Kalisia Nowa 1-3/2015

Transkrypt

Kalisia Nowa 1-3/2015
styczeń – marzec \ nr 1, 2, 3 \ 182 \ 2015 \ rok XXII \ cena 7 zł (w tym 5% VAT) \ ISSN 1426-7667 \ nr indeksu 323462
Ukryte gniazdo dynastii
1 • 2 • 3 / 2015
4
styczeń – marzec \ nr 1, 2, 3 \ 182 \ 2015 \ rok XXII \ cena 7 zł (w tym 5% VAT) \ ISSN 1426-7667 \ nr indeksu 323462
Rok Rodziny Wiłkomirskich
- inauguracja obchodów
13
Tajemnice dynastii Piastów
21
Aktor, bajkopisarz, copywriter
- Kalisz w filmie historycznym
- sylwetka Michała Wierzbickiego
31
Rewitalizacja to stan umysłu
39
Opowieść pisana światłem
43
Wielkanoce króla Władysława
50
Formy istnienia obrazu
- rozmowa z K. Zientalem i P. Wierzbickim
- symbolika witraży w kaliskiej katedry
- o pobytach Jagiełły nad Prosną pisze J. Delura
- Natalia Czarcińska w Galerii Kalisii
Wydawca Miasto Kalisz
Redakcja: Ratusz, Główny Rynek 20
www.kalisz.pl
[email protected]
Koncepcja artystyczna: Iwona Cieślak, Tomasz Wolff
Redakcja wydania: Iwona Cieślak
Projekt makiety, winiety oraz skład: Tomasz Wolff
Projekt okładki: Tomasz Wolff
Korekta: Aleksandra Bajger
Ukryte Gniazdo Dynastii
Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61
3
Fot. Juliusz Kowalczyk
Rok Rodziny Wiłkomirskich
Spotkanie w ratuszu. Od lewej: Elżbieta Piszczorowicz-Mondra, Małgorzata Wiłkomirska, maestro Józef Wiłkomirski, prof. Wanda Wiłkomirska, prezydent
Grzegorz Sapiński, Marta Ługowska, wnuczka Kazimierza Wiłkomirskiego, Marzena Pastuszak, naczelniczka Wydziału Kultury i Sztuki, Sportu i Turystyki oraz
Zbigniew Włodarek, wiceprzewodniczący Rady Miejskiej Kalisza
Koncertem, na który złożył się repertuar wykonany przed stu laty przez pierwsze trio Wiłkomirskich,
zainaugurowano obchody Roku Rodziny Wiłkomirskich w Kaliszu. 6 marca do Kalisza przybyło wielu
znamienitych gości. Wśród nich wybitna skrzypaczka prof. Wanda Wiłkomirska, Honorowa Obywatelka naszego miasta oraz jej brat maestro Józef Wiłkomirski. Obchody odbywają się pod patronatem prezydenta Grzegorza Sapińskiego.
Inicjatorką ocalenia dla kolejnych pokoleń dorobku Wiłkomirskich jest Elżbieta
Piszczorowicz-Mondra. Działania zmierzajace do zachowania i propagowania
wiedzy o rodzinie wybitnych artystów
zostały sformalizowane dzięki współpracy stowarzyszeń: Multi.Art, PTH Oddział
w Kaliszu, KTPN, Kaliskie Towarzystwo
Muzyczne im. A. Wiłkomirskiego, Stowarzyszenie Łyżka Mleka. W odpowiedzi
na wystosowany przez nie list intencyjny
4
Rada Miejska zdecydowała, iż bieżący rok
będzie dla kaliszan Rokiem Rodziny Wiłkomirskich, a honorowy patronat nad obchodami objął Grzegorz Sapiński, prezydent Miasta Kalisza.
Datę wybrano nieprzypadkowo: 100 lat
temu odbył się pierwszy koncert Tria Wiłkomirskich w Moskwie (6.03.1915); 115 lat
temu urodził się Kazimierz (1.09.1900); 95
lat temu Alfred przyjechał do Kalisza i rozpoczął pracę w szkole muzycznej w Kaliszu
(09.1920); 50 lat temu powrócił do Polski
Michał i zamieszkał w Podkowie Leśnej
w domu, w którym obecnie mieszka Włodek Pawlik zdobywca Grammy za płytę
„Night in Calisia” nagraną z Filharmonią Kaliską; 20 lat temu zmarli Kazimierz
(7.03.1995) i Maria (19.06.1995).
Jak podkreśla Elżbieta Piszczorowicz-Mondra, wszyscy członkowie rodziny, pomimo
rozlicznych koncertów w kraju i na świecie,
wielokrotnie gościli w Kaliszu.
– Najbardziej jednak z naszym miastem związany był Kazimierz Wiłkomirski, animator
kaliskiego życia muzycznego, współzałożyciel
i członek honorowy Kaliskiego Towarzystwa
Muzycznego i Kaliskiej Orkiestry Symfonicznej. Z kolei w dowód pamięci i wdzięczności
Alfredowi Wiłkomirskiemu jego imię nadano
Kaliskiemu Towarzystwu Muzycznemu i Sali
Koncertowej Państwowej Szkoły Muzycznej
I i II st. im. H. Melcera, a jeden z kaliskich parków nazwano Parkiem Rodziny Wiłkomirskich.
Wałbrzych, Poznań, Łódź, Warszawa, Gdańsk,
Szczecin, to tylko nieliczne z polskich miast,
z którymi związani są Wiłkomirscy. Jednak
w żadnym z nich ani także w przestrzeni wir-
tualnej nie podjęto dotychczas kompleksowych
działań upamiętniających historię, dokonania
i niezaprzeczalny wkład rodziny Wiłkomirskich
w rozwój światowego życia muzycznego XX
i XXI wieku – mówi E. Piszczorowicz-Mondra.
Obchody Roku Wiłkomirskich zainaugurowano koncertem zorganizowanym w 100. rocznicę pierwszego koncertu Tria Wiłkomirskich
w Moskwie. Wtedy przed publicznością wystąpili: Kazimierz, lat 15 – wiolonczela, Michał,
lat 13 – skrzypce, Maria, lat 11 – fortepian.
6 marca 2015 roku w Sali Koncertowej
im. Alfreda Wiłkomirskiego PSM I i II stopnia
w Kaliszu zasiadło wielu znamienitych gości:
obok prof. Wandy Wiłkomirskiej i maestra
Józefa Wiłkomirskiego kilku innych przedstawicieli rodziny, ich przyjaciele, znajomi; parlamentarzyści z Kalisza i Wałbrzycha – gdzie
od lat mieszka Józef Wiłkomirski – posłanka
Agnieszka Kołacz-Leszczyńska oraz senatorowie Witold Sitarz i Wiesław Kilian; władze
miasta na czele z prezydentem Grzegorzem
Sapińskim i Andrzejem Plichtą, przewodniczącym Rady Miejskiej, wiceprezydenci Piotr
Kościelny i Karolina Pawliczak oraz wiceprzewodniczący Zbigniew Włodarek; Roman Szełemej, prezydent Wałbrzycha; biskup kaliski
Edward Janiak i inni przedstawiciele duchowieństwa; szefowie stowarzyszeń i instytucji
kultury; artyści związani z naszym miastem;
Fot. Juliusz Kowalczyk
5
6
Fot. Jakub Seydak
wielbiciele twórczości prof. Wandy Wiłkomirskiej i maestro Józefa Wiłkomirskiego.
Utwory nawiązujące do programu koncertu
w 1915 roku wykonali młodzi polscy muzycy
o światowej renomie, zwycięzcy międzynarodowych konkursów: Celina Kotz – skrzypce,
Tomasz Daroch – wiolonczela, Łukasz Trepczyński – fortepian.
W programie: Joseph Haydn – Trio fortepianowe G-dur (Hob. 25), Anton Areński – Trio
fortepianowe d-moll op. 32, Feliks Mendelssohn-Bartholdy – Trio fortepianowe d-moll
op. 49.
Koncertowi towarzyszyła wystawa zgromadzonych w Kaliszu pamiątek związanych z rodziną Wiłkomirskich.
Do późnych godzin wieczornych trwało spotkanie towarzyskie z Rodziną. Wspominano
dzieje rodu, ważniejsze wydarzenia artystyczne, mówiono o planach, dzielono się wrażeniami z koncertu.
Kolejne spotkanie z Wiłkomirskimi zaplanowano na 9 czerwca. Wtedy to zostanie zaprezentowane drzewo genealogiczne rodu
oraz pamiątki przekazane miastu przez
prof. W. Wiłkomirską i jej brata.
Członkowie wspomnianych wyżej stowarzyszeń zabiegają o utworzenie wirtualnego muzeum rodziny Wiłkomirskich. Misją muzeum
jest zachowanie dziedzictwa narodowego
Rodziny poprzez gromadzenie rozproszonych na całym świecie pamiątek: fotografii,
zapisów nutowych, nagrań, reportaży, wywiadów, multimediów, eksponatów. Za zadanie
priorytetowe inicjatorzy uznają digitalizację
zbieranych informacji o życiu, twórczości artystycznej, kompozytorskiej, publicystycznej,
pedagogicznej Wiłkomirskich i udostępnianie
jej szerokiemu gronu odbiorców w świecie
przy wykorzystaniu najnowszych technologii
informacyjnych.
Zadaniem muzeum będzie także aranżowanie w kraju i poza granicami różnorodnych
przedsięwzięć związanych z Rodziną Wiłkomirskich: koncertów, wydarzeń muzycznych,
sympozjów, seminariów, konferencji muzykologicznych, publikacji wraz z ich rejestracją
multimedialną
Iwona Cieślak
7
Fot. Jakub Seydak
Maestro, który nienawidził grać
– Ja wchodziłem na drugie krzesło i, śpiewając coś zupełnie innego, machałem nad nią rękoma, bo
chciałem być wspaniałym dyrygentem. Tak to się zaczęło. O początkach artystycznej pracy, muzyce,
działalności w Wałbrzychu i wspomnieniach związanych z Kaliszem z dyrygentem Józefem Wiłkomirskim rozmawia Juliusz Kowalczyk
Urodził się pan w Kaliszu, chociaż spędził tu tylko kilka miesięcy życia. Ale
to w tym mieście podobno zadecydowała się pana przyszłość. Ucieczka od wiolonczeli była w ogóle możliwa?
Nie. Z tym wiąże się rodzinna legenda.
Podobno kiedy jeszcze moja matka leżała
ze mną w szpitalu, przyszedł do nas ojciec.
Stanął, popatrzył, wyciągnął rękę i palcem
wskazał na mnie – wówczas parodniowe
dziecko – i powiedział głośno: A on będzie
grał na wiolonczeli. Wobec tego, kiedy miałem już trochę więcej latek, to ojciec kupił
8
malutką wiolonczelę, tzw. ćwiartkę, taki
malutki stołeczek i już musiałem grać. Nienawidziłem tego, taka jest prawda.
Ale życie pokazało, że został pan wspaniałym dyrygentem.
Dyrygentem. Czy wspaniałym to dyskusyjne. Miałem wtedy 15 lat, kiedy zacząłem
pracować zarobkowo i przestałem dopiero,
jak miałem lat 79. Z przerwą tylko na okres
powstania i czas spędzony w obozie. Podczas okupacji zarabiałem, grając na wiolonczeli w rewiach, kawiarniach, restauracjach.
Najpierw musiałem w Warszawie utrzymywać swoją młodszą siostrę, a potem, kiedy
ożeniłem się po raz pierwszy, całą rodzinę.
Dopiero w czerwcu roku 1950, kiedy uzyskałem dyplom dyrygencki, przestałem
grać na wiolonczeli. Zacząłem zarabiać jako
dyrygent.
Czy był jakiś przełomowy moment, kiedy stwierdził pan, że jednak dyrygentura to jest właściwa droga? Czy może
decyzja ta rodziła się przez dłuższy czas?
Byliśmy jeszcze dziećmi. Ja miałem wtedy
A czy takim życiowym przełomem był
też rok 1978, kiedy poproszono pana
o próbę założenia w Wałbrzychu filharmonii?
Ująłbym to nieco inaczej. Miałem trzydzieści jeden lat, kiedy zostałem mianowany
przez ministra dyrektorem Państwowej Filharmonii w Szczecinie. Byłem najmłodszy
spośród wszystkich dyrektorów w polskich
filharmoniach. Uznano widocznie, że jestem na tyle dobrym dyrygentem, że poradzę sobie w Szczecinie. Byłem tam dyrektorem czternaście lat i potem dopiero jesienią
1977 roku dostałem propozycję założenia
małej orkiestry kameralnej w Wałbrzychu,
ponieważ wtedy miasto zostało stolicą
województwa. Ja przyjechałem na rozmowę i powiedziałem, że mnie zupełnie nie
interesuje zorganizowanie kilkunastoosobowego zespołu kameralnego. Bo albo
zrobimy wielką filharmonię z wielką orkiestrą symfoniczną, z rozległym działaniem
umuzykalniającym dzieci i młodzież, albo
ja do Wałbrzycha nie przyjeżdżam. Tutejsze
władze, trzeba im to zapisać na plus, zgodziły się. Przyjęły moje warunki. I rzeczywiście
w 1978 roku, w listopadzie, odbył się pierwszy koncert – inauguracja nowej instytucji
muzycznej do dzisiaj, odpukać, funkcjonującej. Przeszkód na miejscu, w Wałbrzychu,
jak i po sąsiedzku we Wrocławiu – bo to przecież konkurencja – oraz w Warszawie było
wiele. W Wałbrzychu? A po co w Wałbrzychu filharmonia, dziwiono się. Pamiętam te
reakcje. Ale tu był pierwszy sekretarz KW,
który miał wiele do powiedzenia i jak on
powiedział, że będzie filharmonia, to była.
Fot. Jakub Seydak
dziesięć lat, moja siostra Wanda siedem.
O ile pamiętam nie bardzo lubiła grać
na skrzypcach, podobnie jak ja na wiolonczeli. Chciała być pianistką. Wobec tego,
kiedy ojciec wychodził popołudniami
na lekcje, Wanda siadała na krześle przy
stole i, śpiewając jakieś utwory, uderzała
rączkami w ten „fortepian”, jak wspaniała
pianistka. Ja wchodziłem na drugie krzesło
i, śpiewając coś zupełnie innego, machałem
nad nią rękoma, bo chciałem być wspaniałym dyrygentem. Tak to się zaczęło. Wanda
przestała grać na fortepianie i została skrzypaczką, a ja jednak odłożyłem wiolonczelę
i zostałem dyrygentem.
Maestro Józef Wiłkomirski z żoną Małgorzatą
Bo nawet ówczesny minister, będący jednocześnie wicepremierem, był przeciwko. Mówił mi: No nie, towarzyszu dyrektorze, nie róbcie tej filharmonii. Ministerstwo przyznało
cztery, dosłownie cztery etaty. I przyjechał
tu wiceminister z jakiejś innej okazji i w rozmowie ze mną zapytał, ile ja mam w tej zakładanej przeze mnie filharmonii etatów.
Ja mu mówię, że około stu. Minister na to,
że dostałem od nich cztery. A ja przecież
o tym wiem. Postraszył mnie, że zapłacę
karę za przekroczenie funduszu osobowego płac. Wtedy mu odpowiedziałem: Wiem,
panie ministrze, wkalkulowałem to w moją
pensję. Ja pamiętam takie rozmowy. I to faktycznie uważam za przełomowe, co mówię
z całą odpowiedzialnością. Gdzieś w historii
polskiej muzyki jest i będzie zapisane, że
Józef Wiłkomirski w roku 1978 założył nową
filharmonię.
9
Fot. Jakub Seydak
Tak jak pan wspomniał, nie byłoby
filharmonii w Wałbrzychu, gdyby nie
przychylność władz. Przez jakiś czas był
pan radnym, więc była okazja do przyjrzenia się kulturze także z perspektywy władz miasta. Czy pana zdaniem
funkcjonowanie instytucji kultury bez
przychylności samorządu jest w ogóle
możliwe?
Jest możliwe, ale wtedy byłby to taki byt
kulawy. Otóż prawda jest taka, że jeśli filharmonia czy teatr dramatyczny, czy muzeum jest miejskie, to automatycznie jest
uzależnione od tego, co chciałby prezydent jako gospodarz. A prezydent też jest
uzależniony od rady miejskiej. Rajcy natomiast są rozmaici. Ja radnym zostałem
po transformacji, w 1990 roku i byłem nim
dwie kadencje, po czym podziękowałem.
Wtedy zaczynały się nowe rządy i pojawił się niebawem pan Balcerowicz, który
za jednym zamachem zabrał wszystkim
kulturalnym instytucjom w całej Polsce
jedną trzecią dotacji, czyli uniemożliwił
funkcjonowanie kultury w skali kraju.
I wtedy to samorządy uratowały te instytucje. Pamiętam, że w grudniu któregoś roku
wielki, cudowny Teatr Stary w Krakowie,
przecież teatr-pomnik, nie dał ani jednego
10
przedstawienia, bo nie miał funduszy. To są
fakty. Ja w tamtych czasach byłem radnym
i wywalczyłem mecenat miasta Wałbrzycha nad tutejszą kulturą i te brakujące
pieniądze przypłynęły właśnie od miasta.
Awantura była jednak straszna. Ówczesny wiceprezydent powiedział, że kultura
tylko wyciąga ręce po pieniądze. A ja mu
powiedziałem: Nie, panie prezydencie –
my nie wyciągamy ręki po pieniądze, tylko
my dajemy wam sztukę. A wy za to skromnie
nas opłacacie. Ale udało się jakoś ten najgorszy okres reform przetrwać. Przyznaję,
że dopóki ja byłem dyrektorem filharmonii, to nie mogłem złego słowa powiedzieć
o samorządach. Najpierw to była opieka
miasta, potem podlegaliśmy urzędowi
marszałkowskiemu – też można było się
dogadać i zdobyć czasem dodatkowe
pieniądze. Kasy oczywiście było zawsze
za mało, pensje były zawsze za niskie, ale
przynajmniej można było realizować jakąś
politykę repertuarową.
Rada Miejska Kalisza 2015 rok ustanowiła Rokiem Rodziny Wiłkomirskich.
To chyba miło słyszeć, że miasto jeszcze o Wiłkomirskich pamięta i chce ich
w ten sposób uczcić?
Dla mnie najbardziej istotne jest to,
co dzieje się w tej chwili. Cieszę się, że
ludzie jeszcze pamiętają, że kiedyś mój
ojciec coś temu miastu dał. Był nauczycielem, dyrektorem szkoły, organizował koncerty. Wiem, że kiedyś wystawił requiem
Mozarta. Naprawdę mnóstwo rzeczy zrobił. I to powinno być utrwalone oraz związane z jego imieniem i nazwiskiem. Dla
mnie to jest cenne. Z drugiej jednak strony
pamiętam, jak zaczynałem być dyrygentem, to mówiono: aha, to pan jest bratem
tego Kazimierza Wiłkomirskiego? Czasami
dostawałem na niego adresowane listy,
bo był on już znany. Był dyrektorem, rektorem uczelni, mnie zastępował ojca w czasie okupacji. To wszystko jest prawdą. Ale
z perspektywy dziesięcioleci mogę powiedzieć, że to wszystko mnie drażniło. Ja już
chciałem stanąć na własnych nogach. Potem Wanda stała się sławna, wtedy pytali mnie, czy jestem jakimś jej krewnym.
Mówiłem, przestańcie mówić o rodzinie.
Każdy z nas pracuje na siebie. Ja sobie nie
przypisuję zasług mojej rodziny. Pracuj
sam, bracie! Mów, co ty zrobiłeś dla tego
kraju, dla tego miasta i ludzi.
Dziękuję za rozmowę.
Przypadki
rodu Wiłkomirskich
Fot. Juliusz Kowalczyk
Rzadko się zdarza, by w jednej rodzinie znalazło się pięcioro muzyków najwyższej klasy robiących karierę na muzycznych estradach świata i rozsławiających imię swego kraju na odległych
kontynentach. Polsce się to przydarzyło. Muzyczna rodzina Wiłkomirskich była prawdziwym
fenomenem budzącym niekłamany zachwyt publiczności. Na sześć lat życie związało ją z grodem nad Prosną. Jak Kalisz zdał egzamin z tej nieoczekiwanej bliskości?
27 listopada 1920 r. „Gazeta Kaliska” donosiła: „Szczęśliwie dla nas, nawała wypadków
wojennych przypędziła do Polski całą rodzinę Wiłkomirskich. Ojciec jest mistrzem
– pedagogiem, a troje jego dzieci (Maria, Michał i Kazimierz Wiłkomirscy) cudownemi
prawdziwie dziećmi, bo tworzą wymarzony
artystyczny tercet, fortepian, wiolonczela
i skrzypce. Trio Wiłkomirskich zdobyło sławę w Rosji bardzo szybko, ale sądzimy, że
jeszcze prędzej poznane i oceniane będzie
u nas w kraju.”
Kaliskie początki
Wiłkomirscy przyjechali do Polski z Kaukazu, dokąd ich przodkowie zostali prawdo-
podobnie zesłani. Nie mogąc znaleźć pracy
w Warszawie, trafili do Kalisza. Tu pełen
entuzjazmu i niekłamanej miłości do muzyki
ojciec rodziny, Alfred Wiłkomirski, objął klasę skrzypiec w szkole muzycznej Kaliskiego
Towarzystwa Muzycznego, a w krótkim czasie został również jej dyrektorem. Nad Prosnę przywiózł ze sobą: żonę, ojca oraz trój11
kę utalentowanych dzieci. 20-letni wówczas
Kazimierz – wiolonczelista, dwa lata młodszy
od niego skrzypek Michał i 16-letnia pianistka Maria przez najbliższych sześć lat mieli
czarować i uwodzić kaliszan swoim kunsztem muzycznym, a najmłodszych członków miejscowej społeczności wprowadzać
w trudne arkana sztuki muzycznej. Praca
pedagogiczna i koncertowanie ruszyły pełną
parą. Nic w tym dziwnego, skoro w tej rodzinie: „Granie było czynnością pierwszą, najważniejszą, najkonieczniejszą, nieuniknioną,
świętą.(…) Muzyka była czymś tak stałym
i nieodzownym jak codzienny wschód i zachód słońca. Nic poza obłożną chorobą nie
mogło naruszyć tego prawa, tak nieubłaganego jak prawo natury.”
