Kalisia Nowa 1-3/2015
Transkrypt
Kalisia Nowa 1-3/2015
styczeń – marzec \ nr 1, 2, 3 \ 182 \ 2015 \ rok XXII \ cena 7 zł (w tym 5% VAT) \ ISSN 1426-7667 \ nr indeksu 323462 Ukryte gniazdo dynastii 1 • 2 • 3 / 2015 4 styczeń – marzec \ nr 1, 2, 3 \ 182 \ 2015 \ rok XXII \ cena 7 zł (w tym 5% VAT) \ ISSN 1426-7667 \ nr indeksu 323462 Rok Rodziny Wiłkomirskich - inauguracja obchodów 13 Tajemnice dynastii Piastów 21 Aktor, bajkopisarz, copywriter - Kalisz w filmie historycznym - sylwetka Michała Wierzbickiego 31 Rewitalizacja to stan umysłu 39 Opowieść pisana światłem 43 Wielkanoce króla Władysława 50 Formy istnienia obrazu - rozmowa z K. Zientalem i P. Wierzbickim - symbolika witraży w kaliskiej katedry - o pobytach Jagiełły nad Prosną pisze J. Delura - Natalia Czarcińska w Galerii Kalisii Wydawca Miasto Kalisz Redakcja: Ratusz, Główny Rynek 20 www.kalisz.pl [email protected] Koncepcja artystyczna: Iwona Cieślak, Tomasz Wolff Redakcja wydania: Iwona Cieślak Projekt makiety, winiety oraz skład: Tomasz Wolff Projekt okładki: Tomasz Wolff Korekta: Aleksandra Bajger Ukryte Gniazdo Dynastii Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61 3 Fot. Juliusz Kowalczyk Rok Rodziny Wiłkomirskich Spotkanie w ratuszu. Od lewej: Elżbieta Piszczorowicz-Mondra, Małgorzata Wiłkomirska, maestro Józef Wiłkomirski, prof. Wanda Wiłkomirska, prezydent Grzegorz Sapiński, Marta Ługowska, wnuczka Kazimierza Wiłkomirskiego, Marzena Pastuszak, naczelniczka Wydziału Kultury i Sztuki, Sportu i Turystyki oraz Zbigniew Włodarek, wiceprzewodniczący Rady Miejskiej Kalisza Koncertem, na który złożył się repertuar wykonany przed stu laty przez pierwsze trio Wiłkomirskich, zainaugurowano obchody Roku Rodziny Wiłkomirskich w Kaliszu. 6 marca do Kalisza przybyło wielu znamienitych gości. Wśród nich wybitna skrzypaczka prof. Wanda Wiłkomirska, Honorowa Obywatelka naszego miasta oraz jej brat maestro Józef Wiłkomirski. Obchody odbywają się pod patronatem prezydenta Grzegorza Sapińskiego. Inicjatorką ocalenia dla kolejnych pokoleń dorobku Wiłkomirskich jest Elżbieta Piszczorowicz-Mondra. Działania zmierzajace do zachowania i propagowania wiedzy o rodzinie wybitnych artystów zostały sformalizowane dzięki współpracy stowarzyszeń: Multi.Art, PTH Oddział w Kaliszu, KTPN, Kaliskie Towarzystwo Muzyczne im. A. Wiłkomirskiego, Stowarzyszenie Łyżka Mleka. W odpowiedzi na wystosowany przez nie list intencyjny 4 Rada Miejska zdecydowała, iż bieżący rok będzie dla kaliszan Rokiem Rodziny Wiłkomirskich, a honorowy patronat nad obchodami objął Grzegorz Sapiński, prezydent Miasta Kalisza. Datę wybrano nieprzypadkowo: 100 lat temu odbył się pierwszy koncert Tria Wiłkomirskich w Moskwie (6.03.1915); 115 lat temu urodził się Kazimierz (1.09.1900); 95 lat temu Alfred przyjechał do Kalisza i rozpoczął pracę w szkole muzycznej w Kaliszu (09.1920); 50 lat temu powrócił do Polski Michał i zamieszkał w Podkowie Leśnej w domu, w którym obecnie mieszka Włodek Pawlik zdobywca Grammy za płytę „Night in Calisia” nagraną z Filharmonią Kaliską; 20 lat temu zmarli Kazimierz (7.03.1995) i Maria (19.06.1995). Jak podkreśla Elżbieta Piszczorowicz-Mondra, wszyscy członkowie rodziny, pomimo rozlicznych koncertów w kraju i na świecie, wielokrotnie gościli w Kaliszu. – Najbardziej jednak z naszym miastem związany był Kazimierz Wiłkomirski, animator kaliskiego życia muzycznego, współzałożyciel i członek honorowy Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego i Kaliskiej Orkiestry Symfonicznej. Z kolei w dowód pamięci i wdzięczności Alfredowi Wiłkomirskiemu jego imię nadano Kaliskiemu Towarzystwu Muzycznemu i Sali Koncertowej Państwowej Szkoły Muzycznej I i II st. im. H. Melcera, a jeden z kaliskich parków nazwano Parkiem Rodziny Wiłkomirskich. Wałbrzych, Poznań, Łódź, Warszawa, Gdańsk, Szczecin, to tylko nieliczne z polskich miast, z którymi związani są Wiłkomirscy. Jednak w żadnym z nich ani także w przestrzeni wir- tualnej nie podjęto dotychczas kompleksowych działań upamiętniających historię, dokonania i niezaprzeczalny wkład rodziny Wiłkomirskich w rozwój światowego życia muzycznego XX i XXI wieku – mówi E. Piszczorowicz-Mondra. Obchody Roku Wiłkomirskich zainaugurowano koncertem zorganizowanym w 100. rocznicę pierwszego koncertu Tria Wiłkomirskich w Moskwie. Wtedy przed publicznością wystąpili: Kazimierz, lat 15 – wiolonczela, Michał, lat 13 – skrzypce, Maria, lat 11 – fortepian. 6 marca 2015 roku w Sali Koncertowej im. Alfreda Wiłkomirskiego PSM I i II stopnia w Kaliszu zasiadło wielu znamienitych gości: obok prof. Wandy Wiłkomirskiej i maestra Józefa Wiłkomirskiego kilku innych przedstawicieli rodziny, ich przyjaciele, znajomi; parlamentarzyści z Kalisza i Wałbrzycha – gdzie od lat mieszka Józef Wiłkomirski – posłanka Agnieszka Kołacz-Leszczyńska oraz senatorowie Witold Sitarz i Wiesław Kilian; władze miasta na czele z prezydentem Grzegorzem Sapińskim i Andrzejem Plichtą, przewodniczącym Rady Miejskiej, wiceprezydenci Piotr Kościelny i Karolina Pawliczak oraz wiceprzewodniczący Zbigniew Włodarek; Roman Szełemej, prezydent Wałbrzycha; biskup kaliski Edward Janiak i inni przedstawiciele duchowieństwa; szefowie stowarzyszeń i instytucji kultury; artyści związani z naszym miastem; Fot. Juliusz Kowalczyk 5 6 Fot. Jakub Seydak wielbiciele twórczości prof. Wandy Wiłkomirskiej i maestro Józefa Wiłkomirskiego. Utwory nawiązujące do programu koncertu w 1915 roku wykonali młodzi polscy muzycy o światowej renomie, zwycięzcy międzynarodowych konkursów: Celina Kotz – skrzypce, Tomasz Daroch – wiolonczela, Łukasz Trepczyński – fortepian. W programie: Joseph Haydn – Trio fortepianowe G-dur (Hob. 25), Anton Areński – Trio fortepianowe d-moll op. 32, Feliks Mendelssohn-Bartholdy – Trio fortepianowe d-moll op. 49. Koncertowi towarzyszyła wystawa zgromadzonych w Kaliszu pamiątek związanych z rodziną Wiłkomirskich. Do późnych godzin wieczornych trwało spotkanie towarzyskie z Rodziną. Wspominano dzieje rodu, ważniejsze wydarzenia artystyczne, mówiono o planach, dzielono się wrażeniami z koncertu. Kolejne spotkanie z Wiłkomirskimi zaplanowano na 9 czerwca. Wtedy to zostanie zaprezentowane drzewo genealogiczne rodu oraz pamiątki przekazane miastu przez prof. W. Wiłkomirską i jej brata. Członkowie wspomnianych wyżej stowarzyszeń zabiegają o utworzenie wirtualnego muzeum rodziny Wiłkomirskich. Misją muzeum jest zachowanie dziedzictwa narodowego Rodziny poprzez gromadzenie rozproszonych na całym świecie pamiątek: fotografii, zapisów nutowych, nagrań, reportaży, wywiadów, multimediów, eksponatów. Za zadanie priorytetowe inicjatorzy uznają digitalizację zbieranych informacji o życiu, twórczości artystycznej, kompozytorskiej, publicystycznej, pedagogicznej Wiłkomirskich i udostępnianie jej szerokiemu gronu odbiorców w świecie przy wykorzystaniu najnowszych technologii informacyjnych. Zadaniem muzeum będzie także aranżowanie w kraju i poza granicami różnorodnych przedsięwzięć związanych z Rodziną Wiłkomirskich: koncertów, wydarzeń muzycznych, sympozjów, seminariów, konferencji muzykologicznych, publikacji wraz z ich rejestracją multimedialną Iwona Cieślak 7 Fot. Jakub Seydak Maestro, który nienawidził grać – Ja wchodziłem na drugie krzesło i, śpiewając coś zupełnie innego, machałem nad nią rękoma, bo chciałem być wspaniałym dyrygentem. Tak to się zaczęło. O początkach artystycznej pracy, muzyce, działalności w Wałbrzychu i wspomnieniach związanych z Kaliszem z dyrygentem Józefem Wiłkomirskim rozmawia Juliusz Kowalczyk Urodził się pan w Kaliszu, chociaż spędził tu tylko kilka miesięcy życia. Ale to w tym mieście podobno zadecydowała się pana przyszłość. Ucieczka od wiolonczeli była w ogóle możliwa? Nie. Z tym wiąże się rodzinna legenda. Podobno kiedy jeszcze moja matka leżała ze mną w szpitalu, przyszedł do nas ojciec. Stanął, popatrzył, wyciągnął rękę i palcem wskazał na mnie – wówczas parodniowe dziecko – i powiedział głośno: A on będzie grał na wiolonczeli. Wobec tego, kiedy miałem już trochę więcej latek, to ojciec kupił 8 malutką wiolonczelę, tzw. ćwiartkę, taki malutki stołeczek i już musiałem grać. Nienawidziłem tego, taka jest prawda. Ale życie pokazało, że został pan wspaniałym dyrygentem. Dyrygentem. Czy wspaniałym to dyskusyjne. Miałem wtedy 15 lat, kiedy zacząłem pracować zarobkowo i przestałem dopiero, jak miałem lat 79. Z przerwą tylko na okres powstania i czas spędzony w obozie. Podczas okupacji zarabiałem, grając na wiolonczeli w rewiach, kawiarniach, restauracjach. Najpierw musiałem w Warszawie utrzymywać swoją młodszą siostrę, a potem, kiedy ożeniłem się po raz pierwszy, całą rodzinę. Dopiero w czerwcu roku 1950, kiedy uzyskałem dyplom dyrygencki, przestałem grać na wiolonczeli. Zacząłem zarabiać jako dyrygent. Czy był jakiś przełomowy moment, kiedy stwierdził pan, że jednak dyrygentura to jest właściwa droga? Czy może decyzja ta rodziła się przez dłuższy czas? Byliśmy jeszcze dziećmi. Ja miałem wtedy A czy takim życiowym przełomem był też rok 1978, kiedy poproszono pana o próbę założenia w Wałbrzychu filharmonii? Ująłbym to nieco inaczej. Miałem trzydzieści jeden lat, kiedy zostałem mianowany przez ministra dyrektorem Państwowej Filharmonii w Szczecinie. Byłem najmłodszy spośród wszystkich dyrektorów w polskich filharmoniach. Uznano widocznie, że jestem na tyle dobrym dyrygentem, że poradzę sobie w Szczecinie. Byłem tam dyrektorem czternaście lat i potem dopiero jesienią 1977 roku dostałem propozycję założenia małej orkiestry kameralnej w Wałbrzychu, ponieważ wtedy miasto zostało stolicą województwa. Ja przyjechałem na rozmowę i powiedziałem, że mnie zupełnie nie interesuje zorganizowanie kilkunastoosobowego zespołu kameralnego. Bo albo zrobimy wielką filharmonię z wielką orkiestrą symfoniczną, z rozległym działaniem umuzykalniającym dzieci i młodzież, albo ja do Wałbrzycha nie przyjeżdżam. Tutejsze władze, trzeba im to zapisać na plus, zgodziły się. Przyjęły moje warunki. I rzeczywiście w 1978 roku, w listopadzie, odbył się pierwszy koncert – inauguracja nowej instytucji muzycznej do dzisiaj, odpukać, funkcjonującej. Przeszkód na miejscu, w Wałbrzychu, jak i po sąsiedzku we Wrocławiu – bo to przecież konkurencja – oraz w Warszawie było wiele. W Wałbrzychu? A po co w Wałbrzychu filharmonia, dziwiono się. Pamiętam te reakcje. Ale tu był pierwszy sekretarz KW, który miał wiele do powiedzenia i jak on powiedział, że będzie filharmonia, to była. Fot. Jakub Seydak dziesięć lat, moja siostra Wanda siedem. O ile pamiętam nie bardzo lubiła grać na skrzypcach, podobnie jak ja na wiolonczeli. Chciała być pianistką. Wobec tego, kiedy ojciec wychodził popołudniami na lekcje, Wanda siadała na krześle przy stole i, śpiewając jakieś utwory, uderzała rączkami w ten „fortepian”, jak wspaniała pianistka. Ja wchodziłem na drugie krzesło i, śpiewając coś zupełnie innego, machałem nad nią rękoma, bo chciałem być wspaniałym dyrygentem. Tak to się zaczęło. Wanda przestała grać na fortepianie i została skrzypaczką, a ja jednak odłożyłem wiolonczelę i zostałem dyrygentem. Maestro Józef Wiłkomirski z żoną Małgorzatą Bo nawet ówczesny minister, będący jednocześnie wicepremierem, był przeciwko. Mówił mi: No nie, towarzyszu dyrektorze, nie róbcie tej filharmonii. Ministerstwo przyznało cztery, dosłownie cztery etaty. I przyjechał tu wiceminister z jakiejś innej okazji i w rozmowie ze mną zapytał, ile ja mam w tej zakładanej przeze mnie filharmonii etatów. Ja mu mówię, że około stu. Minister na to, że dostałem od nich cztery. A ja przecież o tym wiem. Postraszył mnie, że zapłacę karę za przekroczenie funduszu osobowego płac. Wtedy mu odpowiedziałem: Wiem, panie ministrze, wkalkulowałem to w moją pensję. Ja pamiętam takie rozmowy. I to faktycznie uważam za przełomowe, co mówię z całą odpowiedzialnością. Gdzieś w historii polskiej muzyki jest i będzie zapisane, że Józef Wiłkomirski w roku 1978 założył nową filharmonię. 9 Fot. Jakub Seydak Tak jak pan wspomniał, nie byłoby filharmonii w Wałbrzychu, gdyby nie przychylność władz. Przez jakiś czas był pan radnym, więc była okazja do przyjrzenia się kulturze także z perspektywy władz miasta. Czy pana zdaniem funkcjonowanie instytucji kultury bez przychylności samorządu jest w ogóle możliwe? Jest możliwe, ale wtedy byłby to taki byt kulawy. Otóż prawda jest taka, że jeśli filharmonia czy teatr dramatyczny, czy muzeum jest miejskie, to automatycznie jest uzależnione od tego, co chciałby prezydent jako gospodarz. A prezydent też jest uzależniony od rady miejskiej. Rajcy natomiast są rozmaici. Ja radnym zostałem po transformacji, w 1990 roku i byłem nim dwie kadencje, po czym podziękowałem. Wtedy zaczynały się nowe rządy i pojawił się niebawem pan Balcerowicz, który za jednym zamachem zabrał wszystkim kulturalnym instytucjom w całej Polsce jedną trzecią dotacji, czyli uniemożliwił funkcjonowanie kultury w skali kraju. I wtedy to samorządy uratowały te instytucje. Pamiętam, że w grudniu któregoś roku wielki, cudowny Teatr Stary w Krakowie, przecież teatr-pomnik, nie dał ani jednego 10 przedstawienia, bo nie miał funduszy. To są fakty. Ja w tamtych czasach byłem radnym i wywalczyłem mecenat miasta Wałbrzycha nad tutejszą kulturą i te brakujące pieniądze przypłynęły właśnie od miasta. Awantura była jednak straszna. Ówczesny wiceprezydent powiedział, że kultura tylko wyciąga ręce po pieniądze. A ja mu powiedziałem: Nie, panie prezydencie – my nie wyciągamy ręki po pieniądze, tylko my dajemy wam sztukę. A wy za to skromnie nas opłacacie. Ale udało się jakoś ten najgorszy okres reform przetrwać. Przyznaję, że dopóki ja byłem dyrektorem filharmonii, to nie mogłem złego słowa powiedzieć o samorządach. Najpierw to była opieka miasta, potem podlegaliśmy urzędowi marszałkowskiemu – też można było się dogadać i zdobyć czasem dodatkowe pieniądze. Kasy oczywiście było zawsze za mało, pensje były zawsze za niskie, ale przynajmniej można było realizować jakąś politykę repertuarową. Rada Miejska Kalisza 2015 rok ustanowiła Rokiem Rodziny Wiłkomirskich. To chyba miło słyszeć, że miasto jeszcze o Wiłkomirskich pamięta i chce ich w ten sposób uczcić? Dla mnie najbardziej istotne jest to, co dzieje się w tej chwili. Cieszę się, że ludzie jeszcze pamiętają, że kiedyś mój ojciec coś temu miastu dał. Był nauczycielem, dyrektorem szkoły, organizował koncerty. Wiem, że kiedyś wystawił requiem Mozarta. Naprawdę mnóstwo rzeczy zrobił. I to powinno być utrwalone oraz związane z jego imieniem i nazwiskiem. Dla mnie to jest cenne. Z drugiej jednak strony pamiętam, jak zaczynałem być dyrygentem, to mówiono: aha, to pan jest bratem tego Kazimierza Wiłkomirskiego? Czasami dostawałem na niego adresowane listy, bo był on już znany. Był dyrektorem, rektorem uczelni, mnie zastępował ojca w czasie okupacji. To wszystko jest prawdą. Ale z perspektywy dziesięcioleci mogę powiedzieć, że to wszystko mnie drażniło. Ja już chciałem stanąć na własnych nogach. Potem Wanda stała się sławna, wtedy pytali mnie, czy jestem jakimś jej krewnym. Mówiłem, przestańcie mówić o rodzinie. Każdy z nas pracuje na siebie. Ja sobie nie przypisuję zasług mojej rodziny. Pracuj sam, bracie! Mów, co ty zrobiłeś dla tego kraju, dla tego miasta i ludzi. Dziękuję za rozmowę. Przypadki rodu Wiłkomirskich Fot. Juliusz Kowalczyk Rzadko się zdarza, by w jednej rodzinie znalazło się pięcioro muzyków najwyższej klasy robiących karierę na muzycznych estradach świata i rozsławiających imię swego kraju na odległych kontynentach. Polsce się to przydarzyło. Muzyczna rodzina Wiłkomirskich była prawdziwym fenomenem budzącym niekłamany zachwyt publiczności. Na sześć lat życie związało ją z grodem nad Prosną. Jak Kalisz zdał egzamin z tej nieoczekiwanej bliskości? 27 listopada 1920 r. „Gazeta Kaliska” donosiła: „Szczęśliwie dla nas, nawała wypadków wojennych przypędziła do Polski całą rodzinę Wiłkomirskich. Ojciec jest mistrzem – pedagogiem, a troje jego dzieci (Maria, Michał i Kazimierz Wiłkomirscy) cudownemi prawdziwie dziećmi, bo tworzą wymarzony artystyczny tercet, fortepian, wiolonczela i skrzypce. Trio Wiłkomirskich zdobyło sławę w Rosji bardzo szybko, ale sądzimy, że jeszcze prędzej poznane i oceniane będzie u nas w kraju.” Kaliskie początki Wiłkomirscy przyjechali do Polski z Kaukazu, dokąd ich przodkowie zostali prawdo- podobnie zesłani. Nie mogąc znaleźć pracy w Warszawie, trafili do Kalisza. Tu pełen entuzjazmu i niekłamanej miłości do muzyki ojciec rodziny, Alfred Wiłkomirski, objął klasę skrzypiec w szkole muzycznej Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego, a w krótkim czasie został również jej dyrektorem. Nad Prosnę przywiózł ze sobą: żonę, ojca oraz trój11 kę utalentowanych dzieci. 20-letni wówczas Kazimierz – wiolonczelista, dwa lata młodszy od niego skrzypek Michał i 16-letnia pianistka Maria przez najbliższych sześć lat mieli czarować i uwodzić kaliszan swoim kunsztem muzycznym, a najmłodszych członków miejscowej społeczności wprowadzać w trudne arkana sztuki muzycznej. Praca pedagogiczna i koncertowanie ruszyły pełną parą. Nic w tym dziwnego, skoro w tej rodzinie: „Granie było czynnością pierwszą, najważniejszą, najkonieczniejszą, nieuniknioną, świętą.