piotr marczyński
Transkrypt
piotr marczyński
1 PIOTR MARCZYŃSKI REP 2 ROZDZIAŁ PIERWSZY Dominika Tradycyjny niedzielny obiad: jak co tydzień pieczona kaczka z jabłkami, tłuczone ziemniaki, sałata ze śmietaną i rosół. Popisowy obiad mamy. Po codziennych, szarych, szkolnych obiadkach jedzonych przez każdego z osobna (rodzice, obydwoje nauczyciele: mama w liceum, tata w samochodówce, ja u siebie w szkole), od rana w każdą niedzielę roztaczał się po domu zapach Święta. Najpierw nieśmiało wychylał się z kuchni, by przez korytarz dojść do dużego pokoju, a później nawet pod zamkniętymi drzwiami sączyć się powoli do mojego pokoju. Łechtał łagodnie nozdrza Sabci, śpiącej na leżącej na łóżku poduszce, dekoncentrował kota łapiącego na szybie ospałe jesienią muchy. Jak zwykle nakrywam do stołu. Jedyny moment w tygodniu, gdy siadamy spokojnie, wszyscy razem, rozmawiamy. Zwykle mijamy się w biegu, wieczorami ja zaszywam się w swoim pokoju i słucham muzyki, starzy zatopieni w fotelach, monotonnie sprawdzają klasówki. Dom ożywa gdy mniej więcej co pół roku z Niemiec wraca siostra, a także w niedziele. Rodzice siedzą przy stole, jak zwykle obok siebie, naprzeciw nich ja i puste krzesło – miejsce Marty. Ze stojącej na środku stołu wazy unosi się para gorącego rosołu. Sięgam głęboko chochelką napełniając talerze rodziców, następnie swój; siadam. -musimy porozmawiać o wyborze liceum – mówi ojciec – to już czas -już wybrałam – mówię - w grę wchodzi tylko Batory! -ale dlaczego? – to mama -jest najlepszy i już – nie będę tego dyskutować -nie wiem dlaczego, ale nie lubię tej szkoły- mówi tata -nie szkodzi – odpowiadam – to ja tam mam chodzić, a nie wy 3 -nie jesteś zbyt miła – odpowiada -przepraszam – wstaję i idę się do niego przytulić, nie chcę mu robić przykrości, ale musi zrozumieć, że to jest mój wybór -w Kołłątaju mam koleżankę, jest dyrektorką – rzuca mama -nie chcę po znajomości - odpowiadam -nie musisz po znajomości, przecież zdasz egzamin – próbuje załagodzić rozmowę tatuś -i będzie ci relacjonować codziennie co robiłam w szkole? – drążę temat -dlaczego ma mi od razu relacjonować? – broni się mama – a gdzie idzie Kownacka? -a co mnie obchodzi Kownacka, niech idzie gdzie chce – odpowiadam – zresztą też pewnie do Batorego – dodaję po chwili -w Batorym w klasie biologiczno – chemicznej nie ma niemieckiego – mówi jakby od niechcenia tata -i co z tego? – mówię – angielski też mi się przyda na weterynarii -ty znowu z tą weterynarią? – atakuje mama -to jest moje życie i mój wybór! – rzucam -dobrze, już dobrze – mówi tata – przecież zrobisz jak chcesz, tylko martwimy się o ciebie -jest tyle dobrych szkół do których miałabyś bliżej – argumentuje mama -będziesz musiała codziennie dojeżdżać komunikacją – mówi tata -dam sobie radę - odpowiadam -ale dlaczego tak się córeczko uparłaś przy tym Batorym? -jest po prostu najlepszy, a ja muszę dostał się na Wydział Weterynarii Zbieram głębokie talerze, odnoszę do kuchni. Delikatny, drażniący nozdrza zapach przyrumienionej kaczej skórki, złamany aromatem prażonych z majerankiem antonówek, po otwarciu piekarnika zapiera 4 dech w piersiach. Odlewam ziemniaki, ugniatam tłuczkiem z masełkiem, posypuję drobno posiekanym koprem. Podaję do stołu. Rozmowa zamiera. Pax romanum Rodzice w skupieniu patrzą na precyzyjne ruchy sekatora w moich rękach, gdy dzielę kaczkę na porcje i rozkładam na talerze. -świetnie ci to wychodzi –mówi tata – już widzę, że będziesz świetnym weterynarzem i zwierzęcym chirurgiem -no wiesz? – to naprawdę oburzające – przecież to tylko martwa upieczona kaczka. Ja będę lekarzem weterynarii, a nie kuchtą! -ale póki co, jakbyś nauczyła się chociaż smażyć jajecznicę, to by ci na pewno korona z głowy nie spadłą – mówi z przekąsem mama DRRRRRRRRRRRRRRRR - patrzę na dzwoniący budzik – za kwadrans siódma. Zrywam się – dziś pierwszy dzień w nowej budzie. Tradycyjnie myję głowę – to już rytuał, bez tego nie ruszę się z domu. Suszę, stroszę pióra, szybki prysznic, make up i wychodzę z łazienki. Miseczka płatków na mleku i już jestem w drzwiach. -cześć – wołam i nie czekając na odpowiedź szybko zbiegam ze schodów. Na przystanek docieram równo z autobusem linii E1. Kierowca zagapił się na mniejak zwykle – i jak zwykle wykorzystuję to by spokojnie zająć miejsce. W dziesięć minut później autobus dojeżdża do Placu na Rozdrożu. Przeskakuję w 182, jeden przystanek i już jestem. Po chwili włączam się w tłum zmierzający do szkoły. Gdy mijamy bramę, jest za dziesięć ósma. Rozglądam się wokół. Kownackiej nie widać. Faceci – jak faceci. Bez rewelacji. Z dziewczyn które widziałam dotychczas, jestem najwyższa, I niewątpliwie mam najdłuższe nogi. Zatrzymuję się i przyglądam im z zadowoleniem. Mijające mnie dziewczyny taksują mnie niechętnym wzrokiem, wyrażając w ten sposób mimowolne uznanie. 5 Żadna z tych nisko skanalizowanych kujonic nie będzie stanowić konkurencji. Nagle, z piskiem opon w bramę wjeżdża maluch. Zatrzymuje się gwałtownie, niemalże wpadając na barierkę. Widzę zamieszanie wśród śpieszących do drzwi szkoły dziewcząt. Skupiają się, tworząc wianuszek wokół blondyna, który wysiadł z samochodu. Mimowolnie gapię się na niego. Jest wysoki, przystojny, Dobrze umięśniony. Laska facet – myślę. Widzę, Ze również na mnie patrzy. Odwracam wzrok, jeszcze sobie nie wiadomo co pomyśli? Słyszę szmer westchnień otaczających go dziewczyn. Wymownie wzruszam ramionami. Muszę go wyjąć – postanawiam sobie. Choćby po to, by pokazać, kto tu będzie rządzić przez najbliższe cztery lata. Szmer nasila się. Patrzę kontem oka, idzie w moją stronę, tłumek nieszczęśnic za nim. Jak gdyby od niechcenia wysuwam nogę. Niech im wypadną te wybałuszone gały. Robi wrażenie – jak zawsze. On też gapi się jak żaba w gnat. Podciągam spódnicę trochę wyżej i ruszam w stronę wejścia do szkoły. Dogania mnie, zabiega mi drogę. Jestem w centrum uwagi (nic nowego – przebiega mi przez myśl) -cześć, jestem Artek – rzuca, wyciągając rękę – jesteś nowa? -i co z tego – odpowiadam patrząc na zegarek - nie mam czasu, zaraz dzwonek Tłum głupich cip wokół niemal zasłania słońce. Te przyszłe męczennice nieudanych związków są żałosne w swoich rozpaczliwych próbach zwrócenia na siebie uwagi -możemy spotkać się po lekcjach? – rzuca ON Ciężko dyszą, gdyby mogły, zżarłyby mnie żywcem razem, choć każda z osobna dałaby się posiekać, aby być na moim miejscu. Żeby to właśnie jej zaproponował randkę. -zastanowię się – rzucam nie odwracając głowy – czekaj tu na mnie po szkole, to ci powiem. 6 Wchodzę do szkoły. Idę do szatni, przebieram się, równo z dzwonkiem wchodzę do klasy. Przede mną cztery lata przygotowań do studiów. Zapominam o porannym incydencie. Gdy wychodzę po lekcjach, ON czeka oparty o swój samochód. Wokół tłumnie koczują te głupie mokre cipy – dam im kolejną lekcję - myślę -to jak, możemy się umówić – pyta niepewnym głosem, wyraźnie nie jest przyzwyczajony do trudności w kontaktach z kobietą -OK., odwieź mnie do domu – odpowiadam głośno – tylko nie licz na nic więcej, bo nie mam czasu na głupoty – dorzucam. Czekam aż otworzy mi drzwi malucha. Wsiadam. Odjeżdżamy wśród westchnień zazdrości i żalu. Drugi etap olimpiady z biologii. Po zajęciu pierwszego miejsca w pierwszym etapie w szkole, teraz eliminacje wojewódzkie. Stoję przed blokiem i czekam. Patrzę na zegarek – spóźnia się już dwie minuty. Ponownie rozglądam się wokół. Wreszcie jest. Czerwony maluch pędzi uliczką osiedlową i zatrzymuje się z piskiem opon obok mnie. Z fotela kierowcy podnosi się zadyszany Arek. Wygląda jakby tu przybiegł, a nie przyjechał samochodem. -przepraszam za spóźnienie, ale był wypadek na Sobieskiego – mówi Wsiadam, zatrzaskuję drzwi : -jedźmy już – mówię – bo się spóźnię -spoko, zdążymy – rusza Wchodzę. Na sali gimnastycznej stoi kilkadziesiąt stolików ustawionych w kilkanaście rzędów po kilka. Przy każdym krzesło. Mniej więcej połowa jest już zajęta. Pod drabinkami kolejnych kilka zajmuje komisja, składająca się z kilku podtatusiałych panów. Podchodzę do nich. -poproszę legitymację – mówi starszy jegomość z brzuszkiem i łysinką 7 Schylam się do torby czując jego spojrzenie na tyłku. Stary satyr – myślę podaję legitymację. -proszę usiąść przy tamtym stoliku – wskazuje mi miejsce Specjalnie kręcąc biodrami przechodzę przez całą salę do przydzielonego mi stolika, czuję jego lubieżne spojrzenie. Staję, schylam się aby wyjąć z leżącej na podłodze sali torby długopis. Wiem, że cała komisja patrzy się na mnie i z pełną premedytacją pozwalam im przez chwilę popatrzeć na moje majtki. Parszywe zboki! Żałuję że nie założyłam stringów, ale Arek wścieka się jak je zakładam do mini spódniczki. Co prawda ja bardzo lubię jak jest zazdrosny i się wścieka. Opowiem mu o tych satyrach – postanawiam. Przede mną pojawia się kartka z pytaniami. Skupiam się na odpowiedziach – jest OK – dam radę! Wyglądam przez okno – czeka – jak zwykle w samochodzie. Mama nie lubi, jak do mnie przychodzi. Tata patrzy pobłażliwie przez palce że się z nim spotykam, ale mama uważa że to nie jest facet dla mnie. -tylko popatrz na niego – mówi – te baczki, jak u syna dozorcy -a masz coś przeciw synowi dozorcy? - pytam zaczepnie -nie – odpowiada – ale to hołota, kim są właściwie jego rodzice? -a co to ma za znaczenie? To on mi się podoba, a nie jego starzy. A poza tym to zamożni ludzie, maja budkę z kurczakami na Bazarze Różyckiego -o Boże! Z kim ty się zadajesz?, masz tu na wszelki wypadek gdyby ci coś głupiego przyszło do głowy – wtyka mi coś w rękę – i idź już! Bo się rozmyślę! - niemal wypycha mnie za drzwi Wsiadam do windy. -dzień dobry mówię Mama Sławki, mieszkającej nad nami nie odpowiada, wyraźnie skonsternowana gapi się na moją rękę – spoglądam w dół – pięknie, k..., pięknie. Ściskam w 8 dłoni dane mi przez mamę opakowanie Patentex Oval. Szybkim ruchem chowam rękę do kieszeni. -ty? Ten ... tego? - zaczyna się jąkać -mama pani wytłumaczy, muszę lecieć – mówię cała czerwona i wypadam z windy. Wybiegam przed blok. -cześć!!! - Artek krzyczy od samochodu Z bloku wychodzi za mną mama Sławki, oglądam się na nią. Dziwnie na mnie patrzy. Udaję że ich nie widzę. -cześć!! - drze się Artur Co za palant – myślę. Udaję że to nie do mnie. Przyspieszam kroku. -Daga!!! - krzyczy – nie widzisz mnie?!!! Co za kretyn! -o cześć! - odpowiadam – co tu robisz? - udaję zaskoczoną -jak to? - Dziwi się – czekam na ciebie – usiłuje mnie objąć Wyrywam się. -nie teraz!, nie tutaj! - syczę Odskakuje jak oparzony. -co się stało? - pyta -nic! - odpowiadam zła – palant jesteś Odyma się. Mija nas mama Sławki. Ale obciach – myślę. Wzruszam ramionami i wsiadam do malucha od strony pasażera. Artek odęty siada za kierownicę. -wiesz? – mówię – mama załatwiła miejsca na OHP -ie w NRD -ówku dla naszej klasy w lipcu, pojedziesz? – pytam -nie mogę – rzuca z pretensją – przecież wiesz że mam wtedy pielgrzymkę Oazy -szkoda – mówię, ciesząc się w duchu że chwilę od niego odpocznę To jego ciągłe sceny, kontrole, obrażenie się, dąsanie. Chętnie od tego wszystkiego odetchnę. Na początku ta jego chorobliwa zazdrość i ciągłe 9 asystowanie bardzo mi pochlebiało, ale teraz coraz częściej męczy. Z Kownacką – odkąd usłyszał, że jej zdaniem „powinnam wymienić go na nowszy model” – mogę spotykać się tylko po kryjomu. Ruszamy: „najpierw powoli, jak żółw ociężale …” przypomina mi się z dzieciństwa wspólne czytanie książeczek z tatą, to znaczy on czytał, a ja dopowiadałam zapamiętane wyrazy i pokazywałam palcem adekwatne ilustracje. Stoimy z Kownacką w oknie przedziału i machamy. Oddalają się machające nam postacie rodziców i – oczywiście – Artura. Po chwili peron niknie w oddali, chowamy głowy do środka, zamykamy okno, siadamy. Cały pośpieszny do Berlina pełen jest młodych ludzi. Większość – tak jak my – jedzie na obóz OHP. Przed nami cała noc. -szykuje się niezła balanga – mówię -coś ty, kadra nie pozwoli – odpowiada Jadą z nami w charakterze opiekunów fizyk i matematyk. -nie po to zostawiłam jeden ogon na peronie, żeby się dać pilnować Bonickiemu i Pełce – mówię -Artur pewnie liczy na mnie – stwierdza Kownacka – że wezmę na siebie rolę przyzwoitki I pewnie weźmiesz – mówię do siebie w myślach. Z tą Kownacką to też ciężka historia. Poznałam ją w trzeciej klasie podstawówki, kiedy przyszła do naszej klasy. Od początku była inna – może dlatego że pięć lat spędziła z rodzicami w Nigerii – i od początku przykleiła się do mnie, jak rzep do psiego ogona. Nie to, żebym jej nie lubiła. To znaczy na początku wkurzała mnie okropnie. Może dlatego, że jako jedyna ze znanych mi dziewczyn była ode mnie wyższa. I jakaś taka pokrakowata. Nigdy nie miała żadnego chłopaka. Niby nic jej nie brakuje, ale jakoś nikt nie może się nią zainteresować. Namawiałam Artka żeby namówił 10 któregoś ze swoich kumpli z klasy sportowej, żeby się z nią umówił, ale mnie wyśmiał. -coś ty? – powiedział – z tym pasztetem, żebym sobie obciachu nastrzelał? -przecież ona nie jest wcale brzydka – broniłam – wysoka, ma długie nogi, ładne włosy -mnie tam się nie podoba – skwitował Nasza grupa liczy dwadzieścia osób, nie licząc opieki. Zajmujemy trzy przedziały. Dziewczyn jest sześć i akurat podzieliłyśmy między siebie kuszetki w jednym z nich. Beata ściąga plecak z górnej półki. -zobaczcie czy nikt nie idzie – mówi i wyjmuje butelkę wina -czysto – mówię wystawiając głowę przez drzwi przedziału Sięgamy do bagażu po kubeczki. Beata polewa, pijemy. -za fajnych facetów! - wznosimy toast Rozglądamy się po pociągu. OHP zajmuje nasz i dwa sąsiednie wagony. Jedzie z nami młodzież z całej Polski. Już za Poznaniem tworzymy zgraną paczkę. Jej trzon to ja, Gośka, Piotrek i jak zwykle – na przyczepkę – Kownacka. Nareszcie jest granica. Wjeżdżamy do Niemiec. Jest już jasno, ale za oknami nie widać nic ciekawego. Wysiadamy na dworcu w Berlinie. Tu czekają już autokary. Moja znajomość niemieckiego jakby wyparowała. Z trudem odcyfrowuję niektóre napisy, ze słyszanych rozmów nie rozumiem natomiast niczego. Jedziemy do jakiejś małej miejscowości pod Poczdamem, będziemy podobno zakwaterowani w miejscowej szkole. Od jutra zaczynamy pracę przy zbiorze jabłek. -myślałam, że będziemy zbierać truskawki – mówi z żalem w głosie Beata – i że się wreszcie ich najem do syta - coś ty głupia – mówi Gośka – truskawki zbiera się w czerwcu, nie w sierpniu, ciesz się że mamy pracę przy jabłkach, nienawidzę truskawek… 11 -dlaczego? –pytam zdziwiona , że ktoś może ich nie lubić (zwłaszcza z cukrem i śmietaną) -dlaczego? – powtarza – bo moi starzy mają ich pół hektara, i dlatego że zbiera się je na kolanach Wzruszam ramionami, co za problem . U babci w ogródku zawsze się tak zbiera, a potem całą salaterkę, posypanych cukrem podaje się na deser, i jeszcze słodką śmietankę w osobnym dzbanuszku… Gośka widzi moją sceptyczną minę: -ja od dzieciństwa co roku, jak tylko skończy się szkoła, muszę pomagać przy zbiorze truskawek – mówi cicho, jakby to był wstyd – a później pilnować brata, jak są żniwa. W tym roku mi odpuścili. Mama obiecała, że jak dostanę świadectwo z czerwonym paskiem, to mnie puszczą na ten obóz. Siedzimy przy ognisku, dyskretnie pociągamy z butelek piwo. Jest super. Po tygodniu pracy w sadzie mamy imprezę integracyjną z miejscową młodzieżą. A jutro jedziemy do Poczdamu: zwiedzać i na zakupy. Cały tydzień, napełniając kolejne kosze jabłkami, ustalałyśmy z Agatą Kownacką i Gośką co sobie kupimy a więc przede wszystkim buty (oczywiście salamandry), bieliznę … Rozglądam się za Piotrkiem. Chłopaki strasznie napalili się na zawarcie bliższej znajomości z Niemkami. Odkąd ktoś puścił famę, że są łatwe i chętne, o niczym innym nie rozmawiają. Do znudzenia i wyrzygania. Pewnie do nich dołączył myślę. Tymczasem dosiada się do nas profesor Bonicki. Dyskretnie posuwam butelkę z piwem głębiej w trawę. -co tam macie dziewczyny? – mówi podejrzanie radosnym głosem – fajna imprezka, co? -bardzo fajna, panie psorze – odpowiadamy Sadowi się między mną a Kownacką - która z niepokojem strzyże uszami – wyraźnie niezadowolona z tego rozdzielenia ze mną. 12 -to co? Po piwku? – pyta, wyjmując z siatki naręcze butelek (sprawia wrażenie jakby już kilka spożył) -ależ panie profesorze – mówi oburzona Agata Ale hipokrytka –myślę – i mówię -my nie pijemy alkoholu, panie profesorze! -nie jesteśmy w szkole – odpowiada – i w ogóle mówcie mi Wojtek, są wakacje, no nie? Widzę kontem oka, że Kownacka wstaje i gdzieś niknie w mroku. -masz – podaje mi otwartą butelkę pilznera – przecież widziałem, że lubisz Biorę piwo, skoro i tak widział… Wkładam szyjkę do buzi, odchylam głowę, pycha! Widzę, że mi się przygląda, po chwili też pije -fajnie co? – rzuca – może potem skoczymy na dyskotekę? Zgłupiał? – myślę – gdzie? Ja? Z takim starcem? Wyraźnie źle odczytał moją reakcję, bo przysuwa się do mnie i mówi cicho; -jak pójdą spać to wymkniemy się cichutko, a potem zapraszam cię na kolację -dziękuję – bąkam -jestem od ciebie niewiele starszy –mówi – wiesz ile mam lat? Czuje jego rękę na kolanie. Czyżby się do mnie dowalał? Rozglądam się nerwowo wokół. Jak na złość wszyscy zniknęli. Agaty – jak zwykle gdy jest potrzebna – to nie ma – a tak to nie można się od niej otrząsnąć – myślę. A ten napalił się na enerdówy. Gośkę też gdzieś wcięło. -trzydzieści – rzucam na odczepnego -pochlebiasz mi – śmieje się – trzydzieści pięć, najlepsza różnica wieku Chyba do sprawowania opieki w domu starców, myślę. Czuję że jego dłoń posuwa się stopniowo do góry. -musisz poznać prawdziwego faceta – mówi nie poprzestając na udzie – widzę cię ciągle z tym pryszczatym wypłoszem, to nie dla ciebie, ty musisz mieć prawdziwego mężczyznę 13 Nie wiem co mam robić, narasta we mnie niepokój, nikogo nie ma. Staram się odsunąć od niego. -co niewygodnie? – pyta – twardo na ziemi? – i wpycha mi łapę pod tyłek -panie profesorze, ja tak nie chcę – mówię -dobrze to chodźmy do mnie – dysząc szepcze. Wstaje, bierze mnie za rękę, podnosi, obejmuje, przyciąga do siebie. Czymś twardym uwiera mnie w udo. Czuję coś mokrego i lepkiego na mojej szyi. Wzdrygam się z obrzydzenia, odpycham go i rozglądam się rozpaczliwie. Są! Kownacka prowadzi Piotrka. Ida szybko w naszą stronę. Dzięki Bogu – myślę – kochana Kownacka, chyba domyśliła się, co jest grane. On też chyba ich zauważa, bo jego ucisk rozluźnia się. -cześć Domi, idziemy! – krzyczą -super – oddycham z ulgą – już lecę Czuję że mnie puszcza: -pamiętaj że w tym roku masz maturę – słyszę szept Biegnę do nich -chodźmy -gdzie? – pyta Piotrek – czego chciał od ciebie? -gdziekolwiek, byle daleko od tego zboczeńca – mówię – jeszcze chwila, a by mnie tu zerżnął przy ognisku Piotrek obejmuje mnie. Wtulam twarz w jego ramię. I czuję się pewnie, bezpiecznie. Jak z tatą – myślę – i jak nigdy nie czułam się przy Arturze. Kownacka, jak każdy ogon, wlecze się za nami, sięga wysoko w górę (ma w końcu sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu), tyle że nie merda. Idziemy do pokoju chłopaków. Nikogo nie ma – wiadomo – enerdówki. Na szczęście mamy jeszcze kilka piw, Agata oferuje się po nie skoczyć. My zostajemy. Czuję się coraz lepiej w jego towarzystwie, jest mi ciepło i błogo. Jemu chyba też jest ze mną dobrze. Gdy po pół godzinie wpadają z piwem 14 Kownacka i Gośka, czuję że Artur nie byłby ze mnie dumny. Ja o dziwo jestem i niczego nie żałuję. 15 ROZDZIAŁ DRUGI Gośka -Gośka! Przynieś węgla -a on nie może? – pytam -Gosiu, przecież wiesz, że on jest mały -i już zawsze będzie mały? – odpowiadam – ja w jego wieku nie byłam za mała... -jesteś niesprawiedliwa – kontynuuje mama Gośka!, Gośka!, Goska – buntuję się w myślach – nigdy nigdzie nie byłam: ani za granica, ani na nartach – nigdzie. Na wakacje co najwyżej do babci na wieś – tez mi atrakcja. Szkoła, dom, pomoc w gospodarstwie, szkoła. I jeszcze od pewnego czasu ten bachor, któremu się wszystko należy, który nic nie musi, bo mama na jego punkcie, zwariowała. Dobrze że teraz, odkąd jestem w liceum, codziennie przyjeżdżam do Koła. Czasem wyrwę się na dyskotekę, choć rzadko – mama – nie lubi jak późno wracam. A z kim mam pojechać na dyskotekę, skoro o dziewiątej mam już być z powrotem w domu. To niesprawiedliwe! -Gosia! – słyszę głos taty – chodź! -tak tatusiu? -przejedziesz się ze mną nad rzekę – wystawiłem rowery -a was gdzie znowu licho nosi – gdera matka -jadę z tatą na ryby! – odpowiadam Uwielbiam te chwile sam na sam z tatą. Stoimy obok siebie na pomoście, milczymy , bacznie obserwując spławiki. Wiem że było im ciężko, że nie miałam luksusów, bo nie było ich na nie stać, że musieliśmy wszyscy pomagać w gospodarstwie bo był kredyt do spłacenia i to było najważniejsze. Ale ja nie 16 chcę tak żyć. Chcę – tak jak inne dziewczyny – chodzić ładnie, modnie ubrana, mieć całą szafę ciuchów, chłopaka. I mieszkać w mieście. Dużym mieście. Od roku i tak jest dużo lepiej. W zeszłe wakacje byłam na obozie harcerskim. Zimą pojechałam od taty z zakładu na zimowisko. Góry są super. Kiedyś będę bogata i co roku będę tam jeździć – postanowiłam. -myślałaś już, co chcesz robić po maturze? – pyta tata Do niepodobne do niego – myślę – zawsze to ja nie mogłam wytrzymać i zagadywałam go bez przerwy, przeszkadzając w łowieniu (zresztą chyba to lubi). -chciałabym zdawać na studia – mówię – na AWF, na rehabilitacje -bo wiesz – mówi - rozmawialiśmy z mamą, że gdybyś była w Warszawie, to mogłabyś zatrzymać się na początek u cioci Marty Nie mogę uwierzyć własnym uszom – ciocia Marta, młodsza siostra mamy, po skończeniu studiów wyszła za mąż i zamieszkała w Warszawie. Jest lekarką, wujek Karol jest adwokatem. Mają piękne trzypokojowe mieszkanie na Saskiej Kępie. -naprawdę? -mama rozmawiała z ciocią i ustaliły, że możesz u nich zamieszkać, będziesz miała własny pokój ... -i ciocia zgodziła się – przerywam mu niecierpliwie – mama ją poprosiła? Naprawdę? To super? – nie mogę w to uwierzyć, odkąd osiem lat temu urodził się Bartek, mam wrażenie, że zupełnie przestałam ją interesować -oczywiście że się zgodziła – odpowiada – zresztą sama to dawno temu proponowała, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie będziesz miała plany Wiem, wielokrotnie słyszałam, że ciocia mogła studiować w Warszawie dzięki wsparciu starszej siostry, a właściwie obojga moich rodziców, i że obiecała się im w przyszłości zrewanżować. Ale wiadomo, jak to jest w życiu z takimi obietnicami. Zresztą zawsze miałam wrażenie, że niezbyt się z mamą lubiły. 