Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da

Transkrypt

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da
Aby rozpocz ć lektur ,
kliknij na taki przycisk
,
który da ci pełny dost p do spisu tre ci ksi ki.
Je li chcesz poł czyć si z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poni ej.
FRYDERYK NIETZSCHE
Z GENEALOGII
MORALNO CI
PISMO POLEMICZNE
PRZEŁO YŁ LEOPOLD STAFF
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, żda sk 2000
3
PRZEDMOWA.
1.
Jeste my sobie nieznani, my poznaj cy, my sami samym sobieś ma to słuszn przyczyn .
Nie szukali my siebie nigdy, – jak e stać si miało, by my si kiedy z n a l e l i? Słusznie
powiedzianoŚ »gdzie jest wasz skarb, tam jest i serce wasze«ś n a s z skarb jest tam, gdzie
stoj ule naszego poznania. Jako skrzydlaki z urodzenia i duchowi zbieracze miodu, d ymy
zawsze do tego, troszczymy si z serca wła ciwie tylko o jedno – »by co przynie ć do domu«. Co si poza tem tyczy ycia, tak zwanych »wydarze prze ytych«, – któ z nas bierze to
choćby tylko do ć powa nie? Lub kto ma do ć czasu na to? W tych rzeczach, l kam si , bylimy zawsze »od rzeczy«Ś nie przykładamy tam wła nie swego serca, ani nawet swego ucha!
Raczej, jak jaki boski roztrzepaniec, lub w sobie zatopiony, któremu dzwon z cał sił
wdzwonił wła nie w ucho dwana cie uderze południa, budzi si nagle i pyta siebie »có to
wła ciwie tu biło?« tak i my niekiedy przecieramy sobie j u p o w s z y s t k i e m uszy i
pytamy, ogromnie zdumieni, ogromnie zmieszani, »có e my to wła ciwie prze yli?« co wi cejŚ »czem j e s t e m y wła ciwie?« i liczymy, ju po wszystkiem, jak si rzekło, te wszystkie dwana cie uderze swego wydarzenia prze ytego, swego ycia, swego i s t n i e n i a...
ach! i przeliczamy si przytem... Pozostajemy sobie z konieczno ci obcy, nie rozumiemy siebie, musimy brać siebie za kogo innego, dla nas pewnikiem jest po wszystkie wiekiŚ »Ka dy
jest samemu sobie najdalszy«, – wzgl dem siebie nie jeste my wcale »poznaj cymi« ...
2.
– My li moje o p o c h o d z e n i u naszych przes dów moralnych – bo o nie chodzi w tem
pi mie polemicznem – znalazły swój pierwszy, sk py i tymczasowy wyraz w owym zbiorze
aforyzmów, który nosi nagłówek »Ludzkie, arcyludzkie. Ksi ka dla duchów wolnych«. Spisywanie jej rozpocz ło si w Sorrento podczas pewnej zimy, która mi pozwoliła zatrzymać
si , jak si zatrzymuje w drowiec, i przebiec spojrzeniem krain rozległ i niebezpieczn ,
przez któr duch mój dotychczas w drował. Działo si to w zimie 1876—1877ś same my li s
wcze niejsze. Były to w głównej tre ci ju te same my li, które w niniejszych rozprawach na
nowo podejmuj . Miejmy nadziej , e długi przedział czasu wpłyn ł na nie dobrze, e stały
si dojrzalsze, ja niejsze, silniejsze, doskonalsze! e jednak dzi jeszcze trwam przy nich silnie, e one same tymczasem coraz silniej trzymały si siebie, wrastały w siebie i zrosły si z
sob , to wzmacnia we mnie radosn ufno ć, e od pocz tku powstawały we mnie nie lu nie,
nie dowolnie, nie sporadycznie, lecz ze wspólnego korzenia, lecz z władn cej w gł bi, z
przemawiaj cej coraz pewniej, z daj cej coraz wi kszej pewno ci z a s a d n i c z e j w o l i
4
poznania. Tak bowiem jedynie przystoi filozofowi. Nie mamy adnego prawa w czemkolwiek
i ć pojedynczo. Nie wolno nam bł dzić pojedynczo, ani te pojedynczo natkn ć si na prawd . Raczej z konieczno ci , z jak drzewo wydaje owoce, rodz si z nas my li nasze, nasze
warto ci, nasze »tak« i »nie« i »je eli« i »czy« – pokrewne sobie i we wzajemnych do siebie
stosunkach, wiadectwa jednej woli, jednego zdrowia, jednej ziemi, jednego sło ca. – Czy
one w a m smakuj , te nasze owoce? – Lecz có to obchodzi drzewa! Có to n a s obchodzi,
nas filozofów!...
3.
Przy pewnem wła ciwem mi w tpieniu, które niech tnie wyznaj – stosuje si ono mianowicie do m o r a l n o c i, do wszystkiego, co dot d na ziemi jako moralno ć było czczone –,
przy w tpieniu, które w mem yciu wyst piło tak wcze nie, tak niewzywanie, tak niepowstrzymanie, tak sprzecznie z otoczeniem, wiekiem, przykładem, pochodzeniem, ebym miał
prawie prawo nazwać je swem »a priori«, – musiała ciekawo ć moja, równie, jak moje podejrzenie, zatrzymać si zawczasu przy pytaniuŚ j a k i p o c z t e k ma wła ciwie nasze dobro i
zło. W istocie ju jako trzynastoletniego chłopca prze ladował mnie problemat pocz tku zła.
Po wi ciłem mu w wieku, gdy si ma »na pół igraszki dziecinne, na pół Boga w sercu«,
pierwsz sw literack igraszk dziecinn , pierwsze swoje filozoficzne ćwiczenie pisemne. A
co si tyczy mego ówczesnego »rozwi zania« problematu, to oddałem, jak słuszna, Bogu
cze ć i uczyniłem go o j c e m zła. Czy t a k wła nie chciało ode mnie me »a priori«, to nowe
niemoralne, co najmniej bezmoralne »a priori« i ten przemawiaj cy z niego, ach! tak antykantowski, tak zagadkowy »imperatyw kategoryczny«, któremu tymczasem u yczałem coraz
wi cej posłuchu i nietylko posłuchu?... Na szcz cie nauczyłem si zawczasu odró niać przes d teologiczny od moralnego i nie szukałem ju ródła zła p o z a wiatem. Nieco historycznego i filologicznego wyszkolenia, wliczaj c w to wrodzony wybredny zmysł w zakresie zagadnie psychologicznych wogóle, zmieniło wkrótce mój problemat na innyŚ w ród jakich
warunków wynalazł sobie człowiek owe oceny warto ciŚ »dobrze« i » le« i j a k w a r t o
ć m a j o n e s a m e? Wstrzymywały one, czy te popierały rozwój człowieczy? Czy s
oznak niedostatku, zubo enia, zwyrodnienia ycia? Lub przeciwnie, czy zdradza si w nich
pełnia, siła, wola ycia, jego odwaga, jego ufno ć, jego przyszło ć? – Na to znalazłem i zdobyłem si w sobie na zuchwało ć ró nych odpowiedzi, odró niałem czasy, ludy, stopnie wedle rangi indywiduów, specyalizowałem swój problemat, z odpowiedzi rodziły si nowe pytania, badania, przypuszczenia, mo liwo ci. A wko cu zdobyłem własn krain , własn
ziemi , cały milcz cy rosn cy kwitn cy wiat, jakby tajne ogrody, których nikt nie miał
przeczuwać... Och, jak e s z c z
l i w i jeste my, my poznaj cy, pod warunkiem, by my
jeno do ć długo milczeć umieli!...
4.
Pierwszy bodziec do odezwania si ze swemi hipotezami o pochodzeniu moralno ci dała
mi jasna, przejrzysta i m dra, nawet starczo m dra ksi eczka, w której po raz pierwszy uwydatnił mi si jasno pewien na wspak i wywrót id cy rodzaj genealogicznych hipotez, ich właciwie a n g i e l s k i rodzaj, i która mnie poci gała – t sił poci gu, któr posiada wszystko
przeciwległe, wszystko antypodyczne. Tytuł ksi eczki brzmiał »Pochodzenie uczuć moralnych«ś jej autor dr. Paweł Réeś rok jej wyj cia 1877. Nigdy mo e nic nie czytałem, czemubym, zdanie po zdaniu, wniosek po wniosku, tak w sobie przeczył, jak tej ksi ce. Lecz zgoła
bez przykro ci i zniecierpliwienia. W powy oznaczonem dziele, nad którem wówczas pracowałem, uwzgl dniałem przy sposobno ci i niesposobno ci twierdzenia owej ksi ki, nie
5
ebym je zbijał – có ja mam ze zbijaniem do czynienia – lecz, jak pozytywnemu duchowi
przystoi, stawiaj c zamiast nieprawdopodobie stwa to, co prawdopodobniejsze, w danym
razie zamiast jednego bł du – inny. Wówczas dobyłem, jak si rzekło, po raz pierwszy na
wiatło dzienne owe hipotezy o pochodzeniu, którym po wi cone s te rozprawyś a uczyniłem
to z niezr czno ci , któr bym ostatni ukrywać zamierzał przed sob samym, jeszcze niepewny, jeszcze nie maj c własnego j zyka na własne rzeczy, nie bez cofa i waha . W szczegółach porównaj, co w »Ludzkie, arcyludzkie« na str. 68 mówi o dwoistych przeddziejach dobra i zła (to jest ze stanowiska ludzi dostojnych i ze stanowiska niewolników)ś tak samo na
str. 141 i nast. o warto ci i pochodzeniu moralno ci ascetycznejś tak samo na str. 97 i nast.
101. III, 49 o »obyczajno ci obyczaju«, tego o wiele starszego i pierwotniejszego rodzaju
moralno ci, który toto coelo odległy jest od altruistycznej oceny warto ci (w której dr. Rée,
jak wszyscy angielscy genealogowie moralno ci, widzi ocen warto ci s a m w s o b i e)ś
to samo na str. 93 i nast., W drowiec str. 213 i nast., Jutrzenka str. 107 i nast. o pochodzeniu
sprawiedliwo ci, jako wyrównaniu mi dzy nieledwie równo-mo nymi (równowaga jako konieczny warunek wszelkich umów, przeto wszelkiego prawa)ś to samo o pochodzeniu kary
(W drowiec str. 208, 217 i nast.), dla której terrorystyczny cel nie jest ani istotnym, ani pierwotnym (jak dr. Rée mniemaŚ – został on w ni dopiero wło ony, w ród okre lonych okoliczno ci i zawsze jako co wtórnego i nast pczego).
5.