(…) Muzyka była czymś tak stałym i nieodzownym jak codzienny wschód i zachód słońca. Nic poza obłożną chorobą nie mogło naruszyć tego prawa, tak nieubłaganego jak prawo natury.” Na chudej pensji Entuzjastyczne recenzje w „Gazecie Kaliskiej”, stanowisko dyrektora, a także pełna poświęcenia praca nie szły w parze z należnym za nie wynagrodzeniem. Po latach Kazimierz Wiłkomirski napisze z goryczą: „Wielka niesprawiedliwość działa się w tym Kaliszu naszemu ojcu, który był przez 6 lat wyzyskiwany i poniewierany w sposób niełatwo dający się opisać.” Do Warszawy, gdzie syn pozostawał jeszcze przez rok, ojciec słał listy pełne smutku i goryczy. „Postępująca choroba matki, zatargi ojca z zarządem Towarzystwa Muzycznego, traktującym dyrektora szkoły jak najbardziej z góry, wieczne troski materialne – stanowiły treść wszystkich listów. Każde zdanie, każde słowo przepojone było goryczą, zniechęceniem, zwątpieniem w sprawiedliwość ludzką, w sens i celowość życia – przynajmniej życia muzyków w Polsce.” Chudą i okrojoną jeszcze przez dewaluację pensję wypłacano dyrektorowi w szesnastu zaliczkach, w domu często gościł głód, a trzej dorośli muzycy, starający się dorobić koncertami, gdzie tylko się dało, korzystali wspólnie z czterech kompletów bielizny tylko z nazwy mogącej uchodzić za „osobistą”. Parkowa Nie lepiej było z mieszkaniem. Rodzina znalazła lokum w bliskim sąsiedztwie gmachu Towarzystwa, przy ulicy noszącej wówczas miano Parkowej. „Niewielka uliczka wysadzona starymi drzewami biegła brzegiem 12 rzeki od placu Św. Józefa do parku – wspomina Kazimierz. – Drewniany domek, w którym mieszkaliśmy, był bardzo stary i – mówiąc prawdę – nędzny. Osobliwością jego była okrągła murowana wieża (został dobudowany do baszty Dorotki – J.D.) W mieszkaniu naszym okrągłość wieży zajmowała mniej więcej jedną trzecią powierzchni. (…) Trochę najniezbędniejszych gratów pożyczyło w swej łaskawości Towarzystwo Muzyczne (dwa stoliki karciane i kilka krzeseł), ktoś inny pożyczył parę pogruchotanych łóżek żelaznych; reszta – jak łóżka polowe rozstawiane na noc, półka kuchenna służąca za etażerkę do nut i książek oraz dwa kubły, do wody i do pomyj – stanowiła naszą własność prywatną.” W tej ubogiej przestrzeni nie tylko zamieszkiwała szóstka dorosłych osób (w tym ciężko chora żona i 82-letni dziadek popadający w demencję starczą), ale także dawano lekcje muzyki. Na szczęście tuż za domem rozpościerał się piękny kaliski park otoczony ramionami Prosny. Zielone szczęście Młodym ludziom podobno niewiele potrzeba do szczęścia. Pasja muzyczna, radość z odzyskanej Ojczyzny, wycieczki za miasto w gronie najbliższych przyjaciół… To potrafi sprawić, że życie nabiera blasku. Dlatego po latach Kazimierz skonstatuje: „Jeżeli (…) mój pobyt w Kaliszu pozostawił mi na resztę życia wśród mnóstwa wspomnień smutnych, ciężkich, bolesnych, upokarzających czy śmiesznych – również wspomnienia chwil jasnych, (…) w których było mi naprawdę lekko na duszy (…) – zawdzięczam to w pierwszym rzędzie tym wspólnym wycieczkom w pogodne czerwcowe dni, kiedy nad sobą widziałem błękitne niebo, a dokoła zielone brzegi Prosny, kiedy młodzi ludzie obok mnie pletli w najlepszych humorach niekoniecznie mądre rzeczy albo śpiewali na 4 głosy – cóż by, jeśli nie Requiem Mozarta!” Na takich to właśnie wycieczkach zrodziły się dwa uczucia, w ślad za którymi poszły dwa małżeństwa z kaliszankami: Kazimierza z panną Marią Bronisławą Fryde (ślub 4 II 1923 w kościele p.w. św. Mikołaja) i (rok później) Michała z panną Grażyną Kononowicz. O dziwo, również seniora rodu czekała w Kaliszu miłosna niespodzianka. Trio bis W styczniu 1922 r. Alfred pochował na kaliskim cmentarzu przy Rogatce swoją żonę, Anielę z Kułassowskich, a w sierpniu tegoż roku – ojca. Nieoczekiwanym lekarstwem na ból po tej stracie okazała się dla Mistrza miłość jego 20-letniej uczennicy, Debory Temkin. Alfred był od niej dwa i pół raza starszy. Na domiar złego był gołym jak palec katolikiem, a ona córką bogatej żydowskiej rodziny. Nic dziwnego, że rodzice zaprotestowali przeciwko temu związkowi. Ratując miłość przed głodem, trzeba było uciekać z Kalisza. W grodzie nad Prosną zdążył jeszcze przyjść na świat (w maju 1926 r.) pierworodny syn młodej pary – Józef. Jego młodsza siostra – Wanda, a właściwie Jolanta Wanda Alfreda, jest już z urodzenia warszawianką. Kolejne małżeństwo i rodzicielstwo zrodziło w Alfredzie marzenie o drugim trio Wiłkomirskich. Pierwsze dziecko już w łonie matki przeznaczał na wiolonczelistę, drugie na skrzypka, trzecie na pianistę. Na drodze do realizacji ambitnych planów muzycznych stanął jednak sprzeciw żony. Uznała, że dwójka dzieci zupełnie wystarczy. Rozbieżność zdań nie zakłóciła jednak spokoju rodzinnego stadła. Małżeństwo okazało się dobrane i zgodne. Z perspektywy minionych lat Jakby na przekór przywołanym tu celowo autentycznym wspomnieniom Kazimierza, Wiłkomirscy nie odżegnali się od Kalisza. Co więcej, podobno zawsze wspominali go z sentymentem. Może to naturalna tendencja do idealizowania czasów młodości? Może sprawa rodzinnych związków zadzierzgniętych w tym mieście? Może tęsknota za ziemią, w której spoczywają bliscy? A może też zmieniający się z czasem stosunek miejscowych władz do muzyków: kolejne zaproszenia na koncerty, kolejne miejskie honory? Imię Alfreda Wiłkomirskiego noszą już: Kaliskie Towarzystwo Muzyczne i sala koncertowa w Państwowej Szkole Muzycznej I i II stopnia. Rodzina Wiłkomirskich patronuje też parkowi okalającemu dworek na osiedlu Majków. Kazimierz i Wanda zostali Honorowymi Obywatelami Kalisza. Wszystko to bardzo chwalebne, jednak warto pamiętać o wszystkich odcieniach naszej wspólnej historii. Jolanta Delura Kalisz wplątany w aferę 5 marca w kaliskim kinie Helios odbył się premierowy pokaz filmu „Ukryte gniazdo dynastii”, popularnonaukowej produkcji Zdzisława Cozaca z Kaliszem w roli głównej. Po premierze na dużym ekranie film wyemitowała też TVP Historia, a już w kwietniu będą go mogli zobaczyć widzowie TVP 1. Fot. Jakub Seydak Zdzisław Cozac, reżyser filmu „Ukryte gniazdo dynastii” Jak to się stało, że w niespełna pół wieku nieznany wcześniej ród Piastów zdołał zbudować od podstaw Polskę, państwo budzące respekt władców sąsiadujących z nim ziem? Skąd wywodzili się ci, którzy zapoczątkowali pierwszą dynastię władców Polski? Jedna z hipotez głosi, że z Kalisza. Jeśli tak, to kiedy wobec tego powstał kaliski gród na Zawodziu? Czy jego władcy mieli wystarczający potencjał, by wyruszyć na podbój Wielkopolski? To tylko kilka z pytań, na które odpowiedzi szukają twórcy filmu „Ukryte gniazdo dynastii”. Zdzisław Cozac, reżyser, scenarzysta i producent filmów dokumentalnych, od kilku lat realizujący autorski cykl pt. „Tajemnice początków Polski” bohaterem swojej czwartej już produkcji uczynił właśnie Kalisz. Dlaczego? Wszystko przez coraz to nowsze wyniki prac badawczych 13 poszukiwania grodu, który mógł być gniazdem dynastii. Wiele może wskazywać, że miejscem tym był dzisiejszy Kalisz – podkreśla Zdzisław Cozac. Ale nie tylko fascynacja początkami Polski skłoniła reżysera do uczynienia Kalisza bohaterem swojej kolejnej produkcji. Jest jeszcze kilka innych powodów, wśród których ważne miejsce zajmuje ogromny sentyment, jakim darzy gród nad Prosną. To tu – jak mówi – przeżywał wydarzenia, które dały mu skrzydła do tego, czym zajmuje się obecnie. Do dziś zachował w pamięci – z lat młodości spędzonych w Kaliszu – spektakle Teatru im. W. Bogusławskiego pod kierunkiem Izabelli Cywińskiej, seanse filmowe w „Oazie” czy „Stylowym”, koncerty SBB, Budki Suflera czy Marka Grechuty, spotkania w kolorowym KMPiK-u kierowanym przez pana Mariana Karaczewskiego, a także emocjonujące mecze siatkarzy Calisii czy bokserskie pojedynki Prosny. Wspomina swoich kolegów i nauczycieli z Technikum Budowlanego, które ukończył w 1977 r. Po niemal 40 latach – z wielką przyjemnością przyjechał do Kalisza, by zaprezentować swój nowy film. – Wierzę, że dzięki temu filmowi Kalisz zacznie funkcjonować w szerokim obiegu jako jeden z najważniejszych grodów w po- Fot. Jakub Seydak i naukowych odkryć dotyczących początków państwa polskiego, w świetle których hipotezy o kaliskim pochodzeniu rodu Piastów nabierają coraz większego prawdopodobieństwa. – Ten film jest inny od wszystkich poprzednich, które powstały w ramach realizowanego przeze mnie cyklu. To takie małe, dziejowe śledztwo. Próba pokazania, że poprzez swą szalenie ciekawą i wciąż do końca niezbadaną historię Kalisz wplątany został w swego rodzaju aferę, którą jest hipoteza o – właśnie kaliskim – pochodzeniu rodu Piastów. Wobec obalenia teorii, że Piastowie wywodzili się z Gniezna, trwają Zdzisław Cozac w rozmowie z prezydentem Grzegorzem Sapińskim i Andrzejem Plichtą, przewodniczącym Rady Miejskiej Kalisza 14 Fot. Jakub Seydak Mieczysław Machowicz i kaliscy wojowie czątkach naszego państwa. Że każdy mieszkaniec miasta będzie mógł sobie uzmysłowić, w jak ważnym dla historii Polski żyje miejscu. Poza tym jestem przekonany, że to świetna promocja Kalisza w całej Polsce i za granicą, gdzie film będzie pokazywany na różnych festiwalach – dodaje reżyser. Widzów wieczornego, premierowego pokazu w kinie Helios, uroczyście witał – życząc niezapomnianych wrażeń – prezydent Kalisza Grzegorz Sapiński. Na scenie, oprócz reżysera, pojawiły się też osoby, które wniosły wiele do filmu w sensie merytorycznym. W gronie tym wymienić należy, m.in. prof. dra hab. Andrzeja Buko czy dra Tadeusza Baranowskiego, naukowców badaczy, członków Polskiej Akademii Nauk, których wiedza i doświadczenie, poparte wieloletnimi badaniami nad najdawniejszą historią Kalisza, okazały się dla twórców filmu nie do przecenienia. Wśród gości pokazu nie zabrakło też dra Tadeusza Doroszuka, dyrektora TVP Historia oraz Henryka Talara, który czyta w „Ukrytym gnieździe dynastii” tekst lektorski. To m.in. jego Zdzisław Cozac oklaskiwał w czasach swojej młodości w Teatrze Bogusławskiego. Teraz reżyser zaprosił aktora obdarzonego znakomitym głosem do współpracy przy swoim filmie. Wśród widzów, którzy jako pierwsi obejrzeli tę szalenie interesującą produkcję, zasiedli przedstawiciele lokalnych środowisk naukowych, kulturalnych i oświatowych, samorządowcy, muzealnicy i archeolodzy oraz przedstawiciele organizacji, stowarzyszeń i grup rekonstrukcyjnych, dla których pradawne dzieje Kalisza stanowią niewyczerpane źródło inspiracji. Film „Ukryte gniazdo dynastii” jest koprodukcją Zdzisława Cozaca i TVP Historia. Powstał dzięki dofinansowaniu Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Po kaliskiej premierze film w marcu pięciokrotnie wyemitowała stacja TVP Historia. Widzowie, którzy jeszcze nie zdążyli go obejrzeć, okazję ku temu będą mieć 15 kwietnia o godz. 23.30 na antenie TVP 1. Karina Zachara 15 Fot. Tomasz Skórzewski O Ryszardzie Cieślaku i jego sztuce słów kilka O filmie dyskutują: reżyser Karol Radziszewski, teatrolog dr Maciej Michalski, aktor i pedagog Włodzimierz Garsztka W czerwcu bieżącego roku przypada dwudziesta piąta rocznica śmierci Ryszarda Cieślaka, znakomitego aktora teatralnego, kaliszanina, związanego z Teatrem Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Zmarł w Houston, lecząc się tam na nowotwór płuc. Urnę z prochami Cieślaka przywieziono do Polski i pochowano na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. Rok później prof. Józef Kelera, wybitny teatrolog, napisał na łamach wrocławskiej „Odry”, że Cieślak odszedł od nas bez echa, bo nie zauważono, zwłaszcza w Polsce, tego smutnego zdarzenia. 16 Niestety, sztuka aktorska na scenie przemija wraz opadnięciem kurtyny. To film pozwala artyście zaistnieć przed szeroką publicznością, i to nawet przez wiele lat. Teatr tę możliwość wyklucza, sława sceniczna ma mocno ograniczony zasięg. Nie dziwi więc fakt, że i w rodzinnym mieście Cieślaka niewielu słyszało o jego osiągnięciach i sukcesach, choć były one nietuzinkowe. Przypomnijmy, w 1969 roku, podczas występów w Nowym Jorku, krytycy amerykańscy przyznali mu tytuł najwybitniejszego aktora off-Broadwayu. Po raz pierwszy w historii takie wyróżnie- nie zyskał aktor nieanglojęzyczny. Poza tym kaliszanin zdobył wtedy nagrody w dwóch najważniejszych kategoriach: „najwybitniejszy aktualnie twórca w dziedzinie aktorstwa” oraz „aktor największych nadziei”. Uznanie przyniosły mu zwłaszcza dwie role – Don Fernanda w Księciu Niezłomnym wg Pedra Calderona de la Barca i Juliusza Słowackiego (premiera w 1965) oraz Ciemnego w przedstawieniu Apocalypsis cum figuris opartego na tekstach biblijnych i utworach Fiodora Dostojewskiego, Thomasa S. Eliota oraz Simone Weil (premiera w 1968). Fot. Tomasz Skórzewski Oprócz występów na scenie Cieślak sporo jeździł po świecie. W wielu miejscach prowadził warsztaty aktorskie i reżyserował. W Århus zrealizował razem z grupą teatralną Kimbri Peer Gynta wg Henryka Ibsena (1987). Inscenizację tę uznano na Międzynarodowym Waves Theatre Festival w Kopenhadze za najlepsze duńskie przedstawienie. Poza tym od 1985 do 1988 grał rolę niewidomego Króla Dhritarashtry w Mahabharacie, słynnej realizacji Petera Brooka, który zaangażował do współpracy wielu wybitnych aktorów z całego świata. Talent i bogate doświadczenie zawodowe kaliszanina sprawiły, że w 1989 został zatrudniony jako visiting professor w prestiżowej Tisch School of the Arts na Uniwersytecie w Nowym Yorku. Tam wystawił ze studentami swoje ostatnie przedstawienie – Popielec (1990). Scenariusz oparł na motywach Na dnie Maksyma Gorkiego, wykorzystał też teksty Williama Shakespeare’a i Eliota. Szczególnie ważnym miejscem dla Cieślaka był Kalisz. Tu się urodził w 1937, tu rozpoczął edukację w Szkole Podstawowej nr 1, następnie w latach 1950 – 54 uczył się w Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Asnyka. Po maturze wyemigrował na studia, najpierw na łódzką politechnikę, a później do szkoły teatralnej w Krakowie, jednak bliskich i znajomych odwiedzał w rodzinnym mieście nader często. Nawet zagrał w tym okresie rolę Kirkora w Balladynie Juliusza Słowackiego, wyreżyserowanej przez Szczepana Łyżwę, kaliskiego aktora, który sztukę tę przygotował z amatorskim zespołem działającym przy Fabryce Pluszu i Aksamitu. Premierę wystawiono w 1956 w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. Można powiedzieć, że przyszły aktor Grotowskiego, choć nie był jeszcze profesjonalistą, swoje pierwsze kroki na scenie stawiał na deskach zawodowego teatru nad Prosną. Warto dodać, że w foyer przybytku kaliskiej Melpomeny mieści się tablica upamiętniająca Cieślaka. Jej uroczyste odsłonięcie odbyło się w 2007 roku, w siedemdziesiątą rocznicę urodzin artysty. Wraz z czasem rosła legenda o Grotowskim, jego teatrze oraz jego najbardziej zasłużonym i utalentowanym aktorze. Próby odbrązowienia tychże mistrzów są więc dziś rzeczą naturalną, a nawet pożądaną. Nieste- ty, nie zawsze czyni się to w sposób uczciwy. Niedawno rozgłos zdobył film pt. Książę w reżyserii artysty malarza, Karola Radziszewskiego, który – zachowując pozorny dystans i obiektywizm – pokazuje Cieślaka i Grotowskiego w nieprawdziwym, krzywdząco niekorzystnym świetle. Główną komentatorką kolejnych sekwencji jest Teresa Nawrot, aktorka związana ongiś z Teatrem Laboratorium, która wygłasza swoje wspomnienia do kamery, nierzadko przeinaczając fakty, a nawet konfabulując. Dlaczego takie androny mówi? Być może gasnąca już gwiazda postanowiła raz jeszcze zaistnieć przed publicznością. A wykorzystali to wspomniany wcześniej Radziszewski i Dorota Sajewska, autorka scenariusza. Trzeba o tym wspomnieć, gdyż w lutym bieżącego roku film ten wyświetlono w kaliskiej Galerii im. Jana Tarasina. Nie spotkał się u większości obserwatorów z przychylnym odbiorem. Rozmowy po pokazie przypominały bardziej kabaretowe klimaty niż poważny dyskurs o dziele sztuki. Miejmy nadzieję, że dwudziestą piątą rocznicę śmierci Cieślaka o wiele poważniej i godniej uczczą władze i mieszkańcy najstarszego w Polsce grodu. Maciej Michalski 17 Made in Kalisz Fot. Jakub Seydak O projekcie „Artyści kaliscy” z Małgorzatą Kaźmierczak, dyrektorką Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu rozmawia Iwona Cieślak 18 Do kogo adresowany jest projekt „Artyści kaliscy”? Wokół jakich idei się koncentruje? Projekt powstał w ramach obchodów Kalisz-Feniks i wziął się z przewrotnej chęci pokazania, zamiast tragedii zburzenia, ciągłości życia artystycznego miasta. Współczesny Kalisz, zwłaszcza widziany oczami kogoś z zewnątrz, nie jest Kaliszem przed i po 1914. Jest jednym miastem, w którym cały czas tworzyli artyści. Potrafię wyobrazić sobie taką sytuację – wśród ogromnej biedy, smutku i chaosu pojawiają się młodzi ludzie. Jedni zabierają się za odbudowę miasta, a inni rozwijają się „do wewnątrz”, zaczynają uprawiać sztukę jako alternatywę do świata, który ich otacza. Taki obrazek mam przed oczami, gdy myślę o Krakowie po 1945 roku. Oczywiście, znam go z opowieści nestorów – Jonasza Sterna czy moich teściów – Zbigniewa i Krystyny Grzybowskich, którzy trafili do Krakowa po II wojnie światowej i z niczego zaczęli odbudowywać Akademię Sztuk Pięknych. Tworzyli ją, czerpiąc jednak z tradycji artystycznych Krakowa. Myślę, że mimo oczywistych różnic, podobnie to musiało wyglądać w Kaliszu po 1914. Podstawą projektu „Artyści kaliscy” jest strona internetowa, na którą biogramy napisali profesjonaliści – historycy sztuki. Z Kalisza – dr Iwona Barańska, dr Ewa Andrzejewska, Poznania – dr Natalia Czekalska, Karolina Leśnik, Magdalena Dworak-Mróz, Anna Dobaczewska – i Warszawy – dr Ryszard Bobrow. Wciąż pracujemy nad ujednoliceniem tak zwanego aparatu naukowego, czyli przypisów. Na pewno jest to projekt na najwyższym poziomie merytorycznym i mogą z niego korzystać zarówno profesjonaliści, jak i miłośnicy Kalisza – uczniowie, studenci, dziennikarze, czy tzw. zwykli mieszkańcy, chcący poszerzyć swą wiedzę. Ideą projektu „Artyści kaliscy” jest upowszechnianie wiedzy o artystach tworzących w Kaliszu i stąd pochodzących, ale tak- że skupienie wokół Galerii Sztuki im. Jana Tarasina jak największej grupy, lokalnych i nie tylko, historyków sztuki. Nie wszyscy interesują się sztuką współczesną, którą na co dzień zajmujemy się w Galerii, ale wszyscy tu mieszkamy i często bezrefleksyjnie mijamy budynki czy dzieła sakralne, dlatego że nie wiemy niczego o ich autorach. Nie chodzi jednak tylko o to, byśmy skupiali się na dziełach (spośród których najsłynniejsze – Zdjęcie z Krzyża Rubensa niestety zostało z Kalisza skradzione), ale przede wszystkim na ludziach i ich życiorysach. Większość artystów nie posiada biogramów opublikowanych w żadnych opracowaniach książkowych lub też są one rozproszone, dlatego na pewno strona internetowa poszerza stan wiedzy. Dzisiaj łatwiej też jest wzbudzić ciekawość czytelników, podając coś w formie zdigitalizowanej – łatwej do przeszukiwania i do zabrania wszędzie ze sobą, w przeciwieństwie do wielotomowych słowników. Autorzy starali się tak pisać biogramy, aby nie omijać różnych pikantnych szczegółów – kiedy dzieła przestają być dla nas anonimowe, rozumiemy je trochę inaczej. Chciałam Kalisz wypełnić artystami, nie przedmiotami. Na podstawie jakich kryteriów wybierani byli twórcy ujęci w waszym zestawieniu? Są to rzemieślnicy – jak np. złotnicy, zegarmistrzowie czy snycerze, ale również architekci, a także artyści wizualni – malarze, w tym sakralni, fotografowie, graficy. Artyści współcześni – tworzący po wojnie – narzucili się sami, ponieważ dość dobrze ich znamy. Jeśli chodzi zaś o nowożytnych – w ich wybieraniu zdałam się głównie na dr Ewę Andrzejewską, która stworzyła spis artystów od XVI wieku i która bardzo mnie wspierała, kiedy projekt był jeszcze na etapie jednego wielkiego chaosu, za co chciałabym jej