Na chudej pensji
Entuzjastyczne recenzje w „Gazecie Kaliskiej”, stanowisko dyrektora, a także pełna
poświęcenia praca nie szły w parze z należnym za nie wynagrodzeniem. Po latach
Kazimierz Wiłkomirski napisze z goryczą:
„Wielka niesprawiedliwość działa się w tym
Kaliszu naszemu ojcu, który był przez 6 lat
wyzyskiwany i poniewierany w sposób niełatwo dający się opisać.” Do Warszawy, gdzie
syn pozostawał jeszcze przez rok, ojciec słał
listy pełne smutku i goryczy. „Postępująca
choroba matki, zatargi ojca z zarządem Towarzystwa Muzycznego, traktującym dyrektora szkoły jak najbardziej z góry, wieczne
troski materialne – stanowiły treść wszystkich listów. Każde zdanie, każde słowo
przepojone było goryczą, zniechęceniem,
zwątpieniem w sprawiedliwość ludzką,
w sens i celowość życia – przynajmniej życia
muzyków w Polsce.” Chudą i okrojoną jeszcze przez dewaluację pensję wypłacano dyrektorowi w szesnastu zaliczkach, w domu
często gościł głód, a trzej dorośli muzycy,
starający się dorobić koncertami, gdzie tylko się dało, korzystali wspólnie z czterech
kompletów bielizny tylko z nazwy mogącej
uchodzić za „osobistą”.
Parkowa
Nie lepiej było z mieszkaniem. Rodzina znalazła lokum w bliskim sąsiedztwie gmachu
Towarzystwa, przy ulicy noszącej wówczas
miano Parkowej. „Niewielka uliczka wysadzona starymi drzewami biegła brzegiem
12
rzeki od placu Św. Józefa do parku – wspomina Kazimierz. – Drewniany domek,
w którym mieszkaliśmy, był bardzo stary i –
mówiąc prawdę – nędzny. Osobliwością jego
była okrągła murowana wieża (został dobudowany do baszty Dorotki – J.D.) W mieszkaniu naszym okrągłość wieży zajmowała
mniej więcej jedną trzecią powierzchni. (…)
Trochę najniezbędniejszych gratów pożyczyło w swej łaskawości Towarzystwo Muzyczne (dwa stoliki karciane i kilka krzeseł),
ktoś inny pożyczył parę pogruchotanych
łóżek żelaznych; reszta – jak łóżka polowe
rozstawiane na noc, półka kuchenna służąca
za etażerkę do nut i książek oraz dwa kubły,
do wody i do pomyj – stanowiła naszą własność prywatną.” W tej ubogiej przestrzeni
nie tylko zamieszkiwała szóstka dorosłych
osób (w tym ciężko chora żona i 82-letni
dziadek popadający w demencję starczą),
ale także dawano lekcje muzyki. Na szczęście tuż za domem rozpościerał się piękny
kaliski park otoczony ramionami Prosny.
Zielone szczęście
Młodym ludziom podobno niewiele potrzeba do szczęścia. Pasja muzyczna, radość z odzyskanej Ojczyzny, wycieczki
za miasto w gronie najbliższych przyjaciół… To potrafi sprawić, że życie nabiera
blasku. Dlatego po latach Kazimierz skonstatuje: „Jeżeli (…) mój pobyt w Kaliszu pozostawił mi na resztę życia wśród mnóstwa
wspomnień smutnych, ciężkich, bolesnych,
upokarzających czy śmiesznych – również
wspomnienia chwil jasnych, (…) w których
było mi naprawdę lekko na duszy (…) –
zawdzięczam to w pierwszym rzędzie tym
wspólnym wycieczkom w pogodne czerwcowe dni, kiedy nad sobą widziałem błękitne niebo, a dokoła zielone brzegi Prosny,
kiedy młodzi ludzie obok mnie pletli w najlepszych humorach niekoniecznie mądre
rzeczy albo śpiewali na 4 głosy – cóż by, jeśli
nie Requiem Mozarta!” Na takich to właśnie wycieczkach zrodziły się dwa uczucia,
w ślad za którymi poszły dwa małżeństwa
z kaliszankami: Kazimierza z panną Marią
Bronisławą Fryde (ślub 4 II 1923 w kościele
p.w. św. Mikołaja) i (rok później) Michała
z panną Grażyną Kononowicz. O dziwo,
również seniora rodu czekała w Kaliszu miłosna niespodzianka.
Trio bis
W styczniu 1922 r. Alfred pochował na kaliskim cmentarzu przy Rogatce swoją żonę,
Anielę z Kułassowskich, a w sierpniu tegoż roku – ojca. Nieoczekiwanym lekarstwem
na ból po tej stracie okazała się dla Mistrza
miłość jego 20-letniej uczennicy, Debory
Temkin. Alfred był od niej dwa i pół raza starszy. Na domiar złego był gołym jak palec katolikiem, a ona córką bogatej żydowskiej rodziny. Nic dziwnego, że rodzice zaprotestowali
przeciwko temu związkowi. Ratując miłość
przed głodem, trzeba było uciekać z Kalisza.
W grodzie nad Prosną zdążył jeszcze przyjść
na świat (w maju 1926 r.) pierworodny syn
młodej pary – Józef. Jego młodsza siostra –
Wanda, a właściwie Jolanta Wanda Alfreda,
jest już z urodzenia warszawianką. Kolejne
małżeństwo i rodzicielstwo zrodziło w Alfredzie marzenie o drugim trio Wiłkomirskich.
Pierwsze dziecko już w łonie matki przeznaczał na wiolonczelistę, drugie na skrzypka,
trzecie na pianistę. Na drodze do realizacji
ambitnych planów muzycznych stanął jednak sprzeciw żony. Uznała, że dwójka dzieci
zupełnie wystarczy. Rozbieżność zdań nie
zakłóciła jednak spokoju rodzinnego stadła.
Małżeństwo okazało się dobrane i zgodne.
Z perspektywy minionych lat
Jakby na przekór przywołanym tu celowo
autentycznym wspomnieniom Kazimierza,
Wiłkomirscy nie odżegnali się od Kalisza.
Co więcej, podobno zawsze wspominali go
z sentymentem. Może to naturalna tendencja do idealizowania czasów młodości? Może
sprawa rodzinnych związków zadzierzgniętych w tym mieście? Może tęsknota za ziemią,
w której spoczywają bliscy? A może też zmieniający się z czasem stosunek miejscowych
władz do muzyków: kolejne zaproszenia
na koncerty, kolejne miejskie honory? Imię
Alfreda Wiłkomirskiego noszą już: Kaliskie
Towarzystwo Muzyczne i sala koncertowa
w Państwowej Szkole Muzycznej I i II stopnia. Rodzina Wiłkomirskich patronuje też
parkowi okalającemu dworek na osiedlu Majków. Kazimierz i Wanda zostali Honorowymi
Obywatelami Kalisza. Wszystko to bardzo
chwalebne, jednak warto pamiętać o wszystkich odcieniach naszej wspólnej historii.
Jolanta Delura
Kalisz wplątany
w aferę
5 marca w kaliskim kinie Helios odbył się premierowy pokaz filmu „Ukryte gniazdo dynastii”,
popularnonaukowej produkcji Zdzisława Cozaca z Kaliszem w roli głównej. Po premierze na
dużym ekranie film wyemitowała też TVP Historia, a już w kwietniu będą go mogli zobaczyć
widzowie TVP 1.
Fot. Jakub Seydak
Zdzisław Cozac, reżyser filmu „Ukryte gniazdo dynastii”
Jak to się stało, że w niespełna pół wieku
nieznany wcześniej ród Piastów zdołał
zbudować od podstaw Polskę, państwo
budzące respekt władców sąsiadujących
z nim ziem? Skąd wywodzili się ci, którzy zapoczątkowali pierwszą dynastię
władców Polski? Jedna z hipotez głosi, że
z Kalisza. Jeśli tak, to kiedy wobec tego
powstał kaliski gród na Zawodziu? Czy
jego władcy mieli wystarczający potencjał, by wyruszyć na podbój Wielkopolski? To tylko kilka z pytań, na które odpowiedzi szukają twórcy filmu „Ukryte
gniazdo dynastii”.
Zdzisław Cozac, reżyser, scenarzysta
i producent filmów dokumentalnych,
od kilku lat realizujący autorski cykl pt.
„Tajemnice początków Polski” bohaterem swojej czwartej już produkcji uczynił
właśnie Kalisz. Dlaczego? Wszystko przez
coraz to nowsze wyniki prac badawczych
13
poszukiwania grodu, który mógł być gniazdem dynastii. Wiele może wskazywać, że
miejscem tym był dzisiejszy Kalisz – podkreśla Zdzisław Cozac.
Ale nie tylko fascynacja początkami Polski
skłoniła reżysera do uczynienia Kalisza bohaterem swojej kolejnej produkcji. Jest jeszcze kilka innych powodów, wśród których
ważne miejsce zajmuje ogromny sentyment, jakim darzy gród nad Prosną. To tu –
jak mówi – przeżywał wydarzenia, które
dały mu skrzydła do tego, czym zajmuje
się obecnie. Do dziś zachował w pamięci – z lat młodości spędzonych w Kaliszu
– spektakle Teatru im. W. Bogusławskiego
pod kierunkiem Izabelli Cywińskiej, seanse
filmowe w „Oazie” czy „Stylowym”, koncerty SBB, Budki Suflera czy Marka Grechuty,
spotkania w kolorowym KMPiK-u kierowanym przez pana Mariana Karaczewskiego, a także emocjonujące mecze siatkarzy
Calisii czy bokserskie pojedynki Prosny.
Wspomina swoich kolegów i nauczycieli
z Technikum Budowlanego, które ukończył
w 1977 r. Po niemal 40 latach – z wielką
przyjemnością przyjechał do Kalisza, by zaprezentować swój nowy film.
– Wierzę, że dzięki temu filmowi Kalisz
zacznie funkcjonować w szerokim obiegu
jako jeden z najważniejszych grodów w po-
Fot. Jakub Seydak
i naukowych odkryć dotyczących początków państwa polskiego, w świetle których
hipotezy o kaliskim pochodzeniu rodu
Piastów nabierają coraz większego prawdopodobieństwa.
– Ten film jest inny od wszystkich poprzednich, które powstały w ramach realizowanego przeze mnie cyklu. To takie małe,
dziejowe śledztwo. Próba pokazania, że poprzez swą szalenie ciekawą i wciąż do końca niezbadaną historię Kalisz wplątany
został w swego rodzaju aferę, którą jest
hipoteza o – właśnie kaliskim – pochodzeniu rodu Piastów. Wobec obalenia teorii, że
Piastowie wywodzili się z Gniezna, trwają
Zdzisław Cozac w rozmowie z prezydentem Grzegorzem Sapińskim i Andrzejem Plichtą, przewodniczącym Rady Miejskiej Kalisza
14
Fot. Jakub Seydak
Mieczysław Machowicz i kaliscy wojowie
czątkach naszego państwa. Że każdy mieszkaniec miasta będzie mógł sobie uzmysłowić, w jak ważnym dla historii Polski żyje
miejscu. Poza tym jestem przekonany, że
to świetna promocja Kalisza w całej Polsce
i za granicą, gdzie film będzie pokazywany
na różnych festiwalach – dodaje reżyser.
Widzów wieczornego, premierowego
pokazu w kinie Helios, uroczyście witał – życząc niezapomnianych wrażeń
– prezydent Kalisza Grzegorz Sapiński.
Na scenie, oprócz reżysera, pojawiły się
też osoby, które wniosły wiele do filmu
w sensie merytorycznym. W gronie tym
wymienić należy, m.in. prof. dra hab. Andrzeja Buko czy dra Tadeusza Baranowskiego, naukowców badaczy, członków
Polskiej Akademii Nauk, których wiedza
i doświadczenie, poparte wieloletnimi
badaniami nad najdawniejszą historią
Kalisza, okazały się dla twórców filmu nie
do przecenienia. Wśród gości pokazu nie
zabrakło też dra Tadeusza Doroszuka, dyrektora TVP Historia oraz Henryka Talara, który czyta w „Ukrytym gnieździe dynastii” tekst lektorski. To m.in. jego Zdzisław Cozac oklaskiwał w czasach swojej
młodości w Teatrze Bogusławskiego. Teraz reżyser zaprosił aktora obdarzonego
znakomitym głosem do współpracy przy
swoim filmie.
Wśród widzów, którzy jako pierwsi obejrzeli tę szalenie interesującą produkcję,
zasiedli przedstawiciele lokalnych środowisk naukowych, kulturalnych i oświatowych, samorządowcy, muzealnicy i archeolodzy oraz przedstawiciele organizacji,
stowarzyszeń i grup rekonstrukcyjnych,
dla których pradawne dzieje Kalisza stanowią niewyczerpane źródło inspiracji.
Film „Ukryte gniazdo dynastii” jest koprodukcją Zdzisława Cozaca i TVP Historia. Powstał dzięki dofinansowaniu
Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Po kaliskiej premierze film w marcu
pięciokrotnie wyemitowała stacja TVP
Historia. Widzowie, którzy jeszcze nie
zdążyli go obejrzeć, okazję ku temu będą
mieć 15 kwietnia o godz. 23.30 na antenie
TVP 1.
Karina Zachara
15
Fot. Tomasz Skórzewski
O Ryszardzie Cieślaku
i jego sztuce słów kilka
O filmie dyskutują: reżyser Karol Radziszewski, teatrolog dr Maciej Michalski, aktor i pedagog Włodzimierz Garsztka
W czerwcu bieżącego roku przypada
dwudziesta piąta rocznica śmierci Ryszarda
Cieślaka, znakomitego aktora teatralnego,
kaliszanina, związanego z Teatrem Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Zmarł w Houston, lecząc się tam na nowotwór płuc. Urnę
z prochami Cieślaka przywieziono do Polski
i pochowano na Cmentarzu Osobowickim
we Wrocławiu. Rok później prof. Józef Kelera, wybitny teatrolog, napisał na łamach
wrocławskiej „Odry”, że Cieślak odszedł
od nas bez echa, bo nie zauważono, zwłaszcza w Polsce, tego smutnego zdarzenia.
16
Niestety, sztuka aktorska na scenie przemija
wraz opadnięciem kurtyny. To film pozwala
artyście zaistnieć przed szeroką publicznością, i to nawet przez wiele lat. Teatr tę możliwość wyklucza, sława sceniczna ma mocno
ograniczony zasięg. Nie dziwi więc fakt, że
i w rodzinnym mieście Cieślaka niewielu
słyszało o jego osiągnięciach i sukcesach,
choć były one nietuzinkowe. Przypomnijmy,
w 1969 roku, podczas występów w Nowym
Jorku, krytycy amerykańscy przyznali mu tytuł najwybitniejszego aktora off-Broadwayu.
Po raz pierwszy w historii takie wyróżnie-
nie zyskał aktor nieanglojęzyczny. Poza tym
kaliszanin zdobył wtedy nagrody w dwóch
najważniejszych kategoriach: „najwybitniejszy aktualnie twórca w dziedzinie aktorstwa”
oraz „aktor największych nadziei”. Uznanie
przyniosły mu zwłaszcza dwie role – Don
Fernanda w Księciu Niezłomnym wg Pedra
Calderona de la Barca i Juliusza Słowackiego
(premiera w 1965) oraz Ciemnego w przedstawieniu Apocalypsis cum figuris opartego
na tekstach biblijnych i utworach Fiodora
Dostojewskiego, Thomasa S. Eliota oraz Simone Weil (premiera w 1968).
Fot. Tomasz Skórzewski
Oprócz występów na scenie Cieślak sporo jeździł po świecie. W wielu miejscach
prowadził warsztaty aktorskie i reżyserował.
W Århus zrealizował razem z grupą teatralną Kimbri Peer Gynta wg Henryka Ibsena
(1987). Inscenizację tę uznano na Międzynarodowym Waves Theatre Festival w Kopenhadze za najlepsze duńskie przedstawienie.
Poza tym od 1985 do 1988 grał rolę niewidomego Króla Dhritarashtry w Mahabharacie, słynnej realizacji Petera Brooka, który
zaangażował do współpracy wielu wybitnych
aktorów z całego świata.
Talent i bogate doświadczenie zawodowe
kaliszanina sprawiły, że w 1989 został zatrudniony jako visiting professor w prestiżowej
Tisch School of the Arts na Uniwersytecie
w Nowym Yorku. Tam wystawił ze studentami swoje ostatnie przedstawienie – Popielec (1990). Scenariusz oparł na motywach
Na dnie Maksyma Gorkiego, wykorzystał też
teksty Williama Shakespeare’a i Eliota.
Szczególnie ważnym miejscem dla Cieślaka był Kalisz. Tu się urodził w 1937, tu rozpoczął edukację w Szkole Podstawowej nr
1, następnie w latach 1950 – 54 uczył się
w Liceum Ogólnokształcącym im. Adama
Asnyka. Po maturze wyemigrował na studia,
najpierw na łódzką politechnikę, a później
do szkoły teatralnej w Krakowie, jednak bliskich i znajomych odwiedzał w rodzinnym
mieście nader często. Nawet zagrał w tym
okresie rolę Kirkora w Balladynie Juliusza
Słowackiego, wyreżyserowanej przez Szczepana Łyżwę, kaliskiego aktora, który sztukę
tę przygotował z amatorskim zespołem działającym przy Fabryce Pluszu i Aksamitu. Premierę wystawiono w 1956 w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. Można powiedzieć,
że przyszły aktor Grotowskiego, choć nie był
jeszcze profesjonalistą, swoje pierwsze kroki
na scenie stawiał na deskach zawodowego
teatru nad Prosną. Warto dodać, że w foyer
przybytku kaliskiej Melpomeny mieści się tablica upamiętniająca Cieślaka. Jej uroczyste
odsłonięcie odbyło się w 2007 roku, w siedemdziesiątą rocznicę urodzin artysty.
Wraz z czasem rosła legenda o Grotowskim, jego teatrze oraz jego najbardziej zasłużonym i utalentowanym aktorze. Próby
odbrązowienia tychże mistrzów są więc dziś
rzeczą naturalną, a nawet pożądaną. Nieste-
ty, nie zawsze czyni się to w sposób uczciwy.
Niedawno rozgłos zdobył film pt. Książę
w reżyserii artysty malarza, Karola Radziszewskiego, który – zachowując pozorny
dystans i obiektywizm – pokazuje Cieślaka
i Grotowskiego w nieprawdziwym, krzywdząco niekorzystnym świetle. Główną komentatorką kolejnych sekwencji jest Teresa
Nawrot, aktorka związana ongiś z Teatrem
Laboratorium, która wygłasza swoje wspomnienia do kamery, nierzadko przeinaczając
fakty, a nawet konfabulując. Dlaczego takie
androny mówi? Być może gasnąca już gwiazda postanowiła raz jeszcze zaistnieć przed
publicznością. A wykorzystali to wspomniany wcześniej Radziszewski i Dorota Sajewska,
autorka scenariusza.
Trzeba o tym wspomnieć, gdyż w lutym
bieżącego roku film ten wyświetlono w kaliskiej Galerii im. Jana Tarasina. Nie spotkał
się u większości obserwatorów z przychylnym
odbiorem. Rozmowy po pokazie przypominały bardziej kabaretowe klimaty niż poważny dyskurs o dziele sztuki. Miejmy nadzieję,
że dwudziestą piątą rocznicę śmierci Cieślaka
o wiele poważniej i godniej uczczą władze
i mieszkańcy najstarszego w Polsce grodu.
Maciej Michalski
17
Made in Kalisz
Fot. Jakub Seydak
O projekcie „Artyści kaliscy” z Małgorzatą Kaźmierczak,
dyrektorką Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu rozmawia Iwona Cieślak
18
Do kogo adresowany jest projekt
„Artyści kaliscy”? Wokół jakich idei się
koncentruje?
Projekt powstał w ramach obchodów Kalisz-Feniks i wziął się z przewrotnej chęci
pokazania, zamiast tragedii zburzenia, ciągłości życia artystycznego miasta. Współczesny Kalisz, zwłaszcza widziany oczami
kogoś z zewnątrz, nie jest Kaliszem przed
i po 1914. Jest jednym miastem, w którym
cały czas tworzyli artyści. Potrafię wyobrazić sobie taką sytuację – wśród ogromnej
biedy, smutku i chaosu pojawiają się młodzi ludzie. Jedni zabierają się za odbudowę
miasta, a inni rozwijają się „do wewnątrz”,
zaczynają uprawiać sztukę jako alternatywę do świata, który ich otacza. Taki obrazek mam przed oczami, gdy myślę o Krakowie po 1945 roku. Oczywiście, znam go
z opowieści nestorów – Jonasza Sterna
czy moich teściów – Zbigniewa i Krystyny
Grzybowskich, którzy trafili do Krakowa
po II wojnie światowej i z niczego zaczęli
odbudowywać Akademię Sztuk Pięknych.
Tworzyli ją, czerpiąc jednak z tradycji artystycznych Krakowa. Myślę, że mimo oczywistych różnic, podobnie to musiało wyglądać w Kaliszu po 1914.
Podstawą projektu „Artyści kaliscy” jest strona internetowa, na którą biogramy napisali
profesjonaliści – historycy sztuki. Z Kalisza
– dr Iwona Barańska, dr Ewa Andrzejewska,
Poznania – dr Natalia Czekalska, Karolina
Leśnik, Magdalena Dworak-Mróz, Anna
Dobaczewska – i Warszawy – dr Ryszard
Bobrow. Wciąż pracujemy nad ujednoliceniem tak zwanego aparatu naukowego,
czyli przypisów. Na pewno jest to projekt
na najwyższym poziomie merytorycznym
i mogą z niego korzystać zarówno profesjonaliści, jak i miłośnicy Kalisza – uczniowie, studenci, dziennikarze, czy tzw. zwykli
mieszkańcy, chcący poszerzyć swą wiedzę.
Ideą projektu „Artyści kaliscy” jest upowszechnianie wiedzy o artystach tworzących w Kaliszu i stąd pochodzących, ale tak-
że skupienie wokół Galerii Sztuki im. Jana
Tarasina jak największej grupy, lokalnych
i nie tylko, historyków sztuki. Nie wszyscy
interesują się sztuką współczesną, którą
na co dzień zajmujemy się w Galerii, ale
wszyscy tu mieszkamy i często bezrefleksyjnie mijamy budynki czy dzieła sakralne,
dlatego że nie wiemy niczego o ich autorach. Nie chodzi jednak tylko o to, byśmy
skupiali się na dziełach (spośród których
najsłynniejsze – Zdjęcie z Krzyża Rubensa
niestety zostało z Kalisza skradzione), ale
przede wszystkim na ludziach i ich życiorysach. Większość artystów nie posiada
biogramów opublikowanych w żadnych
opracowaniach książkowych lub też są
one rozproszone, dlatego na pewno strona
internetowa poszerza stan wiedzy. Dzisiaj
łatwiej też jest wzbudzić ciekawość czytelników, podając coś w formie zdigitalizowanej – łatwej do przeszukiwania i do zabrania wszędzie ze sobą, w przeciwieństwie
do wielotomowych słowników.