W gruncie rzeczy le ało mi wła nie wówczas co o wiele wa niejszego na sercu, ni sprawy własnych lub cudzych hipotez o pochodzeniu moralno ci (lub dokładniejŚ to ostatnie tylko
dla celu, do którego jest jednym z wielu rodków). Chodziło mi o w a r t o ć moralno ci, – i
musiałem si o to prawie sam jeden rozprawić ze swym wielkim nauczycielem Schopenhauerem, do którego, jako do obecnego w owej ksi ce, nami tno ć i tajemny sprzeciw owej
ksi ki si zwraca (– bo i owa ksi ka była »pismem polemicznem«). W szczególno ci chodziło o warto ć »nieegoistyczno ci« instynktów lito ci, samozaparcia, ofiary z samego siebie,
które Schopenhauer tak długo pozłacał, przebóstwiał i w za wiat przerzucał, a ostatecznie
pozostały mu jako »warto ci same w sobie«, na których podstawie yciu i sobie samemu
rzekł »n i e«. Lecz wła nie przeciw tym instynktom przemawiała ze mnie coraz bardziej zasadnicza podejrzliwo ć, coraz gł biej podkopuj cy sceptycyzm! Tu wła nie widziałem wielkie niebezpiecze stwo ludzko ci, jej najwznio lejszy wabik i manowiec – dok d jednak? w
nico ć? Tu wła nie widziałem pocz tek ko ca, zastój i wstecz spogl daj ce znu enie, wol
zwracaj c si p r z e c i w yciu, ostatni niemoc, zwiastuj c si tkliwie i sm tnie. Rozumiałem ten coraz szerzej grasuj cy morał lito ci, który nawet filozofów dosi gn ł i uczynił
chorymi, jako najprzykrzejszy objaw naszej sprzykrzonej europejskiej kultury, jako jej drog
okr n ku nowemu buddyzmowi? ku buddyzmowi europejskiemu? ku – n i h i l i z m o w
i?... To współczesne uprzywilejowanie przez filozofów i przecenianie lito ci jest bowiem
czem nowem. Wła nie co do b e z w a r t o w o c i lito ci zgadzali si dot d filozofowie.
Wymieniam tylko Platona, Spinoz , La Rochefoucauld i Kanta, cztery duchy w najwy szym
stopniu od siebie odmienne, lecz w jednem zjednoczoneŚ w lekcewa eniu lito ci. –
6.
Problemat w a r t o c i lito ci i moralno ci lito ci (– jestem przeciwnikiem haniebnego
współczesnego zmi kczenia uczuć –) wydaje mi si nasamprzód czem wyosobnionem, znakiem pytania dla siebieś kto jednak raz tu utknie, tu pytać si n a u c z y, temu przydarzy si ,
6
co mnie si przydarzyłoŚ – ogromny nowy widnokr g otworzy si przed nim, mo liwo ć
chwyci go jak zawrót głowy, wyskocz wszystkie rodzaje nieufno ci, podejrzenia, strachu,
wiara w moralno ć, w wszelk moralno ć, w wszelki morał zachwieje si ś – wko cu odezwie
si gło no nowe danie. Wymówmy je, to nowe
d a n i eŚ potrzeba nam k r y t y k i warto ci moralnych, s a m w a r t o ć t y c h w a r t o c i n a l e y r a z p o d a ć w w
t p l i w o ć – a do tego potrzeba znajomo ci warunków i okoliczno ci, z których wyrosły,
w ród których si rozwijały i przesuwały (moralno ć jako skutek, jako symptom, jako maska,
jako wi toszkostwo, jako choroba, jako nieporozumienieś lecz tak e moralno ć jako przyczyna, jako rodek leczniczy, jako stimulans, jako zapora, jako trucizna), znajomo ci, która
ani dot d nie istniała, ani nawet choćby tylko po dana nie była. Przyjmowano w a r t o ć
tych »warto ci« jako dan , jako faktyczn , jako le c poza wszelkiem podawaniem w w tpliwo ć. Nie było dot d nawet cienia w tpliwo ci i wahania w przyznaniu »dobremu« wy szej warto ci, ni »złemu«, wy szej warto ci w znaczeniu sprzyjania, po yteczno ci, dopomagania rozwojowi c z ł o w i e k a w ogóle (wliczaj c w to przyszło ć człowieka). Jak to?
Je liby odwrotno ć była prawd ? Jak to ? Je liby w »dobrem« tak e tkwił objaw cofania si ,
tak samo niebezpiecze stwo, uwiedzenie, jad, narkotyk, dzi ki którym tera niejszo ć yłaby
k o s z t e m p r z y s z ł o c i? Mo e wygodniej, mniej niebezpiecznie, ale i w mniejszym
stylu, ni ej?... Tak, eby wła nie moralno ć była temu winna, je liby mo liwej samej w sobie
n a j w y s z e j m o c y i w s p a n i a ł o c i typu człowieka nigdy dosi gn ć nie miano?
Tak, eby wła nie moralno ć była niebezpiecze stwem nad niebezpiecze stwy ?...
7.
Do ć, e ja sam, odk d mi si widnokr g ten otworzył, miałem powody do rozgl dni cia
si za uczonymi, miałymi i pracowitymi towarzyszami (czyni to i dzi jeszcze). Trzeba t
ogromn , rozległ a tak skryt krain moralno ci – moralno ci, która rzeczywi cie istniała,
rzeczywi cie yła – objechać z zupełnie nowemi pytaniamiś a tak e z nowemi oczymaŚ a nie
znaczy to niemal to samo, co t krain dopiero o d k r y ć?... Je lim przytem, mi dzy innymi, pomy lał tak e o wymienionym d-rze Rée, to tylko dlatego, e nie w tpiłem wcale, e on
sam z natury swych zagadnie pchni ty zostanie ku metodyce wła ciwszej dla osi gni cia
odpowiedzi! Czy si w tem omyliłem? W ka dym razie yczeniem mojem było wskazać tak
bystremu i bezstronnemu oku lepszy kierunek, kierunek ku rzeczywistej h i s t o r y i m o r a
l n o c i i zawczasu jeszcze przestrzec go przed takiem angielskiem stawianiem hipotez »na
b ł k i c i e«. Przecie jasne jest jak na dłoni, która barwa dla genealoga moralno ci stokroć
wa niejsza być musi, ni wła nie bł kitŚ mianowicie s z a r o ć, to jest to, co dokumentalne,
rzeczywi cie daj ce si stwierdzić, co rzeczywi cie istniało, słowem, całe długie, trudne do
odcyfrowania, hieroglificzne pismo ludzkiej przeszło ci moralnej! – Ta była d-rowi Rée nieznanaś lecz czytał DarwinaŚ – i tak to w hipotezach jego podaj sobie grzecznie r k , w sposób co najmniej zabawny, darwinowska bestya i najnowocze niejszy skromny, przeczuleniec
moralny, który »ju nie k sa«ś ostatni z wyrazem pewnej uprzejmej i wytwornej niedbało ci
w obliczu, zmieszanej nawet z granem pesymizmu i znu enia, jak gdyby si wła ciwie nie
opłacało wcale brać tych wszystkich spraw – problematów moralnych – tak powa nie. Mnie
za wydaje si przeciwnie, e niema wcale adnych rzeczy, któreby bardziej o p ł a c a ł y to,
e si je bierze powa nie. Jak to jest naprzykład nagrod , e mo e pewnego dnia otrzyma
si pozwolenie brać je p o g o d n i e. Pogoda bowiem, lub by to w moim wyrazić j zyku, w
i e d z a r a d o s n a– jest nagrod Ś nagrod za dług , dzieln , pracowit i podziemn powag ,
która oczywi cie nie jest rzecz ka dego. W dniu jednak, w którym z całego serca powiemyŚ
»naprzód! i nasza stara moralno ć nale y d o k o m e d y i!«, odkryjemy dla dyonizyjskiego
7
dramatu o »przeznaczeniu duszy« nowe zawikłanie i mo liwo ć – Ś a on ju z niej wyci gnie
sobie korzy ć, o to si mo na zało yć, on, wielki stary wieczny komedyopisarz naszego istnienia!...
8.
– Je li pismo to komu niezrozumiałe b dzie, lub le mu do uszu przypadnie, to wina, jak
mi si zdaje, niekoniecznie le y we mnie. Jest ono do ć wyra ne, je li si przypu ci, co ja
przypuszczam, e czytało si wpierw moje pisma wcze niejsze i nie szcz dziło si przy tem
nieco trudu. S one w istocie nie łatwo dost pne. Co si tyczy naprzykład mego »Zaratustry«,
to nie uwa am za jego znawc nikogo, kogoby ka de jego słowo raz kiedy gł boko nie zraniło i raz kiedy gł boko nie zachwyciłoŚ dopiero bowiem wtedy mo e u ywać przywileju
uczestniczenia ze czci w haliko skim ywiole, z którego si dzieło owo zrodziło, w jego
słonecznej ja ni, dali, przestrzenno ci i pewno ci. W innych razach forma aforystyczna sprawia trudno ciŚ le one w tem, e form t bierze si dzi n i e d o ć w a n i e. Aforyzm
rzetelnie wykuty i odlany nie został jeszcze przez to, e si go odczytało, »odcyfrowanym«ś
raczej teraz dopiero winno si zacz ć jego w y ł o e n i e, do którego potrzeba sztuki wykładania. W trzeciej rozprawie tej ksi ki podałem wzór tego, co w takim wypadku zw
»wyło eniem«Ś – rozpraw t poprzedza aforyzm, ona sama jest jego komentarzem. Oczywicie, aby w ten sposób uprawiać czytanie jako sztuk konieczne jest przedewszystkiem jedno,
czego si wła nie dzi w najlepsze zapomniało i dlatego nie czas jeszcze na »czytelno ć«
moich pism –, do czego trzeba być prawie krow , a w ka dym razie nie »człowiekiem nowoczesnym«Ś konieczne jest p r z e u w a n i e...
SILS-MARIA, źngadyna wy nia,
w lipcu 1887
8
ROZPRAWA PIźRWSZAŚ
„Dobre i Złe”, „Dobre i Liche”.
9
I.
