Enter_Sonety_do_Gienki

Transkrypt

Enter_Sonety_do_Gienki
ADAM KAWA
SONETY DO GIENKI
SONET 1
Omijam Grecję – zapamiętaj, muzo;
w żadnej Itace nie odnajdę brata,
niejeden kochał Penelopę w krzakach,
a Odys zginął jeszcze przed podróżą.
Omijam Włochy – podpowiadaj, muzo;
Dante tą drogą nawet nie powracał,
na której Villon smak pieszczot i bata
poznał i sprawdził – czym katowski urząd.
Uciekam, wracam w mroczną wina czerwień.
Tu chwila, mgnienie wystarczy spojrzenia,
aby we winie swych win odkupienie
znaleźć, by kielich – chleb w wino przemieniał.
W zaplutej knajpie odkrył nowe ziemie,
gdzie przewodnikiem, będzie kuchta Gienia.
SONET 2
Cicha w tej ciszy nowy świat otwierasz.
Tu ze spalonych miast nie przyjdzie kamień.
Tu woda wodą do obmycia rany,
pod wino senny wyobraźni pejzaż.
Cicho w tej ciszy zbliżasz się uległa,
w dalekiej zimie dźwięcznie dzwonią sanie.
Trwam obok siebie oparty o pamięć,
pod wino senny wyobraźni pejzaż.
Słowo po słowie obchodzisz powoli
i w dźwięku jesteś i w rytmu wędzidle.
W każdej sylabie szelest kroków twoich
widzę, przeczuwam – gdy podejdziesz bliżej,
może uciszysz we mnie ciągły skowyt
i światło gwiazdy zatrzymam wśród liter.
SONET 3
Przez kropielnicę, ołtarz, potem klęcznik,
czujnie prowadzisz – ścieżki nie ominę –
w lasy, co szumią w starym pergaminie,
gdzie brzozy płoną jak na grobach świeczki,
gdzie król żydowski swą koronę z cierni
ubiera, zanim chleb połączy z winem,
z witraży schodzą niewiasty cnotliwe,
by promień czasu ich szat nie prześwietlił...
A pod sukniami panien świętych ogień
i znowu palce parzysz nagim ciałem,
masywna krągłość pośladków i bioder
w grzesznym, uścisku połączyła trawę
i nagość swoją z gorzkim ziemi chłodem.
W ziemi o świętych znajdziesz dzisiaj prawdę.
SONET 4
Kobiet zapytaj – ich piersi i bioder;
między sukniami ciało prochu garstką,
co nawet teraz świeci w mroku jasno,
jak w tamte noce kształt świecił w alkowie.
Kobiet zapytaj – czaszka twarz dopowie;
trąb turniejowych jarzy się w niej światło,
na niebie zawisł listopad jak jastrząb,
śmieje się próchno, gdy w hełm stroi głowę.
Nie przejdziesz poprzez dębów pomruk siwy,
wylękłej ziemi miękkie zaczajenie.
Czas w zmarszczki rzeźbi czoło i policzki.
Zmieni cię w nawóz i w próchno cię zmieni.
Cienie czerwone przebiegają w ciszy,
obraz w obrazie jak w delirium tremens.
SONET 5
Znów muszę miejsce po ustach całować,
może Bóg powie: niech się stanie ciałem –
tych z Hiroszimy wirujący balet,
co w cieniu skrywa swe przegniłe łona.
Radioaktywne nawet wiersza słowa,
światło ulicznej lampy dudni w ścianę,
dotąd prowadzić będziesz w mroczny taniec,
aż ponad strofą nieskończoną skonam.
Drzewo usycha w powolnej ucieczce,
skała i źródło zrywa się do lotu.
Może październik – nie wiem – może czerwiec
ulgę przyniesie i przyniesie spokój?
Z czasem od ciała nawet cień odejdzie,
garstka nawozu zostanie – i prochu.
