II Nagroda - Tarnowskie Góry
Transkrypt
II Nagroda - Tarnowskie Góry
1 Powrót Był wczesny ranek, gdy stanęła na Rynku i wreszcie mogła postawić walizkę, a raczej to, co z niej zostało. Na chwilę wróciło wspomnienie szarpaniny w przepełnionym do granic możliwości wagonie, kiedy jakiś wyrostek próbował zawłaszczyć sobie te kilka drobiazgów kryjących się w tekturowym wnętrzu. Wystarczyło, że odwróciła się w stronę Hermanka, bo mały od jakiegoś czasu niepokojąco kaszlał i pojękiwał. Ale nie dała się, trzymała mocno, a nawet puściła spoconą rączkę synka i z całych sił przytuliła dobytek. Tamten wreszcie dał spokój, zresztą inni zauważyli, co się dzieje i nawet jakiś gruby wąsacz ryknął: „Ej, chcesz w pysk?” Młody zwinął się raz-dwa, żeby poszukać następnej okazji, ale walizka podarła się w kilku miejscach i wieko zaczęło odstawać. Zaraz wyciągnęła się czyjaś usłużna ręka z konopnym sznurkiem. Podziękowała i jako tako udało jej się związać tłumoczek. Teraz to nieszczęście stało przy jej prawej nodze, a z lewej wyczekująco patrzył Hermanek. - Mutti, komm – szepnął, a ona patrzyła przed siebie na spalone kamienice naznaczone wojną. Więc jednak i tu… Zofi wracała do domu z wojny, wracała bardzo długo, a kiedy parę lat temu kazali jej stąd wyjechać gdzieś tam, do dalekiego Wirzburga, zostawiła swoje ukochane Tarnowskie Góry prawie nienaruszone, jakby wojna swoimi płonącymi mackami miała ich w ogóle nie dotknąć. Zresztą razem z wojną przyszedł nowy porządek, niemiecki, precyzyjny, pewnie dużo wcześniej przygotowany w najdrobniejszych szczegółach. Ludzie poukładani w szufladkach z napisami: grupa I, grupa II, grupa III, grupa IV. A jak ktoś się już w tej czwartej znalazł, to wiadomo, Polak i że będzie tylko ciężko i ciężej. Ale w rodzinie Zofi ten niemiecki porządek całkiem wszystkim w głowach namącił i Zofi długo myślała nad tym, kim tak richtik jest. Kiedy jeszcze żył ojciec, w domu mówiło się po polsku, no, po śląsku, po polsku to tylko w urzędzie. Potem nastał ojczym i coraz więcej niemieckiego pojawiało się między nim a matką, między nim a jego dziećmi z pierwszego małżeństwa. Bo u Zofi było tak: moje dzieci, twoje dzieci, nasze dzieci. Jak u innych, kiedy ta druga połowa przedwcześnie odeszła i jakoś trzeba było sobie radzić. Zofi długo nie umiała się przyzwyczaić. Kiedy nagle zmarł ukochany tata, miała już piętnaście lat, nie była dzieckiem. I jeszcze Antek, pierwsza miłość Zofi, który tyle jej mówił o Polsce, o Ślązakach, że tylko w Polsce mogą żyć godnie, bo Niemiec zawsze się puszy i Ślązakiem gardzi. I Zofi myślała tak jak Antek, ale w domu nigdy się z tym nie zdradziła, ojczym miał ciężką rękę. I jak weszli Niemcy, to przez ich rodzinę przeprowadzili granicę: ojczym, dzieci ojczyma i te wspólne z matką, niedorosłe, znaleźli się w I grupie, matka w II, a oni wszyscy z ojca, którzy swoje lata 2 osiągnęli – w III. Hermana długo jeden taki przekonywał do volkslisty, że takie dobre imię nosi, ale Herman całą tę gadaninę miał gdzieś. A potem przyszedł nakaz wyjazdu i Zofi pojechała daleko, gdzie przydał się bardzo niemiecki wbijany przez ojczyma do głowy czym popadło. Przydał się, kiedy w życiu na krótką chwilę pojawił się Franc, piękny, dobry, czuły Franc, ale trzy miesiące dochodzenia Franca do siebie po frontowych ranach szybko minęły i znów go wysłali, a tam pewnie zabili, bo Zofi więcej o Francu nie usłyszała, jej listy