Ci angielscy psychologowie, którym te dot d zawdzi czamy jedyne usiłowania doprowadzenia do jakiej historyi powstawania moralno ci, – sami s dla nas niemał zagadk ś wyznam nawet, e wła nie z tego powodu, jako wcielone zagadki, góruj czem istotnem nad
swemi ksi kami – o n i s a m i s z a j m u j c y! Ci angielscy psychologowie – czegó
chc oni wła ciwie? Znajdujemy ich, mniejsza – dobrowolnie czy niedobrowolnie, zawsze
przy tem samem dziele, mianowicie wysuwaj cych na pierwszy plan la partie honteuse naszego wiata wn trznego i szukaj cych tego, co jest istotnie czynne, kierownicze i o rozwoju
rozstrzygaj ce, tam wła nie, gdzie duma intelektualna człowieka y c z y ł a b y s o b i e
znale ć je najpó niej (naprzykład w vis inertiae nawyknienia lub w zapominawczo ci, lub w
przypadkowem zadzierzganiu si i mechanice idei, lub w czem czysto biernem, automatycznem, odruchowem, molekularnem i zasadniczo t pem). Có gna wła ciwie tych psychologów
zawsze tylko w tym kierunku? Czy jest to tajemny, skrycie zło liwy, prostacki, przed samym
sob mo e nie zdradzaj cy si instynkt zmniejszania człowieka? Lub mo e jaka pesymistyczna podejrzliwo ć, nieufno ć rozczarowanych, spos pniałych zjadowiciałych i pozieleniałych idealistów? Lub małostkowa podziemna nieprzyja i rancune przeciw chrze cija stwu (i Platonowi), która mo e nawet nie wydostała si ponad próg wiadomo ci? Lub czy by
a chutne smakowanie w tem, co zadziwiaj ce, bole nie paradoksalne, w tpliwe i bezsensowne w istnieniu? Lub wreszcie – wszystkiego potrosze, nieco prostactwa, nieco spos pnienia,
nieco przeciwchrze cija sko ci, nieco łaskotki i potrzeby pieprzu?... Lecz słysz , e s to poprostu stare, zimne, nudne aby, które wkoło człowieka, w wn trze człowieka wła i skacz ,
jak gdyby tu naprawd były w swoim ywiole, to jest w swem b a g n i e. Słucham tego odpornie, co wi cej, nie wierz temuŚ i je li pragn ć mo na, gdzie wiedzieć nie mo na, to pragn z serca, by si odwrotnie rzecz z nimi miała, – by ci badacze i mikroskopicy ducha, byli
w gruncie dzielnymi, wielkodusznymi i dumnymi zwierzami, które swe serce i ból swój na
wodzy trzymać umiej i wychowały si po to, by wszelk po dano ć zło yć, w ofierze
prawdzie, w s z e l k i e j prawdzie, nawet prostackiej, cierpkiej, szkaradnej, wstr tnej, niechrze cija skiej, niemoralnej prawdzie,.. Bo s takie prawdy.–
2.
Czołem wi c przed dobrymi duchami, które w tych historykach moralno ci mo e władn !
Lecz to pewna niestety, e zbywa im na samym duchu h i s t o r y c z n y m, e opu ciły ich
wła nie wszystkie dobre duchy samej historyi! Wszyscy oni razem my l , jak to ju starym
jest filozofów zwyczajem, z g r u n t u niehistorycznieŚ to nie ulega w tpliwo ci. Partactwo
ich genealogii moralno ci wychodzi odrazu na jaw tam, gdzie trzeba wy ledzić pochodzenie
poj cia i oceny »dobry«. »Pierwotnie – tak wyrokuj – post pki nieegoistyczne chwalone
były i zwane dobrymi przez tych, którym zostały wy wiadczone, wi c tych, którym były p o
y t e c z n eś pó niej z a p o m n i a n o o tem ródle pochwały, a post pki nieegoistyczne
dlatego poprostu, e z p r z y z w y c z a j e n i a chwalono je jako dobre, odczuwano te jako
dobre – jak gdyby same w sobie były czem dobrem». Widać odrazu, e ten pierwszy wywód
zawiera prawie wszystkie typowe rysy idyosynkrazyi psychologów angielskich, – mamy »poyteczno ć«, »zapomnienie«, »przyzwyczajenie« i wko cu »bł d«, wszystko jako podwalina
oceny warto ci, z której człowiek wy szy był dot d przewa nie dumny, jako z pewnego rodzaju przywileju człowieka. Ta duma winna być upokorzona, ta ocena warto ci pozbawiona
warto ciŚ czy osi gni to to?... Otó dla mnie jasne jest najpierw, e teorya ta szuka i umieszcza w miejscu fałszywem wła ciwe ognisko powstania poj cia »dobry«Ś s d »dobry« n i e
od tych pochodzi, którym si »dobro« wy wiadcza! To raczej sami »dobrzy«, to znaczy do-
10
stojni, mo ni, wy si stanowiskiem i duchem odczuwali i oznaczali siebie samych i sw działalno ć jako dobr , to jest wy sz , w przeciwstawieniu do wszystkiego, co nizkie, małoduszne, pospolite i gminne. Z tego p a t o s u o d l e g ł o c i dobyli sobie dopiero prawo stwarzania warto ci, wykuwania mian warto ci. Có obchodziła ich po yteczno ć! Punkt widzenia
po yteczno ci jest wła nie w stosunku do tak gor cego wypływu najwy szych porz dkuj cych i wynosz cych wedle stopni ocen warto ci tak obcy i nieodpowiedni, jak tylko być moeŚ tu doszło wła nie uczucie do przeciwie stwa owego nizkiego stopnia ciepłoty, który ka da
wyrachowana roztropno ć, ka dy calcul u yteczno ci z góry ka e przypuszczać, – i to nie na
jeden raz, nie na godzin wyj tku, lecz na długie trwanie. Patos dostojno ci i odległo ci, jak
si rzekło, trwałe i dominuj ce zbiorowe i podstawowe uczucie wy szego i władn cego gatunku wzgl dem gatunku ni szego, pewnego »u dołu« – otó t o jest ródłem przeciwstawienia poj ć »dobre« i »złe«. (Pa skie prawo nadawania nazw si ga tak daleko, eby nale ało
sobie pozwolić pojmować ródło samej mowy jako przejaw mocy panuj cychŚ mówi oni »to
j e s t tem a tem«, piecz tuj ka d rzecz i zdarzenie d wi kiem i przez to niejako bior je w
posiadanie). Z tego pochodzenia wynika, e słowo »dobry« wcale nie wi e si z góry koniecznie z nieegoistycznymi post pkamiŚ jak to jest zabobonem owych genealogów moralnoci. Raczej dopiero z a u p a d k u arystokratycznej oceny warto ci narzuca si całe to przeciwstawienie »egoistyczny«, »nieegoistyczny« ludzkiemu sumieniu, a z niem, aby wyrazić si
moim j zykiem, i n s t y n k t s t a d n y dochodzi wko cu do słowa (tak e do s ł ó w). A i
wtedy wiele czasu jeszcze minie, zanim ten instynkt w tej mierze si spanoszy, e moralna
ocena warto ci zaczepi si wła nie o to przeciwstawienie i utknie (jak to naprzykład stało si
w współczesnej źuropieŚ panuje dzi przes d, który poj cia »moralny«, »nieegoistyczny«,
»désinteresssé«, za równowarto ciowe uwa a, ju z sił »idee fixe« i kołowacizny).
3.
Powtóre jednak, pomijaj c zupełnie niemo no ć historycznego ocalenia owej hipotezy o
pochodzeniu oceny »dobry«, choruje ona na psychologiczny nonsens w sobie samej. Po yteczno ć nieegoistycznego post pku ma być ródłem jego pochwały i ródło to miało pój ć w
z a p o m n i e n i eŚ – jak e to zapomnienie jest choćby tylko m o l i w e? Czy mo e po yteczno ć takich post pków ustała kiedykolwiek? Rzecz ma si przeciwnieŚ ta po yteczno ć
była owszem codziennem do wiadczeniem wszystkich czasów, wi c czem , co ustawicznie
zawsze nanowo było podkre laneś przeto zamiast znikn ć ze wiadomo ci, zamiast uton ć w
zapomnieniu, musiała si wtłaczać w wiadomo ć z coraz wi ksz wyrazisto ci . O ile rozs dniejsza jest owa przeciwna teorya (nie jest dlatego prawdziwsza –), której przedstawicielem jest naprzykład Herbert Spencer, uwa aj cy poj cie »dobry« za równe w istocie swej
poj ciu »po yteczny«, »celowy«, tak, e w ocenach »dobry« i »zły« ludzko ć zsumowałaby i
u wi ciła wła nie swe n i e z a p o m n i a n e i n i e z a p o m i n a l n e do wiadczenia co
do po ytecznie-celowego, szkodliwie-bezcelowego. Dobre jest wedle tej teoryi to, co si
zdawien dawna po ytecznem okazało i mo e w ten sposób jako »cenne w najwy szym stopniu«, »cenne w samem sobie« utrzymać swe znaczenie. I ta droga wyja nienia jest, jak si
rzekło, fałszywa, lecz przynajmniej wyja nienie to samo w sobie jest rozumne i da si psychologicznie obronić. –
4.
– Wskazówk ku w ł a c i w e j drodze było mi pytanie, co maj wła ciwie ukute przez
rozmaite j zyki okre lenia »dobrego« oznaczać pod wzgl dem etymologicznymŚ wtedy odkryłem, e wszystkie społem naprowadzaj n a t s a m p r z e m i a n p o j ć, e
11
wsz dzie »dostojny«, »szlachetny« w stanowem znaczeniu jest podstawowem poj ciem, z
którego rozwija si nieodparcie poj cie »dobry« w znaczeniu duchowo »dostojny«, »szlachetny«, »dobrze urodzony«, »duchowo uprzywilejowany«. Rozwój ten biegnie równolegle z
owym drugim, który poj cia »pospolity«, »gminny«, »nizki«, przedzierzga ostatecznie w poj cie »zły«. Najwymowniejszym przykładem ostatniego jest sam niemiecki wyraz »schlecht«,
który jest identyczny z »schlicht« – porównaj »schlechtweg«, »schlechterdings« – i oznaczał
pierwotnie prostego, pospolitego człowieka, jeszcze bez podejrzliwej, ubocznej my li, poprostu jako przeciwie stwo dostojnego. Mniej wi cej za czasów wojny trzydziestoletniej, wi c
do ć pó no, przechodzi to znaczenie w dzi u ywane. – W sprawie genealogii moralno ci
zdaje mi si to istotnem wnikni ciemś e dokonano go dopiero tak pó no, winien temu tamuj cy wpływ, który wywiera przes d demokratyczny, zakorzeniony w wiecie współczesnym
w stosunku do wszystkich zagadnie rodowództwa, I to a do najefektywniejszej pozornie
dziedziny wiedzy przyrodniczej i psychologii, o czem tylko nadmieniam. Jak jednak szkod
przes d ten, gdy si rozkiełzna a do nienawi ci, wyrz dzić mo e szczególnie moralno ci i
historyi, okazuje osławiona sprawa Bucklaś p l e b e i z m ducha współczesnego, który jest
pochodzenia angielskiego, wybuchn ł znowu na swej rodzimej ziemi, gwałtownie jak wulkan
błotny i z ow przesolon wrzaskliw wymow prostack , z jak wszystkie dot d przemawiały wulkany. –
5.
Co do n a s z e g o problematu, który z powodów słusznych c i c h y m problematem nazwany być mo e i wybrednie ku nielicznym jeno zwraca si uszom, nie b dzie rzecz małej
wagi stwierdzić, e cz stokroć jeszcze w słowach i ródłosłowach, oznaczaj cych »dobry«,
prze wieca ten rys główny, po którym dostojni poczuwali si wła nie lud mi wy szego rz du.