17 -wiesz, one były bardzo zżyte ze sobą – mówi jakby czytał w moich myślach – ale jak ciocia tak daleko się wyniosła, to trudno było często jeździć, zresztą mama długo i ciężko chorowała po twoim urodzeniu. Patrzę zdziwiona, nigdy do końca szczerze o tym nie rozmawialiśmy. Do urodzenia się Bartka nie interesowałam się tym, no a potem … Potem był Bartek. I mieszkanie u babci. Zawsze zastanawiałam się nad powodem mojego przebywania u babci, Nigdy nie zdobyłam się na to, żeby wprost zapytać. -nigdy nie opowiadałeś – mówię -tak byłaś zazdrosna o brata, że trudno ci było pewne rzeczy wytłumaczyć – mówi – mama nie radziła sobie, miała powikłania po cesarskim cięciu, pewnie konsekwencje poprzedniego leczenia… -jakiego leczenia? – pytam – nic nie wiem … -to dlatego nie masz więcej rodzeństwa - mówi – w czasie gdy była ciąży z tobą wykryli u mamy guz piersi. Namawiali, żeby przerwać ciążę i jak najszybciej rozpocząć chemioterapię. Lekarze mówili, że nie można czekać, że mogą wystąpić przerzuty, ale twoja matka za nic nie chciała się zgodzić. Powiedziała, że musi cię urodzić. Wymogła na mnie obietnicę że - gdyby coś się z nią stało – to cię nikomu nie oddam. -naprawdę? – przytulam się do niego – a ja myślałam … -za każdym razem gdy miała leczenie onkologiczne, oddawaliśmy cię do babci, nie chcieliśmy żebyś się martwiła -a Bartek? – pytam -potem, gdy zakończyła leczenia, profesor powiedział , że już możemy próbować zajść w ciążę, ale że szanse są bardzo małe. Mama bardzo chciała -no i udało się – mówię 18 -tak, udało się – powtarza – ale gdy zobaczyła jak bardzo się odsuwasz, wiele razy zastanawiała się przy mnie, czy dobrze zrobiliśmy? Ona tak bardzo cię kocha Małgosiu -bardzo dobrze zrobiliście – mówię, czując że łzy mi kapią po brodzie – bardzo was kocham, bardzo … i Bartka też – dodaję – tylko myślałam że dla mamy tylko on jest ważny, teraz już wiem wszystko? -tak córeczko – mówi – i patrz na spławik, bo masz branie Z siatką karani wracamy do domu -kocham cię mamo – rzucam się jej na szyję – nie wiedziałam, dopiero tatuś mi wszystko opowiedział – mówię płacząc -coś ty? – odsuwa mnie by spojrzeć mi w oczy – tak cię na ten wyjazd wzięło? – mówi zdziwiona – ale tam będziesz musiała pracować -jaki wyjazd? – teraz ja nie rozumiem -mama załatwiła ci miejsce na obozie OHP – włącza się tata – ale jeszcze ci nie mówiliśmy, bo to miała być niespodzianka -dziękuję wam bardzo, za wszystko Obejmuję ich oboje. Mama płacze, widzę że jest kompletnie zaskoczona. -i ciebie Bartek też – przytulam głowę braciszka -później ci wszystko wytłumaczę – tata cicho mówi do mamy -to może ja już wezmę się za te ryby – odpowiada -pomogę ci mamusiu, dobrze? – mówię -i ja też – dołącza się Bartek Tata schyla się i wyjmuje z szafki przeznaczoną na jakieś święto butelkę białego wina i wkłada ją do lodówki -skoro na kolację będzie ryba w śmietanie –mówi przy tym – to trzeba to jakoś uczcić -mama!, jakie dzisiaj mamy święto – dopytuje się Bartek -rodzinne – odpowiada mama 19 Wspólnie zabieramy się do pracy. Nie sądziłam nigdy, że czyszczenie ryb może mi sprawić tyle przyjemności. Wychylam głowę z przedziału. Rodzice i Bartek stoją na peronie. Mama płacze. Mi też chce się płakać, a jednocześnie śmiać. Pierwszy raz w życiu będę za granicą. Rozpiera mnie duma, ale trochę się boję. -uważaj na siebie córeczko – woła tata -nie przepracuj się – to głos mamy – pamiętaj że przede wszystkim masz zasłużone wakacje -i przywieś mi coś fajnego – woła Bartek Pociąg rusza. Macham do nich z całej siły -kocham was! Będę tęskniła! Niedługo wrócę! Peron oddala się, wreszcie niknie w dali. Chowam głowę do przedziału. Nie znam tu nikogo, ale przecież dam sobie jakoś radę, myślę. 20 ROZDZIAŁ TRZECI Tomek -Tomek! Rusz szybciej d …! I wskakuj, opływamy! -czego się denerwujesz? – odpowiadam -gdzie żeś się zapodział? – pyta -jadłem śniadanie – odpowiadam z godnością, nienawidzę jak mnie publicznie ustawia. Starszy brat cholera jasna! -wszyscy jedli, mógłbyś się pośpieszyć – gdera -dobrze, już dobrze – idę na dziób, stamtąd nie będę go słyszeć … -Tomek! Do steru! -dlaczego ja? – uwziął się, myślę -twoja kolej – odpowiada – a poza tym dlaczego nie ty? Stojący na rufie przekładają wolny koniec cumy i zaczynają wybierać. Cuma dziobowa, zwolniona z polera ciągnie się w wodzie. Wśród łopotu żagli nasza DZ–ta wysuwa się tyłem z szeregu zacumowanych jachtów. Siadam na niskiej ławeczce, chwytam oburącz rumpel przytwierdzony do wielkiego wiosła sterowego i staram się go poskromić. -ster lewo! – pada komenda -jest lewo! – odpowiadam - wykładając odpowiednio płetwę Padają kolejne komendy: -prawy foka szot wybieraj! -jest, wybieraj! Prawy grota szot wybieraj! Jest wybieraj1 -bezana szoty wybieraj! -jest wybieraj! Sternik! Tak trzymaj! 21 Jest tak trzymaj! – odkrzykuję -cumę dziobową oddaj! -Cuma dziobowa oddana! Płyniemy. Wychodzimy zza cienia wyspy refulacyjnej. Żagle wypełniają się wiatrem, jacht usztywnia się w lekkim przechyle, odkosy fali dziobowej tworzą zmarszczki na gładkiej tafli wody. Mijamy pirs. -do zwrotu przez sztag! – pada kolejna komenda Lubię to – myślę – irytuje mnie tylko relacja ja – Janek. Od zawsze taka sama. Dlaczego on musi mieć zawsze rację i ostatnie słowo? Co z tego że jest dziesięć lat starszy? Za to wcześniej umrze. A w przyszłym roku, jak skończę czternaście lat, to zrobię żeglarza! -ster lewo! – komenda wyrywa mnie z zadumy –ster lewo! -jest lewo! – szybko odpycham oburącz rumpel od siebie. W dzikim pędzie mijamy o włos małą wiosłówkę, zagapiłem się i pewnie mnie znów opierdoli. Mógł mnie nie stawiać na sterze! -do zwrotu przez sztag – pada kolejna komenda -jest do zwrotu przez sztag! – odpowiadamy chórem Po kolejnych kilku zwrotach udaje nam się wyhalsować na Zalew. Bolą mnie ręce od walki ze sterem. Janek oddaje komendę jednemu z kursantów i poleca ustawić jacht w dryfie. Wiem co teraz będzie; kolejne kazanie … Nie myliłem się: -zmiana na sterze! Paweł chodź na dziób ze mną Jak zaproponował mi wspólny wyjazd do Trzebieży to od razu mogłem się tego spodziewać, w końcu nie bez powodu spytał przy mnie matkę czy muszę się go we wszystkim słuchać. Fajnie być starszym bratem, ma się na kim wyżywać i nic go nie obchodzi że ja mam przechlapane. Wcale nie jest fajnie być bratem instruktora i być na oku wszystkich w obozie. -Paweł, zrozum, nie mogę cię traktować inaczej niż reszty wachty … 22 -dlaczego? W końcu jestem twoim bratem – odpowiadam – i w dodatku nie jestem kursantem -ale jesteś w załodze – powtarza ciągle to samo w kółko – i wszystkich obowiązują te same reguły -ciebie też? – pytam -ja za was odpowiadam – wałkuje – zresztą mnie też obowiązują reguły -nie muszę z wami pływać – mówię z godnością … -musisz! – stwierdza arbitralnie i zjadliwie dodaje – chyba jeszcze pamiętasz co się wydarzyło pierwszego dnia obozu? Jasne że pamiętam – myślę – ale nie odpowiadam, bo to i tak niczego by nie zmieniło. Wydaje mu się że jest moim ojcem. Po przyjeździe do Ośrodka od razu przeprowadziłem rekonesans. Dramat, kilkoro małych bachorów, jeden dwunastolatek i ja. Może ktoś jeszcze dojechać – tak przynajmniej twierdził Janek. Namówiłem Pawełka na wspólną zabawę w Indian, ale był tak upierdliwy (jak zresztą większość dwunastolatków), że szybko mi się znudziło. Niestety nie chciał się ode mnie odczepić. Wtedy to właśnie wymyśliłem – co Piotrek wymawia mi do tej pory – żeby przywiązać go do pala męczarni. Zrobiłem to za pomocą sznurka do bielizny który sam mi dostarczył – na lasso – przy jego pomocy przytroczyłem go mocno do drzewa i właśnie miałem go tam zostawić i odejść, gdy jego krzyki zwabiły jakąś babę. -co mu robisz? – spytała -a co to panią obchodzi – odpowiedziałem pytaniem na pytanie – po co pani wsadza nos w nie swoje sprawy -natychmiast go odwiąż smarkaczu! – zaczęła krzyczeć -tylko nie smarkaczu, wieśniaro! – ale bezczelna – jestem z Warszawy i mój brat pani pokaże, to nie to co ta pipidówa … -to ja ci pokażę gówniarzu! – zaczęła machać rękami jak wiatrak 23 -co mi może pani pokazać na tym zadupiu? - odpowiedziałem i uciekłem, bo zaczęła mnie gonić Zaczaiłem się, żeby zobaczyć gdzie mieszka i napisałem jej cegłą na drzwiach domu: „GŁUPIA WIEŚNIARA” – i - od razu poczułem się lepiej. Piotrek wrócił z wieczornej odprawy instruktorów z pianą na pysku i zaraz zaczął się na mnie wyżywać: -nie można cię ani na chwilę z oka spuścić gówniarzu! – wrzeszczał -przecież nic się nie stało – odpowiedziałem -jak to nic! – krzyczał – ledwo żeśmy tu przyjechali a już żeś pobił syna pielęgniarki i obraził żonę komendanta! -nie pobiłem, tylko się bawiliśmy – sprostowałem urażony – i skąd mogłem wiedzieć że to głupie babsko, co wtyka nos w nie swoje sprawy, jest żoną komendanta? Przez skromność nie dodałem, że upiększyłem im dom. -ostatni raz zostałeś na brzegu, jak ja wypływam – stwierdził -dobrze – odpowiedziałem zgodnie Wydawało się, że sprawa się jakoś rozejdzie, ale on słowa dotrzymał. Jasiek dostał dyplom. Fajnie, że w końcu go dostał, ale co z tego. Wielkie mi halo. Ja już drugi raz z rzędu mam świadectwo z czerwonym paskiem i poza babcią nikogo to specjalnie nie interesuje. A tu popatrzcie, zlot całej rodziny na działce. I nie dużo brakowało, a dostałby od mamy jej malucha. Ciekawe czym by mnie wtedy woziła? Na szczęście ojciec zreflektował się i kupili mu wieczne pióro i wystarczy. I tak opłacają mu wypasione wakacje za granicą, a cała rodzina obsypała go prezentami co najmniej jakby się żenił. -Tomciu, płyniesz ze mną na rejs (nie lubię jak się do mnie mówi Tomciu – wie o tym doskonale)? - pyta - a kiedy i gdzie? – też pytam 24 -na Bornholm i na Rugię, w sierpniu -zastanowię się – odpowiadam – i … nie wiem czy staży mnie puszczą – kontynuuję – i … kto płynie? – badam – i … na czym? -mniej więcej ten skład co w zeszłym roku plus kilka osób z mojej wachty – odpowiada – na „Bolińskim” … -a ty Tomeczku też chcesz płynąć? – pyta babcia – i po co ci to, mały jesteś, jeszcze się przeziębisz -oczywiście że płynę – rzucam – tylko załatw z mamą -a ty też chcesz iść na medycynę? - pyta ciotka -jeszcze nie wiem – mówię – może? -to dobry pomysł – mówi wujek – Piotrek mógłby mu pracę załatwić i pomóc na początku -ale przecież ty się Tomeczku boisz patrzeć na krew – to mama -a może sam sobie wybierze zawód, ma jeszcze trochę czasu – ucina na szczęście tą idiotyczną dyskusję ojciec Siedzimy za blokiem i jaramy szlugi. Całą naszą paczka, jak zwykle. -to prawda, że twój brat będzie lekarzem? – pyta Kaśka -nie będzie, tylko już jest – prostuję – po wakacjach zaczyna pracę -i co będzie robić? -zostanie chirurgiem – odpowiadam – ja zresztą też -a mówiłeś, że będziesz architektem – powątpiewa Michał -no to co, że mówiłem – stwierdzam – zmieniłem zdanie, zresztą jak Piotrek zostanie ordynatorem na chirurgii, to się u niego zatrudnię -jak będzie chciał -jasne że będzie – ucinam i zmieniając temat, pytam – gdzie jedziecie na wakacje? 25 -na kolonie w góry, a potem z rodzicami na działkę – odpowiada Magda – jak co roku -a ja nad morze z mamą – rzuca Michał – a później na pielgrzymkę do Częstochowy, a ty? -ja płynę z rodzicami na rejs po Mazurach – stwierdzam z wyższością – a potem z Piotrkiem i jego kolegami na rejs po morzu do Niemiec i Danii -ściemniasz – powątpiewa Kaśka – staży cię puszczą? -spoko – rzucam – Janek jest już dorosły, i jest instruktorem, jak ojciec -mnie by nigdy w życiu nie puścili – mówi z wyczuwalnym smutkiem w głosie Kaśka -a chciałabyś? – pytam -no jasne – mówi – tylko ja się zupełnie na tym nie znam -to nic nie szkodzi, spytam brata czy jest wolne miejsce i poproszę mamę żeby porozmawiała z twoją – mówię – myślę, że ją przekona, w końcu sama też kiedyś pływała -super – odpowiada – to może moją przekona Dochodzi szósta rano. Pociąg wjeżdża na stację: -Podróżnych wysiadających na stacji Szczecin Dąbie prosimy o sprawdzenie bagażu, załoga pociągu Piast dziękuje za wspólną podróż … Stoimy na korytarzu, za oknem widać szybko rosnący peron, pociąg zatrzymuje się, Janek otwiera drzwi i wyskakuje: -podawajcie mi worki – mówi – tylko uważnie, bo w niektórych są słoiki -uwaga! – krzyczę wytaczając potężny, ciężki wór żeglarski przez okno na peron, prosto w jego ręce Szybko rośnie na peronie stos naszych bagaży: worki, plecaki, butle z gazem, zwinięte żagle, skrzynki. Rudek, Marek i Andrzej przenoszą ten majdan na drugą stronę peronu, zwalniając miejsce na resztę. Ja, Kaśka i Janek kończymy 26 wypakowywać przedział, Marcin z Agnieszką poszli poszukać jakiegoś wózka – za dwadzieścia minut mamy pociąg do Trzebieży, a trzeba jeszcze przerzucić ten majdan dwa perony dalej. Resztę załogi poznamy na miejscu. Stojący za nami na korytarzu podróżni niecierpliwią się, nasza załoga skutecznie blokuje wyjście z wagonu. Niektórzy próbują się przepychać, tworząc nerwową atmosferę. -posuń się pan! – wrzeszczy jakiś grubas próbujący na siłę sforsować brzuchem przejście -panie! Uspokój się pan! Wszyscy zdążą wysiąść! Po kolei! – krzyczę blokując mu przejście, jeszcze chwila a zmiażdżyłby nasz sprzęt i Baśkę -gdzie się gnoju pchasz na chama! – wrzeszczy do mnie -a skąd mogłem wiedzieć na kogo się pcham - odpowiadam nie ustępując -o rzesz ty k …! – zamachuje się na mnie i pcha mnie na Baśkę Rozglądam się za resztą; są. Janek z Rudkiem chwytają wrzeszczącego i miotającego się grubasa: -uspokój się pan, bo sobie jeszcze krzywdę zrobisz – cedzi przez zęby Rudek – wykręcając mu rękę -złość piękności szkodzi – dodaje Piotrek usadzając go na podłodze korytarza Kończymy rozładunek. Nadchodzi Marcin z Agnieszką, ciągną jakiś dziwny, przedpotopowy wózek. Grubas i jego kumple widząc przewagę liczebną naszej ekipy, rejterują. Zagęszczamy ruchy i po chwili pakujemy się z bagażem do osobowego do Trzebieży. -może kiedyś przyjdą takie czasy, że nie będzie trzeba całego sprzętu i żarcia brać sobie z domu – rzucam -może – odpowiada Marcin – kiedyś było lepiej, można było część jedzenia zamówić przez Baltonę do portu -i co? – pyta Kaśka 27 -i nic, skończyło się w stanie wojennym i już nie wróciło -a nie można części rzeczy kupić na miejscu, w Trzebieży? – nie daje za wygraną Kaśka -można: ocet, sól – odpowiada Janek -ciekawe jak się Jaskuła zabrał pociągiem z żarciem na rejs dookoła świata? – zastanawia się głośno Marcin -coś ty? Jemu to chyba coś centralnie przydzielili, w końcu to propagandowe przedsięwzięcie było – mówi Marek -zresztą, jakby wziął całe jedzenie na pół roku w weckach to by mu jacht zatonął – dodaje chichocząc Rudek Zapada cisza. Przez okno powoli sunącego pociągu podziwiamy krajobraz Wolina. Mijamy Police. Beton kominów, wszechobecny pył cementu i chemikaliów powoli zostaje wyparty przez naturalny krajobraz. Z wolna przewija się obraz lasów, pól i łąk. Wreszcie dojeżdżamy. Stacja końcowa. Trzebież Szczecińska. Mała, śpiąca, trochę nierealna mieścina. Miniaturowe, schludne domki otoczone bielonymi krawężnikami. Malutkie, zadbane ogródki i cisza. Obraz tak różny od brudnej monotonii wsi polskiej, pełnej „sześcianów mazowieckich”, nie otynkowanych ruder, gnojówek, zaśmieconych lasków. Czy kiedykolwiek to się zmieni – myślę- i będzie chociażby jak tu, gdzie panuje taka cisza i porządek jakby dopiero co wyszli stąd Niemcy, a jeszcze nie dotarli nasi. Mijamy położone wzdłuż ulicy różnokolorowe domki, przed niektórymi z nich widać rozwieszone, suszące się sieci. Osada rybacka. Mimo zmiany zamieszkującej ją narodowości tradycja i sposób na życie przerwały. Objuczeni jak muły mijamy zbudowany z czerwonej cegły kościół – przerobiony, dawny zbór luterański. Część bagażu została na stacji pod opieką dziewczyn, wrócimy po nie, jak znajdziemy w porcie jakiś transport. To, co daliśmy radę unieść, targamy na własnych grzbietach. 28 Jest! W oddali widać bramę Centralnego Ośrodka Żeglarstwa. Wachtowy otwiera furtkę, wpisujemy się w książkę: „załoga s/y Boliński”, wchodzimy na teren. Przed nami rozpościera się widok na stojący na brzegu zalewu stylowy biały, murowany budynek pokryty czerwoną dachówką, oddzielony od basenu jachtowego porośniętym trawą placem apelowym. Na maszcie powiewa dumnie na wietrze bandera PZŻ. Do kei przycumowane, stoją w szeregu duże, pełnomorskie jachty, przed nimi piętrzą się stosy rzeczy: suszące się żagle, liny i materace, zaopatrzenie, osobiste bagaże załóg. Port tętni życiem. Dziś zmiana załóg, jutro większość z nich wypłynie w kierunku Świnoujścia, stamtąd dalej, na pełne morze. Teraz Trzebież to centrum polskiego jachtingu, najlepsza szkoła manewrowania i Mekka żeglarzy nie tylko z Polski, ale również z Czech, Węgier i Niemiec. -czy wiecie, że przedtem był tu ośrodek żeglarski Hitlerjugend? - pytam -tak, a jeszcze wcześniej jachtklub oficerski floty Austro - Węgier – odpowiada Rudek -część jachtów poniemieckich dotychczas jeszcze pływa po Zalewie – dodaje Piotrek - na przykład s/y India to dawna Jaskółka, na której kręcili „Nóż w wodzie”, a jeszcze wcześniej wydobyli zatopioną z dna Zalewu. Dwie godziny później również przed „Bolińskim” piętrzy się pryzma szpejów. Nie chce mi się wierzyć, że kiedykolwiek uda się nam to wszystko pomieścić wewnątrz, a nawet jeśli się uda, to na pewno jacht wtedy od razu zatonie. Suszymy i przeglądamy żagle, ształujemy się, tankujemy wodę i paliwo. Ta ostatnia, z pozoru banalna czynność przebiega z najwyższą czujnością i pod osobistym nadzorem kapitana. Omyłkowe zamienienie zbiorników powoduje, że jacht praktycznie do końca sezonu jest niezdatny do żeglugi, ponieważ wyczyszczenie zbiorników jest praktycznie nieskuteczne, a ich wymiana pociąga za sobą całkowite wyprucie jachtu z całego wyposażenia. Wreszcie 29 jesteśmy gotowi. I czekamy. Zgodnie z tradycją nie możemy wyjść w morze w piątek, a do soboty pozostało jeszcze półtorej godziny. Wreszcie słychać wybijane przez wachtowego na placu apelowy cztery szklanki. Północ. Martwa pozornie keja ożywa nagle. Na pokładach zaroiło się nagle od załóg. Słychać głuchy stuk odpalanych diesli. Szeleszczą żagle przygotowywane do postawienia. I wreszcie jacht po jachcie kolejno odchodzą od nabrzeża, mijają północne główki portu i kierują się w stronę toru wodnego prowadzącego do Świnoujścia. Po chwili stawiamy żagle, milknie silnik, głos lądu stopniowo zamiera, słychać tylko szum ocierającej się o burty i przecinanej dziobem wody. Jach delikatnie przechylony na burtę sunie majestatycznie po spokojnej toni Zalewu Szczecińskiego. Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod nami czarna głębia z widocznym refleksem odbitych lamp nawigacyjnych, przed nami przygoda. Wychodzę z sali. Jestem nad podziw spokojny. Czekam na Kaśkę, która jeszcze pisze. Tematy okazały się proste. Praktycznie na każdy mógłbym coś napisać. Swobodnie wybierałem między Romantyzmem a Oświeceniem, ostatecznie napisałem rozprawkę o polskim bohaterze romantycznym. Jutro piszę historię, później ustne, ale po konflikcie z Cielomską najbardziej bałem się dzisiejszego. Teraz jestem już spokojny i ... prawie pewien że zdałem. Słychać skrzypienie otwierających się drzwi, pokazuje się w nich głowa Kaśki, podchodzę: -jak poszło? - pytam -nie wiem – słyszę -a co pisałaś? -trzeci – odpowiada -to tak jak ja – ucieszyłem się – to powinno być dobrze, przecież uczyliśmy się razem 30 -powinno – odpowiada bynajmniej nie przekonana Kaśka – co teraz robisz? Może wpadniesz do mnie? -nie mogę – odpowiadam – jadę do ojca, tylko czekam na Piotrka -o już jest – wskazuje mi palcem Idziemy w jego kierunku. Myśli nagle odrywają się od matury i wędrują do malutkiej, obskurnej sali na chirurgii w Szpitalu na Solcu, gdzie wraz z trzema innymi nieszczęśnikami leży od kilku dni nasz ojciec. Właściwie nie wiem dokładnie, co się tak naprawdę wydarzyło. Przed tygodniem obudziłem się szarpany za ramię przez matkę: -wstawaj Pawełku – mówiła – tatę pogotowie zabiera do szpitala i ja jadę z nim, spróbuj dodzwonić się do Jaśka i nie martw się ... Zobaczyłem jak dwóch mężczyzn wynosi z domu leżącego na noszach, przykrytego kocem, bladego jak ściana ojca. Wyszli i nagle wszystko ucichło. Podbiegłem do okna, w mroku w sinej poświacie migających kogutów karetki majaczyły postacie sanitariuszy mocujących nosze. Zawyła syrena, ambulans ruszył, zapadła ciemność i martwa cisza. Zapaliłem górne światło, założyłem szlafrok i spojrzałem na zegarek, trzecia w nocy. Uświadomiłem sobie, że nie wiem ani co się stało, ani nawet gdzie zawieźli ojca. Wykręciłem numer brata: -DRRR DRRR DRRR DRRR - rozległo się w słuchawce -halo – słyszę głos Janka – słucham -pogotowie zabrało tatę do szpitala – mówię i czuję, że głos mi się łamie, zaczynam płakać -co się stało? - słyszę gwałtowna przemianę w głosie brata, całkowicie ulotniła się poprzednia irytacja i senność -nie wiem, nic nie wiem – rzucam łkając w słuchawkę – mama mnie obudziła, powiedziała że biorą tatę do szpitala, że ona też jedzie, i żebym się nie martwił – kończę płacząc 31 -nie martw się – Janek bezwiednie naśladuje głos mamy – siedź w domu i nigdzie nie wychodź, już jadę do Warszawy, za cztery godziny najpóźniej będę, trzymaj się – odkłada słuchawkę Wjeżdżamy na parking, nad nami góruje brązowy przytłaczający gmach, nad wejściem głównym napis: CENTRUM ONKOLOGII – INSTYTUT im. Marii Skłodowskiej Curie Wzdrygam się, straszne miejsce – myślę. Wchodzimy do wielkiego, wyłożonego marmurem holu. Przy portierni tłum ludzi kłębi się w kolejce, my idziemy dalej. -tata jest na siódmym piętrze – mówi mama Dochodzimy do wind, naciskam przycisk, zapala się dioda. -jak na nasze warunki to niezwykle nowoczesny szpital – stwierdza Piotrek -mnie to miejsce przytłacza – odpowiadam – gdy sobie pomyślę, że wszyscy którzy tu leżą, mają raka ... -to prawda, ale pomyśl, że w tym szpitalu się go leczy, a w innych na niego umiera – mówi mama -może, ale tu i tak jest strasznie – odpowiadam DRYN DRYN – rozlega się dzwonek, przyjechała winda. Wsiadamy, za nami wchodzi popychając na kółkach stojak z kroplówką łysy mężczyzna, gdy zbliża się, czuję jego cuchnący papierosami oddech. Janek nachyla się do mojego ucha i mówi szeptem: -widzisz? Rzuć póki możesz Kiwam głową, powinni to pokazać jako spot w telewizji – myślę. Dzwonek, nad drzwiami wyświetla się siódemka. Drzwi otwierają się automatycznie, wychodzimy. Przed nami matowe szklane drzwi z napisem: KLINIKA NOWOTWORÓW PRZEWODU POKARMOWEGO 32 ODDZIAŁ CHEMIOTERAPII Janek naciska przycisk, drzwi otwierają się szeroko ukazując korytarz Kliniki. Tu, w przeciwieństwie do tłumów i zgiełku na dole, jest pusto i cicho. Zakładamy pokrowce na buty i wchodzimy w głąb korytarza. -gdzie leży tata? - pytam -na sali piątej – Janek wskazuje ręką Otwieramy kolejne drzwi, wchodzimy do przedsionka prowadzącego do sali chorych. Rzeczywiście, warunki tu są dobre – myślę – sale z łazienkami jedno i dwuosobowe, ale co z tego ... dobrze że nie zdecydowałem się jednak na medycynę. Też będę pomagał ludziom, ale bez krwi, bólu, ropy ... Wchodzimy dalej: -cześć tato – mówię -o cześć! - siedząca na łóżku postać odkłada Newsweek -a i zdejmuje okulary, uśmiecha się do nas - właśnie myślałem że przyjdziecie – mówi Patrzę na niego ze zdziwieniem i smutkiem, jeszcze niedawno, dosłownie przed kilku tygodniami wydawał mi się taki wielki, silny i niezniszczalny. A teraz widzę przed sobą drobnego, starego chorego człowieka. Widzi że mu się przyglądam, uśmiecha się. -nie martw się – mówi – wyzdrowieję, lepiej pokaż mi, co przyniosłeś Z zażenowaniem, ale i z dumą wyciągam z kieszeni indeks, podaję mu. Bierze go do ręki i głośno czyta: Wydział Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego -gratuluję synku – mówi cicho -niedługo cię zabierzemy stąd do domu – wtrąca Janek – to wtedy to jakoś uczcimy --a jak ty się dzisiaj czujesz? - martwi się mama – może ci coś przynieść do jedzenia? 