pozostały bez odpowiedzi. Wielka miłość pozostawiła jeszcze większą w osobie małego Hermanka. Zofi dobrze pamiętała, że to dobre, niemieckie imię i rzeczywiście, przez te ponad dwa lata bardzo się przydało. A teraz stała na środku tarnogórskiego Rynku, już nie Rynku w Tarnowitz, i rozglądała się wokół, odnajdując znane widoki, które siedziały w jej głowie od dawna, bo od dawna wyobrażała sobie, jak to będzie, gdy wreszcie wróci tu, do domu. Na lewo szara bryła kościoła protestantów z martwym zegarem na wieży. Po obu stronach jak pisklaki do gołębicy przytulają się niższe kamienice, w tej jeszcze dalej na lewo przed wojną był hotel i restauracja, bardzo paradna, elegancka. Zofi przymyka oczy i uśmiecha się na wspomnienie pewnej soboty, kiedy Antek zabrał ją najpierw na jakieś ważne, patriotyczne spotkanie, z którego niewiele zrozumiała oprócz tego, że trzeba w Tarnowskich Górach umacniać polską kulturę i oświatę, nie dać się zbałamucić niemieckiej propagandzie, bo ta ostatnio znów podnosi łeb i głos. A potem była potańcówka! Antek trzymał ją mocno w ramionach i tańczył tak pięknie, tak pięknie… Zofi próbuje odgonić natrętne wspomnienia, przenosi wzrok na prawo, na Ratusz. Gdy ostatni raz widziała wspaniały gmach, o którym zawsze myślała jak o królewskim pałacu, łopotała na nim flaga z czarnym, połamanym krzyżem. Na początku swastyka nie była dla niej znakiem śmierci, ale na jej widok czuła niepokój, strach jakby patrzyła na uniesioną nad głową, uzbrojoną w dyscyplinę rękę ojczyma. Dopiero trochę później, gdy spalili synagogę, wszystkim Żydom kazali się z miasta wynieść, a ona nawet nie pożegnała się z Esterką, choć przecież spędziły razem całe dzieciństwo – dopiero wtedy zrozumiała, że za tym znakiem mieszka ból i cierpienie. Teraz na Ratuszu też łopocze flaga – piękna, biało-czerwona. Zofi podchodzi bliżej i podnosi głowę wysoko, wysoko; trójkątna, brudna od dymu fasada góruje nad Rynkiem na tle czystego, wrześniowego błękitu. Zofi patrzy w smutne okna, niektóre pozbawione szyb, dostrzega betonowy posąg margrabiego i już widzi siebie wśród tłumu tarnogórzan, jak próbuje zobaczyć, co się dzieje, na czyją cześć te wiwaty, fanfary. A na ścianie Ratusza lśni biała płachta, z której zwisa długi sznur i ktoś pociągnął za ten sznur, płachta opadła, i oczom zgromadzonych ukazał się pomnik jakiegoś grafa. Zofi dalej nie wiedziała, o co tyle szumu, ale już z lewa i prawa rozległy się głosy, że to 3 „łon, tyn som”, co go polski burmistrz przed wojną kazał zburzyć, a teraz go Niemcy znów postawili na znak, że już na wieki tu będą panować. Zofi się dziwi – Niemców już nie ma, ale margrabia został. Pewnie nie mógł się stąd ruszyć. I teraz Zofi znów patrzy przed siebie. Patrzy na wypalony dom, z którego pożar pochłonął dach i kawał ściany . Na tym, co zostało, można jeszcze dostrzec litery układające się w niemiecki napis pozostały po dawnych właścicielach. Sprzedawali tu kiełbasę, a obok był sklep, gdzie kupowało się zeszyty, ozdobne papeterie, koperty, stalówki, ale i święte obrazki. Mama kupiła w nim śliczne malowidełko przedstawiające rodzinę, która stoi wokół zastawionego stołu pogrążona w modlitwie. Obrazek wisiał w kuchni i przypominał, aby zawsze Bogu podziękować za to, że mają co jeść. I kiedy przyszły głodne, wojenne dni, Zofi patrzyła na wymalowany chleb, pęta kiełbas, masło i przypominała sobie ich smak. Teraz wejście sklepu