SONET 6
A twoje palce wciąż przedłuża miłość
Palce od wierszy szorowania szorstkie,
drzazgi słów tkwiące pod każdym paznokciem,
bezsennych nocy wydłubuję igłą.
W twych dłoniach – muzo – mroczne lasy dymią,
otwiera strumień nam ciała łagodnie,
gdy w łuk i w księżyc łączy biodra chłodne...
Uderza strofa do głowy jak wino.
Gdy ręką dotkniesz napisany fragment,
karta papieru nowym żarem tętni.
Wyraz w uścisku łączy się z wyrazem,
trwa szept na wargach zwieszony jak język.
Słowo tnie słowo niczym szybę diament,
słowo jest ciałem – zwierzęcia – drapieżnym.
SONET 7
Odnaleźć w słowie tej modlitwy motyw,
który zatrzyma twe ślady na wodzie,
gdy w środku nocy sonetu dochodzę
rozchylonego – jak dziewczęce nogi.
Nagle rozchyla morze brzeg zatoki –
fale rytmicznie – konny pułk w pochodzie –
kształt kształt wypełnia – pejzażu dochodzę
rozchylonego – jak dziewczęce nogi.
O brzegi fale – za falą horyzont,
miarowe źródło w oddechu równiny.
Horyzont łączy ziemię z wodą – ciszą,
oddech z oddechem ruchami miękkimi.
Czy to jest chłopiec, czy horyzont tylko?
Ziemia i woda, czy biodra dziewczyny?
SONET 8
Jest w środku nocy rytmiczne wzniesienie,
gdy krągłość piersi podpływa pod palce,
gdy odnajdujesz niby słońca tarczę
sutkę, co chwali swą perfidną czerwień.
Jest w alkoholu wiatru uciszenie.
Chcesz wiatr otworzyć? Przez nagłe otwarcie
odkryjesz drzewa przyłbicę i pancerz,
gdy na wzgórz stokach fala lasu krzepnie.
Innym. Wergili pokazywał drogę
i moja droga na dno piekła biegnie,
przez piersi muzy od potu wilgotne,
co idą do mnie jak wzgórza uległe.
Pieścić należy brzytwą czy toporem,
aby odsłonić ich perfidną czerwień?
SONET 9
W piekle o bogach ostateczna prawda.
Karę za grzechy wciąż wymierza pamięć.
Piekło to rzeźnia. Ścierwa skoczny taniec.
W ogień i w topór wchodzą ciche stada.
Wśród krwi ukryte, w zakrzepniętych kwiatach –
głowy cielęce i głowy baranie.
Obok samiczki ten dorodny samiec
ostrożnie przysiadł – na żelaznych hakach.
Między dialogiem armat i tasaków
ludzie i konie w pochodzie cierpliwym,
a wiatr i płomień wśród skrwawionych gnatów
pląsa, poplątał ludzki włos i grzywy.
Jest rozgrzeszenie w ziemi i na pniaku,
chociaż piekące jak dotyk pokrzywy.
SONET 10
To okrucieństwo takie rozgrzeszenie.
Człowiek ze wstydu skrywa twarz pod sierścią.
Nagle las w oczach, wrasta drzewo w drzewo
i biodra twoje jak igliwie miękkie.
Wzdłuż twego uda biegnie lekko jeleń.
Widać zapachu tętent, ostrość cierpką,
przez rzeki tętnic wiodą tropy zwierząt.
Woń wyprowadza kształty ruchu ciepłe.
A teraz nagle spokojna odchodzisz,
między brzozami, tak podobna do nich.
Strumyki próchna szumią w liściach brzozy.
Tężeje drzewo w galopu agonii.
Nie ma przyszłości, zgubisz się w przeszłości.
Popiołu w twarzy sierścią nie zasłonisz.
SONET 11
I znowu słońce, ciepły w ruchu owoc,
światła dochodzi – słońce czy słonecznik?
W ustach warg twoich smak pozostał cierpki.
