Tam jest nasza
przyszłość. Choć lekarstwa na współczesne
bolączki służby policyjnej w pobliskiej
aptece raczej nie znajdą. Ale, ale – czy w tym
miejscu na pewno są pasy dla pieszych?
No tak, policji przecież wolno…
Na granatowych z rowerami nikt w tym
momencie nie zwraca uwagi, jakby to były
niewidzialne duchy przeszłości.
Radom, 2 maja 2009 roku. Unikatowe policyjne
mundury i zdjęcia z 1919 roku, biuro podsłuchowe,
niespotykane galerie przestępców z początków
ubiegłego wieku, to tylko niektóre atrakcje, jakie
można oglądać na wystawie przygotowanej przez
Muzeum im. Jacka Malczewskiego i Komendę
Miejską Policji w Radomiu z okazji 90-lecia Polskiej
Policji. W czasie uroczystości na Rynku w Radomiu
zaprezentowano też dawne mundury policyjne oraz
sposoby działania Policji w przeszłości.
| Piotr Malinowski, Polska Agencja Prasowa
Słowo fotoedytora
Zastanawiając się nad tym zdjęciem, nad owym zestawieniem
nowego z starym, czyli niebiescy
i granatowi, naszła mnie pewna
refleksja dotycząca fotoedytorów.
Kim jest ów człowiek od edytowania obrazu? Pewne jest, że
powinna to być osoba znająca się
na zdjęciach, „czująca” swój tytuł
i dbająca, by pozyskiwane zdjęcia
były możliwie jak najtańsze. Jest to
model idealny, gdyż wybitnie wskazuje na to, kto jest odpowiedzialny
za szatę graficzną gazety… Ba! Kto
ma na nią wpływ. Tak zarysowany
zakres obowiązków jawi się jako
bardzo ciekawe zajęcie, tym bardziej, jeśli cofniemy się w czasie i na
bazie wspomnień Johna G. Morrisa
odtworzymy to, czym fotoedytor
zajmował się w latach 50. lub 60.
Oczywiście w tamtych czasach nie
było aparatów cyfrowych ani Internetu, co z kolei wymuszało ścisłą
współpracę tych dwóch osób. Właśnie fotoedytorzy, po otrzymaniu
zlecenia na zilustrowanie danego
tekstu, dobierali fotografa, jaki ich zdaniem
najlepiej się spisze, uzbrajając go ewentualnie w kilka wskazówek. Potem pozostawało
czekać, aż fotoreporter wróci z materiałem,
który po wywołaniu lądował na wielkim stole, gdzie ustalano ostatecznie, które zdjęcie
pójdzie do „jutrzejszego wydania”. Pamiętajmy, że był to czas fotoreportaży (obecnie
dziedziny fotografii będącej w odwrocie),
a niekiedy całych cykli fotoreportaży, nad
którymi czuwał fotoedytor, dbając o jakość
zdjęć, ale i o stronę komercyjną – to, co czytelnikom się podoba, jakby nie było, musi
być kontynuowane. Dzisiejsza fotoedycja nie
różni się znacząco od tej opisanej powyżej,
zmieniły się tylko narzędzia. Dziś zamówienie na zdjęcia dostajemy drogą mailową, a
zdjęcia są dostępne od ręki w formie cyfrowej. Już nikt nie przerzuca stosów stykówek,
odbitek itp. No i niestety to, co różni opisane
przeze mnie czasy i współczesność, a co jest
najbardziej bolesne, to brak fotoreportażu w
prasie codziennej. Praca fotografa, wspierana działaniami fotoedytora przy dobrze
zgranym i rozumiejącym się zespole, to
podstawa profesjonalnie przygotowanego
materiału fotograficznego z danego tematu.
| 03 |
Wróżenie z newsów | dziennikarstwo
dziennikarstwo | Zjawiska
Kawa nowym
Boomerem?
Warszawa poczuła się iście
europejsko (jakby kiedykolwiek
nie leżała w Europie) od kiedy
na Nowym Świecie można się
napić kawy w kubku z napisem
„Starbucks”. Głównym założeniem
sieci jest, by w każdej kawiarni – czy
to na Piątej Alei w Nowym Jorku
czy na Starym Arbacie w Moskwie
– smakowała tak samo i... była
podawana błyskawicznie. Tak, jak
na całym świecie ta „po prostu
kawa”, tak i w Polsce urasta ona do
miana „nektaru bogów” i pewnego
wyznacznika statusu. Tłumy warszawiaków potrafią kilkadziesiąt minut
czekać na kubek kawy, by następnie
przechadzać się z nim po Nowym
Świecie i „lansować”. Bo zdaniem
„Dziennika” to właśnie słowo „lans”
odmieniane jest w tym lokalu przez
wszystkie przypadki. Wydawać by się
mogło, że w czasach tanich linii lotniczych i utworzenia siedemnastego
województwa (chyba nie ma osoby,
która nie zna kogoś, kto dorabia na
Wyspach) pojawienie się zachodniej
marki na polskiej ulicy nikogo nie
Najdziwniejsza
Ona nie chce odejść!
zaszokuje. Tymczasem piętnastoletni Maciek z prywatnego
gimnazjum sprawę postrzega
inaczej: uważa się za lepszego,
gdyż może kupić sobie dużą
kawę z zielonym logo. Czasy się
zmieniają – dla naszych dziadków
lansem były banany, dla rodziców
guma balonowa, dla nas kawa
w tekturowym kubku z sieciowej kawiarni. Czym zaimponują
sąsiadom i współpracownikom
nasze dzieci? Jak nas dziwią
przedmioty pożądania naszych
ojców – banany czy guma Boomer z naklejką w środku,
tak dzieci Maćka będą się śmiać,
że tatuś zachwycał się z wykłą
kawą. Wróżba na podstawie:
www.dziennik.pl
Jedna z pudelocelebryt, Lidia Kopania, będzie nas reprezentować
w Moskwie podczas półfinału
Konkursu Piosenki Eurowizji
z piosenką „I don’t wanna leave”.
Jak co roku słyszymy od współpracowników reprezentantki, że
zapewni widzom niezapomniane
show, zaśpiewa piękną, chwytliwą piosenkę i oczaruje Europę
urodą. No i rozbudza się w nas
nadzieje, że tym razem „twelve
points from Former Yugoslav Republic of Macedonia” powędruje
„to……. POLAND!”, a nie jak zwykle do sąsiedniej Serbii. Podczas
występu Lidii ma towarzyszyć
para tancerzy i enigmatyczne
„symbole wolności i zamknięcia”.
Idąc tropem zrzuconego futra
Piaska, skrzeczącej Tatiany bez
majtek, rozerwanej koszuli Iwana
i wreszcie „naszej szkapy” – Isis
telewizja świata
Gdzie można zobaczyć, jak zawodnicy próbują przejść przez
dziurę w przesuwającej się ścianie, a bęzzębny staruszek gryzie
ludzi po uszach? Albo popatrzeć, jak niczego nieświadomi
przechodnie wpadają w pułapki w postaci przenośnej toalety
z ruchomą podłogą? Oczywiście w japońskiej TV.
Gee, możemy się spodziewać, że
tancerze zatańczą nago w klatce,
odbębniając oba symbole naraz.
Powodzenia, Lidko. I nie martw się,
jeśli Polska zaliczy kolejne ZERO – to
tylko dlatego, że Grecja i tak zagłosuje na Cypr, a Niemcy na Turcję.
Wróżba na podstawie:
www.polskatimes.pl
| Iwona Pawlak
znów „na stare kąty”, czyli do TVP.
Clubbing w wykonaniu Hanny Lis
był nie mniej urozmaicony – z TVP,
przez TV 4 wprost do Polsatu, by
znów trafić na Woronicza. Tam
natomiast bawiła się w bumerang –
raz wylatywała, by znowu powrócić.
Prawdopodobnie, znając umiłowanie
pary do częstych zmian stacji telewizyjnych, Hanna Lis w przeciągu naj-
bliższych dziesięciu lat pracować
będzie jeszcze w Tele 5, w Disney
Channel, by na końcu zastąpić
pana Daro w roli prowadzącego
program „o co kaman” w stacji
muzycznej Viva.
Wróżba na podstawie:
www.wiadomosci.gazeta.pl
Britney zarobi
na Polakach
Stanowcze „nie” mówię „kapitalistycznym wyzyskiwaczom”,
na których czele staje Britney
Spears. Największa po Madonnie
współczesna wokalistka popowa
odwiedzi w lipcu Warszawę,
ale nie dla psa kiełbasa! Młode
pokolenie nastoletnich fanek,
miłośnicy kiczu lat dziewięćdziesiątych czy dwudziestokilkuletnie
już dzieci epoki Jacksona, Spice
Girls i Britney będą się musieli
nie lada poświęcić, aby zobaczyć
księżniczkę pop na żywo – bilety,
jak informuje dziennik, kosztują
od 220 do 1800 złotych. Przewiduję, że żądne artystycznych wrażeń nastolatki zwiększą drastycznie policyjne statystyki napadów
na stołeczne kioski, miłośnicy
kiczu zwiększą polski eksport
trzykrotnie z pomocą własnej
roboty krasnali ogrodowych
wysyłanych na chłonny rynek
gwatemalski, zaś zdesperowane
dwudziestokilkuletnie dziś dzieci
Losowanie nagród: 15 czerwca 2009 roku.
Laureaci zostaną powiadomieni drogą e-mailową.
Lista laureatów zostanie również opublikowana
na stronie www.redakcjapdf.pl
| 04 |
Wróżba na podstawie:
www.dziennik.pl
fot. stockexpert.com
„PDF” ukazuje się już od dwóch lat.
Zmienialiśmy się przez ten czas, okrzepliśmy.
Z tej okazji zachęcamy do wypełnienia
elektronicznej ankiety oceniającej
„PDF”. Wystarczy, że wejdziesz na stronę
internetową www.ankieta-pdf.pl
i odpowiesz na 5. krótkich pytań. Podaj swoje
dane, a weźmiesz udział w losowaniu cennych
nagród: dwóch dyktafonów cyfrowych firmy
Olympus oraz 100 biletów do warszawskich
teatrów, kin oraz opery.
epoki Spice Girls, Jacksona i samej
Britney z pewnością założą organizację pożytku publicznego i poproszą
hojny naród o 1 proc. podatku. Grosz
do grosza, będzie pół kosza (czy, jak
kto woli – kokosza). Ale czy będzie
pół widowni?
fot.: Patrick Seeger EPA/PAP
Miłość między Hanną Lis a Telewizją
Polską przypomina bajkę
o Lassie – zawsze wraca. Smutne
jest jednak to, że poczciwa psina
na końcu zdechła. Czy drzwi na
Woronicza zostaną dla „złotowłosej”
zamknięte? Wiele wskazuje na to,
że tak. Odkąd Hanna Smoktunowicz
hucznym mariażem z Tomaszem
Lisem przebojem wdarła się na
salony, jej zawodowe predyspozycje
ceni się znacznie wyżej. O ile można
by dyskutować o jej zdolnościach
dziennikarskich, tak pozycja „Lisicy”
na rynku medialnym i silna marka
zdają się być niezaprzeczalnie
wysokie. Lis jest chytry, lis jest zły?
Małżonek uprawiał „clubbing”
w rozmaitych programach informacyjnych – z początku w TVP,
następnie wyrabiając sobie nazwisko
firmował TVN-owskie „Fakty”, by
wreszcie w atmosferze skandalu
uciec do Polsatu. Z firmy pana Solorza niczym syn marnotrawny wrócił
fot. Stach Leszczyński/PAP
Lisica (nie?)szczęśliwą
bezrobotną
Maturalny
zawrót głowy
Maturalne zmagania mogą trwać
nawet pięć lat! Rekordziści potrafią w nieskończoność poprawiać
matury, bo „tym razem na pewno
się uda”. W tym roku 1 proc.
wszystkich maturzystów to
absolwenci liceów z poprzednich
lat. Z roku na rok matura ma być
jednak coraz trudniejsza, a jak
twierdzi większość nauczycieli
– uczniowie są coraz słabsi. Dlaczego więc tematy prac z historii
są coraz bardziej wymyślne, tak
że niedługo będą brzmiały mniej
więcej: „wpływ uprawy kakao w
Mongolii na politykę wewnętrzną
Wenezueli w odniesieniu do erytrejskiej walki o niepodległość”.
Nie postuluję obniżania poziomu
matur wraz z poziomem licealistów,
raczej marzy mi się matura na stałym, wysokim poziomie, matura której posiadanie nie jest obowiązkiem
czy punktem honoru każdego Polaka. Zlikwidowano szkoły zawodowe,
pozbawiając kraj ślusarzy, budowlańców, stolarzy i elektryków, teraz
zmierza się do elitaryzacji matury.
Wprawdzie faktem jest, że polskie
uczelnie wypuszczają co roku tysiące
magistrów psychologii, socjologii
czy turystyki i rekreacji (z naciskiem
na rekreację), spośród których trzy
będzie pracować „w zawodzie”
(niestety, nie swoim) – np. jako
kasjer w Rossmanie. Tegoroczni maturzyści! Nie martwcie się! Na wasze
wymarzone studia dostaną się w
tym roku absolwenci liceów rocznika
2004, którym właśnie za piątym
razem udało się zdać zadowalająco
maturę!
Wróżba na podstawie:
www.zw.com.pl
– Aby jakaś rzecz mogła zostać
nazwana dziwną, musi łamać powszechnie panujące normy, być
nonsesowna,
nieprzewidywalna
i zupełnie niepraktyczna – uważa
medioznawca prof. Maciej Mrozowski. Czy japońska telewizja
spełnia te wymogi? Dla Europejczyka jak najbardziej.
ny na czarny uczestnik (w roli
„przynieś, przenieś, potrzymaj”)
w zwolnionym tempie kieruje ciasto
w chłopaka. Ten, ruchem zranionego boksera, odsuwa się, na co ona
bierze do ręki spaghetti. I tak, aż
do wyczerpania zapasów. Koniec
show jest taki, że wszystko okazuje
się farsą, widownia klaszcze, a para
skacze z radości, że uzyskała dużo
punktów rankingowych.
You Tube zdobyty
Kabuki z efektami
Wystarczy wpisać w wyszukiwarce
na portalu You Tube hasło „japanese show”, by natychmiast otrzymać
ponad 150 tys. wyników, z czego
duża część będzie dotyczyć „ludzkiego tetrisa”, czyli „dziury w ścianie” („Hole in the Wall”). Zabawa
polega na tym, by uciec przed przesuwającą się styropianową ścianą.
I to jak najszybciej, bo jak się nie
uda, można wylądować w basenie.
Program pojawił się w 2006 r. i był
emitowany przez Fuji TV. Show
zagościł także w polskiej telewizji
– licencję wykupiła TV4, a pierwszy odcinek został wyemitowany
7 marca. Prowadzi go Formacja
Chatelet, znana między innymi
z „Maratonu uśmiechu”.
– Kiedy tak czekasz na przesuwającą się ścianę w tym śmiesznym kombinezonie, myślisz tylko
o tym, żeby przejść przez tę dziurę,
bo woda w basenie jest bardzo zimna. Jeżeli się nie uda i wpadniesz,
to cięcie. Pięć minutek przerwy na
posprzątanie i poprawienie makijażu. I tak w kółko – mówi Pola
Sabal, jedna z uczestniczek polskiej
edycji. Oprócz TV4 program wyemitowano w BBC, Nine Network
(Australia), telewizji Fox (USA)
i GMA Network (Filipiny).
Kolejny przykład: „Why is my girl
mad” czyli: „Dlaczego moja dziewczyna jest wkurzona?”. „Najprawdopodobniej dlatego, że jej dom
jest pełen ubranych na czarno
obcych, którzy w dodatku robią
straszny bałagan” – skomentował
filmik użytkownik Canhead na
stronie www.noob.us.
Na początku widowiska mamy
dwójkę młodych ludzi siedzących
przy suto zastawionym stole. Ona
zaczyna na niego krzyczeć, bierze
do ręki tort i w niego rzuca. To
znaczy udaje, że rzuca, bo ubra-
To widowisko należy do kategorii
human art (dosłownie: sztuka ludzka). Programy tego typu pokazywane są w NTV pod nazwą Kasou
Taishou; pierwszy wyemitowano
w 2006 roku. Chodzi w nich o tworzenie efektów filmowych na scenie, co ma bezpośredni związek
z japońskim teatrem kabuki. W tym
klasycznym teatrze lalkowym pojawiają się ubrane od stóp do głów na
czarno postacie, tzw. kurokos, które animują kolorowe lalki. Każda
z nich „obsługuje” tylko niektóre
części lalki, np. jedna porusza jej
głową, kiedy inna wprawia w ruch
ręce czy nogi.
Innym słynnym show z tego programu jest „Matrix ping-pong”.
Dzięki czarnym postaciom przy
stole ping-pongowym powstają
efekty jakby rodem z filmu braci
Wachowskich. Na pierwszym planie mamy dwie osoby, odbijające
paletkami piłeczkę. Nie byłoby
w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w pewnym momencie
jedna z nich np. „dopływa” w powietrzu do piłki, a stół pochyla się
o 45 stopni…
Z kolei w programie z serii „Silent library” zawodnicy wykonują
różnego rodzaju zadania, siedząc
w bibliotece. – Japończycy lubią
śmiać się z innych ludzi na ulicach.
Anime- “Czarodziejki z księżyca”
fot. Kasia Radziszewska
| Wróżył Marcin Kasprzak
Hole in the wall
Gwiazdor japońsich dram i wokalista
KAT-TUN- Kamenashi Kazuya
Anime hentai- Yuri
Najlepszy przykład tego rodzaju
humoru: Postawiono kiedyś na ulicy toi-toi z ruchomą podłogą. Za
każdym razem, gdy ktoś do niego
wchodził, kończył na wysokości
sufitu – relacjonuje inny, popularny rodzaj japońskiego dowcipu
Krzysztof Lewandowski, student
IV roku japonistyki UW.
Anime nie tylko dla
dzieci
Która z dziewczyn nie chciała być
jedną z czarodziejek z Księżyca?
A ilu chłopców nie chciało grać
w nogę jak kapitan Tsubasa? Pisząc
o japońskiej telewizji, nie można
pominąć anime. Czarodziejki to
„shōjo”, czyli anime skierowane
do młodych dziewczyn. Natomiast
kapitan, podobnie jak np. „Dragon
Ball” czy „Pokemony”, to „shōnen”
dla dorastających chłopców. Anime
to po prostu zekranizowana manga. Jej tematyka jest dowolna – od
tematów obyczajowych, fantastycznych aż po historyczne. – Najlepszy przykład to anime o wybuchu
bomby atomowej w Hiroszimie
– mówi Agnieszka Budzich, studentka UW, która mieszkała
w Japonii. Anime kierowane jest
do różnych grup wiekowych, od
małych szkrabów, nastolatków, aż
po takie, które dozwolone są od lat
18. Wśród tych ostatnich można
wyróżnić anime o zabarwieniu erotycznym – hentai. Łagodne hentai
puszczane są w telewizji, chociaż
głównie w paśmie wieczornym
lub w nocy. Te ostrzejsze można zobaczyć w formie rysowanej. – Normalne jest to, że można w metrze
spotkać mężczyznę, który czyta hentai. Japończycy nie uznają tego za nic
zdrożnego – mówi Emil Truszkowski, student III roku japonistyki.