serdecznie podzięko- wać. Skupiliśmy się na artystach nieżyjących, których biografie stanowią już historię sztuki. Wyjątek zrobiliśmy dla Zdzisława Sosnowskiego i Władysława Kościelniaka ze względu na ich wyjątkowe dokonania. Jaki obraz dokonań lokalnych artystów wyłania się z tego zestawienia? Byłam zaskoczona tym, że praktycznie wszystkie wnętrza kościołów są rodzimej, kaliskiej produkcji. W Krakowie wszystko, co mamy najsłynniejszego, stworzyli Włosi czy przyjezdni Niemcy. W Kaliszu jest inaczej i warto to podkreślić. Poziom estetyczny tego, czym się otaczali kaliszanie w XVIII czy w XIX wieku, był bardzo wysoki, nawet jeśli mówimy tylko o rzemiośle. W XX wieku najwięksi artyści pochodzący z Kalisza w końcu go opuścili w różnych okolicznościach – Alina Szapocznikow, Jan Tarasin, Benedykt Dorys, Zdzisław Sosnowski czy (bardziej współcześnie) Konrad Smoleński. Ale na szczęście kaliszanie nie muszą śpiewać jak Lou Reed: „When you’re growing up in a small town/You say, no one famous ever came from here.” Która osobowość artystyczna wzbudziła pani największe zainteresowanie? Nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła największej uwagi na kobiety. Niestety w bazie są tylko dwie – Natalia Modl – portrecistka z XIX wieku i Alina Szapocznikow. Obie z Kalisza wyjechały – Szapocznikow dzieciństwo spędziła w Pabianicach, gdzie z matką trafiła do getta, a stamtąd do getta łódzkiego, Auschwitz i dalej do obozów w Czechach. Natalia Modl wyjechała z własnej woli do Niemiec – najpierw, by uczyć się malarstwa, a potem prawdopodobnie, by dalej tworzyć. Wiemy o niej niewiele ponad to, że była cenioną malarką, ale jest to postać, której niemieckie losy chętnie bym jeszcze zbadała. Znamienne, że w Kaliszu nie docenia się obu artystek – zaskoczeniem dla wszyst- kich osób spoza Kalisza jest to, że nie ma tu żadnej rzeźby czy fontanny wykonanej na podstawie rzeźb Szapocznikow, jednej z najwybitniejszej artystek na świecie. Mam nadzieję, że przy rewitalizacji starówki władze Kalisza wezmą to pod uwagę. Mamy do czynienia z jednorazową akcją czy możemy się spodziewać kontynuacji działań związanych z „Artystami kaliskimi”? Mimo że udało się opracować dwa razy więcej biogramów niż zakładałam w 2014 roku, wciąż mam niedosyt. Brakuje na pewno postaci Tadeusza Kulisiewicza i Mieczysława Kościelniaka – mam nadzieję, że uda się to szybko uzupełnić. Na pewno brakuje też wielu innych, mniej znanych artystów. Jeśli uda się nam pozyskać dodatkowe środki na rozwój bazy, będziemy ją rozbudowywać. Żyjący artyści kaliscy, którzy mają artykuły opracowane przez historyków sztuki na swój temat, mogą się do nas także zgłaszać. Czy dzięki tłumaczeniu strony na język angielski mamy szansę wypromować dokonania kaliskich twórców na świecie? Biogramy zostały profesjonalnie przetłumaczone na język angielski przez anglistkę i historyka sztuki – Magdalenę Dworak-Mróz, a tłumaczenie to zweryfikowała artystka – Irlandka – Anne Seagrave, z którą wielokrotnie wcześniej pracowałam przy tłumaczeniu opracowań naukowych. Anne, dokonując korekty, aż podskakiwała na krześle, że chce koniecznie zobaczyć dokonania kaliskich artystów i jak tylko tu dotarła, odwiedziła wszystkie kościoły. Nie wiem, czy nasz projekt może się przyczynić do wypromowania artystów – konkurencja na rynku sztuki jest dzisiaj kosmiczna – ale na pewno do wypromowania Kalisza jako pięknego miasta, w którym jest wiele do zobaczenia. Dziękuję za rozmowę. 19 Fot. Tomasz Skórzewski Aktor, bajkopisarz, copywriter, twórca Wirokiro Off Theater, jeden z założycieli Sonderkino. Miłośnik historii, bonapartysta. Jako dziecko tworzył własnoręcznie ilustrowane książeczki i razem z dziadkiem „kupował złoto od Moskali”. W liceum za recenzję „Morfiny” wg Bułhakowa dostał 5000 zł nagrody. Na maturze wymyślał fikcyjne cytaty. Między próbami i spektaklami w teatrze, pisaniem bajek oraz kręceniem surrealistycznych filmików Michał Wierzbicki stara się wychowywać dzieci i pielęgnować przyjaźnie. 20 Przypadki Michała W., czyli dramat współczesny w kilku różnych aktach Akt pierwszy, scena pierwsza Mały Michał stoi przed Panem Bogiem, który rozdaje talenty. – Kim chciałbyś być Michałku? – pyta Bóg. – Może pisarzem, Panie Boże? – odpowiada z wahaniem chłopiec. – Wiesz Michałku, wyobraźni i talentu ci nie brakuje, ale zostaniesz aktorem, bo nie masz dosyć cierpliwości i systematyczności, żeby żyć tylko z pisania. A pisać będziesz dla dzieci i własnej przyjemności – decyduje Stwórca. Do Kalisza trafił w 1995 r. prosto po studiach na Wydziale Aktorskim PWST. – Studiowałem w moim rodzinnym Wrocławiu i trochę tego żałowałem, bo nie miałem poczucia prawdziwego studenckiego życia z dala od domu. Byłem cały czas „pod kamerą rodzicielską”. Dopiero kiedy znalazłem się w Kaliszu, mogłem się usamodzielnić i zatęsknić za rodziną. Dostał się na studia za pierwszym razem, zaraz po maturze. – W szkole miałem starszych kolegów, którzy zdawali po kilka razy, żeby urzeczywistnić swoje marzenia o aktorstwie. Nie wiem, czy miałbym w sobie tyle samozaparcia, tym bardziej, że interesowało mnie wiele rzeczy, przede wszystkim historia. Byłem beztroski i w ogóle nie dopuszczałem do siebie myśli, że mój plan może się nie powieść. Mama marzyła, żebym studiował psychologię. Tata mówił, że nie mam odporności, która pozwalałaby mi przebijać się jak czołg. Ale ja miałem i mam to w nosie. Nie jeżdżę na castingi reklamowe, chociaż zagrałem kiedyś w reklamie w sytuacji trochę przymusowej. Akurat byłem bez pracy, a do tego facet ciągle do mnie wydzwaniał, ponawiając zaproszenie. W końcu poszedłem na spotkanie, dostałem tę robotę, nawet pojechałem na fajną wycieczkę zagraniczną i zarobiłem trochę pieniędzy. W jego przypadku studia aktorskie to była raczej potrzeba przygody i zabawy niż w pełni przemyślana decyzja o nauce zawodu i karierze aktorskiej. – Dzięki mojej nieodżałowanej kochanej mamie odebrałem pewną edukację teatralną. Dosyć wcześnie zaczęła mnie zabierać w różne miejsca związane ze sztuką. Pierwszy raz w teatrze byliśmy, kiedy skończyłem 3 lata i był to wspaniały wrocławski Teatr Lalek. Sam budynek robi wrażenie: wielkie gmaszysko wybudowane przez Niemców, z imponującą kolumnadą i kiedy później, już jako młody chłopak przechodziłem w pobliżu, zawsze wyobrażałem sobie, że jest tam siedziba partii nazistowskiej. To miejsce budziło we mnie jednocześnie ciekawość, grozę i fascynację. Ten dreszczyk emocji po raz pierwszy poczułem w Teatrze Lalek i na pewno było to dla mnie ważne doświadczenie. Jako licealista widziałem tam „Proces” Kafki, świetny spektakl, jak najbardziej „dorosły”, bez umizgów do młodej widowni, który robił duże wrażenie. Na pewno Teatr Lalek zaszczepił we nie jakąś wrażliwość sceniczną. Maturę zadawał już po Okrągłym Stole, w 1991 r. w II Liceum Ogólnokształcącym im. Piastów Śląskich we Wrocławiu. – Miałem dobrych nauczycieli, np. pan Polak od historii, bidula, który całe życie chodził w jednych portkach, ale potrafił dostrzec coś wartościowego w każdym z nas, nawet w szkolnych chuliganach i coś dobrego w nas zaszczepić. Przed wojną szkoła nazywała się Maria Magdalena Gimnasium i, jak głosiła legenda, budynek szkolny miał powstać na planie swastyki, ale Niemcy zdołali wybudować tylko jedno ramię (w rezultacie powstał gmach na planie rodła – dop. PK). Uczyłem się w klasie z rozszerzonym językiem niemieckim, który późnej już jako student mogłem sobie utrwalić, kie- dy jeździłem do Niemiec popracować fizycznie. Szkoła była pięknie położona, nad Odrą, w okolicy Parku Szczytnickiego, obok ogrodu zoologicznego i Wytwórni Filmów Fabularnych. Rodzice Michała byli nauczycielami, ojciec wykładał na Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Mieszkali na Zaciszu i ta nazwa dobrze oddawała charakter dzielnicy położonej nad Odrą. Poniemieckie domy z ogrodami, trochę budynków z lat 60. i 70. Środowisko raczej inteligenckie, wykładowcy, inżynierowie, urzędnicy, mniej lub bardziej zaradni. – Rodzice jednego z moich kumpli produkowali klapki japonki i zarabiali na tym tak nieprawdopodobny hajs... Mogli kupić całą naszą dzielnicę, ale syna dobrze wychowali, bo nigdy przy nas nie szpanował kasą. Jego ojciec jeździł sprowadzonym ze Stanów chevroletem kabrioletem, a naszych starych czasami nie było stać nawet na malucha. Scena druga W mieszkaniu dziadków w Legnicy w pokoju gościnnym przy stole siedzi rosyjski oficer i dziadek z Michałem. Czerwonoarmista wysypuje na stół złote pierścionki, które starszy pan kładzie na szalę wagi. – Michałku, podaj proszę odważnik 5-gramowy – mówi dziadek, a wnuczek szuka odpowiedniego nominału i dokłada na szalę. Fascynuje go historia rodzina. Dziadkowie po mieczu, Wierzbiccy, trafili na Dolny Śląsk jako repatrianci w latach 40. po II wojnie światowej. Dziadkowie Szypowscy, po kądzieli, pochodzą z dobrego ziemiaństwa; historia rodu datuje się od bitwy pod Płowcami w 1331 r. – Jako małe dziecko wychowywałem się u moich kochanych dziadków Wierzbickich w Legnicy. Stacjonowała tam Armia Czerwo21 Fot. Tomasz Skórzewski Na kaliskich plantach, z psem Ryjkiem na, a mój dziadek od lat 50. przez całe życie handlował złotem na tzw. czarnym rynku. Jego klientami byli głównie radzieccy żołnierze, na których dziadek zawsze mówił: Moskale. Lubi historię, mówi o sobie: bonapartysta; zawsze fascynowało go, że członkowie jego rodziny uczestniczyli w historycznych wydarzeniach. – Starałem się „ciągnąć za język” babcię i dziadka, żeby dowiedzieć się, skąd przyjechali, kim byli. Babcia wypiekała w domu chleb i lepiła najlepsze na świecie pierogi. Do dziadka przychodzili Rosjanie, u których zamawiał określone towary dostępne tylko w sklepach dla czerwonoarmistów. Miałem cztery lata, siedziałem razem z dziadkiem i pomagałem mu przy ważeniu złota. Pan kapitan przynosił dwie reklamówki z towarem: dobre słodycze, kiełbaski i inne frykasy, to oczywiście wszystko było głównie polskiej produkcji; ale nic tak mną nie wstrząsnęło jak smak ruskich cukierków czekoladowych. Babcia robiła herbatę i siadaliśmy z gościem przy stole. Dziadek stawiał na stole wagę, zakładał 22 okulary i przystępował do transakcji. Dawał mi szczypczyki i mówił: synciu podaj mi 0,5. No to wyciągałem taki odważniczek i kładłem tam, gdzie mi pokazywał. Dziadek płacił złotówkami, chyba że kontrahent chciał dolary. Uwielbiałem te sytuacje, zawsze chciałem pomagać dziadkowi, chociaż niestety w ogóle nie odziedziczyłem po nim zmysłu do interesów. To dziadek kupił moim rodzicom pół domu we Wrocławiu; ich nigdy by nie było na to stać z pensji nauczycielskich. Akt drugi, monolog wewnętrzny improwizowany Na Wydziale Aktorskim spotkałem wykładowców, którzy zostawili we mnie jakąś cząstkę siebie. Techniki można się nauczyć od dobrego rzemieślnika. Natomiast istotne jest właśnie spotkanie osobowości; wyjście na scenę i stworzenie ciekawej postaci to w dużej mierze kwestia osobowości aktora. Wolę ludzi z osobowością, niż wybitnie ukształtowanych profesjonalistów, którzy sprawnie realizują postawione przed nimi zadanie. Nie jestem reżyserem teatralnym, a jedyne, co chcę sam realizować, to są rzeczy od początku do końca przeze mnie wymyślone. W Wirokiro Off Theater mieszam rzeczywistość tragiczną z farsową, jak w normalnym życiu. Zakładam gruby pancerz, który daje mi poczucie dystansu, a jednocześnie lubię przemycać elementy świadczące o wszechogarniającej hipokryzji. Przynoszę gotowy tekst i zależy mi na tym, żeby zabrzmiał precyzyjnie, dlatego nie pozostawiam miejsca na improwizację, chyba że na próbie okaże się, iż ktoś ma pomysł, który przebija sytuację i wówczas to akceptuję. Pracowaliśmy z chłopakami w euforycznej atmosferze, z radością i zawsze starałem się, żebyśmy wszyscy byli twórcami a nie tylko tworzywem. Kiedy po studiach trafiłem do Kalisza, miałem 23 lata i byłem najmłodszy w zespole. Dzisiaj jestem jednym z pięciu najstarszych aktorów i zaczynam się niepokoić, ale nie dlatego, że czas upływa. Chciałabym zachować młodość wewnętrzną i świeżość spojrzenia, prawo do zdziwienia, zaskoczenia, bez rutyny Fot. Tomasz Skórzewski Z synem Stefanem i przytłaczającego doświadczenia, że wszystko już widziałem, zrozumiałem i wiem. Jak chcę komuś powiedzieć coś przykrego, zaczynam od: młody człowieku posłuchaj..., bo nie chcę być niegrzeczny. Nie mam trudności w nawiązywaniu przyjacielskich relacji z ludźmi, a teatr w Kaliszu cenię sobie nie tylko za to, że jest najstarszy w Polsce i jest pięknym miejscem. Dla mnie liczą się więzi, atmosfera i przyjaźnie. Akt trzeci, scena pierwsza Spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego we Wrocławiu w 1995 r. ogląda dyrektor Teatru Bogusławskiego w Kaliszu. Później Jan Buchwald proponuje pracę w mieście nad Prosną m.in. Michałowi W. Tamten okres, pierwszy kaliski w jego zawodowej karierze, Michał wspomina jako czas niewykorzystanych szans. Po trzech latach przeniósł się do Wrocławia, ale w rodzinnym mieście też świata nie zawojował. Później przez kilka lat żył i pracował bez etatu. – We Wrocławiu tęskniłem za atmosferą ka- liskiego teatru i poczuciem wspólnoty mieszkańców Domu Aktora. Kiedyś się nad tym nie zastanawialiśmy, ale zauważyliśmy to później, że za każdym razem jak przyjeżdża realizator, który nas nie zna i na początku jest ostrożny, nawet wycofany, to później płacze, kiedy musi wyjeżdżać z Kalisza. Dajemy im się tutaj poczuć dobrze, sami traktujemy siebie tak, że oni czują się bezpieczni. Przyjaźnimy się i rzadko sobie zazdrościmy. Oczywiście, mogę być wściekły, bo nie gram Papkina, a na pewno byłbym świetny w tej roli. Wściekłość mija, przyjaźnie zostają. Jeszcze od czasów studiów przyjaźnimy się ze Zbyszkiem Antoniewiczem, który trafił do kaliskiego teatru rok po mnie. To świetny aktor i kumpel. Potrafimy unikać wielu raf. Kalisz może nie jest jedynym takim wyjątkowym miastem, ale grając gościnie w kilku innych miejscach, czułem się okropnie. Nie ukrywam, tęskniłem za Kaliszem, a to uczucie pęczniało, kiedy nie miałem stałej pracy i nie bardzo wiedziałem, do dalej? To był czas prawdziwej smuty, a od kaliskich przyjaciół wiem, że u nich jest podobnie. I wtedy wymyśliłem sobie „Bolesny upadek wartości artystycznych”, opowieść o naszej słabości, która może się przekuć w coś silnego, śmiesznego, ważnego i tragicznego przy okazji. Koledzy, którzy przyjechali zobaczyć nasz spektakl, mówili: Misiek, widziałem strasznie śmieszne przedstawienie, że aż mi jest teraz smutno na koniec. Wirokiro Off Theater spodobało się, wszystkim nam dobrze to zrobiło. Obracaliśmy się w świecie teatru i fantazji, próbowaliśmy rozszerzyć ten świat, zahaczając o kosmos. Przy okazji mogłem rozliczyć się z kilkoma mniej lub bardziej ważnymi epizodami z mojej autobiografii. Scena druga Michał siedzi przy oknie i na kolorowym papierze pisze krótki wierszyk, później obok stara się zilustrować wymyśloną historię. Kiedy ma już kilka takich kartek, zszywa je przy pomocy spinaczy. Podchodzi do łóżeczka, w którym plastikową grzechotką bawi się mały chłopiec. – Zrobiłem to dla ciebie – mówi do młodszego brata. 23 Nigdy nie prowadziłem dziennika i nie pisałem do szuflady, wolałem uganiać się za piłką, ale jakieś potrzeby literackie miałem. Na pewno się nie męczyłem, a wręcz przeciwnie, kiedy pani od polskiego zadawała nam wypracowania, często pozwalałem sobie na ucieczkę od tematu, tworząc zmyślone miniopowiadania, co na szczęście moja nauczycielka traktowała z dużą sympatią. Jako dziecko robiłem książeczki z wymyślonym tekstem i własnymi ilustracjami, kilka takich dzieł wyprodukowałem też dla mojego młodszego brata. Mama zbierała te wycinanki i pewnie gdzieś jeszcze się poniewierają w domu. Może gdybym miał więcej samodyscypliny, dzisiaj byłbym pisarzem... W liceum chodziliśmy z klasą do teatru na normalne wieczorne spektakle. Czasami musieliśmy napisać recenzję z obejrzanego spektaklu i pięć najlepszych nasza polonistka zgłaszała do konkursu organizowanego przez Klub 1212. Te próby oceniali później zawodowi recenzenci i najlepszych 6 autorów dostało nagrody po 5000 zł. Byłem jednym z laureatów jako uczeń II klasy, pisząc obrzydliwą recenzję o spektaklu, który mi się nie spodobał. W parunastu zdaniach bezczelnie ośmieszyłem aktora występującego w tym monodramie. A dwa lata później, już na studiach miałem z nim zajęcia z elementarnych zadań aktorskich. Strasznie nas dręczył, fizycznie i psychicznie, trenował na nas jakieś swoje pedagogiczne pomysły i metody Grotowskiego; to była prawdziwa orka. Dzisiaj widzę w tym jakiś sens, ale wówczas, patrząc na niego, myślałem sobie: tobie by się to przydało. Zresztą kiedyś powiedziałem mu, jak totalnie „zjechałem” to, co zrobił w „Morfinie” Bułhakowa, i że dostałem za to nawet nagrodę Klubu 1212. Do dzisiaj pamiętam ten spektakl, facet całą godzinę grał fizycznie „na maksa” i myślałem, że się bidula udusi. W szkole na polskim czy historii wiedziałem, jak zabłysnąć, czasami nawet posługiwałem się fałszywymi cytatami, wymyślonymi na poczekaniu. Zrobiłem to nawet na maturze, a później, kiedy przygotowywaliśmy Wirokiro, w programie spektaklu zamieściliśmy zmyślone recenzje z festiwali, które się nigdy nie odbyły. Nawet mój ojciec się na to nabrał i zapytał: kiedy byliście z tym spektaklem w Bochum? 