Tego dnia Syzyf dotoczył kamień ledwie do połowy wzniesienia

Transkrypt

Tego dnia Syzyf dotoczył kamień ledwie do połowy wzniesienia
michalsiedlaczek.wordpress.com
M I C H A Ł S I E D L AC Z E K
Syzyf
Tego dnia Syzyf dotoczył kamień ledwie do połowy
wzniesienia. Kiedy nagle zaczął tracić siły we wszystkich
kończynach jednocześnie, spojrzał ze zrezygnowaniem
w górę. Spostrzegłszy gigantyczną odległość dzielącą go
od celu, resztkami sił usunął się zwinnie spod toczonego
głazu i pozwolił mu sturlać się na dół.
Szybka rezygnacja miała swoje zalety: kamień nie nabierał za dużo prędkości i w konsekwencji nie oddalał się
za daleko od podnóża wzniesienia. To oszczędzało odrobinę pracy przy kolejnej próbie. Słowem, opłacało się od
czasu do czasu odpuścić. Tylko kiedy — nie było do końca
jasne.
Syzyf pamiętał, jak jeszcze nie tak dawno potrafił wtoczyć swój kamień niemal na sam szczyt. Sam nie wiedział,
co było bardziej przygnębiające: niepowodzenie o włos
czy druzgocąca porażka.
No właśnie, co jest?
Syzyf po latach trudu i starań nie był w stanie powiedzieć. Dla niego najtrudniejsze było to, że bez względu na
to, jak bardzo się starał i jak blisko bywał osiągnięcia celu,
ten konsekwentnie był poza zasięgiem jego styranych dłoni. To go bolało najbardziej. W zasadzie jedynie to, szybko
zorientował się bowiem, że zdarte dłonie i kolana nie bolą
go wcale.
Jedyne, co czuł, to ogromne zmęczenie. Już każda kolejna rozpoczęta próba powodowała momentalne wyczerpanie. Oczywiście zmęczenie odczuwał zawsze, ale bywało,
że rozpoczynał podejście pełen wigoru i entuzjazmu, aby
dopiero przy samym szczycie dać się pokonać morderczemu wzniesieniu. Wówczas mięśnie zaczynały drgać.
Oddech stawał się raptowny, zachłanny. Serce uderzało
szalenie mocno, z dużą częstotliwością, zupełnie jakby
chciało wydostać się z piersi, niemal tak mocno, jak mocno Syzyf pragnął wspiąć się na górę i postawić na szczycie
jego kamienne brzemię. Czasem jeszcze udawało się wykrzesać z siebie resztki sił i determinacji, ale przy akompaniamencie donośnego krzyku pragnienia i desperacji
nigdy nie udało mu się popchnąć kamienia dalej niż o
metr czy dwa.
Po wypuszczeniu go z rąk, usiadł na skarpie i patrzył,
jak jego kamień stacza się na dół, wzniecając przy tym
tumany duszącego kurzu. Potem położył się, zamknął
oczy i poczekał, aż oddech się wyrówna. Nie miał ochoty
schodzić na dół. Schodzenie było równie wyczerpujące co
wtaczanie. Przynajmniej na poziomie emocjonalnym. Wiedział, że jedyne, co mu pozostaje, to zejść i przygotować
się do kolejnego podejścia.
Właśnie znów miał zabrać się do wtaczania, kiedy odwiedził go niespodziewany gość.
— Cześć, Syzyf — rzuciła Tyche, jak gdyby to przelotne
spotkanie było zupełnie przypadkowe.
Syzyf nie odpowiedział i nawet nie popatrzył na bo-
ginię. Dalej jak gdyby nigdy nic przygotowywał się do
popchania kamienia na górę.
Relacje Tyche i Syzyfa nie zawsze były tak chłodne.
Niegdyś się przyjaźnili, a Tyche wielokrotnie zapraszała
Syzyfa na Olimp. W końcu jednak z nie całkiem zrozumiałych powodów córka Zeusa zaczęła rozpowiadać o
swoim przyjacielu niestworzone historie, które sprawiły,
że bogowie poczuli się zagrożeni. Ich gniew był ogromny.
Początkowo za pomocą najróżniejszych sztuczek Syzyfowi udawało się go unikać, ostatecznie jednak Zeus cisnął
piorunem w Ziemię i w stworzony w ten sposób krater
wtrącił Syzyfa. Na dodatek kazał mu wtaczać ten cholerny
kamień.