Charakterystyczne jest to, że bohaterowie nie mają włosów łonowych
– w Kraju Kwitnącej Wiśni traktuje się to jako coś nieładnego, nieprzyzwoitego. Wynika to także ze
specyficznej regulacji prawnej dotyczącej pornografii. Dwa najbardziej popularne gatunki hentai to
Yaoi – opowiadające o miłości gejowskiej, oraz Yuri – czyli lesbijskie.
Ale spotkać można także Shōtacon,
czyli anime z młodymi chłopcami,
i Lilicon (nawa od „kompleksu lolity”) z dziewczynkami.
Śpiewa, tańczy i jeszcze
jest przystojny
Cechą charakterystyczną japońskiej telewizji jest także obecność
dram (dorama). Są to jednoseryjne
seriale opowiadające jakieś historie. W jednej serii można obejrzeć
około 13 odcinków. Jeżeli dana
drama się spodoba, mogą powstać
specjalne, dodatkowe odcinki. Znamienne dla dorama jest zjawisko
przechodzenia aktorów. Najbardziej popularne twarze pojawiają
się właściwie w każdej produkcji.
Później robią jeszcze karierę jako
tancerze, a nawet muzycy. Można
powiedzieć, że stają się ikonami
popkultury. Oczywiście tematyka
dram jest zupełnie dowolna – kryminalne, medyczne, prawnicze,
komediowe czy jakieś historie miłosne. Ogromną popularnością
cieszą się dramy dla nastolatek,
głównie adaptacje mang. Nad głowami bohaterów latają serduszka
i chmurki z napisami, a cała stylizacja takiego serialu jest wyjątkowo słodka. Przerywa je cała masa
reklam, głównie krótkich (15-30
sekund), bardzo kolorowych, zabawnych i dynamicznych.
Dlaczego ich telewizja tak właśnie
wygląda? – Dla Japończyków jest
to sposób na otwarcie się na świat
– mówi Krzysztof Lewandowski.
Natomiast kierownik japonistyki
na UW prof. Ewa Pałasz-Rutkowska zauważa: – Niegdyś w japońskiej telewizji więcej było programów poważnych. Teraz to wszystko
strasznie się skomercjalizowało.
Japońska telewizja ma bardzo
długą historię. Jej początki
sięgają 1939 roku. Jednak
regularnie zaczęto nadawać
w 1951. Stacją państwową jest
Nippon Hōsō Kyōkai (NHK),
oprócz tego działają: Nippon
News Network (NNN), Japan
News Network (JNN), Fuji News
Network (FNN), All-Nippon
News Network (ANN), TV Tokyo
Network (TXT). Popularnością
cieszą się także kanały lokalne
i telewizja satelitarna.
| 05 |
20-lecie „Gazety Wyborczej” | temat numeru
„Wyborcza”
oraz cała reszta
Dwadzieścia lat temu
powstał w Polsce dziennik,
który szybko stał się
głównym kreatorem
poglądów polskiej opinii
publicznej. Ocena „Gazety
Wyborczej” i roli, jaką
odegrała w pierwszych
latach polskiej demokracji,
ciągle wywołuje skrajne
emocje. Także dzisiaj, gdy
siła opiniotwórcza tytułu
wydaje się zdecydowanie
mniejsza niż na początku.
| 06 |
naczelny „Wyborczej”. Zasadność
takiego twierdzenia pozostaje dyskusyjna, nie ulega jednak wątpliwości, że „Gazeta” była tytułem prasowym wyznaczającym podstawowe
standardy publicznego dyskursu.
Zdaniem Rafała Ziemkiewicza
z „Rzeczpospolitej” taki stan rzeczy mocno okaleczył polską debatę polityczną po 1989 roku.
– W ocenie dziennikarzy „Gazety
Wyborczej” kraj dzieli się na światłą elitę i szary tłum, który w każdej
chwili może stać się bardzo niebezpieczny – uważa Ziemkiewicz. – Środowisko „Wyborczej” wytworzyło
nieprawdziwe przekonanie, że z wizją „Gazety” zgadzają się największe autorytety kraju. Ludzi, którzy
uważali inaczej, jak na przykład
Marek Nowakowski, wymazywano
z pamięci pokoleń. W ten sposób
zmonopolizowano debatę publiczną
– przekonuje autor „Michnikowszczyzny”. Z kolei Maciej Rybiński,
publicysta „Faktu” i „Rzeczpospolitej”, za ewidentny błąd „Wyborczej”
uważa jej strach przed lustracją oraz
lęk przed ideologią konserwatywną
o chrześcijańskim rodowodzie, nieznajdujący – według Rybińskiego
– żadnego uzasadnienia.
Natomiast w oczach Jacka Żakowskiego, publicysty tygodnika „Polityka”, ocena „Wyborczej” wygląda
zupełnie inaczej. – „Gazeta” odegrała bardzo pozytywną rolę w polskiej
debacie publicznej, przede wszystkim rozpoczęła tę debatę, stworzyła
kulturę debaty publicznej i zarysowała jej podstawowe wątki. Żadne
inne środowisko nie potrafiło stworzyć przeciwwagi dla „Wyborczej”,
W ciągu dwudziestu lat istnienia
„Gazeta” wypracowała sobie
stabilną pozycję na rynku i
stałe miejsce w polskiej debacie
publicznej.I choć przeciwnicy
„Wyborczej” mogą obecnie z
satysfakcją pisać, że „to już nie jest
kraj jednej gazety”, trudno sobie
wyobrazić medialną rzeczywistość
bez Adama Michnika i jego
redakcji. Naczelny „Wyborczej”,
mimo że obecnie pozostaje poza
głównym nurtem współczesnej
polemiki, ciągle wywołuje skrajne
emocje i występuje jako bohater
tekstów prasowych i programów
telewizyjnych.
| Tomasz Betka
Był kwiecień 1989 roku. Po dwóch
miesiącach trudnych i skomplikowanych negocjacji przedstawiciele
władzy i opozycji doszli wreszcie
do porozumienia. Finał rozmów
przy Okrągłym Stole oznaczał nowe
otwarcie w historii Polski, ale również nowy etap w życiorysach ludzi
od lat walczących z komunistycznym systemem. Częściowo wolne
wybory parlamentarne stworzyły
szansę, aby dawna opozycja uzyskała realny wpływ na przyszłość kraju,
a ówczesna sytuacja międzynarodowa zdawała się gwarantować trwałość przeprowadzanych zmian.
Jednym z elementów porozumienia
przy Okrągłym Stole było powstanie opozycyjnego dziennika, który
miał wspierać w czerwcowych wyborach kandydatów związanych
z Komitetem Obywatelskim przy
Lechu Wałęsie. Wałęsa zdecydował,
że misję tworzenia nowego tytułu
otrzyma Adam Michnik. Decyzja wywołała kontrowersje wśród
części solidarnościowej opozycji,
ponieważ Michnik był wówczas
liderem jednego z jej nurtów, natomiast opozycyjny dziennik miał
reprezentować całe środowisko
„Solidarności”. Większość opozycji
zdawała sobie jednak sprawę, że nie
może liczyć na dostęp do oficjalnych
mediów, a gazeta Michnika pozwoli
jej zwiększyć szansę na zwycięstwo
w zbliżających się wyborach.
Wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że „Gazeta Wyborcza” stanie
temat numeru | 20-lecie „Gazety Wyborczej”
Okładka pierwszego numeru - 8 maja 1989 roku
się w następnych latach najważniejszym
ośrodkiem polskiej debaty publicznej, a jej
redaktor naczelny będzie głównym podmiotem dyskusji na temat sukcesów i patologii
wolnej Polski. W ostatnich dwudziestu latach
można było wręcz odnieść wrażenie, że Polacy nie dzielą się na zwolenników i przeciwników konkretnych poglądów, ale na przyjaciół
i wrogów „Gazety” i Adama Michnika. Na
czym polega moc „Wyborczej”, która rozpala
uczucia jej adwersarzy i obrońców?
Wizja „Gazety”
Pierwszy numer „Wyborczej” ukazał się
8 maja 1989 roku. Zastępcą redaktora naczelnego została Helena Łuczywo. W skład
redakcji weszli również inni dziennikarze
związani wcześniej z wydawanym w drugim
obiegu „Tygodnikiem Mazowsze”. Dziennik Adama Michnika odniósł błyskawiczny
sukces. Już półtora roku później „Gazeta”
osiągnęła półmilionowy nakład i stała się
największym polskim dziennikiem. Równocześnie jednak wewnątrz dawnej opozycji
antykomunistycznej zaczęły się kłótnie i wzajemne oskarżenia. Także „Wyborcza” zajęła
w nowej rzeczywistości politycznej wyraźne
stanowisko. Według „Gazety” nowym zagrożeniem dla Polski, być może groźniejszym
nawet niż komunizm, stał się populistyczny
nacjonalizm, który mógł doprowadzić Polskę
do „antykomunizmu z bolszewicką twarzą”,
„polowań na czarownice” i „iranizacji” kraju. Zdaniem niektórych, od tego momentu
pismo Michnika stało się wręcz quasi-partią,
której dożywotnim liderem został redaktor
dlatego nie powstało medium, które
mogłoby jej dorównać – twierdzi.
– Dziewięćdziesiąt procent pretensji do „Wyborczej” wynika z tego, że
jej przeciwnicy byli zbyt słabi, aby
przeciwstawić się „Gazecie” – dodaje redaktor „Polityki”. Z krytyką
Ziemkiewicza nie zgadzają się również publicyści „Wyborczej”. Wojciech Czuchnowski podkreśla, że
„Gazeta” nigdy nie odmawiała nikomu prawa do zachowania własnego zdania i odmiennych poglądów,
a oskarżenia niektórych przeciwników „Wyborczej” zyskują aprobatę jedynie wśród osób, które je
inspirują. Uważa on także, że walka
z „Gazetą” prowadzona jest często
w imię zasady: cel uświęca środki, a jako
przykład podaje opublikowanie wywiadu
z byłym szefem działu kulturalnego „Wyborczej”, Michałem Cichym, którego w ocenie
„Gazety” „nie można obciążać odpowiedzialnością za słowa i czyny”. W rozmowie
z Cezarym Michalskim Cichy nazwał niektórych dziennikarzy „Wyborczej” „cynglami”, którzy piszą swoje teksty na zamówienie
i pod konkretne tezy naczelnego. – Ten wy-
Okładki “Gazety Wyborczej” co roku
zdobywają nagrody w konkursie GrandFront. Wydanie z 14-15 grudnia 2002
roku (Unia Nasza) zdobyło nagrodę
główną GrandFront 2002 w kategorii
“gazety codzienne”, natomiast wydanie
z 6 marca 2008 roku zdobyło tegoroczną
nagrodę główną.
wiad był przekroczeniem nie tylko zasad
profesjonalnego dziennikarstwa, ale również
zasad elementarnej przyzwoitości. Rozmowa
wyrządziła olbrzymią szkodę przede wszystkim Michałowi Cichemu i redakcja „Dziennika” ponosi za to pełną odpowiedzialność
– uważa Czuchnowski.
Michał Olszewski z „Tygodnika Powszechnego” zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt.
– „Wyborcza” była swego rodzaju pasem
transmisyjnym procesu modernizacyjnego
w naszym kraju – ocenia publicysta „Tygodnika”. – Poza tym „Gazeta” miała i ma wizję Polski, która dla wielu środowisk jest nie
do przyjęcia: to wizja kraju nowoczesnego,
laickiego, zintegrowanego z Europą Zachodnią nie tylko ekonomicznie, ale też duchowo
i mentalnie. Właśnie dlatego dziennik Ada-
ma Michnika stał się obiektem tak ostrych
ataków ze strony innych publicystów – przekonuje Olszewski.
Nowa rzeczywistość
Obecnie dominacja „Gazety Wyborczej” na
polskim rynku mediów nie jest tak wyraźna,
jak w latach dziewięćdziesiątych. W pierwszej dekadzie nowego stulecia pojawiły się
bowiem dwa duże dzienniki niemieckiego
koncernu Axel Springer, które prezentują
zupełnie inną linię redakcyjną niż „Gazeta”.
Tabloidowy „Fakt” w szybkim tempie osiągnął najwyższy na rynku nakład, a „Dziennik” zmusił właścicieli „Wyborczej” do trudnej dla obydwu stron konkurencji cenowej.
Rywalizację wśród dzienników spotęgowała
dodatkowo „Polska – The Times” oraz ukazująca się w nowym formacie „Rzeczpospolita”. Jednak zdaniem Macieja Rybińskiego,
publicysty „Faktu” i „Rzeczpospolitej”, sytuacja rynkowa nie była jedynym czynnikiem,
który spowodował zmniejszenie się roli „Wyborczej”. – Przede wszystkim zmieniło się
społeczeństwo, które prezentuje o wiele wyższy poziom wiedzy i ogólnego wykształcenia.
Dzisiaj trudniej jest już straszyć i obrażać
Polaków niezgadzających się ze światopoglądem „Gazety”. Dawniej wystarczyło nazwać
oponentów ciemnogrodem i uzyskiwało się
powszechną akceptację. Teraz jest to niemożliwe – sądzi Rybiński.
Z kolei Jacek Żakowski uważa, że mniejszy
niż dawniej wpływ „Wyborczej” na opinię
publiczną wynika z dominacji segmentu mediów elektronicznych, na którym „Gazeta”
nie ma tak silnej pozycji. – Sytuacja na rynku
prasy drukowanej nie uległa jakiejś radykalnej zmianie, ponieważ żaden z dzienników
nie może się równać z „Gazetą”, a ich łączny nakład jest porównywalny z nakładem
„Wyborczej” – ocenia Żakowski. Natomiast
prof. Maciej Mrozowski z Uniwersytetu Warszawskiego jest zdania, że bardzo trudno
jednoznacznie ocenić aktualny wpływ pisma
na opinię publiczną i można w tym zakresie
formułować jedynie hipotezy. Jego zdaniem
pojawienie się nowych tytułów oraz wybuch
afery Rywina spowodowały pewien spadek
znaczenia „Gazety”. – Nie ulega jednak wątpliwości, że „Wyborcza” ciągle należy do
najważniejszych polskich dzienników. Przypuszczam, że gdyby ktoś z zagranicy zapytał
nas o najbardziej opiniotwórczy polski tytuł, w większości przypadków wskazalibyśmy właśnie na „Wyborczą” – argumentuje
prof. Mrozowski. A Wojciech Czuchnowski
z „Gazety” przekonuje nawet, że pozycja opiniotwórcza dziennika wcale nie uległa osłabieniu. – Znaczenie „Wyborczej” i jej wpływ
na opinię publiczną pozostają na tym samym
poziomie – przekonuje Czuchnowski.
Rafał Ziemkiewicz widzi rzeczywistość inaczej. – Adam Michnik nie został co prawda
pokonany przez swoich wrogów, ale przegrał
z logiką biznesu. Proste reguły konkurencji
rynkowej spowodowały, że „Gazeta” musiała
odejść w dużej mierze od pierwiastka ideologicznego i zaoferować czytelnikom to, czego
naprawdę oczekują – przekonuje Ziemkiewicz. – A najlepszym dowodem na porażkę
„Wyborczej” jest fakt, że jej publicyści określają się dzisiaj jako przedstawiciele „liberalnej inteligencji”. Dziesięć lat temu byli po
prostu inteligentami, ponieważ inteligencji
poza „Wyborczą” w powszechnej świadomości wówczas nie było – podsumowuje publicysta „Rzeczpospolitej”.
Niekończąca się polemika
W ciągu dwudziestu lat istnienia „Gazeta”
wypracowała sobie stabilną pozycję na rynku i stałe miejsce w polskiej debacie publicznej. I choć przeciwnicy „Wyborczej” mogą
obecnie z satysfakcją pisać, że „to już nie jest
kraj jednej gazety”, trudno sobie wyobrazić
medialną rzeczywistość bez Adama Mich-
nika i jego redakcji. Naczelny „Wyborczej”,
mimo że obecnie pozostaje poza głównym
nurtem współczesnej polemiki, ciągle wywołuje skrajne emocje i występuje jako bohater
tekstów prasowych i programów telewizyjnych. Co takiego ma w sobie „Gazeta” i jej
najważniejszy redaktor? Zdaniem Wojciecha
Czuchnowskiego adwersarze „Wyborczej”
nie mogą się pogodzić z jej sukcesem. – Na
początku lat 90. nie tylko „Gazeta” otrzymała
swoją szansę. W podobnej sytuacji było choćby Porozumienie Centrum, które dostało
„Express Wieczorny”, ale nie utrzymało jego
wysokiej pozycji. Takich sytuacji było więcej.
Różnica polega na tym, że „Wyborcza” swoją
szansę wykorzystała – uważa Czuchnowski.
Oczywiście Rafał Ziemkiewicz ocenia ówczesną sytuację w inny sposób. Jego zdaniem do
2006 roku nie istniał w Polsce pluralizm mediów w pełnym tego słowa znaczeniu, a wiele
alternatywnych wobec „Gazety” inicjatyw
medialnych ograniczano za pomocą zakulisowych rozgrywek.
Dr Elżbieta Kossewska z Uniwersytetu Warszawskiego podkreśla jednak, że sukces „Wyborczej” nie wynikał tylko z jej siły ekonomicznej i początkowego poparcia „Solidarności”.
– „Gazeta” była dobrze redagowanym tytułem,
który dbał o poziom merytoryczny tekstów
i profesjonalną oprawę graficzną. Dziennik nie
stał w miejscu, a jeśli chodzi o rynek prasy, był
pionierem tego, co pchało polskie dziennikarstwo do przodu – wyjaśnia.
Nie sposób dzisiaj wyrokować, który z tytułów będzie wywierał w przyszłości największy wpływ na polską opinię publiczną. Jacek
Żakowski uważa, że żaden dziennik nie uzyska takiego znaczenia, jakie miała niegdyś
„Wyborcza”. – Media nie odgrywają już
u nas takiej roli politycznej, jak w młodej demokracji – ocenia. W opinii prof. Mrozowskiego spadek znaczenia „Gazety Wyborczej”
wpisuje się w szerszy proces spadku czytelnictwa prasy drukowanej. – Środek ciężkości
mediów przesuwa się w stronę Internetu i telewizji, zresztą jest to tendencja ogólnoświatowa i nic nie wskazuje na to, aby miała się
odwrócić – przewiduje medioznawca.
Michał Olszewski z „Tygodnika Powszechnego” nie traci jednak nadziei, że media będą
oferować odbiorcom coś więcej niż witryny
internetowe i kilka stacji telewizyjnych. – Sądzę też, że „Gazeta” pozostanie jednym z najważniejszych graczy na polskim rynku prasowym – zaznacza Olszewski. Dr Kossewska
przewiduje również, że pewien etos dziennika opozycji solidarnościowej pozostanie przy
„Wyborczej” na zawsze. – Natomiast znaczenie „Gazety” dla dyskursu publicznego zależeć będzie od stylu prowadzonego przez
nią dialogu, zarówno z konkurentami, jak
i z czytelnikami, a w szerszym ujęciu, od wartości przyjętych przez „Wyborczą” w kształtowaniu poglądów opinii publicznej – ocenia.