24 Akt czwarty, w którym ważny jest przypadek W życiu Michała W. niebagatelną rolę odgrywa przypadek. – Kiedy nie miałem stałej pracy, oczywiście przypadkowo, jak zawsze, poznałem faceta, właściciela drukarni i wydawnictwa. Bardzo miły pan w średnim wieku, chociaż na literaturze nie znał się kompletnie. Pisałem dla niego bajki, często były to jakieś historyjki i wierszyki do gotowych już ilustracji. Nieraz musiałem się nagimnastykować, zwłaszcza gdy pracowałem na materiale plastycznym silnie godzącym w moje poczucie estetyki. Zdarzyło mi się napisać na zamówienie własne wersje (broń Boże, żeby plagiat, powiedzmy, że moje wariacje czy żarty) na temat „Rzepki” albo „Lokomotywy”. Kiedyś usłyszałem od wydawcy: ta pana „Rzepka” to nawet jest lepsza... Jeszcze dwa lata temu coś dla niego napisałem i prócz normalnego honorarium dostałem paczkę, w której były dwie butelki wina i maleńka teflonowa patelnia. Oczywiście podziękowałem i nie omieszkałem zapytać o ten prezent. – Kiedyś kupiłem 30 sztuk i jak kogoś lubię, to daję mu taką patelnię w prezencie. Zobaczy pan panie Michale, ona jest idealna na jajecznicę z dwóch jajek, sam ciągle takiej używam – przyznał się mój wydawca. – Rzeczywiście, sprawdza się. Przy okazji pisania na zamówienie powstało też wiele wierszyków z postacią bociana Wirokiro, z których Michał W. postanowił złożyć książeczkę dla swojej najstarszej córki, wówczas nastoletniej, a dzisiaj już dorosłej. Wydawcą miała być firma, z którą nasz bohater przez pewien okres związanym był jako copywriter. Wtedy nic z tego nie wyszło i dopiero później udało się projekt zrealizować w Kaliszu dzięki współpracy z Bogną Rząd. Książeczka trafiła do szkół, domów dziecka i znajomych autora. Michał – dla przyjaciół Misiek – jest też autorem (jako Cruella la Vey) bajki „Marianna i smoki”, która z powodzenie była wystawiana w Teatrze Bogusławskiego w Kaliszu. Akt ostatni, o przyjaźni Najnowsza publikacja, której współautorem jest nasz bohater, to „Senek” – książeczka stworzona i wydana wspólnie z Agnieszką Kot, żoną aktora Tomasza Kota. Książeczka zrodziła się z wieczornych opowieści Agnieszki i jej córeczki Blanki; urzeka stroną graficzną, przepięknymi kolażami Agnieszki. Do książki dołączony jest audiobook nagrany przez Tomasza Kota. – Przyjaźnimy się z Kotami od lat. Agnieszka jest przyjaciółką mojej żony jeszcze z czasów licealnych, z Częstochowy. Tomek zrobił niebywałą karierę aktorską, ale jest wyjątkowo odporny na ten świat, który czasami zamienia ludzi w monstra. Mimo takich sukcesów pozostał niezwykle skromnym i sympatycznym facetem, chętnie bierze się za rzeczy alternatywne, które na pewno nie wiążą się z zarabianiem wielkich pieniędzy. W ramach tych alternatywnych działań powstało artystyczne trio KTW (Tomasz Kot, Marcin Trzęsowski i Michał Wierzbicki.), które zaczęło nagrywać i publikować w Internecie autorskie filmiki, oparte na specyficznym poczuciu humoru całej trójki. – Rozpoczął to wszystko Tomek, który nie rozstaje się z małą kamerą i podczas prób do „Nestroya” w Kaliszu co chwilę coś nagrywał. Na pamiątkę naszej wspólnej pracy każdy dostał nagrania różnych śmiesznych sytuacji zarejestrowanych przez Tomka, bardzo fajny prezent. To była inspiracja do powstania Sonderkino, które funkcjonuje już od kilku lat. Nasz dorobek pokazywaliśmy na festiwalu MultiArt w Kaliszu, filmy są dostępne w sieci. Zrobiliśmy też kilka zabawnych reklamówek Filharmonii Kaliskiej na zamówienie jej dyrektora Adama Klocka. Z podobnym zamówieniem zwróciła się też do nas Galeria Sztuki im. Tarasina w Kaliszu i na pewno nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. W 2007 r. Michał Wierzbicki po raz drugi związał się z Teatrem w Kaliszu, którym wtedy kierował Igor Michalski. – Jako nowy dyrektor nie tylko utrzymał w repertuarze dwa przedstawienia Wirokiro Off Theater, ale nawet dał mi etat. Nigdy mu tego nie zapomnę, bo w tym czasie tkwiłem jakby w zawieszeniu, nie bardzo wiedząc, co dalej. Mogłem wreszcie grać, rozwijać się. Założyliśmy z Izą rodzinę, mamy dwójkę wspaniałych dzieci. Naprawdę dobrze się teraz czuję, chcę tutaj pracować i nie tęsknię za większym miastem. Gram, w jednym miesiącu więcej, w drugim mniej, nie mam powodu do narzekania. W marcu rozpoczynamy próby do „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej, w reżyserii Remigiusza Brzyka. Chciałbym też pokazać w Wirokiro Off Theater w Kaliszu Frankensteina, który, jak wiadomo, był Polakiem, ale to na pewno jeszcze nie w tym roku. Przemo Klimek Jadwiga z miasteczka róży wiatrów Fot. Tomasz Skórzewski Spotykamy się w Bibliotece im. Braci Gillerów w Opatówku. Dyrektor Jadwiga Miluśka-Stasiak pracuje tam od 1987 r. To jej ukochane miejsce w mieście, któremu oddała całe serce. Za plecami na półce stos reprintów, folderów, broszur, informatorów i książek jej autorstwa. Jednym słowem, spory dorobek, którego wielu mogłoby pozazdrościć. Do tego działalność na polu społecznym, jest bowiem inicjatorką wielu ważnych dla Opatówka przedsięwzięć, skarbnicą wiedzy o tej małej ojczyźnie otwartą dla każdego, kto zechce z niej zaczerpnąć, niespożytą poszukiwaczką wszelkich opatovianów. Nade wszystko jednak: człowiekiem wielkiej pasji i jeszcze większej skromności. Z Jadwigą Miluśką-Stasiak rozmawia Jolanta Delura 25 Jest pani rodowitą opatowianką? Jestem opatowianką z pokolenia na pokolenie. Najstarszy dokument rodzinny pochodzi z 1680 r., ale ponieważ byliśmy rodziną chłopską, myślę, że nasi przodkowie mieszkali tu od zawsze. Jestem potomkinią dwóch chyba największych opatowskich rodów: Rogozińskich i Miluśkich. W XVIII w. Rogozińscy zajmowali różne stanowiska we władzach miasta. Miluścy, też zasłużeni, byli rodziną młynarzy, stąd bierze się mój wielki sentyment do wiatraków. W miejscu, gdzie stał niegdyś wiatrak mojego dziadka, zostało sporo wielkich kamieni spod fundamentów. To moje ulubione miejsce. Tu mieszkam. I pewnie tu zrodziło się pani zainteresowanie historią Opatówka? W mojej rodzinie zawsze dużo mówiło się o przeszłości. Pradziadek ze strony taty mieszkał w drewnianym domu, w którym podobno kiedyś była szkoła opatowska. Do tego domu tłumnie schodzili się ludzie. Nie było światła, nie było pogoni za uciekającym czasem. Dziadkowie żyli skromnie, ale szczęśliwie. Pamiętam wspaniałe spotkania, na które przychodzili krewni i znajomi. W ciemnościach rozjaśnionych tylko blaskiem ognia buzującego pod fajerkami w piecu sączyły się opowieści o dawnych czasach, o duchach… Siedziałam na kolanach taty, więc czułam się bezpieczna. Atmosfera tamtych wieczorów, jak i same opowieści, głęboko zapadły w mą pamięć. Kiedy mój ukochany wujek Eligiusz Kor-Walczak pisał książkę „Miasteczko róży wiatrów”, jednym z jej bohaterów uczynił naszego pradziadka, Szymona Miluśkiego. Wujek nie mógł odszukać imienia jego ojca. Ja byłam wtedy uczennicą 5. lub 6. klasy szkoły podstawowej, przychodziłam do Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie znajoma moich rodziców pozwalała mi zaglądać do akt, i to ja odnalazłam imię prapradziadka. To był mój pierwszy wkład w wiedzę o naszej rodzinie i o Opatówku. Pierwszy dziecięcy sukces i wspomnienia z rodzinnego domu zaowocowały z czasem prawdziwą pasją… Kiedy po studiach wróciłam do Opatówka (bo nie wyobrażam sobie życia poza tym miejscem, choć bywałam za granicą i mam 26 tam przyjaciół), zaczęłam szperać w archiwach w poszukiwaniu opatovianów, przede wszystkim materiałów na temat Agatona i Stefana Gillerów. To wielcy ludzie, a w Opatówku nie było żadnej formy ich uczczenia. Wiedziałam, że w Kórniku są dokumenty pochodzące z ich domu, więc jeździłam tam. Jeździłam także do Poznania w poszukiwaniu aktów Urzędu Stanu Cywilnego. Szczęśliwym momentem było objęcie parafii w Opatówku przez ks. Władysława Czamarę. Archiwa się otworzyły, a kiedy w 2007 r. strażacy robili porządki na wieży kościelnej, znaleźli akta z XVIII w. oraz XVIII-wieczne księgi rzucone bez ładu i składu. Cud, że tego myszy nie zjadły. Wszystkie te księgi trafiły do mnie, do biblioteki. Ksiądz Czamara prosił, żebym je uporządkowała i opisała. To prawdziwe unikaty, zeskanowałam wszystkie. Teraz historycy, którzy z nich korzystali, robią indeks. Czy szukając materiałów związanych z Opatówkiem myślała pani o książce? W żadnym wypadku! Chodziło mi głównie o to, by ocalić od zapomnienia ludzi i wydarzenia. O książce nie myślałam, ponieważ brak mi polotu literackiego. Kiedy zmieniły się czasy, w 1990 r. pod wpływem wujka Eligiusza i mojego kuzyna Krzysztofa Walczaka, utworzyliśmy Towarzystwo Przyjaciół Opatówka. Jednym z pierwszych jego działań było nadanie nowym ulicom imion miejscowych bohaterów: braci Gillerów, ks. Marczewskiego i Piotra Szatkowskiego. Drugą rzeczą była miejscowa gazeta. Wujek Eligiusz razem z księżmi redagował przed wojną „Tygodnik Opatowski”, który się ukazywał przy „Tygodniku Polskim” we Włocławku. To on mnie zachęcił do wydawania razem z Towarzystwem gazety. Założyliśmy więc „Opatowianina”. Wydaliśmy ponad 130 jego numerów. Przez lata pisaliśmy go na maszynie, po czym zmniejszałam format na kserokopiarce. Publikowałam w nim to, co udało się znaleźć. Pomagało mi grono autorów. Pan Władysław Kościelniak, który od lat współpracował z moim tatą, wykonał wiele rysunków do jego, a potem do moich publikacji. Kiedy w archiwach znalazł jakąś informację na temat Opatówka, natychmiast zapisywał ją dla mnie. Podobnie czynią inni moi przyjaciele. Jak to się stało, że te skromne początki pisarskie przerodziły się w coś większego? Pierwszym większym zadaniem było opracowanie listów rodziny Gillerów. Postanowiłam, że nadamy bibliotece imię obu braci. Dom Gillerów należał wtedy do Gminnej Spółdzielni w Opatówku. Kiedyś wichura uszkodziła dach i w czasie naprawy robotnicy zwrócili uwagę na walające się na strychu książki. Ponieważ było wiadomo, że właściciele domu w latach 50. przekazali archiwum Gillerowskie do Kórnika, byłam pewna, że trafiło tam wszystko i nawet nie próbowałam szukać czegokolwiek. Na sygnał od robotników poszłyśmy jednak z siostrą na ten strych. Bałagan był nieopisany: śmieci, stare książki… W pewnej chwili nadepnęłam na jakąś kartkę. Podnoszę, pa- Fot. Tomasz Skórzewski trzę, a to list Agatona. List z Syberii, jeden z nielicznych, które się zachowały. Serce mi zadrżało. Zaczęłyśmy dokładnie przeglądać wszystko i znalazłyśmy w tych śmieciach ponad dwieście listów. Przyniosłyśmy je do domu, wytarłyśmy suchymi ściereczkami. Na szczęście były w dość dobrym stanie. Wezwałam Krzysztofa Walczaka, żeby mu pokazać to nasze znalezisko, a on stwierdził kategorycznie: „Ty te listy opracujesz”. I tak to się zaczęło. Odczytywałam je, przepisywałam, opracowywałam przypisy… Na tym polegała moja praca, fascynująca i owocująca kolejnymi odkryciami związanymi z Opatówkiem. Tak powstała pierwsza, bardzo ważna dla mnie książka. Ceniona znawczyni tego okresu historycznego, prof. Wiktoria Śliwowska, bardzo dobrze ją oceniła. To była dla mnie wielka radość. Nie dziwi zatem, że w cyklu „Kaliszanie” ukazała się niedawno pani książka o jednym z braci Gillerów. Dlaczego jednak Stefan, a nie Agaton? Kiedy zaczął ukazywać się cykl „Kaliszanie”, Krzysztof Walczak stwierdził, że powinnam napisać o Gillerach. Odpowiedziałam, że o Agatonie nie mogę pisać. Jestem pełna podziwu dla tego człowieka, fascynuje mnie jego patriotyzm, szerokie horyzonty, praca na rzecz ojczyzny i miłość do domu rodzinnego, (pani Kościelniakowa nazwała mnie nawet Agatonką), ale dla mnie jest to postać zbyt trudna, mam do niej nazbyt emocjonalny stosunek. Łatwiej było mi pisać o Stefanie. Znam wiele faktów z jego życia, znalazłam sporo wiadomości na temat jego publikacji. Udało mi się ustalić datę uro- dzenia oraz rok debiutu, a także skorygować kilka błędów powtarzanych w rozmaitych publikacjach. A czym Stefan Giller zasłużył sobie na miejsce w gronie najznakomitszych kaliszan? Jego wyjątkowość polega na tym, że w trudnych czasach zaborów przekazywał swoją miłość do ojczyzny jako wspaniały nauczyciel języka polskiego i literatury polskiej wspominany z szacunkiem i podziwem przez swoich wielkich uczniów: prezydenta Wojciechowskiego, Alfonsa Parczewskiego... Przyjaźnił się z Asnykiem. Po śmierci rodziców był dla poety jedynym kontaktem z ukochanym miastem. Korespondowali ze sobą, chodzili razem w góry. Ponadto był społecznikiem. W II połowie XIX w. był na pewno jednym z najwybitniejszych kaliszan. W zbiorach literackich sąsiadował z Mickiewiczem i Sienkiewiczem. Wszystko to świadczyło o jego randze w czasach, w których przyszło mu żyć. Piotr Chmielowski nie ocenia zbyt wysoko jego twórczości poetyckiej, ale docenia wkład w zachowanie polskiego słowa. A dla mnie, opatowianki, jest ważne, by tacy ludzie byli znani światu. Inaczej nie istnieją. Pozostało nam tradycyjne pytanie o plany… Czekam na emeryturę, żeby zająć się dziejami Opatówka. Może wtedy znajdę też czas na pozyskanie pieniędzy i wydanie opracowanego wespół z Piotrem Łuszczykiewiczem tomiku poezji Łucji Pinczewskiej-Gliksman? To miejscowa poetka żydowskiego pochodzenia, pisząca wiersze o Opatówku, zaprzyjaźniona z Miłoszem i Giedroyciem. Ponadto czeka na opisanie bardzo ciekawy i bogaty w rozmaite przedsięwzięcia okres międzywojenny. Jest co robić. Prawdziwe morze tematów. Robię też wszystko, by przekazać młodym moją pasję. Powtarzam nieustannie, że ten kto ma jakieś zainteresowania, ma również ciekawe życie, poznaje wspaniałych ludzi… Naprawdę warto mieć pasję! Dziękuję za rozmowę. 27 Wróbelki w sieci ćwierkają... Robię jajecznicę na śniadanie, czym chwalę się całemu światu. Tysiąc trzysta osób lubi to, a siedemset życzy smacznego. Jedna sugeruje dorzucenie pomidorów. Dwie twierdzą, że na pewno przypalę potrawę – hejterzy... Przystępuję do konsumpcji – czyli robię telefonem zdjęcie i wrzucam w sieć. Pięć minut później modlę się nad zlewem. Nienawidzę zmywać, ale społeczeństwo internetowe ćwierka do mnie z wyrazami wsparcia. Świat w krzywym zwierciadle czy rzeczywistość XXI wieku? O mediach społecznościowych z Joanną Przybylską, acconunt manager w agencji 140 media rozmawia Juliusz Kowalczyk Co piąty mieszkaniec tej planety korzysta z Facebooka. Google+ ma około 350 mln użytkowników, a Twitter dobija do 300. Świat zwariował na punkcie portali społecznościowych. Skąd ich popularność? Portale społecznościowe wyrosły z potrzeby kontaktu. W Polsce zaczęło się to głównie za sprawą Naszej Klasy, która daje możliwość odnalezienia kolegów i koleżanek ze szkoły. Dzięki tego typu portalom możemy dowiedzieć się, co się u nich aktualnie dzieje i spotkać na przykład „starą miłość”. Social media to idealne źródło wiedzy o życiu znajomych, z którymi nie zawsze możemy się spotkać. Pojawianie się kolejnych portali zdywersyfikowało nasze potrzeby. Dziś, mając konto na NK.pl, Facebooku, Twitterze, Google+, Instagramie, LinkedIn czy Snapchacie, staramy się trafiać do innej grupy swoich znajomych lub – co niezmiernie mnie cieszy – poznawać nowe osoby, które tak jak my interesują się poruszaną przez nas tematyką. Globalna wioska pozwala nam więc docierać z prze28 kazem do coraz większego grona osób, a co najważniejsze – nie ma tu barier geograficznych. Ponadto portale stają się wielofunkcyjne, bo możemy dzięki nim śledzić bieżące informacje, trendy z kraju i świata, obserwować znane osoby i kontaktować się z nimi. Dzięki social mediom komunikowanie się nigdy nie było łatwiejsze. A jak było w Twoim przypadku? U mnie było podobnie. Social media to dla mnie świetne narzędzie networkingowe, dzięki niemu buduję siatkę znajomych, głównie z kręgów zawodowych. Oczywiście można mnie znaleźć na wszystkich wyżej wymienionych portalach. Na każdym z nich publikuję inną treść, bo każdy kanał oferuje inne możliwości i pełni odmienne funkcje. Dodatkowo od ponad roku staram się również dzielić swoją wiedzą na blogu. Najaktywniej działam jednak na Twitterze. Całość publikowanego przeze mnie contentu wpływa na mój personal branding, czyli to, jak ludzie mnie postrzegają. Oczywiście niektórzy przeciwnicy mediów społecznościowych twierdzą, że niszczą one relacje i wpływają na fałszywy obraz danej osoby. Poniekąd mogę się zgodzić z tą tezą, ale nie można traktować jej jako ogólnika. Komunikacja za pomocą portali społecznościowych może być groźna, ale tylko wtedy, kiedy w dużym stopniu izolujemy się od świata rzeczywistego i wszystkie informacje, zdobywanie nowej wiedzy i doświadczeń ograniczamy do Internetu. Dodatkowo, trzeba pamiętać, że wszystko, co wrzucimy do sieci, tam zostaje. Dlatego tak ważne jest, aby dbać o swój pozytywny wizerunek. Szybko przekonałaś się także, że aktywność na portalach społecznościowych może być także rodzajem pracy. Tak. W wakacje 2013 roku podjęłam jedną z kluczowych decyzji. Zdecydowałam się na studia podyplomowe „Innowacyjny e-merketing” w Wyższej Szkole Bankowej w Poznaniu. Był to rok, w którym otrzymałam ogrom wiedzy na ten temat. Pozwoliło mi to w maju 2014 roku rozpocząć pracę we Wrocławiu, w jednej z większych w Polsce agencji kreatywno-strategicznych. Nie byłoby jednak to możliwe, gdyby nie moje dotychczasowe działania w mediach społecznościowych. To dzięki tej aktywności zdobycie zatrudnienia było łatwiejsze. Codzienne zadania w Lemon Sky JWT nauczyły mnie nie tylko pracy nad własną marką, ale również nad wieloma dużymi polskimi markami. Praca dała mi wiele satysfakcji i obudziła kreatywność Była to dla mnie również zmiana osobista. Poznań zamieniłam na Wrocław – nowe miasto, w którym nie miałam żadnych znajomych. Odnaleźć się w nim pomogli mi ludzie z In- Fot. Tomasz Skórzewski ternetu. Nigdy ich nie spotkałam, ale często pisaliśmy ze sobą w sieci. Dzięki spotkaniu ich w offline nie czułam się samotna. Od niedawna pracujesz dla jednego ze światowych potentatów na rynku mediów społecznościowych. Na czym polega ta praca? Pod koniec ubiegłego roku pojawiła się propozycja pracy w 140 media, czyli oficjalnym przedstawicielu Twittera w Polsce. Oczywiście długo nie trzeba było mnie namawiać, aby skorzystać z tej możliwości. Nowy Rok przyniósł zatem kolejne zmiany w moim życiu i przeprowadzkę do Warszawy. Pracując w 140 media wprowadzam na rynek wszystkie rozwiązania reklamowe dostępne na Twitterze oraz edukuję rynek na temat tego portalu. Wspieram też naszych klientów w prowadzeniu na nim działań marketingowych. Jestem dumna, że mogę być częścią zespołu wprowadzającego i rozwijającego w Polsce tak nowoczesne medium, jakim jest Twitter. Kilka lat temu miałaś okazję poznać samorząd dzięki sprawowaniu mandatu radnej Młodzieżowej Rady Miasta Kalisza. Media społecznościowe to narzędzia, które mogą samorządom pomóc czy wprost przeciwnie? Media społecznościowe pomagają dotrzeć do coraz młodszych odbiorców, dla których komunikacja poprzez social media jest czymś naturalnym. Są oni bardziej aktywni online niż offline. Social media zbliżają do nich politykę i polityków. Mogą być na wyciągnięcie klawiatury. Zmniejsza to również barierę nieśmiałości. Media społecznościowe dają ponadto bardzo dużo możliwości, w tym częstą publikację różnych treści: tekst, obraz, wideo. Bardzo dużym udogodnieniem jest również fakt, że szybko możemy otrzymywać informacje zwrotne i wchodzić w dialog z odbiorcami, którzy mogą nam przesyłać ciekawe pomysły. W realu nie chciałoby się im iść do radnych i przedstawiać swojej sprawy, a przez sieć jest to łatwiejsze. Działając zarówno w Młodzieżowej Radzie Miasta Kalisza czy, będąc później Przewodniczącą Studenckiej Rady Miasta Poznania, nieraz korzystałam z mediów społecznościowych, aby przekazywać ważne dla organizacji i młodych mieszkańców treści. Przykładem dobrego wykorzystywania sieci do działań politycznych jest