Autorzy starali się tak pisać biogramy, aby
nie omijać różnych pikantnych szczegółów – kiedy dzieła przestają być dla nas
anonimowe, rozumiemy je trochę inaczej.
Chciałam Kalisz wypełnić artystami, nie
przedmiotami.
Na podstawie jakich kryteriów wybierani byli twórcy ujęci w waszym zestawieniu?
Są to rzemieślnicy – jak np. złotnicy, zegarmistrzowie czy snycerze, ale również architekci, a także artyści wizualni – malarze,
w tym sakralni, fotografowie, graficy.
Artyści współcześni – tworzący po wojnie
– narzucili się sami, ponieważ dość dobrze
ich znamy. Jeśli chodzi zaś o nowożytnych
– w ich wybieraniu zdałam się głównie
na dr Ewę Andrzejewską, która stworzyła
spis artystów od XVI wieku i która bardzo
mnie wspierała, kiedy projekt był jeszcze na etapie jednego wielkiego chaosu,
za co chciałabym jej serdecznie podzięko-
wać. Skupiliśmy się na artystach nieżyjących, których biografie stanowią już historię sztuki. Wyjątek zrobiliśmy dla Zdzisława
Sosnowskiego i Władysława Kościelniaka
ze względu na ich wyjątkowe dokonania.
Jaki obraz dokonań lokalnych artystów
wyłania się z tego zestawienia?
Byłam zaskoczona tym, że praktycznie
wszystkie wnętrza kościołów są rodzimej,
kaliskiej produkcji. W Krakowie wszystko,
co mamy najsłynniejszego, stworzyli Włosi
czy przyjezdni Niemcy. W Kaliszu jest inaczej i warto to podkreślić. Poziom estetyczny tego, czym się otaczali kaliszanie w XVIII
czy w XIX wieku, był bardzo wysoki, nawet
jeśli mówimy tylko o rzemiośle. W XX wieku najwięksi artyści pochodzący z Kalisza
w końcu go opuścili w różnych okolicznościach – Alina Szapocznikow, Jan Tarasin,
Benedykt Dorys, Zdzisław Sosnowski czy
(bardziej współcześnie) Konrad Smoleński.
Ale na szczęście kaliszanie nie muszą śpiewać jak Lou Reed: „When you’re growing
up in a small town/You say, no one famous
ever came from here.”
Która osobowość artystyczna wzbudziła
pani największe zainteresowanie?
Nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła największej uwagi na kobiety. Niestety
w bazie są tylko dwie – Natalia Modl – portrecistka z XIX wieku i Alina Szapocznikow.
Obie z Kalisza wyjechały – Szapocznikow
dzieciństwo spędziła w Pabianicach, gdzie
z matką trafiła do getta, a stamtąd do getta łódzkiego, Auschwitz i dalej do obozów
w Czechach. Natalia Modl wyjechała z własnej woli do Niemiec – najpierw, by uczyć
się malarstwa, a potem prawdopodobnie,
by dalej tworzyć. Wiemy o niej niewiele
ponad to, że była cenioną malarką, ale jest
to postać, której niemieckie losy chętnie
bym jeszcze zbadała.
Znamienne, że w Kaliszu nie docenia się
obu artystek – zaskoczeniem dla wszyst-
kich osób spoza Kalisza jest to, że nie
ma tu żadnej rzeźby czy fontanny wykonanej na podstawie rzeźb Szapocznikow, jednej z najwybitniejszej artystek na świecie.
Mam nadzieję, że przy rewitalizacji starówki władze Kalisza wezmą to pod uwagę.
Mamy do czynienia z jednorazową akcją
czy możemy się spodziewać kontynuacji
działań związanych z „Artystami kaliskimi”?
Mimo że udało się opracować dwa razy więcej biogramów niż zakładałam w 2014 roku,
wciąż mam niedosyt. Brakuje na pewno postaci Tadeusza Kulisiewicza i Mieczysława
Kościelniaka – mam nadzieję, że uda się
to szybko uzupełnić. Na pewno brakuje też
wielu innych, mniej znanych artystów. Jeśli
uda się nam pozyskać dodatkowe środki
na rozwój bazy, będziemy ją rozbudowywać. Żyjący artyści kaliscy, którzy mają artykuły opracowane przez historyków sztuki
na swój temat, mogą się do nas także zgłaszać.
Czy dzięki tłumaczeniu strony na język
angielski mamy szansę wypromować dokonania kaliskich twórców na świecie?
Biogramy zostały profesjonalnie przetłumaczone na język angielski przez anglistkę i historyka sztuki – Magdalenę Dworak-Mróz,
a tłumaczenie to zweryfikowała artystka
– Irlandka – Anne Seagrave, z którą wielokrotnie wcześniej pracowałam przy tłumaczeniu opracowań naukowych. Anne, dokonując korekty, aż podskakiwała na krześle,
że chce koniecznie zobaczyć dokonania
kaliskich artystów i jak tylko tu dotarła, odwiedziła wszystkie kościoły. Nie wiem, czy
nasz projekt może się przyczynić do wypromowania artystów – konkurencja na rynku
sztuki jest dzisiaj kosmiczna – ale na pewno
do wypromowania Kalisza jako pięknego
miasta, w którym jest wiele do zobaczenia.
Dziękuję za rozmowę.
19
Fot. Tomasz Skórzewski
Aktor, bajkopisarz, copywriter,
twórca Wirokiro Off Theater, jeden
z założycieli Sonderkino. Miłośnik
historii, bonapartysta. Jako dziecko tworzył własnoręcznie ilustrowane książeczki i razem z dziadkiem „kupował złoto od Moskali”.
W liceum za recenzję „Morfiny” wg
Bułhakowa dostał 5000 zł nagrody.
Na maturze wymyślał fikcyjne cytaty. Między próbami i spektaklami
w teatrze, pisaniem bajek oraz kręceniem surrealistycznych filmików
Michał Wierzbicki stara się wychowywać dzieci i pielęgnować przyjaźnie.
20
Przypadki Michała W.,
czyli dramat współczesny w kilku różnych aktach
Akt pierwszy, scena pierwsza
Mały Michał stoi przed Panem Bogiem,
który rozdaje talenty. – Kim chciałbyś być
Michałku? – pyta Bóg. – Może pisarzem,
Panie Boże? – odpowiada z wahaniem
chłopiec. – Wiesz Michałku, wyobraźni i talentu ci nie brakuje, ale zostaniesz aktorem,
bo nie masz dosyć cierpliwości i systematyczności, żeby żyć tylko z pisania. A pisać
będziesz dla dzieci i własnej przyjemności –
decyduje Stwórca.
Do Kalisza trafił w 1995 r. prosto po studiach na Wydziale Aktorskim PWST. – Studiowałem w moim rodzinnym Wrocławiu
i trochę tego żałowałem, bo nie miałem poczucia prawdziwego studenckiego życia z dala
od domu. Byłem cały czas „pod kamerą rodzicielską”. Dopiero kiedy znalazłem się w Kaliszu, mogłem się usamodzielnić i zatęsknić
za rodziną.
Dostał się na studia za pierwszym razem,
zaraz po maturze. – W szkole miałem starszych kolegów, którzy zdawali po kilka razy,
żeby urzeczywistnić swoje marzenia o aktorstwie. Nie wiem, czy miałbym w sobie tyle
samozaparcia, tym bardziej, że interesowało
mnie wiele rzeczy, przede wszystkim historia.
Byłem beztroski i w ogóle nie dopuszczałem
do siebie myśli, że mój plan może się nie powieść. Mama marzyła, żebym studiował psychologię. Tata mówił, że nie mam odporności,
która pozwalałaby mi przebijać się jak czołg.
Ale ja miałem i mam to w nosie. Nie jeżdżę
na castingi reklamowe, chociaż zagrałem kiedyś w reklamie w sytuacji trochę przymusowej.
Akurat byłem bez pracy, a do tego facet ciągle
do mnie wydzwaniał, ponawiając zaproszenie.
W końcu poszedłem na spotkanie, dostałem tę
robotę, nawet pojechałem na fajną wycieczkę
zagraniczną i zarobiłem trochę pieniędzy.
W jego przypadku studia aktorskie to była
raczej potrzeba przygody i zabawy niż w pełni przemyślana decyzja o nauce zawodu i karierze aktorskiej. – Dzięki mojej nieodżałowanej kochanej mamie odebrałem pewną edukację teatralną. Dosyć wcześnie zaczęła mnie
zabierać w różne miejsca związane ze sztuką.
Pierwszy raz w teatrze byliśmy, kiedy skończyłem 3 lata i był to wspaniały wrocławski
Teatr Lalek. Sam budynek robi wrażenie: wielkie gmaszysko wybudowane przez Niemców,
z imponującą kolumnadą i kiedy później, już
jako młody chłopak przechodziłem w pobliżu,
zawsze wyobrażałem sobie, że jest tam siedziba partii nazistowskiej. To miejsce budziło
we mnie jednocześnie ciekawość, grozę i fascynację. Ten dreszczyk emocji po raz pierwszy
poczułem w Teatrze Lalek i na pewno było
to dla mnie ważne doświadczenie. Jako licealista widziałem tam „Proces” Kafki, świetny
spektakl, jak najbardziej „dorosły”, bez umizgów do młodej widowni, który robił duże
wrażenie. Na pewno Teatr Lalek zaszczepił
we nie jakąś wrażliwość sceniczną.
Maturę zadawał już po Okrągłym Stole,
w 1991 r. w II Liceum Ogólnokształcącym
im. Piastów Śląskich we Wrocławiu. – Miałem dobrych nauczycieli, np. pan Polak od historii, bidula, który całe życie chodził w jednych portkach, ale potrafił dostrzec coś wartościowego w każdym z nas, nawet w szkolnych
chuliganach i coś dobrego w nas zaszczepić.
Przed wojną szkoła nazywała się Maria Magdalena Gimnasium i, jak głosiła legenda, budynek szkolny miał powstać na planie swastyki, ale Niemcy zdołali wybudować tylko jedno
ramię (w rezultacie powstał gmach na planie
rodła – dop. PK). Uczyłem się w klasie z rozszerzonym językiem niemieckim, który późnej
już jako student mogłem sobie utrwalić, kie-
dy jeździłem do Niemiec popracować fizycznie. Szkoła była pięknie położona, nad Odrą,
w okolicy Parku Szczytnickiego, obok ogrodu
zoologicznego i Wytwórni Filmów Fabularnych.
Rodzice Michała byli nauczycielami, ojciec
wykładał na Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Mieszkali na Zaciszu i ta nazwa dobrze oddawała charakter dzielnicy położonej
nad Odrą. Poniemieckie domy z ogrodami,
trochę budynków z lat 60. i 70. Środowisko
raczej inteligenckie, wykładowcy, inżynierowie, urzędnicy, mniej lub bardziej zaradni.
– Rodzice jednego z moich kumpli produkowali klapki japonki i zarabiali na tym tak nieprawdopodobny hajs... Mogli kupić całą naszą
dzielnicę, ale syna dobrze wychowali, bo nigdy
przy nas nie szpanował kasą. Jego ojciec jeździł sprowadzonym ze Stanów chevroletem
kabrioletem, a naszych starych czasami nie
było stać nawet na malucha.
Scena druga
W mieszkaniu dziadków w Legnicy w pokoju gościnnym przy stole siedzi rosyjski
oficer i dziadek z Michałem. Czerwonoarmista wysypuje na stół złote pierścionki,
które starszy pan kładzie na szalę wagi. –
Michałku, podaj proszę odważnik 5-gramowy – mówi dziadek, a wnuczek szuka odpowiedniego nominału i dokłada na szalę.
Fascynuje go historia rodzina. Dziadkowie
po mieczu, Wierzbiccy, trafili na Dolny Śląsk
jako repatrianci w latach 40. po II wojnie
światowej. Dziadkowie Szypowscy, po kądzieli, pochodzą z dobrego ziemiaństwa; historia rodu datuje się od bitwy pod Płowcami
w 1331 r. – Jako małe dziecko wychowywałem
się u moich kochanych dziadków Wierzbickich
w Legnicy. Stacjonowała tam Armia Czerwo21
Fot. Tomasz Skórzewski
Na kaliskich plantach, z psem Ryjkiem
na, a mój dziadek od lat 50. przez całe życie
handlował złotem na tzw. czarnym rynku.
Jego klientami byli głównie radzieccy żołnierze, na których dziadek zawsze mówił: Moskale.
Lubi historię, mówi o sobie: bonapartysta;
zawsze fascynowało go, że członkowie jego
rodziny uczestniczyli w historycznych wydarzeniach. – Starałem się „ciągnąć za język”
babcię i dziadka, żeby dowiedzieć się, skąd
przyjechali, kim byli. Babcia wypiekała
w domu chleb i lepiła najlepsze na świecie pierogi. Do dziadka przychodzili Rosjanie, u których zamawiał określone towary dostępne tylko w sklepach dla czerwonoarmistów. Miałem
cztery lata, siedziałem razem z dziadkiem
i pomagałem mu przy ważeniu złota. Pan
kapitan przynosił dwie reklamówki z towarem: dobre słodycze, kiełbaski i inne frykasy,
to oczywiście wszystko było głównie polskiej
produkcji; ale nic tak mną nie wstrząsnęło jak
smak ruskich cukierków czekoladowych. Babcia robiła herbatę i siadaliśmy z gościem przy
stole. Dziadek stawiał na stole wagę, zakładał
22
okulary i przystępował do transakcji. Dawał
mi szczypczyki i mówił: synciu podaj mi 0,5.
No to wyciągałem taki odważniczek i kładłem
tam, gdzie mi pokazywał. Dziadek płacił złotówkami, chyba że kontrahent chciał dolary.
Uwielbiałem te sytuacje, zawsze chciałem pomagać dziadkowi, chociaż niestety w ogóle nie
odziedziczyłem po nim zmysłu do interesów.
To dziadek kupił moim rodzicom pół domu
we Wrocławiu; ich nigdy by nie było na to stać
z pensji nauczycielskich.
Akt drugi, monolog wewnętrzny improwizowany
Na Wydziale Aktorskim spotkałem wykładowców, którzy zostawili we mnie jakąś
cząstkę siebie. Techniki można się nauczyć
od dobrego rzemieślnika. Natomiast istotne
jest właśnie spotkanie osobowości; wyjście
na scenę i stworzenie ciekawej postaci to w dużej mierze kwestia osobowości aktora. Wolę
ludzi z osobowością, niż wybitnie ukształtowanych profesjonalistów, którzy sprawnie realizują postawione przed nimi zadanie.
Nie jestem reżyserem teatralnym, a jedyne,
co chcę sam realizować, to są rzeczy od początku do końca przeze mnie wymyślone. W Wirokiro Off Theater mieszam rzeczywistość
tragiczną z farsową, jak w normalnym życiu.
Zakładam gruby pancerz, który daje mi poczucie dystansu, a jednocześnie lubię przemycać elementy świadczące o wszechogarniającej hipokryzji. Przynoszę gotowy tekst i zależy mi na tym, żeby zabrzmiał precyzyjnie,
dlatego nie pozostawiam miejsca na improwizację, chyba że na próbie okaże się, iż ktoś
ma pomysł, który przebija sytuację i wówczas
to akceptuję. Pracowaliśmy z chłopakami
w euforycznej atmosferze, z radością i zawsze
starałem się, żebyśmy wszyscy byli twórcami
a nie tylko tworzywem.
Kiedy po studiach trafiłem do Kalisza, miałem 23 lata i byłem najmłodszy w zespole.
Dzisiaj jestem jednym z pięciu najstarszych
aktorów i zaczynam się niepokoić, ale nie dlatego, że czas upływa. Chciałabym zachować
młodość wewnętrzną i świeżość spojrzenia,
prawo do zdziwienia, zaskoczenia, bez rutyny
Fot. Tomasz Skórzewski
Z synem Stefanem
i przytłaczającego doświadczenia, że wszystko już widziałem, zrozumiałem i wiem. Jak
chcę komuś powiedzieć coś przykrego, zaczynam od: młody człowieku posłuchaj...,
bo nie chcę być niegrzeczny. Nie mam trudności w nawiązywaniu przyjacielskich relacji
z ludźmi, a teatr w Kaliszu cenię sobie nie
tylko za to, że jest najstarszy w Polsce i jest
pięknym miejscem. Dla mnie liczą się więzi,
atmosfera i przyjaźnie.
Akt trzeci, scena pierwsza
Spektakl dyplomowy studentów Wydziału
Aktorskiego we Wrocławiu w 1995 r. ogląda dyrektor Teatru Bogusławskiego w Kaliszu. Później Jan Buchwald proponuje pracę
w mieście nad Prosną m.in. Michałowi W.
Tamten okres, pierwszy kaliski w jego zawodowej karierze, Michał wspomina jako czas
niewykorzystanych szans. Po trzech latach
przeniósł się do Wrocławia, ale w rodzinnym mieście też świata nie zawojował. Później przez kilka lat żył i pracował bez etatu.
– We Wrocławiu tęskniłem za atmosferą ka-
liskiego teatru i poczuciem wspólnoty mieszkańców Domu Aktora. Kiedyś się nad tym nie
zastanawialiśmy, ale zauważyliśmy to później,
że za każdym razem jak przyjeżdża realizator,
który nas nie zna i na początku jest ostrożny,
nawet wycofany, to później płacze, kiedy musi
wyjeżdżać z Kalisza. Dajemy im się tutaj poczuć dobrze, sami traktujemy siebie tak, że oni
czują się bezpieczni. Przyjaźnimy się i rzadko sobie zazdrościmy. Oczywiście, mogę być
wściekły, bo nie gram Papkina, a na pewno
byłbym świetny w tej roli. Wściekłość mija,
przyjaźnie zostają. Jeszcze od czasów studiów
przyjaźnimy się ze Zbyszkiem Antoniewiczem,
który trafił do kaliskiego teatru rok po mnie.
To świetny aktor i kumpel. Potrafimy unikać
wielu raf. Kalisz może nie jest jedynym takim
wyjątkowym miastem, ale grając gościnie w kilku innych miejscach, czułem się okropnie. Nie
ukrywam, tęskniłem za Kaliszem, a to uczucie
pęczniało, kiedy nie miałem stałej pracy i nie
bardzo wiedziałem, do dalej? To był czas prawdziwej smuty, a od kaliskich przyjaciół wiem,
że u nich jest podobnie. I wtedy wymyśliłem
sobie „Bolesny upadek wartości artystycznych”, opowieść o naszej słabości, która może
się przekuć w coś silnego, śmiesznego, ważnego
i tragicznego przy okazji. Koledzy, którzy przyjechali zobaczyć nasz spektakl, mówili: Misiek,
widziałem strasznie śmieszne przedstawienie,
że aż mi jest teraz smutno na koniec. Wirokiro Off Theater spodobało się, wszystkim nam
dobrze to zrobiło. Obracaliśmy się w świecie
teatru i fantazji, próbowaliśmy rozszerzyć ten
świat, zahaczając o kosmos. Przy okazji mogłem rozliczyć się z kilkoma mniej lub bardziej
ważnymi epizodami z mojej autobiografii.
Scena druga
Michał siedzi przy oknie i na kolorowym
papierze pisze krótki wierszyk, później
obok stara się zilustrować wymyśloną historię. Kiedy ma już kilka takich kartek,
zszywa je przy pomocy spinaczy. Podchodzi do łóżeczka, w którym plastikową
grzechotką bawi się mały chłopiec. – Zrobiłem to dla ciebie – mówi do młodszego
brata.
23
Nigdy nie prowadziłem dziennika i nie pisałem do szuflady, wolałem uganiać się
za piłką, ale jakieś potrzeby literackie miałem. Na pewno się nie męczyłem, a wręcz
przeciwnie, kiedy pani od polskiego zadawała nam wypracowania, często pozwalałem sobie na ucieczkę od tematu, tworząc
zmyślone miniopowiadania, co na szczęście
moja nauczycielka traktowała z dużą sympatią. Jako dziecko robiłem książeczki z wymyślonym tekstem i własnymi ilustracjami,
kilka takich dzieł wyprodukowałem też dla
mojego młodszego brata. Mama zbierała te
wycinanki i pewnie gdzieś jeszcze się poniewierają w domu. Może gdybym miał więcej
samodyscypliny, dzisiaj byłbym pisarzem...
W liceum chodziliśmy z klasą do teatru
na normalne wieczorne spektakle. Czasami
musieliśmy napisać recenzję z obejrzanego
spektaklu i pięć najlepszych nasza polonistka zgłaszała do konkursu organizowanego
przez Klub 1212. Te próby oceniali później
zawodowi recenzenci i najlepszych 6 autorów dostało nagrody po 5000 zł. Byłem jednym z laureatów jako uczeń II klasy, pisząc
obrzydliwą recenzję o spektaklu, który mi się
nie spodobał. W parunastu zdaniach bezczelnie ośmieszyłem aktora występującego
w tym monodramie. A dwa lata później, już
na studiach miałem z nim zajęcia z elementarnych zadań aktorskich. Strasznie nas dręczył, fizycznie i psychicznie, trenował na nas
jakieś swoje pedagogiczne pomysły i metody
Grotowskiego; to była prawdziwa orka. Dzisiaj widzę w tym jakiś sens, ale wówczas, patrząc na niego, myślałem sobie: tobie by się
to przydało. Zresztą kiedyś powiedziałem
mu, jak totalnie „zjechałem” to, co zrobił w „Morfinie” Bułhakowa, i że dostałem
za to nawet nagrodę Klubu 1212. Do dzisiaj
pamiętam ten spektakl, facet całą godzinę
grał fizycznie „na maksa” i myślałem, że się
bidula udusi.
W szkole na polskim czy historii wiedziałem, jak zabłysnąć, czasami nawet posługiwałem się fałszywymi cytatami, wymyślonymi na poczekaniu. Zrobiłem to nawet
na maturze, a później, kiedy przygotowywaliśmy Wirokiro, w programie spektaklu
zamieściliśmy zmyślone recenzje z festiwali,
które się nigdy nie odbyły. Nawet mój ojciec
się na to nabrał i zapytał: kiedy byliście z tym
spektaklem w Bochum?
24
Akt czwarty, w którym ważny jest przypadek
W życiu Michała W. niebagatelną rolę odgrywa przypadek. – Kiedy nie miałem stałej
pracy, oczywiście przypadkowo, jak zawsze,
poznałem faceta, właściciela drukarni i wydawnictwa. Bardzo miły pan w średnim wieku,
chociaż na literaturze nie znał się kompletnie.