Wprawdzie zw siebie mo e w najcz stszych wypadkach poprostu wedle swej wy szo ci pod
wzgl dem mocy (»mo nowładcami«, »panami«, »rozkazodawcami«) lub wedle najwidoczniejszych oznak tej wy szo ci, naprzykład »bogatymi«, »posiadaj cymi« (takie znaczenie ma
wyraz a r y aś odpowiednio te w era skim i słowia skim). Lecz tak e wedle t y p o w e g o
r y s u c h a r a k t e r uś i ten to wypadek tu nas obchodzi. Nazywaj si naprzykład »prawdomównymi«ś naprzód szlachta grecka, której wyrazem jest megaryjski poeta Theognis.
Ukuty na to wyraz
oznacza wedle ródłosłowu tego, który j e s t, który posiada rzeczywisto ć, który jest naprawd , który jest prawdziwy i potem przez zwrot subjektywny, prawdziwego jako prawdomównego. W tej fazie przemiany poj cia staje si to słowo hasłem i odzewem szlachty i przybiera całkowicie znaczenie »szlachecki«, dla odgraniczenia od k ł a m l
i w e g o pospolitego człowieka, jak go pojmuje i przedstawia Theognis, a ostatecznie słowo
to, po upadku szlachty, pozostaje i niejako dojrzewa słodko do okre lenia duchowej noblesse.
W słowie
jak i
(plebejusz w przeciwie stwie do
) podkre lona jest tchórzliwo ćŚ
to mo e daje wskazówk , w którym kierunku trzeba szukać etymologicznego pochodzenia,
daj cego si ró nie wykładać,
. W łacinie malus (obok którego stawiam ) mogło okrelać człowieka pospolitego jako ciemnobarwnego, przedewszystkiem jako ciemnowłosego
(»hic niger – est«) jako przedaryjskiego tubylca na ziemi italskiej, który barw odcinał si od
doszłych do władzy zdobywców płowej, aryjskiei rasy. Przynajmniej j zyk gaelijski podał mi
dokładnie odpowiadaj cy wypadek – fin (naprzykład w nazwie Żin-żal}, słowo odró niaj ce
szlacht , wko cu znacz ce dobry, szlachetny, czysty, pierwotnie płowogłowy, w przeciwstawieniu do ciemnych, czarnowłosych pramieszka ców. Celtowie, mówi c nawiasem, byli stanowczo ras płow . Niesłuszna jest, je li si owe (daj ce si zauwa yć na staranniejszych
mapach etnograficznych Niemiec) pasy istotnie ciemnowłosej ludno ci wi e z jakiem celtyckiem pochodzeniem i zmieszaniem krwi, jak to jeszcze Virchow czyniŚ raczej wybija si
na tych miejscach p r z e d a r y j s k a ludno ć Niemiec. (To samo stosuje si prawie do całej
12
źuropyŚ w istocie rzeczy rasa podbita wzi ta tam e ostatecznie znowu gór , w barwie, w
krótko ci czaszki, mo e nawet w intelektualnych i socyalnych instynktachŚ któ nam zar czy,
czy demokracya nowoczesna i jeszcze nowocze niejszy anarchizm, a mianowicie owa skłonno ć do komuny, tej najprymitywniejszej formy społecznej, wspólna dzi wszystkim socyalistom źuropy, nie jest w gruncie rzeczy olbrzymim o d d w i k i e m – i czy rasa zdobywców, r a s a p a n ó w, to jest Aryjczyków, fizyologicznie tak e nie chyli si ku upadkowi ?
...) S dz , e mog łaci skie bonus wyło yć jako »wojownik«Ś przypu ciwszy, e słusznie
sprowadzam bonus do starszego duonus (porównaj bellum = duellum = duen-lum, gdzie,
zdaje mi si , zawarte owo duonus). Wi c bonus, jako człowiek yj cy w sprzeczce, rozdwojeniu (duo), jako wojownik. Widać, co w starym Rzymie stanowiło »dobroć« w m u. Samo
nasze niemieckie »gut«Ś nie miało oznaczać »den göttlichen, m a rodu boskiego? I być jednoznaczne z ludow (pierwotnie szlacheck ) nazw żotów? Uzasadnienia tego domysłu nie
nale tutaj. –
6.
W tem prawidle, e poj cie polityczne pierwsze stwa przechodzi zawsze w poj cie duchowe pierwsze stwa, nie stanowi jeszcze wyj tku (acz do wyj tków daje sposobno ć), je li
najwy sza kasta jest zarazem kast k a p ł a s k i st d dla wspólnego swego okre lenia
wysuwa na czoło orzeczenie, przypominaj ce jej funkcy kapła sk . Tu przeciwstawiaj si
naprzykład po raz pierwszy »czysty« i »nieczysty« jako oznaki stanowe. I tak e tu dochodzi
pó niej pewne »dobrze« i » le« ju nie w znaczeniu stanowem do rozwoju. Wreszcie nale y
przestrzec by tych poj ć »czysty« i »nieczysty« nie brać z góry zbyt ci ko, zbyt szeroko lub
zbyt symbolicznieŚ przeciwnie, ledwie dzi wyobrazić sobie mo na, w jakim stopniu wszystkie poj cia dawniejszej ludzko ci rozumiano pocz tkowo z gruba, niezgrabnie, zewn trznie,
ciasno, wła nie i szczególnie n i e s y m b o l i c z n i e. »Czysty« jest to zrazu jedynie człowiek, który si myje, wyrzeka si pewnych potraw, powoduj cych choroby skórne, który nie
sypia z brudnemi kobietami z motłochu, który ma odraz do krwi, – nic wi cej, nie wiele wi cej! Z drugiej oczywi cie strony z całego ustroju zasadniczo kapła skiej arystokracyi jasno
wynika, dlaczego tu wła nie przeciwie stwa ocen tak wcze nie pogł bić i zaostrzyć si zdołały w sposób tak niebezpiecznyś i rzeczywi cie ostatecznie rozwarły one mi dzy człowiekiem a człowiekiem przepa ci, których nawet Achilles wolnoduchostwa nie przesadzi bez
grozy. Ju od pocz tku jest co n i e z d r o w e g o w takich arystokracyach kapła skich i w
panuj cych tam, odwróconych od działania, po cz ci w zadumie pogr onych, po cz ci
uczuciowo-wybuchowych nawyknieniach, których nast pstwem wydaje si owa, czepiaj ca
si nieuchronnie kapłanów wszystkich czasów, chorowito ć kiszek i neurastenia. O tem jednak, co oni sami, jako lekarstwo przeciw chorowito ci tej wynale li, – czy nie mo na rzec,
e wko cu w swych skutkach pó niejszych okazało si stokroć niebezpieczniejszem od choroby, z której miało wyzwolić? Nawet ludzko ć odchorowywa jeszcze nast pstwa tych kapła skich naiwno ci kuracyjnych! Pomy lmy naprzykład o pewnych formach dyety (unikanie
mi sa), o po cie, o wstrzemi liwo ci płciowej, o ucieczce »na pustyni « (Weir Miczelowska
izolacya, oczywi cie bez nast puj cego po niej tuczenia i bez przekarmiania, w których tkwi
najskuteczniejszy antydot przeciw wszelkiej histeryiś ideału ascetycznego), wliczywszy w to
cał wrog zmysłom, powoduj c gnicie i wyrafinowanie metafizyk kapłanów, ich samohipnotyzowanie na sposób fakira i bramina – braman, u ywane jako guzik szklany i idée fixe
– i ostateczny zbyt łatwy do poj cia ogólny dosyt ze swoj radykaln kuracy , nico ci (lub
BogiemŚ – po danie owej unio mystica z Bogiem jest po daniem buddystów, skierowanem
ku nico ci, nirwanie – i niczem wi cej!). U kapłanów staje si wła nie w s z y s t k o niebezpieczniejszem, nietylko rodki kuracyjne i sztuki lecznicze, lecz i pycha, zemsta, bystro ć,
wybujało ć, miło ć, dza panowania, cnota, choroba. Istotnie, z pewn słuszno ci mo naby
13
te dodać, e dopiero na gruncie tej z a s a d n i c z o-n i e b e z p i e c z n e j formy istnienia
człowieka, formy kapła skiej, stał si człowiek wogóle z w i e r z c i e m z a j m u j c e m,
e dopiero tu posiadła dusza ludzka w pewnem wy szem znaczeniu g ł b i stała si z ł a – a
to s przecie dwie zasadnicze formy dotychczasowej wy szo ci człowieka nad reszt zwierz t!...
7.
– Czytelnik odgadł ju zapewne, jak łatwo kapła ska ocena warto ci mo e si od rycerskoarystokratycznej odgał zić i potem dalej rozwijać w jej przeciwie stwo. W szczególno ci
bod cem do tego za ka dym razem jest, je li kasta kapła ska i wojownicza zazdroszcz sobie
wzajem i nie chc si zgodzić z sob na punkcie ceny. Zało eniem ocen rycerskoarystokratycznych jest pot na cielesno ć, kwitn ce, bogate, nawet przelewne zdrowie, a zarazem to, co jest warunkiem ich utrzymania, wi c wojna, przygody, łowy, taniec, igrzyska i
wogóle wszystko, w czem tkwi silna, swobodna, radosna czynno ć. Kapła sko-dostojna ocena warto ci ma – jak widzieli my – inne warunkiŚ dosyć złe dla niej, je li o wojn chodzi!
Kapłani s , jak wiadomo, n a j g o r s z y m i w r o g a m i – czemu to? Bo s najbezsilniejsi.
Z niemocy wyrasta w nich zawi ć do potworno ci niepokoj cej, do najwy szej duchowo ci i
jadowito ci. W historyi wiata najbardziej nienawidzili zawsze kapłani, nienawidzili zarazem
najgienialniejŚ – wobec ducha zemsty kapła skiej wszelki inny duch nie wchodzi wogóle w
rachub . Dzieje ludzkie byłyby zbyt głupi spraw bez tego ducha, którego w nie tchn li bezsilniŚ – we my w tej chwili najwi kszy przykład. Wszystko, co przedsi brano na ziemi przeciwko »dostojnym«, »gwałcicielom«, »panom«, »dzier ycielom mocy«, nie warto słowa w
porównaniu z tem, co przeciwko nim y d z i zdziałaliś ydzi, ten lud kapła ski, który na
wrogach swoich i gwałcicielach umiał sobie zdobyć ostatecznie zado ćuczynienie tylko przez
radykaln przemian ich warto ci, wi c przez akt z e m s t y n a j b a r d z i e j d u c h o w e j.