oczywiście Barack Obama. To on jest w tym względzie ikoną, z której czerpią inni doświadczeni i początkujący działacze. Do Internetu powoli przenosi się także publiczna dyskusja na ważne dla mieszkańców tematy. Czy samorząd powinien się w nią włączać czy raczej pozostać przy tradycyjnych metodach kontaktu ze społeczeństwem? W zmieniającym się świecie warto korzystać z nowych rozwiązań, jakie daje nam Internet. Aby dotrzeć do wszystkich mieszkańców, na przykład Kalisza, trzeba korzystać z różnych form komunikacji. Ale to nie jest jedyna droga. Nie możemy w społeczno29 Fot. Tomasz Skórzewski ściach lokalnych zapominać o spotkaniach bezpośrednich. Jednak warto ułatwiać mieszkańcom komunikację z urzędnikami czy radnymi. Dobrym tego przykładem są transmisje z obrad Rady Miejskiej, które umieszczane są później na Youtube. Dzięki temu nieobecni mieszkańcy bez kłopotów mogą dowiedzieć się, o czym zdecydowali ich przedstawiciele. Sesje i komisje odbywają się zwykle w godzinach dopołudniowych, kiedy większość osób jest w pracy. Dzięki mediom społecznościowym mogą one jednak mieć dostęp do prac samorządu. Patrząc na ilość prowadzonych na portalach społecznościowych konwersacji, można wysnuć wniosek, że ludzie niebawem przestaną już spotykać się ze sobą, by porozmawiać, bo przecież można popisać na „fejsie”. To przerażająca, surrealistyczna wizja kontaktów interpersonalnych czy raczej melodia przyszłości, z którą trzeba się pogodzić i do niej przywyknąć? Nie byłabym taką pesymistką. Internet zrodził się z potrzeby bycia blisko z ludźmi i podtrzymywania relacji, szczególnie z tymi, z którymi nie zawsze możemy porozmawiać w rzeczywistości. Współczesne pokolenie to tzw. „cyfrowi tubylcy”, czyli osoby, które urodziły się i dorastają, korzystając z nowoczesnych technologii. Social media to nie jest zamknięte getto, bo stymulują potrzebę spotkań na żywo, inicjują ciekawe rozmowy, które są kontynuowane w rzeczywistości. Przykładem takiego przenikania może być społeczność Twittera, która regularnie, co miesiąc, w różnych miastach spotyka się w realu, by się poznać i porozmawiać w trybie offline. Często w Internecie realizuje się wiele ludzkich potrzeb – uznania czy samorealizacji – przez pokazywanie własnej twórczości, np. na blogu czy na kanale Youtube. Na koniec zabaw się we wróżkę. W jakim kierunku, Twoim zdaniem, rozwijać się będą media społecznościowe? Żyjemy w świecie, w którym sieć decyduje o naszych relacjach. Szukamy w niej informacji, kontaktów i nowych doznań. Nowe media wkroczyły w prawie wszystkie sfery działalności człowieka, wpłynęły na zmia30 nę modelu komunikacji, relację między jej uczestnikami i niewątpliwie wprowadziły nową jakość medialną w porównaniu do swoich przeciwników. Współczesne pokolenie ludzi to „społeczeństwo cyfrowego dostępu”, dla którego brak jakiegoś zasobu w Internecie może oznaczać, że jest on bezwartościowy lub nie istnieje. Social media odpowiadają na potrzeby człowieka oraz ułatwiają mu dostęp do rozwijających się platform multimedialnych. Ich silne oddziaływanie na życie człowieka pozwala także spojrzeć na nie z perspektywy kulturowej, a nie tylko technicznej, ponieważ jest to przestrzeń, w której jest coraz więcej człowieka i relacji, jakie może on wytworzyć z drugą osobą. Mówiąc o rozwoju nowych mediów, warto podkreślić, że obecnie istniejące portale społecznościowe cały czas ewoluują i oferują użytkownikom coraz więcej funkcji. Wiele z nich nie zdąży się do końca wykształcić, a obok niezwykle szybko powstają coraz to nowsze. Niektóre są w pewnym stopniu połączeniem cech istniejących już portali, ale zaobserwować można również powstawanie takich, które są wyspecjalizowane w określonych formach komunikacji, np. komunikowanie za pomocą video – aplikacja Vine, informowanie o tym gdzie przybywamy (geolokalizacja) – Swarm, komunikaty obrazkowe – Snapchat, Instagram. Użytkownicy sieci nie poszukują już jednego portalu, który umożliwia komunikację, lecz korzystają z kanałów tematycznych. Jeśli chcą pokazać innym interesujące według nich zdjęcie, zrobią to za pomocą Instagrama, a jeśli chcą szybko o czymś poinformować i zobaczyć, o czym najczęściej mówi się teraz w sieci, wybiorą Twittera. Kanały social media są jednak ze sobą zintegrowane, więc np. tweetem szybko można podzielić się ze znajomymi na Facebooku, a filmik przesłany na Vine udostępnić na blogu czy Twitterze. Internet rozwija się niezwykle dynamicznie, a powstające kanały wyprzedzają i kreują nowe potrzeby użytkowników. Tylko dokładna obserwacja zmieniającej się przestrzeni internetowej i zachowań komunikacyjnych użytkowników sieci pozwala dokładnie zobrazować, czym obecnie są i jakie mogą być nowe media w przyszłości. Dziś mogę tylko stwierdzić, że każde medium społecznościowe będzie się specjalizowało w swojej dziedzinie. Tak, aby dać nam możliwość wyboru i dotrzeć do zainteresowanych. Dziękuję za rozmowę. O przestrzeni miasta, przywracaniu starówki do życia oraz problemach, jakie związane są z tym procesem, z Krzysztofem Zientalem, specjalistą ds. rewitalizacji oraz Przemysławem Wierzbickim, architektem miejskim w kaliskim magistracie rozmawia Juliusz Kowalczyk. Rewitalizacja – permanentny stan umysłu Krzysztof Ziental Fot. Jakub Seydak Czym dla pana jest rewitalizacja? Podręcznikowo rewitalizacja to gruntownie zaplanowany zespół działań o charakterze społecznym, gospodarczo-ekonomicznym oraz przestrzennym, którego ramy ustalone są w wyniku szeroko pojętych konsultacji. Można powiedzieć, iż jest to gra zespołowa wymagająca przestrzegania ściśle określonych reguł. Dla mnie rewitalizacja to nie chwilowe poczucie, a permanentny stan umysłu. W praktyce zarządzania miastem jest to więc swoista soczewka, przez którą niemal każdą decyzję ogląda się pod kątem jej przydatności w procesie rewitalizacji. Innymi słowy jest to zasada horyzontalna obejmująca cały magistrat, determinująca jego działanie. Najważniejsze jednakże, iż rewitalizacja to nie budynki, ulice, fontanny czy rzeźby, ale ludzie. To oni są zarówno rewitalizowanymi, jak i rewitalizującymi. Powodzenie tego procesu można odnotować zatem jedynie wtedy, gdy jego ramy wyznaczone są poprzez dyskusję, nie tylko decyzje. Wreszcie należy pamiętać, iż rewitalizacja jest procesem właściwie permanentnym. Powszechnie mylnie myśli się o niej jako o zaplanowanej w określonym czasie inwestycji. Nie przyrównamy jej jednak do zbudowania drogi, lecz raczej np. do takiego zadania gminy, jakim jest ochrona zdrowia. W ramach tych działań nigdy nie osiągamy 31 32 Fot. Jakub Seydak w określonym czasie stanu stuprocentowej zdrowotności mieszkańców – to stały proces polepszający ten aspekt życia. Dla Kalisza przywrócenie starówki do życia stanowi jedno z najważniejszych zadań najbliższych kilku lat. Jak powinna przebiegać jego realizacja? Przede wszystkim poprzez przemyślany program rewitalizacji, którego podstawą będzie gruntowna wiedza ujmująca aspekty społeczne, gospodarczo-ekonomiczne oraz przestrzenne. Dostrzegam w Kaliszu potrzebę podjęcia działań pilotażowych, które połączą proces poznawczy z wykonawczym obejmującym mały obszar. W ten sposób dokonywać się będzie przemiana miejsca z równoczesnym głębokim jego poznawaniem. Przede wszystkim należy odbudować tożsamość ludzi z miejscem lub ją uwypuklić tam, gdzie ona istnieje. Dzieje się to poprzez podkreślanie odpowiedzialności mieszkańców za miejsce ich zamieszkania oraz za przestrzeń publiczną. Równocześnie zarządzający tą przestrzenią muszą przyjąć do wiadomości, iż mieszkaniec w pewnych sferach jest dla nich ekspertem. To mieszkańcy powinni decydować o tym, gdzie postawić ławkę, ile miejsc parkingowych potrzeba, jaka zieleń jest niezbędna czy gdzie znajdzie się piaskownica. W tym samym czasie należy tę przestrzeń przywracać Kaliszowi. Starówka bowiem jest specyficznym miejscem łączącym funkcje osiedla mieszkaniowego z ogólnomiejskimi, stanowiąc swoisty salon miasta podobny do salonu w mieszkaniu, do którego jednakże musimy zaprosić każdego, a nie tylko wąską grupę swoich znajomych. Działania związane z tym aspektem powinny prowadzić do stworzenia tutaj, szczególnie na Głównym Rynku i przyległych ulicach-deptakach prawdziwej przestrzeni publicznej, w której warto się pojawiać. Dzieje się to poprzez tworzenie miejsc do siedzenia, spacerowania, estetyzację czy inicjowanie czasowych aktywności, np. kulturalnych czy sportowych. Nadto należy spojrzeć na tę przestrzeń nieco z szerszej perspektywy. Z takiej, która pozwoli dojrzeć w niej kolebkę państwowości polskiej, symbol odradzającej się po I wojnie światowej Rzeczpospolitej, a więc miasta, którego dobra kondycja nie powinna leżeć tylko na sercu władz lokalnych, lecz także państwowych. Wyznaczenie parku kulturowego, a nawet wpisanie kaliskiej starówki na listę pomników historii powinno zainicjować szeroką dyskusję o dalszym losie Kalisza. Co może okazać się największą przeszkodą procesu rewitalizacji? Lista takich przeszkód jest oczywiście długa, ponieważ, jak wszystkie działania podejmowane przez magistrat, rewitalizacja zależna jest przede wszystkim od aspektów prawnych oraz ekonomicznych. Jednakże specyfiką działań, które dotychczas nie były powszechne, jest to, iż nie dzieją się od razu. Proces ich przyswajania, rozumienia wydłuża bowiem działania właściwe. Można powiedzieć więc, iż największą przeszkodą może okazać się czas. Czas, który rozciągając pewne działania, powoduje ich zły odbiór. Czas, który nie pozwala nam na skojarzenie w niedalekiej odległości kilku działań, a więc gubiący lub zacierający ich efekt. Czas, który nieraz w sposób niemiłosiernie szybki dezaktualizuje sens podejmowanych działań. Jak określiłby pan obecną przestrzeń śródmieścia Kalisza? Należy podkreślić, iż przestrzeń ta posiada wartości, których wiele miast, a szczególnie tych zniszczonych podczas drugiej wojny światowej, mogłoby pozazdrościć. Jest to klarowny i spójny układ urbanistyczny o zwartej, zróżnicowanej zabudowie z – co się rzadko zdarza – piękną tzw. piątą elewacją, czyli dachami. Najlepiej widać to z wieży ratuszowej. Wciąż jeszcze, pomimo niewątpliwie ciężkich czasów dla kupców, z zachowaną funkcją handlowo-usługową. Jednakże przestrzeń ta, głównie z powodu kiepskiej jakości posadzki urbanistycznej oraz wszechobecnych samochodów, sprawia wrażenie zastygłej w pewnym etapie rozwoju. Jest ona jak ładny, przedwojenny salon, który dawno nie przechodził remontu, a nawet gruntownych porządków, w którym ostatnią zmianą było położenie na podłodze wykładziny z PCV. Ponadto nie widzę tutaj prawdziwej przestrzeni publicznej, w której w sposób nieskrępowany można prowadzić życie miejskie. Brakuje np. zieleni, miejsc do darmowego siedzenia, miejsc dla różnych grup użytkowników. Dostrzegam także potrzebę swoistego „odcza- rowania tego miejsca”, zdjęcia z niego złego odium, które nad nim się unosi. A jaką funkcję powinno przede wszystkim spełniać centrum miasta po rewitalizacji? Najprościej mówiąc, miastotwórczą. Musi być to miejsce, w którym nie warto nie bywać. To tutaj kaliszanie powinni chcieć się spotykać z przyjaciółmi i rodziną, a także bezwzględnie zapraszać gości i turystów. A nadto powinna to być także przestrzeń atrakcyjna do zamieszkania. Zachowany powinien być więc miejski handel i usługi, a więc podstawowe potrzeby. Do tego dołożyłbym funkcję muzealną. W ostatnich latach muzea przeżywają renesans, zdejmują maskę skostniałych instytucji, której odbiorcami jest wąska grupa specjalistów. Miejsce „pań pilnujących obrazów” zajęli animatorzy kultury wprowadzający w fascynujący sposób w świat sztuki i kultury. Takie miejsca nie tylko przyciągają turystów, lecz także są centrami szeroko pojętej kultury – prowadzą działania edukacyjne, kulturalne, społeczne. Moim zdaniem, takim punktem zaczepienia w Kaliszu jest muzyka – na tej kanwie mogłoby powstać muzeum o znaczeniu ponadregionalnym. Architekt miejski i specjalista ds. rewitalizacji. Pozornie dwie podobne funkcje dotykające tego samego obszaru. Jak przebiegać będzie pana współpraca z architektem miejskim? Ta współpraca już się zaczęła, jeszcze przed powołaniem Przemysława Wierzbickiego na to stanowisko. Nawiązaliśmy bowiem kontakt na wczesnym etapie mojej działalności, w której poznawałem opinię różnych ludzi związanych z rewitalizacją. Myślę, że łączy nas podobne myślenie o przywracaniu do życia Starówki. Różnimy się jednak wykształceniem i doświadczeniem, co jest bardzo owocne, ponieważ wychodzimy od różnych punktów widzenia. Należy podkreślić, iż nasze stanowiska można traktować jako zaczyn zespołu, który – aby rewitalizacja nabrała właściwego kształtu i impetu – musi się zawiązać w urzędzie. Drogą do sukcesu jest bowiem jedynie ścisła współpraca niemal wszystkich wydziałów, która uruchomi stałe „myślenie rewitalizacyjne” 33 Historyczna starówka atrakcyjna dla ludzi Przemysław Wierzbicki Czym dla pana jest rewitalizacja? Często nawet wśród architektów i konserwatorów zabytków rozumienie tego pojęcia zawęża się do poprawy estetyki. To błąd, dziś jest to zagadnienie o wiele bardziej złożone, w którym owszem zwraca się uwagę na ład przestrzenny, ale i na wiele innych ważnych zagadnień istotnych dla dobrego funkcjonowania miasta, jego atrakcyjności dla mieszkańców i gości. Ważne jest też, by miasto cechowało się swoim unikalnym duchem. Rewitalizacja w odróżnieniu od projektowania, czyli tworzenia nowego odnosi się do tego, co już istnieje i było zaprojektowane świadomie lub powstało spontanicznie i było lub jest użytkowane. Potrzeba realizacji procesów rewitalizacyjnych może dotyczyć wielu obszarów świata, w szczególności terenów zurbanizowanych, czyli przekształconych i zagospodarowanych przez człowieka, a które uległy degradacji z różnych powodów. Fot. Jakub Seydak 34 Dla Kalisza przywrócenie starówki do życia stanowi jedno z najważniejszych zadań w ciągu najbliższych kilku lat. Jak powinna przebiegać jego realizacja? Przeprowadzenie rewitalizacji podobnie jak realizowanie innych projektów czy procesów w urbanistyce, architekturze, budownictwie, przemyśle to żadne odkrywanie Ameryki. Na tak postawione pytanie można Fot. Jakub Seydak 35 jedynie odpowiedzieć – zgodnie ze znanymi fachowcom, sprawdzonymi w praktyce metodami, planami, procedurami, oczywiście po dostosowaniu ich do lokalnej specyfiki. Nie istnieje jednak magiczna formuła czy zaklęcia, które zmaterializują oczekiwania mieszkańców, potrzeba mozolnej pracy cierpliwości i wytrwałości. Metody przeprowadzania skutecznych procesów rewitalizacji, sprawdzone w praktyce, opierały się na dwóch zasadniczych grupach. Programy regulacyjne to wszystkie działania oparte o przepisy prawa, regulacje techniczne i przeznaczone do tego celu specyficzne narzędzia urbanistyki regulacyjnej. Programy operacyjne to natomiast procesy, które należy przeprowadzić, ich wykonawcy oraz sposoby finansowania. Warto przyjrzeć się osiągnięciom innych, by nie wyważać otwartych drzwi. Na szczególną uwagę zasługują doświadczenia Francji. Kraj ten posiada najlepsze w Europie regulacje prawne i struktury administracji w zakresie rewitalizacji miast zabytkowych. Efekt tego jest widoczny dla wszystkich odwiedzających takie miejsca w tym kraju. Co może okazać się największą przeszkodą procesu rewitalizacji? Największą przeszkodę widzę w braku przepisów prawa dostosowanych do realizacji takich zadań. Ustawa o rewitalizacji jest w fazie przygotowywania od 14 lat, ale terminu, w jakim może zostać uchwalona, nikt nie zna. Można próbować oprzeć taki proces o aktualnie obowiązującą ustawę o Planowaniu i Zagospodarowaniu Przestrzennym, ale dotychczasowe doświadczenia z jej stosowaniem nie są dobre. Problemy techniczne i prawne da się prędzej czy później rozwiązać. W procesie rewitalizacji kaliskiej starówki widzę kilka głównych przeszkód. Pierwszą będzie znalezienie ekonomicznych podstaw do samodzielnego funkcjonowania kamienic, bez dotacji z różnych źródeł. Drugi to uporządkowanie wnętrz śródmiejskich kwartałów. Wymaga to pogodzenia często sprzecznych oczekiwań mieszkańców, najemców i właścicieli sklepów. Kłopotem może być także pogodzenie wykluczających się potrzeb już zagospodarowanych terenów. Śródmieście pełni dziś wiele funkcji. Jeśli jednak inwestorzy z kapitałem zaczną wy36 pierać pierwotnych mieszkańców, zacznie dominować handel i biura, a wieczorem śródmieście będzie zamierać. Problemem, zwłaszcza dla miast bardzo atrakcyjnych, bywają bogaci inwestorzy. Lokowanie kapitału w nieruchomości jest inwestycją pewną i dochodową, ale może prowadzić do negatywnych skutków, gdy nowy właściciel wymusza decyzje korzystne dla siebie, a niekoniecznie dla miasta. Dla samorządu to kłopot. Nie da się bowiem nic zrobić bez kapitału, ale też nie można pozwolić na dyktat bogatych inwestorów zainteresowanym szybkim zyskiem, których nie interesują mniej dochodowe, a konieczne zabiegi rewitalizacyjne. Jak określiłby pan obecną przestrzeń śródmieścia Kalisza? Przestrzeń śródmieścia Kalisza jest silnie zdefiniowana przez jego historyczny rozwój: od miasta lokacyjnego w jego pierwotnych granicach murów miejskich, przez tereny zurbanizowane po przełamaniu tych granic w XVII i XIX wieku. W tym obszarze nie ma miejsca na rewolucyjne zmiany. Inną kwestią jest stan ładu przestrzennego tego fragmentu miasta. Negatywna ocena pewnych miejsc jest dość oczywista, do takich należy Złoty Róg czy targowisko Nowy Rynek, inne wymagają profesjonalnej oceny. Generalnie w skali makro Kalisz jest ładnym, atrakcyjnym miastem, co nie oznacza, że sytuacja jest idealna i nie wymaga uporządkowania, zwłaszcza w odniesieniu do poszczególnych obiektów czy detali urbanistycznych miasta. A jaką funkcję powinno przede wszystkim spełniać centrum miasta po rewitalizacji? Funkcja centrum miasta, przed rewitalizacją czy po niej, jest oczywistością. Jest to naturalne miejsce lokalizacji funkcji publicznych istotnych dla funkcjonowania miasta i regionu. Należą do nich: administracja, kultura, nauka wyższego poziomu, handel i usługi. Jednak trzeba pamiętać, że śródmieścia to nie miejsce dla handlu wielkopowierzchniowego, fabryk, wielkich monofunkcyjnych obiektów. Jak realizować te funkcje, to kolejne pytanie. Warto zauważyć, że galerie handlowe, które niewątpliwie przyczyniają się do degeneracji śródmieść miast historycz- nych, same są zorganizowane na ich wzór. Są tam uliczki, pasaże, na ich skrzyżowaniach zlokalizowane są miejsca wystaw, imprez czy występów artystów. W takim obiekcie