Ten smak śmierć łączy i życie jak pomost.
Uciekać stale to trwać nieruchomo.
Prędzej dobiegnie żyletka do tętnic,
a ziemia odda wierszom ognia język,
spod krtani wyjmie wypalone słowo.
Bolesna matko, dziewczyno bolesna –
ziemio – pokorny ciebie odnajduje
w zieleni czerwca i w czerwieni września –
choroba ciało drąży niczym strumień.
Przeczucie śmierci zostawiam w tych wierszach.
Nabrzmiały krzykiem jak od skrzypiec struny.
SONET 12
W krzyku popłyniesz obłędu jeziorem,
w nim będziesz szukał sam siebie cierpliwie
i wiatr pod skórą, który nie ucichnie,
zagłuszał będziesz co noc alkoholem.
Morza dalekie, ciepło oddalone,
popłyną w tobie morza ośmiornice,
fala uderzy w oczy nagłym zgrzytem
i będziesz tonął długo, nim utoniesz.
Zostanie wyspa senna i obłędna,
skryta w gorączki rytmach opętanych.
Na rąk odległość zbliżą się zwierzęta.
Zobaczysz tętent, a skrzydlate sarny
jak bicz rozetną deliryczny pejzaż.
W twarzach najbliższych szept rosnącej trawy.
SONET 13
Aż wreszcie staniesz przed wysokim murem.
Za nim flet tuli skrzypce w cichych taktach,
a obok ciebie wyje ślepy Marsjasz;
maszyna gładko obiera ze skóry.
Trawa i brzoza zanosi się szumem.
Z bólu krwią spływa mięso w miejskich jatkach,
a obok ciebie już ostatni Marsjasz;
według przepisów obrany ze skóry.
Przegrał, bo kochał, poeta szalony,
z bogiem miał śpiewać, a śpiewał z maszyną.
Dawno odeszli przezorni bogowie
i nie odnalazł drogi poprzez miłość,
choć między słowo włożył słońca promień
i słowo w ustach zielono zakwitło.
SONET 14
Gdy pień wyczujesz do końca – usłyszysz,
łoskot maszyny w zieleni nerwach trwa.
Tak, tak – tak, tak – tak – topora w liściu wrzask,
pod korą jazgot elektrycznej piły.
A teraz drzewo. Drzewo nagle krzyczy.
W ustach Marsjasza rozkwita suchy las.
Tak, tak – tak, tak – tak – powietrze wokół drga,
płuca przebija krzyk jak ostrze igły.
W bólu rozpięty jak Mesjasz lub Marsjasz,
spoglądasz w siebie, coraz niżej schodzisz,
gdzie krwawo płonie serca miękka gwiazda.
Ból jest jak cisza, cisza jest jak skowyt.
Odkrywasz w sobie obłąkane miasta,
w nich nie odnajdziesz śladu kroków swoich.
SONET 15
To jest wrastanie nie w ziemię, w żelazo.
Jak bagno wolno wciąga ciebie metal.
Do oczu pełznie z aluminium pejzaż
i nie uciekniesz, stąd uciec niełatwo.
Jak bagno wciąga betonowe miasto,
w oczach obłędny z aluminium pejzaż
i szukasz, szukasz – kurwa mać – człowieka.
Widzisz automat z rozedrganą twarzą.
Dostrzega jeszcze ślad kuny w asfalcie.
Wie, kiedy przebiegł zając w twarzy dziecka,
oczy wypełnić chce zieleni blaskiem
cywilizacji podwójny kaleka.
Lecz jaką ciszę, oczyszczenie jakie
znajdziesz dla niego? On już boga nie ma.
SONET 16
Ty jednak niesiesz w sobie oczyszczenie,
jesteś w rynsztoku i w obrazach Boscha,
w wierszu, w sonacie i w pijackich torsjach,
miłość do ciebie wciąż jak wrzód pęcznieję.