Pisałem dla niego bajki, często były to jakieś
historyjki i wierszyki do gotowych już ilustracji. Nieraz musiałem się nagimnastykować,
zwłaszcza gdy pracowałem na materiale plastycznym silnie godzącym w moje poczucie
estetyki. Zdarzyło mi się napisać na zamówienie własne wersje (broń Boże, żeby plagiat, powiedzmy, że moje wariacje czy żarty) na temat
„Rzepki” albo „Lokomotywy”. Kiedyś usłyszałem od wydawcy: ta pana „Rzepka” to nawet
jest lepsza... Jeszcze dwa lata temu coś dla niego
napisałem i prócz normalnego honorarium dostałem paczkę, w której były dwie butelki wina
i maleńka teflonowa patelnia. Oczywiście podziękowałem i nie omieszkałem zapytać o ten
prezent. – Kiedyś kupiłem 30 sztuk i jak kogoś
lubię, to daję mu taką patelnię w prezencie.
Zobaczy pan panie Michale, ona jest idealna
na jajecznicę z dwóch jajek, sam ciągle takiej
używam – przyznał się mój wydawca. – Rzeczywiście, sprawdza się.
Przy okazji pisania na zamówienie powstało też wiele wierszyków z postacią bociana
Wirokiro, z których Michał W. postanowił
złożyć książeczkę dla swojej najstarszej córki,
wówczas nastoletniej, a dzisiaj już dorosłej.
Wydawcą miała być firma, z którą nasz bohater przez pewien okres związanym był jako
copywriter. Wtedy nic z tego nie wyszło i dopiero później udało się projekt zrealizować
w Kaliszu dzięki współpracy z Bogną Rząd.
Książeczka trafiła do szkół, domów dziecka
i znajomych autora.
Michał – dla przyjaciół Misiek – jest też autorem (jako Cruella la Vey) bajki „Marianna
i smoki”, która z powodzenie była wystawiana
w Teatrze Bogusławskiego w Kaliszu.
Akt ostatni, o przyjaźni
Najnowsza publikacja, której współautorem
jest nasz bohater, to „Senek” – książeczka
stworzona i wydana wspólnie z Agnieszką
Kot, żoną aktora Tomasza Kota. Książeczka zrodziła się z wieczornych opowieści
Agnieszki i jej córeczki Blanki; urzeka stroną
graficzną, przepięknymi kolażami Agnieszki.
Do książki dołączony jest audiobook nagrany
przez Tomasza Kota. – Przyjaźnimy się z Kotami od lat. Agnieszka jest przyjaciółką mojej
żony jeszcze z czasów licealnych, z Częstochowy. Tomek zrobił niebywałą karierę aktorską,
ale jest wyjątkowo odporny na ten świat, który czasami zamienia ludzi w monstra. Mimo
takich sukcesów pozostał niezwykle skromnym
i sympatycznym facetem, chętnie bierze się
za rzeczy alternatywne, które na pewno nie
wiążą się z zarabianiem wielkich pieniędzy.
W ramach tych alternatywnych działań powstało artystyczne trio KTW (Tomasz Kot,
Marcin Trzęsowski i Michał Wierzbicki.), które zaczęło nagrywać i publikować w Internecie autorskie filmiki, oparte na specyficznym
poczuciu humoru całej trójki. – Rozpoczął
to wszystko Tomek, który nie rozstaje się z małą
kamerą i podczas prób do „Nestroya” w Kaliszu
co chwilę coś nagrywał. Na pamiątkę naszej
wspólnej pracy każdy dostał nagrania różnych
śmiesznych sytuacji zarejestrowanych przez
Tomka, bardzo fajny prezent. To była inspiracja do powstania Sonderkino, które funkcjonuje
już od kilku lat. Nasz dorobek pokazywaliśmy
na festiwalu MultiArt w Kaliszu, filmy są dostępne w sieci. Zrobiliśmy też kilka zabawnych
reklamówek Filharmonii Kaliskiej na zamówienie jej dyrektora Adama Klocka. Z podobnym
zamówieniem zwróciła się też do nas Galeria
Sztuki im. Tarasina w Kaliszu i na pewno nie
powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.
W 2007 r. Michał Wierzbicki po raz drugi
związał się z Teatrem w Kaliszu, którym wtedy
kierował Igor Michalski. – Jako nowy dyrektor
nie tylko utrzymał w repertuarze dwa przedstawienia Wirokiro Off Theater, ale nawet dał
mi etat. Nigdy mu tego nie zapomnę, bo w tym
czasie tkwiłem jakby w zawieszeniu, nie bardzo wiedząc, co dalej. Mogłem wreszcie grać,
rozwijać się. Założyliśmy z Izą rodzinę, mamy
dwójkę wspaniałych dzieci. Naprawdę dobrze
się teraz czuję, chcę tutaj pracować i nie tęsknię
za większym miastem. Gram, w jednym miesiącu więcej, w drugim mniej, nie mam powodu
do narzekania. W marcu rozpoczynamy próby
do „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej, w reżyserii Remigiusza Brzyka. Chciałbym też pokazać w Wirokiro Off Theater w Kaliszu Frankensteina, który, jak wiadomo, był Polakiem, ale to na pewno
jeszcze nie w tym roku.
Przemo Klimek
Jadwiga z miasteczka
róży wiatrów
Fot. Tomasz Skórzewski
Spotykamy się w Bibliotece im. Braci Gillerów w Opatówku. Dyrektor Jadwiga Miluśka-Stasiak
pracuje tam od 1987 r. To jej ukochane miejsce w mieście, któremu oddała całe serce. Za plecami na półce stos reprintów, folderów, broszur, informatorów i książek jej autorstwa. Jednym
słowem, spory dorobek, którego wielu mogłoby pozazdrościć. Do tego działalność na polu społecznym, jest bowiem inicjatorką wielu ważnych dla Opatówka przedsięwzięć, skarbnicą wiedzy o tej małej ojczyźnie otwartą dla każdego, kto zechce z niej zaczerpnąć, niespożytą poszukiwaczką wszelkich opatovianów. Nade wszystko jednak: człowiekiem wielkiej pasji i jeszcze
większej skromności. Z Jadwigą Miluśką-Stasiak rozmawia Jolanta Delura
25
Jest pani rodowitą opatowianką?
Jestem opatowianką z pokolenia na pokolenie. Najstarszy dokument rodzinny pochodzi z 1680 r., ale ponieważ byliśmy rodziną
chłopską, myślę, że nasi przodkowie mieszkali tu od zawsze. Jestem potomkinią dwóch
chyba największych opatowskich rodów:
Rogozińskich i Miluśkich. W XVIII w. Rogozińscy zajmowali różne stanowiska we władzach miasta. Miluścy, też zasłużeni, byli
rodziną młynarzy, stąd bierze się mój wielki
sentyment do wiatraków. W miejscu, gdzie
stał niegdyś wiatrak mojego dziadka, zostało
sporo wielkich kamieni spod fundamentów.
To moje ulubione miejsce. Tu mieszkam.
I pewnie tu zrodziło się pani zainteresowanie historią Opatówka?
W mojej rodzinie zawsze dużo mówiło się
o przeszłości. Pradziadek ze strony taty
mieszkał w drewnianym domu, w którym
podobno kiedyś była szkoła opatowska.
Do tego domu tłumnie schodzili się ludzie.
Nie było światła, nie było pogoni za uciekającym czasem. Dziadkowie żyli skromnie,
ale szczęśliwie. Pamiętam wspaniałe spotkania, na które przychodzili krewni i znajomi. W ciemnościach rozjaśnionych tylko
blaskiem ognia buzującego pod fajerkami
w piecu sączyły się opowieści o dawnych
czasach, o duchach… Siedziałam na kolanach taty, więc czułam się bezpieczna. Atmosfera tamtych wieczorów, jak i same opowieści, głęboko zapadły w mą pamięć.
Kiedy mój ukochany wujek Eligiusz Kor-Walczak pisał książkę „Miasteczko róży wiatrów”,
jednym z jej bohaterów uczynił naszego
pradziadka, Szymona Miluśkiego. Wujek
nie mógł odszukać imienia jego ojca. Ja byłam wtedy uczennicą 5. lub 6. klasy szkoły
podstawowej, przychodziłam do Urzędu
Stanu Cywilnego, gdzie znajoma moich
rodziców pozwalała mi zaglądać do akt,
i to ja odnalazłam imię prapradziadka. To był
mój pierwszy wkład w wiedzę o naszej rodzinie i o Opatówku.
Pierwszy dziecięcy sukces i wspomnienia
z rodzinnego domu zaowocowały z czasem prawdziwą pasją…
Kiedy po studiach wróciłam do Opatówka
(bo nie wyobrażam sobie życia poza tym
miejscem, choć bywałam za granicą i mam
26
tam przyjaciół), zaczęłam szperać w archiwach w poszukiwaniu opatovianów, przede
wszystkim materiałów na temat Agatona
i Stefana Gillerów. To wielcy ludzie, a w Opatówku nie było żadnej formy ich uczczenia.
Wiedziałam, że w Kórniku są dokumenty pochodzące z ich domu, więc jeździłam tam.
Jeździłam także do Poznania w poszukiwaniu aktów Urzędu Stanu Cywilnego.
Szczęśliwym momentem było objęcie parafii w Opatówku przez ks. Władysława
Czamarę. Archiwa się otworzyły, a kiedy
w 2007 r. strażacy robili porządki na wieży
kościelnej, znaleźli akta z XVIII w. oraz XVIII-wieczne księgi rzucone bez ładu i składu.
Cud, że tego myszy nie zjadły. Wszystkie te
księgi trafiły do mnie, do biblioteki. Ksiądz
Czamara prosił, żebym je uporządkowała
i opisała. To prawdziwe unikaty, zeskanowałam wszystkie. Teraz historycy, którzy z nich
korzystali, robią indeks.
Czy szukając materiałów związanych
z Opatówkiem myślała pani o książce?
W żadnym wypadku! Chodziło mi głównie
o to, by ocalić od zapomnienia ludzi i wydarzenia. O książce nie myślałam, ponieważ
brak mi polotu literackiego. Kiedy zmieniły
się czasy, w 1990 r. pod wpływem wujka
Eligiusza i mojego kuzyna Krzysztofa Walczaka, utworzyliśmy Towarzystwo Przyjaciół Opatówka. Jednym z pierwszych jego
działań było nadanie nowym ulicom imion
miejscowych bohaterów: braci Gillerów, ks.
Marczewskiego i Piotra Szatkowskiego. Drugą rzeczą była miejscowa gazeta. Wujek Eligiusz razem z księżmi redagował przed wojną „Tygodnik Opatowski”, który się ukazywał
przy „Tygodniku Polskim” we Włocławku.
To on mnie zachęcił do wydawania razem
z Towarzystwem gazety. Założyliśmy więc
„Opatowianina”. Wydaliśmy ponad 130 jego
numerów. Przez lata pisaliśmy go na maszynie, po czym zmniejszałam format na kserokopiarce. Publikowałam w nim to, co udało
się znaleźć. Pomagało mi grono autorów.
Pan Władysław Kościelniak, który od lat
współpracował z moim tatą, wykonał wiele
rysunków do jego, a potem do moich publikacji. Kiedy w archiwach znalazł jakąś informację na temat Opatówka, natychmiast
zapisywał ją dla mnie. Podobnie czynią inni
moi przyjaciele.
Jak to się stało, że te skromne początki
pisarskie przerodziły się w coś większego?
Pierwszym większym zadaniem było opracowanie listów rodziny Gillerów. Postanowiłam, że nadamy bibliotece imię obu braci.
Dom Gillerów należał wtedy do Gminnej
Spółdzielni w Opatówku. Kiedyś wichura
uszkodziła dach i w czasie naprawy robotnicy zwrócili uwagę na walające się na strychu książki. Ponieważ było wiadomo, że
właściciele domu w latach 50. przekazali
archiwum Gillerowskie do Kórnika, byłam
pewna, że trafiło tam wszystko i nawet nie
próbowałam szukać czegokolwiek. Na sygnał od robotników poszłyśmy jednak z siostrą na ten strych. Bałagan był nieopisany:
śmieci, stare książki… W pewnej chwili
nadepnęłam na jakąś kartkę. Podnoszę, pa-
Fot. Tomasz Skórzewski
trzę, a to list Agatona. List z Syberii, jeden
z nielicznych, które się zachowały. Serce
mi zadrżało. Zaczęłyśmy dokładnie przeglądać wszystko i znalazłyśmy w tych śmieciach ponad dwieście listów. Przyniosłyśmy
je do domu, wytarłyśmy suchymi ściereczkami. Na szczęście były w dość dobrym stanie.
Wezwałam Krzysztofa Walczaka, żeby mu
pokazać to nasze znalezisko, a on stwierdził
kategorycznie: „Ty te listy opracujesz”. I tak
to się zaczęło. Odczytywałam je, przepisywałam, opracowywałam przypisy… Na tym
polegała moja praca, fascynująca i owocująca kolejnymi odkryciami związanymi z Opatówkiem. Tak powstała pierwsza, bardzo
ważna dla mnie książka. Ceniona znawczyni
tego okresu historycznego, prof. Wiktoria
Śliwowska, bardzo dobrze ją oceniła. To była
dla mnie wielka radość.
Nie dziwi zatem, że w cyklu „Kaliszanie” ukazała się niedawno pani książka
o jednym z braci Gillerów. Dlaczego
jednak Stefan, a nie Agaton?
Kiedy zaczął ukazywać się cykl „Kaliszanie”, Krzysztof Walczak stwierdził, że powinnam napisać o Gillerach. Odpowiedziałam, że o Agatonie nie mogę pisać.
Jestem pełna podziwu dla tego człowieka, fascynuje mnie jego patriotyzm, szerokie horyzonty, praca na rzecz ojczyzny
i miłość do domu rodzinnego, (pani Kościelniakowa nazwała mnie nawet Agatonką), ale dla mnie jest to postać zbyt
trudna, mam do niej nazbyt emocjonalny
stosunek. Łatwiej było mi pisać o Stefanie. Znam wiele faktów z jego życia, znalazłam sporo wiadomości na temat jego
publikacji. Udało mi się ustalić datę uro-
dzenia oraz rok debiutu, a także skorygować kilka błędów powtarzanych w rozmaitych publikacjach.
A czym Stefan Giller zasłużył sobie
na miejsce w gronie najznakomitszych
kaliszan?
Jego wyjątkowość polega na tym, że
w trudnych czasach zaborów przekazywał
swoją miłość do ojczyzny jako wspaniały
nauczyciel języka polskiego i literatury
polskiej wspominany z szacunkiem i podziwem przez swoich wielkich uczniów:
prezydenta Wojciechowskiego, Alfonsa
Parczewskiego... Przyjaźnił się z Asnykiem. Po śmierci rodziców był dla poety
jedynym kontaktem z ukochanym miastem. Korespondowali ze sobą, chodzili
razem w góry. Ponadto był społecznikiem.
W II połowie XIX w. był na pewno jednym
z najwybitniejszych kaliszan. W zbiorach
literackich sąsiadował z Mickiewiczem
i Sienkiewiczem. Wszystko to świadczyło
o jego randze w czasach, w których przyszło mu żyć. Piotr Chmielowski nie ocenia
zbyt wysoko jego twórczości poetyckiej,
ale docenia wkład w zachowanie polskiego słowa. A dla mnie, opatowianki, jest
ważne, by tacy ludzie byli znani światu.
Inaczej nie istnieją.
Pozostało nam tradycyjne pytanie
o plany…
Czekam na emeryturę, żeby zająć się
dziejami Opatówka. Może wtedy znajdę
też czas na pozyskanie pieniędzy i wydanie opracowanego wespół z Piotrem
Łuszczykiewiczem tomiku poezji Łucji
Pinczewskiej-Gliksman? To miejscowa
poetka żydowskiego pochodzenia, pisząca wiersze o Opatówku, zaprzyjaźniona z Miłoszem i Giedroyciem. Ponadto
czeka na opisanie bardzo ciekawy i bogaty w rozmaite przedsięwzięcia okres
międzywojenny. Jest co robić. Prawdziwe morze tematów. Robię też wszystko,
by przekazać młodym moją pasję. Powtarzam nieustannie, że ten kto ma jakieś zainteresowania, ma również ciekawe życie,
poznaje wspaniałych ludzi… Naprawdę
warto mieć pasję!
Dziękuję za rozmowę.
27
Wróbelki w sieci
ćwierkają...
Robię jajecznicę na śniadanie, czym chwalę się całemu światu.
Tysiąc trzysta osób lubi to, a siedemset życzy smacznego. Jedna sugeruje dorzucenie pomidorów. Dwie twierdzą, że na pewno
przypalę potrawę – hejterzy... Przystępuję do konsumpcji – czyli robię telefonem zdjęcie i wrzucam w sieć. Pięć minut później
modlę się nad zlewem. Nienawidzę zmywać, ale społeczeństwo
internetowe ćwierka do mnie z wyrazami wsparcia. Świat w krzywym zwierciadle czy rzeczywistość XXI wieku? O mediach społecznościowych z Joanną Przybylską, acconunt manager w agencji 140 media rozmawia Juliusz Kowalczyk
Co piąty mieszkaniec tej planety korzysta z Facebooka. Google+ ma około
350 mln użytkowników, a Twitter dobija
do 300. Świat zwariował na punkcie portali społecznościowych. Skąd ich popularność?
Portale społecznościowe wyrosły z potrzeby kontaktu. W Polsce zaczęło się to głównie za sprawą Naszej Klasy, która daje
możliwość odnalezienia kolegów i koleżanek ze szkoły. Dzięki tego typu portalom
możemy dowiedzieć się, co się u nich aktualnie dzieje i spotkać na przykład „starą miłość”. Social media to idealne źródło
wiedzy o życiu znajomych, z którymi nie
zawsze możemy się spotkać. Pojawianie się
kolejnych portali zdywersyfikowało nasze
potrzeby. Dziś, mając konto na NK.pl, Facebooku, Twitterze, Google+, Instagramie,
LinkedIn czy Snapchacie, staramy się trafiać do innej grupy swoich znajomych lub
– co niezmiernie mnie cieszy – poznawać
nowe osoby, które tak jak my interesują się
poruszaną przez nas tematyką. Globalna
wioska pozwala nam więc docierać z prze28
kazem do coraz większego grona osób,
a co najważniejsze – nie ma tu barier geograficznych. Ponadto portale stają się wielofunkcyjne, bo możemy dzięki nim śledzić
bieżące informacje, trendy z kraju i świata,
obserwować znane osoby i kontaktować
się z nimi. Dzięki social mediom komunikowanie się nigdy nie było łatwiejsze.
A jak było w Twoim przypadku?
U mnie było podobnie. Social media to dla
mnie świetne narzędzie networkingowe,
dzięki niemu buduję siatkę znajomych,
głównie z kręgów zawodowych. Oczywiście można mnie znaleźć na wszystkich
wyżej wymienionych portalach. Na każdym
z nich publikuję inną treść, bo każdy kanał
oferuje inne możliwości i pełni odmienne
funkcje. Dodatkowo od ponad roku staram
się również dzielić swoją wiedzą na blogu.
Najaktywniej działam jednak na Twitterze. Całość publikowanego przeze mnie
contentu wpływa na mój personal branding, czyli to, jak ludzie mnie postrzegają.
Oczywiście niektórzy przeciwnicy mediów
społecznościowych twierdzą, że niszczą
one relacje i wpływają na fałszywy obraz
danej osoby. Poniekąd mogę się zgodzić
z tą tezą, ale nie można traktować jej jako
ogólnika. Komunikacja za pomocą portali
społecznościowych może być groźna, ale
tylko wtedy, kiedy w dużym stopniu izolujemy się od świata rzeczywistego i wszystkie informacje, zdobywanie nowej wiedzy
i doświadczeń ograniczamy do Internetu.
Dodatkowo, trzeba pamiętać, że wszystko,
co wrzucimy do sieci, tam zostaje. Dlatego
tak ważne jest, aby dbać o swój pozytywny
wizerunek.
Szybko przekonałaś się także, że aktywność na portalach społecznościowych
może być także rodzajem pracy.
Tak. W wakacje 2013 roku podjęłam jedną
z kluczowych decyzji. Zdecydowałam się
na studia podyplomowe „Innowacyjny e-merketing” w Wyższej Szkole Bankowej w Poznaniu. Był to rok, w którym otrzymałam ogrom
wiedzy na ten temat. Pozwoliło mi to w maju
2014 roku rozpocząć pracę we Wrocławiu,
w jednej z większych w Polsce agencji kreatywno-strategicznych. Nie byłoby jednak
to możliwe, gdyby nie moje dotychczasowe
działania w mediach społecznościowych.
To dzięki tej aktywności zdobycie zatrudnienia było łatwiejsze. Codzienne zadania w Lemon Sky JWT nauczyły mnie nie tylko pracy
nad własną marką, ale również nad wieloma dużymi polskimi markami. Praca dała
mi wiele satysfakcji i obudziła kreatywność
Była to dla mnie również zmiana osobista. Poznań zamieniłam na Wrocław – nowe miasto,
w którym nie miałam żadnych znajomych.
Odnaleźć się w nim pomogli mi ludzie z In-
Fot. Tomasz Skórzewski
ternetu. Nigdy ich nie spotkałam, ale często
pisaliśmy ze sobą w sieci. Dzięki spotkaniu ich
w offline nie czułam się samotna.
Od niedawna pracujesz dla jednego
ze światowych potentatów na rynku mediów społecznościowych. Na czym polega ta praca?
Pod koniec ubiegłego roku pojawiła się propozycja pracy w 140 media, czyli oficjalnym
przedstawicielu Twittera w Polsce. Oczywiście długo nie trzeba było mnie namawiać,
aby skorzystać z tej możliwości. Nowy Rok
przyniósł zatem kolejne zmiany w moim
życiu i przeprowadzkę do Warszawy. Pracując w 140 media wprowadzam na rynek
wszystkie rozwiązania reklamowe dostępne
na Twitterze oraz edukuję rynek na temat
tego portalu. Wspieram też naszych klientów
w prowadzeniu na nim działań marketingowych. Jestem dumna, że mogę być częścią
zespołu wprowadzającego i rozwijającego
w Polsce tak nowoczesne medium, jakim jest
Twitter.
Kilka lat temu miałaś okazję poznać samorząd dzięki sprawowaniu mandatu
radnej Młodzieżowej Rady Miasta Kalisza. Media społecznościowe to narzędzia, które mogą samorządom pomóc
czy wprost przeciwnie?