Tak jedynie przystało wła nie narodowi kapła skiemu, narodowi, najbardziej zaczajonej
m ciwo ci kapła skiej. ydzi to przeciwko arystokratycznemu zrównaniu warto ci (dobry =
dostojny = mo ny = pi kny = szcz liwy = bogumiły) odwa yli si z przejmuj c l kiem
konsekwency na przewrót i z bami otchłannej nienawi ci (nienawi ci bezsilnych) utrzymali
go, mianowicie, e »n dzni jedynie s dobrzy biedni, bezsilni, nizcy s jedynie dobrzyś cierpi cy, niedostatni, chorzy, szkaradni s jedynie niewinni, jedynie błogosławieni, dla nich tylko jest zbawienie, – wy za , dostojni i gwałciciele, na wieki wieków jeste cie li, okrutni,
rozpustni, nienasyceni, bezbo ni, wy te na wieki b dziecie zgubieni, przekl ci, pot pieni!«...
Wiadomo, k t o wzi ł w spadku t ydowsk przemian warto ci... Co si tyczy potwornej i
ponad wszelk miar fatalnej inicyatywy, któr dali ydzi tym najbardziej zasadniczym z
wszystkich wyzywów wojennych, to przypominam zdanie, które przy innej wypowiedziałem
sposobno ci (»Poza dobrem i złem« str. 126 i nast.), e mianowicie ze zjawieniem si ydów
zaczyna si b u n t n i e w o l n i k ó w n a p o l u m o r a l n o c i, ów bunt, który dwutysi czne ma za sob dzieje i który dlatego jedynie usun ł si nam dzi z przed oczu, bo – zwyci ył...
8.
– Nie rozumiecie jednak tego? Nie macie oczu na co , co potrzebowało dwuch tysi coleci,
by odnie ć zwyci stwo?... Temu nie mo na si dziwićŚ wszystkie sprawy d ł u g o t r w a ł e
trudno jest ujrzeć, przejrzeć. Takie za jest to zdarzenieŚ z pnia owego drzewa zemsty i nienawi ci, nienawi ci ydowskiej, – najwy szej i najwznio lejszej, bo ideały stwarzaj cej,
warto ci przemieniaj cej nienawi ci, której podobnej nigdy nie było na ziemi – wyrosło co
równie bezprzykładnego, n o w a m i ł o ć, najwy sza i najwznio lejsza z wszystkich ro14
dzajów miło ciŚ – i z jakiego innego pnia mogła te była wyró ć ?... Nie przypuszczajcie
jednak, jakoby wyrosła wła nie jako jakie zaprzeczenie owego pragnienia zemsty, jako przeciwie stwo nienawi ci ydowskiej! Nie, przeciwnie! Ta miło ć wyrosła z niej, jako jej korona, jako tryumfuj ca, w najczystszej ja ni i pełni słonecznej szeroko, coraz szerzej rozwijaj ca si korona, która w królestwie wiatła i wy y z t sam sił parła ku celom nienawi ci, ku
zwyci stwu, zdobyczy, uwodzeniu, z jak korzenie owej nienawi ci zatapiały si coraz otchłanniej, coraz zachłanniej we wszystko, co miało gł b i było złe. Ten Jezus z Nazaretu, jako
wcielona źwangielia miło ci, ten »Zbawiciel«, przynosz cy biednym, chorym, grzesznikom
błogobyt i zwyci stwo – nie był e on wła nie uwiedzeniem w najbardziej niepokoj cej i nieodpartej formie, uwiedzeniem i drog okr n – wła nie ku owym y d o w s k i m wartociom i nowinkom ideału? Czy nie na tej wła nie okr nej drodze tego »Zbawiciela«, tego
pozornego przeciwnika i rozprz yciela swego, o s i g n ł Izrael najwy szy cel swej
wzniosłej m ciwo ci? Czy nie nale y do tajemnych czarnych kunsztów prawdziwie wielkiej
polityki zemsty, dalekowidz cej, podziemnej, zwolna si gaj cej, wyrachowanej zemsty, to, e
sam Izrael musiał si zaprzeć przed całym wiatem wła ciwego narz dzia swej zemsty, jak
czego miertelnie wrogiego, i przybić do krzy a, a eby » wiat cały«, mianowicie wszyscy
przeciwnicy Izraela, na t wła nie przyn t bezmy lnie złapać si mogli? A z drugiej strony,
czy by wogóle mo na z gł bi całego wyrafinowania ducha wymy lić j e s z c z e n i e b e z p
i e c z n i e j s z p r z y n t ? Co , coby wabi c , ogłuszaj c , oszałamiaj c , niszcz c
moc dorównać mogło temu symbolowi » wi tego krzy a«, temu przejmuj cemu groz paradoksowi »Boga na krzy u«, temu misteryum niedaj cego si pomy leć, najskrajniejszego
ostatecznego okrucie stwa i samoukrzy owania Boga d l a z b a w i e n i a c z ł o w i e k
a?... Pewnem jest conajmniej, e sub hoc signo Izrael odnosił dot d ci gle zemst swoj i
przemian wszystkich warto ci tryumf nad wszystkimi innymi ideałami, nad wszystkimi ideałami d o s t o j n i e j s z y m i. –
9.
– »Lecz pocó tu mówić jeszcze o d o s t o j n i e j s z y c h ideałach! Trzymajmy si
faktówŚ zwyci ył lud – czyli »niewolnicy«, czyli »motłoch«, czyli »stado« lub jak wam si
wreszcie nazwać podoba. Skoro przez ydów to si dokonało, dobrze! aden tedy lud nie
miał bardziej wszechdziejowej misyi. »Panowie« str ceniś moralno ć człowieka pospolitego
zwyci yła. Mo na zwyci stwo to uwa ać za zatrucie krwi (pomieszało z sob wszystkie rasy) – nie sprzeciwiam si ś niew tpliwie jednak zatrucie to u d a ł o s i . »Wybawienie« rodzaju ludzkiego (mianowicie od »panów«) jest na najlepszej drodześ wszystko w oczach ydzieje, lub chrze cijanieje, lub gminnieje (có zale y na słowach!). Post p tej trucizny skro
całe ciało ludzko ci zda si niepowstrzymanym, jego tempo i krok mog nawet teraz stawać
si coraz wolniejsze, delikatniejsze, cichsze, uwa niejsze – wszak czasu do ć... Czy ko ciołowi na drodze tego celu przypada dzi jeszcze jakie k o n i e c z n e zadanie, wogóle jeszcze
jakie prawo do istnienia. Czyby te mo na obej ć si bez niego? Quaeritur. Zdaje si , e hamuje on raczej i wstrzymuje ów post p, miast go przy pieszać? Otó , wła nie w tem mogłaby
być jego po yteczno ć... Zapewne, jest on wła nie czem grubem i chamskiem, co sprzeciwia
si wytworniejszej inteligencyi, prawdziwie współczesnemu smakowi. Czy by nie powinien
si przynajmniej nieco wyrafinować ?... Odpycha dzi raczej, ni uwodzi... Któ by z nas był
duchem wolnym, gdyby nie było ko cioła? Mamy odraz do ko cioła, nie do trucizny... Pomin wszy ko ciół, lubimy i my trucizn ...« – Oto do mej przemowy epilog »ducha wolnego«,
zacnego zwierz cia, jak to dostatecznie okazał, ponadto demokratyś przysłuchiwał mi si dot d i nie mógł wytrzymać, em milczał. Ja bowiem mam w tem miejscu wiele do przemilczenia. –
15
10.
– Bunt niewolników na polu moralno ci, zaczyna si tem, e ressentiment samo twórczem
si staje i płodzi warto ciŚ ressentiment takich istot, którym wła ciwa reakcya, reakcya czynu,
jest wzbroniona i które wynagradzaj j sobie tylko zemst w imaginacyi. Podczas gdy
wszelka moralno ć dostojna wyrasta z tryumfuj cego potwierdzenia siebie samej, moralno ć
niewolnika mówi z góry »nie« wszystkiemu, co »poza nim«, co »inne«, co nie jest »nim samym«Ś i to »nie« jest jej czynem twórczym. To odwrócenie ustanawiaj cego warto ci spojrzenia – ten k o n i e c z n y kierunek na zewn trz, miast wstecz ku samemu sobie – jest włanie wła ciwe uczuciu ressentiment. Moralno ć niewolników, by powstać, potrzebuje najpierw zawsze wiata przeciwnego i zewn trznego, potrzebuje, mówi c fizyologicznie, podniet
zewn trznych, by wogóle działać, – jej akcya jest z gruntu reakcy . Przeciwnie dzieje si z
dostojn ocen warto ciŚ działa ona i ro nie spontanicznie, wynachodzi jeno swoje przeciwie stwo, by siebie z tem wi ksz wdzi czno ci ś tem rado niej potwierdzić, – jej negatywne
poj cie »nizki«, »pospolity«, »zły« jest tylko pó niej zrodzonym, bladym, kontrastowym obrazem w stosunku do jej pozytywnego, na wskro yciem i nami tno ci przepojonego, zasadniczego poj cia »my dostojni, my dobrzy, my pi kni, my szcz liwi!« Je li dostojna ocena
warto ci targnie si i zgrzeszy przeciw rzeczywisto ci, to dzieje si to w stosunku do sfery,
która nie jest jej dostatecznie znana, owszem przeciw której prawdziwemu poznaniu broni si
ona ostroŚ nie rozumie w danym razie pogardzanej przez siebie sfery, sfery pospolitego człowieka, nizkiego gminuś z drugiej strony nale y rozwa yć, e w ka dym razie uczucie pogardy, spogl dania w dół, spogl dania z góry, zgodziwszy si nawet na to, e f a ł s z u j e obraz
pogardzanego, dalekiem pozostanie od fałszerstwa, którego zepchni ta nienawi ć, zemsta
bezsilnego dopuszcza si – oczywi cie in effigie – wzgl dem swego przeciwnika. W rzeczy
samej miesza si do pogardy zbyt wiele niedbało ci, zbyt wiele lekcewa enia, zbyt wiele odwracania oczu i zniecierpliwienia, nawet zbyt wiele własnego uradowania, by zdolna była
przemienić swój przedmiot w istotn karykatur i potwora. Nale y wsłuchać si w przychylne
prawie odcienie, wkładane naprzykład przez szlacht greck w wszystkie słowa, któremi odró nia od siebie motłoch, jak si w nie miesza ustawicznie i jak ocukrza je pewien rodzaj poałowania, wzgl dno ci, wyrozumiało ci, a wko cu prawie wszystkie słowa, pospolitemu
przypadaj ce człowiekowi, pozostały ostatecznie jako wyrazy na »nieszcz liwy«, »po ałowania godny« (porównaj
, dwa ostatnie okre laj wła ciwie człowieka pospolitego,
jako roboczego niewolnika i zwierz juczne) – i jak z drugiej strony »zły«, »nizki«, »nieszcz liwy« nigdy nie przestały dla ucha greckiego brzmieć w tonie, w którego barwie przewa a »nieszcz liwy«. Jest to dziedzictwo starej, szlachetniejszej, arystokratycznej oceny
warto ci, która i w pogardzie nie sprzeniewierzyła si sobie (– filologom niechaj przypomniane b dzie, w jakiem znaczeniu u ywane s
). »Dobrze urodzeni« czuli si wła nie
»szcz liwymi«ś nie musieli dopiero przez spojrzenie, skierowane na wrogów swych, konstruować sztucznie swojego szcz cia, w danym razie wmawiać, w k łam y w a ć (jak to
wszyscy ludzie opanowani przez ressentiment czynić zwykli)ś i umieli równie , jako zupełni,
sił uposa eni, przeto z k o n i e c z n o c i czynni ludzie, nie oddzielać działania od szcz cia, – być czynnym wliczaj z konieczno ci do szcz cia (sk d
swój pocz tek wywodzi) –wszystko to w zupełnem przeciwie stwie do »szcz cia« na szczeblu bezsilnych,