33 -nie przynoś nic – odpowiada – po tej chemii nie mam zupełnie apetytu, a zresztą tu nawet dobrze karmią, choć ja mam cały czas metaliczny posmak w ustach -to po lekach – stwierdza Janek – ale jeszcze tylko dwa dni, wytrzymasz jakoś -jasne – tata uśmiecha się – w sobotę zrobimy w domu imprezę Idziemy powoli w pierwszym szeregu: mama Janek i ja. Trzymamy ją pod ręce. Za nami tłum. Wiedziałem, że ojciec był bardzo znany w wielu kręgach, popularny, że miał wielu znajomych i przyjaciół, ale ilość żegnających go ludzi zdumiała mnie. Przed nami na meleksie jedzie dębowa trumna, jedzie tata, poprawiam sam siebie w myślach, na niej stos wieńców, wiązanek, kwiatów. Idziemy, na ścieżkach Powązek leżą kolorowe jesienne liście, rozsuwamy je butami, depczemy, niektóre, poderwane przez wiatr, wirują na wietrze. Patrzę na mamę – płacze – przyciskam mocniej jej rękę. Z jej drugiej strony idzie Jan. Nie płacze, nieruchoma, jakby nieobecna twarz. Ja też nie płaczę, nie mogę?, nie umiem?, nie chcę? Płakałem całą noc, nie umiem uświadomić sobie że nie ma już taty. On był głową rodziny, on o wszystkim decydował, jego zdanie było decydujące i zazwyczaj to on miał rację. Jak sobie bez niego poradzimy? Nawet Jasiek, który nie mógł od dłuższego czasu się z ojcem dogadać, teraz nie będzie miał do kogo być w opozycji. Stajemy, przed oczami przewijają się jak film różne epizody z życia z tatą. Jak mama da sobie radę – myślę – i jak ja dam sobie radę? Janek jest już dorosły, zaczął życie na własny rachunek, ma pracę. Kto nam go zastąpi? - brat? ... Jak on zaczynał studiować, mógł liczyć na rodziców. A ja? Na mamę? - ona nie da sobie ze wszystkim rady ... na niego? ... Też chciałbym mieć wakacje, pomoc, oparcie ... Jak ... -chodźmy – ktoś chwyta mnie za ramię – trzeba pomóc mamie, zaprosiła rodzinę i najbliższych, teraz ty też musisz już być dorosły 34 Spoglądam na mówiącego do mnie brata, ja? - myślę – no tak, jestem już dorosły, pojutrze mam pierwszy dzień zajęć na uczelni. -chodźmy - mówię 35 ROZDZIAŁ CZWARTY Wojtek -Wojtek, czy ty nie przesadzasz? – woła mama – to nie jest hotel, mógłbyś się trochę włączyć, a nie tylko przychodzisz na noc i to coraz rzadziej -mamo, mam dyżur -ciągle masz dyżur – gdera – jeszcze się w życiu nadyżurujesz, jak ojciec. Gdyby nie ten jego zawał, to byś go chyba znał tylko ze zdjęcia -mamo! – odpowiadam – przecież wiesz, że muszę dyżurować, jeśli mam być chirurgiem -który to już w tym miesiącu? – pyta -siódmy – odpowiadam – ale jak się dużo dyżuruje, top podobno można na czwartym roku samodzielnie zrobić wyrostek -no i co z tego, żeby ci chociaż jakieś pieniądze za te dyżury płacili. Uczyć się nie masz kiedy, jeszcze przez te dyżury będziesz rok powtarzać. Taki sam głupi jak ojciec. -oj mamo, przecież wiesz -dobrze, już dobrze – mówi – nie zapomnij zabrać kanapek, zapakowałam ci w reklamówkę w lodówce -dziękuje mamo – całuję ją – jak wrócę, to odkurzę całe mieszkanie – deklaruję -jakbym liczyła na waszą pomoc, to by nam wszystko brudem zarosło – mówi Wpadam do Szpitala, mijam pędem rejestrację, przebiegam łącznikiem do gmachu chirurgii, jeszcze cztery piętra po schodach i zdyszany -jestem! – wołam -świetnie – odpowiada Janek z którym mamy razem dyżur – przebieraj się szybko i obejrzyj pacjenta na siódmej Sali. Świeżo przyjęty do wyrostka – dodaje – twoja kolej, to się umyjesz 36 Super – myślę – ledwo przyszedłem i już asysta do operacji. Lubię dyżury z Janem. Ciężko z nim dyskutować – w końcu to szef koła naukowego – ale jest w porządku, stara się nie wykorzystywać funkcji i dzielić zabiegi sprawiedliwie. Sam myje się na asystę przede wszystkich do dużych operacji, w tym roku kończy studia i podobno ma obiecany etat w Klinice. Przebieram się, zakładam biały fartuch i drewniaki. Idę do nowo przybyłego na Oddział pacjenta. Ciekawe kto zostanie następnym szefem koła – myślę po drodze. Biorę z dyżurki pielęgniarek nie wypełnioną jeszcze historię choroby. Jej wypisanie – po dokładnym zebraniu wywiadu i zbadaniu chorego – należy do moich obowiązków. Przeglądam luźno wsadzone do środka wyniki badań: leukocytoza dziewięć tysięcy, czerwonych prawie pięć milionów, badanie ogólne moczu prawidłowe, układ krzepnięcia w normie, cukier prawidłowy, próby wątrobowe też, nerki wydolne. Wchodzę na salę: -dzień dobry panu, nazywam się Wojciech Marchewka, jestem studentem medycyny i przyszedłem pana zbadać -dzień dobry – odpowiada Biorę stojące przy stoliku pod oknem wolne krzesło, przysuwam je do łóżka chorego i siadam. -co się stało, że trafił pan do szpitala? - pytam -brzuch mnie bolał – pokazuje ręką na prawe podbrzusze -za chwilę będę chciał pana zbadać – mówię – a na razie muszę zadać jeszcze kilka pytań -od kiedy pana bolą brzuch? -od przedwczoraj -od razu w tym miejscu gdzie pan pokazał? -nie, najpierw gdzieś tu – zatacza dłonią koło wokół pępka -czy wymiotował pan? -nie, ale zbierało mnie… 37 Wstaję i podchodzę z prawej strony łóżka -proszę odsłonić brzuch i podbrzusze - mówię Nauczony jestem dokładnie i drobiazgowo badać całego pacjenta, nie zawsze spotyka się to z jego zrozumieniem. Wielu z nich protestuje, wskazując na konkretne miejsce – gdzie – ich zdaniem tkwi choroba i nie dają się przekonać, że przyczyna może dotyczyć całego organizmu, a nie tylko bolącego organu. Inni tłumaczą, że nie są przygotowani do badania (co zresztą stwierdza się nosem od razu po wejściu na salę i bez tej deklaracji). Do niedawna sądziłem, że opowieść o pacjentach, którzy – idąc do lekarza myją tylko chorą nogę – jest kiepskim dowcipem, okazało się że jest to obowiązujący w pewnych kręgach standard postępowania. W końcu „częste mycie skraca życie” a „mycie nóg, to twój wróg” mówią przysłowia. Zresztą poza sferą kulturową nie robi to na nikim wrażenia, po ćwiczeniach w prosektoriach student medycyny jest odporny na wszelkie zapachy. Rozpoczynam drobiazgową ocenę od kończyn dolnych, punkt po punkcie sprawdzam ocieplenie i kolor skóry, czucie, tętno na dostępnych badaniem tętnicach. Trwa to dość długo, zanim przystępuję do badania brzucha. Słyszałem, że na obchodzie profesorskim, Kierownik Kliniki zapytał się, wskazując na chorego, kto ze studentów go badał, a następnie zaczął przepytywać szczegółowo o rezultat i diagnozę. Grupka studentów jąkając się zaczęła przedstawiać stan pacjenta i – jakaż była ich konsternacja – gdy Profesor gwałtownym ruchem zerwał z niego kołdrę i okazało się, że jedna z nóg modelująca ją – jest drewnianą protezą – czego to badając mu brzuch – nie zauważyli. Od tego wydarzenia, przy badaniu chorego nigdy się nie śpieszę. Uciskam delikatnie, powoli brzuch, obserwując jednocześnie twarz pacjenta – jest spokojny, rozluźniony, Gwałtownie odrywam dłoń 38 -Ałła!! – na twarzy widoczny jest grymas bólu -przeprasza – mówię – ale musiałem sprawdzić ten objaw Blomberg dodatni – myślę, sprawdzam kolejne objawy: Goldfam, Chełmoński, Rowsing, Jaworski …. Wszystko zaczyna się układać w logiczną całość. Stawiam rozpoznanie wstępne: Appendicitis acuta PUK PUK - słychać skrzypienie otwierających się drzwi Sali -panie doktorze – mówi wchodząca pielęgniarka – wołają już pacjenta z Bloku -właśnie skończyłem - odpowiadam – wezmę tylko jeszcze od pana zgodę na zabieg … Wchodzę do śluzy. Nauczony doświadczeniem dokładnie sprawdzam zawartość kieszeni. Zakładam zielony strój chirurgiczny, ochraniacze na buty, czapkę. Wszystkie posiadane rzeczy przekładam do kieszonki w bluzie. Kiedyś zdarzyło mi się zostawić w spodniach zapalniczkę – i wtedy również widziałem ją po raz ostatni. Przechodzę na blok operacyjny. Półmrok, ciemnozielone błyszczące kafelki pokrywające ściany tworzą charakterystyczną, trochę niesamowita atmosferę. W oddali widać palące się światło na dyżurnej Sali operacyjnej. Słyszę szum wody, pewnie instrumentariuszka myje się już do zabiegu. -dzień dobry – mówię -dzień dobry – odpowiada – znowu ma pan dyżur? -tak, może uda mi się wreszcie zapracować na pierwszy zabieg – odpowiadam – czy mam się już myć? -jeszcze nie, niech pan pomoże przy ułożeniu pacjenta -dobrze, oczywiście – odpowiadam – już znieczulony? -chyba jeszcze nie – zagląda na salę – jeszcze się pan zdąży czegoś napić, u nas w pokoju jest herbata i ciasto, proszę się poczęstować 39 -dzięki, jak mogę się zrewanżować? -niech pan na nasz następny dyżur coś upiecze -dobrze, spróbuję – mówię – ale to będzie pierwszy mój wypiek w życiu -zaryzykujemy – odpowiada – może mi pan podać szczotkę? Biorę do ręki wielkie metalowe szczypce zanurzone branszami w spirytusie, otwieram drugą ręką puszkę wydobywając jedną ze sterylnych szczotek ryżowych, podaję jej do ręki tak aby nie zbrudzić narzędzia -polać? – pytam odkładając szczypce na miejsce i chwytając plastikową butelkę zawierającą Manusan. Kiwa głową. Ostrożnie, tak aby nie dotknąć włosia szczotki leję gęsty, pieniący się, i czerwony płyn. -dzień dobry, panie doktorze – mówię wchodząc do pokoju socjalnego -cześć Wojtek – odpowiada rozwalony na wersalce ubrany na zielono drugi dyżurant – chcesz kawy? -chętnie – odpowiadam -umyjemy się razem – stwierdza – jakie cięcie byś zrobił? -McBurneya – mówię – jest szczupły, będzie mniej widoczna blizna -prosimy na salę – w drzwiach pojawiła się właśnie głowa pani salowej -idź się myj i obkładaj, ja zaraz dojdę – słyszę Szybko odstawiam pełny kubek gorącej kawy. Wypiję jak zwykle zimną – myślę – wstaję i idę za salową na salę operacyjną -można się już myć – słyszę od anestezjologa -tak, już zaczynam – odpowiadam. Ustawiam strumień ciepłej wody, zakładam maskę na twarz i sięgam po szczotkę. Systematycznie zataczając coraz większe kręgi pokrywam kolejno obie dłonie warstwą piany, następnie rozszerzam zakres ablucji do łokci. Temu rytuałowi poddaję się automatycznie. Myślami jestem już w pomieszczeniu obok, gdzie na stole operacyjnym śpi znieczulony pacjent. -drugą szczotkę proszę! - minęło pięć minut 40 Wchodzę na salę operacyjną, odbieram podany przez instrumentariuszkę sterylny zielony fartuch operacyjny, zakładam. Wsuwam kolejno obie dłonie w gumowe rękawiczki. Biorę podane gaziki i długi klem, jeden zwijam i opinam narzędziem. Czekam aż salowa poleje je jodyną, zaczynam myć. Spiralnym ruchem pokrywam roztworem jodyny całą powierzchnię brzucha malując na niej coś na kształt gigantycznego i trochę kwadratowego ślimaka. Odrzucam narzędzie i chwytam podawane przez instrumentariuszkę zielone prześcieradło: -góra – wspólnie przykrywamy brzuch od pępka do głowy, podajemy końce płachty anestezjologowi, który wprawnym ruchem wytwarza z nich parawan -dół – mówi instrumentariuszka, podając kolejną płachtę, która ląduje na nogach chorego -boki – przede mną zostaje widoczny tylko niewielki kwadrat pomalowanej jodyną skóry, resztę pacjenta skryło obłożenie, jedynie za parawanem, po stronie anestezjologów widać owiniętą chustą głowę, z której sterczy rurka intubacyjna podłączona grubymi karbowanymi przewodami do respiratora. Cztery metalowe narzędzia o swojsko brzmiącej nazwie – bakhaus mocują tę konstrukcję do skóry chorego. Zajmuję należne mi miejsce po lewej stronie i czekam na głównego operatora. Ze śluzy słychać szum wody przerywany pluskiem i momentami tłumiony przez wygwizdywaną z przeraźliwym fałszowanie piosenkę. Chyba nikt z obecnych na sali nie ma wątpliwości, dlaczego myjący się właśnie chirurg nie został muzykiem – myślę – ale brakowi talentu nie towarzyszy brak pewności siebie. -przejdź na drugą stronę i zaczynaj – nie wierzę własnym uszom. Ten banalny pozornie tekst jest sygnałem do rozpoczęcia przeze mnie pierwszej w życiu samodzielnej operacji brzusznej. Czuję jak rozpiera mnie duma. Przechodzę na prawą stronę -skalpel – rzucam 41 Już wcześniej, mimo iż nie liczyłem na tą szansę, w myślach ustaliłem lokalizację linii cięcia, teraz więc przykładam ostrze do powierzchni brzucha -mogę? - kieruję spojrzenie w stronę anestezji -tak, proszę Przyciskam mocno dłoń i spokojnym, zdecydowanym ruchem przeciągam je w kierunku od prawego kolca biodrowego do pępka. Na długości około siedmiu centymetrów pojawiają się kropelki krwi. Skóra rozstępuje się pod naporem noża. Asystujący mi chirurg bierze do ręki pęsetę i chwyta nią jeden z krwawiących punktów. -koagulację proszę – wyciągam w stronę instrumentariuszki dłoń po narzędzie i dotykam instrumentem do pęsety jednocześnie naciskając niebieski przycisk. Rozlega się charakterystyczny syk i po chwili czuć świąd palonej tkanki. -pęsetę proszę – instrumentariuszka podaje mi kolejne narzędzie, odbierając jednocześnie poprzednie Chwytamy w pęsety przeciwległe brzegi rany, przecinam tkankę podskórną i tłuszczową. Aż dziw że taki z pozoru chudy człowiek ma na sobie trzy centymetrową otoczkę tłuszcz u myślę – ciekawe ile ja mam, wzdrygam się. -groszek – w wyciągniętą dłoń uderza metalowe narzędzie z przypiętym doń miniaturowym gazikiem zwiniętym w ciasną kulkę -farabeufy – asystujący mi chirurg odbiera od pielęgniarki retraktory i rozciąga w poprzek ranę operacyjną. Trzymanym w ręku groszkiem dokładnie odsłaniam powierzchnię powięzi, którą następnie rozcinam nożyczkami. Przed nami odsłania się mięsień skośny zewnętrzny. Biorę do ręki dysektor i kolejno rozwarstwiam włókna mięśni skośnych. Jeszcze tylko powięź poprzeczna i otrzewna, po ich pokonaniu jesteśmy wewnątrz brzucha. Retraktory zagłębiają się w głąb pacjenta, widać błyszczącą, wilgotną powierzchnię jelit. Wsuwam pomiędzy nie palec i delikatnie rozgarniając kieruję go do prawego dołu biodrowego. Czuję silnie 42 rytmicznie napinającą się pod palcem tętnicę biodrową, sięgam trochę do środka i … jest! Czuję go! Twardy, walcowaty, słabo ruchomy twór. Staram się nie naciskać zbyt mocno, by nie pękł -zapalony – stwierdzam wycofując rękę Ponownie sięgam do brzucha, tym razem jednak uzbrojony w pęsetę anatomiczną i tupfer. Pętla po pętli odsuwam jelito cienkie by odsłonić kątnicę. Jest! Widać charakterystyczną białawą podłużną taśmę, Chwytam delikatnie w pęsetę i zsuwam się narzędziami w dół, poniżej zastawki krętniczo – kątniczej, uwidaczniam odejście wyrostka robaczkowego. Przypomina mi się – przeczytana kiedyś w historii medycyny – informacja, że ten szczegół anatomiczny jest podstawową różnicą w budowie między człowiekiem i świnią. Chwytam nasadę wyrostka, asystujący mi chirurg spogląda kontrolując moje poczynania -rzeczywiście nacieczony, delikatnie preparuj, żeby się nie rozlał – mówi -oczywiście – odpowiadam – uważam Posługując się dwiema pęsetami unoszę znalezione siedlisko choroby. Delikatnie, by nie uszkodzić naczyń krwionośnych, przebijam narzędziem krezkę. Zakładam podwiązki , przecinam zaciśnięte naczynka stopniowo odsłaniając odejście od kątnicy. Zgniatam wyrostek u podstawy i podwiązuję go. Biorę do ręki skalpel i odcinam go, zamieniam narzędzie na umoczony w jodynie groszek i dezynfekuję kikut wyrostka. -szef na kapciuch – rzucam wyciągając rękę, od razu czuję uderzenie rączki narzędzia o ubraną w rękawiczkę dłoń, słychać charakterystyczne klaśnięcie. Obkłuwam wokół. Asystent chwyta w pęsetę kikut i wgłębia go w ścianę kątnicy ja równocześnie dociągam szef kapciuchowy. -nożyczki do nitki! -szef na Z-kę! … -nożyczki! … 43 -Mikulicze! … -szef na otrzewną! … -na mięśnie! … -katgut trzy - zero na podskórną … -skóra! Odrywam na chwilę wzrok od pola operacyjnego, spoglądam na wiszący na ścianie zegar. Niemożliwe! Wszystko trwało zaledwie dwadzieścia minut, jestem cały mokry i rozpiera mnie duma! -gratuluję – mówi asystujący mi chirurg -Wojtek zrobił pierwszy w życiu samodzielny wyrostek – informuje anestezję -to jakaś impreza będzie? – słychać ożywienie -oczywiście, tylko wyskoczę na chwilę, bo nie byłem przygotowany – odpowiadam -jak pan chce być chirurgiem to musi pan być zawsze przygotowany – mówi instrumentariuszka – na wszystko – dodaje Sala konferencyjna Kliniki, pierwsze spotkanie po wakacjach. Za oknem październikowe, słabo już grzejące słońce. Siedzę ubrany w zielony mundurek i pokazuję młodym, świeżo przyjętym do koła kolegom techniki wiązania węzłów chirurgicznych. Powoli schodzi się coraz więcej osób. Ożywają wspomnienia z wakacji. Wielu z nas było na obozie koła w szpitalu w Kwidzynie. Ten wspólnie z kołem chirurgicznym z Gdańskiej Akademii Medycznej zorganizowany wyjazd okazał się być sukcesem pod każdym względem. Zakwaterowani w stadninie koni dzieliliśmy czas między dyżury na chirurgii, jazdę konną i żagle. Wspólnie z opiekunami obu kół docentem Jackowskim z Gdańska i adiunktem Szmitem z Warszawy przeprowadziliśmy badania przesiewowe. Tam poznałem Martę - myślę i uśmiecham się – jak dobrze pójdzie to od następnego semestru 44 będzie w studiować w Warszawie. Ma tu gdzie mieszkać, siostra jej ojca, która jest stąd zgodziła się dać jej na początek pokój. A potem, … Zobaczymy co będzie potem. Wracam myślami do lata. Podzieleni na trzy grupy codziennie prowadziliśmy akcję profilaktyki nowotworowej . Wspólnie z miejscowymi chirurgami badaliśmy piersi pracownicom Zakładów Papierniczych, poszukując guzków. Druga grupa razem z tutejszymi radiologami wykonywała USG i mammografię, trzecia, wspólnie z opiekunami, pomagała przy gastroskopiach i operacjach na bloku operacyjnym chirurgii. Później część zostawała na dyżur, a pozostali oddawali się przyjemnościom. A tych Pojezierze Pomorskie i władze miasta miały dla nas pod dostatkiem. Na jednym z takich dyżurów poznałem Martę, która, sama pochodząc z Kwidzyna, odrabiała praktykę po drugim roku w miejscowym szpitalu. Wydała mi się taka pełna entuzjazmu, radości życia i oddania. Zaprosiłem ją do nas na imprezę – w piątek wieczorem, w stadninie, przy pieczonym na rożnie prosiaku sponsorowanym przez burmistrza i beczce piwa z browaru w Elblągu – snuto opowieści medyczne. I tak się zaczęło. Później namówiłem ją na rejs po Mazurach, a później na…. BUM – z hukiem otwierają się kopnięte przez kogoś drzwi i pojawia się w nich postać zasłonięta przez stos trzymanych oburącz pudełek -Piotrek, to ty? – pytam zdziwiony – co tam masz? -co ty nie wiesz? – rzuca zdziwiony Jacek – z pierwszej pensji pożegnalne ciastka kupił -coś ty, z pensji stażysty to by mu co najwyżej na puste pudełka starczyło -to co, pomożecie? – mówi Janek – czy jedziecie tak bez sensu gadać? Rozkładamy ciastka, siadamy. Są już wszyscy. 45 -Jasiek odszedł z koła, musicie wybrać następnego przewodniczącego – mówi doktor Szum, opiekun koła z ramienia Kierownika Kliniki – Janek, może ty byś chciał kogoś rekomendować na swoje miejsce? -proponuję Wojtka – słyszę – jest co prawda dopiero na czwartym roku, ale moim zdaniem najbardziej się do tego nadaje -kto jest za? – pyta doktor Szum, w górę unosi się las rąk, jestem oszołomiony, nigdy nie brałem tego pod uwagę … ale czy chcę – jasne! Bardzo chcę! -dziękuję wam! – mówię -ty bracie nie dziękuj, bo to jest od cholery roboty – mówi Janek -i etat w Klinice – dodaje Jacek -nie bądź złośliwy – ripostuję – Jankowi się należało, jest dobry i Profesor to docenił -ma pan rację – dodaje z powagą doktor Szum – przewodniczący kół naukowych rzeczywiście zazwyczaj dostają etat, ale dlatego że są najbardziej zaangażowani i – co za tym idzie – zazwyczaj najlepsi -Cześć jestem – rzucam od progu -i co wybrali cię nowym szefem koła? – słyszę głos z jej pokoju – w lodówce jest bita śmietana w sprayu , weź ją i choć szybko -skąd wiesz że mnie wybrali? – mówię zaskoczony -nic już nie mów tylko chodź szybko – woła - mam coś dla ciebie, tylko jestem trochę skrępowana, nigdy nie robiłam tego z przewodniczącym Wchodzę do jej sypialni – o kurcze, myślę czując pewne napięcie – zawsze o tym marzyłem … 46 ROZDZIAŁ PIĄTY Dominika Dziś pierwsze zajęcia z krowami. Trochę przeraża mnie dojeżdżanie codziennie na siódmą rano na Grochowską, ale i tak nie odpuszczę praktyk. Okolice Grodziska są super! Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że tuż pod Warszawą są takie piękne, dzikie, wręcz dziewicze tereny do jazdy. Nic dziwnego, że tyle ludzi trzyma tu konie. Stoję na przystanku, poranna mgła snuje się po wysoko porośniętej łące, jest szaro. Stojąca na skraju asfaltu niewielka, zrobiona z prefabrykowanego betonu wiata dziwnie wygląda na jej tle, mgła zasłania pobliskie, nieliczne zresztą zabudowania, stwarzając psychodeliczną całość. A może to ta wczesna pora rodzi takie skojarzenia? Czuję się jakbym była gdzieś na skraju świata. Przejmująca zimna wilgoć przenika przez płaszcz – spoglądam na zegarek – za dziesięć szósta – jak robotnik na zmianę do fabryki – myślę. W oddali ginąca we mgle droga rozjaśnia się jakąś poświatą, powoli wyodrębniam dwa rozproszone punkty światła które łączą się w nadjeżdżający autobus. Otwierają się drzwi, wsiadam, podaję kierowcy banknot, odbieram bilet i resztę, rozglądam się za kasownikiem – jest – wsuwam bilet, chowam pieniądze, siadam. Autobus rusza. Jedziemy przez opustoszałe wsie. Nieliczni pasażerowie autobusu wpółdrzemiąc kołyszą się miarowo w takt rytmu jazdy. Zabudowa stopniowo zagęszcza się, pojawiają się gdzieniegdzie pojedyncze latarnie rzucające odrobinę blasku na pokryte szronem rośliny. Otwierają się drzwi, fala przejmującego zimna powoduje że podnoszę głowę napotykając spojrzenie wsiadającego do autobusu mężczyzny – i – ponownie zapadam w letarg. Wjeżdżamy do Grodziska. Rozmazana mgłą sygnalizacja świetlna za trzymuje nieliczne, leniwie sunące samochody. Autobus włącza się w główną, po chwili skręca w kierunku dworca. Jesteśmy. Otwierają się drzwi – wychodzę. 47 Wbiegam po schodach zarzucając po drodze na ramię plecak. Chwytam za klamkę – ciągnę – zamknięte. Przesuwam się do następnych drzwi – ciągnę – bez skutku. Spoglądam ze zniecierpliwieniem przez szybę dzielącą mnie od ciepłego wnętrza poczekalni – w tle widać wjeżdżający na peron pociąg. Na szybie dostrzegam napis: PCHAĆ – drzwi ustępują, spoglądam to na zegarek, to na zatrzymujący się właśnie pociąg: dziewięć po szóstej – a więc mój. Podbiegam do kiosku. Przestępując niecierpliwie z nogi na nogę czekam na swoją kolej, stojąca przede mną kobieta zastanawia się jakie czasopisma ilustrowane ma zakupić – O SZÓSTEJ RANO!!! – po czym niemrawo odlicza bilon – wreszcie odchodzi: -poproszę bilet do Warszawy1 – niemal krzyczę -bilety w kasie – słyszę odpowiedź zza szyby Rozglądam się wokół siebie – jest! Napis KASY BILETOWE i strzałka – biegnę w ich stronę. To po co ten kiosk – przebiega mi przez głowę idiotyczna myśl – nic dziwnego że kolej jest deficytowa skoro na tej zapyziałej stacyjce muszą być osobno kiosk i kasy. Dopadam do okienka: -studencki do Warszawy – rzucam widząc w tle odjeżdżający właśnie pociąg Cholera jasna! - myślę - spóźnię się już pierwszego dnia -strefowy? – słyszę skierowane do mnie zapytanie Zrezygnowana spoglądam na bileterkę, w końcu i tak już nie zdążę - a nie ma ulgowych powrotnych? -taki będzie najtańszy -to poproszę strefowy- odpowiadam zgodnie Wychodzę na przejmujące zimno peronu. W oddali widać nadjeżdżający pociąg. Mgła już trochę opadła, odczytuję napis: Warszawa Wschodnia. Pociąg zatrzymuje się, do otwartych drzwi przepycha się zmaterializowany nagle tłum podróżnych którzy niewiadomo skąd zaroili się na peronie. Dopadam sztywnej czerwonej ławeczki ustawionej tyłem do kierunku jazdy i siadam – w ostatniej 48 chwili zdobywając miejsce siedzące w wypełniającym się szybko przedziale. Po chwili przeciągły sygnał zapowiada zamknięcie się drzwi. Pociąg rusza, Dobrze nagrzany przedział oświetlony lekko migającymi neonówkami robi przytulne wrażenie. Wyciągam z plecaka podręcznik i próbuję bez powodzenia zapaść się w sztywny plastik oparcia. Mijamy kolejne stacje. Pociąg wypełnia się coraz liczniejszą rzeszą studentów, licealistów, pracowników. Spoglądam na zegarek; dwadzieścia pięć po. Podnoszę wzrok, przez oszronioną szybę nie mogę rozpoznać gdzie jestem. Chucham na szybę, wyciągniętym z rękawiczki kciukiem odmrażam na szybie niewielkie kółko. Przykładam do niego oko i chyba widzę przedmieścia Pruszkowa, po chwili pociąg zwalnia i pojawia się rozwiewająca moje wątpliwości tablica PRUSZKÓW. Nie jest źle – myślę – na styk, ale zdążę. Ponownie zagłębiam się w lekturze. W połowie rozdziału o błonicy pociąg nagle zatrzymuje się, stojący między rzędami ławek ludzie z efektem domina lądują na kolanach siedzących. Mnie też to nie omija – z otwartych stron leżącej na moich kolanach książki zwleka właśnie tłustą dupę jakaś nastolatka. Jak można się tak upaść – myślę, odświeżam odmrożone okienko w szybie i wyglądam – stoimy w szczerym polu. Jak zwykle w takiej sytuacji już po chwili dochodzi mnie przenikliwe zimno a zaraz po nim smród dymu -proszę nie palić! -gdzie jesteśmy? -przed Zachodnią -co się stało? -podobno nie ma prądu – słychać liczne głosy. Spoglądam na zegarek – stoimy już kwadrans – część ludzi przedziera się przez torowisko do widocznego w oddali przestanku kolejki WKD. W przedziale rozluźnia się, rozważam w myślach za i przeciw i postanawiam poczekać. 