Media społecznościowe pomagają dotrzeć do coraz młodszych odbiorców, dla
których komunikacja poprzez social media jest czymś naturalnym. Są oni bardziej
aktywni online niż offline. Social media
zbliżają do nich politykę i polityków. Mogą
być na wyciągnięcie klawiatury. Zmniejsza to również barierę nieśmiałości. Media
społecznościowe dają ponadto bardzo
dużo możliwości, w tym częstą publikację
różnych treści: tekst, obraz, wideo. Bardzo
dużym udogodnieniem jest również fakt,
że szybko możemy otrzymywać informacje
zwrotne i wchodzić w dialog z odbiorcami,
którzy mogą nam przesyłać ciekawe pomysły. W realu nie chciałoby się im iść do radnych i przedstawiać swojej sprawy, a przez
sieć jest to łatwiejsze. Działając zarówno
w Młodzieżowej Radzie Miasta Kalisza czy,
będąc później Przewodniczącą Studenckiej
Rady Miasta Poznania, nieraz korzystałam
z mediów społecznościowych, aby przekazywać ważne dla organizacji i młodych
mieszkańców treści.
Przykładem dobrego wykorzystywania sieci do działań politycznych jest oczywiście
Barack Obama. To on jest w tym względzie
ikoną, z której czerpią inni doświadczeni
i początkujący działacze.
Do Internetu powoli przenosi się także
publiczna dyskusja na ważne dla mieszkańców tematy. Czy samorząd powinien
się w nią włączać czy raczej pozostać przy
tradycyjnych metodach kontaktu ze społeczeństwem?
W zmieniającym się świecie warto korzystać
z nowych rozwiązań, jakie daje nam Internet. Aby dotrzeć do wszystkich mieszkańców, na przykład Kalisza, trzeba korzystać
z różnych form komunikacji. Ale to nie jest
jedyna droga. Nie możemy w społeczno29
Fot. Tomasz Skórzewski
ściach lokalnych zapominać o spotkaniach
bezpośrednich. Jednak warto ułatwiać
mieszkańcom komunikację z urzędnikami
czy radnymi. Dobrym tego przykładem są
transmisje z obrad Rady Miejskiej, które
umieszczane są później na Youtube. Dzięki
temu nieobecni mieszkańcy bez kłopotów
mogą dowiedzieć się, o czym zdecydowali
ich przedstawiciele. Sesje i komisje odbywają się zwykle w godzinach dopołudniowych,
kiedy większość osób jest w pracy. Dzięki
mediom społecznościowym mogą one jednak mieć dostęp do prac samorządu.
Patrząc na ilość prowadzonych na portalach społecznościowych konwersacji,
można wysnuć wniosek, że ludzie niebawem przestaną już spotykać się ze sobą,
by porozmawiać, bo przecież można
popisać na „fejsie”. To przerażająca, surrealistyczna wizja kontaktów interpersonalnych czy raczej melodia przyszłości,
z którą trzeba się pogodzić i do niej przywyknąć?
Nie byłabym taką pesymistką. Internet
zrodził się z potrzeby bycia blisko z ludźmi i podtrzymywania relacji, szczególnie
z tymi, z którymi nie zawsze możemy porozmawiać w rzeczywistości. Współczesne pokolenie to tzw. „cyfrowi tubylcy”, czyli osoby, które urodziły się i dorastają, korzystając
z nowoczesnych technologii. Social media
to nie jest zamknięte getto, bo stymulują
potrzebę spotkań na żywo, inicjują ciekawe
rozmowy, które są kontynuowane w rzeczywistości. Przykładem takiego przenikania może być społeczność Twittera, która
regularnie, co miesiąc, w różnych miastach
spotyka się w realu, by się poznać i porozmawiać w trybie offline. Często w Internecie
realizuje się wiele ludzkich potrzeb – uznania czy samorealizacji – przez pokazywanie
własnej twórczości, np. na blogu czy na kanale Youtube.
Na koniec zabaw się we wróżkę. W jakim
kierunku, Twoim zdaniem, rozwijać się
będą media społecznościowe?
Żyjemy w świecie, w którym sieć decyduje
o naszych relacjach. Szukamy w niej informacji, kontaktów i nowych doznań. Nowe
media wkroczyły w prawie wszystkie sfery
działalności człowieka, wpłynęły na zmia30
nę modelu komunikacji, relację między jej
uczestnikami i niewątpliwie wprowadziły nową jakość medialną w porównaniu
do swoich przeciwników. Współczesne pokolenie ludzi to „społeczeństwo cyfrowego
dostępu”, dla którego brak jakiegoś zasobu
w Internecie może oznaczać, że jest on bezwartościowy lub nie istnieje. Social media
odpowiadają na potrzeby człowieka oraz
ułatwiają mu dostęp do rozwijających się
platform multimedialnych. Ich silne oddziaływanie na życie człowieka pozwala
także spojrzeć na nie z perspektywy kulturowej, a nie tylko technicznej, ponieważ
jest to przestrzeń, w której jest coraz więcej
człowieka i relacji, jakie może on wytworzyć
z drugą osobą. Mówiąc o rozwoju nowych
mediów, warto podkreślić, że obecnie istniejące portale społecznościowe cały czas
ewoluują i oferują użytkownikom coraz więcej funkcji. Wiele z nich nie zdąży się do końca wykształcić, a obok niezwykle szybko powstają coraz to nowsze. Niektóre są w pewnym stopniu połączeniem cech istniejących już portali, ale zaobserwować można
również powstawanie takich, które są
wyspecjalizowane w określonych formach
komunikacji, np. komunikowanie za pomocą video – aplikacja Vine, informowanie
o tym gdzie przybywamy (geolokalizacja) –
Swarm, komunikaty obrazkowe – Snapchat,
Instagram. Użytkownicy sieci nie poszukują
już jednego portalu, który umożliwia komunikację, lecz korzystają z kanałów tematycznych. Jeśli chcą pokazać innym interesujące
według nich zdjęcie, zrobią to za pomocą
Instagrama, a jeśli chcą szybko o czymś poinformować i zobaczyć, o czym najczęściej
mówi się teraz w sieci, wybiorą Twittera.
Kanały social media są jednak ze sobą zintegrowane, więc np. tweetem szybko można podzielić się ze znajomymi na Facebooku, a filmik przesłany na Vine udostępnić
na blogu czy Twitterze. Internet rozwija się
niezwykle dynamicznie, a powstające kanały wyprzedzają i kreują nowe potrzeby
użytkowników. Tylko dokładna obserwacja
zmieniającej się przestrzeni internetowej
i zachowań komunikacyjnych użytkowników sieci pozwala dokładnie zobrazować,
czym obecnie są i jakie mogą być nowe media w przyszłości. Dziś mogę tylko stwierdzić, że każde medium społecznościowe
będzie się specjalizowało w swojej dziedzinie. Tak, aby dać nam możliwość wyboru
i dotrzeć do zainteresowanych.
Dziękuję za rozmowę.
O przestrzeni miasta, przywracaniu starówki do życia oraz problemach, jakie związane są z tym
procesem, z Krzysztofem Zientalem, specjalistą ds. rewitalizacji oraz Przemysławem Wierzbickim, architektem miejskim w kaliskim magistracie rozmawia Juliusz Kowalczyk.
Rewitalizacja
– permanentny
stan umysłu
Krzysztof Ziental
Fot. Jakub Seydak
Czym dla pana jest rewitalizacja?
Podręcznikowo rewitalizacja to gruntownie
zaplanowany zespół działań o charakterze
społecznym, gospodarczo-ekonomicznym
oraz przestrzennym, którego ramy ustalone
są w wyniku szeroko pojętych konsultacji.
Można powiedzieć, iż jest to gra zespołowa wymagająca przestrzegania ściśle określonych reguł. Dla mnie rewitalizacja to nie
chwilowe poczucie, a permanentny stan
umysłu. W praktyce zarządzania miastem
jest to więc swoista soczewka, przez którą
niemal każdą decyzję ogląda się pod kątem
jej przydatności w procesie rewitalizacji.
Innymi słowy jest to zasada horyzontalna
obejmująca cały magistrat, determinująca
jego działanie. Najważniejsze jednakże, iż
rewitalizacja to nie budynki, ulice, fontanny czy rzeźby, ale ludzie. To oni są zarówno
rewitalizowanymi, jak i rewitalizującymi. Powodzenie tego procesu można odnotować
zatem jedynie wtedy, gdy jego ramy wyznaczone są poprzez dyskusję, nie tylko decyzje. Wreszcie należy pamiętać, iż rewitalizacja jest procesem właściwie permanentnym.
Powszechnie mylnie myśli się o niej jako
o zaplanowanej w określonym czasie inwestycji. Nie przyrównamy jej jednak do zbudowania drogi, lecz raczej np. do takiego
zadania gminy, jakim jest ochrona zdrowia.
W ramach tych działań nigdy nie osiągamy
31
32
Fot. Jakub Seydak
w określonym czasie stanu stuprocentowej
zdrowotności mieszkańców – to stały proces
polepszający ten aspekt życia.
Dla Kalisza przywrócenie starówki do życia stanowi jedno z najważniejszych zadań najbliższych kilku lat. Jak powinna
przebiegać jego realizacja?
Przede wszystkim poprzez przemyślany program rewitalizacji, którego podstawą będzie
gruntowna wiedza ujmująca aspekty społeczne, gospodarczo-ekonomiczne oraz przestrzenne. Dostrzegam w Kaliszu potrzebę
podjęcia działań pilotażowych, które połączą
proces poznawczy z wykonawczym obejmującym mały obszar. W ten sposób dokonywać
się będzie przemiana miejsca z równoczesnym głębokim jego poznawaniem. Przede
wszystkim należy odbudować tożsamość
ludzi z miejscem lub ją uwypuklić tam, gdzie
ona istnieje. Dzieje się to poprzez podkreślanie odpowiedzialności mieszkańców za miejsce ich zamieszkania oraz za przestrzeń publiczną. Równocześnie zarządzający tą przestrzenią muszą przyjąć do wiadomości, iż
mieszkaniec w pewnych sferach jest dla nich
ekspertem. To mieszkańcy powinni decydować o tym, gdzie postawić ławkę, ile miejsc
parkingowych potrzeba, jaka zieleń jest niezbędna czy gdzie znajdzie się piaskownica.
W tym samym czasie należy tę przestrzeń
przywracać Kaliszowi. Starówka bowiem jest
specyficznym miejscem łączącym funkcje
osiedla mieszkaniowego z ogólnomiejskimi,
stanowiąc swoisty salon miasta podobny
do salonu w mieszkaniu, do którego jednakże musimy zaprosić każdego, a nie tylko wąską grupę swoich znajomych. Działania związane z tym aspektem powinny prowadzić
do stworzenia tutaj, szczególnie na Głównym
Rynku i przyległych ulicach-deptakach prawdziwej przestrzeni publicznej, w której warto
się pojawiać. Dzieje się to poprzez tworzenie
miejsc do siedzenia, spacerowania, estetyzację czy inicjowanie czasowych aktywności,
np. kulturalnych czy sportowych. Nadto należy spojrzeć na tę przestrzeń nieco z szerszej
perspektywy. Z takiej, która pozwoli dojrzeć
w niej kolebkę państwowości polskiej, symbol odradzającej się po I wojnie światowej
Rzeczpospolitej, a więc miasta, którego dobra kondycja nie powinna leżeć tylko na sercu władz lokalnych, lecz także państwowych.
Wyznaczenie parku kulturowego, a nawet
wpisanie kaliskiej starówki na listę pomników historii powinno zainicjować szeroką
dyskusję o dalszym losie Kalisza.
Co może okazać się największą przeszkodą procesu rewitalizacji?
Lista takich przeszkód jest oczywiście długa, ponieważ, jak wszystkie działania podejmowane przez magistrat, rewitalizacja
zależna jest przede wszystkim od aspektów
prawnych oraz ekonomicznych. Jednakże
specyfiką działań, które dotychczas nie były
powszechne, jest to, iż nie dzieją się od razu.
Proces ich przyswajania, rozumienia wydłuża bowiem działania właściwe. Można
powiedzieć więc, iż największą przeszkodą
może okazać się czas. Czas, który rozciągając
pewne działania, powoduje ich zły odbiór.
Czas, który nie pozwala nam na skojarzenie
w niedalekiej odległości kilku działań, a więc
gubiący lub zacierający ich efekt. Czas, który
nieraz w sposób niemiłosiernie szybki dezaktualizuje sens podejmowanych działań.
Jak określiłby pan obecną przestrzeń
śródmieścia Kalisza?
Należy podkreślić, iż przestrzeń ta posiada wartości, których wiele miast, a szczególnie tych zniszczonych podczas drugiej
wojny światowej, mogłoby pozazdrościć.
Jest to klarowny i spójny układ urbanistyczny o zwartej, zróżnicowanej zabudowie z – co się rzadko zdarza – piękną tzw.
piątą elewacją, czyli dachami. Najlepiej
widać to z wieży ratuszowej. Wciąż jeszcze,
pomimo niewątpliwie ciężkich czasów dla
kupców, z zachowaną funkcją handlowo-usługową. Jednakże przestrzeń ta, głównie
z powodu kiepskiej jakości posadzki urbanistycznej oraz wszechobecnych samochodów, sprawia wrażenie zastygłej w pewnym
etapie rozwoju. Jest ona jak ładny, przedwojenny salon, który dawno nie przechodził
remontu, a nawet gruntownych porządków,
w którym ostatnią zmianą było położenie
na podłodze wykładziny z PCV. Ponadto
nie widzę tutaj prawdziwej przestrzeni publicznej, w której w sposób nieskrępowany
można prowadzić życie miejskie. Brakuje
np. zieleni, miejsc do darmowego siedzenia,
miejsc dla różnych grup użytkowników. Dostrzegam także potrzebę swoistego „odcza-
rowania tego miejsca”, zdjęcia z niego złego
odium, które nad nim się unosi.
A jaką funkcję powinno przede wszystkim spełniać centrum miasta po rewitalizacji?
Najprościej mówiąc, miastotwórczą. Musi
być to miejsce, w którym nie warto nie bywać. To tutaj kaliszanie powinni chcieć się
spotykać z przyjaciółmi i rodziną, a także
bezwzględnie zapraszać gości i turystów.
A nadto powinna to być także przestrzeń
atrakcyjna do zamieszkania. Zachowany
powinien być więc miejski handel i usługi,
a więc podstawowe potrzeby. Do tego dołożyłbym funkcję muzealną. W ostatnich
latach muzea przeżywają renesans, zdejmują maskę skostniałych instytucji, której
odbiorcami jest wąska grupa specjalistów.
Miejsce „pań pilnujących obrazów” zajęli
animatorzy kultury wprowadzający w fascynujący sposób w świat sztuki i kultury. Takie
miejsca nie tylko przyciągają turystów, lecz
także są centrami szeroko pojętej kultury –
prowadzą działania edukacyjne, kulturalne,
społeczne. Moim zdaniem, takim punktem
zaczepienia w Kaliszu jest muzyka – na tej
kanwie mogłoby powstać muzeum o znaczeniu ponadregionalnym.
Architekt miejski i specjalista ds. rewitalizacji. Pozornie dwie podobne funkcje
dotykające tego samego obszaru. Jak
przebiegać będzie pana współpraca z architektem miejskim?
Ta współpraca już się zaczęła, jeszcze przed
powołaniem Przemysława Wierzbickiego
na to stanowisko. Nawiązaliśmy bowiem
kontakt na wczesnym etapie mojej działalności, w której poznawałem opinię różnych
ludzi związanych z rewitalizacją. Myślę, że
łączy nas podobne myślenie o przywracaniu
do życia Starówki. Różnimy się jednak wykształceniem i doświadczeniem, co jest bardzo owocne, ponieważ wychodzimy od różnych punktów widzenia. Należy podkreślić,
iż nasze stanowiska można traktować jako
zaczyn zespołu, który – aby rewitalizacja nabrała właściwego kształtu i impetu – musi się
zawiązać w urzędzie. Drogą do sukcesu jest
bowiem jedynie ścisła współpraca niemal
wszystkich wydziałów, która uruchomi stałe
„myślenie rewitalizacyjne”
33
Historyczna
starówka
atrakcyjna
dla ludzi
Przemysław Wierzbicki
Czym dla pana jest rewitalizacja?
Często nawet wśród architektów i konserwatorów zabytków rozumienie tego pojęcia
zawęża się do poprawy estetyki. To błąd, dziś
jest to zagadnienie o wiele bardziej złożone,
w którym owszem zwraca się uwagę na ład
przestrzenny, ale i na wiele innych ważnych
zagadnień istotnych dla dobrego funkcjonowania miasta, jego atrakcyjności dla mieszkańców i gości. Ważne jest też, by miasto cechowało się swoim unikalnym duchem. Rewitalizacja w odróżnieniu od projektowania,
czyli tworzenia nowego odnosi się do tego,
co już istnieje i było zaprojektowane świadomie lub powstało spontanicznie i było lub
jest użytkowane. Potrzeba realizacji procesów rewitalizacyjnych może dotyczyć wielu
obszarów świata, w szczególności terenów
zurbanizowanych, czyli przekształconych
i zagospodarowanych przez człowieka,
a które uległy degradacji z różnych powodów.
Fot. Jakub Seydak
34
Dla Kalisza przywrócenie starówki do życia stanowi jedno z najważniejszych zadań w ciągu najbliższych kilku lat. Jak powinna przebiegać jego realizacja?
Przeprowadzenie rewitalizacji podobnie jak
realizowanie innych projektów czy procesów w urbanistyce, architekturze, budownictwie, przemyśle to żadne odkrywanie
Ameryki. Na tak postawione pytanie można
Fot. Jakub Seydak
35
jedynie odpowiedzieć – zgodnie ze znanymi
fachowcom, sprawdzonymi w praktyce metodami, planami, procedurami, oczywiście
po dostosowaniu ich do lokalnej specyfiki.
Nie istnieje jednak magiczna formuła czy
zaklęcia, które zmaterializują oczekiwania
mieszkańców, potrzeba mozolnej pracy
cierpliwości i wytrwałości. Metody przeprowadzania skutecznych procesów rewitalizacji, sprawdzone w praktyce, opierały się
na dwóch zasadniczych grupach. Programy
regulacyjne to wszystkie działania oparte o przepisy prawa, regulacje techniczne
i przeznaczone do tego celu specyficzne
narzędzia urbanistyki regulacyjnej. Programy operacyjne to natomiast procesy, które
należy przeprowadzić, ich wykonawcy oraz
sposoby finansowania. Warto przyjrzeć się
osiągnięciom innych, by nie wyważać otwartych drzwi. Na szczególną uwagę zasługują
doświadczenia Francji. Kraj ten posiada najlepsze w Europie regulacje prawne i struktury administracji w zakresie rewitalizacji
miast zabytkowych. Efekt tego jest widoczny
dla wszystkich odwiedzających takie miejsca
w tym kraju.
Co może okazać się największą przeszkodą procesu rewitalizacji?
Największą przeszkodę widzę w braku przepisów prawa dostosowanych do realizacji
takich zadań. Ustawa o rewitalizacji jest
w fazie przygotowywania od 14 lat, ale terminu, w jakim może zostać uchwalona, nikt
nie zna. Można próbować oprzeć taki proces
o aktualnie obowiązującą ustawę o Planowaniu i Zagospodarowaniu Przestrzennym,
ale dotychczasowe doświadczenia z jej
stosowaniem nie są dobre. Problemy techniczne i prawne da się prędzej czy później
rozwiązać. W procesie rewitalizacji kaliskiej
starówki widzę kilka głównych przeszkód.
Pierwszą będzie znalezienie ekonomicznych
podstaw do samodzielnego funkcjonowania
kamienic, bez dotacji z różnych źródeł. Drugi to uporządkowanie wnętrz śródmiejskich
kwartałów. Wymaga to pogodzenia często sprzecznych oczekiwań mieszkańców,
najemców i właścicieli sklepów. Kłopotem
może być także pogodzenie wykluczających
się potrzeb już zagospodarowanych terenów. Śródmieście pełni dziś wiele funkcji. Jeśli jednak inwestorzy z kapitałem zaczną wy36
pierać pierwotnych mieszkańców, zacznie
dominować handel i biura, a wieczorem
śródmieście będzie zamierać. Problemem,
zwłaszcza dla miast bardzo atrakcyjnych, bywają bogaci inwestorzy. Lokowanie kapitału
w nieruchomości jest inwestycją pewną i dochodową, ale może prowadzić do negatywnych skutków, gdy nowy właściciel wymusza
decyzje korzystne dla siebie, a niekoniecznie
dla miasta. Dla samorządu to kłopot. Nie da
się bowiem nic zrobić bez kapitału, ale też
nie można pozwolić na dyktat bogatych
inwestorów zainteresowanym szybkim zyskiem, których nie interesują mniej dochodowe, a konieczne zabiegi rewitalizacyjne.
Jak określiłby pan obecną przestrzeń
śródmieścia Kalisza?
Przestrzeń śródmieścia Kalisza jest silnie
zdefiniowana przez jego historyczny rozwój: od miasta lokacyjnego w jego pierwotnych granicach murów miejskich, przez
tereny zurbanizowane po przełamaniu tych
granic w XVII i XIX wieku. W tym obszarze
nie ma miejsca na rewolucyjne zmiany. Inną
kwestią jest stan ładu przestrzennego tego
fragmentu miasta. Negatywna ocena pewnych miejsc jest dość oczywista, do takich
należy Złoty Róg czy targowisko Nowy Rynek, inne wymagają profesjonalnej oceny.
Generalnie w skali makro Kalisz jest ładnym,
atrakcyjnym miastem, co nie oznacza, że
sytuacja jest idealna i nie wymaga uporządkowania, zwłaszcza w odniesieniu do poszczególnych obiektów czy detali urbanistycznych miasta.
A jaką funkcję powinno przede wszystkim spełniać centrum miasta po rewitalizacji?
Funkcja centrum miasta, przed rewitalizacją
czy po niej, jest oczywistością. Jest to naturalne miejsce lokalizacji funkcji publicznych
istotnych dla funkcjonowania miasta i regionu. Należą do nich: administracja, kultura,
nauka wyższego poziomu, handel i usługi.
Jednak trzeba pamiętać, że śródmieścia
to nie miejsce dla handlu wielkopowierzchniowego, fabryk, wielkich monofunkcyjnych
obiektów. Jak realizować te funkcje, to kolejne pytanie. Warto zauważyć, że galerie handlowe, które niewątpliwie przyczyniają się
do degeneracji śródmieść miast historycz-
nych, same są zorganizowane na ich wzór.