uciskanych, owych od jadowitych i nieprzyjaznych uczuć ropiej cych ludzi, u których wyst puje ono zasadniczo jako narkoza, ogłuszenie, spoczynek, pokój, »sabat«, odprz enie umysłu i wyci gni cie członków, słowem b i e r n i e. Podczas gdy człowiek dostojny yje ufnie i
otwarcie przed samym sob (
»szlachetnie urodzony« podkre la nuance »szczery« a równie i »naiwny«), to człowiek opanowany przez ressentiment nie jest ani szczery, ani naiwny,
ani z samym sob uczciwy i otwarty. Jego dusza z e z u j eś duch jego kocha schówki, kryjome dró ki i wrota od tyłuś wszystko, co skryte, ma powab dla niego, jako j e g o wiat, j e g o
16
pewno ć, j e g o uciechaś zna si on na milczeniu, na niezapominaniu, na czekaniu, na tymczasowem zmniejszaniu si i upokarzaniu. Rasa takich, opanowanych przez ressentiment ludzi stanie si wko cu z konieczno ci r o z t r o p n i e j s z a, ni jakakolwiek inna rasa dostojna, b dzie te czcić roztropno ć w zgoła innej mierzeŚ mianowicie jako pierwszorz dny warunek istnienia, podczas gdy w ludziach dostojnych ma roztropno ć lekk , wykwintn przymieszk zbytku i wyrafinowaniaŚ – jest ona bowiem w nich daleko mniej zasadnicza, ni doskonała pewno ć funkcyi reguluj cych instynktów n i e w i a d o m y c h lub nawet pewna
nieroztropno ć, pewne dzielne gnanie na o lep czy to ku niebezpiecze stwu, czy to na wroga,
lub owa marzycielska nagło ć gniewu, miło ci, czci, wdzi czno ci i zemsty, po których
wszelkiego czasu poznawały si dusze dostojne. Nawet ressentiment dostojnego człowieka,
je li si pojawia w nim, spełnia si i wyczerpuje w natychmiastowej reakcyi, dlatego nie z a t
r u w aŚ z drugiej strony nie wyst puje ono wcale w niezliczonych wypadkach, w których nieuniknione jest u wszystkich słabych i bezsilnych. Nie móc zbyt długo pami tać swoich wrogów, swoich przykro ci, nawet swoich z ł o c z y n ó w – to oznaka silnych pełnych natur, w
których jest nadwy ka plastycznej, kształtuj cej, goj cej i zapomnieniem darz cej siły (dobrym tego przykładem z nowoczesnego wiata jest Mirabeau, któremu si nie trzymały pami ci adne wyrz dzane mu obelgi i podło ci, i który dlatego tylko nie mógł przebaczać, bo –
zapominał). Taki człowiek wła nie otrz sa z siebie jednym podrzutem wiele robactwa, które
si w innych w era i w nim jedynie jest mo liwa – przypu ciwszy, e jest wogóle na ziemi
mo liwa – wła ciwa »m i ł o ć dla swoich wrogów«. Ile ju czci dla swego wroga ma
człowiek dostojny! – a taka cze ć jest ju mostem do miło ci... On pragnie przecie wroga
swego dla siebie, jako swego odznaczenia, on nie zniesie przecie adnego innego wroga, tylko takiego, w którym niema nic do pogardzania, a b a r d z o w i e l e do czczenia! Natomiast przedstawcie sobie »wroga«, jak go pojmuje człowiek opanowany przez ressentiment, –
i w tem wła nie jest jego czyn, jego twórczo ćŚ powzi ł on koncepcy »złego wroga«, »z ł e g
o«, i to jako zasadnicze poj cie, z którego, jako odbicie i przeciwie stwo, wymy li sobie »dobrego« – samego siebie!...
11.
Zgoła wi c przeciwnie, ni u dostojnego, który koncypuje zasadnicze poj cie »dobry« naprzód i spontanicznie, mianowicie z samego siebie i st d dopiero stwarza sobie wyobra enie
»lichy«! To »lichy« pochodzenia dostojnego i owo »zły« z kotła nienasyconej nienawi ci –
pierwsze jako twór pó niejszy, przystawka, barwa dopełniaj ca, drugie natomiast jako oryginał, pocz tek, wła ciwy c z y n w poj ciu moralno ci niewolniczej – jak e ró ne s te oba,
pozornie temu samemu poj ciu »dobry« przeciwstawione słowa »lichy« {schlecht) i »zły«
(böse) Lecz to n i e jest to samo poj cie »dobry«Ś raczej zapytać przecie nale y, k t o jest właciwie »zły« w znaczeniu moralno ci, opanowanej przez ressentiment. Naj ci lejsza odpowied Ś w ł a n i e »dobry«, przeciwnej moralno ci, wła nie dostojny, mo ny, władn cy, tylko przebarwiony, przeinaczony, nawywrót widziany jadowitem okiem, którem patrzy ressentiment. Tutaj jednemu bynajmniej nie chcemy przeczyćŚ kto tych »dobrych« poznał tylko jako
wrogów, poznał te tylko z ł y c h w r o g ó w. Ci sami ludzie, którzy dzi ki obyczajowi,
czci, zwyczajowi, wdzi czno ci, a bardziej jeszcze przez wzajemne stra owanie si i zazdro ć
inter pares tak surowo trzymaj si w karbach i którzy z drugiej strony w stosunku do siebie
okazuj si tak wynalazczymi na punkcie wzgl dno ci, panowania nad sob , delikatno ci,
wierno ci, dumy i przyja ni, – ci sami s nazewn trz, tam, gdzie si zaczyna co obce, o b c z
y z n a, nie wiele lepsi, ni wypuszczone drapie ce. Tam u ywaj zwolnienia od wszelkiego
przymusu społecznego, w puszczy wynagradzaj sobie napi cie, spowodowane długiem zamkni ciem i uj ciem w płoty pokoju, p o w r a c a j ku niewinno ci sumienia drapie ców,
jako radosne potwory, które mo e po okropnym szeregu mordów, podpale , zgwałce i zn 17
ca si odchodz z junactwem i równowag duchow , jakby spełnili jeno psot uczniack , w
przekonaniu, e poeci znów na długo b d mieli co opiewać i sławić. Na dnie wszystkich tych
ras dostojnych nie nale y przeoczać drapie cy, tej wspanialej, za zdobycz i zwyci stwem
lubie nie w sz cej, p ł o w e j b e s t y iś dla tego ukrytego podło a potrzeba co pewien czas
wyładowania, zwierz musi na wierzch si wydobyć, musi znów wrócić do puszczyŚ –
szlachta rzymska, arabska, germa ska, japo ska, bohaterowie homeryczni, skandynawscy
wikingowie – wszyscy jednako czuli t potrzeb . Wła nie rasy dostojne pozostawiły poj cie
»barbarzy cy« na wszystkich ladach swojego pochoduś jeszcze najwy sza ich kultura zdradza wiadomo ć tego i nawet dum (naprzykład, gdy Perykles mówi Ate czykom, w owej
sławnej mowie pogrzebowej, «ku wszystkim l dom i morzom utorowała sobie drog miało ć
nasza, wznosz c sobie wsz dzie nieprzemijaj ce pomniki dobrego i z ł e g o«). Ta » miało ć«
ras dostojnych, szalona, niedorzeczna, nagła w swym wyjawie, ta nieobliczalno ć, nawet nieprawdopodobie stwo jej przedsi wzi ć – Perykles podnosi i kładzie nacisk na
Ate czyków – oboj tno ć i pogarda dla bezpiecze stwa, ciała, ycia, wygody, jej przera aj ca pogoda
i gł boka rozkosz w wszelkiem niszczeniu, we wszystkich uciechach zwyci stwa i okrucie stwa – wszystko to składało si dla cierpi cych z tego powodu na obraz »barbarzy cy«, »złego wroga«, co jakby »żota«, »Wandala«. żł boka, lodowa nieufno ć, któr Niemiec wzbudza, skoro do władzy dojdzie, i teraz znowu – jest zawsze jeszcze odd wi kiem owego niewygasłego przera enia, z jakiem przez całe stulecia źuropa przygl dała si w ciekłemu szalowi płowej bestyi germa skiej (aczkolwiek pomi dzy starymi żermanami a nami Niemcami
nie ostało si adne powinowactwo poj cia, a có dopiero krwi). Zwróciłem raz uwag na
zakłopotanie Hezyoda, gdy wymy lał nast pstwo epok kulturalnych i starał si je wyrazić w
złocie, srebrze, spi uŚ nie umiał on sobie z sprzeczno ci , któr mu nastr czał wspaniały, lecz
zarówno groz przejmuj cy, gwałtem dysz cy, wiat Homera, poradzić inaczej, ni dziel c
jedn epok na dwie, którym kazał teraz nast pować po sobie. Najpierw epoce bohaterów i
półbogów z Troi i Teb, tak jak ten wiat zachował si w pami ci szczepów dostojnych, które
w nim miały własnych praszczurówś potem epoce spi owej w sposób, w jaki ten sam wiat
jawił si potomkom zdeptanych, ograbionych, katowanych, uprowadzonych, sprzedanych Ś
epoce spi u, jak si rzekło, twardej, zimnej, srogiej, bez czucia i sumienia, wszystko mia d cej i krwi zlewaj cej. Zgodziwszy si na to, i prawdziwe jest, co si i tak dzi za »prawd «
uwa a, e z n a c z e n i e w s z e l k i e j k u l t u r y le y wła nie w tem, by z drapie nego
zwierza »człowieka« wyhodować obłaskawione, cywilizowane zwierz , z w i e r z d o m o
w e, toby nale ało bezsprzecznie wszystkie owe instynkty reakcyi i ressentiment, z których
pomoc szczepy dostojne i ich ideały zostały w ko cu zha bione i przemo one, uwa ać za
wła ciwe n a r z d z i a k u l t u r yś przez co wcale jeszcze nie powiedziano, jakoby i c h p
r z e d s t a w i c i e l e byli zarówno wyobrazicielami samej kultury. Raczej co przeciwnego
byłoby nietylko prawdopodobne – nie! jest to dzi o c z y w i s t e! Ci przedstawiciele owych
w dół gniot cych, dysz cych dz odwetu instynktów, ci potomkowie wszelkiego europejskiego i nieeuropejskiego niewolnictwa, w szczególno ci wszelkiej ludno ci przedaryjskiej, –
oni przedstawiaj c o f a n i e s i ludzko ci! Te »narz dzia kultury« s ha b człowieka i
raczej podejrzeniem, przeciwdowodem wzgl dem »kultury« wogóle! Mo na mieć zupełn
słuszno ć, je li kto nie mo e si wyzbyć obawy przed płow besty na dnie wszelkich ras
dostojnych i ma si na baczno ciś lecz któ by po stokroć nie wolał bać si , je li zarazem podziwiać mo e, ni n i e bać si , lecz przytem nie móc pozbyć si bardziej odra aj cego widoku nieudano ci, zmniejszenia, zniedoł nienia, zatrucia ? A czy nie jest to n a s z a fatalno ć? Có wywołuje dzi n a s z niech ć ku »człowiekowi«? – bo człowiek nam d o l e g a,
to niew tpliwe. – Nie obawaś raczej to, e nie mamy ju czego bać si w człowiekuś e to
robactwo »człowiek« na pierwszym jest planie i mrowi si ś e , »człowiek obłaskawiony«, ten
nieuleczalnie mierny i niepokrzepiaj cy, nauczył si ju czuć siebie celem i szczytem, my l
dziejów, »człowiekiem wy szym«ś – ba, e ma pewne prawo czuć si takim, o ile w prze-
18
rwach nadmiaru nieudano ci, chorowito ci, znu enia, prze ycia, którem źuropa dzi mierdzieć poczyna, czuje si czem przynajmniej wzgl dnie udanem, przynajmniej jeszcze zdolnem do ycia, przynajmniej yciu przy wiadczaj cem...