49 Muszę dostać się a Wschodnią i WKD nijak mnie nie urządza, w końcu musi ruszyć. Po kolejnym kwadransie rzeczywiście rusza i już w trzy minuty później staje na Zachodnim – tym razem już definitywnie – tak przynajmniej wynika z komunikatu który rozlega się z głośnika. Przedział pustoszeje, ja też wychodzę. -pociąg do Warszawy Wschodniej odjeżdża z toru dwudziestego przy peronie piątym – rozlega się z megafonów. Spoglądam na oznakowanie – jesteśmy na peronie drugim – bez namysłu szybko wtapiam się w czarny zbity tłum podążający schodami w dół do przejścia podziemnego, po chwili wraz z innymi dopadam stojącego na peronie piątym i zatłoczonego do nieprzytomności pociągu -nie jest z gumy to nie pęknie – słyszę wpychając się do przypominającego puszkę sardynek przedziału. Ruszamy. Już na Ochocie robi się znacznie luźniej, a gdy po chwili wyjeżdżamy ze Śródmieścia w przedziale pozostają trzy osoby. Zupełnie jakby Warszawa kończyła się na Wiśle – myślę. W kilka minut później pociąg zatrzymuje się na Wschodniej. Wyskakuję i biegnę do przejścia podziemnego, odnajduję kierunek i już po chwili jestem na Kijowskiej. Spoglądam na zegarek – jest piętnaście po siódmej – trudno, myślę – przecież się nie zabiję. Po podróży ogrzewanym pociągiem zimno wydaje się przenikać do kości, na szczęście jest już znacznie jaśniej. Zapinam szczelnie pod szyję kurtkę, zakładam rękawiczki, wciągam czapkę zakrywając bliskie odmrożenia uszy i szybkim krokiem ruszam, zmniejszając piętnastominutowy dystans dzielący mnie od uczelni. -proszę ocenić stan kopyt u wałacha w piątym boksie i ewentualnie zestrugać Spoglądam z niedowierzaniem na stojącego przede mną ubranego w fartuch z twardej wyprawionej skóry kowala. -chyba oszalał – nachylam się i mówię szeptem do ucha Piotrka Małeckiego 50 -spokojnie – mówi jakby wyczytując ze spojrzenia moje obawy – pomogę pani Z nagłą determinacją wstaję z ławki i ruszam w głąb stajni. Zza bramki zamykającej boks wysuwa się aksamitny kasztanowy łeb. Kładę rękę na chrapach, drugą nerwowo szukam w kieszeniach kostek cukru. Jest! Na drżącej wyciągniętej, wyprostowanej dłoni podaję lekko sfatygowany biały prostopadłościan. Zwierze przyzwyczajone do różnych badań przeprowadzanych przez mniej lub bardziej niewprawnych studentów sprawia wrażenie zblazowanego i zainteresowanego wyłącznie wyłudzeniem kolejnych kostek cukru. Wychodzę naprzeciw tym oczekiwaniom przeszukując i opróżniając kolejne zakamarki garderoby. Wreszcie podejmuję decyzję, otwieram boks i dzieląc się z pacjentem przewidzianym na moje drugie śniadanie jabłkiem wchodzę do środka. -zapomniała pani narzędzi – słyszę za plecami Nie odwracam się w kierunku rozmówcy pamiętając że nie należy stawać tyłem do konia. Pochylam się chwytając oburącz przednią lewą nogę zwierzęcia i próbując oderwać ja od podłoża. Bez skutku. Przechodzę pod jego grzbietem i ponawiam próbę z drugą kończyną z podobnym efektem. Wiem ze należy ją podnieść i zgiąć w stronę grzbietu tak aby spód kopyta patrzył w górę. -pokażę pani – kowal obserwujący moje poczynania z wyraźną fascynacją Wspólnymi siłami, czując na plecach skupiony wzrok całej grupy dokonujemy inspekcji kopyt. Starając się zbytnio nie przeszkadzać drżącymi rękoma kolejno czyszczę unieruchomione w mocnym chwycie rąk kopyta. Ich struganie przekracza moje możliwości. Po raz kolejny przekonuję się, że koniarzem trzeba się po prostu urodzić a mnie atawistyczny lęk przed koniem będzie towarzyszyć do końca życia. A asystowanie przy porodzie klaczy? BRRR wzdrygam się. Co innego krowa, z tą jestem wręcz zaprzyjaźniona – myślę – nawet ostatnie kopnięcie mnie przez wyjątkowo złośliwą jałówkę w oborze nie zwiększyło mojego respektu przed tym niespotykanie sympatycznym stworzeniem. 51 A koni się po prostu boję i już. W sztucznym świetle neonówek tysiące, dziesiątki tysięcy klatek. W każdej stłoczone półłyse umęczone ptaszyska ustawione w stałej, jedynej na całe produktywne ich życie pozycji: przodem do jedzenia, tyłem do znoszenia jaj (jak w obscenicznym dowcipie o instrukcji zakładania męskich majtek – nasuwa mi się skojarzenie). I jeszcze ten przenikliwy, duszący zapach amoniaku towarzyszący nam od minięcia ogrodzenia, wewnątrz budynku kurnika jest nie do wytrzymania. Czuję że zaraz zemdleję, widzę że Marcin Kierz jest zielony, innym też zbiera się na wymioty. -jak można tu pracować? – pyta z niedowierzaniem Beata -a żyć? – odpowiadam pokazując wymownie na wielopiętrowe konstrukcje klatek wypełnionych ściśle karykaturami ptaków -przynajmniej nie żal umierać – rzuca Kierzu -przestań – odpowiada Wanda, to niesmaczne -nigdy nie będę leczyć ptaków – stwierdzam spontanicznie -nie musisz – odpowiada Marcin – są chętni -nie wierzę -uwierz – włącza się Piotrek – to olbrzymia kasa -przy tej ilości -ale oni wszyscy chorują … -jacy oni – pytam -weterynarze pracujący z drobiem – mówi Piotrek – wyjątkowo parszywe choroby odzwierzęce -wiadomo, ptasia grypa …- komentuje Marcin -i nie tylko – mówi Paweł – zobacz w Katedrze na Uczelni – wszyscy mają utrwalone zmiany w płucach -mają przejebane – ucinam dyskusje – i chodźmy stąd bo się uduszę 52 ROZDZIAŁ SZÓSTY Piotrek Pszczoły zawsze mnie przerażały. Zakładając ubranie ochronne staram się nie przewrócić kurzawki – co to ma wspólnego z weterynarią – myślę – obrzydliwe robaki, sto razy wole jedwabniki bo przynajmniej nie gryzą. Zakładam kapelusz, rękawice, opuszczam na oczy siatkę i idę spokojnie, powoli w kierunku ula. Wiem że w tym stroju wyglądam kuriozalnie: kapelusz z szerokim rondem, doczepiona gęsta siatka niby firanka zwisająca do ramion. Oczywiście obowiązuje kolor biały – tą modę dyktują nam pszczoły atakując w chwilach niepokoju wszystko w ciemnych kolorach. Do tego fartuch ze szczelnie zaciśniętymi nadgarstkami, tak aby żaden owad nie mógł się tamtędy przedostać. Fartuch oplątuje mi kostki ograniczają mi ruchy i praktycznie uniemożliwiają ucieczkę. Firanka spadająca z ronda kapelusza i ciasno oplatająca szyję przekazuje mi stałą informację o braku możliwości ucieczki i grożącej mi duszności, nie czuję się z tym komfortowo. Jednocześnie czuję na plecach skupione spojrzenia całej grupy. Wszyscy tak samo palą się do tego ćwiczenia jak ja – ale to na mnie padło pierwsze otwarcie ula. Spokojnie podchodzę do drewnianej konstrukcji. Z niewidocznych z mojej strony szpar co chwila wylatują pojedyncze owady i bzycząc krążą wokół ula. Starając się nie wykonywać zbędnych i nerwowych ruchów wysuwam daleko przed siebie kurzawkę i kieruję wydobywającą się z niej chmurę dymu na ul. Nie czuje się komfortowo w roli anestezjologa pszczół. -powinno wystarczyć – słyszę zza pleców głos prowadzącego z nami zajęcia pszczelarza A jak nie wystarczy – myślę – i dla pewności wypuszczam jeszcze trochę dymu -niech pan powoli i spokojnie uniesie pokrywę 53 Chwytam oburącz przykrycie ula i jak zahipnotyzowany głosem lub odurzony dymem wykonuję mechanicznie polecenia. -proszę odłożyć pokrywę na trawę i jeszcze raz okadzić – jak medium podążam za głosem. Czuję się jakbym stał obok. Spoglądam na swoją własną postać pochylającą się nad ulem. Wewnątrz widać kłębowisko lenie, ospale ruszających się owadów -proszę wyjąć ramę z plastrem – widzę jak moje ręce kierują się do wnętrza ula. Po chwili zamykam ul i – uff! – żywy i cały idę w kierunku grupy. W dłoniach dzierżę triumfalnie drewnianą ramkę z plastrem miodu. -dobrze – słyszę – zaliczył pan -no i kto następny? – pytam Siadam na trawie i z lubością oblizuje palce z miodu. Napięcie powoli ustępuje. Czuję się bohaterem i dla czekających na swoją kolej chyba nim jestem. Brr, nie chciał bym powtórzyć tego ćwiczenia. Leżąc na trawie patrzę na nerwowe poczynania Domi przy ulu. Z tej perspektywy to nawet zabawnie wygląda -ałła – krzyczy odrzucając odymiarkę i rozcierając nerwowo szyję -niech pani się uspokoi i nie krzyczy – instruktor szybko opanowuje sytuacje i odprowadza ja do nas -za nic nie chciałabym tym się zajmować – mówi lekko jeszcze rozdygotanym głosem Dominika – jak to wygląda? Oglądamy jej opuchnięty zaczerwieniony kark. Widać trzy rozlewające się koła wokół miejsc ukąszeń. -nie jest pani uczulona? Nie jest pani duszno? – pyta pszczelarz -na szczęście nie, ale wolałabym nie powtarzać -a może ktoś z państwa chciałby przenieść rój? – zadaje pytanie prowadzący zajęcia Zapada wymowne milczenie 54 Nigdy i nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Jeszcze dziś rano wyśmiewałem się z Domi, która po zajęciach w rzeźni przeszła na wegetarianizm -jak będziesz taka wrażliwa to pod koniec studiów nic nie będziesz mogła brać do ust i umrze z głodu przerywając błyskotliwą karierę -ja nie muszę robić kariery braniem do ust – usłyszałem odpowiedź, której mogłem się po niej spodziewać Nie wiem dlaczego ona mnie tak w każdym momencie tak lubi publicznie upokarzać. Teraz, wychodząc z zakładów przetwórstwa mam przed oczyma obrazy ze zwiedzanych jeszcze na klasowych wycieczkach obozów zagłady. Nigdy chyba nie zapomnę przerażonych oczu zbitego w kąt zagrody stada świń. Ciągle mam w uszach przeraźliwy kwik maciory siła odrywanej od stada i prowadzonej na rzeź. -Irena ratuj!!! Obudziłem się w środku nocy zlany zimnym potem Błysk światła, gorąca dłoń żony na zlanym zimnym potem czole -co się Piotruś stało – pyta zaspanym głosem -śniło mi się że jestem kurczakiem ... - nie wiem jak to wyrazić Jestem cały przerażony, cieszę się że to był tylko sen -co ci się śniło znowu? - głos Irenki nie jest już tak serdeczny -jechałem powieszony za nogi wśród setek innych oskubanych kurczaków do punktu rozbioru mięsa -co? - narasta w jej głosie irytacja -ten obok mnie tak strasznie krzyczał: „ja nie chcę być parówką!” -Piotrek, ja mam jutro zebranie zarządu we Wrocławiu i zaraz będę musiała wstawać 55 -przepraszam – czuję że mnie zupełnie nie rozumie – chciałem – ci opowiedzieć -później mi opowiesz – odpowiada już nieco łagodniej – jak wrócę ... mój ty kurczaczku Wzdrygam się. Nie rozumie mnie, nie po raz pierwszy zresztą. W liceum stanowiliśmy najbardziej zgraną parę, odkąd została sekretarką dyrektora pojawiła się w naszych wzajemnych stosunkach jakaś rysa. Wyczuwałem podświadomy jej żal o moje studia, choć z drugiej strony imponowałem jej. Później awansowała na sekretarkę prezesa zarządu i rysa stała się szczeliną choć nadal jeszcze łączył nas wspaniały seks, to coraz trudniej i rzadziej przychodziło nam naprawdę rozmawiać. Dominika twierdzi, że to ja nie mogę znieść myśli o tym że jestem utrzymywany przez kobietę, ale to takie tam babskie szowinistyczne gadanie. Chociaż to głupio nie mieć własnej kasy o której żona nie wie. Teraz nawet ten seks to juz chyba tylko mocno przereklamowana rutyna wzajemnych stosunków małżeńskich. Muszę z nią pogadać – postanawiam – przerzucony nad powstałą w międzyczasie przepaścią most z sentymentów scementowany przyzwyczajeniem to krucha podstawa związku. Odganiam czarne myśli, staram się zasnąć, nie mogę... DRRRRRRRRRRRRRRRRR Zrywam się jak oparzony, otwieram oczy. -cześć - Irena stoi naga przede mną i szykuje sobie ubranie -cześć – odpowiadam Czuję silne podniecenie, zrywam kołdrę i sprawdzam poranny sukces Oooo! - wyrywa nam się jednocześnie z ust Jest jednak jeszcze między nami jakieś braterstwo dusz – myślę łapiąc ją za tyłek i wciągając do łóżka -przestań -słyszę – śpieszę się -ja też -odpowiadam sięgając drugą ręką wyżej 56 Czuje że jej opór stopniowo słabnie Zdyszany i czerwony z wysiłku obserwuje deja vu: Gośka stoi naga przede mną i szykuje sobie ubranie -cześć – rzuca – jak wrócę to może powtórzymy -gdybym spał to mnie obudź – perspektywa wieczornej powtórki powoduje u mnie nieznaczne uniesienie kołdry. Nie umknęło to uwadze Ireny: -na pewno cię obudzę mój ty serdelku wegetariański. -co miałaś? - pytam Dominikę wychodzącą z sali operacyjnej gdzie od kilku godzin trwa egzamin praktyczny -spoko - odpowiada – zeszycie rany szarpanej u doga -i co? - trochę jestem zaniepokojony, zresztą co tu ukrywać wcale nie trochę, jestem cały przerażony, po prostu umieram ze strachu – musiałaś wyciąć brzegi rany? W jakim znieczuleniu? O co cię pytał? Dziesiątki pytań same cisną się na usta. Egzamin praktyczny z chirurgii uchodzi za jeden z najtrudniejszych w czasie całych studiów. Jego zakres: od położnictwa u małych i dużych zwierząt przez ortopedię, chirurgię brzuszną, ginekologię po kowalstwo u koni od lat przeraża wszystkich studentów. -mówię ci, spoko – kontynuuje Dominika - facet tak się zapatrzył w mój dekolt że jedynym moim zmartwieniem było uważać aby mi tam nie napluł, mogłam robić co chciałam, stał jak żona Lota -no ruszaj – słyszę – tylko poszerz trochę dekolt Otwierają się drzwi sali -pan Małecki Piotr – rozlega się tubalny głos sekretarki Wchodzę. Podążająca przede mną kobieta prowadzi mnie w głąb korytarza. -I co miałeś? – Irka wychyla się z samochodu 57 Spoko – odpowiadam - poród u krowy Czując na plecach skierowane w nas zazdrosne spojrzenia kolegów i zawistne koleżanek wsiadam do błękitnej laguny. Żebyście jeszcze zobaczyli jej nogi – myślę – to by dopiero was szlag trafił. Odrywam usta od jej ust -gdzie jedziemy – pyta szeptem -do rodziców na obiad - odpowiadam cicho -to może zatrzymamy się gdzieś na chwilę w ustronnym miejscu – wtula się znowu we mnie -chcesz żebym cię zerżnął w samochodzie – mówię nagle na cały głos Irka cała płonie -nie krzycz – prosi -niech usłyszą – szepczę wsuwając jej jednocześnie język w ucho – jestem z ciebie dumny i chcę żeby mi cię zazdrościli -ale naprawdę mnie zerżniesz? – odpowiada mi szeptem 58 ROZDZIAŁ SIÓDMY Gośka Warszawa jest zajebista. Dziś znów jadę na Stare Miasto. Tyle tu fajnych knajp, pubów, winiarni, dyskotek. Jak szalona odwiedzam je wszystkie. Jeszcze nie zdecydowałam się, które są moje ulubione. Stworzyliśmy z ludźmi z roku całkiem fajną paczkę i z nimi szaleję po mieście, ale nie tylko. Dziś idę na kolację z docentem Góralem z fizjopatologii. Trochę nieswojo się czuję, on ma ponad czterdziestkę. Ciocia nie mówię na razie nic, ona by pewnie uważała, że to nie wypada i doniosła mamie. Jest. Przed blokiem zatrzymał się złoty terenowy Lexus, Bogdan wysiada i rozgląda się za mną, ma kwiaty w ręku, pąsowe róże – jakie to staroświeckie – uwielbiam dostawać kwiaty. Wychodzę z klatki i macham do niego. Otwiera drzwi po stronie pasażera i podbiega się przywitać. -cześć, ślicznie wyglądasz, przepiękna sukienka, pasuje ci do oczu – całuje mnie w rękę i wręcza kwiaty -cześć – wsiadam i natychmiast zapadam się w skórzany fotel, niemal bez szmeru zamykają się drzwi. Dyskretnie rozglądam się wokół. Wszystko wyłożone drewnem, chromem i skórą. Automatyczna skrzynia biegów, wielki wyświetlacz komputera pokładowego dyskretnie wkomponowany w deskę rozdzielczą aktualnie wyświetla plan miasta. Czuję delikatny zapach wanilii, w tle dyskretnie gra muzyka. Deep Purple – wie że to lubię. Obok mnie, za kierownicą sadowi się Bogdan, zniewala mnie dochodzący od niego zapach Dolce Gabana, pod jego wpływem jestem gotowa na wszystko, dobrze że on o tym nie wie – myślę. Mimo iż to starszy facet, robi niesamowite wrażenie, wysoki, przystojny, fantastycznie zbudowany brunet ubrany w modny sportowy garnitur. Poza pracą 59 w Zakładzie AWF –u, prowadzi zajęcia z polską reprezentacją. Wszystkie moje koleżanki są w nim zakochane. Po raz pierwszy zobaczyłam Bogdana na rozpoczęciu roku akademickiego. Już wtedy zrobił na mnie ogromne wrażenie, przyciągał zresztą wzrok większości dziewczyn w auli. Ubrany w togę z gronostajowym kołnierzem, w birecie na głowie, najmłodszy z senatu uczelni, wydawał się być taki zupełnie nieosiągalny – jak dla kogo – myślę. Przed tygodniem po wykładzie poprosił mnie do swojego gabinetu: -jest pani taka śliczna – powiedział bez żadnego wstępu – chciałbym panią bliżej poznać, czy mógłbym zaprosić panią na kolację? Zamurowało mnie z wrażenia, nie wiedziałam, jak mam zareagować? Czy się oburzyć? -oczywiście panie docencie – odpowiedziałam spuszczając wzrok na ziemię, też bardzo chciałam go poznać bliżej, co on ma na myśli mówiąc bliżej? – pomyślałam – ale nie potrafiłam zdobyć się na odmowę -proszę się nie niepokoić – powiedział jakby czytając w moich myślach – bardzo podobała mi się trafność pani uwag na ćwiczeniach, chciałbym z panią porozmawiać i na nie odpowiedzieć -rozumiem, panie docencie – bąknęłam -proszę mówić do mnie po imieniu – powiedział wyciągając rękę – jestem Bogdan -Gośka – odpowiedziałam, podając mu swoją Samochód bezszelestnie rusza, mam wrażenie jakby płynął w powietrzu, jest piękny, taki nowoczesny i luksusowy, a zarazem sportowy i z nutką awanturniczą. Mam poczucie że przyciągamy spojrzenia wszystkich wokół. Półleżę zatopiona w skórze, ze wszystkich stron dochodzi mnie muzyka, w ogóle nie słychać dźwięku silnika. -gdzie jedziemy – pytam? 60 -zobaczysz, to niespodzianka – odpowiada Mkniemy przez miasto, czuję się, jakby czas stanął. Jest mi dobrze, jest mi cudownie i nic więcej nie chcę, tylko żeby tak trwało, jak najdłużej. Z niepokojem myślę co będzie dalej – odganiam te myśli ale namolnie wpychają mi się go głowy – Gośka, opamiętaj się – mówię sama do siebie w duchu – pamiętaj że masz narzeczonego, w Kole. Wtek czeka na mnie, może przyjedzie na przyszły weekend do Warszawy – ale ja przecież nic takiego nie robię – oszukuję samą siebie, czuję że mam miękkie nogi i gorąco w podbrzuszu, wiem że jeden gest z jego strony i ulegnę, ba jeszcze jedno z tych jego zuchwałych, brutalnych i wulgarnych spojrzeń którymi obrzuca inne studentki sama się na niego rzucę – czuję, że robię się wilgotna na myśl ot tym, mam nadzieję że jeszcze się nie zorientował że na niego lecę. Gośka! Spokój! Masz w domu narzeczonego i jesteś w nim zakochana! – obciągam na kolana brzeg spódnicy – Bogdan, wyraźnie rozbawiony, spogląda na mnie kątem oka. On chyba doskonale wie co ja czuję, przelatuje mi przez głowę rozpaczliwa myśl. Samochód zwalnia, skręcamy i pochwali zatrzymujemy się przed jakimś lokalem. Ufraczony portier otwiera drzwi auta: -dzień dobry Państwu – mówi – czy mam panie docencie odprowadzić samochód jak zwykle? -tak panie Stanisławie, jeśli byłby pan tak uprzejmy – odpowiada Bogdan wyraźnie nie zmieszany -pana stolik, jak zwykle – mówi portier podchodząc z kolei do mnie. Pomagając mi wysiąść dyskretnie szacuje mnie wzrokiem. Ciekawe co myśli – zastanawiam się – jak wypadam na tle innych kobiet przyjeżdżających tu z Bogdanem? – nagle wydaje mi się to szalenie ważne. Wchodzimy, Bogdan podaje mi ramię, przepuszcza w drzwiach, wskazuje głową na lożę w głębi lokalu. Idziemy do stolika, wszyscy kiwają nam z 61 uśmiechem głowami, widać, że Bogdan jest tu znany i lubiany. Wchodzimy do zatopionego w półmroku za olbrzymim antycznym gdańskim kredensem stolika, odsuwa mi krzesło, siadam, zajmuje miejsce naprzeciw mnie. -fajnie tu - mówię. Od razu orientuję się, że palnęłam gafę, czuję, że robię się czerwona. Fajnie – też mi słowo – zupełnie jakbym po premierze w Metropolita Opera powiedziała że było zajebiście albo czadersko. -mnie się też podoba – odpowiada jakby nie zauważył mojej gafy, spogląda na mnie ciepło – zaraz będą grać Podchodzi kelner: -dla pana to co zwykle? – pyta retorycznie, Bogdan kiwa głową z aprobatą – a dla pani? – wręcza mi kartę -lubisz owoce morza? – pyta Bogdan – to tutejsza specjalność Nigdy nie jadłam, myślę zawstydzona: -ubóstwiam – odpowiadam zagłębiając się w karcie – co pan by polecił? – podnoszę wzrok na kelnera -królewskie krewetki smażone a maśle z czosnkiem, mule, sałatkę z ośmiornicy i gillowany stek z tuńczyka, do tego może bulion z borowików… Spoglądam na Bogdana, widzę jego aprobujący wzrok, kiwam głową -zdaję się na pana – mówię -a co do picia? -colę light – proszę -dla mnie wodę gazowaną – mówi Bogdan – a co macie dziś ciekawego z win? -polecam białe chardone chilijskie rocznik osiemdziesiąt dziewięć – mówi -poprosimy butelkę Kelner odchodzi, po chwili pojawia się z butelką wina, podaje kieliszek, Bogdan degustuje i kiwa z uznaniem głową. W tle rozlega się stłumiona muzyka. Oglądam się, dopiero teraz dostrzegam podest na którym rozsiadł się kwartet jazzowy. 62 -lubię tu przychodzić – mówi cicho Bogdan -ja już też – odpowiadam. Wszędzie lubię z nim chodzić – myślę – a ponadto tu samej by mnie nie wpuścili, a w najlepszym wypadku wyrzucili z powodu niewypłacalności. Przez moment przelatuje mi przez głowę coś na kształt wyrzutu sumienia – Witold – odganiam myśl jak natrętną muchę – niech żyje chwila i niech się dzieje co chce … Czas mija niepostrzeżenie, nigdy by mi nie przyszło do głowy, jak jesteśmy sobie bliscy, jak tu nie wierzyć w pokrewne dusze – przypomina mi się nagle Ania z Zielonego Wzgórza. Na deser podano rewelacyjne tiramisu i jakiś koniak. – Bogdan twierdzi że dobry, ja się na tym zupełnie nie znam. -jak będziesz prowadzić? – pytam zaniepokojona lekko -chcesz zatańczyć? – spogląda na mnie wesoło – chodźmy – wstaje – dam sobie jakoś radę mimo iż wydaję ci się stary Wirujemy na parkiecie, czuję na plecach jego mocną dłoń. Nie to miałam na myśli ale dobrze się stało, myślę. Jest mi cudownie w jego ramionach, wtulam się, chłonąć łapczywie jego zapach i bijące od niego ciepło. Po chwili muzyka milknie, bierze mnie za rękę, siadamy, nie przestaje trzymać mojej dłoni, odpowiadam mu uściskiem. -nigdzie nie muszę jechać – odpowiada na zadane uprzednio pytanie – mieszkam kilka minut stąd a rano odbiorę samochód, dla ciebie zamówię taksówkę – dopowiada, wyraźnie źle interpretując moje spojrzenie -a gdzie mieszkasz? –drążę -jak chcesz zobaczyć to chodźmy do mnie na kawę – mówi Po krótkim spacerze dochodzimy do eleganckiej kamienicy. Bogdan wklepuje w klawisze domofonu kod i wchodzimy na elegancką klatkę schodową. Przywieram do niego w ciasnej windzie, jest mi dobrze, nie mogę się doczekać co będzie dalej. Wchodzimy do mieszkania. Rozglądam się. Elegancka, jakby przeniesiona żywcem z amerykańskiego filmu, stylowo urządzona garsoniera. 63 Nigdy mi nie przyszło do głowy, że w Warszawie mogą być takie apartamenty. Wskazuje mi miejsce na sofie. Siadam posłusznie. Bogdan gdzieś niknie, rozlega się muzyka, po chwili zjawia się z dwoma kieliszkami wina, siada obok mnie i podaje mi jeden -kawa zaraz będzie Wtulam się w niego, otacza mnie ramieniem, zabiera z mojej dłoni kieliszek z winem i odstawia na stolik. Obejmuję go, czuję się jak kotka w rui, bez żadnego skrępowania (dotychczas robiłam to tylko z Wojtkiem) wsuwam mu język do ucha. Obraca mi twarz, zbliża do swojej, całujemy się długo i namiętnie, czuję jego dłoń moich piersiach, czuję jak przez materiał pociera moje stwardniałe sutki i modlę się w myślach, żeby nie przestawał. Nagle skądś zaczyna dochodzić jakiś dziwny, początkowo stłumiony, stopniowo coraz głośniejszy dźwięk przypominający bulgot. Czuję aromatyczny zapach kawy. Bogdan odrywa się ode mnie, puszczam go niechętnie. -jaką kawę lubisz? – pyta Patrzę na niego nieobecny wzrokiem, nie rozumiem pytania, szumi mi i wiruje w głowie. -masz chęć na capucino? - dolatuje mnie, jakby z oddali jego głos Kiwam bezmyślnie głową, jak w takiej chwili można myśleć o kawie? Po chwili wraca, stawia na stoliku przed sofą tacę z dwoma filiżankami kawy, cukier, dzbanuszek z mleczkiem. Przytulam się do niego, ale czuję, że czar prysł. Obejmuje mnie ponownie ramieniem. -nie śpieszmy się – mówi – nie zróbmy dziś niczego, czego byś potem żałowała W duchu przyznaję mu rację, ale gdzieś w głębi mam straszny żal i poczucie krzywdy -jasne mówię – staram się, by mój głos zabrzmiał beztrosko. Miotają mną skrajnie sprzeczne uczucia – z jednej strony, nie chcę, żeby myślał że jestem 64 łatwa, z drugiej tak bardzo pragnę by mnie wziął, tak brutalnie, mocno, teraz, tu, na tej sofie – będę się powoli zbierać, już późno, zamówisz mi taksówkę? -oczywiście – sięga po telefon Otwieram kluczem drzwi, wchodzę po cichu do mojego pokoju, w całym mieszkaniu pogaszone światła, może już śpią? Zapalam lampkę. Powinnam zabrać się do nauki ale nie wiem czy uda mi się skupić, jestem cała roztrzęsiona, w głowie mam gonitwę myśli. Na łóżku leży jakaś kartka, biorę ją do światła – czytam – napisane charakterem cioci – dzwonił trzy razy jakiś Wojtek, koniecznie chciał z tobą rozmawiać, prosił, żeby ci przekazać wiadomość że przyjeżdża w piątek. Super, myślę, ale wcale mnie nie cieszy ta wiadomość. Koniecznie chciał rozmawiać – myślę buntowniczo – to co? Nie mam już nawet prawa wyjść na chwilę z domu? Ale przecież nie miał pretensji – bronię go sama przed sobą. Spoglądam na zegarek – jedenasta – nie będę dzwonić o tej porze, idę spać, postanawiam. Wchodzę na salę wykładową, spóźniona, jak zwykle. Wykład już się zaczął, aula jest przepełniona, jak zwykle na fizjopatologii, ale jakaś życzliwa dusza zajęła mi miejsce i macha do mnie z pierwszego rzędu. Prowadzący wykład Bogdan wydaje się mnie nie widzieć – może się obraził po ostatnim wieczorze? – myślę. Siadam, rozpakowuję torbę – staram się po cichu ale jak zawsze w takich sytuacjach zachowuję się jak przysłowiowa blondynka – z torebki wypada mi szminka i głośno podskakując po schodach toczy się prosto pod katedrę. Skaczę za nią, usiłując ją jak najszybciej dopaść. Ubiega mnie Bogdan, z gracją wychodzi przed katedrę, schyla się i z uśmiechem podaje mi zgubę: -zajrzysz do mnie na chwilę po wykładzie? – mówi cicho, i jak gdyby nigdy nic kontynuuje 65 Nawet nie poczekał na odpowiedź – myślę – i biorę się za robienie notatek, sprawy sercowe sprawami sercowymi, a egzamin egzaminem. Zamierzam go zdać co najmniej na cztery i to bynajmniej nie w łóżku, zamierzam zdobyć stypendium naukowe żeby trochę odciążyć rodziców, mają jeszcze przecież na głowie Bartka, a mi też potrzebne są jakieś pieniądze. -masz ochotę spotkać się ze mną w ten weekend? - pyta, gdy jesteśmy już sami w jego gabinecie -ochotę to może mam, ale przyjeżdża z Koła na cały weekend mój narzeczony – odpowiadam -przepraszam, cofam pytanie – mówi z uśmiechem – chciałabyś zobaczyć, jak wygląda kongres naukowy? -taaak – odpowiadam ostrożnie -to świetnie się składa – mówi – lecę za trzy tygodnie na zjazd europejski do Paryża, może chcesz polecieć ze mną? -jak to? - pytam – mam zajęcia, a zresztą to na pewno jest kosztowne Za kogo on mnie uważa – myślę – za jakąś utrzymankę? -nie przejmuj się – odpowiada beztrosko - to tylko trzy dni, porozmawiam z dziekanem to ci da urlop. A co do kasy to nie ma żadnego problemu, ja mam zaproszenie dla dwu osób, a nie mam osoby towarzyszącej Milczę. Myślę intensywnie, z jednej strony mam chęć z nim polecieć, zobaczyć Paryż, Kongres i w ogóle, a z drugiej ... -zastanów się na spokojnie – mówi widząc moją minę – ja nie nalegam, ... ale myślę że warto, dodaje z łobuzerskim uśmieszkiem -zobaczę i dam ci znać – też się uśmiecham Wracam do domu. W moim pokoju zastaję Wtka – ciocia uprzedzona przeze mnie i mamę o jego przyjeździe – wpuściła go bez problemu. 