ziało pustką, podobnie okna. Zofi poczuła, jak ta pustka wchodzi w nią i ściska jej serce, żołądek nagłym uczuciem paniki. Co to będzie? Czy oni żyją? A może nie ma już nikogo? I domu nie ma? - Mutti, komm – Hermanek pociągnął ją mocniej za rękę. Spojrzała na synka, a w jego oczach dostrzegła swój lęk. Podniosła walizkę i odwróciła się w stronę krzyża, który, odkąd pamięta, stał na środku Rynku w otoczeniu lip. Matka bardzo ten krzyż lubiła i ilekroć znalazły się razem na Rynku, podchodziły do krzyża bliziutko, mama podnosiła głowę i tak stała, i patrzyła dłuższą chwilę. Potem jakby przypominała sobie o Zofi i, spoglądając na nią, mówiła z uśmiechem: - No, mogymy iść. Ale teraz krzyża nie było. Przez krótki moment Zofi ogarnęło przerażenie, że znalazła zbyt szybką, zbyt gwałtowną odpowiedź na szarpiące jej mózg pytania. Nikogo już nie ma, wszyscy zginęli, Zofi została z Hermankiem całkiem sama, nawet Bóg opuścił Zofi. Powiodła bezradnym spojrzeniem po ścianach kamienic, lipach pozbawionych liści, choć to dopiero wrzesień, ludziach szarych jak wszystko wokół i nagle znalazła. Jest. To ten. Jakoś go wcześniej nie zauważyła, a stoi zaraz obok kościoła ewangelików. Jeszcze przez chwilę patrzyła, nic nie rozumiejąc, bo jak to możliwe, żeby krzyż stoi obok kościoła, skoro zawsze stał na środku Rynku i przecież Zofi tak mocno mu zaufała i coś ukryła, coś bardzo ważnego niemal przy samym postumencie. Zaczęła iść po nierównym bruku Rynku, nieporadnie, niespokojnie. Kamienie pod stopami, jak dawniej, jak zawsze, tak jakby nie było wojny, jakby nic się nie zdarzyło - leżą jak leżały, odkąd parę wieków wcześniej przynieśli je tutaj ludzie. Większe, mniejsze, między nimi pożółkła trawa. Niełatwo po nich iść, Hermanek potyka się raz po raz, ale Zofi nie może inaczej, musi tak wędrować, bo nagle droga w stronę krzyża staje się daleką wędrówką w stronę przeszłości i Zofi ma nadzieję, że może uda jej się 4 znaleźć okruch tamtych minionych dni. Podeszwy ześlizgują się po gładkich powierzchniach, niektóre kamienie poruszają się pod stopami, jeszcze tylko kawałek. Zofi, nie zważając na to, że wokół coraz więcej ludzi, pada na kolana w miejscu, z którego krzyż usunięto i teraz powstała tu wyraźna wyrwa w bruku, a wokół tej wyrwy kamienie leżą bezwładnie, osobno, niektóre zwalone na większy stos, poruszone. Zofi rzuciła się przed siebie i szybkimi ruchami zaczęła przerzucać kawałki bruku, próbując palcami wedrzeć się w zeschłą ziemię pod nimi. Nic. I nic. I tu też nic. Palce bolały, pod paznokciami utknęło sporo piasku i brudu, na czole, na skroniach poczuła krople potu. Nic. Zofi zrozpaczonym wzrokiem ogarnęła przestrzeń przed sobą, aż po wciąż daleki krzyż, i przysiadła na piętach. Hermanek wykorzystał ten moment, wdrapał się Zofi na kolana, objął ją za szyję i przytulił do twarzy matki rozpalony policzek. Nagle przywarł do niej całym ciałem i zadrżał. - Zofi? – usłyszała tuż za sobą cichy szept. Odwróciła się gwałtownie, a mały zaniósł się płaczem. - Ciii…- pogłaskała go uspokajająco po plecach, nie mogąc oderwać oczu od tej twarzy ukochanej, zapomnianej, dawnej. Antek przykucnął tuż za nią i odwzajemniał jej spojrzenie. - Czy tego szukasz? – na otwartej dłoni Antka ujrzała medalik. Medalik z dzieciątkiem Jezus i napisem „Jerusalem” na rewersie. Ujęła go delikatnie brudnymi palcami, odwróciła i przeczytała: - Jerusalem – i wróciło