I wchodzę w ciebie. Tak wchodzi się w zieleń,
w gałąź nabrzmiałą sokiem, światłem słońca.
Ty jesteś, muzo – rozpustna madonna,
a jednak niesiesz w sobie oczyszczenie.
Wciąż wydeptuję krajobraz nieznany,
drogi dalekie w zwięzłych wiersza strofach,
piasek pustyni, lodowców aksamit
i brzóz płomienie w nie przespanych nocach.
Jak swe podróże, marzenia ocalić?
Jak pomóc innym? Miłość to nie prosta.
SONET 17
Zdefiniuj miłość; czy jest oczyszczeniem?
Przez mózg wędrują dźwięczące obrazy.
Odwracasz głowę. Widzisz stukot maszyn,
uciekasz w siebie poprzez zmysłów rentgen.
Bomby spadają na zimę, na jesień,
ty mówisz miłość – a to napalm parzy
i czas się zmienia w dźwięczące obrazy,
biegniesz przez siebie, mijasz twarze senne.
Długa to droga, ciągłe odkrywanie
rzeczy znajomych i rzeczy odległych.
Idzie Horacy, Villon, Norwid, Dante,
przez niebo płyną ognia krwawe rzeki.
Słyszysz – bogowie istnieją, są diabłem –
Baudelaire czy obłęd przybliża mrok pętli?
SONET 18
Już popołudnie. Cień pętlę wydłuża
i sionce w pętli odnajduje cienie.
W słowie jak Ikar usiłujesz wzlecieć.
Skrzydeł dochodzić – mozolna wędrówka.
I coraz bardziej w siebie się zanurzasz,
morze i niebo dzieli ptaków tętent.
Znów poza pamięć usiłujesz wzlecieć.
Woda czy chmury wypełniają usta.
Już popołudnie. Włosów strumień siwy,
siwizna płynie przez bezsenne noce.
Niebo rozjaśnia cień przepływu ryby
i drzewo w niebo uderza z trzepotem.
Śmierć zbliża ciepło szumu, słońca przypływ
i czas twój dławi jak obręcz, jak obłęd...
SONET 19
Więc w twoim czasie, czy w tobie jest obłęd?
Biegnie roślina w stalową łodygę,
rano żelazny kwiat rośnie w doniczce.
Już jesteś liczbą. Już chemicznym wzorem.
Masz tylko tyle, co palcami dotkniesz.
Tu nawet jabłoń na wiosnę nie kwitnie,
a ptaki żyją pod ziemią ukryte,
więc w twoim czasie, czy w tobie jest obłęd?
Przed niewiadomym lęk stale narasta.
Wracasz z powrotem przez dzieciństwa rzekę.
Nagle wiersz spływa cicho niczym gwiazda,
jak źródło wody w czas drogi dalekiej
fragment muzyki – to mistrz Jan Sebastian.
W słowie jak Ikar usiłujesz wzlecieć.
SONET 20
Akt ptaka w słońcu pozwolił zobaczyć
przemianę kształtu w dźwięku doskonałość.
Tysiące dziewcząt swe suknie zrzucało,
by mistrz łagodnie przeczuł kształty pasji.
We włosach siwy płomień świecy tańczył
i cień lichtarza na nutach jak pająk
ciągnął przez wiolin skatowane ciało.
Chrystus dochodził śladów na Kalwarii.
Ty odnajdujesz te ślady co wieczór.
Widzisz muzykę, słyszysz zapach tarnin,
ścieżki ucieczek w budowę sonetu
wplatasz mozolnie, szukasz jego granic.
A słońce w krzyku zachodzi – już wieczór.
Początek drogi do twojej Ikarii.
SONET 21
Dlaczego muszę ślady kroków twoich
widzieć, gdzie łączy śmierć i życie linia,
wiedzieć, że idziesz do mnie co noc inna,
znać twój zwierzęcy albo ptasi profil?