66 -cześć – mówię zaskoczona – zupełnie zapomniałam, że przyjeżdża, ale oczywiście się cieszę – w końcu to mój chłopak -cześć skarbie! - mówi obejmując mnie mocno – stęskniłem się za tobą -ja też – przytulam się do niego – jestem tu tak daleko od domu -już niedługo, maleńka – pociesza – mam na oku pracę w Warszawie, może uda mi się przenieść od przyszłego roku -a gdzie będziesz mieszkać? - pytam -będziemy mieszkali – poprawia mnie – jutro mam w tej sprawie spotkanie ... -nic nie mówiłeś – przerywam mu zaskoczona -bo to jeszcze nie jest pewne, ale mam szansę zatrudnienia w Europejskim Funduszu Leasingowym – odpowiada - łącznie ze służbowym samochodem i dodatkiem na wynajem mieszkania -to super – cieszę się strasznie – a teraz gdzie się zatrzymasz? -wynajęli mi pokój w Hotelu Orbisu -to super! - mówię - skoro już w ciebie zainwestowali, to widocznie im na tobie zależy -to może tam pojedziemy? – mówi – mam straszną ochotę na ciebie Wchodzimy do hotelowego lobby, nagle opuszcza mnie pewność siebie. -na pewno możesz zaprosić mnie do pokoju – mówię niepewnie – nie wezmą mnie za ... no wiesz za kogo ... -nie bój się – śmieje się – i nie bądź taka strasznie skromna i przestraszona, trzeba mieć trochę odwagi. Zresztą – mówi – jesteś w końcu moją narzeczoną, no nie? -no pewnie że jestem – chwytam go pod ramię, wchodzimy do środka Leżymy obok siebie nadzy, na śnieżnobiałym prześcieradle oblekającym olbrzymie małżeńskie łoże. Jest mi dobrze, tak dawno już się nie bzykałam, że 67 nie mogłam dojść. Walczyłam i czułam że przegrywam, narastające napięcie było nie go wytrzymania. Bałam się, że Witek skończy przede mną, a tego bym nie zniosła. Uporczywie chwytając się wszystkiego, jak tonący brzytwy, wyobraziłam sobie że na miejscu Witka jest Bogdan, wbiłam z całej siły paznokcie w jego szerokie plecy, poczułam jak nagle ruszyła lawina, coraz mocniej i silniej pociągnęła mnie za sobą, nie mogłam się jej oprzeć, nagle z krzykiem runęłam w roziskrzoną nicość. -Gośka, jak ta stolica cię zmieniła – Witold patrzy na mnie z wyraźnym zadowoleniem – zrobiłaś się jak dzika kotka -to źle, czy dobrze? - pytam pokornie, mam trochę wyrzutów sumienia, że myślałam w takim momencie o Bogdanie, ale tylko przez moment, to chyba nic takiego -spróbuję przyjechać w przyszłym miesiącu znowu – Witek głaszcze mnie po plecach i głowie -tylko zadzwoń wcześniej – mówię – żebym się nie umówiła z kimś na naukę. Aha – przypomniała mi się propozycja Bogdana – kierownik Zakładu Fizjopatologii zaproponował mi miejsce na kongresie w Paryżu, całkiem za darmo -to chyba dobrze? - niepewnie pyta Witek -jasne że dobrze, świetnie! -przekonuję również samą siebie – to niepowtarzalna okazja -a ile on ma lat? - nagle coś zaniepokoiło Witka – i też tam jedzie? -docent?, jest po czterdziestce – mówię – i nie jedzie, tylko leci – to oczywiste, w końcu to Kierownik Katedry -e spoko, to jakiś starzec – mruczy uspokojony i zaczyna się znów do mnie dobierać – a ja już myślałem, że leci na ciebie -no wiesz? - obcieram się o niego – przecież jestem tylko twoja 68 -to pewnie, że leć – kładzie mi dłoń na ustach widząc, że chcę mu odpowiedzieć – ciii! - szepce i przystępuje do powtórki ... Siedzimy w samolocie, ja przy oknie. Zaraz startujemy, to mój pierwszy raz, trochę się niepokoję. Siedzący obok mnie Bogdan chwyta mnie za rękę. -nie bój się – mówi – będzie super, za dwie godziny będziemy w Paryżu. Wracam myślami na lotnisko. Przyjechaliśmy razem z Bogdanem, jedną taksówką – po drodze zajechał po mnie. -to bardzo miło ze strony tego docenta, że tak się o ciebie troszczy – stwierdziła ciotka -a coś ty myślała – odparł na to wujek – leci z nim na zjazd, pierwszy raz w życiu, t się czuje za nią odpowiedzialny, chyba normalne? Co? Na Okęciu czułam się najpierw trochę nieswojo. Okazało się, że poza nami do Paryża leci jeszcze mnóstwo znajomych Bogdana, samych prawie profesorów. Część z nich leci sama – ci patrzyli na mnie z wyraźnym podziwem, a na niego z zazdrością, część ze starszymi paniami, pewnie żonami – które taksowały mnie zjadliwymi spojrzeniami. Prosimy zapiąć pasy i ustawić fotele w pozycji pionowej Głos z głośników przerywa mi rozmyślania. Odwzajemniam jego uścisk. -startujemy? - pytam -słyszysz? - w tle coraz głośniejszy szum silników odrzutowych zagłusza naszą rozmowę – jak nie masz żadnych innych planów, to zapraszam cię na dzisiejszy wieczór na romantyczny wieczór na Montparnasse -a dziekan? - pytam -ma dużo kolegów – odpowiada z uśmiechem – niech się z nimi upije w hotelu Wychodzimy z hotelu i idziemy w kierunku stacji metra. Jestem trochę zagubiona, ale Bogdan wyraźnie czuje się tu pewnie i prowadzi. 69 Zresztą nie miałam nawet czasu na niepokój. Prosto z lotniska taksówka zabrała nas do hotelu w trzynastej dzielnicy – gdy reszta grupy mozolnie zbierała się w sali przylotów czekając na opiekuna i autokar – Bogdan wziął mnie pod ramię, wyprowadził na zewnątrz, płynną francuszczyzną wezwał taksówkę – i tyle nas widzieli. W hotelu ledwie dał mi kwadrans na odświeżenie się i przebranie. -musimy zdążyć, zanim zajmą nam wszystkie stoliki – mówił – nie bierzemy taksówki, metrem będzie szybciej Schodzimy na podziemną stację, szybko przekraczamy obrotową barierkę i wpadamy na peron równocześnie z nadjeżdżającym pociągiem. W kilka chwil później wychodzimy na powierzchnię u podnóża Montparnasse. Pniemy się w górę. Kiedyś bywało tu mnóstwo artystów – myślę – ale ja w towarzystwie Bogdana czuję się nie jak turystka, lecz jak jedna z nich. Zapada zmierzch, a mimo to robi się coraz widniej, zapalają się kolejne neony, witryny, światła. -zauważyłaś, że czym później, tym miasto bardziej ożywa? -zwraca moją uwagę Bogdan -czy kiedykolwiek Warszawa będzie taka? - pytam -była taka przed wojną – odpowiada – i będzie znów, tylko musimy jej pomóc -ja jestem chętna zawsze – odpowiadam Robi się coraz zimniej, czuję że chłód mnie przenika do głębi, jemu też musi być zimno, bo otacza mnie ramieniem, przytulam się do niego. Mijamy galerię stojących na chodniku artystów, skręcamy w jakiś urokliwy zaułek. -to tu – Bogdan otwiera jakieś drzwi, ze środka dobiega nas głośna muzyka i zapach przypraw korzennych, wchodzimy Niedużą salę wypełniają ławy. Większość miejsc jest już zajętych, lecz udaje się nam gdzieś wcisnąć i przytuleni do siebie z powodu panującego tłoku, siadamy. -pozwól, że ja zamówię – mówi Kiwam potakująco głową, przywołuje kelnerkę. Po chwili przed nami pojawiają 70 się dwie kamionki pachnącej gałką muszkatołową gorącej zupy cebulowej i litrowa karafka wina, a wraz z nią dwa kieliszki. -to na początek mówi – tutejsza specjalność -wino? - pytam naiwnie -też – odpowiada – zupa cebulowa z serem Zapada cisza. Na podeście pojawia się czterech gości, z futerałów wydobywają instrumenty. -pewnie myślisz, że mam obsesje na punkcie kwartetów smyczkowych? - pyta – to moja ulubiona kapela, grają świetny jazz Przy tej i kolejnej karafce wsłuchujemy się w nastrojową muzykę. Jest mi tak dobrze, chcę żyć tą chwilą. Koncert dobiega końca, karafka też. -chodźmy, jutro obrady – mówi Odnajdujemy stację metra i mocno objęci, z lekka zataczając się lądujemy w wagoniku metra. Wtaczamy się do hallu naszego hotelu -teraz ciii! - szepcze Bogdan – żeby nas żaden z tych nudziarzy nie zauważył, bo zmarnuje nam resztę wieczoru Nawet mu do głowy nie przyjdzie, że mogłabym uznać go za jednego z tych nudziarzy – zresztą mnie tez nie. -może tym razem to ty do mnie zajrzysz na kawę?- pytam -a masz ekspres? I mleczko? - odpowiada pytaniem na pytanie -mam wszystko co nam dziś będzie potrzebne – odpowiadam zaczepnie – zaraz się przekonasz Wchodzimy do windy -tak jak wtedy – myślę – wysiadamy na moim piętrze. Udaje mi się nie odrywając się z objęć Bogdana wsunąć klucz do zamka. Drzwi pokoju otwierają się nagle pod naszym naporem i nagle wtaczamy się do pokoju. Tracąc równowagę odruchowo wczepiam się w niego i lądujemy na 71 wykładzinie dywanowej w przedsionku mojego pokoju. Bogdan podnosi się pierwszy, podaje mi rękę, wstaję. -wejdź, rozgość się – mówię – a ja na chwilę wejdę do łazienki Zmykam drzwi prowadzące na korytarz hotelu i wchodzę do łazienki. Oglądam się w lustrze, oceniając straty. Nie jest tak źle – myślę – idę do pokoju Bogdan siedzi na łóżku, na szafce nocnej stoją kieliszki z winem -podnosi je i podaje -znalazłem w minibarku – mówi – rano ci oddam Siadam obok niego, biorę z jego rąk oba kieliszki i ponownie odstawiam na szafkę. Nagle wszelkie zahamowania ustają. Wiem, że tym razem żadne bulgotanie nie zdoła nam przeszkodzić. A Witek? - będę szczerze żałować – myślę – to mu musi wystarczyć – zresztą już jest za późno. Gwałtownym ruchem przyciągam jego głowę do mojej, zaczynam całować, nie broni się. Sięgam ręką tam, gdzie nigdy dotąd nie sięgałam, przejmuję inicjatywę, robię rzeczy, których dotąd nigdy nie robiłam, ba o których nie sądziłam, że kiedykolwiek odważę się robić. Zatracam się w tym szaleństwie, jestem szczęśliwa jak nigdy dotąd w życiu. Rano Bogdan na krótki moment przejmuje inicjatywę, gdy przez telefon zamawia dla nas francuskie śniadanie do łóżka. I kawę, ale dla mnie bez śmietanki – po chwili jeszcze raz udowadniam mu, że jak jesteśmy razem, to śmietanka do kawy nie jest mi do niczego potrzebna. 72 ROZDZIAŁ ÓSMY Marcin Od dłuższego czasu zastanawiam się czy zostać adwokatem czy lekarzem. Trochę przeraża mnie prawo, te nudne kodeksy wymagające szczegółowego ich przewertowania odrzucają. Z drugiej strony tata mógłby przyjąć mnie na swój Oddział na specjalizację. Mama też uważa, że chirurg to jest ktoś – jak tata – mówi. Z kolei wuj, adwokat, może nie cieszy się aż takim uwielbieniem i szacunkiem swojej starszej siostry, ale mercedes, którym do nas przyjeżdża na niedzielne obiady, ma swoją wymowę. Zresztą nie tylko samochód,. Z tego samego źródła pochodzą też mój sprzęt narciarski, Simson i coroczne zimowe wakacje rodziców na ciepłym morzem. Najgorsze że nie można złożyć papierów i zdawać i tu i tu. Podejmuję decyzję – myślę że mama ma rację że lekarz ma znacznie większy prestiż – składam papiery na Akademię Medyczną w Gdańsku, może przez te sześć lat studiów coś się zmieni. W końcu zbliżamy się do Unii Europejskiej, a lekarz na Zachodzie to jest ktoś. Mama, zadowolona z mojej decyzji organizuje mi korepetytorów, załatwia testy – słowem – jest w swoim żywiole. Z mojej klasy na medycynę idzie jeszcze pięć osób, wszyscy chodzimy co sobotę rano na zajęcia przygotowawcze, które odbywają się u nas w szkole, ale poza tym trzymamy się raczej osobno. Zresztą uważam że wspólna nauka nie ma sensu i że jest to tylko marnowanie czasu, oszukiwanie samego siebie i zakamuflowany sposób na życie towarzyskie. W międzyczasie jest jeszcze matura, ale o to jestem spokojny. Mam w szkole dobrą opinię, zresztą mama przyjaźni się z dyrektorka i sama mi powtarza żebym skupił się na przygotowaniach do wstępnego testu i nie rozdrabniał. 73 Myślę że wie co mówi, w końcu zanim została dyrektorką w samochodówce, sama wiele lat uczyła w naszym liceum. Próbna matura poszła jak z płatka. Na studniówkę nie poszedłem – bo i po co? Zbliża się długo oczekiwany moment. Jutro i pojutrze wstępne egzaminy w Gdańsku, muszę wstać o świcie żeby zdążyć na piątą rano na pociąg. Leżę od dłuższego czasu w łóżku – położyłem się wcześniej – ale nie mogę zasnąć. Przed oczami przesuwają mi się pytania testowe i kolejne odpowiedzi. Wreszcie zrezygnowany zapalam światło i sięgam po leżący na szafce nocnej test. Nie mogę skupić się na nauce, biorę album i oglądam swoje zdjęcia z matury: ubrany w nowy garnitur odbieram świadectwo dojrzałości, przy przekazanie pocztu sztandarowego kolegom z klas młodszych, w pierwszej parze z Panią Dyrektor otwieram poloneza na balu maturalnym. Z trzaskiem zamykam sztywne okładki albumu i znów próbuję zasnąć. Nie mogę uwierzyć własnym oczom, mam tylko dziewięćdziesiąt jeden punktów. Nie dostałem się. Z naszej klasy ja i Anka. Nie rozumiem, co się stało. Mama będzie jeszcze próbowała się odwołać, ale tymczasem perspektywy udanych wakacji szlag trafił. Jadę na kurs językowy do Irlandii, a później – jeśli mama nic nie wymyśli – będę musiał zacząć pracę na punkty w szpitalu. Ojciec proponuje żebym zatrudnił się jako salowy na bloku operacyjnym, a w przyszłym roku spróbował jeszcze raz. -Marcin pośpiesz się z tą podłogą – słyszę donośny głos oddziałowej – wiozą krwotok z Izby, Sala musi być gotowa 74 Zaciskam zęby i przyśpieszam pracę. Listopad, za oknami ciemno choć to dopiero siedemnasta. Długimi, sprawnymi ruchami wycieram na mokro powierzchnie zalane krwią podczas dopiero co skończonej operacji. Jestem ostatnim ogniwem w tym łańcuchu – myślę – najpierw od stołu odszedł ojciec, główny operator. Zupełnie mnie nie zauważając poszedł do dyżurki, rzucając po drodze dowcipne uwagi do kończących zabieg. W kilka chwil później od stołu operacyjnego odszedł drugi operator, a po zrobieniu opatrunku, trzeci. Instrumentariuszki policzyły i zgarnęły swoje narzędzia i też odeszły. Ostatnia opuściła Salę operacyjną ekipa anestezjologów, zabierając ze sobą budzącego się pacjenta. Zostałem tu sam – na wysuniętym, odpowiedzialnym froncie pracy mopem – przygotowując Salę do kolejnego popisu chirurgów. Też jestem ważny – słyszę to ciągle od wszystkich – często wraz z towarzyszącym protekcjonalnym poklepywaniem po ramieniu. Na to TEŻ dostaję wysypki. Nie po to się tyle uczyłem aby po nich sprzątać. Jeszcze sześć miesięcy – liczę skrupulatnie każdy dzień – i koniec tych męczarni. Anka też pracuje na punkty na chirurgii, ale na oddziale, gdzie jej mama jest pielęgniarką, a nie na bloku. Okazała się być bardzo uczynna i miła, dziwne że przez cztery nie zwróciłem na nią uwagi. Postanowiliśmy spróbować uczyć się razem testów – to jednak dużo wygodniej niż samemu rozwiązywać, a potem szukać odpowiedzi. Przepytujemy się nawzajem i bardzo fajnie nam to nawet wychodzi. W ten piątek idziemy razem do kina – namówiła mnie – w końcu dlaczego nie? Prosto z pracy lecę do domu, chwytam spakowany wcześniej plecak, pokrowiec z nartami i wybiegam z powrotem na dwór. U nas warunki są kapitalne, minus piętnaście i prawie metr śniegu nawet w mieście. Podobno w górach też jest śnieg. Jutro się przekonam. Taksówka ślizgając się na oblodzonych ulicach 75 zawozi mnie na Dworzec. Mam jeszcze prawie pół godziny do odjazdu pociągu. Jutro rano, po przesiadce w Warszawie będę w Bielsku, a może już koło południa na stoku. Jadę niestety tylko na cztery dni. Ojciec niestety nie zgodził się załatwić mi wolnego u Oddziałowej. -nie będę się wygłupiał – uciął dyskusję – albo pracujesz, albo nie. To jest szpital, a nie towarzystwo wzajemnej adoracji, wszystkich obowiązują te same reguły, -ale ja pracuję tylko na punkty – próbowałem coś wskórać – szpital się przecież beze mnie nie zawali -bez nikogo się nie zawali – odpowiedział takim tonem, że już wiedziałem że nie zdołam nic załatwić – ale to nie powód żebym cię faworyzował -ale będę miał sezon przerwy – próbuję mimo wszystko walczyć -dostaniesz się na studia to będziesz miał ferie zimowe i sobie nadrobisz Jadę sam. Na szczęście Oddziałowa zgodziła się tak ułożyć mi grafik żebym mógł mieć weekend i potem jeszcze dwa dni wolne. Natomiast Anka powiedziała stanowczo, że nie jedzie -po pierwsze to strasznie daleko – argumentowała – po drugie nie umiem jeździć na nartach a po trzecie nie mam pieniędzy -to pożycz – odpowiedziałem -nie miałabym z czego oddać – ucięła rozmowę Szkoda, nie lubię nikogo uczyć jeździć na nartach, ale Ankę nawet miałem ochotę – trudno – jej strata. W Szczyrku jak zwykle okazało się, że miałem rację. Warunki śniegowe super, pogoda też. Nawet kolejek do wyciągów nie było, może dlatego że pierwszy raz przyjechałem poza feriami. Najeździłem się za wszystkie czasy. Niestety trzeba było wracać wrócić do pracy i nauki. Liczyłem trochę, że gdzieś się z Anką wypuścimy jak wrócę, ale nie miała czasu. 76 Wiosna przyniosła ocieplenie pogody i ochłodzenie stosunków z Anką. Trochę szkoda, ale z drugiej strony ... Na egzamin pojechaliśmy osobno – i – z perspektywy czasu nie żałuję. Dostała ponad sto dwadzieścia punktów, podczas gdy ja dziewięćdziesiąt osiem i to z dodatkowymi za pracę. A mówiła że nie uczy się więcej poza tym co ze mną. Kolejne wakacje mam zmarnowane. -super dostałam się! - zadzwoniła do mnie zaraz po wynikach -wiem – odpowiedziałem -nie martw się, zabrakło ci tylko dwóch punktów, za rok na pewno ci się uda -chyba zwariowałaś – odpowiedziałem -spotkamy się? jest taki fajny wieczór – ciągnęła niezrażona -nie mam ochoty – odłożyłem słuchawkę Ojciec przestał się do mnie odzywać, po tym jak mu powiedziałem że to przecież nie moja wina. Uważa że zmarnowałem rok – pewnie że zmarnowałem - zasuwając ze szmatą w tym jego zasranym szpitalu. Na szczęście wujek uratował sytuację: okazało się, że jak szybko przeniosę dokumenty, to mnie przyjmą do Olsztyna na Wydział Medycyny Weterynaryjnej. -to fantastycznie – ucieszyła się mama – przecież to też lekarz -weterynarii – dodaję ponuro -to może nawet ciekawsze – jej entuzjazm nie przygasł ani odrobinę – pomagać zwierzętom które cierpią i są na pewno wdzięczniejsze niż ludzie -na pewno nie będę leczyć żadnych bydląt – odpowiadam -uważam, że powinieneś spróbować – namawia – to też są elitarne studia Podejmuję decyzję, jadę z papierami do Olsztyna. Z jednym mama ma niewątpliwie rację – myślę – wszystko jest lepsze niż jeszcze jeden rok pracy jako salowy w szpitalu. 77 Wakacje uratowane! Jadę z rodzicami na wczasy do Chorwacji. Mama namawia mnie żebym pojechał na obóz roku zerowego: -poznasz wcześniej kolegów – mówi – na pewno będą jakieś fajne dziewczyny -zdążę – odpowiadam – mam na to cały rok -to świetny pomysł – tata nagle znał że weterynaria to fajny wydział – na pewno będzie super -dobra, pojadę – poddaję się W Chorwacji jest zajebiście. Po drodze zatrzymujemy się na ekskluzywnym kempingu kilkadziesiąt kilometrów na północ od Lubljany. Zwiedzamy zamek w Brjac i Podstojną Jamę. Przepiękny kraj, zamożny, taka zamieszkała przez Słowian Austria. Dwa dni później dojeżdżamy do Splitu, stąd tylko przeprawa promowa i Hvar. Super miejsce. Całe dnie spędzamy na kamienistych plażach, nurkujemy w przybrzeżnym przyboju wyławiając mnóstwo pięknych muszli. Udaje nam się raz spotkać oko w oko z konikiem morskim. Usiłuję namówić ojca na nurkowanie z butlą – jest tu nawet baza podwodna – ale to jest jednak dość drogie i musimy na razie zrezygnować. A szkoda, jednak nurkowanie na bezdechu znacznie mnie ogranicza, a skoro tyle można zobaczyć do głębokości sześciu metrów, to co dopiero musi być głębiej! To samo niestety dotyczy sportów motorowych. Przez piętnaście minut mam do swojej wyłącznej dyspozycji skuter wodny i jestem w nim absolutnie zakochany. Kiedyś sobie taki kupię – postanawiam. Obóz okazuje się być totalną porażką. Co za wieśniaki! 78 Z częścią w ogóle nie da się rozmawiać bo cały wolny czas spędzają w stajni. Reszta nakręca się opowiadanymi przez opiekunów ze starszych lat opowieściami rodem z chlewu i obory. Dziewczyny nawet niebrzydkie, ale wszystkie śmierdzą koniem i są monotematyczne. Rok się jakoś przemęczę a potem muszę się przenieść do SGGW w Warszawie. Tam jest na jakim takim poziomie postawiona Klinika Małych Zwierząt. To ma jakąś przyszłość. Ludzie z kasą i klasą inwestują w swoich pupili. Nie spędzę przecież reszty życia wśród tych kandydatów na świńskich konowałów. 79 ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Tomek Psychologia czy medycyna? A może socjologia? Odkąd mama kategorycznie odmówiła ojcu współpracy i powiedziała że nie wyobraża sobie prowadzenia własnej apteki ,prosta recepta na przyszłość przestała być taka prosta. -jakbyś poszedł na medycynę to Janek mógłby ci pomagać – ciągłe powtarzanie mamy doprowadza mnie do szału -jeszcze nie wiem czy mnie to rzeczywiście interesuje – w tym właśnie problem że ja nie chcę wszystkiego robić w cieniu brata – mogłabyś zaoszczędzić na fartuchach gdybym je donaszał po Janku – rzucam nieprzyjaźnie -znowu tak wszystkiego po nim nie donaszasz – odpowiada Jestem od niego w wielu rzeczach lepszy – i jakoś nikt tego nie zauważa – myślę. Przecież on prawie nie zna angielskiego. I na nartach jeżdżę wcale nie gorzej od niego … Nie chcę być ciągle porównywany z moim starszym bratem, ja to ja a nie jego młodsze wydanie. To wszystko zaczęło się nasilać od śmierci taty. Okres jego choroby spowodował nagły wzrost pozycji Jaśka w rodzinie. Nagle okazało się że tylko on orientuje się co naprawdę się dzieje. Tylko on może załatwić badania, umówić niezbędne konsultacje, tylko z nim profesor omawia plany dalszego leczenia taty – naszego taty. Pozostawiony sam sobie chodzę do szkoły, spotykam się z Kaśką, pomagam przy ojcu. I wiem że on teraz jest najważniejszy – ale przecież nie jedyny ważny. Wygrywam olimpiadę z historii – i nic – psa z kulawą nogą to nie interesuje. Zdobywam zielony pas – to również nie zwraca niczyjej uwagi. Dopiero gdy po drobnych nieporozumieniach w szkole dostaję nieodpowiednie zachowanie na semestr, Jan bierze mnie na stronę i opierdala: 80 -mógłbyś przestać się popisywać – mówi – mama i bez tego ma dość zmartwień … -ja się wcale nie popisuję – przerywam mu – a poza tym to nie twoja sprawa – też się znalazł mój wychowawca -pomóż jej trochę – mówi nie zwracając uwagi na moją odpowiedź – a przynajmniej nie przysparzaj dodatkowej roboty, ma jej wystarczająco dużo przy tacie To już jawna niesprawiedliwość, odwracam się, nie chcę żeby widział jak mi się oczy pocą. -nic nie rozumiesz – rzucam wychodząc z pokoju -nie kłóćcie się – niewiadomo skąd pojawia się mama. Po śmierci ojca Janek wrócił do swoich spraw a ja do swoich – w końcu w tym roku matura. Postanowiłem już o swoim dalszym losie: pójdę na pedagogikę specjalną a później zrobię karierę w policji. Tam teraz potrzebują młodych wykształconych ludzi, a poza tym jest wcześniejsza emerytura. Po maturze płynę z Janem na Alandy. -BUUUUU BUU BUU - rozlega się z dziobu buczący dźwięk rożka mgłowego W łagodnym przechyle przecinamy gęstą mgłę. Słaby wiatr nie jest w stanie jej rozpędzić, przesuwa się wraz z nami otulając nas wilgotnym półmrokiem. Odkąd wpłynęliśmy w Szkiery przestało bujać. Wszyscy siedzimy w kokpicie w ciszy i skupieniu nasłuchujemy. -BUUUUU BUU BUU – rozlega się kolejny nasz sygnał Mgła jest tak gęsta że z kokpitu nie widać oddalonego od nas o kilkanaście metrów stojącego na oku Rudka. -chyba coś płynie! – słyszymy jego głos Janek zrywa się jak oparzony i biegnie na dziób ginąc nam z oczu. 81 -BUUUU BUU BUU - zapada cisza przerywana jedynie sygnałem mgłowym wydobywającym się z archaicznego mosiężnego rożka napędzanego płucami Rudka. Wsłuchujemy się w ciszę. -BRRRRRRRRRRRRRRRRR – wydaje mi się że gdzieś w oddali przed nami słychać monotonny głuchy dźwięk diesla -chyba coś płynie przed nami – mówię szeptem -BUUUUU -buuuuu BUU BUU - kolejny sygnał przerywa ciszę buu – słychać z naprzeciwka buu -coś płynie – teraz już nikt nie ma wątpliwości Z góry przez mgłę powoli z mozołem przebija się słońce. Jest jeszcze wcześnie rano mamy więc nadzieję że w ciągu dnia widoczność się poprawi. -fajnie byłoby coś widzieć – stwierdza Romek – podobno Szkiery są zajebiste -zobaczysz, zobaczysz – odpowiada mu Rudek który tymczasem wrócił z dziobu – jak w coś przypierdolimy -nie kracz – gdzieś z dziobu dochodzi głos schowanego w szarej masie Jaśka – a w ogóle to nie gadać bo zagłuszacie. -BUUUUU -buuuuu BUU buu BUU – wydyma kolejny sygnał buu – tym razem sygnał odpowiedzi jest już wyraźniejszy Dźwięk diesla nadpływającego statku(?) jest już tak głośny że zaczyna zagłuszać prowadzoną półgłosem rozmowę. Nagle tuż obok naszej burty materializuje się mały żółty kuterek a właściwie większa łódka rybacka – i o to było tyle strachu? – myślę. Niemrawy, zdający się zanikać wietrzyk zamienia się stopniowo w pełnowymiarową poranną mgłę skręcając jednocześnie na północ. Luzujemy żagle. Z szarości powoli wyłania się dziób jachtu. Stojący na nim, nieruchomy jak słup soli Piotrek zaprzestaje wydawania dźwięków z rożka a po chwili dołącza do reszty załogi siedzącej w kokpicie. Mgła unosi się odsłaniając niezwykły widok: Strome czerwone ściany z granitowych wysepek wyłaniają 82 się wokół nas z gładkiej niebieskiej wody fiordu. Na każdej z nich – niby czapeczka – zielona roślinność: dorodny las sosnowy a wszędzie przystrzyżone, wręcz kłujące w oczy swą wyzywającą zielenią trawniki. Gdzieniegdzie widać piękne, kryte czerwoną dachówką domki. -rzeczywiście zajebiście – wyrywa się z rozdziawionych ust Romka rozbrajająco szczera uwaga -dlatego tu właśnie przypłynęliśmy – kwituje tą wypowiedź Jan -i było warto – potwierdza Rudek patrząc oskarżycielskim spojrzeniem na mnie i Darka Wraca mi przed oczy wczorajsza awantura w Visby. Gdy planując rejs ustalaliśmy krótki odpoczynek na Gotlandii nikt z nas nie wiedział jak naprawdę wygląda ta wyspa. Spodziewaliśmy się zapewne czegoś podobnego do widzianej w zeszłym sezonie płaskiej i sennej Olandii, może gorszego wydania Bornholmu. Tymczasem, gdy z mgły (towarzyszącej nam jak dotychczas we wszystkich kluczowych momentach rejsu) wyłonił się broniący dostępu do spokojnych wód portu falochron Visby, z każdą chwilą ten urokliwy zakątek Szwecji coraz bardziej podbijał nasze serca. Przecudny obronny zamek w którym czuje się nadal atmosferę średniowiecza – spotęgowaną jeszcze przez właśnie rozpoczynający się kilkudniowy turniej rycerski. I tłumy turystów: zarówno żeglarzy, wczasowiczów, jak i tych przybyłych tu aby obejrzeć turniej. No i oczywiście pełno różnorakich przebierańców – tych biorących udział w turnieju – w zbrojach, strojach kupców, mieszczan czy ciur. Przebiec tędy tylko i płynąć dalej to byłaby po prostu zbrodnia na własnych wakacjach. Nieśmiałe próby przekonania Piotrka żebyśmy zostali tu przez kilka dni napotkały się z niezwykle emocjonalnym sprzeciwem: -trasa była ustalona – stwierdził – wszyscy wiedzieli gdzie i na ile płyniemy 83 -to może zagłosujmy – rzucił Darek na którym wyspa zrobiła chyba największe wrażenie -to świetny pomysł – poparłem -nie będziemy niczego głosować – odpowiedział wkurwiony na maxa Jasiek – to nie jakiś parlament tylko rejs -wiedziały gały co brały – poparł go Rudolf – planujemy Alandy od trzech sezonów i ciągle coś nam wypada -no właśnie – uczepił się tego stwierdzenia Darek – tu jest super a nie wiemy czy tam w ogóle zdołamy dotrzeć -i nie dowiemy się jeśli nie popłyniemy dalej – Janek sprawiał wrażenie że zaraz pęknie – za dwie godziny wypływamy, jak ktoś chce to może tu zostać, zabierzemy go w drodze powrotnej – dodał Jednak tego wieczora nie wyszliśmy z Visby. Przy kontroli olinowania okazało się że lewa wanta grotmasztu zwisa luźno i wymaga kontroli, a być może naprawy, i że trzeba będzie przed wyjściem wjechać na maszt. Mimo szybkiej akcji nim udało się Romkowi wszystko przygotować zaczął zapadać zmrok. W tej sytuacji Jasiek zarządził dokończenie naprawy takielunku zaraz po wschodzie słońca i odroczył wyjście w morze do siódmej rano – i przestał się do nas odzywać – pewnie podejrzewając sabotaż. My tymczasem zyskaliśmy cały wieczór na chłonięcie atmosfery Visby i udział w turnieju i towarzyszących mu imprezach. Atmosfera zelżała gdy przeprowadzona przy świetle dziennym kontrola takielunku wykazała że wysunęła się przetyczka mocująca wantę do salingu i że nie ma to nic wspólnego z chęcią części załogi na przedłużenie pobytu na Gotlandii. Gdy w kwadrans po siódmej mijaliśmy główki portu Piotrek był znów prawie sympatyczny (jak zwykle) i tylko mnie i Darka omijał ostentacyjnie wzrokiem. 84 -było – potwierdzam – ale tam też było super – dodaję obronnie -skończmy tą dyskusję –proponuje Janek - tam jest bliżej i jeszcze na pewno będzie okazja żeby nie raz popłynąć – a teraz przed nami cały dzień w Szkierach, Sztokholm a później Alandy. Muzeum Vasa. Ktoś mi kiedyś powiedział że to muzeum jest beznadziejnie nudne. muszę sobie przypomnieć kto – myślę – i przestać się z nim zadawać. Jest pod wrażeniem. Zresztą nie tylko ja. Całą załogą w milczeniu przechodzimy kolejne poziomy wielopiętrowej konstrukcji otaczającej wydobyty z dna portu olbrzymi galeon i umożliwiającej dokładne jego obejrzenie. Informacje zawarte w przewodniku nie są w najmniejszym stopniu przesadzone. Dołączony do biletu zredagowany w języku polskim folder (wreszcie ktoś uznał że może warto zauważyć blisko czterdziestomilionowy naród turystów) pozwala dokładnie zapoznać się zarówno z funkcją poszczególnych oglądanych elementów jak i z niezwykłą jego ornamentyką. Niesamowite wrażenie robi również bardzo bogata ekspozycja przedmiotów znalezionych we wnętrzu okrętu, chociaż dla nas – żeglarzy – część nautyczna jest ciekawsza. Niesamowite wrażenie potęguje rozproszone światło i szczególny zapach, temperatura i wilgotność – dobrane optymalnie dla zabezpieczenia wydobytych z głębin elementów okrętu. Zwiedzanie muzeum zajmuje nam cały dzień, jeden z dwóch przeznaczonych na Sztokholm - i dobrze, bo miasto nie robi na nas specjalnego wrażenia owszem jest ładne, eleganckie, zadbane, ale jednocześnie bez klimatu, pozbawione tego czegoś co podświadomie czujemy na przykład w Paryżu, Kopenhadze czy Pradze i co powoduje że mamy chęć tam wrócić. Decyzja kapitana, by skrócić o pół dnia pobyt w stolicy Szwecji nie napotyka na opór załogi. Znów płyniemy wśród urokliwych czerwonych wysepek w kierunku wyjścia ze Szkierów na pełne morze. Zastanawiam się jak opowiedzieć znajomym, by w pełni oddać piękno tej niezwykłej krainy: A może gdyby tak 85 wyobrazić sobie Mazury, powiększyć je … no powiedzmy sto razy, wymienić mętną zielonkawą wodę na kryształowo czystą w różnych niebieskich odcieniach. Gdybyśmy dalej zastąpili podmokłe, gliniasto – piaszczyste brzegi zastąpili wysokim klifem z czerwonego granitu a nieotynkowane zabudowania kryte eternitem na stylowe skandynawskie drewniane domki z czerwonymi ceramicznymi dachami … no i jeszcze nasze małe, skądinąd sympatyczne pływadełka powiększyli do rozmiarów pełnowymiarowych pełnomorskich jachtów … gdyby … -usiądź bo zasłaniasz! – głos stojącego za sterem Janka wyrwał mnie z zadumy. Wychodzimy właśnie na pełne może mijając w wąskim przejściu statek wycieczkowy którego pasażerowie fotografują na wyścigi nasz płynący pod egzotyczną jeszcze na tych wodach banderą. -usiądź na dupie bo nic nie widzę! – Janek nie potrafi utrzymać afektu -to se okulary wytrzyj – nie potrafię powstrzymać się od odpowiedzi która zapewne wygeneruje kolejną kłótnię, ponoć się to typowe dla relacji między braćmi. Nie wiem, nie znam się na tym, mam na szczęście tylko jednego brata – myślę. -siadaj na dupie!! – mój kochany brat zwraca się do mnie Z miną urażonej niewinności unoszę for klapę i wchodzę przez otwarty przedni luk do wnętrza jachtu. Niknąć w jego wnętrzu słyszę za sobą wydobywające się z ust mojego brata niepochlebne uwagi na mój temat. Więcej z nim nie pojadę na żadne wakacje – postanawiam sobie nie wiem który już w życiu raz. Tymczasem przed nami otwarte morze. Wiatr stopniowo wzmaga się ustalając jacht w niewielkim przechyle. Nasza szybkość rośnie, osiągając dzięki niewielkiemu zafalowaniu morza około dziewięciu węzłów. Od wysp Alandzkich dzieli nas kilka godzin żeglugi. Postanawiam się zdrzemnąć. -Tomek! Wachta za dziesięć minut – słyszę nad głową głos Rudka 86 Otwieram oczy i wyskakuję z koi. -sucho? – rzucam pytanie zastanawiając się co muszę na siebie założyć Bałtyk nie rozpieszcza. Ubrani na „cebulkę”, mimo to często przemarznięci i przemoczeni przebijamy się przez zwykle wzburzone i zimne, ołowianoszare wody w poszukiwaniu „niedźwiedziego mięsa” i przygody. -sucho i nawet dość ciepło – odpowiada z uśmiechem – siedzimy bez sztormiaków Nauczony doświadczeniem zakładam jednak ciepłą bieliznę, dwie pary dresów. Na kurtkę narciarską naciągam spodnie od sztormiaka, wełniana czapka i polarowe rękawiczki dopełniają stroju. Bluzę od sztormiaka biorę w rękę , przezorny zawsze ubezpieczony – myślę sobie – w razie nagłego załamania się pogody, tak charakterystycznego dla tego akwenu, może nie być czasu nawet sięgnąć pod pokład po ubranie. Wskakuję w gumiaki (wkładając je pod spodnie od sztormiaka – kiedyś wpuściłem spodnie do kaloszy – i miałem je mokre od pierwszej fali do końca rejsu), zakładam asekuracyjne szelki i wyskakuję na pokład. -Ufff! - zdążyłem, myślę. Po pierwsze nie wpada spóźniać się na wachtę – w tej kwestii zgadzam się w pełni z Janem, a po drugie jeszcze chwila spędzona w tym stroju pod pokładem i mógłbym umrzeć z gorąca. -cześć, siadaj – sternik wyraźnie oczekuje już zmiany -ile trzymasz? - pytam stając po jego prawej stronie i kładąc lewą rękę na kole sterowym -czterdzieści – odpowiada wysuwając się zza szturwału Staję za kołem starając się wsterować wczuwając się rytm fali i wyczuć tendencje jachtu. Powoli kadłub przestaje myszkować i ustala się na kursie. Opuszczam składaną ławeczkę i siadam. Podnoszę wzrok na horyzont. Wokół widoczna bezkresna pustka wypełniona morzem po widnokrąg. Ustalam na nim 87 wirtualny punkt krzyżujący się z bujającą się miarowo nawietrzną wantą grotmasztu. Pogoda jak na Bałtyk w lipcu jest rzeczywiście super. Robi się jeszcze bardziej super gdy kok zarządza podwieczorek i wydaje kubki z gorącym kiślem z sokiem wiśniowym. -pycha -stwierdzam – a w domu nawet bym na to nie spojrzał -to dotyczy wielu potraw na morzu – odpowiada Rudek -i w ogóle na wakacjach – kwituje Jasiek -a ja myślałem że jest po prostu bezkonkurencyjny – stwierdza urażonym głosek pełniący dziś rolę koka Darek – ale jeśli tak to dawać te kubki z powrotem -no nie dąsaj się – mówi pojednawczo Jasiek – jest naprawdę zajebisty W oddali na horyzoncie rysuje się niepewnie jakiś zamazany kształt będący linią brzegu lub chmurą. Po wypiciu herbaty zarys zamienia się w wysoki brzeg Marienhamn. To kultowe miejsce niczym Mekka od dziesiątek lat przyciąga żeglarzy nie tylko z całej Europy ale i Świata. Mała, położona wśród lasów i jezior mieścinka stała się przed niespełna stu laty stolicą światowego żeglarstwa gdy Erikson zgromadził tu swoją flotyllę żaglowców i z dziecięcymi załogami pod dowództwem młodocianych kapitanów rozsyłał do najbardziej odległych zakątków świata. W tan sposób powstała słynna szkoła kapitanów z której wywodzili się przez lata najlepsi z najlepszych. Cumujemy w marinie, po drodze mijając zacumowany – już niestety na stałe – pełnorejowiec zamieniony w muzeum. Zgodnie z tutejszym zwyczajem natychmiast lądujemy w saunie. A sauny w Finlandii są rzeczywiście wszędzie, zaczynając od toalet w porcie jachtowym. Alandy, acz zupełnie inne Szkiery, nie ustępują im pięknem a być może nawet je przebijają. Dziesiątki tysięcy jezior rozsianych wśród zróżnicowanego porośniętego dziewiczym lasem terenu. Zwiedzamy muzeum Erikssona i kolejny raz lądujemy w saunie. Wypoczęci i zrelaksowani szykujemy się do pożegnalnego wieczoru na wyspie. Jutro rano wyruszamy w powrotną podróż. Z 88 pobliskiego, górującego nad miastem wzgórza rozciąga się rozległy widok na port i prowadzącą do niego cieśninę. To właśnie stąd wypływały żaglowce w rejs szlakiem kliprów wokół Hornu i Przylądka Dobrej Nadziei, zataczając wielki krąg. Tu postanawiamy spędzić nasz wieczór. Rozstawiamy grilla, Menu niezbyt urozmaicone, za to nasze – Polskie: szaszłyki z mielonki, kebaby jw. sałatka ze słoika i specialite de la maison: wódka z sokiem (dla prawdziwych żeglarzy bez soku). O drugiej nad ranem impreza powoli przygasa. Powoli zwijamy majdan i przenosimy się na jacht. -wszyscy się najedli? – pyta opiekuńczym tonem Janek -tak – pada z wielu ust spontaniczna odpowiedź -a może chcecie się jeszcze napić? - Jan podstępnie drąży temat -nie, już wystarczy – odpowiadamy jak na komendę -idziemy jeszcze coś zobaczyć? - Jasiek nie odpuszcza, wyraźnie chcąc mieć ostatnie zdanie -nie, już wszystko zobaczyliśmy – odpowiada niczego nieświadoma załoga -to super – stwierdza tajemniczym głosem Janek – w takim razie proszę spakować grilla do bakisty i przygotować jacht do wyjścia w morze za pół godziny W godzinę później mijamy główki portu i kładziemy się na kurs na Gotland. Pół godziny później wychodzimy z cienia wyspy, Bałtyk i jego krótka, zdradliwa fala zbiera swoje zwykłe żniwo: cała kolacja i wypite resztki alkoholu składamy Neptunowi w hołdzie. -proszę założyć pasy asekuracyjne, na pokładzie zostaje wyłącznie wachta – Piotrek wykorzystuje bez skrupułów sytuację że nie mamy stałego gruntu pod nogami – i proszę mnie obudzić na trawersie Gotlandu, lub na śniadanie Manipuluje ludźmi jak chce – myślę – jak mną odkąd skończyłem dwa lata i postanowiłem się z nim zaprzyjaźnić – z tą myślą oddaję resztki z imprezy 89 morzu i przedkładając sen nad higienę wsuwam się do koi, odkładając mycie zębów i inne dla życia czynności na rano. Kończę trzeci rok z najlepszą lokatą. Już wiem że nie będę przez resztę życia pracował w szkole – zwłaszcza specjalnej. Również kariera w policji z perspektywy skończonych dwudziestu trzech lat przedstawia się o niebo mniej ciekawie niż przed maturą. Może trzeba jednak było iść na medycynę? - myślę – teraz to jednak spóźnione żale. Składam papiery na zarządzanie, w końcu to że Janek nie ma dwu fakultetów, to nie powód żebym i ja nie miał. Stypendium w Holandii spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Ku mojemu zdumieniu zarówno władze uczelni, jak i Janek i mama mówią jednym głosem: warto, warto, warto ... Skoro tak bardzo warto – myślę – to stawiam swoje warunki. A więc, po pierwsze – nie rezygnuję z moich planów wakacyjnych (które do tej pory były co najwyżej w randze życzeń) – a więc objazdówka po Stanach Zjednoczonych i podróż do Mongolii. Ku mojemu zdumieniu nie napotykam oporu. Wręcz przeciwnie, wszyscy przyklaskują moim pomysłom. W oczekiwaniu na wizę amerykańską wykupuję bilet na kolej transsyberyjską. W przeliczeniu na złotówki to naprawdę śmieszne pieniądze – koszt pokryją moje oszczędności z udzielanych w tym roku korepetycji. Namawiam Janek na wspólna podróż – co było do przewidzenia- odmawia. Jak zwykle nie chce niczego – co w naszych relacjach – nie pochodzi od niego. Tygodniowa podróż pociągiem. Poznaję różnych, przygodnych ludzi: z większością z nich ani teraz ani w przyszłości nie zamienię ani słowa. Przede mną rozwiera się zupełnie inny, dziwny, wręcz nierealny świat. Postacie rodem z rosyjskich dramatów pojawiają się i znikają wpisane w prostą konwencję 90 fabuły dyktowanej monotonnym, jednostajnym biegiem pociągu. Pod koniec miesiąca fascynacja miejscem, czasem i ludźmi ustępuje coraz większej, stającej się powoli natręctwem potrzebie wzięcia prysznica. Czyżby jeszcze raz mój brat miał rację? - jedziemy z Kaśką na dwa miesiące do Stanów – mamy pracę w knajpie na początek - a potem – jak wszystko się ułoży - kupujemy brykę i i robimy stany wzdłuż – i niech nas Jasiek w dupę pocałuje – myślę. 91 ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Wojtek Dwa jajka, pół kubka mleka – czytam z kartki zapisanej przez mamę – zaglądam do lodówki, mleka nie ma, jest jogurt naturalny – niech będzie. Dolewam. Jeszcze woda, mąka, sól – czytam. Biorę mikser, mieszam, spoglądam kątem oka, straty muszą być, ścianę się umyje, z podłogi pies zliże. Trochę gęste? Dolewam wody, mieszam ponownie, teraz pamiętając wyłączyć mikser przed wyjęciem z ciasta. Jakby za rzadkie, dosypuję mąki i znów mieszam, spoglądam na kartkę: gęstość śmietany – może to i jest gęstość śmietany? - nigdy nie zastanawiałem się głębiej nad je gęstością. Nagrzewam zgodnie z instrukcją patelnię, nalewam ciasto. Chyba już? Energicznym ruchem podrzucam do góry lekko posklejany pomarszczony placek ląduje na brzegu patelni – prawie dobrze, ćwiczenie czyni mistrza ... W sześć naleśników później wchodzi do kuchni Marta - jestem dumny: -popatrz – mówię i mistrzowskim ruchem przerzucam w powietrzu kolejnego naleśnika na drugą stronę -co robisz? - Marta z wyraźną dezaprobatą ocenia straty – kto to posprząta – odruchowo kładzie rękę na do niedawna jej a od sześciu miesięcy naszym wspólnym i coraz większym brzuchu Spoglądam za jej ręką z dumą -ja oczywiście – odpowiadam – to będą krokiety z mięsem i warzywami, a do tego barszczyk -super, nie wiedziałam że umiesz – mówi z podziwem – zawsze przerzucasz? -prawdziwy mężczyzna zawsze tak smaży – odpowiadam – ja to robię pierwszy raz -dopiero dzisiaj zostałeś mężczyzną? - wypina wymownie brzuch 92 -dzisiaj nauczyłem się smażyć naleśniki – odpowiadam urażony – to zresztą chyba jedyna rzecz której nauczę się podczas stażu z ginekologii Gośka przytakuje głową (ona odbyła to w poprzedniej turze) -tyle że szybciej jesteś w domu i możesz ćwiczyć się w nowych obowiązkach Czekamy z niecierpliwością ale i z niepokojem na naszego Powojtka (nie mylić z potomkiem u innych – zwykłych rodziców) -tak, to typowe dla faceta – przerywa nagle milczenie Marta - popisy bez sensu i opryskanie całej kuchni tłuszczem, jakby nie można było przewrócić ich na drugą stronę w zwykły sposób -odrobinę romantyzmu kobieto – odpowiadam – i przyznaj się że po prostu tak nie umiesz --masz rację, boję się ze mógłby i spaść na głowę – przyznaje Przystępujemy już zgodnie do przyrządzania farszu. Tuk Tuk Tuk Tuk - rytmiczny dźwięk zapisu tętna płodu usypia. Staram się ... Ale ta ginekologia wlecze się niemiłosiernie. A Marta ma zaraz rodzić, trzeba robić dobrą minę i jakoś wytrzymać – myślę – dzięki temu będziemy mogli tu rodzić. Spoglądam na zegarek, zaraz koniec badania i przyjdzie Marta. Podłączam zapis -uważaj z tym żelem – mówi – całą mnie upaprzesz -nie przesadzaj – mówię – w końcu masz przed sobą zawodowca, robię to już szósty tydzień Po chwili słyszymy: Tuk Tut Tuk Tuk Tuk Tuk -słyszysz – mówię wzruszony – to nasze -ale jakoś tak dziwnie, inaczej? - spogląda na mnie z nagłym przestrachem -e, chyba nie? - patrzę to na nią, to na zapis – pewnie się wiercisz i denerwujesz -ale pokażemy komuś ten wykres? -pokażemy – odpowiadam 93 -to zupełnie prawidłowy zapis – słyszymy – ośrodek krążenia nie jest jeszcze w pełni dojrzały, ale na wszelki wypadek proszę przychodzić na zapis co drugi dzień -mogę normalnie pracować? - pyta pobladła nagle Marta -dam pani doktor zwolnienie – odpowiada jakimś takim sztucznie pogodnym głosem – jeszcze się pani w życiu zdąży napracować, a teraz trzeba trochę odpocząć -ale wszystko w porządku? - pytam -chmm ... myślę że tak – odpowiada powoli – jakby rytm nie wrócił do normy to najwyżej położymy was na obserwacji -jak to? - Marta jest już nie na żarty przestraszona Docent kładzie jej dłoń na ramieniu -wszystko będzie dobrze – mówi uspokajającym tonem – jeśli nawet położmy, to na wszelki wypadek ... w końcu rodzina lekarska? - no nie? -no ... właściwie tak – odpowiadamy -Wojtek, zadzwoń do domu jak skończycie – słyszę głos dusiciela – twoja żona już trzy razy dzwoniła Spoglądam na asystującego mi do operacji szefa -zaszyj otrzewną i leć zobacz co się dzieje – mówi – ja już zeszyję -dzięki! - szybko dociągam szew i biegnę do dyżurki zrywając z siebie po drodze maskę, fartuch, rękawiczki. Wykręcam nerwowo numer – cisza – wykręcam ponownie -Marta? Co się stało?: -miał znowu bezdechy – mówi cichym głosem – i zsiniał i jakoś tak dziwnie zesztywniał – boję się -dzwoniłaś do mamy? - pytam -przyjedzie, będziemy się zmieniać do rana – odpowiada – kiedy będziesz? 94 -jutro koło siedemnastej – odpowiadam Przypominam sobie. Przed oczami przesuwają się powoli obrazy. Najpierw poród. Niby prawidłowy, ale cały czas coś było nie tak, i wreszcie informacja -ma pan syna, gratuluję – docent rzuca i wraca szybko do Marty Chcę biec za nim, zatrzymuje mnie położna -tam nie można doktorze – mówi – ale już jest lepiej ... -jak to lepiej? - pytam -urodził się w zamartwicy, miał dwa punkty, teraz ma sześć Skala APGAR, powtarzam sobie w myślach poszczególne punkty oceny. -ma już dziesięć – słyszę czyjś głos – na pewno będzie dobrze, może pan wejść do żony Dwa tygodnie w domu, gdy ucząc się obsługiwać noworodka i śpiąc na zmianę zdołaliśmy na chwilę zapomnieć o niepokoju. Wtedy nagle zsiniał w czasie kąpieli. Potem diagnostyka: na Działdowskiej, Litewskiej, potem w Centrum Zdrowia Dziecka i ciągle nic. Tymczasem kolejne napady sinicy, później jeszcze bezdechy, a ostatnio jeszcze te prężenia. Przed nami kolejne badania -Panie Wojtku – w drzwiach pokoju lekarskiego pojawia się głowa sekretarki szefa – pan docent pana prosi -a co się stało? - pytam -nie wiem – odpowiada Wstaję -trzymaj się -ledwo zaczął i już go szef zaprasza – słyszę głosy kolegów Wchodzę do sekretariatu Kierownika Kliniki -niech pan wejdzie doktorze – słyszę -tak panie docencie? - pytam niepewnie 95 -proszę, niech pan usiądzie – słyszę – martwię się o pana -nie rozumiem mówię -proszę być szczerym – mówi – jeśli tylko będę mógł wam jakoś pomóc to proszę się nie krępować -dziękuję – mówię – jakoś sobie dajemy na razie radę, rodzice nam pomagają, Marta chce przerwać pracę -a pan? - pyta -ja spróbuję to pogodzić – odpowiadam -gdyby miał pan jakieś problemy to proszę śmiało z tym do mnie przychodzić -w tym tygodniu kończę staż -ma pan u mnie etat – słyszę – jeśli tylko nadal jest pan pewny ... -jestem – wstaję – czy mogę przyjść z papierami? Cięcie Kochera. Mocno dociskając brzuszek skalpela do skóry staram się równo prowadzić cięcie. Około półtora centymetra poniżej łuku żebrowego, zaczynając od linii pośrodkowej skośnie ku dołowi i do boku. Brzegi skóry rozchylają się łagodnie uwidoczniając żółtą, grudkowata fakturę tkanki podskórnej. Nagle na tle tłuszczu zaczyna coś sikać, drobny strumyczek zbiera się w jeziorko krwi zasłaniając mi linię cięcia. Cały przejęty wyciągam rękę w stronę instrumentariuszki: -wytarcie na patyku poproszę – czuję twarde, mocne uderzenie rękojeści narzędzia o moją otwartą dłoń Przyciskam mocno do krwawiącego miejsca, starając się, tak jak mnie zawsze uczono unikać pocierania tkanek. Jestem cały przejęty – to mój pierwszy w życiu pęcherzyk! -złapanie – czuję w dłoni gładki chłód narzędzia Odnajduję krwawiący punkt i chwytam czubkami kleszczyków Peana. -podwiązka 96 Kontynuuję cięcie. Przecinam powięź, podchodzę rozwartymi nożyczkami mięsień prosty brzucha -koagulacja – po chwili z rany zaczyna unosić się charakterystyczny swąd spalanego ciała Jeszcze tylko otrzewna – i – witamy w brzuchu! Asysta odsłania retraktorami pole operacyjne odciągając brzegi rany. Wsuwam rękę w głąb brzucha, powoli obmacuję kolejne narządy: -jelito grube w porządku, czuję tylko masy kałowe, cienkie też, wątroba gładka, pęcherzyk napięty, wyczuwam złogi – relacjonuję – zobaczy pan? - zwracam się do asystującego mi szefa dyżuru Po chwili kontynuujemy zabieg. Delikatnie, starając się nie uszkodzić okolicznych struktur wprowadzam czubek narzędzia między tętniczkę a przewód pęcherzykowy, przechodzę pod tętniczką, następnie pod przewodem, zakładam kolejne podwiązki. Po chwili zaczynam preparowanie loży pęcherzyka żółciowego. Przystępuję do kontroli przewodów. Pamiętając o niezwykłej delikatności eksplorowanych struktur wprowadzam specjalnie wymodelowaną w kształt łyżeczki sondę w głąb dróg żółciowych, przechodzę przez przewód pęcherzykowy do przewodu żółciowego wspólnego i dwunastnicy, następnie wracam sprawdzając kolejno przewody wątrobowe, po chwili triumfalnie wydłubuję z jednego z nich opalizujący żółto spłaszczony, niewielki kamyk: -był – stwierdzam -załóż dren Kehra – odpowiada asystent Starannie modeluję nożyczkami podany mi przez instrumentariuszkę gumowy przewodzik w kształcie litery T aby następnie spróbować włożyć go rozdwojonym końcem do otworu. Drenik broni się jak żywy – gdy wprowadzam jeden z jego wąsów – drugi w cudowny sposób wysuwa się. Wreszcie jest! Oba 97 ramiona drenu tkwią wewnątrz przewodu żółciowego. Można przystąpić do ich zamocowania. -katgut proszę – zakładam delikatny szew za sam brzeżek otworu w przewodzie żółciowym i przywiązuję go drenu, następnie kolejnymi szwami uszczelniam otwór. Jeszcze tylko kontrola czy nic nie pozostawiliśmy w brzuchu – i – zamykam: -szew na otrzewną -dren -skalpel Zakładam kolejne piętra szwów, wyprowadzam dreny asekuracyjne -opatrunek – zabieg dobiegł końca -gratuluję – mówi asystujący mi starszy kolega – pierwsza duża operacja, jutro świętujemy? -oczywiście – odpowiadam słysząc w duszy muzykę – zgodnie z tradycją Oddziału ... To jednak uszkodzenie ośrodkowego układu nerwowego. Bartek będzie wymagał wielu miesięcy rehabilitacji. Marta jest zdeterminowana. Jej kariera okulistyczna to już zamierzchła przeszłość. Czuję jak oddala się ode mnie. Rozmawiałem też z ojcem – powiedział że będą pomagali, ale że nie udźwigną sami całego ciężaru kosztów utrzymania dwu rodzin i rehabilitacji. A pensja młodszego asystenta w Klinice Chirurgii? - kpina. A więc decyzja zapadła. Siedzę w gabinecie ojca przy jego komputerze i drukuję oferty pracy. Wkładam do kopert, zaklejam, adresuję. Czuję się jakbym uczestniczył we własnym pogrzebie. Ale to tylko pogrzeb moich marzeń. 