Są tam uliczki, pasaże, na ich skrzyżowaniach zlokalizowane są miejsca wystaw, imprez czy występów artystów. W takim obiekcie jest zwykle odpowiedzialny za jego ład
architekt galerii, profesjonalny zarząd, miejscowa policja municypalna czyli ochrona, są
też jak w mieście średniowiecznym bramy
miejskie – wejścia rano otwierane przez
„miejskich pachołków” i zamykane wieczorem. Galerie przejęły ideę miejskiej ulicy
handlowej, realizując ją w zamkniętym kontrolowanym obiekcie. Zasada takiej organizacji przestrzennej i funkcjonalnej w tego
typu obiektach dziś powszechnie stosowana jest na całym świecie, również w Polsce.
Architekt miejski i specjalista ds. rewitalizacji. Pozornie dwie podobne funkcje dotykające tego samego obszaru. Jak przebiegać będzie pana współpraca ze specjalistą ds. rewitalizacji?
Z obu tymi stanowiskami jest pewien fundamentalny problem. Nie wynikają one wprost
z żadnego przepisu, nie ma ich w ustawie
o pracownikach samorządowych i innych
ustawach dotyczących tych zagadnień. Merytorycznie współpraca z panem Krzysztofem Zientalem rokuje jednak bardzo dobrze,
oba te stanowiska uzupełniają się. Generalnie kaliszanie oczekują od nas, że miasto
stanie się ładne, atrakcyjne dla jego mieszkańców i przyjezdnych, pozbawione złych
miejsc. Zupełnie inną kwestią są możliwości
zrealizowania takich oczekiwań. Ład przestrzenny jest to pojęcie nieznane polskiemu
prawu, a nawet uważane przez wielu prawników za niekonstytucyjne. Niestety, w dobie
kazuistycznego interpretowania każdego
prawnego niuansu, brak możliwości skutecznej oceny takich cech powstających budynków powoduje, że konsekwentny, zdeterminowany inwestor uzyska przy pomocy
swych prawników zatwierdzenia każdego
najdziwniejszego nawet pomysłu. Jedynym
obszarem, gdzie istnieją pewne możliwości
takich ocen, jest strefa historycznego układu urbanistycznego miasta Kalisza wpisana
do rejestru zabytków Województwa Wielkopolskiego, gdzie można zastosować w porozumieniu z Wojewódzkim Konserwatorem
Zabytków przepisy dotyczące ochrony zabytków kultury materialnej
Nie(d)oceniony urbanista
Blisko dwieście lat temu przybył do Kalisza architekt – Bawarczyk wykształcony w Bambergu
i Monachium. Na polskie ziemie przyjechał zza Odry, za chlebem. Kiedy kilka tygodni wcześniej
został odesłany z Sandomierza po zasugerowaniu koncepcji zakładającej wyburzenie znacznej części miasteczka tylko po to, żeby uregulować jego układ urbanistyczny, wydawało się,
że Franciszek Reinstein kariery nie zrobi. Stało się jednak inaczej.
Fot. Jakub Seydak
W 1815 roku, w myśl postanowień tańczącego kongresu w Wiedniu, Kalisz znalazł
się w obrębie nowo utworzonego Królestwa
Polskiego. Zamieszkiwane przez 7,5 tysiąca
osób miasteczko, wyniszczone przez wojny
i wielki pożar z końca XVIII wieku, pozostawało w nie najlepszej kondycji ekonomicznej i gospodarczej. Gród nad Prosną,
z wyraźną wówczas średniowieczną urbanistyką, wkraczał jednak w swoje złote lata.
Kalisz stał się bowiem stolicą województwa, jednym z głównych miast Królestwa
oraz przede wszystkim ważnym ośrodkiem
przygranicznym. Kluczowa dla rozwoju
miasta w tamtym czasie okazała się jednak
decyzja władz centralnych o uruchomieniu
funduszu pożyczkowego dla Kalisza – głównie z przeznaczeniem na odbudowę i rozbudowę miasta. Żadne prace nie mogły się
jednak toczyć bez zgody wojewódzkiego
budowniczego, którym był wówczas Sylwester Szpilowski. Rozpoczął on wieloletni
proces architektonicznego uporządkowania miasta. Za niedostateczny nadzór nad
rzemieślnikami został jednak odwołany.
W sierpniu 1821 roku zastąpił go niespełna
trzydziestoletni Franciszek Reinstein, architekt pochodzący z niemieckiego Sulzheim,
zatrudniony wcześniej przez Komisję Rządową w Sandomierzu.
37
Nowy budowniczy przybył nad Prosnę, kiedy prace związane z regulacją urbanistyczną
były już zaawansowane. Wydawało się, że
Reinstein stanie się tylko nadzorcą projektów swojego poprzednika. I początkowo faktycznie tak było. Architekt ten nie mógł już
wnieść własnych rozwiązań do zakładania
placu Zamkowego, budowy mostu na Kanale Bernardyńskim czy brukowania ważniejszych ulic miasta. Być może dlatego wiele
większych projektów Franciszka Reinsteina
długo przypisywało się Sylwestrowi Szpilowskiemu. Tak było chociażby w przypadku
jednej z bardziej reprezentacyjnych kamienic Kalisza – pałacu Puchalskich. Usytuowany tuż przy wjeździe do miasta od strony
Warszawy dom zwracał uwagę swoją wielkością, a jeszcze przed rozpoczęciem budowy
– astronomicznym kosztorysem. Trzykondygnacyjny gmach z piętnastoma rzędami
okien wyróżniał się także niespotykanymi
dotąd w Kaliszu rozwiązaniami architektonicznymi. Nowatorskie było chociażby
odejście od charakterystycznego dla klasycystycznej zabudowy wielkiego porządku
w przypadku zastosowania podpór. Te nie
przechodzą bowiem przez wszystkie kondygnacje, a stanowią jedynie element ozdobny
na nieznacznych występach elewacji tylko
w obrębie jednego piętra. Pałac przetrwał
do dziś, chociaż jego obecny wizerunek nie
budzi już zapewne takiego zachwytu jak
w 1835 roku, kiedy go ukończono. Przechodnie większą uwagę zdają się zwracać na przytwierdzoną do elewacji tablicę informującą,
że mieszkała tu ongiś Maria Konopnicka, niż
na walory architektoniczne budynku.
Niejasne przez wiele lat było także autorstwo projektu najbardziej chyba znanego
dziś kaliskiego mostu. Początkowo prace
realizowała Dyrekcja Dróg i Mostów, ale pojawiły się różne nieprawidłowości i instytucję tę odsunięto od inwestycji. Dokończenie
robót powierzono Reinsteinowi, któremu
zawdzięczać można przede wszystkim wygląd przeprawy. Budowniczy wojewódzki
osobiście znacząco zmodyfikował projekt,
co potwierdzają zachowane, wykonane przez
niego zapiski. Sama budowla to synergia
trzech znacznie różniących się materiałów
budowlanych. Most Kamienny posadowiony
został na stu czterech dębowych palach. Jego
38
metalowa konstrukcja obudowana została
elementami z kamienia ciosanego. Jednołukowa przeprawa z balustradami tralkowymi to dziś jeden z ważniejszych zabytków
Kalisza, ale Reinstein nie skupił się tylko
na samym moście. W tym miejscu brzegi
Prosny po obu stronach do 75 cm wysokości
wzmocniono kamiennym obmurowaniem,
a powyżej darnią. Ta pierwsza konstrukcja
regulująca rzekę przetrwała jednak tylko kilkanaście lat.
Wśród bogatego dossier Franciszka Reinsteina wyróżniającym się, znanym doskonale
wszystkim kaliszanom, obiektem jest rogatka wrocławska. Do niedawna historia jej
powstania pełna była niejasności. Okazało
się bowiem, że pierwsza rogatka w tej części
Kalisza powstała w 1821 roku według projektu Sylwestra Szpilowskiego, przy murze
klasztoru ojców reformatów. Została jednak
rozebrana, a zachowany do dziś budynek autorstwa Reinsteina ukończono w 1828 roku.
Ale pierwotny projekt znacznie różnił się
od efektu końcowego. Budowniczy zaproponował obiekt przesycony wręcz elementami
dekoracyjnymi, co oczywiście wiązało się
z kosztami. Koncepcja ta została odrzucona
przez władze centralne i architekt zmuszony
był do dużych zmian. Rogatka wrocławska
jest bowiem bryłą raczej surową, hołdującą zasadom klasycyzmu. Co ciekawe, nie
była ona pierwszym tego typu obiektem zaprojektowanym przez Reinsteina. Kilka lat
wcześniej za jego sprawą powstała rogatka
przy Przedmieściu Warszawskim.
Za największe dzieło Bawarczyka, który
znaczną część swojego życia spędził w Kaliszu, uznaje się jednak zupełnie inne zadanie.
W latach 1823‑1824 powierzono mu przebudowę pałacu Komisji Województwa Kaliskiego. Gmach – mieszczący dziś m.in. starostwo powiatowe – został przez architekta
kompletnie odmieniony. Do szesnastowiecznego obiektu dobudował skrzydło od strony
parku. Zabieg ten pozwolił na wydzielenie
dziedzińca. Od czasów przebudowy to z tej
strony mieści się główna fasada pałacu. Dokonanie tak dużych zmian w istniejącym już
obiekcie świadczy o niezwykłym kunszcie
Reinsteina. Podobnie jak zabieg zastosowany
przez niego w teatrze. W 1835 roku, specjal-
nie na zjazd monarchów, kompletnie odmieniono kaliską scenę. Obiekt został gruntownie przebudowany i poza dość kontrowersyjną różową elewacją zyskał ruchomą ścianę
za sceną. Po jej otwarciu powstawała wyjątkowa, naturalna scenografia z przepięknym
parkiem w tle.
Franciszek Reinstein nie ograniczał się jednak tylko do budynków użyteczności publicznej. Spod jego ręki wyszło około stu
projektów domów mieszkalnych – od monumentalnych gmachów jak pałac Weissów
po mniejsze kamienice. Miał także wpływ
na wygląd licznych fabryk należących m.in.
do braci Repphanów, Franciszka Beniamina
Pohla czy Wilhelma Maya. Złote lata architekta zbiegły się ze złotymi latami Kalisza,
kiedy miasto było stolicą województwa. Można przypuszczać, że zajmowane stanowisko
przynosiło Reinsteinowi spore dochody. Jako
ojciec sześciorga dzieci mógł sobie pozwolić
na zrzeczenie się spadku po ojcu, który przekazał swojemu rodzeństwu. Po 1937 roku
wiele się jednak zmieniło. Kalisz z miasta
wojewódzkiego stał się stolicą guberni, który
to status także stracił kilka lat później. Nad
Prosną przestano budować na tak dużą skalę.
Franciszek Reinstein awansował, co prawda, aż na I budowniczego guberni warszawskiej, ale nie realizował już tylu projektów,
co w czasach wojewódzkich.
W Kaliszu spędził 32 lata, tutaj też zmarł
i został pochowany na cmentarzu miejskim.
Zaprojektował i nadzorował powstawanie
wielu budynków o bardzo odmiennym przeznaczeniu. W każdym widać jednak wielką
umiejętność dostosowania stylu i ozdobników do charakteru obiektu. Dla większej
części owoców jego pracy historia nie była
łaskawa. Wiele kamienic i fabryk jego autorstwa zostało zniszczonych chociażby w tragicznym sierpniu 1914 roku, kilkadziesiąt
lat wcześniej spłonął natomiast teatr, nie zachował się też odwach na Rynku. Z drugiej
jednak strony nadal możemy oglądać w Kaliszu niewielki wycinek jego architektonicznej spuścizny. Z uwagi na często pokrętną
historię i brak źródeł historycznych, wiedza
kaliszan o zachowanych projektach Reinsteina jest nikła.
Juliusz Kowalczyk
Opowieść pisana światłem
Z końcem minionego roku kościelnego z katedry kaliskiej zniknął jeden z ponadstuletnich witraży. W jego miejsce pojawił się nowy – z wizerunkiem Ojca Świętego Jana Pawła II. To dar byłego proboszcza, ks. prałata Andrzeja Gawła, który w ten sposób chciał zadbać o zachowanie
w ludzkiej pamięci faktu, że kanonizowany niedawno Papież modlił się w katedrze kaliskiej,
a także osobiście pożegnać się z ukochanym kościołem, w którym pracował przez wiele lat.
Intencje były zapewne dobre i szczere. Czy jednak dobre intencje wystarczą? Pozostawiając
na boku żal z powodu straty, spróbujmy zobaczyć, co się w istocie stało.
Fot. Jakub Seydak
Historia zbawienia
Kaliskie witraże mają ponad sto lat. Ich wykonanie zlecono w 1907 r. warszawskiemu
artyście Władysławowi Skibińskiemu. Miał
w nich umieścić wizerunki patronów Polski,
ale koncepcja, która w taki, a nie inny sposób
zorganizowała zespół przedstawień, przerasta
znacznie to zamówienie. Jest tu wprawdzie
św. Kunegunda (Kinga) jako ich reprezentantka i św. Kazimierz – orędownik Litwy.
Jest św. Józef – opiekun Kościoła kaliskiego
i św. Augustyn, którego reguła organizowała
życie kanoników laterańskich opiekujących
się niegdyś kościołem. A co z resztą postaci?
I czy witraże z liliami umieszczono w oknach
z braku pomysłu na kolejnych „patronów”
jako mało ważny, ale ładny ozdobnik? Wymiana jednego z witraży na inny (choć dostosowany stylem) dowodzi nieświadomości faktu,
że oto mamy nad głową głęboko przemyślaną
opowieść, w której wszystko jest ważne i nie
dopuszcza zmian. Jest to pięknie i głęboko
teologicznie potraktowana historia zbawienia.
Zwykło się mówić, że obok „Pisma Świętego”
Kościół ma do dyspozycji przedstawienia malarskie (w tym witrażowe) jako swoistą „Biblię
dla ubogich”. Określenie to nie oznacza jednak
obrazkowego „Pisma Świętego” dla analfabetów. Chodzi raczej o „ubogich duchem”, czyli
tych, którzy świadomi znikomości swej wiedzy
gotowi są kontemplować, zgłębiać rzeczywistość prześwietloną światłem płynącym od samego Boga. Spróbujmy pójść za tym światłem.
39
Fot. Jakub Seydak
Boski i ludzki porządek
Na cykl kaliski składają się: scena Ukrzyżowania umieszczona w transepcie (nawie poprzecznej kościoła) i sześć postaci świętych,
po trzy w każdej nawie. Całość (przed wymianą) otwierały i zamykały witraże z bardzo subtelnym rysunkiem lilii, zdawałoby
się, całkowicie niepasujące do pozostałych.
Oba wieńczyły przedstawienia symboli Bożej władzy. Autor w ten sposób rozdzielał
stylistycznie dwa porządki: Boski i ludzki.
Lilia jest symbolem zbawienia. Jest ono Bożym darem obiecanym ludziom tuż po katastrofie grzechu pierworodnego. Ostateczne
jego wypełnienie nastąpi z końcem czasów.
Tak więc u początku i na końcu tej historii
stoi Bóg, którego nie da się nikim zastąpić.
To On jest jej autorem. Nie można jednak
zbawić człowieka bez jego udziału, dlatego Bóg na różne sposoby wchodzi między
ludzi, by poprowadzić ich drogą ratunku.
Trzej święci po prawej stronie od wejścia
do kościoła symbolizują trzy ludzkie postawy i jednocześnie trzy etapy na tej drodze.
Jest to zarazem swoiste streszczenie historii starotestamentalnej. O doborze postaci
i ich kolejności zadecydowały powszechne
w świadomości wiernych skojarzenia, jakie
się z nimi łączą.
Trzy oblicza rodzącej się wiary
Postać pierwsza w szeregu to święty Tomasz,
Apostoł Jezusa, który po Jego zmartwychwstaniu stwierdził kategorycznie: „Nie
uwierzę, jeśli nie zobaczę”. To częsta u ludzi
postawa, a przy tym powtórka z grzechu
pierwszych rodziców, którzy odmówili zaufania Bogu, a uwierzyli kłamcy. Dlatego
Tomasz stoi w prawdziwie rajskim ogrodzie.
Piękne czerwone kwiaty wokół niego przypominają rany Zmartwychwstałego, w które
wkładał palce, by ostatecznie przekonać się,
że jednak nie ma racji. W tle kolejna jaskrawa plama zdaje się być aluzją do płonącego
krzewu, który nie spalając się przyciągnął
40
uwagę Mojżesza, doprowadzając go ostatecznie do poznania imienia Boga, tak jak
„przygoda” Tomasza zakończyła się wyznaniem: „Pan mój i Bóg mój”. W zwieńczeniu
witrażu znajduje się sylwetka Maryi w wieńcu z dwunastu gwiazd. To ta, która bez wahania uwierzyła Bogu i jest zapowiedzianą
przez Niego Matką Zbawiciela.
Kolejne okno wypełnia postać św. Józefa, jej
męża i Opiekuna Jezusa. Przedstawienie wydaje się dość banalne: św. Józef przy warsztacie pracy na tle budującego się domu.
W dolnej części menora – siedmioramienny
świecznik, znak świątyni. Jest jednak w tym
obrazie coś niepokojącego. Święty ni stoi,
ni siedzi, raczej przysiada w zdumieniu,
trzymając w jednej ręce przechylający się
pion, w drugiej kąt mierniczy. U jego stóp
upuszczony topór. Św. Józef jest człowiekiem prawym, czyli przestrzegającym Prawa. Próbuje według niego budować dom dla
Pana, tak jak niegdyś chciał to zrobić jego
królewski przodek – Dawid. I oto widzi, że
jego próby są daremne. Dom za jego plecami jest nieukończony. Syn, którego ma wychowywać, nie począł się z jego ciała. Jeśli
chce być w zgodzie z Bogiem, musi przyjąć
Jego Słowo, które zdaje się przeczyć Prawu:
„Nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej
Małżonki, albowiem z Ducha Świętego jest
to, co się w Niej poczęło”. Lilie w ogrodzie
obok pokazują, że zbawienie jest już blisko,
a w tle jak obietnica dana niegdyś Dawidowi
(„Twój syn zbuduje mi dom”) majaczy zarys
świątyni.
Trzeci witraż, z Augustynem, jest pełen
splendoru. Święty biskup Hippony w bogatych szatach liturgicznych stoi przy pulpicie,
zapisując coś w księdze. W lewej dłoni trzyma zapaloną pochodnię, przyświecając nią
sobie. Jej płomień i tło wypełnione kwiatami słoneczników (kwiatów obracających się
zawsze ku słońcu) wskazują na gorliwość
i żar miłości do Boga u tego człowieka, który z heretyka stał się świętym Doktorem
Fot. Jakub Seydak
Kościoła. U dołu znana scena z chłopczykiem próbującym przelać morze do dołka.
„Co robisz?” – pyta Święty. „Przelewam
morze do dołka.” „Przecież to niemożliwe!”
„Tak jak dla ciebie, Augustynie, zgłębienie
tajemnic Trójcy Świętej.” U góry, w zwieńczeniu witrażu, Duch Święty pod postacią
gołębicy. Niżej – kruk, interpretowany zwykle jako pokonane zło grzechów i błędnych
mniemań o Bogu. Jeśli się jednak przyjrzeć
dokładniej, kruk okazuje się orłem, symbolem troski Boga o Jego lud. „Opiekował się
nim i pouczał, strzegł jak źrenicy oka, jak
orzeł, który krąży nad gniazdem, by z niego
wywabić swe pisklęta…” Te słowa i sylwetka
orła nad św. Augustynem są jak podsumowanie drogi prowadzącej do Zbawiciela.
Cykl omówionych powyżej witraży zamyka przedstawienie sceny Ukrzyżowania.
W odróżnieniu od poprzednich jest ona
mroczna i budząca grozę. Ciemne, burzowe
niebo podkreśla u dołu złowroga purpura
zachodu przecięta błyskawicą. Jej światło
rozjaśnia głowę i ramiona ukrzyżowanego
Syna Bożego. Sylwetki stojących pod krzyżem Maryi i Jana giną w mroku. Po pełnych
radosnych blasków przedstawieniach świętych ta scena jest szokująca i nie do przyjęcia. Tak jak cierpienie i śmierć – ta bariera,
której najlepszy z nas nie pokona własnymi
siłami. Trzeba nam Zbawiciela. Opowieść
o Jego zbawczym dziele kontynuują: „Zdjęcie z krzyża” w ołtarzu głównym i wizerunek
Trójcy Świętej w Kaplicy Polskiej. Rubensowski Chrystus nachyla się z krzyża ku Marii Magdalenie, wydając ostatnie, życiodajne
tchnienie, które jawnogrzesznicę przemieni
w nowe Boże stworzenie, człowieka żyjącego już nie własnym, poplątanym, ale pięknym i dobrym Bożym życiem.
Nowe Boże stworzenie
Witraże z lewej nawy to barwna ilustracja tego, kim jest chrześcijanin, człowiek
przyjmujący zbawienie i napełniony Bożym
41
Fot. Jakub Seydak
Duchem. Tuż za Kaplicą Polską widzimy
św. Kingę, starszą siostrę kaliskiej księżnej, błogosławionej Jolanty. Scena przedstawia górnika podającego jej bryłę soli.
Poza aluzją historyczną jest to przywołanie
Jezusowych przypowieści o soli i o skarbie.
„Wy jesteście solą ziemi” (która nadaje jej
smak) – mówił Jezus do uczniów, powierzając im misję głoszenia Dobrej Nowiny
o kochającym Bogu. Księżna przyjmuje ją
jak mądry człowiek z innej przypowieści.
Sprzedał on wszystko, co miał, by zakupić
ziemię, w której ukryty był skarb. Podobnie
uczyniła i ona, wyrzekając się bogactwa,
przyjemności, szczęścia małżeńskiego, byle
zyskać najcenniejszy skarb – zbawienie.
Podobna była postawa św. Kazimierza
z rodu Jagiellonów. Królestwo Niebieskie
bardziej sobie cenił niż własne królewskie
dziedzictwo. Na witrażu został przedstawiony w miłosiernym geście wspomagania
człowieka ubogiego. Rzecz ciekawa: zarówno w przypadku Kingi, jak i tu, na pierwszym planie nie przedstawiono Świętego,
ale górnika i żebraka. To dyskretne przypomnienie obecności Chrystusa w apostołach i biednych. „Kto was przyjmuje,
Mnie przyjmuje.” „Wszystko co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, mnieście uczynili.” W ten sposób mocą Ducha
Świętego działającego w zbawionych rośnie
nowa świątynia, którą jest Kościół, mistyczne Ciało Jezusa Chrystusa. Widać ją w tle
zbudowaną na wzór katedry wileńskiej.