wspomnienie tamtej jesieni sprzed lat, gdy Antek przyszedł się pożegnać, aby dołączyć razem z ojcem do polskiego wojska. Jego matkę i młodsze rodzeństwo udało się wcześniej ukryć gdzieś u krewnych w podkrakowskiej wsi, ale Antek nie mógł wyjechać bez pożegnania. I wtedy, rankiem, w snujących się nad Rynkiem mgłach, klęczeli przed tym krzyżem, a potem Zofi zdjęła z szyi medalik, ten sam, który kupili razem od przygodnego handlarza, bo Zofi wzruszyło śliczne dzieciątko, a napis „Jerusalem” kojarzył się z jakąś wielką obietnicą. Z opowiadań babki, która za młodu służyła u bogatych Żydów, pamiętała, że „Jerusalem” dla pobożnego Żyda znaczy tyle, co dla babki Jasna Góra. A i ksiądz podobno w swoich łacińskich modłach coś o „niebieskim Jerusalem” wspomina. - Ofiaruja Ci, panie Jezu, tyn medalik i prosza, czuwej nad nami i pozwól, żebymy sie tu jeszcze kiedyś mogli zoboczyć – wyszeptała, a Antek pomógł jej odsunąć jeden z kamieni, zakopać medalik i umieścić kamień z powrotem tak, aby nie mógł się łatwo ruszyć. - Znoloz żeś go? Cały czos tu był? – uśmiechnęła się z wysiłkiem, bo czuła, jak płacz ściska jej gardło i wykrzywia kąciki ust. - Cały czas … był ze mną. Przepraszam, Zofi. 5 Hermanek przestał szlochać i przyglądał się Antkowi z zaciekawieniem. Zofi powoli wstała, strzepnęła materiał spódnicy. Chwyciła walizkę. Antek również się podniósł: - Zofi, nie gniewaj się. Chciałem…, ten medalik… może to on uratował mi życie. I spotkaliśmy się. - Mutti, ich habe durst…- Hermanek złapał mamę za rękę. Antek dopiero teraz dostrzegł malca i wbił w niego nierozumiejący wzrok: - Co? Co on powiedział? - Chce mu sie pić. Ciesza sie, żeś przeżył. No, musza iść. - To dziecko…To twój synek. - Musza iść – Zofi już nie płakała. Jej oczy wyschły i patrzyły na Antka wyzywająco, twardo. - Ale dokąd ty chcesz iść? - Do dom. - To ty nic nie wiesz. Zofi poczuła ukłucie w sercu, nogi stały się miękkie. Chwyciła Antka za rękę: - Czego niy wiym? - Twoich wywieźli. - Co takigo? - Najpierw kazali im się wynieść do obozu, do Lasowic, a potem wywieźli. - Wywiyźli? Kaj? - No…, nie wiem…, do Niemiec. Jako Niemców. - Moja mama niy jest Niymką! – wykrzyczała to Antkowi w twarz, aż kilka osób z zainteresowaniem odwróciło głowy w ich kierunku, i ruszyła przed siebie, na oślep, ciągnąc za sobą Hermanka, który znów zaniósł się płaczem. - Zofi, zaczekaj! – nie mógł pozwolić, żeby tak po prostu odeszła, w gniewie, w żalu, z poczuciem zdrady i rozczarowania. Chwycił ją za łokieć, ale szarpnęła się i odwróciła ku niemu twarz pełną bólu i niechęci: - Łostow mnie. Było, minęło. Niech kożdy idzie w swoja strona. Antek uniósł ręce, aby zrozumiała, że nie chce jej siłą zatrzymywać. Nie chciał też przyciągać spojrzeń przechodniów, to nie było bezpieczne. - Nie rozstawajmy się w gniewie. Za dużo między ludźmi nienawiści – powiedział uspokajająco. Zofi opuściła głowę. Ogarnął ją smutek i bezsilność. Jest sama, samiuteńka. Matkę, fatra, ich dzieci wywieźli Polacy, bracia, Herman i Alojz, pewnie zginęli gdzieś od Ruskich na 6 wschodnim froncie, Antek zdradził, zresztą – dobrze jej tak, ona też nie była mu wierna. Ale jest Hermanek. Odstawiła walizkę, wzięła synka na ręce i przytuliła mocno rozedrgane płaczem ciałko. - A medalik… przecież jest twój. Zabierz go. Proszę – Zofi spojrzała na pociemniałe ogniwa łańcuszka i lekko zatarte „Jerusalem”…A potem na Antka. W jego oczach dostrzegła