jest zwykle odpowiedzialny za jego ład architekt galerii, profesjonalny zarząd, miejscowa policja municypalna czyli ochrona, są też jak w mieście średniowiecznym bramy miejskie – wejścia rano otwierane przez „miejskich pachołków” i zamykane wieczorem. Galerie przejęły ideę miejskiej ulicy handlowej, realizując ją w zamkniętym kontrolowanym obiekcie. Zasada takiej organizacji przestrzennej i funkcjonalnej w tego typu obiektach dziś powszechnie stosowana jest na całym świecie, również w Polsce. Architekt miejski i specjalista ds. rewitalizacji. Pozornie dwie podobne funkcje dotykające tego samego obszaru. Jak przebiegać będzie pana współpraca ze specjalistą ds. rewitalizacji? Z obu tymi stanowiskami jest pewien fundamentalny problem. Nie wynikają one wprost z żadnego przepisu, nie ma ich w ustawie o pracownikach samorządowych i innych ustawach dotyczących tych zagadnień. Merytorycznie współpraca z panem Krzysztofem Zientalem rokuje jednak bardzo dobrze, oba te stanowiska uzupełniają się. Generalnie kaliszanie oczekują od nas, że miasto stanie się ładne, atrakcyjne dla jego mieszkańców i przyjezdnych, pozbawione złych miejsc. Zupełnie inną kwestią są możliwości zrealizowania takich oczekiwań. Ład przestrzenny jest to pojęcie nieznane polskiemu prawu, a nawet uważane przez wielu prawników za niekonstytucyjne. Niestety, w dobie kazuistycznego interpretowania każdego prawnego niuansu, brak możliwości skutecznej oceny takich cech powstających budynków powoduje, że konsekwentny, zdeterminowany inwestor uzyska przy pomocy swych prawników zatwierdzenia każdego najdziwniejszego nawet pomysłu. Jedynym obszarem, gdzie istnieją pewne możliwości takich ocen, jest strefa historycznego układu urbanistycznego miasta Kalisza wpisana do rejestru zabytków Województwa Wielkopolskiego, gdzie można zastosować w porozumieniu z Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków przepisy dotyczące ochrony zabytków kultury materialnej Nie(d)oceniony urbanista Blisko dwieście lat temu przybył do Kalisza architekt – Bawarczyk wykształcony w Bambergu i Monachium. Na polskie ziemie przyjechał zza Odry, za chlebem. Kiedy kilka tygodni wcześniej został odesłany z Sandomierza po zasugerowaniu koncepcji zakładającej wyburzenie znacznej części miasteczka tylko po to, żeby uregulować jego układ urbanistyczny, wydawało się, że Franciszek Reinstein kariery nie zrobi. Stało się jednak inaczej. Fot. Jakub Seydak W 1815 roku, w myśl postanowień tańczącego kongresu w Wiedniu, Kalisz znalazł się w obrębie nowo utworzonego Królestwa Polskiego. Zamieszkiwane przez 7,5 tysiąca osób miasteczko, wyniszczone przez wojny i wielki pożar z końca XVIII wieku, pozostawało w nie najlepszej kondycji ekonomicznej i gospodarczej. Gród nad Prosną, z wyraźną wówczas średniowieczną urbanistyką, wkraczał jednak w swoje złote lata. Kalisz stał się bowiem stolicą województwa, jednym z głównych miast Królestwa oraz przede wszystkim ważnym ośrodkiem przygranicznym. Kluczowa dla rozwoju miasta w tamtym czasie okazała się jednak decyzja władz centralnych o uruchomieniu funduszu pożyczkowego dla Kalisza – głównie z przeznaczeniem na odbudowę i rozbudowę miasta. Żadne prace nie mogły się jednak toczyć bez zgody wojewódzkiego budowniczego, którym był wówczas Sylwester Szpilowski. Rozpoczął on wieloletni proces architektonicznego uporządkowania miasta. Za niedostateczny nadzór nad rzemieślnikami został jednak odwołany. W sierpniu 1821 roku zastąpił go niespełna trzydziestoletni Franciszek Reinstein, architekt pochodzący z niemieckiego Sulzheim, zatrudniony wcześniej przez Komisję Rządową w Sandomierzu. 37 Nowy budowniczy przybył nad Prosnę, kiedy prace związane z regulacją urbanistyczną były już zaawansowane. Wydawało się, że Reinstein stanie się tylko nadzorcą projektów swojego poprzednika. I początkowo faktycznie tak było. Architekt ten nie mógł już wnieść własnych rozwiązań do zakładania placu Zamkowego, budowy mostu na Kanale Bernardyńskim czy brukowania ważniejszych ulic miasta. Być może dlatego wiele większych projektów Franciszka Reinsteina długo przypisywało się Sylwestrowi Szpilowskiemu. Tak było chociażby w przypadku jednej z bardziej reprezentacyjnych kamienic Kalisza – pałacu Puchalskich. Usytuowany tuż przy wjeździe do miasta od strony Warszawy dom zwracał uwagę swoją wielkością, a jeszcze przed rozpoczęciem budowy – astronomicznym kosztorysem. Trzykondygnacyjny gmach z piętnastoma rzędami okien wyróżniał się także niespotykanymi dotąd w Kaliszu rozwiązaniami architektonicznymi. Nowatorskie było chociażby odejście od charakterystycznego dla klasycystycznej zabudowy wielkiego porządku w przypadku zastosowania podpór. Te nie przechodzą bowiem przez wszystkie kondygnacje, a stanowią jedynie element ozdobny na nieznacznych występach elewacji tylko w obrębie jednego piętra. Pałac przetrwał do dziś, chociaż jego obecny wizerunek nie budzi już zapewne takiego zachwytu jak w 1835 roku, kiedy go ukończono. Przechodnie większą uwagę zdają się zwracać na przytwierdzoną do elewacji tablicę informującą, że mieszkała tu ongiś Maria Konopnicka, niż na walory architektoniczne budynku. Niejasne przez wiele lat było także autorstwo projektu najbardziej chyba znanego dziś kaliskiego mostu. Początkowo prace realizowała Dyrekcja Dróg i Mostów, ale pojawiły się różne nieprawidłowości i instytucję tę odsunięto od inwestycji. Dokończenie robót powierzono Reinsteinowi, któremu zawdzięczać można przede wszystkim wygląd przeprawy. Budowniczy wojewódzki osobiście znacząco zmodyfikował projekt, co potwierdzają zachowane, wykonane przez niego zapiski. Sama budowla to synergia trzech znacznie różniących się materiałów budowlanych. Most Kamienny posadowiony został na stu czterech dębowych palach. Jego 38 metalowa konstrukcja obudowana została elementami z kamienia ciosanego. Jednołukowa przeprawa z balustradami tralkowymi to dziś jeden z ważniejszych zabytków Kalisza, ale Reinstein nie skupił się tylko na samym moście. W tym miejscu brzegi Prosny po obu stronach do 75 cm wysokości wzmocniono kamiennym obmurowaniem, a powyżej darnią. Ta pierwsza konstrukcja regulująca rzekę przetrwała jednak tylko kilkanaście lat. Wśród bogatego dossier Franciszka Reinsteina wyróżniającym się, znanym doskonale wszystkim kaliszanom, obiektem jest rogatka wrocławska. Do niedawna historia jej powstania pełna była niejasności. Okazało się bowiem, że pierwsza rogatka w tej części Kalisza powstała w 1821 roku według projektu Sylwestra Szpilowskiego, przy murze klasztoru ojców reformatów. Została jednak rozebrana, a zachowany do dziś budynek autorstwa Reinsteina ukończono w 1828 roku. Ale pierwotny projekt znacznie różnił się od efektu końcowego. Budowniczy zaproponował obiekt przesycony wręcz elementami dekoracyjnymi, co oczywiście wiązało się z kosztami. Koncepcja ta została odrzucona przez władze centralne i architekt zmuszony był do dużych zmian. Rogatka wrocławska jest bowiem bryłą raczej surową, hołdującą zasadom klasycyzmu. Co ciekawe, nie była ona pierwszym tego typu obiektem zaprojektowanym przez Reinsteina. Kilka lat wcześniej za jego sprawą powstała rogatka przy Przedmieściu Warszawskim. Za największe dzieło Bawarczyka, który znaczną część swojego życia spędził w Kaliszu, uznaje się jednak zupełnie inne zadanie. W latach 1823‑1824 powierzono mu przebudowę pałacu Komisji Województwa Kaliskiego. Gmach – mieszczący dziś m.in. starostwo powiatowe – został przez architekta kompletnie odmieniony. Do szesnastowiecznego obiektu dobudował skrzydło od strony parku. Zabieg ten pozwolił na wydzielenie dziedzińca. Od czasów przebudowy to z tej strony mieści się główna fasada pałacu. Dokonanie tak dużych zmian w istniejącym już obiekcie świadczy o niezwykłym kunszcie Reinsteina. Podobnie jak zabieg zastosowany przez niego w teatrze. W 1835 roku, specjal- nie na zjazd monarchów, kompletnie odmieniono kaliską scenę. Obiekt został gruntownie przebudowany i poza dość kontrowersyjną różową elewacją zyskał ruchomą ścianę za sceną. Po jej otwarciu powstawała wyjątkowa, naturalna scenografia z przepięknym parkiem w tle. Franciszek Reinstein nie ograniczał się jednak tylko do budynków użyteczności publicznej. Spod jego ręki wyszło około stu projektów domów mieszkalnych – od monumentalnych gmachów jak pałac Weissów po mniejsze kamienice. Miał także wpływ na wygląd licznych fabryk należących m.in. do braci Repphanów, Franciszka Beniamina Pohla czy Wilhelma Maya. Złote lata architekta zbiegły się ze złotymi latami Kalisza, kiedy miasto było stolicą województwa. Można przypuszczać, że zajmowane stanowisko przynosiło Reinsteinowi spore dochody. Jako ojciec sześciorga dzieci mógł sobie pozwolić na zrzeczenie się spadku po ojcu, który przekazał swojemu rodzeństwu. Po 1937 roku wiele się jednak zmieniło. Kalisz z miasta wojewódzkiego stał się stolicą guberni, który to status także stracił kilka lat później. Nad Prosną przestano budować na tak dużą skalę. Franciszek Reinstein awansował, co prawda, aż na I budowniczego guberni warszawskiej, ale nie realizował już tylu projektów, co w czasach wojewódzkich. W Kaliszu spędził 32 lata, tutaj też zmarł i został pochowany na cmentarzu miejskim. Zaprojektował i nadzorował powstawanie wielu budynków o bardzo odmiennym przeznaczeniu. W każdym widać jednak wielką umiejętność dostosowania stylu i ozdobników do charakteru obiektu. Dla większej części owoców jego pracy historia nie była łaskawa. Wiele kamienic i fabryk jego autorstwa zostało zniszczonych chociażby w tragicznym sierpniu 1914 roku, kilkadziesiąt lat wcześniej spłonął natomiast teatr, nie zachował się też odwach na Rynku. Z drugiej jednak strony nadal możemy oglądać w Kaliszu niewielki wycinek jego architektonicznej spuścizny. Z uwagi na często pokrętną historię i brak źródeł historycznych, wiedza kaliszan o zachowanych projektach Reinsteina jest nikła. Juliusz Kowalczyk Opowieść pisana światłem Z końcem minionego roku kościelnego z katedry kaliskiej zniknął jeden z ponadstuletnich witraży. W jego miejsce pojawił się nowy – z wizerunkiem Ojca Świętego Jana Pawła II. To dar byłego proboszcza, ks. prałata Andrzeja Gawła, który w ten sposób chciał zadbać o zachowanie w ludzkiej pamięci faktu, że kanonizowany niedawno Papież modlił się w katedrze kaliskiej, a także osobiście pożegnać się z ukochanym kościołem, w którym pracował przez wiele lat. Intencje były zapewne dobre i szczere. Czy jednak dobre intencje wystarczą? Pozostawiając na boku żal z powodu straty, spróbujmy zobaczyć, co się w istocie stało. Fot. Jakub Seydak Historia zbawienia Kaliskie witraże mają ponad sto lat. Ich wykonanie zlecono w 1907 r. warszawskiemu artyście Władysławowi Skibińskiemu. Miał w nich umieścić wizerunki patronów Polski, ale koncepcja, która w taki, a nie inny sposób zorganizowała zespół przedstawień, przerasta znacznie to zamówienie. Jest tu wprawdzie św. Kunegunda (Kinga) jako ich reprezentantka i św. Kazimierz – orędownik Litwy. Jest św. Józef – opiekun Kościoła kaliskiego i św. Augustyn, którego reguła organizowała życie kanoników laterańskich opiekujących się niegdyś kościołem. A co z resztą postaci? I czy witraże z liliami umieszczono w oknach z braku pomysłu na kolejnych „patronów” jako mało ważny, ale ładny ozdobnik? Wymiana jednego z witraży na inny (choć dostosowany stylem) dowodzi nieświadomości faktu, że oto mamy nad głową głęboko przemyślaną opowieść, w której wszystko jest ważne i nie dopuszcza zmian. Jest to pięknie i głęboko teologicznie potraktowana historia zbawienia. Zwykło się mówić, że obok „Pisma Świętego” Kościół ma do dyspozycji przedstawienia malarskie (w tym witrażowe) jako swoistą „Biblię dla ubogich”. Określenie to nie oznacza jednak obrazkowego „Pisma Świętego” dla analfabetów. Chodzi raczej o „ubogich duchem”, czyli tych, którzy świadomi znikomości swej wiedzy gotowi są kontemplować, zgłębiać rzeczywistość prześwietloną światłem płynącym od samego Boga. Spróbujmy pójść za tym światłem. 39 Fot. Jakub Seydak Boski i ludzki porządek Na cykl kaliski składają się: scena Ukrzyżowania umieszczona w transepcie (nawie poprzecznej kościoła) i sześć postaci świętych, po trzy w każdej nawie. Całość (przed wymianą) otwierały i zamykały witraże z bardzo subtelnym rysunkiem lilii, zdawałoby się, całkowicie niepasujące do pozostałych. Oba wieńczyły przedstawienia symboli Bożej władzy. Autor w ten sposób rozdzielał stylistycznie dwa porządki: Boski i ludzki. Lilia jest symbolem zbawienia. Jest ono Bożym darem obiecanym ludziom tuż po katastrofie grzechu pierworodnego. Ostateczne jego wypełnienie nastąpi z końcem czasów. Tak więc u początku i na końcu tej historii stoi Bóg, którego nie da się nikim zastąpić. To On jest jej autorem. Nie można jednak zbawić człowieka bez jego udziału, dlatego Bóg na różne sposoby wchodzi między ludzi, by poprowadzić ich drogą ratunku. Trzej święci po prawej stronie od wejścia do kościoła symbolizują trzy ludzkie postawy i jednocześnie trzy etapy na tej drodze. Jest to zarazem swoiste streszczenie historii starotestamentalnej. O doborze postaci i ich kolejności zadecydowały powszechne w świadomości wiernych skojarzenia, jakie się z nimi łączą. Trzy oblicza rodzącej się wiary Postać pierwsza w szeregu to święty Tomasz, Apostoł Jezusa, który po Jego zmartwychwstaniu stwierdził kategorycznie: „Nie uwierzę, jeśli nie zobaczę”. To częsta u ludzi postawa, a przy tym powtórka z grzechu pierwszych rodziców, którzy odmówili zaufania Bogu, a uwierzyli kłamcy. Dlatego Tomasz stoi w prawdziwie rajskim ogrodzie. Piękne czerwone kwiaty wokół niego przypominają rany Zmartwychwstałego, w które wkładał palce, by ostatecznie przekonać się, że jednak nie ma racji. W tle kolejna jaskrawa plama zdaje się być aluzją do płonącego krzewu, który nie spalając się przyciągnął 40 uwagę Mojżesza, doprowadzając go ostatecznie do poznania imienia Boga, tak jak „przygoda” Tomasza zakończyła się wyznaniem: „Pan mój i Bóg mój”. W zwieńczeniu witrażu znajduje się sylwetka Maryi w wieńcu z dwunastu gwiazd. To ta, która bez wahania uwierzyła Bogu i jest zapowiedzianą przez Niego Matką Zbawiciela. Kolejne okno wypełnia postać św. Józefa, jej męża i Opiekuna Jezusa. Przedstawienie wydaje się dość banalne: św. Józef przy warsztacie pracy na tle budującego się domu. W dolnej części menora – siedmioramienny świecznik, znak świątyni. Jest jednak w tym obrazie coś niepokojącego. Święty ni stoi, ni siedzi, raczej przysiada w zdumieniu, trzymając w jednej ręce przechylający się pion, w drugiej kąt mierniczy. U jego stóp upuszczony topór. Św. Józef jest człowiekiem prawym, czyli przestrzegającym Prawa. Próbuje według niego budować dom dla Pana, tak jak niegdyś chciał to zrobić jego królewski przodek – Dawid. I oto widzi, że jego próby są daremne. Dom za jego plecami jest nieukończony. Syn, którego ma wychowywać, nie począł się z jego ciała. Jeśli chce być w zgodzie z Bogiem, musi przyjąć Jego Słowo, które zdaje się przeczyć Prawu: „Nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki, albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło”. Lilie w ogrodzie obok pokazują, że zbawienie jest już blisko, a w tle jak obietnica dana niegdyś Dawidowi („Twój syn zbuduje mi dom”) majaczy zarys świątyni. Trzeci witraż, z Augustynem, jest pełen splendoru. Święty biskup Hippony w bogatych szatach liturgicznych stoi przy pulpicie, zapisując coś w księdze. W lewej dłoni trzyma zapaloną pochodnię, przyświecając nią sobie. Jej płomień i tło wypełnione kwiatami słoneczników (kwiatów obracających się zawsze ku słońcu) wskazują na gorliwość i żar miłości do Boga u tego człowieka, który z heretyka stał się świętym Doktorem Fot. Jakub Seydak Kościoła. U dołu znana scena z chłopczykiem próbującym przelać morze do dołka. „Co robisz?” – pyta Święty. „Przelewam morze do dołka.” „Przecież to niemożliwe!” „Tak jak dla ciebie, Augustynie, zgłębienie tajemnic Trójcy Świętej.” U góry, w zwieńczeniu witrażu, Duch Święty pod postacią gołębicy. Niżej – kruk, interpretowany zwykle jako pokonane zło grzechów i błędnych mniemań o Bogu. Jeśli się jednak przyjrzeć dokładniej, kruk okazuje się orłem, symbolem troski Boga o Jego lud. „Opiekował się nim i pouczał, strzegł jak źrenicy oka, jak orzeł, który krąży nad gniazdem, by z niego wywabić swe pisklęta…” Te słowa i sylwetka orła nad św. Augustynem są jak podsumowanie drogi prowadzącej do Zbawiciela. Cykl omówionych powyżej witraży zamyka przedstawienie sceny Ukrzyżowania. W odróżnieniu od poprzednich jest ona mroczna i budząca grozę. Ciemne, burzowe niebo podkreśla u dołu złowroga purpura zachodu przecięta błyskawicą. Jej światło rozjaśnia głowę i ramiona ukrzyżowanego Syna Bożego. Sylwetki stojących pod krzyżem Maryi i Jana giną w mroku. Po pełnych radosnych blasków przedstawieniach świętych ta scena jest szokująca i nie do przyjęcia. Tak jak cierpienie i śmierć – ta bariera, której najlepszy z nas nie pokona własnymi siłami. Trzeba nam Zbawiciela. Opowieść o Jego zbawczym dziele kontynuują: „Zdjęcie z krzyża” w ołtarzu głównym i wizerunek Trójcy Świętej w Kaplicy Polskiej. Rubensowski Chrystus nachyla się z krzyża ku Marii Magdalenie, wydając ostatnie, życiodajne tchnienie, które jawnogrzesznicę przemieni w nowe Boże stworzenie, człowieka żyjącego już nie własnym, poplątanym, ale pięknym i dobrym Bożym życiem. Nowe Boże stworzenie Witraże z lewej nawy to barwna ilustracja tego, kim jest chrześcijanin, człowiek przyjmujący zbawienie i napełniony Bożym 41 Fot. Jakub Seydak Duchem. Tuż za Kaplicą Polską widzimy św. Kingę, starszą siostrę kaliskiej księżnej, błogosławionej Jolanty. Scena przedstawia górnika podającego jej bryłę soli. Poza aluzją historyczną jest to przywołanie Jezusowych przypowieści o soli i o skarbie. „Wy jesteście solą ziemi” (która nadaje jej smak) – mówił Jezus do uczniów, powierzając im misję głoszenia Dobrej Nowiny o kochającym Bogu. Księżna przyjmuje ją jak mądry człowiek z innej przypowieści. Sprzedał on wszystko, co miał, by zakupić ziemię, w której ukryty był skarb. Podobnie uczyniła i ona, wyrzekając się bogactwa, przyjemności, szczęścia małżeńskiego, byle zyskać najcenniejszy skarb – zbawienie. Podobna była postawa św. Kazimierza z rodu Jagiellonów. Królestwo Niebieskie bardziej sobie cenił niż własne królewskie dziedzictwo. Na witrażu został przedstawiony w miłosiernym geście wspomagania człowieka ubogiego. Rzecz ciekawa: zarówno w przypadku Kingi, jak i tu, na pierwszym planie nie