Obietnica dana Dawidowi i przypomniana
przy okazji św. Józefa wypełnia się. Św. Kazimierz białą i czystą lilię zbawienia trzyma
w swej królewskiej dłoni jak berło, świadcząc o królewskiej misji wszystkich chrześcijan.
Jakie to królowanie, pokazuje św. Franciszek w ubogim habicie klęczący przed przydrożnym krzyżem. Nad nim napis w języku
łacińskim, częściowo zatarty: „Obym chlubił się jedynie w krzyżu Pana naszego Jezu42
sa Chrystusa”. Jedynym powodem do dumy
i radości jest dla chrześcijanina fakt, że
Bóg nie brzydzi się grzesznikiem, ale przychodzi do tego, który ma życie zdruzgotane, by stanowić z nim jedno i mocą krwi
własnego Syna dać mu życie prawdziwe,
piękne i jaśniejące jak blask tego witraża.
Nie zdobędziemy go własną inteligencją,
siłą czy jakimkolwiek innym wymyślonym
przez nas sposobem. To dobrowolny dar
Bożej miłości, która pochyla się jak ojciec
nad powracającym marnotrawnym synem,
by dać mu utracone przez niego dziedzictwo. To Dobra Nowina dla wszystkich, bez
żadnych wyjątków. „Pragnę, aby byli jedno” – modlił się Chrystus. Jedno z Bogiem
i braćmi. Św. Franciszek – stygmatyk, brat
wszystkich ludzi i każdej, nawet najmniejszej istoty, pasuje tu jak ulał.
Ostatni akord
Nie wiemy jak (bo jest to Boża rzeczywistość ukryta przed naszymi oczami
za kolejnymi liliami w witrażu), ale pragnienie jedności wypełni się. „Przyjdzie
do Mnie wszystko”, ponieważ: „Ja jestem
Alfa i Omega, początek i koniec”. Te dwie
greckie litery widnieją na otwartej Księdze
Życia ponad św. Franciszkiem. W niej zapisane są imiona zbawionych. Imię każdego
z nas. Zakryta prawda jeszcze raz rozkwita
pełnym kwiatem na ostatnim witrażu nad
wejściem do kaplicy przedpogrzebowej.
Śmierć jest jak zdarcie zasłony, która zakrywa to, co dotąd pozostawało ukryte. W jej
chwili wszyscy staniemy zdumieni tym,
jak różne od naszego jest spojrzenie Boga,
który pragnie: zaufania zamiast buntu, miłosierdzia w miejsce bezlitosnego egzekwowania prawa oraz prostych świadków Jego
miłości zamiast wielkich uczonych w Piśmie. I wszystkim nam ma do powiedzenia
o wiele więcej, niż się nam wydaje. Wystarczy patrzeć i słuchać.
Jolanta Delura
Wielkanoce króla
Władysława
W grudniu minionego roku Sejm polski stosowną uchwałą ogłosił rok 2015 Rokiem Jana Długosza.
To gest uznania zasług tego „ojca polskiej historiografii i heraldyki” – jak zwykło się nazywać Mistrza
Jana – autora wiekopomnych, opasłych „Roczników, czyli Kronik sławnego Królestwa Polskiego”,
zasłużonego dla ojczyzny dyplomaty i duchownego. W bieżącym roku mija równo sześć wieków
od jego narodzin. Dla nas to pretekst, by zajrzeć Mistrzowi przez ramię w poszukiwaniu kaliskich
śladów na kartach jego dzieła.
Nazwa Kalisz pojawia się w „Rocznikach”
wielokrotnie i w rozmaitych kontekstach.
Ponieważ nie sposób pisać o wszystkim
(tym bardziej, że sam Mistrz już to zrobił),
spróbujmy pochylić się nad lakonicznym
stwierdzeniem, które w jego „Rocznikach”
powraca jak refren: Wielkanoc król Władysław (Jagiełło) spędził jak zwykle w Kaliszu.
Jagiełło – pierwsza odsłona
Władysław Kościelniak w swojej „Kronice Miasta Kalisza” doliczył się 25 wizyt Jagiełły w najstarszym z polskich miast. Jego
zdaniem król po raz pierwszy zawitał nad
Prosnę 21 maja 1394 r. Jan Długosz na temat Wielkanocy Anno Domini 1394 konsekwentnie milczy, z zapisów jego księgi
można natomiast wysnuć przypuszczenie,
że Jagiełło po raz pierwszy mógł odwiedzić Kalisz o wiele wcześniej, bo już wiosną
1386 r. Co więcej, nie sam, ale w towarzystwie młodziutkiej małżonki, przyszłej świętej królowej Jadwigi. Jednym z powodów
tej bytności były zamieszki od lat trwające
w Wielkopolsce, w których zamek kaliski
i miasto były wielokrotnie oblegane, o czym
Długosz wspomina, przytaczając co smakowitsze szczegóły. Bez wątpienia trzeba było,
by nowy monarcha rozejrzał się po swych
włościach i zaprowadził porządek, dał się
poznać ludowi i zyskał sprzymierzeńców.
Nie było to łatwe, ponieważ poprzedzała go
fama o dzikim Jogajle z leśnych ostępów pogańskiej Litwy. Można przypuszczać, że jako
antidotum na złośliwą plotkę król zasto-
sował w tej podróży znane już wtedy, choć
jeszcze nienazwane, zasady public relations,
pozwalając poddanym obejrzeć dokładnie
swój królewski majestat. Jego notowania
wśród ludu podnosiła z całą pewnością pełna wdzięku młodziutka królowa u jego boku,
o której mówiono powszechnie, że na całym
świecie nie było kobiety tak pięknej jak ona,
przy czym jej obyczaje i cnoty były jeszcze
piękniejsze niż jej uroda. Już wkrótce Wielkopolanie mieli doświadczyć jej troski wyrażonej symbolicznie w pamiętnym pytaniu:
„Któż im łzy powróci?”
Królewski majestat „od kuchni”
Wiosną lub latem1386 r., a jeśli nie wtedy,
to podczas licznych późniejszych wizyt, kaliszanie mieli okazję, by – jak królowa Jadwiga
– przekonać się, że król nie tylko nie przypomina kosmatego zwierza, ale i obyczaje
ma poważne i godne chrześcijańskiego władcy, choć czasami osobliwe… Na przykład,
co drugi dzień, a nawet i częściej, brał ciepłą
kąpiel, co Długosz odnotowuje z przekąsem. Co więcej: „nie mógł ścierpieć, że ktoś
mógłby dotknąć jego szaty, łóżka, siodła, konia, serwetki, kieliszka i innych tego rodza43
ju przedmiotów, prócz niego samego, który
ich używał.” To obsesyjne wręcz zamiłowanie do higieny niepojętym sposobem łączył
z wysoce niezdrowym stosunkiem do jedzenia. „Nie tylko jadł bez umiaru, ale i w nieodpowiedniej porze, bo (…) dnie świąteczne
i uroczyste albo zaszczycone obecnością gości spędzał, zjadając sto, zwykle zaś trzydzieści, czterdzieści i pięćdziesiąt potraw.” Oddawał je potem naturze w ustronnym miejscu,
załatwiając przy tej okazji wiele rozmaitych
(w tym zapewne i ważnych) spraw. „I podobno nigdy nie był przystępniejszy i łagodniejszy” – dodaje kronikarz. Jako człowiek pełen
sprzeczności potrafił jednak pościć o chlebie
i wodzie, co również budziło zdziwienie, tak
jak i jego całkowita abstynencja od alkoholu. „Do tego stopnia oddany czuwaniom,
postom i modlitwom, że więcej zwycięstw
zdobył gorącymi modlitwami do Boga niż
wyprawami wojennymi.” Przy tym: „hojny
dla ubogich, potrzebujących, wdów, przybyszów i wszelkich nieszczęśliwych osób. (…)
Na święta Paschy, które niemal przez całe życie spędzał w Kaliszu, własnymi rękami wypłacał każdemu ubogiemu, których tłum się
tam gromadził, po jednym szerokim groszu
praskim z sakiewki, którą nosił. W Wielki
Piątek co roku obmywał w swej sypialni nogi
dwunastu ubogich – tylko kilku jego sekretarzy wiedziało o tym – i każdemu dawał dwanaście groszy, płaszcz i płótno.”
Piorun z jasnego nieba i królewski żałobnik
Dlaczego król na Paschę, czyli na Wielkanoc,
zjeżdżał właśnie do Kalisza – o tym dziejopis
milczy. Czy znajdował tu warunki, w których
mógłby odpocząć zgodnie ze swymi upodobaniami? A może decydowała mnogość
tutejszych kościołów, w których mógł się
oddawać pobożnym praktykom? Albo uroda krajobrazu? Lub po prostu fakt, że było
to jedno z najważniejszych miast ówczesnej
Polski? Wiadomo na pewno, że okoliczności
królewskiego pobytu w Kaliszu bywały niekiedy dramatyczne lub co najmniej pamiętne. Na przykład na Wielkanoc 1416 r. przyjechał tu wprost z uroczystości żałobnych
po śmierci drugiej żony, Anny Cylejskiej.
Królowa nie była ani piękna, ani charakterna
jak jej nieodżałowana święta poprzedniczka,
mimo to król boleśnie opłakiwał jej zgon.
44
„W kościołach całego Królestwa Polskiego
kazał na jej cześć urządzić uroczyste nabożeństwo żałobne. Po pogrzebie królowej
ubrany w czerń ze wszystkimi członkami
swego dworu wyjechał z Krakowa i przez
Kłobuck, Krzepice, Wieluń i Sieradz udał się
do Wielkopolski i spędził Wielkanoc w Kaliszu.” Tam też zmierzał rok przed śmiercią kolejnej swej małżonki, Elżbiety Granowskiej,
suchotniczej acz uwodzicielskiej wdowy
po trzech mężach, nienawidzonej serdecznie
w Polsce. W drodze z Poznania do Kalisza
królewski orszak zaskoczyła burza: „niebo
z pogodnego i jasnego stało się wzburzone
i ciemne. (…) piorun, który spadł z nieba
z ogromnym i gwałtownym hukiem, swoim
uderzeniem zabił cztery konie ciągnące karocę królewską i dwu ludzi ze służby królewskiej… (…) Z tego uderzenia pioruna czuł
król Władysław ból w prawej ręce, który
w ciągu paru dni minął. Zostało mu pewnego rodzaju ogłuszenie, a szaty jego pachniały siarką.” W Kaliszu zapewne robił żarliwy
rachunek sumienia ze swojego małżeńskiego
związku. Rok później, niedługo po Wielkanocy spędzonej przez króla nad Prosną, królowa Elżbieta oddała ducha w Krakowie. Jak
się wydaje, ani ona, ani jej poprzedniczka nie
towarzyszyły nigdy królowi w jego kaliskim
świętowaniu Paschy.
U kolebki dynastii
Inaczej chyba było z ostatnią z królewskich małżonek. Zofia Holszańska, nazywana pieszczotliwie Sonką, 55 lat młodsza
od Jagiełły, prawdopodobnie bawiła w Kaliszu wraz z królem. Po latach zawiedzionych
nadziei na ojcostwo młoda, śliczna i krzepka
ruska księżniczka dała władcy powody do radości, wydając na świat jego pierworodnego
syna. W Europie zahuczało od dobrej wiadomości, a Jagiełło zaczął przygotowania
do chrzcin w stylu prawdziwie monarszym.
17 lutego 1425 r. w katedrze na Wawelu odbyła się wspaniała uroczystość, po której król
(obdarowawszy zacnych gości darami i klejnotami) udał się do Wielkopolski. Wielkanoc spędził w Kaliszu, zapewne nadal jeszcze
w oparach radosnego nastroju, tym bardziej,
że „przybył (tam) do niego król duński Eryk,
który wracał od Świętego Grobu w Jerozolimie. Jego przybycie sprawiło przyjemność
królowi polskiemu. Przyjąwszy go uprzejmie
i życzliwie, zatrzymał przez wiele dni, zaopatrując obficie we wszystko, a obdarowawszy
różnymi upominkami, odesłał do Danii.”
Choć Długosz nie wspomina, gdzie w tym
czasie przebywała królowa Zofia, historycy
twierdzą, że po chrzcinach razem z mężem
wyruszyła w Polskę, by bardzo energicznie
zabiegać u możnych o dziedzictwo tronu dla
malca. W 1342 r. po Wielkanocy spędzonej
przez króla w Kaliszu spotka się z nim (i dwoma już męskimi potomkami) w nieodległym
Sieradzu, by na walnym zjeździe wszystkich
ziem powrócić do sprawy w sposób znacznie bardziej zobowiązujący. Choć kronikarz
milczy na temat wizyt królowej w Kaliszu,
pytania rodzi fakt przechowywania w tutejszym kościele Św. Mikołaja jej relikwii (?),
o czym wspomina w początkach XX wieku
ks. Jan Sobczyński. Może to dowód uznania
za przyczynienie się do powstania pierwszej
polskiej Biblii, a może ślad jakichś bliższych
związków królowej z naszym miastem?
Pożegnanie
Ostatni pobyt Jagiełły w Kaliszu i Długosz,
i Kościelniak datują zgodnie na 1433 rok.
Ale tym razem słowa o święceniu Zmartwychwstania Pańskiego w Kaliszu są już jak
pożegnanie. Kolejną, ostatnią swą ziemską
Wielkanoc król Władysław przeżyje w Krakowie, rozpamiętując zapewne gorzki rachunek sumienia, jaki mu w Poście sprawili
dostojnicy Królestwa, wypominając wady,
błędy i niesprawiedliwości równoważące
wszystkie niewątpliwe cnoty. Po dziesięcioleciach panowania w Polsce musiało to boleć starego i ślepnącego władcę. Może czuł
się przegrany? Tak czy inaczej, wyjechał
na Ruś. Niby wszystko było zwyczajnie, ale
nadchodził koniec. Spędziwszy swym zwyczajem noc na słuchaniu słowików, przeziębił się i wkrótce zmarł. Wpierw jednak w testamencie „polecił, by zwrócono wszystko,
co komuś niesłusznie zabrał”. Jeśli w Kaliszu
ktoś miał do króla pretensje, miejmy nadzieję, że doczekał się zadośćuczynienia. Faktem
jest, że w pamięci kaliszan przetrwał jako
jeden z największych dobrodziejów miasta,
które z jakiegoś powodu szczególnie ukochał.
Jolanta Delura
Jak Kalisz poznał
sztukę nowoczesną
W Kaliszu w drugiej połowie XIX wieku
kilkakrotnie przymierzano się do zorganizowania wystawy sztuki. Niestety, nie udawało
się zrealizować tego przedsięwzięcia. Wina
leżała nie tylko po stronie potencjalnych
organizatorów czy też konserwatywnego
społeczeństwa, które nie chciało „nowinek
artystycznych”, ale przede wszystkim władz,
które niechętnie patrzyły na takie działania.
W końcu jednak, być może z życzliwym zainteresowaniem M. P. Daragana, udało się
przełamać złą passę.
Na wiosnę 1899 roku pojawił się w mieście
Kazimierz Krzyżanowski, syn znanego kaliskiego nauczyciela muzyki Feliksa. Młodzieniec właśnie powrócił do rodzinnego miasta po kilkuletnich studiach artystycznych
w Szwajcarii. Szukając pomysłu na życie,
postanowił zorganizować w Kaliszu wystawę
sztuki współczesnej i energicznie zabrał się
do dzieła. W ciągu zaledwie kilku tygodni
udało mu się doprowadzić do realizacji swojego projektu. 5 maja, we czwartek, w obec-
ności gubernatora M. P. Daragana, otwarto
w cukierni Waehnera wielką wystawę prezentującą współczesne malarstwo polskie
pędzla artystów z Łodzi, Warszawy, Krakowa, a także Kalisza – co było pierwszą prezentacją miejscowego środowiska artystycznego. Zapowiadano ponad 140 dzieł sztuki, ostatecznie wystawiono ich ponad 100
(w tym dzieła sztuki użytkowej), wspomniano w recenzjach o 29 artystach, a zatem była
to naprawdę duża ekspozycja nowoczesnej
sztuki. Przedsięwzięcie to miało całkowicie
komercyjny charakter – organizator wynajął
salę, a zwiedzający musieli wykupić bilety
wstępu – kosztowały 30 kopiejek dla dorosłych i 15 dla młodzieży (pod koniec obniżono ceny biletów o połowę). Wystawa była
czynna od 10.00 do 22.00 (polecam te godziny otwarcia pod rozwagę dzisiejszym instytucjom kultury). Wystawione prace można
było zakupić i faktycznie, już w pierwszych
dniach, sprzedano 10 obrazów. Ekspozycja
przewidziana była na miesiąc – zamknięto
ją 7 czerwca. Cukiernia była na czas wysta-
wy specjalnie dostosowana do celów wystawienniczych – prace umieszczono nie tylko
na ścianach, ale i na specjalnie przygotowanych sztalugach. Najważniejsze obrazy
wyeksponowano na podium dla orkiestry
i specjalnie oświetlono. Salę ozdabiały egzotyczne kwiaty, a pośrodku znajdował się
„klomb” ze sztucznymi kwiatami i ławkami
dookoła, na których mogli przysiąść syci
wrażeń widzowie, ogłuszeni artystycznymi nowościami. Podczas kilku pierwszych
dni – do 9 maja – wystawę odwiedziło 500
osób, a w prasie tłumaczono, że liczba jest
tak niewielka z powodu fatalnej, deszczowej
pogody. Nie wiemy, ilu ostatecznie było widzów, ale można założyć, biorąc pod uwagę
czas trwania i malejące zainteresowanie, że
było ich około 1000. Jest to liczba bardzo
duża, nawet jak na dzisiejsze kaliskie standardy. Wystawa była zatem niewątpliwie dużym sukcesem frekwencyjnym. Niestety, nie
uchroniło to organizatora przed plajtą finansową. Wystawa przyniosła straty i ostatecznie zakończyła się licytacją pozostałych prac
45
przeprowadzoną 16 czerwca. Był to jednak
ogromny sukces organizacyjny i artystyczny,
przynoszący zupełnie inne korzyści mieszkańcom Kalisza.
Kaliszanie mieli okazję po raz pierwszy
u siebie, na miejscu zobaczyć prace znanych malarzy, o których wcześniej tylko
czytali w prasie, bądź oglądali ich wystawy
w Łodzi, Warszawie czy Krakowie. Na ekspozycji pokazano prace, m.in. Samuela Hirszenberga (5 szkiców z Normandii, Modły
w polu i Płaczki), Leopolda Pilichowskiego
(Przyjaciółki i Zmrok), Adama Strzeżymira
Pruszyńskiego (Strzelec alpejski, Sceny z Werishoffen), Wacława Nowiny Przybylskiego (Pejzaż i Portret), samego organizatora
Krzyżanowskiego (Spragnieni, U podnóża
Mont Blanc, Nad brzegami Malty, U podnóża
Lemanu, Przed burzą), Tracewskiego, Stasiaka, Szewczyka, Trojanowskiego, Brandta,
Brochockiego, Lentza, Kossaka i innych.
Wielu z nich to artyści związani środowiskiem monachijskim. Reprezentowali oni
cieszący się szerokim poparciem publiczności realizm o pogodnym, nastrojowym wydźwięku, z elementami symbolicznymi i luministycznymi, ukazujący typowe dla tego
czasu malownicze tematy z życia wsi i pejzaże. Zaprezentowano również prace kobiet
– i to zarówno z Kalisza, jak i spoza miasta.
Była to także jedyna, niepowtarzalna okazja,
aby pokazać kaliskich twórców i skonfrontować ich z innymi. W sumie wystawiono
prace 12 kaliskich artystów (Hipolit Pinko,
Stępień, Józef Balukiewicz, Jan Merkel, Smogorzewska, Zofia Jaruzelska, Helena Jaruzelska, August Bertelmann, Żyżylenko, Walery
Brochocki, Edward Trojanowski i sam Kazimierz Krzyżanowski). I nadmienić trzeba, że
nie byli to wszyscy twórcy związani wówczas
z miastem. O części z nich nie jesteśmy, niestety, w stanie nic powiedzieć – nie znamy
ludzi ani dzieł. Tak jest z kobietami, z nieznanym z imienia Stępniem, który został
bardzo wysoko oceniony przez krytykę,
z równie enigmatycznym młodym Rosjaninem Żyżylenką. W ogóle, po wystawie nie
przetrwały materialne ślady – ludzie i ich
dzieła, a mimo to jesteśmy wprowadzeni
we wszelkie szczegóły i czujemy się niemal
tak, jakbyśmy siedzieli u Waehnera na ławce
46
wokół sztucznego klombu i syci wrażeń artystycznych próbowali ująć w karby pobudzoną percepcję..... Stało się tak za sprawą niezwykłego krytyka artystycznego, naszego kaliskiego znawcy o profesjonalnym, a czasami
humorystycznie – złośliwym stylu, anonima
o adekwatnym do sytuacji pseudonimie Cięty. Nie wiemy, kim był ten tnący ostrzem
krytyki koneser sztuki współczesnej. Towarzyszył wystawie od początku, ale, niestety,
nie do końca, stąd też początki rysują się
barwnie, ale kres wystawy i jej plajta to już
tylko kilka suchych informacji, a szkoda....
Dzięki Ciętemu nadal przeżywamy to wydarzenie, jego oczami patrzymy na ściany
cukierni. A oczy to szczególne – na pewno
znające się na rzeczy, tj. sztuce współczesnej.
Zna wielu artystów, bywa w domu Juliusza
Kossaka, swobodnie kojarzy fakty i ludzi i,
jak przystało na prawdziwego krytyka, zdecydowanie wyraża swoje zdanie. Ceni sztukę realistyczną, z nastrojowym charakterem
podkreślonym przez luministyczne efekty
– a więc dokładnie taką, jaka dominowała na ekspozycji. Nie lubi impresjonizmu,
o którym pisze: Może być, że szkoła ta kiedyś uznaną zostanie, dotąd jednak, tak jak
dekadentyzm w poezji, jest anomalią rażącą
zdrowy smak estetyczny. Nie lubi jednak również akademizmu za nadmierne wykończenie i upodobanie do szczegółów. Potrafi być
bezlitosny w swoich uwagach – oto perełka
stylu: koni rasowych z takiemi nogami nie
zdarzyło mi się jeszcze widzieć. Kopytka dyskretnie schowane w trawie, jedna noga wyprężona tak jakoś dziwnie, jak gdyby koń przygotowywał się do jakiegoś piruetu cyrkowego./.../Główny przedmiot obrazu to jest konie,
niech mi artysta daruje, ale nawet do dorożki
pierwszej klasy się nie kwalifikują. Tak pastwi
się nad obrazem W. Wejcherta. Potrafi jednak być zachwycony, jak np. w opisie jednego
z obrazów Stępnia: To światło ranne, brzask,
zaledwie budzący naturę do życia, mgła niby
niedostrzegalna, a przecież dosadnie się ujawniająca, drzewa, woda, trawy upewniają widza, że takim jest rzeczywiście wschód słońca.