I dodaje: – Na rynku pojawili się silni konkurenci, ale polska debata publiczna powinna
na tym zyskać. Czytelnicy potrzebują różnych głosów i różnych opinii, a „Gazeta Wyborcza” jest dla innych tytułów naturalnym,
choć nie jedynym, punktem odniesienia.
Trudno się z tym nie zgodzić, choć w przypadku „Wyborczej” o jednomyślność niezwykle ciężko. Wydaje się jednak, że obecność
„Gazety” w głównym nurcie polskiej debaty
publicznej stanowi pewien wyznacznik polskiego systemu medialnego po 1989 roku.
Nie ulega też wątpliwości, że obecna rola gazety Adama Michnika jest zupełnie inna niż
w pierwszych latach jej istnienia. Stanowi to
zresztą prostą konsekwencję dwudziestu lat
funkcjonowania polskiej demokracji. Pomimo coraz silniejszej konkurencji nie należy
jednak oczekiwać jakiegoś radykalnego osłabienia pozycji „Gazety Wyborczej”. Nie pozwolą na to choćby jej najwięksi przeciwnicy,
którzy uczynili dziennik Agory ulubionym
tematem swoich publikacji. Dla czytelników oznacza to z pewnością kolejną porcję
ostrej polemiki na temat przyczyn sukcesów
i porażek III RP. Tym bardziej, że dwudziesta rocznica powstania „Wyborczej” nie jest
bynajmniej najważniejszym jubileuszem
w bieżącym roku.
20 lat „Gazety Wyborczej”...
8 maja 1989 – ukazuje się pierwszy numer „Gazety Wyborczej” w nakładzie
150 tys. egzemplarzy. Już półtora roku później nakład dziennika przekroczy
500 tys. egzemplarzy.
4 czerwca 1990 – Lech Wałęsa zakazuje „Wyborczej” używania logo i hasła
Solidarności oraz próbuje bezskutecznie odwołać Adama Michnika z funkcji
redaktora naczelnego dziennika. Tymczasem na scenie politycznej trwa „wojna
na górze”, a „Gazeta” udziela wsparcia Tadeuszowi Mazowieckiemu
w zbliżających się wyborach prezydenckich.
19 września 1995 – Michnik publikuje wraz z Włodzimierzem
Cimoszewiczem artykuł „O prawdę i pojednanie”, w którym pisze o konieczności
dialogu ze wszystkimi przedstawicielami polskiego społeczeństwa z czasów
PRL-u. Tekst został krytycznie odebrany w niektórych środowiskach dawnej
opozycji. W lutym 2001 roku naczelny „Wyborczej” w rozmowie z Agnieszką Kublik
i Moniką Olejnik nazwie Czesława Kiszczaka „człowiekiem honoru”.
27 grudnia 2002 – Adam Michnik i Paweł Smoleński publikują tekst „Ustawa
za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika”. Wybucha tzw. afera Rywina.
23 października 2003 – ukazuje się pierwszy numer tabliodowego dziennika
„Fakt”, który wkrótce osiąga najwyższy nakład na rynku prasy codziennej.
W kwietniu 2006 roku pojawia się opiniotwórczy „Dziennik”, a „Wyborcza” zostaje
zmuszona do podjęcia silnej konkurencji cenowej. Półtora roku później na rynek
wejdzie „Polska”.
Luty 2009 – ze stopki redakcyjnej „Gazety” znika Helena Łuczywo, legenda
„Wyborczej” i współtwórczyni jej sukcesów. Zdaniem części środowiska
dziennikarskiego również Adam Michnik sprawuje obecnie funkcję redaktora
naczelnego w sposób raczej symboliczny.
| 07 |
Zapisz to, Kisch! – Juliusz Ćwieluch | dziennikarstwo
dziennikarstwo | Zapisz to, Kisch! – Juliusz Ćwieluch
Skończony
stażysta
W dziennikarstwie, jak u szewca. Dwa lata sprzątasz, nim wbijesz
pierwszy gwoździk. Jak nauczysz się skondensować prosty tekst
informacyjny do dwóch zdań, to i reportaż potem napiszesz.
| Z Juliuszem Ćwieluchem rozmawiała Agnieszka Wójcińska; fotografia: Jan Brykczyński
Kręcą cię „męskie tematy” – armia,
porwania, Irak, wyprawa łodzią
podwodną?
To chyba podświadoma realizacja takiego
chłopięcego marzenia – przepłynąć łodzią
podwodną, przelecieć samolotem, postrzelać
czołgiem. Ale jak zastanawiam się nad doborem swoich tematów, to myślę, że dotyczą
raczej sytuacji ekstremalnych, śmierci.
Skąd bierzesz pomysły?
Z życia. Trzeba się dużo spotykać z ludźmi,
gadać z nimi, a później to już samo się kręci. Śmieję się, że mam w głowie maszynkę do
przerabiania tego, co mówią, na tematy.
Twój tekst „Wdech/wydech/wdech”
opowiada o porwaniach. Co cię
skłoniło, by sięgnąć po ten temat?
Porwania były swego czasu modne. Ostatnio
wróciły w wielkim stylu przy okazji sprawy
Olewnika. Zajmowała się tym komisja śledcza. Czytałem artykuły na ten temat, ale jakoś mnie to nie zainteresowało. Aż do czasu,
gdy przeczytałem tekst o tym, w jakich warunkach był przetrzymywany Olewnik, i zobaczyłem zdjęcie szamba, gdzie go więziono.
Wyobraziłem sobie, jaki koszmar przeżył ten
człowiek. Wtedy pierwszy raz pomyślałem,
żeby zająć się tym tematem, ale od strony
psychologii ofiary. Zadałem sobie pytanie:
czy gdyby Krzysztof Olewnik przeżył, byłby
tym samym człowiekiem?
By napisać swój tekst,
sam pozwoliłeś się porwać.
Mam znajomych, którzy prowadzą firmę
zajmującą się szkoleniami z zakresu walki,
samoobrony, strzelania snajperskiego. Po porwaniu inżyniera S. w Pakistanie zrobili dla
Polskiej Akcji Humanitarnej szkolenie, jak
zachować się w miejscu konfliktu zbrojnego.
Pojechałem na nie jako obserwator. Wiedziałem, że osoby, które są szkolone, będą przez
nich porwane. Ale nie wiedziałem, że ja także.
Zrobili to chyba dlatego, że pierwszego dnia
szkolenia śmiałem się trochę, że jest nudno.
Patrzyłem więc na całą akcję, a po trzech minutach sam miałem na głowie worek. To było
dosyć brutalne, powalili nas na ziemię, potem
przetrzymywali przez kilka godzin.
Gdybyś wiedział, że ciebie też porwą,
zdecydowałbyś się na to?
Tak. Ostatecznie była to mimo wszystko sytuacja bezpieczna, wiedziałem, że nic mi nie
| 08 |
grozi. Ale po wszystkim miałem silne uczucie naruszenia mojej godności. Poczułem, że
porwanie to doświadczenie bardzo traumatyczne, z którego możesz się nie podnieść.
Zacząłem szukać ludzi, którzy byli porwani.
W tekście dziękujesz panu M., jednej
z takich osób. Jaka była jego historia?
Przez tydzień zastanawiał się, czy w ogóle
ze mną porozmawiać. Jego porwanie miało
miejsce 9 lat temu, ale wciąż nie chciał do
tego wracać. Zgodził się dzięki namowom
swoich kolegów z Warmińsko-Mazurskiego
Stowarzyszenia na rzecz Bezpieczeństwa. Do
niektórych bohaterów można dotrzeć tylko
przez osoby, którym ufają. To, że ja dałem się
porwać na szkoleniu, bardzo nam ułatwiło
rozmowę. Czuł, że ja wiem, o co chodzi w jego
opowieści, rozumiem go. Miałem rozmawiać
jeszcze z jednym człowiekiem, ale okazało
się, że tygodniowe porwanie całkowicie go
rozwaliło. Wcześniej miał dużą firmę – po
tym, jak go uwolniono, rozpadł mu się biznes
i małżeństwo, został wrakiem człowieka.
Rozmawiałeś z innymi porwanymi?
Z jedną osobą przez telefon i była raczej niechętna. Ludzie, którzy przeżyli coś takiego,
nie chcą o tym gadać. Rozmawiałem natomiast z policjantami, którzy mieli kontakt
z porwanymi bezpośrednio po uwolnieniu
i z negocjatorem policyjnym, który rozmawiał
z ofiarami, ale także z porywaczami. Dzięki
niemu uświadomiłem sobie, że nawet mając „instrukcję obsługi porwania”, taką, jak
w moim tekście, ciężko jest kogoś porwać.
Wymaga to zerwania wielu hamulców. To jedno z najtrudniejszych przestępstw, nie tylko
logistycznie, ale także psychicznie.
Jak wyglądały rozmowy
z policjantami – mundurowych
chyba trudno „otworzyć”?
Policjanci są trudni, nie chcą się spotykać,
rozmawiać. Ale na przykład wśród wojskowych jest mnóstwo fajnych ludzi, z którymi
można mieć dobry kontakt, pożartować, a jak
się z nimi napijesz, to w ogóle jest sielanka.
Gdy pisałem o łodzi podwodnej, jej załoga
z początku patrzyła na mnie i fotografa z dystansem. Ale fotograf opowiedział kawał. Facet złowił złotą rybkę, ale, nie wiedząc o tym,
wypuścił ją. Rybka mimo to postanowiła
spełnić jego trzy życzenia. Facet poza tym nic
nie złapał, zaczął więc narzekać i mówi: czego tu chcieć w życiu, nic, tylko ch…. w dupę,
kotwicę w plecy i na dno morza. I tak staliśmy się dla marynarzy swoimi chłopakami.
Przy porwaniach najtrudniejszym rozmówcą
był negocjator policyjny, któremu musiałem
trzymać drzwi od samochodu, żeby mi nie
odjechał i jeszcze coś opowiedział.
Masz jakieś swoje sposoby
na takich rozmówców?
Opowiem ci historię. Gdy pracowałem
w „Metrze”, zadzwoniłem do Lecha Kaczyńskiego, który wtedy był prezydentem Warszawy. Mówię: dzień dobry panie prezydencie,
chciałem pana zapytać o… Nie dał mi skończyć i mówi: nie będę z panem rozmawiać,
bo jesteście nierzetelni i niekompetentni.
W zeszłym tygodniu dzwonił do mnie ktoś
od was, obiecał zautoryzować moje wypowiedzi i tego nie zrobił. I Kaczyński rzucił
słuchawką. Wkurzyłem się, zadzwoniłem
do niego jeszcze raz i mówię: po pierwsze,
niech pan nie rzuca słuchawką, po drugie
to nie byłem ja, ja zawsze autoryzuję, zadam
panu trzy pytania i za 10 minut zadzwonię,
żeby autoryzować. I tak zrobiłem. Był dla
mnie bardzo miły. Czyli w tym przypadku
trzeba było być bardzo zdecydowanym. Ale
są sytuacje, gdy po takiej akcji byłbyś całkowicie spalony. Trzeba to wyczuć. Na pewno
rozmówcy lepiej się z tobą rozmawia, gdy coś
was łączy. Dlatego warto zapytać go, skąd
jest, czym się interesuje, nawiązać z nim nić
sympatii. Szkoła „Gazety Wyborczej” uczyła
mnie, żeby się nie zaprzyjaźniać z bohaterami. Nie nauczyłem się tego i chyba dobrze.
Z wieloma osobami, o których pisałem, mam
kontakt do dziś. Dzięki temu zawodowi poznajesz wielu fajnych ludzi, z którymi po prostu masz ochotę się spotkać, pogadać.
Długo pracowałeś nad materiałem
o porwaniach?
Miesiąc. To dla mnie optymalny czas pracy nad
tekstem. Jeśli trwa to dłużej, to mam dość tematu. Kiedy nad czymś pracuję, tylko to mam
w głowie – gdy piszę o porwaniach, tylko o tym
rozmawiam ze znajomymi, do kina chodzę
na filmy o tej tematyce, czytam o tym książki.
A w krótszym czasie trudno byłoby to zrobić.
Na szczęście „Polityka” daje mi taki czas.
W innych redakcjach
czas bywa problemem?
Redakcje wymuszają na dziennikarzach coraz szybszą pracę. Gdy przychodziłem do
„Metra”, standardem było pisanie jednego
artykułu na dzień, gdy odchodziłem, dobrze
widziane było pisanie trzech tekstów dziennie. To absurd. Gazety mają problemy finansowe, coraz mniej ludzi czyta prasę papierową, coraz mniej firm tam się reklamuje. To
wpływa na obcinanie składów redakcyjnych,
a w efekcie obniża jakość. Niska jakość sprawia, że ludzie czytają mniej prasy. I tak zjadamy własny ogon. Coraz częściej media mają
tendencję, by powtarzać informację, która
gdzieś się ukazała, nawet dokładnie jej nie
sprawdzając. Ostatnio pisałem o quadach.
W prasie ukazała się wiadomość, że na quadzie zabiła się czternastolatka. Chciałem się
dowiedzieć, jak miała na imię, ale okazało
się, że większość gazet przepisała dokładnie
ten sam news, w którym informacji o imieniu
dziewczynki nie było. Potem to samo powtórzyły telewizje. Żaden autor tekstów, które
czytałem, nie pojechał do tej rodziny, nie
sprawdził, jak było naprawdę. Trzyzdaniowa
notka zaczęła żyć swoim życiem, obrastając
w dodatkowe elementy sensacyjne.
„Wdech/wydech/wdech” to nie
pierwszy twój tekst wcieleniowy.
Pracowałeś kiedyś na przykład na
kasie w supermarkecie, by potem to
opisać. Skąd zamiłowanie do takiej
formy reportażu?
To akt desperacji. Rzeczywistość jest tak
zakłamana, że gdy nie wejdziesz do środka,
nigdy się nie dowiesz, jak to wygląda. Do
supermarketów chodzą przeróżne kontrole
i stwierdzają, że wszystko jest ok. A kiedy
w to wejdziesz, okazuje się, że są różne niuanse, o których nikt nie mówi – w mundurkach ludzie tak się pocą, że dostają uczulenia,
na kasie czasem każe się im siedzieć po siedem godzin bez przerwy. PR-owcy świetnie
nauczyli się bajerować dziennikarzy, wystraszyli pracowników, by nic nie mówili. Dopóki nie wejdziesz w ich buty, nic nie wiesz.
A nie chodzi o to, że w dobie reality
show, blogów, taki tekst trafia
w potrzeby czytelnika, pozwala
mu bardziej wyraźnie poczuć to,
o czym piszesz?
Na pewno skracany jest dystans, który dzieli
czytelnika od tematu. Pisze się o rzeczach,
o których kiedyś się nie mówiło. Na przykład
w reportażu o rannych z Iraku szczegółowo
opisywałem ich dolegliwości, korzystając
z dokumentacji medycznej i medycznego języka. Kiedyś się tego nie dotykało. Teraz jest
przyzwolenie, a nawet żądanie, żeby pokazać
wszystko z takimi detalami. Telewizja, Internet to zmieniły. Już nie wystarczy pokazać, że
człowiek je. Teraz trzeba mu wsadzić kamerę
do zupy. Prasa papierowa za tym podąża.
Twój tekst jest napisany w drugiej
osobie. Raczej nietypowo. Dlaczego tak?
To konsekwencja tego, jaki miałem pomysł
na ten reportaż. Chciałem wejść w sytuację
osoby porwanej i pomyślałem, żeby opisać całość jako instruktaż, jak się zachować
w czasie porwania. Gdy przed szkoleniem
moi znajomi opowiadali mi, jak to będzie,
myślałem, że nie jest to takie straszne. Potem
tego doświadczyłem i pomyślałem, że tak to
trzeba ludziom powiedzieć. Żeby byli w stanie sobie wyobrazić, na czym polega koszmar
porwania. Ten materiał to dobry przykład na
to, jak ostatnio lubię pisać. Staram się nie cytować ludzi. Uważam, że to rozbija tekst.
A nie ubarwia, dodaje „mięsa”?
Też tak kiedyś myślałem. Dużo i chętnie cytowałem. A teraz wolę opowiadać, co robili,
myśleli. Zaczęło denerwować mnie, że w przypadku cytatu trzeba trzymać się literalnie
tego, co ktoś powiedział, bo do tego zobowiązuje nas prawo prasowe. Czasem myślę: „gdyby bohater powiedział coś Hrabalem”. Ale on
mówi Kowalskim, bo jest Kowalskim. A gdy
sam to opisuję, zaczyna się zupełnie inna opowieść, która ma swoją płynność. Ludzie mają
coraz mniej czasu. Teksty muszą być mocne,
żeby chcieli je przeczytać.
Są jeszcze inne rzeczy w tym
zawodzie, które twoim zdaniem
należy robić inaczej, niż ci się to
kiedyś wydawało?
Na początku kompletnie nie umiałem pisać.
Redaktorzy nie chcieli czytać moich tekstów.
Miałem styl barokowy, dawałem mnóstwo
ozdobników. Po miesiącu pracy wyrzucili mnie
z kieleckiej „Gazety Wyborczej”, mówiąc, że
nie rokuję. Ale, jako że byłem bezrobotnym absolwentem filmoznawstwa, wciąż do tej gazety
przychodziłem. I z czasem zaczęli mi puszczać
jakieś teksty. Ale wciąż powtarzam, że jestem
na początku swojej drogi. Osiem lat w zawodzie. Można powiedzieć, że skończyłem staż.
Czyli zawód dla wytrwałych?
Jak u szewca – dwa lata sprzątasz, nim wbijesz pierwszy gwoździk. Na początku pisałem
o kulturze, ale też o dziurach w chodniku.
Najtrudniejszy tekst, jaki pisałem, to dwuzdaniowa informacja o wypadku. Pracowałem
nad tym cały dzień i cały czas wychodziło mi
sześć, dziesięć zdań. Wtedy zrozumiałem,
że jak nauczysz się oddać taką informację
w dwóch zdaniach tak, żeby ludzie to zrozumieli, to i reportaż później napiszesz. Ważne było, że miałem pasję, chciałem się uczyć
i uczyłem się. W tym zawodzie to podstawa
– pasja do rozmawiania z ludźmi, jeżdżenia,
do tego, żeby cię wyrzucali albo poili wódką.
Gdy jej nie masz, nigdy ci się nie uda. Co nie
znaczy, że to jest superzawód, który każdemu polecam. Potrafi być dołujący, męczący,
strasznie obciążający psychikę.
Juliusz Ćwieluch, rocznik 1975.
Urodzony w Starachowicach. Zawód
nigdy niewykonywany – filmoznawca, zawód przypadkowo nabyty
– dziennikarz. W 2000 roku trafił
do kieleckiego oddziału „Gazety
Wyborczej”, gdzie występował
w charakterze jednoosobowego
działu kultury. Od 2003 pracuje
w Warszawie. Najpierw w
bezpłatnym dzienniku „Metro”. Od
początku 2005 roku w „Przekroju”.
W grudniu 2007 przeszedł do swojej
wymarzonej redakcji – „Polityki”.