przedstawiono Świętego, ale górnika i żebraka. To dyskretne przypomnienie obecności Chrystusa w apostołach i biednych. „Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje.” „Wszystko co uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, mnieście uczynili.” W ten sposób mocą Ducha Świętego działającego w zbawionych rośnie nowa świątynia, którą jest Kościół, mistyczne Ciało Jezusa Chrystusa. Widać ją w tle zbudowaną na wzór katedry wileńskiej. Obietnica dana Dawidowi i przypomniana przy okazji św. Józefa wypełnia się. Św. Kazimierz białą i czystą lilię zbawienia trzyma w swej królewskiej dłoni jak berło, świadcząc o królewskiej misji wszystkich chrześcijan. Jakie to królowanie, pokazuje św. Franciszek w ubogim habicie klęczący przed przydrożnym krzyżem. Nad nim napis w języku łacińskim, częściowo zatarty: „Obym chlubił się jedynie w krzyżu Pana naszego Jezu42 sa Chrystusa”. Jedynym powodem do dumy i radości jest dla chrześcijanina fakt, że Bóg nie brzydzi się grzesznikiem, ale przychodzi do tego, który ma życie zdruzgotane, by stanowić z nim jedno i mocą krwi własnego Syna dać mu życie prawdziwe, piękne i jaśniejące jak blask tego witraża. Nie zdobędziemy go własną inteligencją, siłą czy jakimkolwiek innym wymyślonym przez nas sposobem. To dobrowolny dar Bożej miłości, która pochyla się jak ojciec nad powracającym marnotrawnym synem, by dać mu utracone przez niego dziedzictwo. To Dobra Nowina dla wszystkich, bez żadnych wyjątków. „Pragnę, aby byli jedno” – modlił się Chrystus. Jedno z Bogiem i braćmi. Św. Franciszek – stygmatyk, brat wszystkich ludzi i każdej, nawet najmniejszej istoty, pasuje tu jak ulał. Ostatni akord Nie wiemy jak (bo jest to Boża rzeczywistość ukryta przed naszymi oczami za kolejnymi liliami w witrażu), ale pragnienie jedności wypełni się. „Przyjdzie do Mnie wszystko”, ponieważ: „Ja jestem Alfa i Omega, początek i koniec”. Te dwie greckie litery widnieją na otwartej Księdze Życia ponad św. Franciszkiem. W niej zapisane są imiona zbawionych. Imię każdego z nas. Zakryta prawda jeszcze raz rozkwita pełnym kwiatem na ostatnim witrażu nad wejściem do kaplicy przedpogrzebowej. Śmierć jest jak zdarcie zasłony, która zakrywa to, co dotąd pozostawało ukryte. W jej chwili wszyscy staniemy zdumieni tym, jak różne od naszego jest spojrzenie Boga, który pragnie: zaufania zamiast buntu, miłosierdzia w miejsce bezlitosnego egzekwowania prawa oraz prostych świadków Jego miłości zamiast wielkich uczonych w Piśmie. I wszystkim nam ma do powiedzenia o wiele więcej, niż się nam wydaje. Wystarczy patrzeć i słuchać. Jolanta Delura Wielkanoce króla Władysława W grudniu minionego roku Sejm polski stosowną uchwałą ogłosił rok 2015 Rokiem Jana Długosza. To gest uznania zasług tego „ojca polskiej historiografii i heraldyki” – jak zwykło się nazywać Mistrza Jana – autora wiekopomnych, opasłych „Roczników, czyli Kronik sławnego Królestwa Polskiego”, zasłużonego dla ojczyzny dyplomaty i duchownego. W bieżącym roku mija równo sześć wieków od jego narodzin. Dla nas to pretekst, by zajrzeć Mistrzowi przez ramię w poszukiwaniu kaliskich śladów na kartach jego dzieła. Nazwa Kalisz pojawia się w „Rocznikach” wielokrotnie i w rozmaitych kontekstach. Ponieważ nie sposób pisać o wszystkim (tym bardziej, że sam Mistrz już to zrobił), spróbujmy pochylić się nad lakonicznym stwierdzeniem, które w jego „Rocznikach” powraca jak refren: Wielkanoc król Władysław (Jagiełło) spędził jak zwykle w Kaliszu. Jagiełło – pierwsza odsłona Władysław Kościelniak w swojej „Kronice Miasta Kalisza” doliczył się 25 wizyt Jagiełły w najstarszym z polskich miast. Jego zdaniem król po raz pierwszy zawitał nad Prosnę 21 maja 1394 r. Jan Długosz na temat Wielkanocy Anno Domini 1394 konsekwentnie milczy, z zapisów jego księgi można natomiast wysnuć przypuszczenie, że Jagiełło po raz pierwszy mógł odwiedzić Kalisz o wiele wcześniej, bo już wiosną 1386 r. Co więcej, nie sam, ale w towarzystwie młodziutkiej małżonki, przyszłej świętej królowej Jadwigi. Jednym z powodów tej bytności były zamieszki od lat trwające w Wielkopolsce, w których zamek kaliski i miasto były wielokrotnie oblegane, o czym Długosz wspomina, przytaczając co smakowitsze szczegóły. Bez wątpienia trzeba było, by nowy monarcha rozejrzał się po swych włościach i zaprowadził porządek, dał się poznać ludowi i zyskał sprzymierzeńców. Nie było to łatwe, ponieważ poprzedzała go fama o dzikim Jogajle z leśnych ostępów pogańskiej Litwy. Można przypuszczać, że jako antidotum na złośliwą plotkę król zasto- sował w tej podróży znane już wtedy, choć jeszcze nienazwane, zasady public relations, pozwalając poddanym obejrzeć dokładnie swój królewski majestat. Jego notowania wśród ludu podnosiła z całą pewnością pełna wdzięku młodziutka królowa u jego boku, o której mówiono powszechnie, że na całym świecie nie było kobiety tak pięknej jak ona, przy czym jej obyczaje i cnoty były jeszcze piękniejsze niż jej uroda. Już wkrótce Wielkopolanie mieli doświadczyć jej troski wyrażonej symbolicznie w pamiętnym pytaniu: „Któż im łzy powróci?” Królewski majestat „od kuchni” Wiosną lub latem1386 r., a jeśli nie wtedy, to podczas licznych późniejszych wizyt, kaliszanie mieli okazję, by – jak królowa Jadwiga – przekonać się, że król nie tylko nie przypomina kosmatego zwierza, ale i obyczaje ma poważne i godne chrześcijańskiego władcy, choć czasami osobliwe… Na przykład, co drugi dzień, a nawet i częściej, brał ciepłą kąpiel, co Długosz odnotowuje z przekąsem. Co więcej: „nie mógł ścierpieć, że ktoś mógłby dotknąć jego szaty, łóżka, siodła, konia, serwetki, kieliszka i innych tego rodza43 ju przedmiotów, prócz niego samego, który ich używał.” To obsesyjne wręcz zamiłowanie do higieny niepojętym sposobem łączył z wysoce niezdrowym stosunkiem do jedzenia. „Nie tylko jadł bez umiaru, ale i w nieodpowiedniej porze, bo (…) dnie świąteczne i uroczyste albo zaszczycone obecnością gości spędzał, zjadając sto, zwykle zaś trzydzieści, czterdzieści i pięćdziesiąt potraw.” Oddawał je potem naturze w ustronnym miejscu, załatwiając przy tej okazji wiele rozmaitych (w tym zapewne i ważnych) spraw. „I podobno nigdy nie był przystępniejszy i łagodniejszy” – dodaje kronikarz. Jako człowiek pełen sprzeczności potrafił jednak pościć o chlebie i wodzie, co również budziło zdziwienie, tak jak i jego całkowita abstynencja od alkoholu. „Do tego stopnia oddany czuwaniom, postom i modlitwom, że więcej zwycięstw zdobył gorącymi modlitwami do Boga niż wyprawami wojennymi.” Przy tym: „hojny dla ubogich, potrzebujących, wdów, przybyszów i wszelkich nieszczęśliwych osób. (…) Na święta Paschy, które niemal przez całe życie spędzał w Kaliszu, własnymi rękami wypłacał każdemu ubogiemu, których tłum się tam gromadził, po jednym szerokim groszu praskim z sakiewki, którą nosił. W Wielki Piątek co roku obmywał w swej sypialni nogi dwunastu ubogich – tylko kilku jego sekretarzy wiedziało o tym – i każdemu dawał dwanaście groszy, płaszcz i płótno.” Piorun z jasnego nieba i królewski żałobnik Dlaczego król na Paschę, czyli na Wielkanoc, zjeżdżał właśnie do Kalisza – o tym dziejopis milczy. Czy znajdował tu warunki, w których mógłby odpocząć zgodnie ze swymi upodobaniami? A może decydowała mnogość tutejszych kościołów, w których mógł się oddawać pobożnym praktykom? Albo uroda krajobrazu? Lub po prostu fakt, że było to jedno z najważniejszych miast ówczesnej Polski? Wiadomo na pewno, że okoliczności królewskiego pobytu w Kaliszu bywały niekiedy dramatyczne lub co najmniej pamiętne. Na przykład na Wielkanoc 1416 r. przyjechał tu wprost z uroczystości żałobnych po śmierci drugiej żony, Anny Cylejskiej. Królowa nie była ani piękna, ani charakterna jak jej nieodżałowana święta poprzedniczka, mimo to król boleśnie opłakiwał jej zgon. 44 „W kościołach całego Królestwa Polskiego kazał na jej cześć urządzić uroczyste nabożeństwo żałobne. Po pogrzebie królowej ubrany w czerń ze wszystkimi członkami swego dworu wyjechał z Krakowa i przez Kłobuck, Krzepice, Wieluń i Sieradz udał się do Wielkopolski i spędził Wielkanoc w Kaliszu.” Tam też zmierzał rok przed śmiercią kolejnej swej małżonki, Elżbiety Granowskiej, suchotniczej acz uwodzicielskiej wdowy po trzech mężach, nienawidzonej serdecznie w Polsce. W drodze z Poznania do Kalisza królewski orszak zaskoczyła burza: „niebo z pogodnego i jasnego stało się wzburzone i ciemne. (…) piorun, który spadł z nieba z ogromnym i gwałtownym hukiem, swoim uderzeniem zabił cztery konie ciągnące karocę królewską i dwu ludzi ze służby królewskiej… (…) Z tego uderzenia pioruna czuł król Władysław ból w prawej ręce, który w ciągu paru dni minął. Zostało mu pewnego rodzaju ogłuszenie, a szaty jego pachniały siarką.” W Kaliszu zapewne robił żarliwy rachunek sumienia ze swojego małżeńskiego związku. Rok później, niedługo po Wielkanocy spędzonej przez króla nad Prosną, królowa Elżbieta oddała ducha w Krakowie. Jak się wydaje, ani ona, ani jej poprzedniczka nie towarzyszyły nigdy królowi w jego kaliskim świętowaniu Paschy. U kolebki dynastii Inaczej chyba było z ostatnią z królewskich małżonek. Zofia Holszańska, nazywana pieszczotliwie Sonką, 55 lat młodsza od Jagiełły, prawdopodobnie bawiła w Kaliszu wraz z królem. Po latach zawiedzionych nadziei na ojcostwo młoda, śliczna i krzepka ruska księżniczka dała władcy powody do radości, wydając na świat jego pierworodnego syna. W Europie zahuczało od dobrej wiadomości, a Jagiełło zaczął przygotowania do chrzcin w stylu prawdziwie monarszym. 17 lutego 1425 r. w katedrze na Wawelu odbyła się wspaniała uroczystość, po której król (obdarowawszy zacnych gości darami i klejnotami) udał się do Wielkopolski. Wielkanoc spędził w Kaliszu, zapewne nadal jeszcze w oparach radosnego nastroju, tym bardziej, że „przybył (tam) do niego król duński Eryk, który wracał od Świętego Grobu w Jerozolimie. Jego przybycie sprawiło przyjemność królowi polskiemu. Przyjąwszy go uprzejmie i życzliwie, zatrzymał przez wiele dni, zaopatrując obficie we wszystko, a obdarowawszy różnymi upominkami, odesłał do Danii.” Choć Długosz nie wspomina, gdzie w tym czasie przebywała królowa Zofia, historycy twierdzą, że po chrzcinach razem z mężem wyruszyła w Polskę, by bardzo energicznie zabiegać u możnych o dziedzictwo tronu dla malca. W 1342 r. po Wielkanocy spędzonej przez króla w Kaliszu spotka się z nim (i dwoma już męskimi potomkami) w nieodległym Sieradzu, by na walnym zjeździe wszystkich ziem powrócić do sprawy w sposób znacznie bardziej zobowiązujący. Choć kronikarz milczy na temat wizyt królowej w Kaliszu, pytania rodzi fakt przechowywania w tutejszym kościele Św. Mikołaja jej relikwii (?), o czym wspomina w początkach XX wieku ks. Jan Sobczyński. Może to dowód uznania za przyczynienie się do powstania pierwszej polskiej Biblii, a może ślad jakichś bliższych związków królowej z naszym miastem? Pożegnanie Ostatni pobyt Jagiełły w Kaliszu i Długosz, i Kościelniak datują zgodnie na 1433 rok. Ale tym razem słowa o święceniu Zmartwychwstania Pańskiego w Kaliszu są już jak pożegnanie. Kolejną, ostatnią swą ziemską Wielkanoc król Władysław przeżyje w Krakowie, rozpamiętując zapewne gorzki rachunek sumienia, jaki mu w Poście sprawili dostojnicy Królestwa, wypominając wady, błędy i niesprawiedliwości równoważące wszystkie niewątpliwe cnoty. Po dziesięcioleciach panowania w Polsce musiało to boleć starego i ślepnącego władcę. Może czuł się przegrany? Tak czy inaczej, wyjechał na Ruś. Niby wszystko było zwyczajnie, ale nadchodził koniec. Spędziwszy swym zwyczajem noc na słuchaniu słowików, przeziębił się i wkrótce zmarł. Wpierw jednak w testamencie „polecił, by zwrócono wszystko, co komuś niesłusznie zabrał”. Jeśli w Kaliszu ktoś miał do króla pretensje, miejmy nadzieję, że doczekał się zadośćuczynienia. Faktem jest, że w pamięci kaliszan przetrwał jako jeden z największych dobrodziejów miasta, które z jakiegoś powodu szczególnie ukochał. Jolanta Delura Jak Kalisz poznał sztukę nowoczesną W Kaliszu w drugiej połowie XIX wieku kilkakrotnie przymierzano się do zorganizowania wystawy sztuki. Niestety, nie udawało się zrealizować tego przedsięwzięcia. Wina leżała nie tylko po stronie potencjalnych organizatorów czy też konserwatywnego społeczeństwa, które nie chciało „nowinek artystycznych”, ale przede wszystkim władz, które niechętnie patrzyły na takie działania. W końcu jednak, być może z życzliwym zainteresowaniem M. P. Daragana, udało się przełamać złą passę. Na wiosnę 1899 roku pojawił się w mieście Kazimierz Krzyżanowski, syn znanego kaliskiego nauczyciela muzyki Feliksa. Młodzieniec właśnie powrócił do rodzinnego miasta po kilkuletnich studiach artystycznych w Szwajcarii. Szukając pomysłu na życie, postanowił zorganizować w Kaliszu wystawę sztuki współczesnej i energicznie zabrał się do dzieła. W ciągu zaledwie kilku tygodni udało mu się doprowadzić do realizacji swojego projektu. 5 maja, we czwartek, w obec- ności gubernatora M. P. Daragana, otwarto w cukierni Waehnera wielką wystawę prezentującą współczesne malarstwo polskie pędzla artystów z Łodzi, Warszawy, Krakowa, a także Kalisza – co było pierwszą prezentacją miejscowego środowiska artystycznego. Zapowiadano ponad 140 dzieł sztuki, ostatecznie wystawiono ich ponad 100 (w tym dzieła sztuki użytkowej), wspomniano w recenzjach o 29 artystach, a zatem była to naprawdę duża ekspozycja nowoczesnej sztuki. Przedsięwzięcie to miało całkowicie komercyjny charakter – organizator wynajął salę, a zwiedzający musieli wykupić bilety wstępu – kosztowały 30 kopiejek dla dorosłych i 15 dla młodzieży (pod koniec obniżono ceny biletów o połowę). Wystawa była czynna od 10.00 do 22.00 (polecam te godziny otwarcia pod rozwagę dzisiejszym instytucjom kultury). Wystawione prace można było zakupić i faktycznie, już w pierwszych dniach, sprzedano 10 obrazów. Ekspozycja przewidziana była na miesiąc – zamknięto ją 7 czerwca. Cukiernia była na czas wysta- wy specjalnie dostosowana do celów wystawienniczych – prace umieszczono nie tylko na ścianach, ale i na specjalnie przygotowanych sztalugach. Najważniejsze obrazy wyeksponowano na podium dla orkiestry i specjalnie oświetlono. Salę ozdabiały egzotyczne kwiaty, a pośrodku znajdował się „klomb” ze sztucznymi kwiatami i ławkami dookoła, na których mogli przysiąść syci wrażeń widzowie, ogłuszeni artystycznymi nowościami. Podczas kilku pierwszych dni – do 9 maja – wystawę odwiedziło 500 osób, a w prasie tłumaczono, że liczba jest tak niewielka z powodu fatalnej, deszczowej pogody. Nie wiemy, ilu ostatecznie było widzów, ale można założyć, biorąc pod uwagę czas trwania i malejące zainteresowanie, że było ich około 1000. Jest to liczba bardzo duża, nawet jak na dzisiejsze kaliskie standardy. Wystawa była zatem niewątpliwie dużym sukcesem frekwencyjnym. Niestety, nie uchroniło to organizatora przed plajtą finansową. Wystawa przyniosła straty i ostatecznie zakończyła się licytacją pozostałych prac 45 przeprowadzoną 16 czerwca. Był to jednak ogromny sukces organizacyjny i artystyczny, przynoszący zupełnie inne korzyści mieszkańcom Kalisza. Kaliszanie mieli okazję po raz pierwszy u siebie, na miejscu zobaczyć prace znanych malarzy, o których wcześniej tylko czytali w prasie, bądź oglądali ich wystawy w Łodzi, Warszawie czy Krakowie. Na ekspozycji pokazano prace, m.in. Samuela Hirszenberga (5 szkiców z Normandii, Modły w polu i Płaczki), Leopolda Pilichowskiego (Przyjaciółki i Zmrok), Adama Strzeżymira Pruszyńskiego (Strzelec alpejski, Sceny z Werishoffen), Wacława Nowiny Przybylskiego (Pejzaż i Portret), samego organizatora Krzyżanowskiego (Spragnieni, U podnóża Mont Blanc, Nad brzegami Malty, U podnóża Lemanu, Przed burzą), Tracewskiego, Stasiaka, Szewczyka, Trojanowskiego, Brandta, Brochockiego, Lentza, Kossaka i innych. Wielu z nich to artyści związani środowiskiem monachijskim. Reprezentowali oni cieszący się szerokim poparciem publiczności realizm o pogodnym, nastrojowym wydźwięku, z elementami symbolicznymi i luministycznymi, ukazujący typowe dla tego czasu malownicze tematy z życia wsi i pejzaże. Zaprezentowano również prace kobiet – i to zarówno z Kalisza, jak i spoza miasta. Była to także jedyna, niepowtarzalna okazja, aby pokazać kaliskich twórców i skonfrontować ich z innymi. W sumie wystawiono prace 12 kaliskich artystów (Hipolit Pinko, Stępień, Józef Balukiewicz, Jan Merkel, Smogorzewska, Zofia Jaruzelska, Helena Jaruzelska, August Bertelmann, Żyżylenko, Walery Brochocki, Edward Trojanowski i sam Kazimierz Krzyżanowski). I nadmienić trzeba, że nie byli to wszyscy twórcy związani wówczas z miastem. O części z nich nie jesteśmy, niestety, w stanie nic powiedzieć – nie znamy ludzi ani dzieł. Tak jest z kobietami, z nieznanym z imienia Stępniem, który został bardzo wysoko oceniony przez krytykę, z równie enigmatycznym młodym Rosjaninem Żyżylenką. W ogóle, po wystawie nie przetrwały materialne ślady – ludzie i ich dzieła, a mimo to jesteśmy wprowadzeni we wszelkie szczegóły i czujemy się niemal tak, jakbyśmy siedzieli u Waehnera na ławce 46 wokół sztucznego klombu i syci wrażeń artystycznych próbowali ująć w karby pobudzoną percepcję..... Stało się tak za sprawą niezwykłego krytyka artystycznego, naszego kaliskiego znawcy o profesjonalnym, a czasami humorystycznie – złośliwym stylu, anonima o adekwatnym do sytuacji pseudonimie Cięty. Nie wiemy, kim był ten tnący ostrzem krytyki koneser sztuki współczesnej. Towarzyszył wystawie od początku, ale, niestety, nie do końca, stąd też początki rysują się barwnie, ale kres wystawy i jej plajta to już tylko kilka suchych informacji, a szkoda.... Dzięki Ciętemu nadal przeżywamy to wydarzenie, jego oczami patrzymy na ściany cukierni. A oczy to szczególne – na pewno znające się na rzeczy, tj. sztuce współczesnej. Zna wielu artystów, bywa w domu Juliusza Kossaka, swobodnie kojarzy fakty i ludzi i, jak przystało na prawdziwego krytyka, zdecydowanie wyraża swoje zdanie. Ceni sztukę realistyczną, z nastrojowym charakterem podkreślonym przez luministyczne efekty – a więc dokładnie taką, jaka dominowała na ekspozycji. Nie lubi impresjonizmu, o którym pisze: Może być, że szkoła ta kiedyś uznaną zostanie, dotąd jednak, tak jak dekadentyzm w poezji, jest anomalią rażącą zdrowy smak estetyczny. Nie lubi jednak również akademizmu za nadmierne wykończenie i upodobanie do szczegółów. Potrafi być bezlitosny w swoich uwagach – oto perełka stylu: koni rasowych z takiemi nogami nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć. Kopytka