12.
– Nie tłumi w tem miejscu westchnienia i ostatniej nadziei. Có jest wła nie dla mnie najniezno niejsze? To, z czem ja sam doj ć nie mog do ładu, co mnie dusi i dławi? Zepsute powietrze! Zepsute powietrze! e co nieudanego zbli a si do mnieś e musz w chać trzewia
nieudanej duszy!... Ile to zreszt człowiek nie wytrzyma niedoli, niedostatku, niepogody,
cherlactwa, mozołu, osamotnienia? W gruncie rzeczy da sobie z wszystkiem rad , jako e
urodzony do podziemnego, wojuj cego istnieniaś znowu kiedy wydostanie si na wiatło,
znowu prze yje sw złot godzin zwyci stwa – i znowu stoi wtedy, jak si urodził, niezłomny, napi ty, gotów do tego, co nowe, jeszcze trudniejsze, dalsze, jak łuk, który wszelka potrzeba tylko spr niej jeszcze napina. – Lecz kiedy niekiedy pozwólcie mi – rozumie si , je li
istniej sprzyjaj ce niebianki, poza dobrem i złem – na jedno spojrzenie, pozwólcie mi jedno
spojrzenie tylko rzucić na co doskonałego, do ko ca udanego, szcz liwego, pot nego, tryumfuj cego, w czem jeszcze bać si jest czego! Na człowieka, który jest usprawiedliwieniem
człowieka, na jaki dopełniaj cy i wyzwalaj cy pomy lny okaz człowieka, gwoli któremubymy w i a r w c z ł o w i e k a zachować mieli!... Bo tak ma si rzeczŚ zmniejszenie i wyrównanie człowieka europejskiego kryje n a s z e najwi ksze niebezpiecze stwo, bo widok
ten nu y... Nie widzimy dzi nic, co chce si stać wi kszem, przeczuwamy, e to wci jeszcze wstecz i wstecz i ć b dzie, w coraz wi ksz rozcie czono ć, w coraz wi ksz dobroduszno ć, roztropno ć, wygod , mierno ć, oboj tno ć, chi szczyzn , chrze cija sko ć – człowiek,
to niew tpliwe, stawać si b dzie coraz »lepszym«... W tem wła nie tkwi gro ce fatum źuropy, – wraz z obaw przed człowiekiem postradali my i miło ć dla niego, cze ć dla niego,
nadziej i ch ć ku niemu. Widok człowieka ju nu y – czem e dzi jest nihilizm, je li nie t e
m?... Znu yli my si c z ł o w i e k i e m...
13.
– Jednak zawróćmyŚ problemat i n n e g o pocz tku »dobrego«, dobrego, jak go wymy lił
sobie człowiek opanowany przez ressentiment, domaga si sko czenia. – e jagni ta czuj
uraz do wielkich ptaków drapie nych, to nie dziwotaŚ lecz to jeszcze nie powód, by brać za
złe wielkim ptakom drapie nym, e porywaj małe jagni ta. A je li jagni ta mówi mi dzy
sob Ś »te ptaki drapie ne s złeś a kto jest jak najmniej ptakiem drapie nym, owszem jego
przeciwie stwem, jagni ciem – nie miał eby być dobry?«, to nie mo na takiemu postawieniu
ideału nic zarzucić, jakkolwiekby ptaki drapie ne nieco szyderczo na to spogl dały i mo e
mówiły sobieŚ »my nie gniewamy si na nie, na te dobre jagni ta, kochamy je nawetŚ niema
nic smaczniejszego nad delikatne jagni «. – dać od siły, by objawiała si n i e jako siła, aby
nie była ch ci przemo enia, ch ci obalenia, ch ci owładni cia, pragnieniem wrogów i
oporów i tryumfów, jest równie niedorzeczne, jak dać od słabo ci, by objawiała si jako
siła. Pewne quantum siły jest wła nie takiem quantum pop du woli, działania – owszem, nie
jest niczem innem, jak wła nie samym pop dem, chceniem, działaniem, a inaczej zdawać si
mo e tylko dzi ki zwodniczo ci mowy, (i skamieniałym w niej zasadniczym bł dom rozumu), która wszelkie działanie rozumie jako uwarunkowane tem, co działa, »podmiotem« i
mylnie rozumie. Tak samo bowiem, jak lud oddziela błyskawic od jej wiatła i to ostatnie
19
uwa a jako jej c z y n n o ć, jako działanie podmiotu, który si zwie błyskawic , tak moralno ć tłumu tak e oddziela sił od zewn trznych siły objawów, jak gdyby poza silnym istniało
oboj tne
pod cielisko,
któremu
jest
p o z o s t a w i o n e d o w o l i, objawiać sił , lub te nie. Lecz niema takiego pod cieliskaś
niema adnego »bytu« poza czynieniem, działaniem, stawaniem si ś »czyniciel« jest tylko
zmy leniem do czynienia dodanem – czynno ć jest wszystkiem. Tłum podwaja w gruncie
czynno ć, ka c błyskawicy wiecićś jest to czynczynŚ to samo zdarzenie stawia raz jako
przyczyn , a potem jeszcze raz jako jej skutek. Przyrodnicy nie czyni lepiej, mówi cŚ »siła
porusza, siła powoduje« i t. p. – cała wiedza nasza stoi jeszcze, mimo cały swój chłód, wyzbycie si uczucia, pod uwodnym wpływem mowy i nie wyzbyła si jeszcze podrzuconych
b kartów, »podmiotów« (atom jest, naprzykład, takim podrzutkiem, tak samo kantowska
»rzecz sama w sobie«). Có za dziwota, gdy upo ledzone, skrycie tl ce uczucia, zemsta i nienawi ć, wyzyskuj dla siebie t wiar i w gruncie nie zachowuj nawet adnej wiary arliwiej, ni t , e jest p o z o s t a w i o n e w o l i s i l n e g o być słabym, a drapie nemu ptakowi jagni ciemŚ – zyskuj tem przecie wobec siebie samych prawo w i n i e n i a ptaka drapie nego, e jest ptakiem drapie nym... Je li uci nieni, zdeptani, przemoc zgn bieni z m ciwej chytro ci bezsiły wmawiaj w siebieŚ »pozwólcie nam być innymi, ni li, to jest dobrymi! a dobrym jest ka dy, kto nie działa przemoc , kto nikogo nie zadra nie, nikogo nie zaczepi, nikomu nie odpłaci w odwecie, który zemst Bogu przekazuje, który jak my trzyma si w
ukryciu, który wszystkiemu złemu schodzi z drogi i wogóle mało wymaga od ycia, podobnie
jak my, cierpliwi, pokorni, sprawiedliwi« – nie znaczy to, dla słuchaj cych na zimno i bez
uprzedzenia, wła ciwie nic innego, ni »my, słabi, jeste my niestety słabi, dobrze jest, je li
nie
czynimy
nic,
d
o
c
z
e
g
o
n i e j e s t e m y d o ć s i l n i«ś lecz ten cierpki stan rzeczy, ta roztropno ć najni szego
rz du, któr maj nawet owady (przecie udaj martwo ć, by nie »za wiele« czynić wobec
wielkiego niebezpiecze stwa), przybrała dzi ki owemu fałszerstwu i samoobłudzie bezsilny
strój pełnej zaparcia si , cichej, wyczekuj cej cnoty, jak gdyby słabo ć słabego – to znaczy
przecie jego i s t o t a, jego działanie, jego nieunikniona, nieodł czna rzeczywisto ć – była
dobrowolnym wysiłkiem, czem chcianem, czem z wyboru, c z y n e m, z a s ł u g . Temu
rodzajowi człowieka p o t r z e b a wiary w oboj tny, maj cy wolno ć wyboru »podmiot«, z
instynktu samozachowawczo ci, samopotwierdzenia, w którym ka de kłamstwo u wi cać si
zwykło. Podmiot (lub, by rzec popularnie, d u s z a) był mo e dlatego dotychczas na ziemi
najlepsz podwalin wiary, e przewa nej liczbie miertelnych, słabym i uciemi onym
wszelkiego rodzaju, umo liwiał owo wzniosłe oszustwo samych siebie, wykładaj ce nawet
słabo ć jako wolno ć, a to, e s tacy, nie inni, jako z a s ł u g .
14.
– Czy chce kto spojrzeć nieco w dół, w serce tajemnicy, jak si na ziemi takie f a b r y k u j e
i d e a ł y? Kto ma odwag ku temu?... Nu e wi c! Oto otwarta oku droga w ten ciemny
warsztat. Poczekaj pan jeszcze chwilk , mój panie w cibski i miałku. Pa skie oko musi
przywykn ć wpierw do tego ułudnego, mieni cego si wiatła... Tak! Do ć! Mów pan teraz!