Co czyta Juliusz Ćwieluch:
Nie mam jednej ulubionej książki
ani pisarza. U Hrabala cenię
lekkość. Anthony Beevor imponuje pisaniem o historii nie
mniej pasjonująco, niż Le Carre
ją wymyśla. Hanna Krall imponuje warsztatem, Joseph Heller
uniwersalnością spostrzeżeń,
a Kurt Vonnegut pokręconym
myśleniem. Jak na byłego
filmoznawcę przystało, trzeba by
jeszcze dopisać parę filmów,
a wszystko przy dźwiękach Joy Division. Słowem chaos kontrolowany.
| 09 |
Foto kopyto
Ostatnie lata
przynoszą triumf
dokumentu
fotograficznego.
W galeriach,
albumach, a nawet
w cotygodniowych
dodatkach do prasy
codziennej oglądamy
go w zdecydowanie
dużych ilościach.
Skąd to powodzenie?
| Andrzej Zygmuntowicz
Nasza klasa rozbierana
Do niedawna słowo „ekshibicjonista”
kojarzyło się głównie z jegomościem
w szarym płaszczu, który w najmniej
spodziewanym momencie prezentował
swoje „walory” przerażonym niewiastom.
Rozbierało się niewielu, a ich uliczne
występy traktowano raczej jako przejaw
zaburzeń psychicznych. Wszystko się
zmieniło, kiedy w ręce ekshibicjonistów
trafiło nowe, niezwykle przydatne narzędzie
– portal społecznościowy Nasza-klasa.pl.
| Joanna Sawicka
Zaczęło się dość niewinnie, gdy pewien student z Wrocławia wymyślił
stronę internetową, dzięki której
każdy mógł odnaleźć dawno niewidzianych przyjaciół ze szkolnych
lat. Nasza-klasa.pl pojawiła się
w sieci w listopadzie 2006 roku i nagle miliony rodaków ogarnął szał
wspomnień.
Turecki sweterek
w serek
Każdy chciał wiedzieć, jak potoczyły się losy jego znajomych ze
studiów, liceum, podstawówki,
zerówki, przedszkola, kursu prawa jazdy czy kolonijnego wyjaz-
| 10 |
du dzieci pracowników zakładu
energetycznego z połowy lat 70.
By przystąpić do wielkich poszukiwań, należało najpierw stworzyć
własny profil. Ponieważ w sieci
buszuje nie tylko przystojny kolega z liceum, lecz także nielubiana
Jolka z VIc, dobór zdjęć wydaje
się sprawą kluczową. Fotografia
w tureckim swetrze wykończona w tzw. „serek”, popełniona
w czasie pielenia buraków, z pewnością wpłynie negatywnie na
nasz wizerunek. Pierwszeństwo
mają więc zdjęcia z ostatnich wakacji „pod palmą” albo zrobione
w przydomowym ogrodzie (nowy
samochód oczywiście znalazł się
w kadrze przypadkiem).
Z rodziną niekoniecznie
na zdjęciu
Młodsi użytkownicy (ciekawe, jakich „starych” znajomych szuka
w Internecie 9-latek...) stanęli przed
poważnym problemem. Nie mogąc
pochwalić się ani rodziną (w tym
wieku zdjęcie z mamą to szczyt obciachu), ani drogim samochodem
czy nietuzinkowym miejscem pracy, postanowili pokazać światu artystyczną część swojej natury i zaprezentować się (a może tylko swoje
ciało) na sto jeden sposobów. Niestety, u niektórych użytkowników
potrzeba autokreacji jest na tyle
silna, że galerię na „nk” traktują
w kategorii wydarzenia artystycznego, niestrudzenie dodając mnóstwo absurdalnych fotografii.
„Dziunia” to podstawa
Z tego sposobu pokazania własnego
„ja” korzystają głównie przedstawicielki płci pięknej, ale i to nie jest
regułą. W większości przypadków
tzw. „dziunia”, czyli nasza miłośniczka mody odpustowej, staje
przed lustrem i uwiecznia „się”, kierując obiektyw w stronę tafli szkła.
Niestety, w 9 na 10 przypadków zapomina (albo nie ma w ogóle pojęcia) o tym, że wcześniej należałoby
wyłączyć lampę błyskową. Skutkiem tego na zdjęciu pojawia się
również łuna, która zasłania oblicze
fotografującej się „dziuni”. Zdjęcie
ma również inną, istotną wadę – nie
widać na nim bogato zdobionych
paznokci, bo jedną z rąk przysłania
aparat, a druga najczęściej wygięta
jest w jakiejś „kokieteryjnej” pozie.
Szkoda, bo taka ilość zatopionych
w żelu/akrylu ozdób budzi skojarzenia z prawdziwym dziełem
sztuki, np. mozaiką w bazylice San
Vitale w Rawennie. A większość
aparatów wyposażona jest przecież
w samowyzwalacz, który pomógłby
takich problemów uniknąć.
Zrób się na bóstwo
Od publicznego obnażania się
nie stronią także mężczyźni, najczęściej dobrzy znajomi „dziuń”,
dlatego pomysły na zdjęcia mają
bardzo podobne, co wcale nie musi
oznaczać, że mało interesujące.
Część użytkowników płci brzydkiej korzysta z tzw. stylizacji antycznej – czyli pozuje jako grecki
bóg, dyskobol z rzeźby Myrona czy
atleta greckich igrzysk. Pomysł prawie doskonały, niestety, czasem na
drugim planie znajduje się coś, co
może zniweczyć efekt „zrobienia się
na bóstwo” – np. zielona pluszowa
żaba, wysypująca się z szafy bielizna (miejmy nadzieję, że czysta) czy
plakat z Backstreet Boys...
Klasyka na tle staroci
Mniej odważni wybrali inną formę
ekshibicjonizmu – czyli „rozbieractwo” ideologiczne, które, dzięki
odpowiedniemu doborowi fotografowanych obiektów, odsłoni prawdę
o bogatej psychice użytkownika
Naszej-klasy. Dzięki temu można
zamanifestować prawie wszystko
– miłość do podróży i zabytków
(damska ręka na kamiennym przyrodzeniu rzeźby czy fotomontaż:
dziunia na tle Wielkiego Muru
w Chinach), nagłą zmianę orientacji seksualnej (pozowane orgie podczas szkolnych wycieczek w gimnazjum) czy skrywany do tej pory
patriotyzm (zdjęcie z tajnej operacji
wojskowej w Iraku albo Afganistanie). W tym momencie pojawia się
pytanie „Co autor miał na myśli?”.
Chyba niewiele, bo trudno podejrzewać nastolatkę, która fotografuje
się wewnątrz pieca krematoryjnego,
o skomplikowane (czyt. jakiekolwiek) procesy intelektualne.
Dokument jest metodą na przybliżenie, często w lekkostrawnej
formie, wielu współczesnych zagadnień, które co i rusz wypływają
na wierzch życia społecznego, a są
mało znane lub nie całkiem akceptowane. Dzięki pokazaniu ich na
zdjęciach jest szansa na poznanie,
czy choćby przyjęcie do wiadomości ich istnienia, a w konsekwencji
tolerowanie, a może nawet zaakceptowanie. Realizacje dokumentalne
uświadamiają też skalę niektórych
zjawisk społecznych i przypominają sprawy, zdawałoby się, znane, ale
odsuniętych gdzieś na bok, mimo że
uważane są za istotne.
Fascynacja dokumentem pojawia
się na całym świecie. U nas także,
o czym świadczy kilka głośnych
wystaw, jak „Nowi dokumentaliści”
w warszawskim CSW, „Teraz Polska” na Miesiącu Fotografii w Krakowie, czy zeszłoroczna prezentacja
„Efekt czerwonych oczu” w CSW.
Niemal na stałe gości na łamach
dodatków do „Gazety Wyborczej”
– w „Wysokich Obcasach” i „Dużym Formacie” oraz na wszelkich
festiwalach i wielu konkursach fotografii. Nawet na ostatnim World
Press Photo nagradzano klasyczne
dokumenty chętniej niż reportaże.
Za popularyzowanie nowych zjawisk chwała autorom zdjęć, kuratorom wystaw, edytorom w czasopismach i wydawcom albumów.
Jednak, przyglądając się bliżej dominującej tendencji fotograficznej,
szczególnie, gdy jest okazja zapoznania się z większą ilością takich
realizacji, rzuca się w oczy ich nieprawdopodobne podobieństwo. Nie
ma znaczenia temat, choć często jest
on z punktu widzenia życia społecznego bardzo ważny. Niemal wszystkie dokumenty robione są na jedno
kopyto, niezależnie od tego, o czym
opowiadają, kto je robił i w jakim
punkcie kuli ziemskiej powstały. Zaskakujące, że są najprostszą formą
fotografii, a ich kompozycja i sposób realizacji stanowią powtórzenie
kanonicznego modelu najbardziej
tradycyjnego ujmowania postaci
w kadrze, wprowadzonego u zarania fotografii. Z tym że te pomysły
z pierwszej połowy XIX wieku warunkowane były poważnymi ograniczeniami technicznymi, zdjęcia
były statyczne, bo ich bohaterowie
musieli opierać się o specjalne podpórki, by nie poruszyć się w trakcie
wielosekundowego czasu naświetlania szklanego negatywu. I choć
od dawna nie istnieją te kłopotliwe
ograniczenia, to pomysł na kadr pozostaje taki, jak przy pierwszych fotografiach ślubnych, komunijnych
oraz wzorowanych na nich zdjęciach rodzinnych, wykonywanych
masowo w XIX-wiecznych zakładach rzemieślniczych: bohaterowie
stoją w centrum kadru i wpatrują
się w obiektyw aparatu, jedynie
niepokorne dzieciaki czasem łamią
niezmienialną konwencję.
Wydawałoby się że w ciągu 170 lat
istnienia fotografii tak wiele zmieniło się w technice, kulturze i życiu
społecznym, że wszystko powinno
być trochę inne niż dawniej, a jednak
standardowy kanon fotograficzny
nie uległ żadnym przemianom. Jak
bohaterowie pierwszych fotografii
stanęli sztywno w centrum kadru,
tak i ich późne praprawnuki dalej
tam stoją, nie mogąc wyrwać się
z tego zaczarowanego miejsca.
Może rzeczywiście nie da się przełamać tej prostej i łatwo wpadającej
w oko konwencji? Od czasu, gdy tzw.
zwykli ludzie mogą pozwolić sobie
na zakup aparatu fotograficznego,
także i ich fotografia, szczególnie
wakacyjna, jest realizowana według
tego pierwotnego pomysłu. Pewnie
dlatego, że ta klasycznie centralna
kompozycja zdjęć dokumentalnych
pozwala każdemu odbiorcy na łatwostrawne konsumowanie treści
obrazu, a więc i jego zrozumienie.
Ale czy ta opatrzona od 170 lat forma sprzyja zapamiętaniu kolejnych
ważnych tematów? Czy powtarzając najpopularniejszą i na dodatek
masowo realizowaną konwencję
fotograficzną autorzy dzisiejszych
dokumentów czynią swoje zdjęcia
ciekawymi, przyciągającymi uwagę? Gdy bohaterami zdjęć są znani
ludzie albo dziwacy i odmieńcy, na
tyle zwracają uwagę widzów, że często nie zauważa się banalności kadru. Ale gdy opowiada się o najrozmaitszych nieznanych postaciach
ciągle w ten sam sposób, zlewają się
oni w jeden zbiór, w którym trudno
odróżnić psychopatów od psychologów, gejów i birbantów od zacnych
ojców rodzin, polityków od ich wyborców, a sprzątaczki od księżniczek.
Ale też ta jedna wspólna konwencja
jest najbardziej demokratyczną formą opowiadania o ludzkim zbiorze
z całym bogactwem jego niebywałej
różnorodności. Przez prosty zabieg
kompozycyjny wszyscy stają się sobie równi. Może więc właśnie dzięki
fotografii dokumentalnej o nieco
nudnej i powtarzalnej konwencji
udaje się zapisać piękną, choć zupełnie nierealną ideę równości wszystkich bardzo różnych ludzi?
fotografia | Kolumna Zygmunta
Przedruk zdjęć ma charakter edukacyjny
Wszystkie zdjęcia przedrukowane za stroną www.naszaklasa.blox.pl
Antyfoto | fotografia
Paul Mobley - American Farmer
- JULES MARCHESSEAULT, cattle, Dillon, Montana
Michael Wolf - 100x100 - 31
Ghada Khunji - America #20
Kicz oceniany dobrze
Eksplozji obrazków na Naszejklasie powstrzymać się nie da, bo
nawet sam portal zachęca użytkowników to tego odpustowego
sposobu robienia zdjęć. Ostatnimi
czasy wprowadzono możliwość
oceniania fotografii, co z pewnością oszczędzi trochę czasu osobom komentujących, które za każdym razem musiały wprowadzić
z klawiatury ciąg znaków w stylu:
„KofFFaniE sweEt focia <3 ściskam
MisIU pozdRówKI! ;* :)”. Jeśli owa
fotograficzna degradacja będzie
postępować w równie szalonym
tempie, potrzebna będzie kolejna
zmiana, tym razem nazwy całego
portalu – z Nasza-klasa.pl na Żalmi-was.pl. Szkoda, bo kiedyś tego
typu strona rzeczywiście była niektórym bardzo przydatna.
Rineke Dijkstra - Jalta, Ukraine, 30.07.1993
Martin Schoeller - Female Bodybuilders
Tomm Brown - Men at Home
- Joey in his bedroom, Wilton Manors, Florida
| 11 |
Akademia fotoreportażu
Akademia fotoreportażu
fotografie: Anna Matlak i Miłosz Panek
| 12 |
Dziedziniec
Zdjęcia powstały podczas warsztatów z fotoreportażu
pod kierunkiem Anny Musiałówny i Andrzeja
Zygmuntowicza, organizowanych przez Fundację
na rzecz Rozwoju Szkolnictwa Dziennikarskiego.
Jesienią rusza pięciomiesięczna Akademia
Fotoreportażu. Więcej informacji i zapisy:
www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl
| 13 |
PR | W praktyce
Polska czasów Gomułki
w obiektywie Holendra
Bez profesjonalnych
działań PR-owskich
trudno obecnie
wypromować sztukę
teatralną czy wystawę
muzealną, jednak nadal
większość instytucji
kultury nie prowadzi
działań w tym zakresie
Urodził się w 1933 r. we wschodnioazjatyckiej części ówczesnego
Królestwa Niderlandów, znanej dziś jako Indonezja. Podczas
drugiej wojny światowej spędził kilka lat w japońskim obozie
jenieckim na Jawie. W 1950 r., kiedy miał 16 lat, jego rodzina na
stałe osiedliła się w Holandii. W 1960 r. zrezygnował ze studiów
inżynierskich na rzecz kariery fotografa.
Al. Jerozolimskie 1963 / 2007
sklep z artykułami kościelnymi 1963 / 2007
Pałac Łazienkowy idealnie namalowany 1963 / 2007
| Aleksandra Solarska
Pierwsze dobrze odebrane przez
krytykę fotografie Petera Schumachera to plon jego podróży po
Turcji i Polsce lat sześćdziesiątych.
Do kraju nad Wisłą przyjechał
w odwiedziny do przyjaciela (dziś
profesora UJ, specjalisty od języków wschodnich). Dopiero tutaj,
regulując ostrość swojej Leiki, dostrzegł nazwę Oświęcim i zorientował się, że miejsce to leży w Polsce.
Trudno się dziwić takiemu brakowi wiedzy. Informacje o wojnie
w Europie Schumacher mógł czerpać jedynie z doniesień, jakie raczej
rzadko trafiały do dalekiego japońskiego obozu jenieckiego.
Zdjęcia Polski publikowane w krajowej prasie w czasach komunistycznych były zgodne z ówczesną ideologią. Zazwyczaj bardzo oficjalne,
charakteryzowały się graficznymi
cieniami, a ukazywały piękną naturę lub pompatyczną i monumentalną architekturę socjalistyczną.
Schumacher unikał takich fotografii. Zwiedzając Polskę, próbował utrwalić niepowtarzalny obraz
życia Polaków. O swoich wzorcach
mówi: „Podziwiałem prace francuskiego fotografa Henriego CartierBressona, który zawsze korzystał
z aparatu Leica i nigdy nie używał
teleobiektywu”. Dlatego na niepozowanych zdjęciach z warszawskiego Nowego Miasta możemy
zauważyć sprzedawców używanych
książek i plakat informujący o premierze „Romea i Julii” w Teatrze
Polskim. Przy Barbakanie natomiast malarzy proponujących kobiece portrety à la Modigliani, a na
murach anonse o koncercie Dalidy.
Widać, że fotograf wyczekuje momentu, kiedy ludzie sami uformują
właściwą kompozycję na uprzednio ułożonym w myślach tle. Tylko
fotografie z Zakopanego charakteryzuje większa beztroska.
Po powrocie do Holandii galerie
| 14 |
w Amsterdamie, Lejdzie i Gent
współzawodniczyły o możliwość
wystawienia prac Schumachera.
Wystawy osiągnęły wielki sukces,
a już w 1963 r. World Press Photo w
Hadze nagrodziło dwie fotografie
Holendra, których tematem była
Polska. W 1962 r. Schumacher, w
odpowiedzi na potrzeby rynku,
zaczął dołączać do swoich prac
krótkie historie. W 1964 roku został etatowym fotografem oddziału amerykańskiej agencji United
Press International w Hadze. Niedługo później, gdy przeniósł się
do newsroomu radia Nederland
Wereldomroep w Hilversum, jego
wiodącą pasją stało się pisanie.
Po krótkiej karierze współedytora,
komentatora i reportera w lokalnej
holenderskiej stacji VARA Schumacher rozpoczął w tej stacji, jak również w holenderskim wydawnictwie
prasowym GPD, pracę korespondenta w Dżakarcie (Indonezja). Wydalony z Indonezji w 1972 r. za rządów wojskowego dyktatora Suharto,
przeprowadził się do Hongkongu, by
dla holenderskiego radia i tygodnika „Vrij Nederland” odsłaniać świat
Dalekiego Wschodu. Podróżował też
po takich krajach, jak Papua-Nowa
Gwinea, Kambodża, Tajlandia, Laos,
Chiny, Filipiny, Timor Wschodni
i Australia. Spotkania z mieszkańcami tych krajów zaowocowały wieloma reportażami, które Schumacher
ilustrował własnymi fotografiami.
Po latach spędzonych na Dalekim
Wschodzie powrócił do Królestwa
Niderlandów, by pracować jako
zasłużony reporter w najbardziej
znanej holenderskiej gazecie „NRC
Handelsblad”. Gazeta ta wykupiła
prace Schumachera z Azji do swojego archiwum fotograficznego.
W 1993 r., po osiemnastu latach kariery dziennikarza i fotoreportera,
Schumacher przeszedł na emeryturę i zajął się pisaniem książek.
Napisał m.in. „Momenty wyzdrowienia: Indonezyjskie doświadcze-
nia”, „Droga do kraju: Holendrzy,
którzy odmówili służby wojskowej
w czasie drugiej wojny światowej”.
Dla Polaków najciekawszą pozycją
jest jednak „Polska 1963. A photo
journey”. Ten luksusowy album
składa się ze zdjęć wykonanych
latem 1963 r. w ówczesnej Polsce,
a tylko mała ich część była wcześniej
wystawiana i publikowana. Ciekawa jest nie tylko treść albumu, ale
i historia powstania tej publikacji.