Dlaczego muszę iść za śladem twoim,
gdzie ma swój koniec i początek wymiar,
być jak odległość, o którą wygrywasz,
wiedzieć, że umrę przed połową drogi?
Lot ptaka widzisz – cień biegnie przez beton.
Ludzie o głowie zwierzęcej lub ptasiej
byli bogami. Atom rozbił niebo.
Knajpa jest łąką, knajpa nagle lasem.
Kształty zniekształca delirium czy ciemność?
Tak tylko ludzie, nie bogowie – karzą.
SONET 22
Cień Hiroszimy wędruje przez pamięć,
radioaktywna szeleści się trawa,
lęk, w którym żyjesz przynosi noc każda,
czas, w którym żyjesz wymierzył swą karę.
Beton wypełnił cieni ludzkich balet.
Butelka wina na stole jak lampa.
Lęk, w którym żyjesz drogę ci wyznacza,
czas, w którym żyjesz wyznaczył swą karę.
Powracasz w przeszłość, co jak świecy płomyk,
gdzie cisza dzwoni po rozległych lasach.
Światło księżyca rozszczepia pień brzozy
i ptaki wiją spokojnie swe gniazda.
Bór się kołysze w pomruku sosnowym.
Butelka wina na stole jak lampa.
SONET 23
W alkoholowe prowadzisz krainy,
kuchenna muzo od rondla i garnka.
O krowiooka! O różanopalca!
Idziesz w jej ślady – Dante za Wergilim.
Karta pęcznieje od natchnionych liryk.
Cichutką miłość odmieniasz w obrazach.
Wino trzęsące palce uspokaja,
alkoholowe odkrywasz krainy.
Lecz w jaki sposób oddać tobie chwałę,
opisać urok twoich cnót rozlicznych?
Słów mięso włożyć w usta czy w brytwannę?
Na jakie ruszta, między jakie rytmy?
Miłosny sonet ma być senny w miarę
i w miarę tkliwy. Czyżby – ironiczny?
SONET 24
Wśród napełnionych tanim winem, szklanek
w dłoń nieruchomą uderza równina
i las rytmicznie do powiek przypływa,
tutaj noc plonie czerwonawym światłem.
Od krwi i bólu zaczynam poznanie.
Ciało rzucone pod zwierząt kopyta,
nozdrza węszące w lepkiej sierści litość
i nawet oddech niczym w płucach kamień.
Powiesz delirium – to sonet po prostu.
Wiersz, który dławi, uciska jak pętla.
Naprzeciw widzisz twarz – tysiące kroków –
łaski i bólu idziesz do mnie pełna.
Ptaki przynoszą przed oczy kuł poszum
i w niebo biegną bezbronne zwierzęta.
SONET 25
Poprzez powietrze tropem od krwi mokrym,
do nurtu rzeki u swych źródeł wyschłej,
tam gdzie zaczyna i kończy się życie,
dochodził będziesz przez zastygłe drogi.
Wargi spaliła gorączka i gorycz.
Wolno się wznosisz, aby spadać szybciej,
ogień i woda dobiega do skrzydeł,
obrastasz w popiół – w oczach stygną drogi.
I w kropli ognia można się utopić.
W płomieniu ciszę czerwieni odnaleźć.
Zamiast obola w ustach garstka soli,
czas zatrzymany w momencie – spadanie.
Ile słońc w tobie jeszcze płonie? Policz?
Oświetla drogę – strumień krwi stężałej.
SONET 26
Pójść inną drogą, czy wzlecieć raz jeszcze?
A może droga to ciągłe pytanie,
lecz jak krok zrobić, który nie okłamie,
jak się ocalić w betonowym piekle?
Czas przeszły pachnie cierpko poprzez jesień.
Wino odkrywa słońca nieme trwanie,
w skrzepłej zieleni tylko ścieżki fragment,
jak znaleźć siebie poza swoim wiekiem?