Resentyment Syzyfa w stosunku do Tyche był zrozumiały.
— Ciągle jesteś zły? — zapytała go.
Syzyf w końcu obrzucił Tyche lodowatym spojrzeniem,
wyrażającym doskonale jego niechęć do nielojalnej przyjaciółki.
— Daj spokój — rzuciła życzliwie i kokieteryjnie i
szturchnęła Syzyfa biodrem. — Nie bądź małostkowy.
Przecież wiesz, że to były tylko żarty.
Syzyf dalej milczał.
— Przysięgam, że nie miałam pojęcia, że to się może
tak szalenie źle skończyć — tłumaczyła dalej Tyche. — Teraz jest mi trochę głupio i mam lekkie wyrzuty sumienia.
Syzyf uniósł brwi i spojrzał dużo cieplej na boginię,
choć wciąż z dużym dystansem.
— Nie wiedziałem, że stać cię na poczucie winy — skomentował w końcu, nie przerywając jednak przygotowań
do wspinaczki.
— Słuchaj, rozumiem, że jesteś na mnie zły. Ale chcę
odkupić swoje winy. Trzymaj. . .
Zza pleców Tyche wyjęła dłuto i młotek. Przekazała
narzędzia Syzyfowi, który, przyjmując podarunek, patrzył
na nią pytająco.
— Twój podstawowy problem — wyjaśniła — polega
na tym, że próbujesz wtoczyć ten cholerny kamień za jednym razem. Jest to ewidentnie ponad twoje ludzkie siły.
Użyj dłuta. To jedyne, co udało mi się przemycić. Rozbij
kamień na mniejsze części i stopniowo zanoś je na górę.
Tyche oświadczyła potem, iż odwiedzi go za tydzień,
by sprawdzić, jak mu idzie — i zniknęła. Syzyf przemyślał
krótko jej sugestię, po czym chwycił mocno dłuto w lewą
dłoń i przyłożywszy do kamienia, prawą zaczął z całych
sił wymachiwać młotkiem.
Przez następne dni Syzyf pracował sumiennie zgodnie
z poradą Tyche. Najpierw dłutem obłupywał mniejsze kawałki, a później zanosił kamienie na górę. Praca ta nie była
wcale taka lekka. Kamień był niebywale twardy, a dłuto i
młotek stosunkowo małe. Syzyf musiał solidnie się namęczyć, zanim otrzymał każdy kolejny odłamek. Wnoszenie
1
ich na górę nie stanowiło najmniejszego problemu, ale już
po kilku dniach palce miał tak mocno pokaleczone i potłuczone, że nie potrafił utrzymać dłuta w dłoni. Próbował
zamienić ręce, ale lewą trafiał w dłuto tak nieudolnie, że
prędko obił prawą dłoń równie boleśnie.
Na dzień przed zapowiedzianą wizytą Tyche Syzyf
poszedł na górę, aby przyjrzeć się efektom swojej pracy.
Kupka gruzu wyraźnie urosła, na oko udało mu się przetransportować jakąś ćwierć objętości kamienia.
Syzyf spojrzał na poczerwieniałe dłonie. Później spuścił wzrok w dół, tam gdzie leżał jego głaz. Był niezmiernie
zmęczony. Najpierw nieoczekiwanie zapłakał, a kiedy udało mu się uspokoić emocje, z wyczerpania padł na ziemię
i usnął.
Spał do rana następnego dnia. Kiedy się obudził, poczuł, że bolą go wszystkie kości i mięśnie, ale mimo to
przezwyciężył zniechęcenie i zszedł na dół. Tam czekał na
niego kamień, który wyraźnie stracił na objętości przez
ostatnie dni. Syzyf wiedział, że nie ma najmniejszej ochoty łapać za dłuto. Zlustrował stojący przed nim kamień.
Zmiarkował, że teraz musi być wyraźnie lżejszy. Zastanawiał się, czy może teraz jest w stanie wtoczyć go pod
górę, ale nie zastanawiał się długo. Nie zwracając uwagi na
przeszywający ból dłoni i ogromne zmęczenie w nogach,
zaczął pchać kamień przed siebie z niespotykanym dotąd
entuzjazmem.