Ważną rolę w tej historii odegrał
mieszkaniec Hoofddorp, znający
Polskę i Polaków przedsiębiorca
Jos van der Woensel. Przyczyną
jego częstych wizyt w Polsce było
przedsiębiorstwo transportu powietrznego „Zygene”, którego był
właścicielem. W końcu je sprzedał,
ale jego pragnienie, by wzbudzić na
Zachodzie większe zainteresowanie
krajem nad Wisłą nie wygasło. Któregoś dnia przez Holenderski Instytut Dokumentacji dotarł do niego
dziennikarz Peter Schumacher,
zbierający informacje do książki
o drugiej wojnie światowej. Jako
że obaj uwielbiają konwersacje, ich
rozmowa zeszła wkrótce na temat
podróży. W konsekwencji powstał
plan wydania zdjęć z podróży Schumachera po Polsce. Emerytowany
fotograf wziął się za wydobywanie
starych fotografii ze skrzyni na strychu, a były przedsiębiorca sprawdzał w księgarniach i w Internecie,
czy natrafi na książki o podobnym
profilu. Kiedy okazało się, że na
rynku brakuje tego rodzaju pozycji,
córka van der Woensela, projektantka Ayesha, stworzyła szatę graficzną
planowanej publikacji.
Przedmowa została napisana przez
Andrzeja Zaborskiego, profesora
Uniwersytetu Jagiellońskiego, tego
samego, który towarzyszył Schumacherowi w pierwszej podróży po Polsce. Zalicza się on do entuzjastów tej
publikacji – uważa, że jego rodacy
nie powinni zapomnieć, jak żyli.
ul. Kanoniczna 1963 / 2007
| Paweł Łysakiewicz
Ogłuszający huk wystrzałów i detonacji przerywają komendy wykrzykiwane w różnych
językach. Młodzi powstańcy z biało-czerwonymi opaskami zaciekle atakują niemieckie
pozycje, po obu stronach pada coraz więcej
rannych i zabitych. Pomiędzy walczącymi
biegają młodzi ludzie z aparatami i zawzięcie
fotografują przebieg walk. Powstanie warszawskie? Tak, ale 64 lata później.
Inscenizacje bitew i potyczek, parady historycznych pojazdów i koncerty to nowe
sposoby
przyciągnięcia
publiczności.
W inscenizacji Mokotów’44, zorganizowanej
w Warszawie w 2008 roku, wzięło udział kilkuset zapaleńców z całej Europy, którzy odegrali sceny walk z Mokotowa w 1944 r. Podczas imprezy trwała gra miejska „Twoja klisza
z Powstania”, zorganizowana przez Muzeum
Powstania Warszawskiego. Jej uczestnicy
mieli za zadanie dokumentować powstańcze
życie, którego odtworzeniem zajęli się zatrudnieni w tym celu aktorzy. Najlepsze zdjęcia zostały nagrodzone w konkursie.
Inny przykład: premiera „Upiora w Operze”
w teatrze Roma. Fragmenty spektaklu wystawiano w czasie otwarcia pierwszej linii warszawskiego metra pod koniec zeszłego roku,
a aktorzy odgrywający główne role pojawili się
nawet w roli kucharzy na konferencji prasowej
w hotelu „Jan III Sobieski”, na której ogłoszono wejście do sprzedaży płyty z muzyką ze
spektaklu. Efekt? Bilety na spektakl trzeba kupować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem,
a płyta z muzyką z „Upiora...” zdobyła w ciągu
trzech miesięcy podwójną platynę.
Zdaniem Krystyny Lewenfisz-Kuleszy, kierownika działu PR Teatru Roma, często
świetne sztuki, zdobywające wiele nagród,
spadają z afisza, bo ludzie o nich nie wiedzą.
– Każde wydarzenie teatralne wymaga innego podejścia. Innego spojrzenia. Indywidualnego traktowania i promowania. A wiadomo,
że bez odpowiedniej promocji nie istnieje się
na żadnym rynku. Również na rynku sztuki
– opowiada Kulesza.
PR w sponsora
przed teatrem im. J.Słowackiego 1963 / 2007
Kulturalny PR
tot. Michał Kulisiewicz/Teatr Roma
Perły z lamusa: Karl Blossfeldt | fotografia
Na inny aspekt zwraca uwagę Natalia Osica
z agencji Lighthouse Consultants: PR jest
bardzo ważnym elementem pozyskiwania
powiedniego publicity wydarzenia,
lokujemy się na pozycji żebraka
proszącego o wsparcie, nie oferując
sponsorom nic w zamian. PR umożliwia rozmawianie ze sponsorami
językiem ich korzyści, a to jest klucz
do sukcesu – uważa Wróbel.
Zdaniem Zdzisława Pietrasika, kierownika działu kultury tygodnika
„Polityka”, specjaliści od komunikacji są potrzebni w kulturze z jeszcze
jednego powodu: – Dzięki nim wiem
wszystko o wydarzeniach kulturalnych, które promują. Widzę też coraz intensywniejsze tworzenie przez
nich więzi pomiędzy „dystrybutorem” sztuki a przyszłymi krytykami. Pietrasik zwraca jednak uwagę
na negatywne aspekty działań PRowców. – Czasami są zbyt nachalni
i próbują wywierać zbyt duży wpływ
na dziennikarzy – uważa.
Kultura bez PR?
Upiór w operze” konferencja prasowa w Hotelu
Jan III Sobieski 13 listopada 2008 roku.
sponsorów. – Im lepiej dana organizacja kulturalna promuje swoje projekty, tym chętniej
firmy inwestują w jej działania, bo mają pewność, że ich wkład nie zostanie pominięty
w relacjach medialnych – tłumaczy. Dodaje, że sponsorom bardzo zależy na tym, aby
budować swój wizerunek w oparciu o współpracę z instytucjami kultury, a gdy mają do
wyboru kilka instytucji, chętniej zdecydują
się na te, które się dobrze promują. Podobnego zdania jest Mariusz Wróbel, dyrektor Bytomskiego Centrum Kultury. Jego zdaniem
PR ma kluczowe znaczenie dla pozyskiwania
sponsorów. – Bez profesjonalnego komunikowania trudno o pozyskanie sponsorów.
Jeżeli nie można sponsorowi zapewnić od-
Jednak zdaniem Krystyny Lewenfisz-Kuleszy zatrudnianie profesjonalnych PR-owców w instytucjach kulturalnych, a zwłaszcza
w teatrach, jest nadal niepopularne.
Ich dyrektorzy często uważają, że to
poniesie za sobą ogromne koszty, co
nie jest wcale prawdą. – W PR liczy
się pomysł. Skuteczność nie zawsze
musi kosztować miliony – dodaje.
Świetnym tego przykładem jest promocja „Cienia wiatru” Carla Rouiz
Zafona przez wydawnictwo Muza
SA. Komunikat prasowy dotyczący
książki został rozesłany do dziennikarzy w postaci rulonu obwiązanego
kawałkiem nadpalonego sznurka,
do którego przywiązano pudełko
hiszpańskich zapałek, nawiązując
tym samym do fabuły książki. Innym niedrogim a oryginalnym pomysłem na promowanie instytucji
są gry miejskie organizowane przez
Instytut Teatralny im. Zbigniewa
Raszewskiego. Zeszłoroczna gra polegała na podążaniu po warszawskiej
Starówce śladami znanego aktora
Andrzeja Łapickiego. Uczestnicy
mieli za zadanie wyszukiwać kolejne
punkty kontrolne oraz rozwiązywać
otrzymane tam zagadki.
Co zatem powodowało, że dotychczas instytucje kulturalnie nie korzystały z pomocy PR-owców? Mariusz Wróbel wymienia przyczyny
jednym tchem: Nieprofesjonalizm,
etatyzm, samozadowolenie i lekceważenie
swoich klientów (czasami do dziś określanych mianem „petentów”). Podobnego zdania jest Urszula Podraza z agencji Wenecja
PR: – Bardzo często kultura wysoka traktowana jest jako coś odległego, „nie dla zwykłego człowieka”, trudnego w odbiorze. Do
utrwalania tego stereotypu przyczyniali się
sami pracownicy kultury, oburzający się na
wszelkie próby prezentacji istoty swojej działalności w sposób nowoczesny, trafiający do
szerokiej grupy odbiorców.
Są jednak i pozytywne głosy. Zdaniem Zdzisława Pietrasika PR w kulturze ma się coraz
lepiej. – Jako kierownik działu kultury nieustannie mam do czynienia z PR-owcami
kultury. Wzrost ich liczby jest oczywisty, rośnie również jakość ich pracy i coraz częściej
są naprawdę kompetentnymi osobami po dobrych studiach – uważa.
Urszula Podraza od lat bada problematykę
obecności PR-u w kulturze. Jedno z przeprowadzonych przez nią badań dotyczyło obecności rzeczników prasowych lub innych osób
odpowiedzialnych za kontakty z mediami
w instytucjach kulturalnych.
Badania prowadziła w instytucjach zarządzanych przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, samorząd wojewódzki oraz
samorząd gminny w województwach lubelskim, małopolskim i mazowieckim. Wybór
województw nie był przypadkowy. – Mazowieckie posiada najbogatszą ofertę kulturalną, małopolskie od lat jest uważane za polską
stolicę kultury, lubelskie natomiast – w przeciwieństwie do poprzednich województw
– nie posiada tak bogatej oferty.
Wyniki badania
nie zaskakują.
W województwie mazowieckim działa łącznie
78 instytucji, w 13 z nich pracuje rzecznik
prasowy, a w 39 osoba odpowiadająca za
kontakt z mediami. W małopolskim na 55
instytucji, zaledwie 3 zatrudniają rzecznika
a 19 inną osobę odpowiadającą za kontakty
z mediami. W tym zestawieniu najgorzej
wypada województwo lubelskie, w którego 18
instytucjach nie działa żaden rzecznik, ale 10
osób odpowiada za kontakty z mediami.
Czy zatem kultura jest w staniej funkcjonować bez PR-u? Wróbel nie pozostawia złudzeń: – Jest w stanie funkcjonować bez PRu. Kultura to proces, który dzieje się ciągle.
Dodaje, że jednak obecnie komunikacja jest
coraz bardziej nieodłączna. – Bez PR-u dziedziny kultury stają się niszowe lub w ogóle
nierozpoznawalne. Ale nieistnienie w świadomości społecznej nie oznacza nieistnienia
w ogóle – podsumowuje.
reklama
wydawca.com.pl
portal rynku wydawniczego
schody na plażę przy Wiśle 1963 / 2007
| 15 |
To PRoste / Case study | PR
PR | W PRaktyce
PR branży
motoryzacyjnej
Motoryzacja wywołuje duże emocje i pasjonuje
w mniejszym lub większym stopniu chyba
wszystkich. Dodatki jej poświęcone znajdziemy
nie tylko w „Logo”, „Playboyu” czy nawet
„Elle”, ale i w magazynach dla rodziców. Nie
wspominając o bardzo wielu mediach tylko
motoryzacji dedykowanych. Jak wygląda praca
dla klientów z branży motoryzacyjnej? Czy praca
ta wymaga specjalistycznego wykształcenia? Na
pytania odpowiada Gabriela Piekarniak, Senior
Account Manager w dziale korporacyjnym Euro
RSCG Sensors, odpowiedzialna za realizacje
projektów branży motoryzacyjnej.
Czy praca w dziale PR
obsługującym firmy
motoryzacyjne różni się od tej
dla innych klientów?
Nie ma szczególnych różnic na
poziomie pracy nad strategią komunikacji, obsługi klienta, wyboru narzędzi komunikacji czy też
zasad współpracy z mediami. Jednak pewne elementy się różną i to
one definiują charakter tej pracy.
Często wymaga większej elastyczności niż w przypadku klientów
funkcjonujących w innych segmentach rynku, a to za sprawą bardzo
szerokiej obecności różnych wątków motoryzacyjnych i około motoryzacyjnych. Myślę, że obecnie
trudno jest znaleźć gazetę, stację
radiową czy TV w Polsce, które nie
miałyby dodatku motoryzacyjnego
– niezależnie od ich profilu. Dlatego pracując dla tej branży, musimy
nieustannie szukać kontekstów
atrakcyjnych dla mediów bardzo
różniących się od siebie.
Co jest szczególnie
atrakcyjnego w obszarze
media relations?
Z dziennikarzami pracuje się inaczej niż w przypadku innych branż.
To chyba jedyny znany mi segment
rynku, gdzie piarowcy są tak bardzo
potrzebni dziennikarzom. Chcąc
być wiarygodnymi, muszą testować
samochody, uczestniczyć w jazdach
próbnych, dostawać szczegółowe
specyfikacje. Bardzo często potrzebują też komentarzy ‑ nie tylko od
instytucji czy osób opiniotwórczych, ale i przedstawicieli producentów samochodowych. Uważam
to za rzadki przykład doskonalej
współpracy między dziennikarzami a piarowcami. Pomaga w tym
również fakt, że dziennikarze motoryzacyjni są bardzo często pasjonatami, specjalistami w swojej dziedzinie, bo przez wiele lat zajmują się
tą branżą. Dobrze znają piarowców,
spotykają ich na targach motoryzacyjnych, premierach, konferencjach. Wspólna pasja (a motoryzację
można pokochać) jest doskonałym
punktem wyjścia do wzajemnego
| 16 |
Wyborczy PR
Kampanie zachęcające do udziału
w wyborach mają wyraźny wpływ na
decyzje osób uprawnionych do głosowania.
Podnoszą frekwencję wyborczą od kilku
do kilkunastu procent.
| Magdalena Grzymkowska
Spadająca od 1989 roku frekwencja
wyborcza była jednym z głównych
powodów powstania koalicji społecznej, zrzeszającej ponad 150 organizacji, pod nazwą 21pazdziernika.pl. Kampania społeczna „Zmień
kraj. Idź na wybory”, zorganizowana przed ostatnimi wyborami
parlamentarnymi, była jedną z jej
inicjatyw. Okazała się sukcesem,
dlatego przed zbliżającymi się eurowyborami powstanie inicjatywa
7czerwca.pl.
Grunt to strategia
zrozumienia, a w konsekwencji
sprawnej odpowiedzi na pojawiające się potrzeby.
Czy praca dla firmy
motoryzacyjnej wymaga
specjalistycznej wiedzy?
To trudne pytanie. Myślę, że
w przypadku każdego klienta,
obszaru, którym się zajmujemy,
jest to koniecznością. Inaczej
nie ma szansy, abyśmy byli wiarygodni dla dziennikarzy, żeby
postrzegali nas jako pomocne
w ich pracy źródło informacji.
Dodatkowo, nie posiadając wiedzy z tego obszaru, nie będziemy najzwyczajniej w świecie
efektywni, skuteczni. Bo cóż
możemy zaproponować, jaki
tekst przygotować lub jak zainteresować danego dziennikarza,
jeśli nie będziemy orientować
się w temacie? Specjalistyczna
wiedza jest potrzebna, ale niekoniecznie poparta odpowiednim dyplomem.
Gabriela Piekarniak
Senior Account Manager
w Euro RSCG Sensors
Jeśli macie pytania, piszcie:
[email protected]
Patronat merytoryczny:
Podstawowym założeniem kampanii było przekonanie, że przekaz nie
powinien uderzać w patriotyczne
tony hasłami typu „pójdź, zagłosuj,
bo taki jest twój obywatelski obowiązek”, lecz musi odwoływać się do
rzeczywistych dylematów młodych
ludzi. Zdecydowano oprzeć główny
przekaz na przeciwstawieniu się ich
poczuciu bezsilności i pokazaniu,
że są w stanie coś zmienić swoją aktywną postawą. Jej twórcy postawili
na prosty i zrozumiały język.
Na podstawie przeprowadzonych
badań sformułowano kilka zasad,
którymi kierowano się w czasie
kampanii. Jedną z nich był fakt, że
młodzi nie chcą być manipulowani.
Olbrzymi odzew
Swoje poparcie dla działań koalicji
zgłosiło prawie 300 instytucji non-profit, mediów lokalnych, portali
internetowych, szkół oraz innych
instytucji i nieformalnych grup.
– Byliśmy skoncentrowani na zadaniach centralnych, takich jak
kreacja w mediach i ogólny scenariusz akcji, natomiast poszczególne
organizacje nadawały tej kampanii
lokalną specyfikę – opowiada Jakub
Giedrojć, specjalista ds. public relations z PPKP Lewiatan, zajmujący
się koordynacją kampanii. W działania profrekwencyjne zaangażowała się część uczestników akcji „Masz
głos, masz wybór”, prowadzonej
przez Fundację im. Stefana Batorego i Szkołę Liderów od wyborów
samorządowych w roku 2006. Organizacje pozarządowe wchodzące
w skład koalicji otrzymały materiały promocyjne w postaci plakatów, naklejek i znaczków. Materiały
te wraz instrukcją „Jak głosować
poza miejscem zamieszkania” zostały rozesłane do ponad 700 szkół
w całej Polsce. Plakaty i naklejki
kampanii były także rozpowszechniane lokalnie przez uczniów szkół
w ramach projektu „Młodzi głosują”
Centrum Edukacji Obywatelskiej
w ponad 900 miejscowościach. Koalicja zaprosiła do udziału w kam-
panii osoby publiczne, popularne
wśród młodych ludzi – Marcina
Mellera, Jurka Owsiaka czy Michała Ogórka. Organizacje lokalne
i wolontariusze rozwiesili plakaty
kampanii w blisko 1000 miejscowościach. W wielu miejscach organizowano także debaty z kandydatami.
Głośno w mediach
Wszystkie kreacje w ramach tej
kampanii zostały przygotowane
bezpłatnie przez agencję reklamową
PZL. Stworzono cztery podstawowe
spoty: „Wybieram”, „Zmień kraj.
Idź na wybory” „Parlament. Zrób to
sam” i „Babcia”. Reklamy o wartości 2,5 mln złotych również zostały
wyemitowane w mediach za darmo.
Pozyskiwaniem bezpłatnych emisji i publikacji zajmowały się domy
mediowe Universal McCann i CR
Media oraz członkowie Związku
Pracodawców Prywatnych Mediów.
W przygotowaniu strategii uczestniczyły firmy DDB, Saatchi&Saatchi
oraz MillwardBrown SMG/KRC.
Profesjonalna
strona internetowa
Przygotowaniem strony internetowej zajęła się firma Tribal DDB.
Na stronie www.21pazdziernika.pl
można było znaleźć wszystkie
przydatne informacje na temat głosowania, a także stworzyć baner
z własnym hasłem zachęcającym
do udziału w wyborach. W ciągu
14 dni portal odwiedziło 310 tys. internautów i powstało 51 tysięcy haseł wyborczych ich autorstwa. Strona ta została wyróżniona w grudniu
2007 przez Akademię Internetu
w prestiżowym konkursie Webstar
w kategorii „kampania społeczna”.