98 -panie docencie – mówię, starając się powstrzymać drżenie głosu – muszę odejść z Kliniki -co się stało panie doktorze? - pyta zatroskany -mój syn, Bartek, jest coraz gorzej, wymaga rehabilitacji, są szanse, żona z nim jeździ, muszę zarobić forsę, dostałem propozycję z formy – rzucam urywanym głosem -a więc pan też odchodzi do firmy – mówi powoli – przynajmniej pan z wyższych pobudek, powodzenia -dziękuję – odpowiadam zduszonym tonem -miał pan zalążki na dobrego chirurga – słyszę żal w jego głosie – ale rozumiem pana, to słuszna decyzja -dziękuję – odpowiadam czując ulgę -jeśli znajdzie pan czas to proszę przychodzić na dyżury – mówi – może i w naszym zawodzie w końcu się coś zmieni – choć ja już w to nie wierzę – kończy Siedzimy z Bartkiem w salonie, jest sobota, piąta rano, robimy pizzę. To znaczy ja siedzę, bo Bartek jeszcze nie umie – leży na brzuchu na stole, rozdziela nas stolnica na której usiłuję wyrobić drożdżowe ciasto. Bartek z wyraźną fascynacją usiłuje wsadzić rękę w sam środek kleistej masy. Czytam przepis: trzy szklanki mąki, w pół kubka letniego mleka rozpuścić ćwierć kostki drożdży, dodać cztery łyżeczki cukru, wymieszać, uzupełnić wodą do pełna ... Wysypuję na stolnicę mąkę formując z niej wulkan, do którego wlewam ostrożnie świeżo przyrządzony roztwór, wbijam jajko, dodaję łyżkę oliwy z oliwek, jeszcze tylko szczypta tymianku i zanurzam ręce w powstającej na stolnicy brei by wyrobić ją na odchodzące od palców ciasto. Bartek wykorzystuje moment i podejmuje pierwszą w życiu próbę przełożenia się samodzielnie z brzucha na plecy. Przytrzymuję go brodą, uśmiecha się. 99 Jestem dziwnie spokojny. Odkąd zapadła decyzja o odłożeniu stażu specjalizacyjnego i podjęciu pracy dla pieniędzy w firmie farmaceutycznej silne emocje, spowodowane konfliktem wewnętrznym wobec zawiedzionych nadziei zawodowych w zderzeniu z dorosłym życiem opadły. Już nie powtarzam sobie: dlaczego właśnie ja? Dlaczego właśnie mnie? Za co? Dlaczego? ... Gdy nad ranem usłyszałem płacz i spojrzałem na śpiącą smacznie, nieświadomą zamachu na jej wypoczynek, zmęczoną po wczorajszej wieczornej walce Martę – szybko podjąłem decyzję – dziś na obiad będzie pierwsza męska pizza – niespodzianka – i po cichu wyszedłem z sypialni zamykając za sobą drzwi. Ugniatamy placki ze świeżo wyrobionego ciasta i odkładamy na blaszkach na bok, do wyrośnięcia. Piekarnik nagrzany do dwustu stopni czeka. Z puszki koncentratu pomidorowego, roztartych z solą trzech ząbków czosnku, z dodatkiem oliwy z oliwek, odrobiny sosu sojowego i ziół sporządzam sos który rozprowadzam po spodzie pizzy. Na tak przygotowaną bazę rozkładam pokrojony boczek na jednej i tuńczyka w sosie własnym na drugiej blaszce. Na wierzchu kładę plastry pomidora, dodaję zielone oliwki i kapary i wszystko pokrywam pół centymetrową warstwą tartego żółtego sera. Z Bartkiem na ręku wsadzam gotowe danie do rozgrzanego piekarnika. Nastawiam alarm na dwadzieścia minut i idę zmyć z rąk resztki zaschniętego ciasta – nigdy nie myślałem że nawet umycie rąk przy małym dziecku urasta do rangi problemu. Po chwili na sygnał dzwonka zamieniam blachy z pizzą w piekarniku, po mieszkaniu rozchodzi się smakowity zapach. -cześć chłopaki – w drzwiach sypialni pojawia się zaspana Marta – co robicie? -pieczemy pizzę -odpowiadam w naszym wspólnym imieniu bo Bartek jeszcze nie umie mówić -o szóstej rano w sobotę? ... 100 Krótki nieplanowany urlop dobiega końca, pojutrze zaczynam nową pracę i nowe życie – choć może – tam naprawdę umacniam stare? Zaczynam od szkolenia z asertywności – niezbędnej w handlu i promocji – nam lekarzom chyba niepotrzebnej bo jeszcze do niedawna nie miałem nawet pojęcia, co to słowo znaczy. Do chirurgii jeszcze wrócę – powtarzam sobie – a na razie pozostaną dyżury – w nowej firmie nie muszą o tym wiedzieć (oczekują wyłączności), a Marta zrozumie. 101 ROZDZIAŁ JEDENASTY Piotrek DRRRRRRRRRRRRRRR - budzik Otwieram oko: jest piąta. Za oknem szaro. Wyskakuję z łóżka, szybki prysznic, parzę i wypijam kawę, jeszcze tylko upchnąć w kieszeni przygotowaną wczoraj w lodówce kanapkę i pędem na przystanek. Po chwili pięćsetka wiezie mnie do Centrum. Stojąc na kole przegubu usiłuję czytać trzymaną nad głowami pasażerów książkę o tresurze psów towarzyszących. Po chwili dojeżdżamy do Alej Jerozolimskich. Przepycham się do wyjścia upychając po drodze książkę do kieszeni kurtki i po chwili zbiegam do przejścia podziemnego kierując się do kolejki WKD. W czterdzieści minut później po przeczytaniu kolejnego rozdziału wysiadam na peronie w Owczarni, przechodzę tory i po kilku minutach dochodzę do betonowego prefabrykowanego ogrodzenia – po jego drugiej stronie mieszczą się boksy zgubionych i niechcianych zwierząt – Schronisko. Propozycja przyszła dość niespodziewanie. Pracując przez całe studia w lecznicy na Powiślu spodziewałem się że znajdzie się tam dla mnie miejsce również po dyplomie. W końcu spędziłem tam setki nocy, sprzątałem gabinety po zakończeniu przyjęć, jeździłem po domach z zastrzykami, praktycznie spędzałem tam cały mój wolny czas jaki został mi po skończeniu zajęć na uczelni. Wezwany przez szefa lecznicy leciałem na rozmowę jak na skrzydłach czując w kieszeni jeszcze ciepły dyplom. LEKARZ WETERYNARII PIOTR MAŁECKI 102 -gratuluję – usłyszałem już w drzwiach gabinetu - mam nadzieję, że zostaniesz z nami. -oczywiście – odpowiedziałem -siadaj proszę – wskazał mi ręką krzesło - mogę na razie zaproponować ci tylko wolontariat – usłyszałem po chwili Wydawało mi się, że się przesłyszałem. Po skończeniu studiów pierwsza długo wymarzona, wychodzona praca za darmo? -jak to? - wyjąkałem – nie rozumiem? -to tylko na pierwsze pół roku – później prawdopodobnie coś się zwolni na pół etatu – usłyszałem w odpowiedzi – a i do tej pory mogę i nadal płacić za wizyty domowe i sprzątanie lecznicy, dołożę ci dwadzieścia procent, w końcu masz dyplom. Od dawna słyszałem o bezwzględnym wykorzystywaniu absolwentów, ale żeby aż tak? Nie liczyłem na wiele: może tysiąc, może półtora tysiąca złotych – rynek jest w końcu przesycony bezrobotnymi młodymi lekarzami weterynarii – ale ja tu spędzałem kilkadziesiąt godzin w tygodniu przez ostatnie pięć i pół roku, miałem wrażenie że jesteśmy grupą przyjaciół, rodziną. I nagle poczułem się wydymany. Szybko policzyłem w pamięci: dotychczasowe dochody pomnożone o dwadzieścia procent to niespełna pięć stów – jałmużna. Wstałem -dziękuję, ale myślę że dostanę lepsze propozycje pracy – rzuciłem nie kryjąc goryczy -powodzenia – usłyszałem w odpowiedzi – gdybyś zmienił zdanie, moja propozycja jest na razie aktualna, dopóki nikogo nie przyjmę – dodał po chwili Wyszedłem. Po drodze przez park dogoniła mnie Beata. -nie przejmuj się – rzuciła pocieszająco -taak? - odpowiedziałem ironicznie – tylko co mam zrobić? -stary skurwiel ma swoje pięć minut – dodała – teraz nas wszystkich dyma bez mydła, ale kiedyś zostanie z ręką w nocniku.... 103 -no i co z tego? - odpowiedziałem – ja już dziś zostałem -zadzwoń do Schroniska w Milanówku, a właściwie w Owczarni – poprawiła się po chwili – powołaj się na mnie, poszukują młodego oddanego lekarza weterynarii, płacą tylko osiem stów, ale przynajmniej będziesz naprawdę potrzebny i dużo się nauczysz -daj numer – zapisałem na brzegu gazety podany numer – dzięki Szybko podliczyłem: osiem stów, od tego trzeba odjąć bilet miesięczny, pozostała kwota nie jest zbyt imponująca. Ale co mi pozostało? Nie po to kończyłem jeden z najtrudniejszych i najdłuższych kierunków studiów by dać się kupić firmie farmaceutycznej. Sprzedać swoje ideały, zasady i zainteresowania za kasę – to nic innego jak prostytucja – pomyślałem. Decyzja zapadła. Bezpośrednio po powrocie do domu wykonałem telefon – rozmowa przebiegła zgodnie z zapowiedzianym scenariuszem – i oto za chwilę po raz pierwszy przekroczę bramę Schroniska jako lekarz weterynarii na etacie. Idziemy od kojca do kojca dźwigając wiadra wypełnione parującą paszą. Naszym działaniom towarzyszy jazgot i szczekanie blisko setki psów czekających na swoją kolej. Falujące ogony, przepychające się jedne przez drugie głowy nadstawiające się do głaskania ale jednocześnie nie spuszczające wzroku z miski. Małe i duże, stare i młode, rasowe i mieszańce. Wszystkie z nielicznymi wyjątkami łączy wspólny mianownik: niechciane przez nikogo, często uwiązane w lesie czy wyrzucone z samochodu, czekają na drugą szansę i lepszy los. Wiele z nich – zwłaszcza te przywiezione z interwencji podjętych przez wolontariuszy ze współpracujących ze schroniskiem organizacji pozarządowych – wymaga intensywnego leczenia po tym, co spotkało je od pastwiących się nad nimi złych i bezmyślnych ludzi. Prawie wszystkie wymagają odkarmienia, pielęgnacji, szczepień. 104 Wędruję alejką z obu stron ograniczoną kojcami do których kolejno wchodzę wydając karmę i napełniając wodą miski. Towarzyszący mi harmider o dziwo wcale mi nie przeszkadza. Niektóre patrzą na mnie nieufnie odsuwając się w przeciwległy kąt klatki, inne już mnie poznają i łasząc się do nóg obśliniają zalane żarciem spodnie. Karma nie pachnie najlepiej – jesteśmy zdani na dość przypadkowe dary od zaprzyjaźnionych hurtowni i sklepów – ale naszym pensjonariuszom smakuje. W drugim tygodniu pracy opanowałem banalny wydawałoby się problem by przy porannym czyszczeniu klatek a potem karmieniu nie zalewać się od stóp do głów. Już wiem co sobie kupię z pierwszej wypłaty: gumofilce. Teraz korzystam z pożyczonych. Mimo kilkuletnich praktyk studenckich w chlewniach i oborach to obuwie nadal kojarzyło mi się raczej z dowcipami o chłopach niż z czymś wygodnym i praktycznym. Cóż, tylko krowa nie zmienia poglądów – może dlatego nie chodzi w gumofilcach? Zresztą – ku mojemu zdumieniu – wcale nie są tanie i wcale nie jest łatwo je dostać – przynajmniej te lepsze. Zresztą poznaję nie tylko rynek gumofilców i ubrań ochronnych. Dopiero teraz widzę jak mało wie lekarz weterynarii bezpośrednio po uzyskaniu dyplomu. W pełni jednak zdałem sobie sprawę gdy rozpoczęliśmy akcję sterylizacyjną. Schronisko ma podpisaną umowę na przyjmowanie bezpańskich psów z kilkunastoma podwarszawskimi gminami – te umowy stanowią większą część budżetu, pozwalając nam przetrwać. Wiąże się to jednak z olbrzymim nakładem pracy. Dostawy zwierząt realizuje hycel i wtedy następuje pełna mobilizacja zespołu – każdy zwierzak w ramach przygotowania go do adopcji jest badany, odrobaczany, szczepiony a następnie poddawany jest sterylizacji. -Przywiózł dwanaście – poinformował nas dziś rano Paweł – siedem psów i pięć suk a ma dowieść jeszcze jakieś kocice 105 -to będzie po pięć albo sześć dla każdego – stwierdziła Baśka – zejdzie się nam do nocy ... Jesteśmy dzisiaj we trójkę: Paweł, kierownik a zarazem współwłaściciel schroniska, Baśka, po Olsztyńskiej uczelni, pracuje tu już od półtora roku i ja, „młody”. -to młody ma dziś chrzest bojowy – stwierdza Paweł -jak to? - pytam lekko zaniepokojony -zrobimy na trzy stoły – wyjaśnia Baśka – to szybciej nam pójdzie Szczekanie, stale towarzyszące wszelkiej naszej działalności w schronisku, nasila się. Spod bramy słychać odgłosy trąbienia pomieszane ze szczekaniem naszych psów do którego dołączają się obce tony. -chodźcie! Przyjechał! - ruszamy wpuścić hycla i przejąć od niego nowy transport Pies po podaniu atropiny z ksylazyną zamienia się powoli w psią szmatkę. Drżącą ręką golę mu przednią łapę, zaciskam kocherem zrobioną z cewnika stazę i szukam żyły. -jest! - uciskam ją opuszką palca, upewniając się że jest to na pewno żyła Przygotowuję trzy kawałki plastra i przyklejam je do brzegu stołu sposobem podpatrzonym przed chwilą u Baśki. Rozpieczętowuję wenflon, zdejmuję osłonkę z igły i nakłuwam skórę. To znaczy próbuję ją nakłuć, igła nie chce przerwać jej ciągłości. Na studiach uczyliśmy się wielu mniej lub bardziej niepotrzebnych rzeczy, mogliśmy przyglądać się wielu skomplikowanym, rzadko wykonywanym zabiegom, natomiast praktyczna znajomość podstaw budzi duże wątpliwości. Nic to, nauczę się – myślę – trening czyni mistrza. Chwytam drugą ręką psią łapę i zdecydowanie napieram igłą. Przebijam skórę, niestety razem z żyłą. Pod skórą rośnie górka wynaczynionej krwi. Porażka. 106 Wycofuję wenflon i ponownie, wykorzystując miejsce uprzedniego nakłucia wprowadzam kaniulę no naczynia. Powoli wycofuję mandryn, sprawdzając jej położenie. Jest! Plastikowa rurka wypełnia się krwią. Wsuwam ją delikatnie dalej, aż po nasadkę, drugą ręką wysuwając jednocześnie mandryn do końca. Z igły rytmicznie zaczyna wypływać krew. Prawda! Staza – szybko puszczam zacisk i podłączam do wenflonu uprzednio przygotowaną strzykawkę z ketaminą. Podaję dwanaście kresek i przygotowanymi uprzednio plasterkami próbuję przytwierdzić wenflon do skóry. To tylko pozornie takie proste, plaster nie chce trzymać się psiej sierści, jednak po zmarnowaniu około pół metra plastra efekt, choć żałosny, spełnia swoją rolę. Podłączam kroplówkę i przystępuję do ułożenia psa na stole operacyjnym. Przy pomocy bandaża przywiązuję kolejno łapu do specjalnych uchwytów pod blatem stołu i przystępuję do następnego etapu. Kątem oka widzę, że Paweł zaczyna już operować drugą sukę a Baśka kończy zaszywać brzuch u swojej pierwszej. Przy pomocy żyletki golę podbrzusze pacjenta, odkażam skórę i rozpoczynam operację. Robiłem to już kilka razy na studiach, ale zawsze wtedy pomagał mi prowadzący zajęcia lekarz weterynarii, teraz jestem zupełnie sam, zdany wyłącznie na siebie. No cóż, w Imię Boże. Dyskretnie kreślę w powietrzu znak krzyża i nacinam ostrzem skalpela skórę. Kto by pomyślał że ten kundel jest taki tłusty – myślę próbując przez rodzące się z rany tłuste kłaczki przekopać do powięzi. Jest! Biała błyszcząca gładź wyraźnie odróżnia się od tkanki tłuszczowej. Na jej środku dość wyraźnie rysuje się kresa biała – linia gdzie mięśnie przylegają do siebie umożliwiając względnie bezkrwawe otwarcie brzucha. Udało się! Od wnętrza oddziela mnie już tylko cienka, prześwitująca blaszka otrzewnej. 107 Wkładam palce do środka w poszukiwaniu macicy. Gdzie ona do cholery jest? – myślę – gdy kolejne typowane na bycie narządem rodnym zgrubienie po wyciągnięciu na zewnątrz okazuje się być jelitem. Wreszcie po kilku minutach coraz bardziej nerwowych poszukiwań, gdy chcę już poddać się i poprosić o pomoc Baśkę, jest! Bladoróżowa struktura o grubości i konsystencji młodej rosówki zakończona jest od góry jajnikiem. Wydobywam z brzucha oba rogi macicy i zabezpieczam je peanem, by nie uciekła mi z powrotem do brzucha. Połowę sukcesu mam za sobą, przynajmniej tak mi się wydaje dopóki pacjentka nie zaczyna się ruszać. Szybko dodaję cztery kreski ketaminy. Po chwili suka znów zasypia. Preparuję krezkę macicy, na tępo mobilizuję kolejno oba rogi. Schody zaczynają się gdy zaczynam uwalniać prawy jajnik. Za cholerę nie mogę wyciągnąć go z brzucha. Każda próba wydaje się grozić urwaniem zaczyń szypuły naczyniowej. Wpół na oślep zapinam na niej pean, odcinam się nad narzędziem, zakładam podwiązkę: najpierw jedną, wiążę cztery razy – podwójny, pojedynczy lewy, następnie prawy, znów lewy. Zakładam kolejną podwiązkę, luzuję narzędzie, dociągam, wiążę. Chwila prawdy – zdejmuję zacisk – sucho. -Uff! - Jestem cały mokry, a to dopiero pierwsza strona. Spoglądam na sąsiednie stoły: Tomek kończy trzecią sukę, Beata też ma na stole trzeciego pacjenta. Nic to – przypominają mi się słowa małego rycerza – druga strona idzie mi równie opornie jak pierwsza. Jestem zmęczony. Wreszcie jest, macica odcięta od góry, trzyma się na trzonie. Zaciskam go twardym klemem na wysokości szyjki, podkłuwam, odcinam. Jeszcze tylko podwiązka i z duszą na ramieniu, nie do końca przekonany, że to co robię naprawdę służy temu zwierzęciu, zaczynam zamykać brzuch. Okrągła igła ślizga się, wygina, wymyka z warstwy, nie chcąc poddać się niewprawnej ręce chirurga. Wreszcie jest! Zakładam 108 ostatni szew skórny. Jeszcze tylko toaleta rany, opatrunek w aerozolu i mogę odwiązywać krępujące pacjentkę bandaże. Jestem cały mokry, boli mnie głowa, trzęsą się ręce. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym wykonać jeszcze jeden taki zabieg. Z tego co mówił Paweł czeka mnie jeszcze przynajmniej cztery. Jest mi niedobrze, chce mi się rzygać. -gratuluję – Paweł wyciąga do mnie rękę Chyba sobie kpi ze mnie – myślę – nie wiem co mam odpowiedzieć -świetnie ci poszło – dołącza się do niego Beata Nie rozumiem dlaczego kpią sobie ze mnie, przecież to był mój pierwszy raz, później może będzie szło mi lepiej -ja za pierwszym razem nie dałem rady znaleźć jamy otrzewnej – kontynuuje Paweł -mnie się nie udało wkłuć do żyły – dodaje Beata To zmienia postać rzeczy – może mam z czego być dumny -nie wiem, czy dam radę następny – mówię niepewny -spoko – mówi Paweł – został jeszcze tylko jeden, spadaj do domu odpocząć -i nie zapomnij jutro flaszki postawić – dodaje Wu-Ka-D -ka miarowo stuka o tory, głowa opada mi na ramiona, oczy same się zamykają. Jestem z siebie zadowolony. Nie dałem się. Myślę z pogardą i pobłażliwością o tych wszystkich, którzy poszli do firm farmaceutycznych – smutni frajerzy, tyle lat się uczyć by za gówniane pieniądze wycierać cudze gabinety. Opowiem im jak wygląda prawdziwa weterynaria – postanawiam – pieniądze nie są przecież najważniejsze. Najbardziej mi żal Dominiki. Była przecież z nas wszystkich najlepsza. I taka pełna zapału. Tymczasem - tak twierdzi – życie zmusiło ją do przyjęcia pracy w firmie. 109 -gówno prawda – wielokrotnie jej to powtarzałem – to nie życie, tylko parszywy egocentryzm Artura niewidzącego niczego poza czubkiem własnego nosa -łatwo ci mówić – odpowiedziała mi ostatnio wyraźnie zdenerwowana – jak Irena super zarabia i was utrzymuje ... -to nie tak -sprostowałem – kasa nie jest najważniejsza Rzeczywiście tak uważam. Irka jest ze mnie dumna, szanuje moją pasję i to że jestem potrzebny i że moja praca, mimo iż może chwilowo nie najlepiej płatna, jest przynajmniej pożyteczna. Pociąg dojeżdża do ostatniej stacji. Wysiadam i idę na przystanek autobusowy. Jedzie! Puszczam się pędem i dopadam otwartych drzwi ruszającego z przystanku autobusu. Siadam na kole i zagłębiam się w tajnikach tresury i hodowli. Gdy w pół godziny później niesiony a skrzydłach dumy wchodzę do ciemnego domu, myślę tylko o czekającym mnie jutrzejszym dniu. Śpią już pewnie – analizuję przyczynę panujących w mieszkaniu egipskich ciemności. -o cześć? - jednak Irena na mnie czekała, to miłe myślę – zwracając się do widocznego w błękitno sinej poświacie włączonego laptopa konturu siedzącej w mrocznej kuchni postaci -ciiicho! – szepcze – mała przed chwilą zasnęła -o? - dziwię się – dlaczego? -wymiotowała, ma gorączkę – odpowiada -ja niedawno wróciłam, mama umówiła was jutro do pediatry -nas? - nie rozumiem – ja jutro nie mogę, chyba że wieczorem -musisz – odpowiada – lecę z samego rana do Poznania ... -musisz? Znowu? A mama? - nie rozumiem -mama siedzi z mamą od tygodnia a przecież wiesz że też ma swoje sprawy -ale ja mam pracę – protestuję 110 -ja też – wyraźnie nie chce mnie zrozumieć -ale nam przywożą rano bezdomne koty – czy ona naprawdę nie rozumie? Myślę -a ja tylko lecę do Poznania – odpowiada niesympatycznym tonem – ale z tego nas utrzymuję -to nie moja wina, że tak marnie płacą w schronisku – odpowiadam urażony – myślałem że rozumiesz -ależ rozumiem – odpowiada przerażająco zimnym tonem – ale to również i nie moja wina -to chcesz żebym tam nie pojechał? - nie rozumiem – mimo że się umówiłem? -chcę żebyś wreszcie wydoroślał – w jej głosie słyszę zupełnie obcą nutę Wzruszam ramionami i idę spać. Pewnie jest zmęczona. Sięgam myślami kilka tygodni wstecz – wiem, myślę – pewnie zaczyna jej się okres. Idę do łazienki, cały cuchnę psiarnią. Jeszcze będziemy się z tego razem śmiać jak jej to wszystko opowiem. -dobranoc kochanie – rzucam – przyjdziesz zaraz? -dobranoc – odpowiada – muszę jeszcze chwilę popracować, mam jutro ważne spotkanie -jak chcesz – rzucam – się szybko uwiniesz zanim zasnę to mogę cię przed snem puknąć – dodaję na zachętę -nie wiem czy będę miała siłę – w jej głosie nie słychać entuzjazmu – może w weekend -jak chcesz skarbie, to dobranoc -zamykam za sobą drzwi kuchni Muszę ją zabrać kiedyś do schroniska – postanawiam – może nawet w ten weekend. Ta praca w marketingu strasznie ją zmieniła – myślę – stała się jakaś taka cyniczna i wyprana z entuzjazmu. Pewnie jest zmęczona. Nic to, przejdzie jej a ja muszę iść spać. Jutro też jest dzień. Nastawiam budzik na piątą rano i kładę się z książką do łóżka. 111 Z kuchni dochodzi stłumiony dźwięk naciskanych klawiszy laptopa. Po co ta demonstracja? I to ostentacyjne przynoszenie pracy do domu. Myślałem że będzie czekać bym jej opowiedział jak było w pracy – u niej – przecież wielokrotnie to powtarzała – każdy dzień jest taki sam i żyje od weekendu do weekendu. Gaszę światło i odkładam książkę. Kobiety są dziwne i nigdy ich nie zrozumiem – myślę – i z tą myślą zasypiam. 