Có si tam w dole dzieje? Wypowiedz, co widzisz, człeku o najniebezpieczniejszej ciekawoci – teraz j a b d si przysłuchiwał. –
– »Nie widz nic, słysz tem wi cej. Jakie przezorne, chytre, ciche mruczenie i szeptanie
ze wszystkich k tów i zak tków. Zdaje mi si , e kłami ś cukrowa słodycz oblepia d wi k
ka dy. Maj słabo ć na z a s ł u g łgarstwem przenicować, nie ulega w tpieniu – rzecz ma
si , jake pan mówił« –
– Dalej!
20
– »a niemoc, nie szukaj c odwetu, na »dobroć«ś trwo liw nizko ć na »pokor «ś uległo ć
wobec tych, których si nienawidzi, na »posłusze stwo« (mianowicie wzgl dem tego, o którym mówi , e nakazuje uległo ć – nazywaj go Bogiem). Brak zaczepno cł w słabym, nawet
tchórzostwo, w które jest bogaty, jego wystawanie u drzwi, nieunikniony dla mus czekania
dochodz tu do pi knego imienia, jako »cierpliwo ć«, to te zwie si sam c n o t ś niemo no ć zemsty zwie si niechceniem zemsty, mo e nawet przebaczeniem (»bo o n i nie wiedz ,
co czyni – my jedynie wiemy, co o n i czyni !«). Mówi tu te o »miło ci dla wrogów swoich« i poc si przytem«.
– Dalej!
– »S n dzni, bez w tpienia, te mruki i pok tni fałszerze monet, choć siedz w kupie i
grzej si wzajem – lecz mówi oni, e n dza ich jest wybraniem i odznaczeniem przez Boga,
e bije si psy, które najbardziej si lubiś mo e te jest ta n dza przygotowaniem, do wiadczeniem, szkoł , a mo e jeszcze czem wi cej – czem , co kiedy wyrównane zostanie i wypłacone olbrzymiemi odsetkami w złocie, nie! w szcz ciu. To zw »szcz liwo ci «.
– Dalej!
– »Teraz daj mi do zrozumienia, e nietylko s lepsi od mo nych, panów ziemi, których
plwociny lizać musz (n i e z trwogi, bynajmniej nie z trwogi! lecz tylko, e Bóg ka e czcić
wszelk zwierzchno ć) – e nietylko s lepsi, lecz tak e, e »jest im lepiej«, w ka dym razie
kiedy b dzie im lepiej. Lecz do ć! do ć! Nie wytrzymam dłu ej. Zepsute powietrze! Zepsute
powietrze! Ten warsztat, gdzie f a b r y k u j e s i i d e a ł y – zda mi si , mierdzi od tych
wszystkich kłamstw«.
– Nie! Jeszcze chwil ! Nie powiedzieli jeszcze nic o majstersztyku tych czarnych kunsztów, które z czarnego robi białe, mleko i niewinno ćś – nie zauwa yłe pan, co jest szczytem
ich raffinement, naj mielszym, najsubtelniejszym, najbardziej duchowym, najkłamliwszym
popisem ich artyzmu? Baczno ć! Te piwniczne zwierz ta, pełne zemsty i nienawi ci – có to
one robi z zemsty i nienawi ci? Czy słyszał pan kiedy te słowa? Czyby przypuszczał, gdyby tylko ich słowom ufał, e jest mi dzy samymi lud mi opanowanymi przez ressentiment?...
– »Rozumiem, otwieram raz jeszcze uszy (ach! ach! ach! a z a t y k a m nos). Teraz dopiero słysz , co ju tak cz sto mówiliŚ »My dobrzy – my j e s t e m y s p r a w i e d l i w i –
tego, czego pragn , nie nazywaj odwetem, jeno »tryumfem s p r a w i e d l i w o c i«ś to,
czego nienawidz , to nie ich wróg, nie! nienawidz »n i e s p r a w i e d l i w o c i«, »bezbo no ci«ś to, w co wierz i czego spodziewaj si , to nie nadzieja zemsty, upojenie słodkiej
zemsty (– »słodsz od miodu« nazwa! j ju Homer), lecz »zwyci stwo Boga, Boga s p r a w
i e d l i w e g o nad bezbo nymi«ś co jeszcze ich miło ci pozostało na ziemi, to nie ich bracia
w nienawi ci, lecz ich »bracia w miło ci«, jak mówi , wszyscy dobrzy i sprawiedliwi na ziemi«.
– A jak e nazywaj to, co jest im pocieszeniem we wszystkich cierpieniach ziemi – sw
fantasmagory przypuszczonej przyszłej szcz liwo ci?
– »Co? Czy dobrze słysz ? Nazywaj to »s dem ostatecznym«, przyj ciem ich królestwa,
»królestwa bo ego« – t y m c z a s e m jednak yj »w wierze«, »w miło ci«, »w nadziei«.
– Do ć! Do ć!
15.
– W wierze w co? W miło ci czego? W nadziei czego? – Ci słabi chc bowiem, by kiedy i
o n i byli silni, to niew tpliweś kiedy ma nadej ć i ich »królestwo« – »królestwem bo em«
zw to poprostu, jak si rzekłoŚ s przecie we wszystkiem tak pokorni. Ju aby t e g o do yć,
trzeba długo yć, poza granic mierci, – nawet potrzeba w i e c z n e g o ycia, aby przez
wieczno ć mo na doznawać w »królestwie bo em« odszkodowania za owo ycie ziemskie
»w wierze, miło ci i nadziei«. Odszkodowania za co? Odszkodowania przez co ?... Dante, zda
mi si , omylił si grubo, gdy z przejmuj c l kiem prostot ten nad bram swego piekła poło-
21
ył napisŚ »i mnie stworzyła miło ć wieczna«. Nad bram chrze cija skiego raju i jego
wiecznej szcz liwo ci mógłby być w ka dym razie z wi ksz słuszno ci wyryty napisŚ »i
mnie stworzyła wieczna n i e n a w i ć« – przypu ciwszy, e prawda mogłaby być wypisana
nad
drzwiami
do
kłamstwa!
Bo
c z e m e jest szcz liwo ć wieczna?... Mo eby my nawet odgadliś lepiej jednak, e zawiadczy nam to wyra nie taka w tych rzeczach powaga, której lekcewa yć nie mo na, Tomasz z Akwinu, wielki nauczyciel i wi ty. »Beati in regno coelesti, mówi łagodnie jak jagni , videbunt poenas damnatorum, u t b e a t i t u d o i l l i s m a g i s c o m p l a c e a t«.
Lub czy chcecie w silniejszym słyszeć to tonie, z ust tryumfuj cego ojca ko cioła, który
swym chrze cijanom odradzał okrutnych rozkoszy publicznych widowisk – czemu to?
»Wiara u ycza nam przecie daleko wi cej – mówi, de spectac. c. 29 ss. –, czego o w i e l e s
i l n i e j s z e g o. Dzi ki zbawieniu rozporz dzamy przecie innemi uciechamiś miast atletów
mamy swych m czennikówś je li krwi chcemy, oto mamy krew Chrystusa... A có dopiero
oczekuje nas w dniu jego powrotu, jego tryumfu!« – i teraz ci gnie dalej, zachwycony jasnowidzŚ »At enim supersunt alia spectacula, ille ultimus et perpetuus judicii dies, ille nationibus
insperatus, ille derisus, cum tanta saeculi vetustas et tot ejus nativitates uno igne haurientur.
Que
tunc
spectaculi
latitudo!
Q
u
i
d
a d m i r e r! Q u i d r i d e a m! U b i g a u d e a m! U b i e x u l t e m, spectans tot et tantos
r e g e s, qui in coelum recepti nuntiabantur, cum ipso Iove et ipsis suis testibus in imis tenebris congemescentes Item praesides (namiestnicy prowincyi) persecutores dominici nominis
saevioribus quam ipsi flammis saevierunt insultantibus contra Christianos liquescentes! Quos
praeterea sapientes illos philosophos coram discipulis suis una conflagrantibus erubescentes,
guibus nihil ad deum pertinere suadebant, quibus animas aut nullas aut non in pristina corpora
redituras affirmabant! źtiam poetas non ad Rhadamanti nec ad Minois, sed ad inopinati Christi tribunal palpitantes! Tunc magis tragoedi audiendi, magis scilicet vocales (bardziej przy
głosie, jeszcze gorsi krzykacze) in sua propria calamitateś tunc histriones cognoscendi, solutiores multo per ignemś tunc spectandus auriga in flammea rota totus rubens, tunc xystici
contemplandi non in gymnasiis, sed in igne jaculati, nisi quod ne tunc quidem illos velim
vivos, ut qui malim ad eos potius conspectum i n s a t i a b i l e m conferre, qui in dominum
desaevierunt. ’Hic est ille, dicam, fabri aut quaestuariae filius (jak wykazuje ci g dalszy, a w
szczególno ci i to z Talmudu znane okre lenie matki Jezusa, ma Tertulian odt d na my li ydów), sabbati destructor, Samarites et daemonium habens. Hic est quem a Juda redemistis, hic
est ille arundine et colaphis diverberatus, sputamentis dedecoratus, felle et aceto potatus. Hic
est, quem clam discentes subripuerunt, ut resurrexisse dicatur vel hortulanus detraxit, ne lactucae suae frequentia commeantium laederentur’. Ut talia spectes, u t t a l i b u s e x u l t e s,
quis tibi praetor aut consul aut quaestor aut sacerdos de sua liberalitate praestabit? źt tamen
haec jam habemus quodammodo per f i d e m spiritu imaginante repraesentata. Ceterum qualia illa sunt, quae nec oculus vidit nec auris audivit nec in cor hominis ascenderunt? (I. Cor.
2, 9.) Credo circo et utraque cavea (pierwszy i czwarty rz d lub, wedle innych, scena komiczna i tragiczna) et omni stadio gratiora".. – P e r f i d e m Ś tak napisano.
16.
– Zd ajmy do ko ca. Te obie p r z e c i w s t a w n e warto ci »dobry i lichy (schlecht)«,
»dobry i zły (böse)« toczyły na ziemi straszliw , tysi colecia trwaj c walk . A jakkolwiek ta
druga warto ć oddawna przewa a, nie braknie jednak i dzi jeszcze miejsc, gdzie nierozstrzygni ta walka dalej si toczy. Mo naby nawet rzec, e si tymczasem coraz wy ej w gór
wznosiła i wła nie przez to coraz bardziej pogł biała i uduchowiałaŚ tak e niema dzi mo e
bardziej rozstrzygaj cego znaku »n a t u r y w y s z e j«, natury bardziej duchowej, ni być
w rozdwojeniu pod ka dym wzgl dem i być polem walki owych przeciwstawie . Symbol tej
walki, wyra ony pismem, które poprzez wszystkie dzieje ludzkie dotychczas pozostało, czy-
22

Podobne dokumenty