Eventy
Centralną imprezą była Generalna Próba Głosu na pl. Zamkowym,
która odbyła się 20 października
w Warszawie. W czasie trwania
eventu można było przećwiczyć
wrzucanie kart wyborczych do
urny. Instrukcji udzielali Marcin
Meller, Michał Ogórek i Viktor
z Bielska. Pokazano też filmy reklamowe kampanii oraz przedstawiono instrukcje, w jaki sposób stawiać
znaki na kartach wyborczych, aby
głos był ważny. Natomiast 16 października w 18 szkołach wyższych
na terenie całego kraju odbyły się
prawybory, w których wzięło udział
16,5 tysiąca studentów. Dzięki specjalnie utworzonemu „hyde parkowi wolnych wypowiedzi” przy
punktach wyborczych każdy miał
szansę wyrażenia swoich poglądów.
Przygotowane karty do głosowania, obok możliwości wyboru partii politycznej, zawierały pole dla
tych, którzy chcą głosować, ale nie
zdecydowali jeszcze o swojej reprezentacji. Równocześnie w ramach
projektu „Młodzi głosują” Centrum
Edukacji Obywatelskiej odbyły się
prawybory w 1250 szkołach ponadpodstawowych, w których uczestniczyło 230 tys. uczniów.
20 proc. Polaków
ulega kampanii
Frekwencja wyborcza w wyborach
parlamentarnych 21 października
2007 r. sięgnęła 54 proc. Według
badań Polskiego Generalnego Sondażu Wyborczego (afiliowanego
przy Instytucie Studiów Politycznych PAN) kampania zdecydowała
o udziale w głosowaniu 4,4 proc.
wyborców i zachęciła do udziału
w głosowaniu 16 proc. wyborców.
Tak jak zakładano, kampania najsilniej wpłynęła na decyzję osób
w wieku 18-19 lat (przekonała lub
zachęciła 46 proc. z nich) i osób
w wieku 20-25 lat (35 proc.). Kampania wpłynęła pozytywnie na decyzje elektoratów wszystkich partii, a wyborcy PiS częściej niż inni
deklarowali, że zadecydowała o ich
udziale w wyborach. Według badań
przeprowadzonych przez MillwardBrown SMG/KRC 69 proc. Polaków
widziało reklamy emitowane w ramach kampanii, natomiast zaledwie
6 proc. spośród głosujących stwierdziło, że nie słyszało o żadnym
z elementów kampanii.
Zmiana ustawy
o ordynacji wyborczej
Organizacje zaangażowane w kampanię kontynuują działania na rzecz
zwiększania frekwencji. Przygotowano obywatelski projekt ustawy
o nowelizacji ordynacji wyborczych,
a po zebraniu 100 tys. podpisów
przekazano go do Sejmu. – Niestety,
z powodu zbyt późnego podpisania
ustawy przez prezydenta RP przepis
nie zdąży wejść w życie przed czerwcowymi wyborami do Parlamentu
Europejskiego, ale jest on obowiązujący i nowa ordynacja znajdzie zastosowanie w następnych wyborach
– tłumaczy Jakub Giedrojć. Ustawa
wprowadza znaczne ułatwienia,
umożliwiające głosowanie większej
liczbie osób, m.in. przez wprowadzenie alternatywnej procedury głosowania dla osób niepełnosprawnych,
głosowanie przez pełnomocnika,
głosowanie przez Internet.
Próbując zdobyć głosy wyborcze, neonazistowska NPD sięga po nowoczesny PR.
Swoją stronę internetową założyła już w 1991 roku.
NEONazi, czyli
dziadek był w porzo
| Łukasz Miedziejewski
W niemieckich mediach temat neonazistów
jest poruszany albo z dużą dawką histerii,
albo bywa przemilczany. Nationaldemokratische Partei Deutschlands – Narodowodemokratyczna Partia Niemiec (NPD), o której
zwykle jest cicho, w serwisach informacyjnych zaczyna się pojawiać zazwyczaj dopiero
przed wyborami.
W strefach „narodowo
wyzwolonych”
Gdy 2006 r. NPD weszła do landtagu Meklemburgii, stolica landu Swarzyn odetchnęła
z ulgą. Nie z tego powodu, że neonaziści weszli
do lokalnego parlamentu, ale dlatego, że weszło ich tak mało. Niektóre ośrodki badania
opinii publicznej wróżyły bowiem partii wynik dwucyfrowy. Po wyborach temat ucichł.
Postraszono, poprzewidywano i na tym się
skończyło. Tymczasem NPD, niespecjalnie
niepokojona, kontynuuje swój polityczny
przemarsz przez wschodnie regiony Niemiec.
W niektórych okręgach wyborczych neonaziści zdobyli prawie 40 procent głosów. To
obszary, o których niemieckie media, cytując
określenie samych neonazistów, piszą jako
o „narodowo wyzwolonych strefach”. Ich
mieszkańcom udało się wystraszyć wszystkich
osiadłych tam obcokrajowców, a młodzież
o nazistowskich poglądach dyktuje granice
tolerancji dla osób o innych poglądach społecznych i różnych korzeniach kulturowych.
Toralf Staud, publicysta dziennika „Die Zeit”,
jest autorem książki „Nowocześni naziści”.
Pisze w niej między innymi o zwyczaju, jaki
zapanował na konferencjach poświęconych
neonazizmowi: pytania zadaje się anonimowo, na karteczkach, gdyż zbyt wielu uczestników takich konferencji spotykało się z obraźliwymi komentarzami na lokalnych forach
internetowych.
Jako najstarsza partia skrajnej prawicy NPD
była i pozostaje najnowocześniejsza. Działacze
tej partii stworzyli nawet coś na wzór dziennika informacyjnego, w którym za pomocą platformy YouTube przekazują zainteresowanym
skrót najważniejszych informacji, oprawiony
w zgodny z ich ideologią komentarz. Operator zablokował wprawdzie do niej dostęp, ale
wciąż można oglądać teledyski neonazistowskich kapel rockowych. Jako jedna z niewielu
niemieckich partii NPD wystartowała ze swoją stroną internetową już w 1991 roku.
Młodzieżówka i „narodowe mamuśki”
Wykorzystując nowoczesne środki komunikacji, neonaziści bardzo skutecznie docierają do
swojego głównego grona zainteresowanych,
czyli do młodzieży. To podstawa ich sukcesu.
Udało im się połączyć różne nurty skinheadów we wspólny „front narodowy”, który
wspierają finansowo, a także merytorycznie,
i z którego rekrutują nowych członków.
W wielu miejscowościach, w których organy
publiczne musiały z braku funduszy zarzucić pracę na rzecz młodzieży, NPD wspiera je
przy tworzeniu młodzieżowych domów kultury. Najczęściej organizowanymi wydarzeniami w takich ośrodkach są koncerty kapel
neonazistowskich.
Armatki wodne są najfajniejsze zimą
To z młodzieżówki NPD wywodzi się grupka
neonazistów z Anklam, która planowała zamach bombowy na terenie odbudowywanej
synagogi w Monachium. W wielu miejscach
społeczeństwo jest bardziej przekonane do
młodzieży o poglądach skrajnie prawicowych niż lewicowych. W miejscowości Angermünde, niedaleko polskiej granicy, szacunek wielu mieszkańców dla ogolonych na
łyso skinheadów bierze się z prostych przyczyn: wyglądają oni na bardziej zadbanych
i zdyscyplinowanych.
Z różnych obserwacji, m.in. Federalnego
Urzędu Ochrony Konstytucji, wynika, że
w niektórych landach ilość kobiet uczestniczących w ruchach neonazistowskich wzrosła
z 6 do 10 procent, czyli około 1500 kobiet
w ciągu roku. Ten wzrost można zaobserwować także na neonazistowskich forach internetowych, na których najczęściej odwiedzanym wątkiem są „Narodowe Mamuśki”. Jest
to miejsce dla kobiet, gdzie owszem, można
znaleźć przepisy kulinarne charakterystyczne
dla niemieckiej kuchni, ale przeważają tematy
związane z obawami o czas, jaki dzieci niemieckie spędzają z dziećmi obcokrajowców.
Jedna z uczestniczek czatu bez skrępowania
pisze, że nie rozumie, dlaczego w jej miejscowości urząd gminy nie chce stworzyć oddzielnego przedszkola wyłącznie dla dzieci pochodzenia niemieckiego.
NPD dba o swoje kobiety. Nie jest to już model Magdy Goebbels, w którym matka Niemka pilnowała wyłącznie domowego ogniska
i wiernie służyła mężowi. W programie politycznym NPD z 2002 roku można odnaleźć
wzmiankę, że każda kobieta ma prawo pracować na tych samych zasadach, co mężczyźni.
W „tym wszystkim” potrzeba
wprawy
Strategia NPD każe jej w większym stopniu
rozwijać i umacniać uzyskane poparcie lokalne niż angażować się w ogólnokrajową
walkę wyborczą. A w terenie partia jest taka,
jak jej wyborcy. Kształtują ją często życiowi
nieudacznicy, którzy nie mają na ogół ani
politycznego doświadczenia, ani wykształcenia. Mirko Liebscher, neonazistowski radny
miasta Pirna, w ciągu swojej rocznej kadencji
złożył dopiero dwa wnioski. Jeden z nich to
zakaz finansowania alternatywnego ośrodka młodzieżowego. Przyznaje, że pracuje
nad trzecim wnioskiem, ale jeszcze nie wie,
jaka będzie jego treść, gdyż wciąż potrzebuje wprawy w „tym wszystkim” i nie wie, jak
długo to potrwa.
Wiele osób wykształconych po prostu opuszcza wschodnie Niemcy, a ci, którzy zostają, nie
chcą się do „tych spraw” mieszać.
Bochenek łysiola
Spoty reklamowe NPD przed wyborami
w Meklemburgii pokazują rodzinę szykującą się do przeprowadzki. Głos śpiewającego
w tle narratora namawia do pozostania w regionie i mobilizacji wszystkich sił w budowaniu wspólnego dobrobytu. Kobieta decyduje
się przekonać swojego męża do pozostania.
Rodzina jest stylizowana na klasę średnią,
ma dwójkę dzieci, a treść przekazu nie ma
żadnych przesłanek neonazistowskich.
Dzisiejsza NPD nie jest już partią, na którą
głosuje się z protestu, ale partią, która w swoim programie zamieszcza pomysły tożsame
z odczuciami i potrzebami trudnego jeszcze
do oszacowania odłamu niemieckiego społeczeństwa. Nikomu nie przeszkadza festyn,
na którym obok neonazistowskich plakatów
z groźnymi hasłami rozdaje się dzieciom cukierki. W miejscowej dyskotece występuje DJ
„Ludobójstwo” (niem: Völkermord). W piekarni obok tradycyjnego białego chleba leży
chleb, który nazywa się łysiol i ma brązową
skórkę. Podczas wystawy poświęconej Wehrmachtowi uczestnicy ubrali się w koszulki
z napisem „Dziadek był w porządku!”. Ich
agitacja polega przede wszystkim na wyrażaniu tęsknoty za homogenicznym narodem,
marzeń o wykluczeniu obcych, nadrzędności
zasiedziałych nad przybyszami oraz o protekcjonistycznej polityce gospodarczej. Hasła
tej treści, w tej lub w innej formie, pojawiają
się na wiecach, plakatach i w debatach partii
Toralf Staud Kasa i wpływy
Tak zwani narodowi demokraci z NPD są
finansowani jako partia polityczna z kasy
państwowej. Z najnowszych danych wynika, że niemieccy podatnicy dali na NPD
ponad 1,2 mln euro. Drugą największą
część dochodów tej partii stanowią dotacje (ok. 1 mln euro). Doliczając składki
członkowskie oraz wpływy z kolportażu
własnych czasopism okaże się, że neonaziści zyskali przed ostatnimi wyborami
prawie 3 mln euro. Na kampanię wyborczą wydali ok. 1,2 mln.
Większość darowizn na rzecz partii stanowią zapisy starych nazistów, którzy często
w swoim testamencie wskazują NPD
jako głównego spadkobiercę. Neonaziści
muszą zadbać sami o swój polityczny
marketing. Mimo braku w ich szeregach
specjalistów z tej dziedziny, robią to
z dużym rozmachem i w profesjonalny
sposób, czego dowodzą choćby hasła z ich
plakatów. Ich tematyka jest zawsze taka
sama: „Obcokrajowcy do domu!”, „Koniec
z pakietem Hartz IV!”, „Ochrona dla niemieckich przedsiębiorców!”.
W ich sklepiku internetowym najczęściej
sprzedawanym artykułem jest naklejka
z napisem „Szerokiej drogi już czas”,
a pod nim zdjęcie zakwefionych kobiet,
niosących ciężkie torby. NPD kolportuje
także własne czasopisma, które ukazują
się głównie w lokalnej sieci sprzedaży;
treść jest zazwyczaj ta sama, zmienia się
tylko tytuł.
Niedawna inicjatywa przeprowadzenia
„wyborów parlamentarnych” z udziałem
młodzieży poniżej 18. roku wprawiła pedagogów w przerażenie. Spośród 48461 osób,
które wzięły udział w tym specyficznym
sondażu, ok. 6,7 proc. oddało głos na NPD.
Ale rozkład głosów nie jest równomierny.
We wschodnich Niemczech wynik NPD
przekroczył 17 proc. Gdyby to decydowało
o składzie Bundestagu, NPD miałoby problem z obsadzeniem wszystkich zdobytych
miejsc. W partii po prostu nie ma tylu osób,
które nadawałby się na posłów.
Toralf Staud – pracował m.in. dla
„Die Tageszeitung”, „Die Zeit”, „AP”
i programu telewizyjnego „MDR-info”.
Od 1998 r. zajmował się jako dziennikarz
„Die Zeit” niemieckim środowiskiem
neonazistowskim. W 2005 r. opublikował
książkę „Nowocześni Naziści”.
Obecnie dziennikarz niezależny.
neonazistowskich. W wystąpieniach kandydatów NPD zawsze się mówi o zachowaniu
tradycji i pilnowaniu porządku na ulicach.
Kłopotliwe pytania
Zwykle, gdy na wiecach wyborczych dochodzi do konfrontacji z neonazistami, lokalni
politycy innych partii wpadają w panikę.
Często okazuje się jednak, że inteligentny
dyskurs jest w stanie wyprowadzić neonazistów z równowagi. Podczas wizyty jednej
ze szkół podstawowych u przedstawicieli
landtagu Saksonii młoda dziewczyna zadała pytanie deputowanemu z NPD: „Co
w waszym programie wyborczym oznacza
zdanie, że Niemcy są większe od Republiki
Federalnej Niemiec?”. Zapytany polityk nie
potrafił jasno odpowiedzieć, tłumacząc się,
że w partii nie ma zgodności w tej kwestii.
Dziewczyna nie dała się jednak zbić z tropu
i postanowiła rozwinąć swoje pytanie: „Czy
to oznacza, że chcecie odebrać Polsce regiony gospodarczo strategiczne?”. Wtedy radny
z ramienia NPD stracił orientację. Uratował
go dopiero polityk SPD, który przyszedł na
spotkanie spóźniony.
| 17 |
PR na świecie | PR
kultura | Z tezą
PR na świecie
„Forbes” tylko dla kobiet
„Forbes” rozpoczął wydawanie nowego
pisma, zatytułowanego „Forbes Woman”
– informuje magazyn „PRweek”.
Będzie to kwartalnik wraz ze stroną
internetową, na której znajdą się
najświeższe informacje potrzebne każdej
profesjonalnie pracującej kobiecie. Pismo
początkowo będzie dołączane do zwykłego
wydania „Forbesa” tak, by czytelniczki
mogły zapoznać się z jego zawartością.
Carol Hymowitz, dyrektor magazynu mówi:
„Już od dawno zauważamy, że coraz więcej
kobiet odnosi sukcesy w pracy i zdobywa
coraz wyższe stanowiska. Są niezależne
i zdecydowane. Właśnie dla takiej grupy
odbiorców będzie sprofilowane to pismo”.
opracowała Roksana Gowin
Źródło: www.PRweek.com
PR receptą na kryzys
Naga promocja
Portal brandrepublic.com pisze o
kontrowersyjnej akcji promocyjnej jednej
z linii lotniczych Aer Lingus. Kampania
zorganizowana przez agencję Golley Slater
miała za zadanie zwrócenie uwagi mediów
w okresie, gdy firma rywalizowała z dużymi
konkurentami, takimi jak Easyjet czy
Ryanair. Pracownikom Aer Lingus udało
się nakłonić 999 osób za pomocą portali
społecznościowych do przejścia w samej
Obama zmienia
wizerunek USA
Zagraniczne podróże prezydenta Obamy
mają na celu nie tylko omówienie kwestii
politycznych, ale też polepszenie wizerunku
Stanów Zjednoczonych – podaje
Optymizm w PR
pomimo kryzysu
Bellwether Report podaje, że wysokość
budżetów marketingowych oraz public
relations w ostatnim okresie spadła
o ponad 30 proc. Ponad 90 proc.
respondentów biorących udział w Panelu
Liderów Public Relations Consultants
Association uważa, że ich agencja jeszcze
nie doświadczyła najgorszego podczas
recesji. Około 36 proc. z nich przewiduje
polepszenie się sytuacji przed końcem
ostatniego kwartału roku, podczas gdy
25 proc. oczekuje zmian dopiero w 2010
r. Magazyn „PRweek” informuje, że 60
proc. szefów agencji przyznało, że branża
jest w gorszej sytuacji niż przed trzema
miesiącami. 37 proc. z nich widzi w obecnej
chwili duże utrudnienia dla działalności
swojej agencji, ale aż 29 proc. dostrzega
już znaczące perspektywy dla polepszenia
warunków ich funkcjonowania.
Źródło: www.PRweek.com
| 18 |
bieliźnie przez ulice Londynu. Dyrektor firmy
został wcześniej ostrzeżony przez policję,
że całkowita nagość spowoduje obciążenie
firmy bardzo wysoką grzywną. Przekazem,
który miał płynąć z tego wydarzenia był fakt,
że linie lotnicze podają oferty swoich lotów
bez żadnych ukrytych kosztów. Stanowiło to
również promocję propozycji lotów do ośmiu
miast Europy za jedyne 9,99 funta.
Źródło: www.brandrepublic.com
portal agencji informacyjnej Reuters.
Ostatnie wizyty Baracka Obamy w Turcji
i Iraku miały na celu pokazanie, że USA nie
jest wrogiem islamu i nie stanowi dla niego
żadnego zagrożenia. Podczas wizyty
w Turcji prezydent rozmawiał m.in.
o członkostwie tego kraju w Unii Europejskiej
(co w samej Europie musi budzić
kontrowersje), ale też starał się pokazać,
że stanowisko USA i wizerunek państwa
nadszarpnięty wojną w Iraku i Afganistanie
mogą podczas jego prezydentury ulec
zmianie. Obama podkreślał to we wszystkich
swoich wypowiedziach emitowanych także
przez największe arabskojęzyczne stacje:
Al-Dżazira i Al-Arabija.
Dobry plan antykryzysowy, świadomość
potencjalnego ryzyka, szczerość
komunikacji to najważniejsze elementy
działania w sytuacji kryzysowej – informuje
internetowe wydanie „Journal of New
England Technology”. Współcześnie
wszystkie informacje rozprzestrzeniają
się poprzez Internet i blogi, również te
niekorzystne dla firm. Dlatego też należy
na bieżąco monitorować komunikaty, które
są odbierane przez media – podkreśla
Hugh Drummond z agencji
O’Neill&Associates. Drummond wskazuje
elementy strategii działania podczas
kryzysu. Według niego znalezienie
odpowiednich ludzi do zespołu
antykryzysowego i wyłonienie jego liderów,
opracowanie planu działania i wyszkolenie
w jego zakresie wszystkich pracowników
to podstawa dobrego przygotowania. Jego
zdaniem takie działania mogą doprowadzić
do szybszej reakcji na kryzys.