błaganie, które nie pozwoliło jej odepchnąć wyciągniętej dłoni. - Medalik ofiarowalimy panu Jezusowi za nasze życie, a tyś go wzion. Ino dla siebie – musiała powiedzieć mu to, co tak bardzo bolało. - Zofi, to nie tak, jak myślisz. Nie wiedziałem, jak będzie, czy go tu kto pod tym kamieniem nie znajdzie. Przede mną stała wojna i stała śmierć, a ten medalik znaczył zbyt wiele. Nie mogłem go zostawić. Ten medalik to byłaś ty, to była nasza miłość, rozumiesz? – Antek spojrzał Zofi prosto w oczy, szukając potwierdzenia, że tak, że rozumie. Zofi patrzyła na Antka i nagle poczuła, że jeżeli ktoś kogoś powinien błagać o zrozumienie, to raczej ona Antka, bo przecież był czas, że już go pochowała, a nawet pogodziła się z jego śmiercią, tak jak pogodziła się ze śmiercią tych wszystkich dni sprzed wojny. Dziwne wtedy było nawet myślenie o tym , że wojny kiedyś nie było. Znów mocniej przytuliła synka i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że od dziecka bije ogień, żar. Z przerażeniem odgarnęła z czoła malca jasne kosmyki. Hermanek drżał i pochlipywał jeszcze, ale tak słabiutko, słabiutko. Wtem jego główka opadła bezwładnie na pierś Zofi, rączki zwolniły uścisk. - Söhnchen, syneczku! – zawołała Zofi, próbując podtrzymać lecące jej przez ręce ciało dziecka. Krzyk Zofi znów przywołał spojrzenia ludzi i wkrótce otoczyło ją kilka kobiet. Antek gdzieś zniknął, ale zaraz pojawił się z garnuszkiem wody. Zdjął koszulę i zamoczył jej koniec, którym przetarł dziecięcą buzię. Zwilżył wargi Hermanka. Malec otworzył oczka i popatrzył na pochylone nad nim twarze. - Ja, przydzie do siebie – stwierdziła jakaś kobieta – a jak się nazywo? - Herman. - Marian? - Ja, Marian – podchwyciła Zofi, bo w tym momencie dotarło do niej, że tamto imię przestało być dobre – Marianek. - Marianek – kobieta uśmiechnęła się do chłopca i pogłaskała go po mokrym policzku – bidulek, trza z nim wartko do szpitala. Możno jak dziecko, to przyjmnom. 7 - Teraz dużo chorych – zauważyła inna, obrzuciła Zofi zimnym, podejrzliwym spojrzeniem i odeszła ze swoimi sprawunkami. Jeszcze chwila i wokół Zofi, Hermanka i Antka znów było pusto. - Przyjmą, muszą przyjąć – w głosie Antka brzmiała pewność. Zofi patrzyła w twarz synka i nie mogła zrozumieć, jak to się mogło stać, że nie zauważyła szybko postępującej choroby. Hermanek poruszył się niespokojnie, a Zofi przytknęła kubek do jego ust. Chłopczyk pił powoli, z wysiłkiem, pojękując cichutko, i po chwili już spał. Antek stał teraz bardzo blisko. Sięgnął do kieszeni. Ujął w obie dłonie srebrny łańcuszek i zawiesił malcowi na szyi: - Wszystko będzie dobrze. Wyjął dziecko z objęć Zofi i ruszył przodem. Zofi przypomniała sobie o walizce, a idąc za Antkiem, powtarzała to jedno słowo, które niosło w sobie obietnicę i nadzieję: - Jerusalem, Jerusalem. *** Nad tarnogórskim Rynkiem stał dzień. Łopotały flagi, wiatr wciąż niósł zapach spalenizny. Pod laubami trwał ruch – jedni coś sprzedawali, inni kupowali, największe powodzenie miał handel wymienny. Z posterunku milicji wyszli dwaj funkcjonariusze i niespiesznie udali się na kolejny, nudny obchód. W drzwiach Ratusza ukazał się niski, krępy obywatel w wymiętym garniturze. Przystanął na schodach, wyjął z kieszeni spodni kraciastą chustkę i przetarł spocone czoło. Spojrzał naprzeciwko, w stronę krzyża i jak zwykle poczuł irytację: „ A ten jak stał, tak stoi. I po co to komu? ”