dyskretnie schowane w trawie, jedna noga wyprężona tak jakoś dziwnie, jak gdyby koń przygotowywał się do jakiegoś piruetu cyrkowego./.../Główny przedmiot obrazu to jest konie, niech mi artysta daruje, ale nawet do dorożki pierwszej klasy się nie kwalifikują. Tak pastwi się nad obrazem W. Wejcherta. Potrafi jednak być zachwycony, jak np. w opisie jednego z obrazów Stępnia: To światło ranne, brzask, zaledwie budzący naturę do życia, mgła niby niedostrzegalna, a przecież dosadnie się ujawniająca, drzewa, woda, trawy upewniają widza, że takim jest rzeczywiście wschód słońca. Zachód nie bardzo się odcina od wschodu, a przecież różnica w oświetleniu jest tak wielka, umiejętne pochwycenie chwili kiedy słońce już kryje się poza chmury, a księżyc ma ziemię objąć w swoje panowanie, oto cała sztuka, oto zaleta artysty. Bywa również obiektywny: ar- tysta trzymał się zanadto wskazanej mu drogi, nie popuścił cugli fantazji, bez której dzieło musi wyjść martwe i stąd stworzył zamiast spodziewanego arcydzieła, bardzo dobrą pracę pedagogiczną, bo mapę poglądową historii świętej – tak komentuje nadmiernie wymęczony obraz Balukiewicza. Obiektywnie i bez złośliwości przedstawia obrazy kobiet, co na owe czasy nie było zbyt powszechne. Spośród kaliskich artystów, ściśle związanych z miastem i o ustalonej renomie, najwyżej ceni i opisuje obrazy kaliskiego pedagoga Hipolita Pinki, o którym pisze: artysta nasz chlubnie się wyróżnił nawet z pomiędzy malarzy warszawskich i śmiało powiedzieć możemy że Kalisz dumny może być z Pinki, ratującego honor miasta pod względem sztuki. Szczególnie ceni jego studia portretowe: (...)aby tak odmienne twarze wykonać i nadać im odpowiedni charakter, potrzeba być nie lada majstrem (...). Na obrazach Pinki nie potrzeba napisów co dany obraz przedstawia, tam każda postać za siebie mówi. (...) tu każdy rzut pędzla jest pewny, każde podłożenie farby umiejętne, rysunek bez żadnego błędu, a cała figura, traktowana w półcieniu, wywiera na widzu potężne wrażenie. Kaliszanie patrzyli zatem na wystawę oczami swego krytyka, a ich gust ściśle pokrywał się z jego ocenami. Zaprezentowana sztuka nie była nadmiernie awangardowa, ale tak naprawdę nie wydaje się, aby w ówczesnym Kaliszu było zbyt wielu odbiorców awangardy. Środowisko kaliskiej inteligencji złożone z przedstawicieli wolnych zawodów, urzędników, nauczycieli, przedsiębiorców i okolicznego ziemiaństwa z zasady było raczej konserwatywne pod względem upodobań estetycznych, młodzież gimnazjalna poddana była wszelkim rygorom dyscypliny. Krzyżanowski zbankrutował, ale nie mogło być inaczej w środowisku pozbawionym jakiegokolwiek publicznego mecenatu, w którym cały ciężar życia kulturalnego dźwigała na swoich barkach niewielka grupa inteligentów angażująca się we wszelkie przedsięwzięcia. Mimo to pod względem kulturalnym, estetycznym i artystycznym jego wystawa była prawdziwym sukcesem, a frekwencji można pozazdrościć i dzisiaj. Iwona Barańska Notatnik kulturalny Recenzja Staszczyk uro(c)kliwy w Filharmonii Jeśli ktoś był na koncercie Tomka Staszczyka w Filharmonii Kaliskiej, może sobie teraz przypomnieć ten wieczór zarejestrowany i wydany na płycie CD. Kaliskiemu muzykowi, autorowi piosenek i dziennikarzowi na scenie towarzyszyli świetni instrumentaliści, orkiestra symfoniczna i zespół wokalny. Jeśli ktoś koncertu nie widział, tym bardziej powinien zaopatrzyć się w album „Staszczyk, Filharmonia Kaliska & Adam Klocek Live”. Rock w filharmonii? Dlaczego nie, tak przecież zdobyła popularność grupa Deep Purple, która po słynnym „Concerto for Group and Orchestra” (1969) napisanym przez pianistę Jona Lorda dopiero zaczęła zdobywać rockowe szczyty. Z orkiestrą nagrywali The Moody Blues („Days of Future Passed”, 1967), Procol Harum („In Concert with the Edmonton Symphony Orchestra”, 1972), a nawet Metallica (to był akurat niewypał). W ostatnich latach moda na koncertowanie z symfonikami znowu wróciła, a z setek płyt tego rodzaju na pewno warto polecić trzy wybitne nagrania: Fink („Fink Meets the Royal Concertgebouw Orchestra”, 2012), Anthony and the Johnsons („Cut the Word”, 2012) i Laura Mvula („Laura Mvula with Metropole Orkest”, 2014). A że my nie gęsi i swoich artystów też mamy równie wszechstronnych, dowodem jest album Tomka Staszczyka „Staszczyk, Filharmonia Kaliska & Adam Klocek Live”. Jest to zapis koncertu ze stycznia 2012 r. w Kaliszu („Staszczyk symfonicznie” w ramach cyklu „Filharmonia nie gryzie”), w którym liderowi (śpiew i gitara) towarzyszyli: Romuald Boguszewicz (perkusja), Piotr Chmielewski (gitara basowa), Dariusz Rybicki (in- strumenty klawiszowe), Krzysztof Siewruk (gitara) i grupa wokalna The Sunday Singers oraz Orkiestra Filharmonii Kaliskiej pod batutą Adama Klocka. Na płycie znalazło się 13 piosenek autorstwa Tomka Staszczyka (pod jedną podpisał się także Maciej Balcar), z których kilka zorkiestrował Paweł Przezwański. Warto podkreślić bardzo dobrą realizację nagrania w wykonaniu Macieja Barańskiego i Eryka Szolca, materiał miksował i masteringował Jacek Krzaklewski. Dźwięk jest przestrzenny, klarowny i czysty, realizatorom udało się także harmonijnie połączyć dynamikę zespołu rockowego z orkiestrą 47 48 Teatr od kołyski Fot. Marta Ankiersztejn symfoniczną. Mieli o tyle ułatwione zadanie, że większość kompozycji Staszczyka to piosenki z wyraźną linią melodyczną, materiał raczej liryczny, stonowany rytmicznie. Lider nie jest może wielkim wokalistą, ale śpiewa czysto i bez maniery, a na scenie towarzyszą mu naprawdę kompetentni instrumentaliści. Staszczyk jest także sprawnym kompozytorem, zgrabnie poruszającym się w ramach rockowej tradycji (bardziej amerykańskiej niż europejskiej). Teksty są w języku angielskim, co może nie powinno dziwić, bo w rocku angielski sprawdza się najlepiej, chociaż z drugiej strony można odnieść wrażenie, że autorzy piosenek w ten sposób starają się uciec od banału, który w polskich słowach szybko dałby znać o sobie. Z „polskim” tekstem rockowym świetnie radzą sobie tylko naprawdę najlepsi: Skolarski (Klan), Ciechowski i Kora, Waglewscy i Janerka, Kazik, Grabaż i Muniek Staszczyk, Rojek, Nowak i Spięty (Lao Che), a już cała reszta (m.in. Wilki, Mysovitz, Lady Pank, Budka Suflera, TSA, Perfect) zbyt łatwo skręcała w stronę rockowej sztampy i efektownego banału. Tomek Staszczyk radził w trakcie koncertu w Filharmonii Kaliskiej, żeby uczyć się angielskiego i jest to na pewno dobra rada, ale motywacją do tej nauki nie może być li tylko chęć zrozumienia tekstów jego piosenek. Na pewno, żeby je polubić, wystarczy wsłuchać się w ich melodię i harmonię, poddać się ich klimatowi i niewątpliwemu uro(c) kowi. Dla Orkiestry Filharmonii Kaliskiej i jej szefa Adana Klocka występy i nagrania z muzykami rockowymi i jazzowymi to chleb powszedni – ba, nawet znak firmowy zespołu, zwieńczony w roku ubiegłym Grammy za „Night in Calisia”. Koncert z Tomkiem Staszczykiem tylko potwierdza wszechstronność kaliskich filharmoników, dzięki której muzyka rockowa nabiera cieplejszych barw. Fajna płyta, której dobrze się słucha, może bez wielkich uniesień, ale takiego kulturalnego rocka, dobrze napisanego, zagranego i zaśpiewanego nigdy za dużo. Do nagrania z koncertu w FK dołączony jest drugi krążek z materiałem z płyty „The Love We Cannot Fight”, na której znalazły się piosenki zarejestrowane w studio. Przemo Klimek - Ale tu ciemno, bajdzo ciemno! - Sie lusiajom te chmulki, Matko Boska! - Ale one biegajom, ciały ciaś biegajom! To tylko niektóre komentarze kilkunastu najmłodszych widzów, którzy w kameralnej i bezpiecznej przestrzeni teatralnej Malarni przysiedli na błękitnych poduchach. Śmiechy, żywe reakcje wyrażane w dziecięcym języku, okrzyki radości, tupanie i klepanie rączkami w podłogę towarzyszyły spektaklowi „Nieboskłon”, przygotowanemu specjalnie dla maluszków w wieku od kilku miesięcy do trzech lat. Małgorzata Kałędkiewicz i Ewa Kibler zabrały dzieci i ich rodziców w podniebną podróż, by razem dotknąć leciutkiej tęczy, kanciastego gradu, pereł deszczu i cumulusów, by usłyszeć burzowe grzmoty i poczuć zapach mgły. Światło, dźwięk i użyte rekwizyty angażowały wiele zmysłów, scena na poziomie podłogi i małe śniegowe kulki ukryte w każdej poduszce zachęcały do udziału w finałowej bitwie na śnieżki wszystkich ze wszystkimi. Spektakl, poza dźwiękonaśladowczym kwa-kwa i psik-psik, przebiegał zupełnie bez słów, bez narracji, dialogów czy fabuły. Tym samym pozostawiał miejsce na dziecięcą interpretację i ekspresję. Stanowił pewnego rodzaju eksperyment. Nie było potrzeby uciszania dzieci i powstrzymywania ich emocji, żywe reakcje były wręcz oczekiwane i pożądane. „Nieboskłon” wpisuje się w nurt teatru dla najmłodszych, zwany teatrem dla okruszków lub najnajów. W większych miastach w Polsce obecny od kilku lat, w Kaliszu został zaprezentowany po raz pierwszy. Twórcy tego spektaklu to pasjonaci wrażliwi szczególnie na najmłodszych odbiorców sztuki. Alicja Morawska-Rubczak, reżyserka “Nieboskłonu”, specjalizuje się w tworzeniu teatru dla dzieci, jest jego ogromną entuzjastką i pisze doktorat ściśle związany z tym tematem. Ma na swoim koncie stypendia naukowe, udział w programach i konferencjach, jest uznawana za czołową krajową specjalistkę i teoretyczkę zajmującą się teatrem dla najmłodszych. Spektakl dla naprawdę najmłodszych widzów to oferta nowa i warta polecenia. Rodzicom maluchów warto przypomnieć, że od niedawna w kaliskim teatrze na czas trwania spektaklu opiekę nad dzieckiem można powierzyć profesjonalnym opiekunom. Gdy my zasiądziemy w fotelu, maluchy zajmą się zabawą i twórczością plastyczną. Agnieszka Tomaszewska Stefan z Opatówka Dziesiątą już biografię z serii „Kaliszanie” wydało na początku roku Kaliskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk. Jubileuszowa publikacja przybliża czytelnikom sylwetkę Stefana Januarego Gillera. Pochodzącego z Opatówka poetę, nauczyciela i działacza społecznego przedstawia bibliotekarka i regionalistka Jadwiga Miluśka-Stasiak. powieści… Umiejętności te zdobyły także uznanie uczniów Gillera, kiedy zatrudniony był jako nauczyciel przedmiotów historyczno-filologicznych w Gimnazjum Męskim w Kaliszu. W rozdziale poświęconym pracy nauczyciela poznać możemy Stefana z Opatówka jako wychowawcę znanych w całym kraju – i nie tylko – osobistości. Wydawnictwo zamyka część poświęcona działalności społecznej Gillera. Dziesiąta publikacja z serii „Kaliszanie” to syntetyczna prezentacja nie do końca znanego kaliszanom literata. Skrupulatna praca, jaką wykonała Jadwiga Miluśka-Stasiak, kompletując informacje do biografii, oraz przystępność wydawnictwa z pewnością jednak przybliżą Stefana Januarego Gillera szerszej części społeczeństwa Kalisza. Juliusz Kowalczyk Kaliszanka z Paszportem Polityki Pozycja poświęcona najmłodszemu z rodzeństwa Gillerów podzielona jest na cztery części. Najobszerniejsza traktuje o rodzinie literata. Poznajemy tutaj przodków Stefana Gillera, a także jego rodzeństwo. Nie brakuje także informacji o jego pierwszej żonie – Teresie Röhrens i dzieciach. Autorka przybliża również sylwetkę Anny z domu Ciążyńskiej, I voto Skalińskiej – drugiej małżonki wybitnego opatowczanina. Nie można oprzeć się wrażeniu, że biografia jest historią człowieka, którego życie nie oszczędzało. Pochował bowiem dwie żony i większość dzieci, a los stawiał przed nim także wiele innych przeszkód i przykrości. Kolejny rozdział przybliża literacką twórczość Gillera. Jadwiga Miluśka-Stasiak zaznacza, że pisarski talent Stefana z Opatówka – bo pod takim pseudonimem najczęściej tworzył – ujawnił się jeszcze w szkole. Potem przyszły liryki publikowane w prasie czy kalendarzach. Były także poematy, komedie, Kwadrofonik – zespół, który współtworzy kaliszanka Emilia Sitarz, otrzymał prestiżowe wyróżnienie – Paszport Polityki. Członkowie kapituły podkreślali, że jest to nagroda za wirtuozerię, wyobraźnię, wrażliwość i poczucie humoru. To już kolejne muzyczne wyróżnienie dla Emilii Sitarz, która wraz z Bartłomiejem Wąskiem jako Lutosławski Piano Duo jest laureatką Fryderyka. Kaliszanie kilkukrotnie mieli okazję słuchać zespołu – Kwadrofonik nad Prosną wykonał “Piosenki nie tylko dla dzieci” i nowatorską interpretację „Święta wiosny”. Emilia Sitarz włączała się w prezentację młodych talentów w ramach Multi.Art Festival. Paszport Polityki to nagroda ustanowiona w 1993 r. przez tygodnik „Polityka”, przyznawana twórcom w sześciu kategoriach: literatura, film, teatr, muzyka poważna, plastyka (sztuki wizualne) i estrada oraz, od roku 2002, obejmująca nagrodę specjalną „kreator kultury” za osiągnięcia w krzewieniu kultury. Wyróżnienie trafia do osób, których twórczość promuje nasz kraj w świecie, jest dobra wizytówką polskiej Notatnik kulturalny kultury i sztuki w kraju i poza granicami. W uzasadnieniu Paszportu o Kwadrofoniku napisano, m.in.: – Nie zawsze z fuzji dwóch dobrych zespołów powstaje trzeci, jeszcze lepszy. Ale to właśnie ten przypadek. W naszym muzycznym świecie są ewenementem, bowiem z równą pasją »pożerają« współczesność, tradycję i folk, co piosenkę i klasykę XX w. Zagrają i opracują dla siebie wszystko – zawsze ze smakiem, gustownie, inteligentnie – chwali zespół Kwadrofonik Jacek Hawryluk. W istocie Kwadrofonik powstał z połączenia dwóch duetów o ugruntowanej już wcześniej pozycji: Lutosławski Piano Duo (Emilia Sitarz i Bartłomiej Wąsik) i perkusyjnego Hob-Beats Duo (Magdalena Kordylasińska i Miłosz Pękala). Inspiracją była Sonata na dwa fortepiany i perkusję Béli Bartóka, ale kariera kwartetu rozpoczęła się zwycięstwem w 2006 r. na Festiwalu Folkowym Polskiego Radia Nowa Tradycja. Członkowie zespołu sami efektownie i dowcipnie zaaranżowali melodie ludowe. Za ten program otrzymali też nagrodę specjalną III Konkursu Europejskiej Unii Radiowej „Svetozar Stracina” w Bratysławie, a w 2008 r. nagrali ten repertuar na płytę „Folklove”. Koncertują w Europie, obu Amerykach, na Bliskim i Dalekim Wschodzie. Zamawiają utwory u polskich kompozytorów współczesnych, m.in. Wojciecha Ziemowita Zycha, Wojciecha Blecharza, Macieja Jabłońskiego. Jednak dużą część repertuaru tworzą z własnych aranżacji. W 2010 r. zaprezentowali program „Byłem tu. Fryderyk” – kolaż zainspirowany muzyką Chopina oraz tradycyjną i współczesną. W Roku Lutosławskiego 2013 nagrali z wokalistką jazzową Dorotą Miśkiewicz na płytę (i wykonywali na koncertach) „Piosenki nie tylko dla dzieci”, czyli opracowania piosenek Lutosławskiego do słów Juliana Tuwima. W tym roku powrócili do muzyki tradycyjnej, pokazując „Requiem ludowe” z udziałem śpiewaka Adama Struga, a obecnie przygotowują miniatury inspirowane mazurkami Karola Szymanowskiego” – www.polityka.pl Iwona Cieślak 49 Formy istnienia obrazu Natalia Czarcińska w Galerii Kalisii Urodzona w 1985 roku, w 2009 roku ukończyła z wyróżnieniem Uniwersytet Adama Mickiewicza realizując dyplom z malarstwa pod kierunkiem prof. Marka Zaborowskiego. W 2011 roku obroniła dyplom na kierunku Malarstwo pod kierunkiem prof. Marka Zaborowskiego i prof. Jarosława Kozłowskiego. W 2010 roku odbyła półroczne studia na Wydziale Malarstwa Wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych (Vilniaus Dailes Akademija). Obecnie pracuje jako asystentka w V Pracowni Malarstwa Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Współorganizuje Multi Art Festival. Prowadzi zajęcia z zakresu edukacji artystycznej dla dzieci i młodzieży Wystawy i zdarzenia artystyczne: 2015 – Malarstwo, Galeria Biblioteki Publicznej w Nowym Tomyślu 2014 – wystawa Mosty Sztuki, Muzeum Okręgowe Ziemi Kaliskiej – wystawa nie-miejsca, Galeria Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu 2013 – Triennale Małych Form Malarskich Toruń 2013, Galeria Wozownia, Toruń – Wystawa „nie-malowane”, Konfederacka 4, Kraków – Wystawa Nieskończone 3 Natalia Czarcińska/gry niebieskie, Muzeum Ziemiaństwa w Dobrzycy – Wystawa Nieskończone 2 Beata Cedrzyńska/Natalia Czarcińska/Joanna Dudek/Monika Izabela Kostrzewa, Lokal artystyczny „Tygiel”, Gdynia 2012 – Wystawa Nieskończone Beata Cedrzyńska/Natalia Czarcińska/ Joanna Dudek/Monika Izabela Kostrzewa, Centum Rusynku i Grafiki im. Tadeusza Kulisiewicza, Kalisz – Malarstwo, wystawa podczas 52 Kaliskich Spotkań Teatralnych, Malarnia, Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego, Kalisz 2011 – Malarstwo po raz pierwszy, Muzeum Okręgowe Ziemi Kaliskiej, Kalisz 2010 – Black-White-None, Fluxus Ministerija, Wilno 2009 – realizacja projektów „Art Xero”, „100% hand made”, „… nieoGRAniczaj…” podczas II Kaliskich Targów Obrazów Czas na Obraz” – Aukcja Charytatywna, Samsung Art Master, Stara Pomarańczarnia, Warszawa – Reanimacja www.reanimacja-kalisz.blogspot.com 2008 – realizacja projektu „Wędrujący Obraz” w ramach I Kaliskich Targów Sztuki „Czas na Obraz” – Aukcja Charytatywna, Samsung Art Master, Stara Pomarańczarnia, Warszawa 2007 – wyróżnienie w konkursie: Ars Universitatis, Wydział Pedagogiczno – Artystyczny UAM, galeria Wieża Ciśnień, Kalisz – wystawa Dyplomy 2007, siedziba Stowarzyszenia Żywa, Kalisz – wystawa „trzy”, galeria Szatnia, Kalisz 50 Czy moje próby podejmowane przy obrazie nie są jedynie estetyzowaniem pewnych sytuacji? Zachwytem nad kolorem, strukturą, fakturą? Czy to winno stanowić o istocie „mojego obrazu”? Uaktualniły się kolejne wątpliwości: Po co malować? Jaka jest funkcja obrazu? Jak ma funkcjonować w świecie? Czy i dlaczego potrzebne są moje obrazy? Czy mnie są one potrzebne? Projekty są świadectwem różnorodnych form istnienia obrazu. Są poszukiwaniem przejawiania się obrazów w świecie i bardziej przypominają sam proces niż są przywiązane do materialnego efektu końcowego – dzieła malarskiego. 51 52 53 54 Interesują mnie miejsca i nie-miejsca Te, do których organizuje się wycieczki, i te, które mija się po drodze, przypadkiem, te pozbawione historii... i te z przeszłością te wspólne, i te prywatne... Te, które widziałam, i te, które nawet trudno sobie wyobrazić? Bo jak wyobrazić sobie miejsce, którego nigdy nie widziałam? – parafrazując bohatera Alain Mabanckou rozmyślającego o Saharze... „(...)to chyba jest miejsce daleko od świata, a ludzie, którzy tam żyją, nie wiedzą, że istniejemy, że ktoś w tym domu czyta właśnie historię, która u nich się dzieje(...)" Alain Mabanckou, Jutro skończę dwadzieścia lat, wydawnictwo Karakter, Krakow 2012 55 56 Do w j ne cz st y ry Ka Cen lis tru z, m ul In .Z f am orm ko ac w ji T a u ia pi en ku ...o Kaliszu z kulturą!