Źródło: www.masshightech.com
Źródło: www.reuters.com
Cyfrowa
Coca-Cola
„Nasz przyszły
sukces zależy
od stałej
umiejętności
kontaktu z ludźmi
na całym świecie
oraz komunikacji naszej marki”
– podkreśla Clyde Tuggle, dyrektor
międzynarodowego koncernu The CocaCola Company. Firma utworzyła właśnie
nowe biuro cyfrowej komunikacji i
mediów społecznych, które ma za zadanie
podniesienie efektywności działań firmy
na tych obszarach. Magazyn „PRweek”
podaje, że biuro będzie współpracować z
działem marketingu i IT a także biurem
obsługi klienta. Nowa jednostka w
firmie ma udoskonalić wielowymiarową
komunikację oraz kontynuować
dotychczasowe programy.
Źródło: www.PRweek.com
Vodafone zgarnia
nagrodę CSR
Znany międzynarodowy operator sieci
komórkowej Vodafone otrzymał nagrodę
CSR. Konkurs organizowany jest od 2007
roku przez portal CorporateRegister.com
„Bardzo istotne jest, że Vodafone posiada
zaufanie odbiorców i pokazuje zarówno
społeczne, jak i ekologiczne wyzwania,
którym stawia czoło” – podkreśla Chris
Burgess, szef CSR w Vodafone. Ponadto
dodaje, że raport CSR jest dobrym
sposobem na oszacowanie strategii firmy,
kierunków jej dalszego rozwoju i osiągnięć.
Firma zamierza kontynuować sporządzanie
tego typu zestawień mimo ostrzeżeń
ekspertów, według których przyszłość
raportów CSR może być zagrożona
w obliczu kryzysu ekonomicznego.
Źródło: www.PRweek.com
| Julian Tomala
Te wybrane przykłady dzieł filmowych unaoczniają fakt powszechnie
znany – antybohaterowie stają się
bohaterami. To oczywiście żadne novum w kulturze, przeciwnie
– dość powszechne zjawisko. Bo to
prawda – „Inny” zawsze był ciekawszy od „Zwyczajnego”. Im bardziej
miałkie i nijakie czasy, tym większe
zapotrzebowanie na odstającego
outsidera. Tylko, że obecnie takie
„odstawanie” staje się już normą.
Gdyby spojrzeć na to z szerszej
perspektywy, a nie bagatelizować
poszczególne przykłady, można
zastanowić się, czy takie stawianie
spraw nie jest wyjątkowo groźne dla
społeczeństwa. A nuż wyrośnie na
tych filmach pokolenie nihilistów
i nonkonformistów, nietraktujących niczego serio?
W sieci korporacji
„Tęczowa pielgrzymka”
do Nowego Jorku
Tęczowa Pielgrzymka (The
Rainbow Pilgrimage) to nie nazwa
niekonwencjonalnego biura podróży,
ale główne hasło kampanii promującej
Nowy Jork jako najlepsze miejsce
do wakacyjnego odpoczynku. Akcja
jest skierowana do amerykańskich
i zagranicznych turystów orientacji
homoseksualnej. Nadeszły trudne czasy
dla budżetu Nowego Jorku, dlatego też
miasto chce poprzez turystykę zniwelować
czteromiliardowy deficyt budżetowy.
Szacuje się, że w minionym roku Nowy
Jork odwiedziło 47 milionów osób, którzy
zostawili w nim 30 mld. dolarów (28,9 mld.
w 2007 roku). Homoseksualni turyści
wygenerowali zaś 10 proc. z tej sumy, co
sprawia, że są bardzo atrakcyjną grupą
docelową.
Młody człowiek nawet nie zdąży
pójść do pracy w korporacji, a już
jakiś znany aktor przekona go
z ekranu, że nie warto rozpoczynać
kariery – lepiej robić to, co się chce,
zamiast tego, co trzeba, albo najlepiej nie robić nic. I to aktor, który
sam karierę przecież robi oszałamiającą. Zgodnie z filozofią nihilizmu, korporacje niczemu nie służą,
należy je zwalczać, zanim się je pozna. Dobrze to wygląda w scenariuszu, ale korporacje to – jak wiadomo
– wielcy producenci i sieci kinowe.
Wystarczy ściągnąć owe filmy
z netu i czekać na reakcję twórców…
Korporacja to też wydawnictwa
prasowe i pisma opisujące owe filmy
oraz pracujący dla nich recenzenci, zachwyceni nonkonformizmem
bohaterów. Korporacje, korporacje
i korporacje, a anarchizm jest wymierzony nie tylko w system, ale
i we władze. Władze tymczasem
nieraz dotują owe filmy. Albo przyznają granty festiwalom, które te
filmy pokazują, strzelając sobie tym
samym w stopę.
Bunt uczłowieczony
We współczesnym głównym nurcie kina anarchizm panoszy się jak u siebie.
Chodzi raczej o odwieczny bunt, wywrotowość i walkę przeciw tzw. systemowi
niż prąd myślowy bazujący na Bakuninie, Sorelu i Proudhonie, kwestionujący
podstawy państwa. O tym, że tak jest w istocie, można się przekonać, biorąc
pod lupę kilkanaście filmów ostatniej dekady (patrz ramka).
Logo Che
Zgrany temat: Che Guevara na firmowych
koszulkach. Krytykowany jest obustronnie.
Konserwatyści zapominają o równie zbrodniczym prawicowym Pinochecie i nazywają
Guevarę mordercą. Lewicowcy wytykają koszulkom ich firmowe metki, zapominając, że
wizerunek Che to symbol, a nie logo, do którego wyłącznie oni mają prawo.
Gdzie jest zwyczajny
człowieku?
Pomijając aspekt społeczny – jeżeli wszyscy
będą „odstawać”, ciężko się będzie z kimkolwiek dogadać. Każdy będzie chciał mieć
inne zdanie, a gdy różnice zdań się skończą,
rozpocznie się walka o pozycję w świecie alterglobalistów. Brakuje w kinie zwyczajnego
człowieka, pracującego i porządnego, który
nie rzuciłby wszystkiego w diabły… Paradoks: outsiderem byłby dziś bohater, który
szedłby codziennie do pracy. Człowiek bijący sam siebie i wyrzucający się własnoręcznie z biura szefa (jak w jednej z najnowszych
reklam telewizyjnych), nie zwalnia się już
dzisiaj z firmy (jak bohater „Podziemnego
kręgu” - patrz ramka), ale pomaga koledze
odstraszyć konkurentów do stanowiska
w firmie. Czy w tym przykładzie zakłada
się, że o złowrogości korporacji można się
przekonać dopiero, gdy się w niej popracuje,
a nie wierząc na słowo? Czy też może to kolejny strzał w stopę? Ja sam piszę niniejszy
tekst wywrotowy czy krypto-wywrotowy
(o wywrotowcach spoczywających w kryptach…) na produkowanym przez biedniejszych ode mnie mieszkańców Chin laptopie,
do instytucyjnej gazety, którą wcześniej powinienem był zniszczyć. A może niszczę ją
od środka?
Źródło: www.eturbonews.com
PR dla Microsoft
Microsoft poszukuje agencji PR, która
poprowadzi międzynarodową mobilną
komunikację firmy. „Poszukujemy
partnerów, którzy zapewnią nas o swojej
efektywności i wydajności” – podkreśla
Tom Pilla, dyrektor komunikacji
w Microsoft. Do obowiązków agencji,
która wygra w przetargu, będzie należeć
opracowanie strategii PR dla Windows
Mobile Business, telefonów Windows
oraz oprogramowania, które umożliwia
sprawne funkcjonowanie tych urządzeń.
Ostateczna decyzja co do wyboru zostanie
podjęta przed końcem czerwca.
„Podziemny Krąg” - anarchista, zakładający przestępczy system i wysadzający budynki
Pochód anarchizmu:
• „American Beauty” (1999). Bohater małoletnią czirliderkę, koleżankę córki,
przedkłada nad swoją żonę-karierowiczkę; rzuca pracę w biurze (oskarżając szefa
o molestowanie i szantażując go) i zaczyna sprzedawać hamburgery… Jego
nonkonformizm przesiąkł do znakomitej większości postaw późniejszych bohaterów
i antybohaterów.
• „Podziemny Krąg” (1999). Bohater już nie chce być osaczonym przez system
korporacji i biurokratyzacji schizofrenikiem; staje się anarchistą, zakładającym
przestępczy system i wysadzającym budynki.
• „Matrix” (1999). Bryluje tu człowiek o przeciętnym nazwisku Anderson, za dnia
pracownik korporacji, w nocy haker i komputerowy anarchista, przeciwstawiający
się dość jawnie kapitalizmowi, a z czasem systemowi, który jest sztuczny. Staje się
nowym mesjaszem.
• „American Psycho”(2000). Bohater jest yuppie, ale niczym Mr. Hyde zabija po nocach
i to już nie pod wpływem używki, jak dr Jekyll, ale dla odreagowania martwej pracy
z martwymi ludźmi, którzy po nocnym kontakcie z bohaterem stają się po prostu
martwi w inny sposób.
• „Nie ma zmiłuj” (2000). Bohaterowie prawie zatracają się w galopującym
kapitalizmie, jednak wychodzą albo wypadają z trybików.
• „Ecquillibrium” (2002). Bohater buntuje się przeciw systemowi i w pojedynkę
zwalcza tyranię kontrolującą go zza okien wielkich biurowców i urzędów.
• „Dzień, w którym umrę” (2004). Pracownik firmy zrzuca krawat i zrywa
z codziennością. Kryzys wieku średniego czy osiąganie moralnej wyższości
nad innymi?
• „V jak Vendetta” (2005). Anarchista zbuntowany przeciw systemowi wysadza
Big Bena (A co to zmienia?).
• „Metoda” (2005). O tym, co zrobi siódemka kandydatów w walce o lukratywne
stanowisko. Bohaterowie zatracają dusze. A za oknem biura zamieszki.
• „Przypadek Harolda Cricka” (2006). Jedna z bohaterek nie płaci kilku procent
podatku, bo dokładnie taki procent idzie na zbrojenia.
• „33 sceny z życia” (2008). Drobny przykład: bohater drugoplanowy nie płaci za
programy komputerowe, żeby nie wzbogacać korporacji.
• „Mroczny Rycerz” (2008). Czarny, ale jakże fascynujący charakter; Joker to już nie
anarchista, ale nieobliczalny terrorysta, w dodatku mający świetny PR, bijący na
głowę samego Batmana.
• „Baader Meinhoff” (2008). Bez komentarza.
„Matrix” - Neo staje się nowym mesjaszem
Źródło: www.PRweek.com
| 19 |
Subkultura | kultura
Co prawda Czerwone Gitary już dawno nie są
na szczytach list przebojów, jednak tematyka
zakazanych owoców wciąż jest aktualna.
Książki, wystawy, spektakle – „dorosłe” życie
jest tematyką dla wielu artystów. Choć dawne
tematy tabu są dziś na językach nastolatków,
często wciąż szokują… albo bawią, zależy od
tego, jak autor potraktuje kontrowersyjny
temat. Dorośli, czy też nie, zapoznajcie się
z tym, co prezentujemy w tym tygodniu.
Zapraszamy do lektury.
Rozbieranki z pretensjami
Adaptacja sceniczna Witkacego.
Projekt zapowiadał się ciekawie.
Tekst Witkacego opowiadał o wielu
problemach związanych z nałogami, interpretatorzy wpletli do niego
jeszcze więcej: dodali wątki ze
„Snów” Iwana Wyrypajewa, autora
docenionej przez krytykę „Euforii”.
Coś jednak poszło niezgodnie
z planem i popsuło efekt.
„Narkotyki” Witkacego to dość
przewrotny manifest poparcia
prohibicji antynikotynowej i antyalkoholowej. Pomysł zaskakujący
nie tylko dlatego, że sam autor po
używki owe sięgał nader często,
ale dlatego, że nie było w tym
manifeście równie silnego tonu
sprzeciwu wobec używek silniejszych. Kokainę, morfinę, eter
i peyotl Stanisław Ignacy Witkiewicz owszem, krytykował, ale
przyznając, że bez nich nie stworzyłby swoich tekstów. Poza tym do
używek Witkacy dodaje „Appendix”,
czyli absurdalny w tej grupie nałóg
namiętnego dokonywania czynności intymnych w męskiej toalecie.
Wcale nie chodzi o onanizm, ale
o higienę, golenie się i mycie.
Oczywiście, adaptacja od tej używki
musiała się zacząć, a kwestia
appendiksa stała się powodem do
pierwszego obnażenia się w wykonaniu głównego aktora. Główna
postać – człowiek bez właściwości
– wędruje od tej używki do innych
niczym Dante po piekle i niebie
przez ich kręgi. Każdy z tych
przystanków staje się pretekstem
do kolejnego obnażenia się: czy to
w gabinecie lekarskim, w szatni
czy w wannie. W trakcie tej odysei
największą zagadką przykuwającą
uwagę widza ma być chyba nie to,
czy bohater zachowa własne „ja”,
ale czy znowu się rozbierze. Kolejne problemy i postaci są bardziej
lub mniej interesujące, pojawia się
transwestyta chory na raka płuc,
mięśniak w szatni zapraszający do
| 20 |
poczęstunku porcją wizji etc. Najciekawiej wypada chyba epizod z
eterem, w którym kolejna postać
opisuje swoje odloty religijne po
nawdychaniu się tej substancji.
Niestety, to rodzynek wśród pozostałych epizodów. Rozbieranki
mogą ostatecznie bawić damską
gawiedź, jednak to chyba nie
ten poziom. Wędrówka prowadzi
bohatera do kresu, najważniejsze jednak żeby męska publika
wysiedziała do końca. Mnie jakoś
się udało.
Jak na współczesny teatr przystało „NAR.KOT.YKI” są praktycznie pozbawione dialogów,
skoncentrowane na monologach,
co jeszcze dałoby się uzasadnić
takim a nie innym oryginałem,
gdyby nie było to w efekcie
śmiertelnie nudne. Nawet fragmenty z Wyrypajewa, pokazujące
filozofujących narkomanów na
squacie, nie zaspokajają tej
potrzeby. Dialogi tam są znikome,
postaci wygłaszają co dłuższe
kwestie, co jest nieznośne. „Poetycki naturalizm” tekstów, który
sam w sobie by się obronił, tonie
w morzu dekadenckich pretensji
do artyzmu.
„Narkotyki” nie były przeznaczone do teatru, czy należy się
więc szacunek twórcom, za tę
karkołomną próbę adaptacji?
Należałby się, gdyby była udana.
Ta była średnia. Życzę szczerze
powodzenia przy kolejnej próbie,
bo Witkacy wielkim artystą był.
Julian Tomala
NAR.KOT.YKI 2009
na podstawie „Narkotyków”
S. I. Witkacego
reż. Daniel Przastek
Koło naukowe Teatr i Polityka
przy WDiNP UW
pokazywane podczas festialu
Witkacego w teatrze Ochota
www.teatripolityka.pl
Pokaż mi swoje wnętrze
Kontrowersyjny temat, kontrowersyjne miejsce ekspozycji,
kontrowersje etyczne. Tak
w skrócie można opisać wystawę
„BODIES… The Exhibition”. Gra
słów pomiędzy tematyką a nazwą
wystawy jest oczywista – będziemy rozbierać ludzkie ciało.
Tak właśnie prezentuje się ta wystawa – kilkanaście ludzkich ciał,
spreparowanych i ustawionych
tak, jakby wykonywały codzienne
czynności. Mamy więc siatkarza,
rozmawiających ludzi, a nawet interpretację „Dyskobola” w wersji
bez skóry. Wszystko w myśl idei:
aby poznać ludzkie ciało. Mamy
więc, oprócz sylwetek ludzkich,
przedstawione w gablotach spreparowane narządy wewnętrzne.
Wystawa szokuje, szczególnie ze
względu na miejsce, w którym
została wyeksponowana – centrum handlowe Blue City. Wielu
wychodzi z niej zniesmaczonych,
podczas oglądania wystawy daje
się słyszeć zarówno rozmowy
przerażonych, jak i entuzjastycznie nastawionych do wystawy
zwiedzających. Mimo że wystawa
jest dość kontrowersyjna i wul-
Goło i wesoło
Podwórko na tyłach nocnego
klubu, fragment budynku, stara
ławka, kosze na śmieci. Rozlega
się muzyka i chmara rozbawionych facetów z energią opanowuje
przestrzeń. To bezrobotni z fabryki
papieru, a zarazem dobrzy kumple.
Brak perspektyw skłoni ich do znalezienia dość niekonwencjonalnego
sposobu na przezwyciężenie przygnębiającej rzeczywistości. Skoro
skończyły się stare miejsca pracy, a
na nowe nie ma widoku, dlaczego
by nie spróbować swoich sił
w nocnym klubie? Rozwój zdarzeń
przynosi serię zabawnych obrazów,
gdy mało wygimnastykowani
panowie w średnim wieku usiłują
nakłonić leniwe ciała, by zaczęły
falować w rytm muzyki. Kolejne
Makuszyński jakiego nie
znacie i znać nie chcecie
Nieszczęsny kawaler trafia co rusz
na niewłaściwą kobietę. Rezygnuje
z każdej kolejnej, żaląc się na swój
los z powodu jej ułomności. A to że
nie ma włosów, a to że przebrany
mężczyzna, a to że lunatyczka czy
kobieta z dwoma żołądkami… Cha,
cha! Inny dżentelmen zmartwiony jest własną pokracznością i
również cierpi na samotność.
Zabawne ma być w nim to, że jest
brzydki, a sam wybrzydza. Boki
zrywać. Kolejni bohaterowie, nie
mogąc sobie poradzić ze zdradzającymi ich żonami, przewrotnie się
mszczą na ich kochankach. Takie
szalenie zabawne postaci wyłaniają
się z opowiadań Kornela Makuszyńskiego zebranych w zbiorze
pism „Dla dorosłych” wydawnictwa
Iterwers. W istocie – nie wszystkie
opowiadania i teksty nadają się dla
dzieci, co nie znaczy, że są dla ludzi
fot.: Orestis Panagiotou EPA/PAP
Dozwolone od lat 18
garna – daje się zauważyć grupki
dzieci, nieśmiało przemykające
między eksponatami.
Nie będę oceniał wystawy pod
kątem moralności – to sprawa
indywidualna. Trzeba natomiast
przyznać, że ekspozycja wygląda ciekawie, interesująco, choć
nie jest to gigantyczna wystawa.