Bez trudu odczuł sporą różnicę w ciężarze, co tylko
dodało mu sił i otuchy i kazało iść ostro do przodu. Szybko jednak zrozumiał, że nie będzie tak łatwo. Wprawdzie ciężar był mniejszy, za to nieregularny kształt, jaki
przybrał głaz, wyraźnie utrudniał prowadzenie go przed
siebie. Momentami przypominało to toczenie gigantycznego sześciennego klocka. Owszem, to pozwalało Syzyfowi
na krótkie chwile odpoczynku, kiedy tarcie na dużej powierzchni pomagało utrzymać kamień w bezruchu, ale o
tyle trudniej było też przebywać kolejne metry.
Kiedy Syzyf stanął na półmetku, zakołatało mu serce. Zmiarkował szybko, jak dużo sił mu pozostało, i nie
potrafił oprzeć się wrażeniu, że istnieje szansa, że dotrze
na szczyt, że wepchnie tam kamienny klocek i uniesie w
końcu ręce w wiktorii. Wiedział, że pierwsze, co zrobi po
osiągnięciu celu, będą odwiedziny na Olimpie. Pragnął
pokazać tym zadufanym, zapatrzonym w siebie bożkom,
że mimo jawnej niesprawiedliwości, z jaką go potraktowano, on dumnie i honorowo odpracował swoją karę i jest
gotowy na wszelkie zadośćuczynienie, jakie miało popłynąć w jego stronę. Jego wizja stawała się coraz bardziej
wyraźna, szczegółowa, rzeczywista. Im dłużej trwała, tym
bardziej zdawała się go napędzać. Już niemal wierzył w to,
że jest na tym szczycie. . .
Wtedy się potknął. Kamień wyśliznął się mu z rąk.
Bezradnie starał się go złapać, ale zobaczył, że jest już za
późno, szybko więc uskoczył, aby uniknąć przygniecenia.
Nie uskoczył jednak dość szybko, i staczający się w dół
kamień zmiażdżył mu stopę. Syzyf z bólu wydał z siebie
krótki i prawie głuchy krzyk. Sam omal nie sturlał się
w dół, ale ostatecznie udało mu się zachować wystarczająco równowagi, by usiąść bezpiecznie na stoku i znów
popatrzeć, jak kamień wraca na swoje miejsce. Tym razem
spadał jak oszalały, odbijając się o swoje ostre krawędzie,
zdawał się być ucieleśnieniem owego gniewu bogów, jaki
przypadł w udziale Syzyfowi.
Początkowo poczuł nieokreśloną pustkę, ale ta szybko
przeistoczyła się w gniew, kiedy na dole ujrzał czekającą
na niego zgodnie z obietnicą Tyche. Wypełniony tymże
gniewem, który zdawał się brać zupełnie znikąd — przynajmniej on nie był w stanie określić skąd — schodził
ślamazarnie po stromym zboczu, zaciskając mocno zęby z
bólu, kiedy stawał na zmiażdżonej stopie. Dopiero w połowie drogi uzmysłowił sobie, że po policzkach ciekną mu
łzy. I nie spostrzegłby tego, gdyby nie słony smak, który
nagle poczuł w ustach.
— Zobacz, jak ty wyglądasz. . . — skomentowała Tyche.
Sprawiała wrażenie zmartwionej.
Syzyf zignorował komentarz.
— Dlaczego nie posłuchałeś mojej rady? — dopytywała z chyba szczerą troską bogini. — Tak dobrze ci szło —
wskazała na poobłupywany ze wszystkich stron kamień
— dlaczego przestałeś?
Syzyf otarł twarz poczerwieniałą od uderzeń młotka
dłonią, ale nie odpowiedział na pytanie.
— Syzyf. . . — ciągnęła Tyche, chwyciwszy go za ramię. — Nie możesz brać na siebie całego kamienia. Nie
poradzisz sobie. Musisz zachować cierpliwość i w końcu
na pewno się uda. Zaufaj mi. Jestem twoją przyjaciółką —
oświadczyła — musisz mi zaufać. . .
Syzyf bez problemu oswobodził się z uchwytu Tyche i
skierował się w stronę kamienia. Kiedy już wydawało się,
że nie wypowie słowa, podniósł z ziemi dłuto.
— Przyjaciółką, co? — zapytał Syzyf i rzucił dłuto w
stronę Tyche, która zwinnie złapała je w dłoń. — No to
bierz młotek i kuj. — Syzyf dokuśtykał do swojego zdeformowanego głazu i dodał: — Albo zamknij się i pomóż mi
wtoczyć to gówno na górę.
2

Podobne dokumenty