Zachód nie bardzo się odcina od wschodu,
a przecież różnica w oświetleniu jest tak wielka, umiejętne pochwycenie chwili kiedy słońce
już kryje się poza chmury, a księżyc ma ziemię
objąć w swoje panowanie, oto cała sztuka, oto
zaleta artysty. Bywa również obiektywny: ar-
tysta trzymał się zanadto wskazanej mu drogi, nie popuścił cugli fantazji, bez której dzieło
musi wyjść martwe i stąd stworzył zamiast
spodziewanego arcydzieła, bardzo dobrą pracę pedagogiczną, bo mapę poglądową historii
świętej – tak komentuje nadmiernie wymęczony obraz Balukiewicza. Obiektywnie
i bez złośliwości przedstawia obrazy kobiet,
co na owe czasy nie było zbyt powszechne.
Spośród kaliskich artystów, ściśle związanych z miastem i o ustalonej renomie, najwyżej ceni i opisuje obrazy kaliskiego pedagoga Hipolita Pinki, o którym pisze: artysta
nasz chlubnie się wyróżnił nawet z pomiędzy
malarzy warszawskich i śmiało powiedzieć
możemy że Kalisz dumny może być z Pinki,
ratującego honor miasta pod względem sztuki. Szczególnie ceni jego studia portretowe:
(...)aby tak odmienne twarze wykonać i nadać
im odpowiedni charakter, potrzeba być nie
lada majstrem (...). Na obrazach Pinki nie
potrzeba napisów co dany obraz przedstawia,
tam każda postać za siebie mówi. (...) tu każdy rzut pędzla jest pewny, każde podłożenie
farby umiejętne, rysunek bez żadnego błędu,
a cała figura, traktowana w półcieniu, wywiera na widzu potężne wrażenie.
Kaliszanie patrzyli zatem na wystawę oczami swego krytyka, a ich gust ściśle pokrywał
się z jego ocenami. Zaprezentowana sztuka
nie była nadmiernie awangardowa, ale tak
naprawdę nie wydaje się, aby w ówczesnym
Kaliszu było zbyt wielu odbiorców awangardy. Środowisko kaliskiej inteligencji złożone
z przedstawicieli wolnych zawodów, urzędników, nauczycieli, przedsiębiorców i okolicznego ziemiaństwa z zasady było raczej
konserwatywne pod względem upodobań
estetycznych, młodzież gimnazjalna poddana była wszelkim rygorom dyscypliny.
Krzyżanowski zbankrutował, ale nie mogło
być inaczej w środowisku pozbawionym jakiegokolwiek publicznego mecenatu, w którym cały ciężar życia kulturalnego dźwigała
na swoich barkach niewielka grupa inteligentów angażująca się we wszelkie przedsięwzięcia. Mimo to pod względem kulturalnym, estetycznym i artystycznym jego
wystawa była prawdziwym sukcesem, a frekwencji można pozazdrościć i dzisiaj.
Iwona Barańska
Notatnik kulturalny
Recenzja
Staszczyk
uro(c)kliwy
w Filharmonii
Jeśli ktoś był na koncercie Tomka Staszczyka w Filharmonii Kaliskiej, może sobie teraz przypomnieć
ten wieczór zarejestrowany i wydany na płycie CD. Kaliskiemu muzykowi, autorowi piosenek i dziennikarzowi na scenie towarzyszyli świetni instrumentaliści, orkiestra symfoniczna i zespół wokalny. Jeśli ktoś koncertu nie widział, tym bardziej powinien zaopatrzyć się w album „Staszczyk, Filharmonia
Kaliska & Adam Klocek Live”.
Rock w filharmonii? Dlaczego nie, tak
przecież zdobyła popularność grupa Deep
Purple, która po słynnym „Concerto for
Group and Orchestra” (1969) napisanym
przez pianistę Jona Lorda dopiero zaczęła
zdobywać rockowe szczyty. Z orkiestrą nagrywali The Moody Blues („Days of Future
Passed”, 1967), Procol Harum („In Concert
with the Edmonton Symphony Orchestra”,
1972), a nawet Metallica (to był akurat niewypał). W ostatnich latach moda na koncertowanie z symfonikami znowu wróciła,
a z setek płyt tego rodzaju na pewno warto
polecić trzy wybitne nagrania: Fink („Fink
Meets the Royal Concertgebouw Orchestra”,
2012), Anthony and the Johnsons („Cut the
Word”, 2012) i Laura Mvula („Laura Mvula
with Metropole Orkest”, 2014).
A że my nie gęsi i swoich artystów też
mamy równie wszechstronnych, dowodem
jest album Tomka Staszczyka „Staszczyk, Filharmonia Kaliska & Adam Klocek Live”. Jest
to zapis koncertu ze stycznia 2012 r. w Kaliszu („Staszczyk symfonicznie” w ramach
cyklu „Filharmonia nie gryzie”), w którym
liderowi (śpiew i gitara) towarzyszyli: Romuald Boguszewicz (perkusja), Piotr Chmielewski (gitara basowa), Dariusz Rybicki (in-
strumenty klawiszowe), Krzysztof Siewruk
(gitara) i grupa wokalna The Sunday Singers
oraz Orkiestra Filharmonii Kaliskiej pod batutą Adama Klocka. Na płycie znalazło się
13 piosenek autorstwa Tomka Staszczyka
(pod jedną podpisał się także Maciej Balcar),
z których kilka zorkiestrował Paweł Przezwański. Warto podkreślić bardzo dobrą realizację nagrania w wykonaniu Macieja Barańskiego i Eryka Szolca, materiał miksował
i masteringował Jacek Krzaklewski. Dźwięk
jest przestrzenny, klarowny i czysty, realizatorom udało się także harmonijnie połączyć
dynamikę zespołu rockowego z orkiestrą
47
48
Teatr od kołyski
Fot. Marta Ankiersztejn
symfoniczną. Mieli o tyle ułatwione zadanie,
że większość kompozycji Staszczyka to piosenki z wyraźną linią melodyczną, materiał
raczej liryczny, stonowany rytmicznie. Lider
nie jest może wielkim wokalistą, ale śpiewa
czysto i bez maniery, a na scenie towarzyszą
mu naprawdę kompetentni instrumentaliści.
Staszczyk jest także sprawnym kompozytorem, zgrabnie poruszającym się w ramach
rockowej tradycji (bardziej amerykańskiej
niż europejskiej). Teksty są w języku angielskim, co może nie powinno dziwić, bo w rocku angielski sprawdza się najlepiej, chociaż
z drugiej strony można odnieść wrażenie,
że autorzy piosenek w ten sposób starają się
uciec od banału, który w polskich słowach
szybko dałby znać o sobie. Z „polskim” tekstem rockowym świetnie radzą sobie tylko
naprawdę najlepsi: Skolarski (Klan), Ciechowski i Kora, Waglewscy i Janerka, Kazik,
Grabaż i Muniek Staszczyk, Rojek, Nowak
i Spięty (Lao Che), a już cała reszta (m.in.
Wilki, Mysovitz, Lady Pank, Budka Suflera,
TSA, Perfect) zbyt łatwo skręcała w stronę
rockowej sztampy i efektownego banału.
Tomek Staszczyk radził w trakcie koncertu
w Filharmonii Kaliskiej, żeby uczyć się angielskiego i jest to na pewno dobra rada, ale
motywacją do tej nauki nie może być li tylko chęć zrozumienia tekstów jego piosenek.
Na pewno, żeby je polubić, wystarczy wsłuchać się w ich melodię i harmonię, poddać
się ich klimatowi i niewątpliwemu uro(c)
kowi.
Dla Orkiestry Filharmonii Kaliskiej
i jej szefa Adana Klocka występy i nagrania z muzykami rockowymi i jazzowymi
to chleb powszedni – ba, nawet znak firmowy zespołu, zwieńczony w roku ubiegłym
Grammy za „Night in Calisia”. Koncert
z Tomkiem Staszczykiem tylko potwierdza
wszechstronność kaliskich filharmoników,
dzięki której muzyka rockowa nabiera cieplejszych barw.
Fajna płyta, której dobrze się słucha,
może bez wielkich uniesień, ale takiego
kulturalnego rocka, dobrze napisanego,
zagranego i zaśpiewanego nigdy za dużo.
Do nagrania z koncertu w FK dołączony jest
drugi krążek z materiałem z płyty „The Love
We Cannot Fight”, na której znalazły się piosenki zarejestrowane w studio.
Przemo Klimek
- Ale tu ciemno, bajdzo ciemno!
- Sie lusiajom te chmulki, Matko Boska!
- Ale one biegajom, ciały ciaś biegajom!
To tylko niektóre komentarze kilkunastu
najmłodszych widzów, którzy w kameralnej
i bezpiecznej przestrzeni teatralnej Malarni
przysiedli na błękitnych poduchach. Śmiechy, żywe reakcje wyrażane w dziecięcym
języku, okrzyki radości, tupanie i klepanie
rączkami w podłogę towarzyszyły spektaklowi „Nieboskłon”, przygotowanemu specjalnie
dla maluszków w wieku od kilku miesięcy
do trzech lat. Małgorzata Kałędkiewicz i Ewa
Kibler zabrały dzieci i ich rodziców w podniebną podróż, by razem dotknąć leciutkiej tęczy, kanciastego gradu, pereł deszczu
i cumulusów, by usłyszeć burzowe grzmoty i poczuć zapach mgły. Światło, dźwięk
i użyte rekwizyty angażowały wiele zmysłów,
scena na poziomie podłogi i małe śniegowe
kulki ukryte w każdej poduszce zachęcały do udziału w finałowej bitwie na śnieżki
wszystkich ze wszystkimi.
Spektakl, poza dźwiękonaśladowczym
kwa-kwa i psik-psik, przebiegał zupełnie bez
słów, bez narracji, dialogów czy fabuły. Tym
samym pozostawiał miejsce na dziecięcą
interpretację i ekspresję. Stanowił pewnego
rodzaju eksperyment. Nie było potrzeby uciszania dzieci i powstrzymywania ich emocji,
żywe reakcje były wręcz oczekiwane i pożądane.
„Nieboskłon” wpisuje się w nurt teatru dla
najmłodszych, zwany teatrem dla okruszków
lub najnajów. W większych miastach w Polsce obecny od kilku lat, w Kaliszu został zaprezentowany po raz pierwszy. Twórcy tego
spektaklu to pasjonaci wrażliwi szczególnie
na najmłodszych odbiorców sztuki. Alicja
Morawska-Rubczak, reżyserka “Nieboskłonu”, specjalizuje się w tworzeniu teatru dla
dzieci, jest jego ogromną entuzjastką i pisze
doktorat ściśle związany z tym tematem.
Ma na swoim koncie stypendia naukowe,
udział w programach i konferencjach, jest
uznawana za czołową krajową specjalistkę
i teoretyczkę zajmującą się teatrem dla najmłodszych.
Spektakl dla naprawdę najmłodszych widzów to oferta nowa i warta polecenia. Rodzicom maluchów warto przypomnieć, że
od niedawna w kaliskim teatrze na czas trwania spektaklu opiekę nad dzieckiem można
powierzyć profesjonalnym opiekunom. Gdy
my zasiądziemy w fotelu, maluchy zajmą się
zabawą i twórczością plastyczną.
Agnieszka Tomaszewska
Stefan z Opatówka
Dziesiątą już biografię z serii „Kaliszanie”
wydało na początku roku Kaliskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk. Jubileuszowa publikacja przybliża czytelnikom sylwetkę Stefana
Januarego Gillera. Pochodzącego z Opatówka poetę, nauczyciela i działacza społecznego
przedstawia bibliotekarka i regionalistka Jadwiga Miluśka-Stasiak.
powieści… Umiejętności te zdobyły także
uznanie uczniów Gillera, kiedy zatrudniony
był jako nauczyciel przedmiotów historyczno-filologicznych w Gimnazjum Męskim
w Kaliszu. W rozdziale poświęconym pracy
nauczyciela poznać możemy Stefana z Opatówka jako wychowawcę znanych w całym
kraju – i nie tylko – osobistości. Wydawnictwo zamyka część poświęcona działalności
społecznej Gillera.
Dziesiąta publikacja z serii „Kaliszanie”
to syntetyczna prezentacja nie do końca znanego kaliszanom literata. Skrupulatna praca, jaką wykonała Jadwiga Miluśka-Stasiak,
kompletując informacje do biografii, oraz
przystępność wydawnictwa z pewnością jednak przybliżą Stefana Januarego Gillera szerszej części społeczeństwa Kalisza.
Juliusz Kowalczyk
Kaliszanka z Paszportem
Polityki
Pozycja poświęcona najmłodszemu z rodzeństwa Gillerów podzielona jest na cztery
części. Najobszerniejsza traktuje o rodzinie
literata. Poznajemy tutaj przodków Stefana
Gillera, a także jego rodzeństwo. Nie brakuje
także informacji o jego pierwszej żonie – Teresie Röhrens i dzieciach. Autorka przybliża
również sylwetkę Anny z domu Ciążyńskiej,
I voto Skalińskiej – drugiej małżonki wybitnego opatowczanina. Nie można oprzeć się
wrażeniu, że biografia jest historią człowieka,
którego życie nie oszczędzało. Pochował bowiem dwie żony i większość dzieci, a los stawiał przed nim także wiele innych przeszkód
i przykrości.
Kolejny rozdział przybliża literacką twórczość Gillera. Jadwiga Miluśka-Stasiak zaznacza, że pisarski talent Stefana z Opatówka
– bo pod takim pseudonimem najczęściej
tworzył – ujawnił się jeszcze w szkole. Potem przyszły liryki publikowane w prasie czy
kalendarzach. Były także poematy, komedie,
Kwadrofonik – zespół, który współtworzy
kaliszanka Emilia Sitarz, otrzymał prestiżowe wyróżnienie – Paszport Polityki. Członkowie kapituły podkreślali, że jest to nagroda za wirtuozerię, wyobraźnię, wrażliwość
i poczucie humoru. To już kolejne muzyczne wyróżnienie dla Emilii Sitarz, która wraz
z Bartłomiejem Wąskiem jako Lutosławski
Piano Duo jest laureatką Fryderyka.
Kaliszanie kilkukrotnie mieli okazję słuchać zespołu – Kwadrofonik nad Prosną
wykonał “Piosenki nie tylko dla dzieci”
i nowatorską interpretację „Święta wiosny”.
Emilia Sitarz włączała się w prezentację
młodych talentów w ramach Multi.Art Festival.
Paszport Polityki to nagroda ustanowiona
w 1993 r. przez tygodnik „Polityka”, przyznawana twórcom w sześciu kategoriach:
literatura, film, teatr, muzyka poważna,
plastyka (sztuki wizualne) i estrada oraz,
od roku 2002, obejmująca nagrodę specjalną „kreator kultury” za osiągnięcia w krzewieniu kultury. Wyróżnienie trafia do osób,
których twórczość promuje nasz kraj
w świecie, jest dobra wizytówką polskiej
Notatnik kulturalny
kultury i sztuki w kraju i poza granicami.
W uzasadnieniu Paszportu o Kwadrofoniku napisano, m.in.:
– Nie zawsze z fuzji dwóch dobrych zespołów
powstaje trzeci, jeszcze lepszy. Ale to właśnie
ten przypadek. W naszym muzycznym świecie są ewenementem, bowiem z równą pasją
»pożerają« współczesność, tradycję i folk,
co piosenkę i klasykę XX w. Zagrają i opracują dla siebie wszystko – zawsze ze smakiem, gustownie, inteligentnie – chwali zespół Kwadrofonik Jacek Hawryluk.
W istocie Kwadrofonik powstał z połączenia
dwóch duetów o ugruntowanej już wcześniej
pozycji: Lutosławski Piano Duo (Emilia Sitarz i Bartłomiej Wąsik) i perkusyjnego Hob-Beats Duo (Magdalena Kordylasińska i Miłosz Pękala). Inspiracją była Sonata na dwa
fortepiany i perkusję Béli Bartóka, ale kariera kwartetu rozpoczęła się zwycięstwem
w 2006 r. na Festiwalu Folkowym Polskiego
Radia Nowa Tradycja. Członkowie zespołu
sami efektownie i dowcipnie zaaranżowali
melodie ludowe. Za ten program otrzymali
też nagrodę specjalną III Konkursu Europejskiej Unii Radiowej „Svetozar Stracina”
w Bratysławie, a w 2008 r. nagrali ten repertuar na płytę „Folklove”. Koncertują w Europie, obu Amerykach, na Bliskim i Dalekim
Wschodzie. Zamawiają utwory u polskich
kompozytorów współczesnych, m.in. Wojciecha Ziemowita Zycha, Wojciecha Blecharza,
Macieja Jabłońskiego. Jednak dużą część
repertuaru tworzą z własnych aranżacji.
W 2010 r. zaprezentowali program „Byłem
tu. Fryderyk” – kolaż zainspirowany muzyką Chopina oraz tradycyjną i współczesną. W Roku Lutosławskiego 2013 nagrali
z wokalistką jazzową Dorotą Miśkiewicz
na płytę (i wykonywali na koncertach) „Piosenki nie tylko dla dzieci”, czyli opracowania piosenek Lutosławskiego do słów Juliana
Tuwima. W tym roku powrócili do muzyki
tradycyjnej, pokazując „Requiem ludowe”
z udziałem śpiewaka Adama Struga, a obecnie przygotowują miniatury inspirowane
mazurkami Karola Szymanowskiego” –
www.polityka.pl
Iwona Cieślak
49
Formy
istnienia
obrazu
Natalia Czarcińska
w Galerii Kalisii
Urodzona w 1985 roku, w 2009 roku ukończyła z wyróżnieniem
Uniwersytet Adama Mickiewicza realizując dyplom z malarstwa
pod kierunkiem prof. Marka Zaborowskiego. W 2011 roku obroniła dyplom na kierunku Malarstwo pod kierunkiem prof. Marka
Zaborowskiego i prof. Jarosława Kozłowskiego. W 2010 roku odbyła półroczne studia na Wydziale Malarstwa Wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych (Vilniaus Dailes Akademija). Obecnie pracuje
jako asystentka w V Pracowni Malarstwa Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Współorganizuje Multi Art Festival. Prowadzi
zajęcia z zakresu edukacji artystycznej dla dzieci i młodzieży
Wystawy i zdarzenia artystyczne:
2015
– Malarstwo, Galeria Biblioteki Publicznej w Nowym Tomyślu
2014
– wystawa Mosty Sztuki, Muzeum Okręgowe Ziemi Kaliskiej
– wystawa nie-miejsca, Galeria Sztuki im. Jana Tarasina
w Kaliszu
2013
– Triennale Małych Form Malarskich Toruń 2013, Galeria
Wozownia, Toruń
– Wystawa „nie-malowane”, Konfederacka 4, Kraków
– Wystawa Nieskończone 3 Natalia Czarcińska/gry niebieskie,
Muzeum Ziemiaństwa w Dobrzycy
– Wystawa Nieskończone 2 Beata Cedrzyńska/Natalia
Czarcińska/Joanna Dudek/Monika Izabela Kostrzewa, Lokal
artystyczny „Tygiel”, Gdynia
2012
– Wystawa Nieskończone Beata Cedrzyńska/Natalia Czarcińska/
Joanna Dudek/Monika Izabela Kostrzewa, Centum Rusynku
i Grafiki im. Tadeusza Kulisiewicza, Kalisz
– Malarstwo, wystawa podczas 52 Kaliskich Spotkań Teatralnych,
Malarnia, Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego, Kalisz
2011
– Malarstwo po raz pierwszy, Muzeum Okręgowe Ziemi
Kaliskiej, Kalisz
2010
– Black-White-None, Fluxus Ministerija, Wilno
2009
– realizacja projektów „Art Xero”, „100% hand made”, „…
nieoGRAniczaj…” podczas II Kaliskich Targów Obrazów Czas
na Obraz”
– Aukcja Charytatywna, Samsung Art Master, Stara
Pomarańczarnia, Warszawa
– Reanimacja www.reanimacja-kalisz.blogspot.com
2008
– realizacja projektu „Wędrujący Obraz” w ramach I Kaliskich
Targów Sztuki „Czas na Obraz”
– Aukcja Charytatywna, Samsung Art Master, Stara
Pomarańczarnia, Warszawa
2007
– wyróżnienie w konkursie: Ars Universitatis, Wydział
Pedagogiczno – Artystyczny UAM, galeria Wieża Ciśnień,
Kalisz
– wystawa Dyplomy 2007, siedziba Stowarzyszenia Żywa, Kalisz
– wystawa „trzy”, galeria Szatnia, Kalisz
50
Czy moje próby podejmowane przy obrazie nie są jedynie
estetyzowaniem pewnych sytuacji? Zachwytem nad kolorem,
strukturą, fakturą? Czy to winno stanowić o istocie „mojego
obrazu”?
Uaktualniły się kolejne wątpliwości:
Po co malować?
Jaka jest funkcja obrazu?
Jak ma funkcjonować w świecie?
Czy i dlaczego potrzebne są moje obrazy?
Czy mnie są one potrzebne?
Projekty są świadectwem różnorodnych form istnienia obrazu.
Są poszukiwaniem przejawiania się obrazów w świecie i bardziej
przypominają sam proces niż są przywiązane do materialnego
efektu końcowego – dzieła malarskiego.
51
52
53
54
Interesują mnie miejsca i nie-miejsca
Te, do których organizuje się wycieczki,
i te, które mija się po drodze, przypadkiem,
te pozbawione historii...
i te z przeszłością
te wspólne,
i te prywatne...
Te, które widziałam, i te, które nawet trudno
sobie wyobrazić?
Bo jak wyobrazić sobie miejsce, którego nigdy
nie widziałam? – parafrazując bohatera Alain
Mabanckou rozmyślającego o Saharze...
„(...)to chyba jest miejsce daleko od świata,
a ludzie, którzy tam żyją, nie wiedzą, że
istniejemy, że ktoś w tym domu czyta właśnie
historię, która u nich się dzieje(...)"
Alain Mabanckou, Jutro skończę dwadzieścia lat,
wydawnictwo Karakter, Krakow 2012
55
56
Do
w
j
ne
cz
st
y
ry
Ka Cen
lis tru
z, m
ul In
.Z f
am orm
ko ac
w ji T
a
u
ia
pi
en
ku
...o Kaliszu z kulturą!

Podobne dokumenty