Szczegółowa i zaaranżowana w interesujący sposób, może być niezłą
gratką dla zwiedzających – choć
należy zaznaczyć, że osoby o słabych nerwach mogą nie wytrzymać
„ciężaru” eksponatów. Czy warto
zobaczyć tę wystawę? Z estetyczno-edukacyjnego punktu widzenia
– owszem. Z moralnego – musisz
zdecydować sam.
odsłony umiejętności podstarzałych
adeptów striptizu wywołują salwy
śmiechu, a przy tym wprawiają
w taneczny nastrój. Panowie zaś,
skazani na szamotaninę z własną
ambicją, wstydem, niepewnością,
obawą o opinię środowiska, jak też
z problemami osobistymi, powoli
nabierają pewności siebie. Finał
to już prawdziwy majstersztyk
w dziedzinie tańca erotycznego
– ale nie ma mowy o zgorszeniu.
Wątek night-klubowy potraktowano
z przymrużeniem oka, najlepszym
dowodem – Radosław Pazura w roli
przeuroczej i bezpośredniej pani
konferansjer, która, zapowiadając
występ kolegów, wciąga publiczność w rozmowę o cielesnej stronie
relacji damsko-męskich. Komedia
Goło i wesoło powstała w 1987 roku
w Nowej Zelandii i obiegła wiele
krajów, a w dziesięć lat później
na jej podstawie nakręcono film.
U nas uniwersalną problematykę
przeniesiono w realia polskiego
Tomaszowa. Spektakl cieszy się
powodzeniem – niedawno pokazany
był po raz dwusetny. Świetne kreacje
Tomasza Sapryka, Jacka Lenartowicza, Andrzeja Andrzejewskiego czy
Mirosława Zbrojewicza, zaskakujące
pomysły, wartka akcja i energia płynąca z tańca, muzyki i dobrego żartu
to tylko niektóre z powodów, dla
których warto zasiąść na widowni.
dojrzałych.
Dzieci zmarnowałyby kilka
godzin bezcennego czasu
młodości, a ludzie pełnoletni
(rozwijający się
już znacznie
wolniej) mogą,
jak wiadomo, robić ze swoim czasem, co zechcą.
Trzeba oczywiście oddać autorowi
„Szatana z siódmej klasy” honor, że
jest ironiczny i prześmiewczy wobec
romansów i tanich powiastek, bo
to wszak parodia, jednak parodia nie najwyższych lotów. Lepiej
czyta się te teksty, w których nie ma
granic gatunku, tylko próby nowych,
własnych formuł. I tak opowiadanie
odstające tutaj od innych, zatytułowane „Anioł”, zaskakuje swoim
okrucieństwem, a kolejne ‑ „Muzyk”
i „Naczynie złości” – konstruowaniem napięcia przypominają
Emil Borzechowski
Portalowe
sensacje modowe
Bluzka z secondhandu za 50 groszy, spodnie z jednej z popularnych
sieciówek, chustka znaleziona na strychu u babci, kilka niezbędnych
dodatków, staranny makijaż. Całość tworzy świetnie dobrany zestaw.
Wystarczy pstryknąć fotkę i dołączyć ją do swojego profilu. Krótki opis
wieńczy dzieło. Po chwili wręcz roi się od komentarzy, ocen i sugestii.
W ten właśnie sposób funkcjonuje jedna z najmłodszych, rosnących
w siłę społeczności internetowych – Szafiarki.
kultura | Na mieście
szafiarek należą do ambitniejszych,
świadczyć może także literacki
kunszt ich autorek. Piszą wiersze,
opisują poetycko i nowatorsko epizody ze swojego życia, mają własne
przekonania i spostrzeżenia.
Trendy wyznaczane przez czołowych projektantów różnią się istotnie od tych propagowanych przez
szafiarki. Ich podejście do mody
i ubioru jest o wiele bardziej liberalne. To, co się liczy najbardziej, to
wytworzenie własnego stylu, który
stanie się punktem odniesienia dla
innych, a jej twórczyni dostąpi miana kultowej. Takimi legendarnymi,
polskimi szafiarkami, o których
mówi się głośno, a których blogi
są bardzo poczytne i popularne, to
m.in. Alice Point, Szafa Sztywniary,
Pyza, Sara Sumi, Radeg. Tymi ostatnimi zainteresowali się nawet redaktorzy „Twojego Stylu”. Przygotowano nie tylko materiał z ich udziałem,
ale także przeprowadzono wywiad
i wykonano sesję zdjęciową. Ale to
pożądany efekt – dodaje. Ola uchodzi za autorytet w kwestii mody
i dobrego smaku: – Moim znajomym podoba się taki styl, często
proszą mnie o radę.
Okiem profesjonalistów
Stylistki magazynu „Glamour”
chwalą tę inicjatywę, choć stwierdzają jednogłośnie, że daleko nam
do skandynawskich szafiarek.
– Polskie szafiarki są nieuświadomione. Brak im poczucia smaku.
Bardzo często zestawiają ze sobą
zupełnie niepasujące ubrania. Przeglądając profile niektórych dziewczyn, mam wrażenie, że sądzą, że im
więcej bałaganu mają na sobie, tym
lepiej. Nie! – mówi Ina Lekiewicz,
stylistka i dziennikarka. – Funkcjonuje mnóstwo vintage shopów,
ale Polki nie potrafią jeszcze z nich
korzystać. Bardzo często jest to nieudolne naśladownictwo zachodnich
i skandynawskich szafiarek. Jednak
one mają do dyspozycji takie sieci
Do 19 lipca wystawa
Bodies The Exhibition
w centrum handlowym Blue City
Otwarta przez cały tydzień
w godzinach od 10.00 do 20.00.
Wioletta Wysocka
„Goło i wesoło”
Stephen Sinclair
& Anthony McCarten
reż. Arkadiusz Jakubik
Teatr Bajka, 15,16 V oraz 23, 24 VI
„Niespodzianki” Roalda Dahla,
chociaż, niestety, bez dorównania
tymże. Makuszyński język ma cięty
i drapieżny, natomiast nie udaje mu
się stworzyć nic ambitnego albo
przynajmniej rozrywkowego na
poziomie bez żenady. Nieco lepiej
rzecz się ma z felietonami z części
„Kartki z kalendarza”. Pisane bardzo
cynicznie, nadają się do szybkiej
lektury i po kilkudziesięciu latach
wciąż bywają aktualne. Tworzą
obraz Makuszyńskiego – złośliwca,
znającego ludzi, ale śmiertelnie ich
nieznoszącego. Ta część jest przynajmniej odskocznią od opowiadań,
które każdy mógłby napisać, ale już
nie każdy przeczytać.
Julian Tomala
„Makuszyński dla dorosłych”
Kornel Makuszyński,
Andrzej Możdzonek
Wydawnictwo Interwers,
Warszawa 2009
Frenzy: wiem,wiem, znowu te spodnie;
sweterek SH; torba, baleriny Primark
Różowa biedronka: Buciki to moja nowa zdobycz, do nich wzięłam od razu tą bluzeczkę...
ponieważ w szafie nie mam nic różowego... Z bucików jestem bardzo zadowolana gdyż
pasują idealnie i są mega słodkie :) Dziwie się że nikt przede mną ich nie wziął... ;)
Odri: spódniczka – Terranova; tenisówki
– Atmosphere; bluzka - h&m; okulary
– Allegro; torebka – SH
Helunia: bawełniany żakiet – ZARA;
spódnica z wiskozy: dzieło mojej mamy;
szal: prezent:); skórzane buty: ECCO
| Aleksandra Gałka
niem, zdobycze te są tym bardziej
cenne i pożądane. Wystarczy jedynie kreatywność, wyobraźnia, kilka
złotych w portfelu i spacer do szmateksu. A jeśli babcia czy mama mają
naturę chomika-zbieracza, sytuacja
jest jeszcze prostsza – porządny rekonesans po szafach, strychach czy
babcinych kufrach powinien obfitować w kolejne, wyjątkowe łaszki.
nie jedyne sukcesy polskiej gwardii
szafiarek. O „Szafie Sztywniary”
zrobiło się głośno także w mediach
zagranicznych – w niemieckim magazynie „PolenPlus”, internetowym
kwartalniku „N.E.E.T. Magazine”,
nowojorskim wydaniu tygodnika
„The Epoch Times”, a „The SunHerald” z Sydney ozdobił artykuł
o „Wardrobe Remix” jej zdjęciem.
sklepów, jak np. Beyond Retro. Polki, niestety, jeszcze nie…
Okazuje się, że Szafiarki.pl to kolejna społeczność internetowa, która
budzi zainteresowanie socjologów.
Autorka blogu klimowicz.blox.pl,
zajmująca się socjologią Internetu, poświęciła im także trochę
uwagi: „(…) według mnie doskonałym przykładem społeczności
internetowej, której twórczynie (co
ciekawe, nie udało mi się znaleźć
żadnej polskiej męskiej szafy) są
świadome tego, na co się decydują,
i jakiej części swojej anonimowości
pozbywają się poprzez zaprezentowanie pozostałym internautkom
i internautom swojego wizerunku.
Jednocześnie jednak wydaje się, że
plusy płynące z takiej decyzji (pewien rodzaj mikrosławy, zawiązywanie znajomości z osobami, które
mają podobne zainteresowania,
wspominane już wzajemne pomaganie sobie) są na tyle istotne, że gra
jest warta świeczki”.
Termin ten zaproponowała właścicielka bloga Szafa Sztywniary. Bardzo szybko przyjął się w środowisku
dziewczyn, które oszalały wręcz na
punkcie mody.
Zaczęło się od tzw. blogów modowych, na których dziewczyny prezentowały swoje zakupy. Chwaliły
się upolowanymi ciuszkami, tworzyły z nich stylizacje, zamieszczały
sporo zdjęć. Nie bez echa pozostawało także ich życie prywatne. Jak
przystało na blogerki, dużo czasu
poświęcały swoim związkom, rodzinie, sprawom, które je bulwersowały.
Naprzeciw ich potrzebom wyszła firma InnovaWeb Sp. z o.o. (właściciel
serwisu Stylistka.pl), tworząc stronę
Szafiarki.pl. Ruch ten wywołał całą
lawinę profili. Ich właścicielki to nie
tylko projektantki, twórczynie stylizacji, ale także modelki, wizażystki
i fotografki w jednej osobie.
Szafiarki nie tylko prezentują efekty swoich ciuchowych polowań, ale
także komentują stylizacje, przedstawiają opinie, wymieniają się sugestiami i radami. W typowo babski sposób plotkują na szafiarskim
forum, informują, gdzie można
zdobyć dany ciuch czy dodatek. Są
też trofea, jedyne w swoim rodzaju.
Takie, których nie można powielić,
które nie są dostępne w żadnej sieciówce ani nawet w sklepie internetowym. Biorąc pod uwagę nie tylko
unikatowość, ale i niskie koszta,
jakie są związane z ich posiada-
Zgromadzenie?
Polskim szafiarkom nadaje się czasem miano… zakonu. „Zakon Szafiarek”, „Zakon Szafy”, „Zakon,
który rządzi szafą” to tylko niektóre określenia, jakie funkcjonują
w branży mody. Jest to specyficzny
rodzaj zgromadzenia, bowiem ma
on charakter inkluzywny – może
do niego wstąpić każdy, kto interesuje się modą. Jedynym warunkiem jest wykazanie się odwagą do
upublicznienia swoich stylizacji
i gotowość na przyjęcie słów krytyki.
Szafiarka powinna być, bez względu
na styl i gust, absolutną miłośniczką ciuszków i mody. Jej pasją musi
być wyłapywanie okazji cenowych
i zdobywanie dosłownie wszędzie
nowych łaszków – zwłaszcza w stylu vintage. Przyda się też sporo wyobraźni i dużo dobrych pomysłów,
które nierzadko stają się inspiracją
dla innych dziewczyn.
Powiew Zachodu
– jak zwykle…
Skąd napłynął do nas szafiarski
trend? Oczywiście z zagranicy.
Pierwsze tego typu przedsięwzięcia
powstawały w Australii, Francji,
Finlandii i Wielkiej Brytanii. W ramach serwisu Flickr powstała nawet
grupa „Wardrobe Remix”, zrzeszająca ponad 10 tys. pasjonatów mody
z całego świata – głównie kobiet.
Obecnie najwięcej amatorek podobnych projektów jest w krajach skandynawskich. Nic więc dziwnego, że
portale właśnie z tych obszarów są
jakościowo najlepsze, najbardziej
okazałe i dopracowane. Specyfiką
tego rodzaju witryn jest to, że użytkowniczki nie tylko umieszczają
tam swoje zdjęcia, ale także wymieniają się ubraniami, przesyłając ciuchy z różnych miejsc kraju. Udzielają rad, dyskutują o nowych trendach
i pomysłach, są dla siebie wzajemną
inspiracją. Wydają się być nawet
swego rodzaju ostoją i wsparciem.
Dają temu wyraz, wymieniając się
linkami internetowych vintage shopów, ciuchami, adresami sklepów.
Pomagają udoskonalać stylizacje,
odnaleźć własny styl i ulepszać go.
Portal ten nie jest przeznaczony tylko dla pustych, nadzianych panienek, które nie mają pomysłu na wydanie pieniędzy tatusia. Wszakże do
tegoż „zakonu” może wstąpić każdy
odważny, bez względu na potencjały
finansowe. Co więcej, jak się okazuje, im tańsze ubranie, tym lepiej. Sukienka z lumpeksu dostaje o wiele
wyższe noty niż firmowe wdzianko
od Versace. Wyglądać oszałamiająco w szmatce za kilka złotych to niezła sztuka. O tym, że blogi i profile
Poznaj Olę
Ollicious, czyli 19-letnia Ola Siemaszko, choć interesuje się modą od
dawna, twierdzi, że jest początkującą szafiarką. Zastanawia się nawet,
czy to miano jej się należy. Studiuje
architekturę i urbanistykę w Poznaniu. Rysowanie to jej pasja. Czasami
zdarzy się, że przeleje swoje pomysły na papier w formie „jakiegoś
tam” malunku. Przyznaje, że czyta
wiele gazet, śledzi nowinki w TV
i Internecie. – Jak coś mi się spodoba,
to się tym inspiruję, ale nie powielam
niczego na oślep – stwierdza.
Nie zawsze stawia na wygodę i praktykę. Od czasu do czasu lubi włożyć
coś tylko ze względu na interesujący
wygląd albo dlatego, że podkreśla
dobrze jakąś część ciała, którą chce
wyeksponować. Ile pieniędzy na
ubranie wydaje Ola? – Jeśli chodzi
o koszta, to lubię mieć parę rzeczy
dobrej marki, ale latam także po ciuchlandach, w których można znaleźć coś markowego – niekoniecznie
za oszałamiające sumy – podkreśla.
– Łączę jakieś drogie rzeczy i ciuchy
z secondhandu, bo razem daje to
W Polsce moda na szafiarstwo
opanowuje coraz więcej osób. Jest
jak istny wirus, który w przypadku odnalezienia podatnego gruntu
– prawdziwych pasjonatek mody
– rozprzestrzenia się w oszałamiającym tempie. Zastanawiające jest,
czy rozpowszechnienie szafiarskich
portali w Polsce może doprowadzić
do ich rozkwitu. Do tego stopnia,
że będą mogły śmiało konkurować
z zagranicznymi odpowiednikami.
| 21 |
Zdrowym bądź | kultura
Afisz
fot. stockexpert.com
Wysiłek szybko
nagrodzony
Szybko, intensywnie
i przy dynamicznej
muzyce. Jedne zajęcia
i 600 kalorii zrzucone.
TBC to propozycja dla
tych, którzy chcą poczuć,
że dali sobie porządny
wycisk na sali fitness.
| Alicja Bobrowicz
TBC (czyli Total Body Condition) to
zestaw ćwiczeń idealny nie tylko dla
początkujących, lecz także dla tych,
którzy praktykują fitness od dawna.
Trzeba jednak liczyć się z tym, że zajęcia wycisną z nas siódme poty, a na
drugi dzień poczujemy każdy mięsień ciała. Warto, bo w ciągu godziny
aerobiku modelujemy całe ciało.
Zajęcia rozpoczyna intensywna
rozgrzewka. W zależności od instruktora i jego pomysłowości może
to być dziesięć minut układu na
stepach lub prosta do powtórzenia
choreografia na podłodze. Tempo
wyznacza dynamiczna muzyka. Kiedy już
jesteśmy nieźle rozgrzani – łyk wody i zaczyna się prawdziwa praca, czyli wzmacnianie
kolejnych mięśni. Zaczynają się serie powtórzeń na ręce, nogi, pośladki i brzuch. To, jak
wyglądają ćwiczenia, znowu zależy od instruktora, który może np. zarządzić użycie
hantli, piłeczek czy obciążenia na nogi. Przez
cały czas nie zwalniamy tempa, szczególnie
w tej części, gdy pracujemy nad rękami i nogami. Pewne wytchnienie przynoszą ćwiczenia na brzuch i pośladki, które wykonuje się
na matach na podłodze.
Nagrodą po takim wysiłku jest streching,
który kończy zajęcia. Światło na sali zostaje wygaszone, muzyka przybiera delikatne,
spokojne tony, a my leżymy na matach, rozciągając kolejno wszystkie partie mięśni.
Inna nagroda przychodzi też z czasem. Systematyczność skutkuje poprawą kondycji
i samopoczucia oraz gubieniem kilogramów.
TBC nie muszą się bać ci, którzy zaczynają przygodę z fitnessem. Choć ćwiczenia są
bardzo intensywne, jest je w stanie wykonać
nawet osoba, która do tej pory nie ruszała się
w ogóle. Można też na początku odpuścić
sobie hantle i ćwiczyć bez nich. Warto także
skonsultować się z instruktorem, jeśli cierpimy na jakieś dolegliwości, np. związane
z kręgosłupem. Prowadzący dobierze nam
wtedy bezpieczny zestaw ćwiczeń.
Piosenki Marka Grechuty
- WALC NA TRAWIE
reżyseria: Jacek Bończyk;
aranżacje i kierownictwo
muzyczne: Tomasz Łuc
To kameralny spektakl poetycko-muzyczny
z piosenkami mistrza melancholii - Marka
Grechuty. W przedstawieniu znajdują się zarówno
utwory popularne, znane wszystkim - Nie dokazuj,
Niepewność, Będziesz moją panią, jak i utwory
mniej znane - związane z realizacjami teatralnymi
Marka Grechuty - Godzina miłowania, Krajobraz
z wilgą. Głównym motywem-kluczem jest
miłość do wyidealizowanej Kobiety - Muzy oraz
samotność Mężczyzny – Poety.
Występują: Jacek Bończyk, Przemysław Glapiński, Jacek Pluta,
Jacek Zawada, Marta Walesiak
Zespół muzyczny: Jan Zeyland / Tomasz Krezymon - fortepian;
Adam Lewandowski - instrumenty perkusyjne,
Marta Oyrzanowska - skrzypce, Marta Zalewska - skrzypce,
Wojciech Zalewski - kontrabas
Czas trwania: 65 minut, bez przerwyRezerwacja biletów: tel.: 022 696-17-53;
022 628-06-74; 022 626-16-03
[email protected] lub bezpośrednio w kasie teatru
Patronat merytoryczny:
reklama
Akademia fotoreportażu pod kierunkiem Andrzeja Zygmuntowicza
• intensywny kurs fotograficzny
• atrakcyjny program zajęć
• profesjonalna kadra
• teoria i praktyka
• zajęcia w soboty i niedziele
Od października 2009
do lutego 2010 roku
Informacje i zapisy:
www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl
tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492
| 22 |
| 23 |

Podobne dokumenty