Dzień za dniem wolno układasz jak pasjans,
może w przeszłości twoje ocalenie?
Ten as treflowy to jest lot Ikara
i zmianę domu niesie słońca czerwień,
Przyszłość odsłoni już następna karta,
a karty mówią – słońce śmierć przyniesie.
SONET 27
Widzisz tę bliznę niedaleko dłoni?
W poprzek tętnicy biegną ślady cięcia.
Tu spadał Ikar, stąd do światła leciał,
tu zginął w słowie, tutaj słowo tropił.
Słowa nie przeszedł, nie znalazł miłości.
Wzdłuż ręki szybko tężała krwi ścieżka.
Czy mógł przewidzieć to grecki poeta,
że czas twój skrzydła u ramion roztopi?
Gdzie dawniej jastrząb wzbijał się pod chmury,
jest drzewo w beton, huk zakrzepły w język.
Alkohol niczym komunię przyjmujesz,
oszklona knajpa jak proszek nasenny.
Świt się przybliża w anten nagłym szumie.
Czy świt zatrzymasz na brzegu swych tętnic?
SONET 28
Ciało – jak lancet rozcina krzyk maszyn.
Ściana o ścianę uderza jak tętno,
w niebo wstępuje nagle zwykłe krzesło,
stół pełznie do drzwi, łóżko cicho warczy.
Jak stąd uciekać? Czy w pętli zatańczyć?
Czy kurek gazu poprowadzi w ciemność?
Czy jak ideał czas w bruku dosięgnąć?
Czy iść przez żyły z brzytwą w zwiewny walczyk?
Wróżby mówiły – śmierć przyniesie słońce.
Świt zatrzymuje na tętnicy brzytwa.
Na swą Ikarię wchodzisz chwiejnym krokiem,
twarz umęczoną Chrystusa ma Ikar.
Drogi zaciera krwi upływ i obłęd.
Wiersz płonie jasno. Jasny jak modlitwa
SONET 29
Tak się powraca w ziemi siwy pomruk,
przez usta twoje jak jesień bezzębne,
ścieżkę wskazuje warg i liści czerwień
i biel policzków zsiniałych od chłodu.
Tak się powraca w ziemi siwy pomruk,
gdy skóra nagle pod palcami mięknie,
gdy pod nią kwitnie głuchy próchna tętent,
zanim zakwitnie ponad głową topór.
Ból w sobie niesiesz, niesiesz w sobie spokój.
Ten spokój wstrząsał niejeden raz tronem.
Badam twe wargi – jest w nich ciepło wzlotu.
Więc czemu wieje zimny wiatr przez sonet?
Znowu prowadzisz w ziemi siwy pomruk,
w lądy dalekie, w morza od krwi słone.
SONET 30
Przez szklanki wina prowadzisz spokojnie,
ty ciszą jesteś, ty otwierasz ciemność,
tym, co odeszli i tym, co odejdą,
w ich oczy wbijasz dróg dalekich promień.
Za tobą idą ludzie, krowy, konie,
w nagłym złączeni uścisku pod ziemią.
Przy krowiej Julii jest koński Romeo.
Wiatr im wytrząsa źrenice spod powiek.
Więc ziemia bliższa jest o każdą prawdę.
W każdym oddechu starasz się przedłużyć
wodę, krzak, drzewo, kominy nad miastem,
dotyk zieleni, cień liścia na murze.
Znowu zobaczyć chcesz odbicie własne,
aby powrócić; inaczej – powtórzyć.
SONET 31
Omijani Grecję – zapamiętaj, muzo,
w żadnej Itace nie odnajdę brata,
niejeden kochał Penelopę w krzakach,
a Odys zginął jeszcze przed podróżą.
Omijam Włochy – podpowiadaj, muzo.
. . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . .
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
. .
. .
. .
. .
. .
. .
. . .
. . .
. . .
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
. .
. .
. .
. .
. .
. .
. . .
. . .
. . .

Podobne dokumenty