112 ROZDZIAŁ DWUNASTY Wojtek -poproszę dwa kilo ozorów – słyszę przede mną z kolejki Wyrwany z kieratu praca – dyżur – praca nie poznaję świata nie widzianego z tej nowej dla mnie perspektywy już od wielu miesięcy. Widzę całe tłumy niespiesznie poruszających się ludzi którzy z wyraźną przyjemnością celebrują zakupy, przemieszczają się od stoiska do stoiska, od budki do budki, z wyraźnym znawstwem dobierając w nich wybrane – ich zdaniem – najlepsze w tych miejscach towary. Ku mojemu zdumieniu nie są to wyłącznie emeryci i młode matki z dziećmi ale również mnóstwo młodych ludzi. Dziś jestem jednym z nich. Nieprzewidziana a wywołana przymusem ekonomicznym przerwa w pracy związana z koniecznością rehabilitacji Bartka ma jednak swoje dobre strony – przynajmniej poznawcze. Za kilka dni znów ruszę w bój ale teraz mam możliwość uspokoić tę walkę i pobawić się choć trochę w prowadzenie domu. Wydarzenia ostatnich miesięcy wpłynęły bardzo na moją hierarchię wartości i stosunek do otaczającej mnie rzeczywistości. Wydoroślałem? - a co dla pana – słowa wypowiedziane przez odzianą w biały fartuch dość tęgą kobietę z okienka w budce wyrwały mnie z zamyślenia -poproszę podwójne pęto kiełbasy swojskiej, dwadzieścia deko szynki w plasterkach i … dobre są te ozorki? – nagle nabrałem chęci na ozory na zimno w galarecie (takie prawdziwe, lekko korzenne, z chrzanem) -świeżutkie, miękkie – pani w budce jest przekonana o najwyższej jakości swojego towaru – żona będzie zadowolona Gdyby wiedziała że największym kulinarnym sukcesem Marty jest spalenie czajnika – pomyślałem w tym momencie -one są wołowe? – postanowiłem się upewnić -wieprzowe – padła natychmiastowa odpowiedź 113 -dużo lepsze są wieprzowe – pani stojąca za mną z wyraźnym zainteresowaniem włączyła się do rozmowy – krócej trzeba gotować i są mięciutkie -to może niech pani zamawia a ja się skontaktuje z żoną – nie chcę przedłużać i blokować kolejki wiedząc z doświadczenia jak wszystkim i zawsze wszędzie się spieszy i jak byle co może sprowokować awanturę -pan spokojnie dzwoni – tu widocznie jest inaczej niż w moim świecie Podejmuję decyzję – w końcu jestem mężczyzną – i to w dodatku ja je będę gotował -to ja poproszę trzy -kilo? -nie, sztuki – po co mi trzy kilo ozorów? Myślę z tymi trzema nie bardzo wiem co zrobić Wysyłam sygnał z komórki do Marty która ma do mnie pakiet darmowych połączeń MUUU! MUUU! – odzywa się po chwili zajebisty sygnał telefonu który wybrał mi Bartek – patrząc jak się zaśmiewa gdy go słyszy nie mogłem się mu oprzeć i mimo obciachu ustawiłem na stałe -cześć Wojtuś – słyszę w słuchawce zachrypnięty głos Marty -już dobrze, tylko gardło mnie jeszcze trochę boli -lubisz ozorki? – to dziwne ale nie mam zielonego pojęcia o preferencjach mojej własnej żony w tym zakresie mimo że wydawało mi się że wiem o niej wszystko -strasznie dawno nie jadłam ale bardzo lubię – odpowiada. Kamień spada mi z serca - a czemu pytasz? – słyszę -kupiłem trzy ozory i będę robił na zimno w galarecie – odpowiadam -a umiesz? – pyta – ty wszystko umiesz – sama sobie odpowiada 114 Obgotować do miękkości – czytam w Kuchni Polskiej – nakłuwam widelcem najaktywniej podskakujący we wrzącym garnku jęzor -Gośka! – zobacz czy zmiękł Bierze ode mnie widelec i kłuje. Spogląda na mnie niepewnie - moim zdaniem jest twardszy, może to dotyczy wołowych? -o wieprzowych nie ma w książce – odpowiadam – dzwonię do mamy – decyduję -ona mówi że nigdy nie robiła ale że trzeba obrać ze skóry – relacjonuję rozmowę telefoniczną Parząc sobie opuszki palców układam podskakujący jakby miał wewnątrz sprężynkę język na desce. Nacinam – i – dupa! -Marta! Z tego się nie da obciągnąć skóry! -a co? Stulejkę ma? -nie bądź taka dowcipna tylko chodź i sama spróbuj -może trzeba go ostudzić? -nie piszą żeby ostudzić – wskazuję palcem na otwartą książkę kucharską -może to jest skierowane do ludzi inteligentnych? -to znaczy do gospodyń domowych a nie do lekarzy? -Właśnie! O żadnym obdzieraniu ze skóry nie ma nawet mowy. Okrawam ostrym nożem obgotowane w aromatycznym bulionie ozory, kroję skośnie, rozkładam na półmiskach, przyozdabiam wyjętymi z wywaru warzywami i groszkiem z puszki, sklarowany wywar z rozpuszczoną w nim żelatyna delikatnie wlewam na półmiski – tak by nie zakłócić wyszukanej architektoniki tworzonych konstrukcji i starając się nie przelać gorącej zawartości półmisków w kapcie – wynoszę je na balkon do stężenia. -jeśli smakują choćby w połowie tak dobrze jak wyglądają to odniosłeś kolejny sukces – stwierdza z podziwem Marta 115 -Jeszcze tylko wymieszać chrzanik ze śmietaną, zmrozić wódeczkę i jak stężeje możemy zaczynać – odpowiadam Rodzinna sielanka niestety się kończy. Mam już komputer, komórkę, Jutro jeszcze odbiór służbowego Megana – jeden z kilku miłych aspektów nowej pracy i powoli muszę wgryźć się w szarą rzeczywistość. Na te wszystkie tak chętnie udostępnione mi dobra będzie trzeba zapracować. Zegnaj chirurgio! – brzmi niemal jak słowa szanty - myślę 116 ROZDZIAŁ TRZYNASTY Marcin Rozmowa kwalifikacyjna przebiegła nadspodziewanie gładko, no ale mam za sobą trzy dni różnych testów w których pewnie doskonale wypadłem – tak je sam oceniam – no i bardzo dobre papiery, dlaczego więc miałoby być inaczej? -dlaczego chce pan pracować w naszej firmie? – dyrektor do spraw sprzedaży spytał znad mojego CV -chciałbym mieć możliwość dalszego rozwoju - zacząłem odpowiedź – i jednocześnie realizacji kariery zawodowej, a taką możliwość daje mi praca w dobrej, wiodącej na rynku firmie branży farmaceutycznej ... -a dlaczego – przerwał mi – nie chce pan pracować w wyuczonym zawodzie? -nie widzę przed sobą żadnych perspektyw – zastanawiam się jak wybrnąć z tego niezręcznego pytania, przecież mu nie powiem że nie będę pracował za taką gównianą kasę -ma pan prawo jazdy? -mam – z ulgą przyjmuję zmianę tematu – i spore doświadczenie -to się panu przyda, a nawet je pan zwiększy – w jego głosie słyszę nutę ironii – będzie pan jeździł ponad czterdzieści tysięcy kilometrów rocznie – dodaje z sarkazmem – jest pan na to przygotowany? -oczywiście – uśmiecham się, uwielbia jeździć, zwłaszcza jak to nie ja płacę za benzynę od kiedy mógłby pan podjąć pracę? -nawet natychmiast – odpowiadam bez namysłu, w końcu siedzenie bez roboty w tej Warszawie to czysta strata czasu -jakiego wynagrodzenia pan oczekuje? - spodziewałem się tego pytania -na początek nie mniej niż cztery tysiące złotych – patrzę na jego reakcję – brutto oczywiście 117 Wstaje, ja również, podchodzi do mnie, wyciąga rękę: -zadzwonię do pana w przyszłym tygodniu – mówi podając mi ją – i w przypadku akceptacji pana kandydatury zaproszę na spotkanie z dyrektorem naczelnym, dziękuję za rozmowę -ja również dziękuję – czuję się niezręcznie, nie lubię tych sztucznych uprzejmości – do widzenia -do widzenia – odpowiada z uśmiechem Starając się go odwzajemnić kieruję się w kierunku drzwi. Trzy tygodnie minęły mi w nowej firmie w mgnieniu oka. Poznali się tu na mnie – od razu widać że cenią i potrafią dobrać właściwych ludzi. Już w trzy dni po rozmowie kwalifikacyjnej odbyłem drugą, z dyrektorem naczelnym. Była to tylko formalność. Trzy osiemset pensji, służbowy samochód, komórka i komputer z internetem – jest nieźle jak na początek – ten pajac Małecki może ma wszystkiego z tysiaka na rękę, a pewnie nawet tyle nie ma. Lekarz od kundli – wzruszam ramionami – jak dobrze pójdzie to za dwa – trzy lata mogę awansować na managera, a potem, kto wie? A ... i jeszcze premia po przepracowaniu dwunastu miesięcy za wykonanie planu. Od razu we mnie zainwestowali, solidna firma: mam za sobą szkolenie z produktu, technik sprzedaży i z asertywności. Podkręcam potencjometr w nowym radiu – z kompaktem! Spoglądam z dumą na licznik: ma dopiero trzydzieści dwa kilometry przebiegu, głaszczę z czułością kierownicę, jutro rano jadę do domu, nie do domu tylko do rodziców – poprawiam się w myślach – ja teraz jestem z Warszawy. Jak zobaczą moją nową srebrną astrę to ich wszystkich szlag trafi – myślę z dumą. Szósty miesiąc nowej pracy witam we własnym mieszkaniu. Dwa pokoje na Tarchominie – super lokalizacja – na wylocie z miasta do domu, nad rzeką, i 118 mnóstwo znajomych tu mieszka: prawie wszyscy z firmy, zwłaszcza ci którzy sprowadzili się do Warszawy. Na razie wynajmuję dwa pokoje, ale jak tak dalej pójdzie to może coś kupię na kredyt – rozmawiałem z mamą – powiedziała że mi pomogą. Imprezy żadnej nie robię, szkoda kasy, zresztą tak naprawdę poza szefem nie bardzo wiem kogo byłoby warto zaprosić. Kolejne szkolenie uzmysławia mi potrzebę związku z firma. To czego – teraz to sobie w pełni uzmysłowiłem – brakowało mi na uczelni - tożsamość z firmą. Wszyscy jesteśmy razem, stanowimy grupę, mamy jeden wspólny cel i wspieramy się w jego rywalizacji. Czuje się już w pełni przygotowany do nowych wyzwań, nie mogę się doczekać wysłania w bój. Zainwestowali we mnie, teraz im udowodnię że było warto – jestem dobry – to się wreszcie wszystkim ukaże. Przed budynkiem przychodni tłumy. I oczywiście miejsca na parkingu ani na lekarstwo … przy trzecim okrążeniu udaje mi się wcisnąć Megana pod śmietnikiem nie blokując przy tym nikogo. Wchodzę przepychając się między ludźmi ustawionymi w kolejce do rejestracji. -pan do kogo – szarpie mnie za rękaw jakiś czerwono gęby grubas -ja? – zastanawiam się chwilę – ja … -tu jest kolejka -… ja nie do lekarza – artykułuję wreszcie -wszyscy tak mówią i chcieliby bez kolejki – grubas usiłuje zatarasować mi drogę -ale ja naprawdę nie jestem chory – zaczynam się tłumaczyć – tylko służbowo … Grubas usiłuje położyć mi rękę na ramieniu, uchylam się, jego dłoń natrafia na próżnię i ląduje na czyjejś głowie 119 -Panie! Panie! No co pan! – szturchnięta kobieta wymachuje siatką -wpycha się tu taki! – grubasowi udaje się wreszcie złapać mnie za bark – dokąd to? Odskakuję jak oparzony. Nie cierpię gdy mnie ktoś dotyka. -gówno to pana obchodzi! – odkrzykuje tracąc resztkę równowagi i wyrywając mu się wbiegam do holu. Schodami w górę, z lewo i jestem! Próbuję opanować oddech. N drzwiach gabinetu tabliczka: UROLOG pod spodem wsunięty plastikowy wymienialny pasek z nazwiskiem doktora. I jeszcze godziny przyjęć. Upewniam się – powinien być – doktor Kościelniak. Automatycznie odczytuje wiszącą poniżej informację: „przyjęcia tylko z numerkami” i obok niej drugą „proszę nie wchodzić bez wezwania”. Przed gabinetem siedzi kilka osób. -jest lekarz? – rzucam pytanie - z pacjentem – odpowiada mi ktoś półgębkiem patrząc na mnie z pode łba Poprawiam nerwowo krawat, zapinam marynarkę. -ja jestem umówiony – rzucam bezosobowo w przestrzeń – pokażę się tylko że jestem – i nie czekając na odpowiedź otwieram drzwi gabinetu -dzień dobry – mówię Siedzący przy biurku ubrany w biały fartuch lekarz podnosi wzrok znad leżącej przed nim kartki papieru. W jego spojrzeniu zdziwienie miesza się z dezaprobatą. -firma Polvita – mówię wyjaśniająco -a …- widzę zmiana na jego twarzy – proszę wejść i sobie usiąść – rozpromienia się w uśmiechu – zaraz tu skończę – wskazuje wzrokiem na siedząca przed nim staruszkę Zamykam delikatnie drzwi gabinetu i siadam na brzeżku wskazanego mi krzesła. 120 -a więc pani Kowalska – kończy przerwaną widocznie wypowiedź – siedem dni trzy razy dziennie po dwie, potem odczekać trzy dni, zrobić wyniki a z wynikami do mnie … wszystko pani zrozumiała? -chyba tak? – odpowiada niepewnym głosem staruszka tytułowana „panią Kowalską” – a będę musiała znowu się zapisać? -zawsze – odpowiada -o Jezu! – jest wyraźnie załamana – bo ja tu od piątej rano czekała -przykro mi – w jego głosie nie udaje mi się wyczuć ani śladu przykrości – ale to nie jest moja wina, do widzenia – wstaje Pacjentka wychodzi, natychmiast w drzwiach pojawia się następny chory. -proszę poczekać – spogląda na mnie jednocześnie zachęcając gestem – proszę tu bliżej -ja byłem przed tym panem – palec stojącego w drzwiach pacjenta skierowany jest oskarżycielsko we mnie – on się tu wepchnął bez kolejki … Proszę wyjść i poczekać na wezwanie – lekarz wymownie wskazuje na odnośne hasło umieszczone na drzwiach – ten pan był ze mną umówiony Drzwi zamykają się, po chwili zza nich dobiega wytłumiona przez nie rozmowa prowadzona zapewne przez oczekujących na swoja kolejkę pacjentów: -pewnie z firmy – mówi jeden głos -podobno im płacą – odpowiada drugi -za co? – interesuje się pierwszy -za pisanie swoich leków – informuje drugi -za nasze pieniądze – denerwuje się pierwszy -marnie im płacą – filozoficznie podchodzi do problemu pierwszy głos -wcale nie powinni – gorączkuje się pierwszy – ja bym ich wszystkich na zbity pysk powyrzucał -i umarł – drugi głos angażuje w tą rozmowę zdecydowanie mniej emocji 121 Spoglądamy z doktorem po sobie. Uśmiecham się niepewnie, wstaję i przedstawiam się: -Marcin Kierz, Polvita – mówię – Uromax i Uralgan – dodaję dla ułatwienia -wiem, wiem – uśmiecha się do mnie jowialnie dawno nikt od was u mnie nie był …. A ja piszę, piszę – dodaje po chwili -jestem nowym przedstawicielem na tym terenie – wyjaśniam – i właśnie chciałbym przypomnieć nasze produkty: Uromax to doks …. -znam doskonale – przerywa mi – dobrze że pan przyszedł, macie nie rozliczone zobowiązania -to może zostawię panu chociaż nasz nowy prospekt – wyjmuję z mojej czarnej rep-torby sztywny arkusz kredowego papieru – z oceną biodostępności ... -ja to i tak wyrzucę – przerywa mi – jesteście mi winni za sto dwadzieścia opakowań – rzuca – mam nadzieję że poprzedniczka panu to przekazała Patrzę na niego z zażenowaniem. Uprzedzano mnie że niektórzy z lekarzy oczekują za przepisywanie określonych leków gratyfikacji pieniężnych, mamy w firmie badania leków, za które możemy płacić, ale żeby tak wprost, bezczelnie – przychodzi mi na myśl – domagać się kasy, to nie mieści mi się po prostu w głowie. -nie rozumiem – to jedyne co przychodzi mi do głowy -jak to pan nie rozumie! - jest wyraźnie zdenerwowany – pana poprzedniczka obiecała mi pięć złotych za opakowanie -a! - teraz zaczyna mi dopiero świtać – miał pan wykonać ocenę tolerancji preparatu i przeprowadzić ankietę z pacjentami -proszę – dosłownie wpycha mi do ręki plik sztywnych kartek – to jest to Otwieram skoroszyt. Pod niewypełnioną żółtą kartą pytań do pacjenta widnieje podpis i pieczątka lekarska. Przekładam stronę, to samo. Wertuję dalej, wszystkie kwestionariusze oceny są podpisane in blanco, na końcu – również in blanco – podpisany druk umowy w dwóch egzemplarzach i rachunek. 122 -ale to nie jest wypełnione? - coś zaczyna mi śmierdzieć – ma pan gdzieś na brudno te dane z przeprowadzonych ankiet? - próbuję oddać mu skoroszyt -niech pan wpisze cokolwiek – wpycha mi go do rąk -nie mogę tych ankiet odebrać niewypełnionych – przepychanka słowna przedłuża się -niech się pan skontaktuje z przełożonym – radzi mi ironicznie Co za złamany chuj – myślę – podejmuję błyskawiczną decyzję: -proszę mi to dać – mówię Widzę na jego twarzy zwycięski uśmiech. Wstaję, podaję mu rękę, żegnam się i wychodzę z gabinetu. Nie reagując na zaczepki mijam siedzących w poczekalni chorych. Już z samochodu dzwonię do szefa i relacjonuję mu odbytą przed momentem rozmowę. -wiesz – tłumaczy się jakby niepewnie – to nasz kluczowy klient, z olbrzymim potencjałem -ale cham i naciągacz ... -masz rację – tłumaczy – ale robi nam sprzedaż, a my w końcu nie jesteśmy od wychowywania lekarzy -to co mam zrobić? - pytam -wypełnij i przywieź do biura – słyszę w słuchawce – większość rzeczywiście przeprowadza rzetelnie te ankiety – dodaje – tylko jakie to ma tak naprawdę znaczenie? No jakie – myślę już po rozłączeniu rozmowy – a niech to! Zostało mi dziś jeszcze jedenaście wizyt. Trzeba zagęszczać ruchy. Ruszam! A co tam! - myślę – niech robią co chcą. Ja w końcu odpowiadam za sprzedaż a nie za etykę. -cześć – słyszę za plecami 123 Odwracam się tracąc na chwilę kontrolę nad drzwiami prowadzącymi do gabinetu. -cholera jasna! - ta chwila nieuwagi kosztowała mnie stratę kolejki – cześć Odpowiadam niechętnie. Cholerna Dominika. Nigdy się nie lubiliśmy, zatruwała mi życie przez całe studia kiedy byliśmy razem w grupie i kiedy wszystkich przeciwko mnie napuszczała. Nawet teraz nie wszedłem przez nią do gabinetu. Spoglądam na nią niechętnie. -dawno się nie widzieliśmy – szczebiocze radośnie -dawno – nie mam za bardzo chęci na kontynuowanie tej rozmowy -wiesz? - pyta – za tydzień robimy spotkanie naszej grupy z okazji pierwszej rocznicy dyplomu, zajrzysz? -no nie wiem – szczerze mówiąc nie bardzo mam chęć, niespecjalnie ich wszystkich lubię, chociaż z drugiej strony ... - gdzie? - pytam by odwlec decyzję -no jak to? - dziwi się – tam gdzie zawsze ... no tak – kryguje się nieszczerze – ty nigdy z nami nie chodziłeś -tak wychodziło – nie mam ochoty ciągnąć dłużej tej bezsensownej rozmowy A zaraz na samym początku studiów nawet mi się podobała – przychodzi mi do głowy absurdalna myśl – odpędzam ją szybko koncentrując uwagę na otwierających się właśnie drzwiach gabinetu lekarskiego. Najwyższy czas – wokół nas w widoczny sposób wzrosła czujność oczekujących na kolej swojej wizyty pacjentów - ruszam do akcji, mijając w drzwiach jednego z nich wpadam do gabinetu. Przez zamykające się za moimi plecami drzwi słyszę: -pamiętaj przyszły piątek o dziewiętnastej w Zęzie. Manewrując po chodniku podjeżdżam, jak zwykle w to miejsce, pod prąd – nigdy myślę - nie opanuję systemu jednokierunkowych uliczek Żoliborza. 124 Rozglądam się wokół. Co za złomy, czym oni jeżdżą? Pocieram z dumą lśniącą burtę mojego Megane. Z jedynego (poza moim) porządnego samochodu gramoli się Daga z Arkiem. Kiwam im głową i nie czekając na nich wchodzę do wyłożonego drewnem wnętrza. Ten pseudo żeglarski nastrój nigdy mnie nie pociągał. W niszy w ścianie, pod okrągłymi okienkami przypominającymi bulaje, przy stole zrobionym wokół drewnianego masztu siedzi moja grupa. Rozmawiają nie patrząc w moją stronę. Zamawiam przy barze bezalkoholowego Żywca i dołączam do nich. W międzyczasie przy stole materializuje się – jak zwykle na imprezach w swoim żywiole – Dominika z ciągnącym za nią jak ponury cień smutnym Arkiem. Pewnie prowadzi – świta mi w głowie mściwa myśl – ja też, przypominam sobie. No tak, ale ja nie jestem uzależniony. -o patrzcie! Marcin! - słyszę głosy od stołu – skąd się tu wziąłeś? Zaczynam żałować że przyszedłem -ja go zaprosiłam – Dominika posuwa się na ławie robiąc dla mnie miejsce cześć! - mówię siadając cześć co u ciebie? Pracuję w firmie – odpowiadam – jest nieźle Powoli przestają zwracać na mnie uwagę. Sącząc powoli mojego bezalkoholowego żywca po raz kolejny przypatruję się ze zdumieniem jak wlewają w siebie litry browaru. I to zarówno chłopaki jak i dziewczyny. Nie mają pewnie samochodów, przyjechali komunikacją miejską – jak na studiach, myślę – nigdy do niczego nie dojdą w tej weterynarii, harcerzyki! Po raz kolejny przekonuję się, że nie jest to towarzystwo dla mnie. 125 ROZDZIAŁ CZTERNASTY Dominika -mama! mama! mama! - odwracam się na drugi bok -mama! - to jednak nie sen, spoglądam z wyrzutem na leżącego obok mnie w łóżku Arka, udaje że śpi. Jak zwykłe gdy coś się dzieje nie mogę na niego liczyć Sięgam ręka do włącznika nocnej lampki – znam jego lokalizację na pamięć, setki nocy, gdy wyrwana ze snu, półprzytomna biegłam do płaczącego Leona nauczyły mnie funkcjonowania w półśnie, z wyłączoną korą mózgową. Jest druga w nocy, budzik mam nastawiony na piątą – właśnie ktoś ukradł mi trzy godziny snu! Teraz też, sterowana przez jakieś ośrodki podkorowe, nieprzytomna, z zamkniętymi oczami podążam na pamięć do dziecięcego pokoju, skąd dobiega krzyk. Otwieram drzwi -ja chcę do tatusia – słyszę Co za niewdzięczny bachor – myślę – biorę na ręce zapakowany w śpiworek ciepły lepki tobołek i wracam do łóżka. Gaszę światło, naciągam na głowę kołdrę, tobołek wtula się we mnie, zamykam oczy i ... odpływa ... DRRRRRRRRRRRRR!!! Co to? Oderwana nagle od poduszki głowa wali w skos sufitu poddasza na łóżkiem. Spoglądam z niedowierzaniem i pretensją starając się jednocześnie wyłączyć potwora Jak to możliwe? Piąta? Przecież dosłownie przed chwila była druga a ja nawet nie zdążyłam zmrużyć oka. Spoglądam z wyrzutem na smacznie śpiących chłopaków i podejmuję desperacką decyzję – wysuwam nogi spod kołdry i wychodzę w zimną styczniową noc. Poruszając się jak automat wykonuję starannie zaplanowane wczoraj czynności: mycie, ubranie (przygotowałam na szczęście przed pójściem spać – leży złożone w kostkę na fotelu), makijaż, 126 zapach (jaki? Nie mogę się zdecydować a czas leci), zalewam kawę, próbuję drobnymi łykami wchłonąć wrzątek DRRR DRRR DRRR – chwytam szybko słuchawkę, kogoś Pan Bóg opuścił by dzwonić o piątej rano w sobotę? -słucham! - rzucam maksymalnie wrogim tonem , na jaki mnie tylko stać o tak barbarzyńskiej porze -warstaxi – słyszę w słuchawce – czy pani zamawiała taksówkę na piątą trzydzieści? -taaak – odpowiadam -czekam pod blokiem -już schodzę! - krzyczę w słuchawkę starając się w popłochu jednocześnie założyć buty i kurtkę Chwytam w biegu walizkę, kontenerek z kosmetykami. W myślach odtwarzam listę rzeczy do zabrania: paszport, komórka, torebka, klucze, kasa -Drake, przestań! - rzucam do kota który właśnie próbuje mi odgryźć duży palec u nogi – daj mi się skupić, przywiozę ci coś dobrego – dodaję zdając sobie nagle sprawę że tylko on z domowników wstał aby mnie pożegnać Wybiegam z bloku. Jest zimno, ciemno, pusto. Rozglądam się nerwowo – jest – lokalizuję wzrokiem taksówkę. Po chwili siedzę w nagrzanym wnętrzu mercedesa -gdzie pani leci? - zagaduje mnie taksówkarz w średnim wieku – na wakacje sama? -a skąd – odpowiadam – służbowo -i tak w sobotę? - forsuje rozmowę – a daleko? -do Meksyku – odpowiadam -fajna praca – mówi z zazdrością -wszędzie dobrze gdzie nas nie ma – odpowiadam sentencjonalnie 127 Dojeżdżamy do Okęcia. Mijamy będący ciągle w budowie Terminal 2 i estakadą wspinamy się pod halę Odlotów. -Cześć! – słyszę, ledwo zasuwają się za mną szklane drzwi prowadzące do Sali odpraw -Cześć – muskam policzkiem policzek koleżanki z Katowic Rozglądamy się. Mimo wczesnej, wręcz barbarzyńskiej pory hala jest pełna ludzi pogrupowanych w kilkudziesięcioosobowe grupki wokół dumnie sterczących niby chorągwie w bitwie kolorowych tablic biur podróży. W oddali widzimy naszą ekipę. Samolot kończy kołować i zatrzymuje się na początku pasa startowego. W uszach słyszę nasilający się huk silników, stojąca pomiędzy rzędami foteli stewardesa produkuje się wytrwale prezentując oglądaną już dziesiątki razy pantomimę z użyciem żółtej kamizelki i maski tlenowej. Pic na wodę, fotomontaż – myślę – jakby się coś stało to tą kamizelkę można sobie w d… wsadzić, o ile oczywiście ktoś zdąży … -zawracanie głowy – słyszę komentarz z sąsiedniego fotela Spoglądam z zainteresowaniem. Siedzący obok wysoki, super zbudowany brunet jest przedstawicielem w Gdańsku. Odkąd usiadł koło mnie wytrwale udawałam że w ogóle mnie nie interesuje, ale skoro to on podjął rozmowę? -muszą, to pokazują – odpowiadam sentencjonalnie – takie mają przepisy Staram się nadać mojemu głosowi maksymalnie znudzony ton. Nie jest to łatwe, czuje gorąco w dole brzucha, wyobraźnia pracuje na maxa, dziewczyny niejedno mi o nim opowiadały. Samolot spuszczony z hamulców gwałtownie rusza. Narastający pęd maszyny wciska nas w fotele wymuszając niezamierzoną przerwę w rozmowie. Głośny turkot kół o beton pasa startowego gwałtownie milknie, fotel odchyla się 128 gwałtownie. Lecimy. Czyje narastający szum i ucisk w uszach, przełykam ślinę, ucisk mija. -za udany wyjazd – słyszę szept z fotela obok Odbieram z rąk sąsiada dyskretnie podawaną plastikową szklaneczkę wypełnioną w jednej trzeciej bursztynowym przejrzystym płynem -Jurek – przedstawia się puszczając naczynie Pochylam się i ukradkiem przechylam szklankę do ust. Czuję jak palący, aromatyczny płyn rozlewa mi się po podniebieniu -Dominika – odpowiadam spoglądając na zegarek, dochodzi ósma. Samolot przebija się prze grubą warstwę chmur. Za oknem półmrok gwałtownie zastępuje gwałtowne jasne światło niewidzianego już dawno słońca. Wcześnie zaczynamy – myślę kontemplując trzymaną w dłoniach pustą szklaneczkę – a co będzie na miejscu? -mam przeczucie i nadzieje że się bliżej poznamy – słyszę, jakby ktoś czytał w moich myślach. Nie odpowiadam. Czuję narastające miłe gorąco w dole brzucha. Efekt mocnego alkoholu na pusty żołądek nie daje na siebie długo czekać. Dom pozostał gdzieś daleko w tyle, liczy się tylko tu i teraz. Impreza w samolocie rozkręca się. Jakby widziane przez mgłę przesuwają mi się przed przymkniętymi oczami obrazy z lotu. Siedzę w spowitej w półmroku klimatyzowanej Sali konferencyjnej hotelu i ze wszystkich sił staram się nie zasnąć. Coraz usilniej walczę aby nie spaść z krzesła. Przez dwa pierwsze dni pobytu nie udało mi się ani razu wrócić do numery przed siódmą a punktualnie o ósmej zaczynamy szkolenia. Jak prze mgłę pamiętam pijacki maraton w samolocie, przerwany jedynie na chwilę z powodu międzylądowania technicznego w celu zatankowania paliwa na Wyspach Azorskich. Minęło dopiero dwa dni a wydaje się że to już wieki, tyle się w międzyczasie wydarzyło. 129 Przypomina mi się zabawna scena gdy siedzącej za Beatą damulce nie spodobało się ustawienie odchylonego do tyłu oparcia fotela. Na jej pełne oburzenia uwagi o niestosownym rozwalaniu się w fotelach wybuchnęliśmy wszyscy tak radosnym śmiechem że zaczęła wykrzykiwać pod naszym adresem coraz bardziej obraźliwe epitety. Apogeum osiągnęła gdy Beata w odpowiedzi zaproponowała jej wynajęcie prywatnego odrzutowca. -to skandal, zaraz wezwę stewardesę! - wrzeszczała -niech sobie pani wzywa kogo chce – włączyłam się do rozmowy odchylając jednocześnie oparcie swojego fotela – tylko proszę się tak nie wydzierać bo nie jest pani u siebie w Wołominie -daj jej spokój – kładąc dłoń na mojej dłoni zaczął strofować mnie Jurek – kobiecie odkleił się plasterek, to się trochę zdenerwowała … W tym momencie poczułam nagłe bolesne uderzenie oparcia fotela w plecy -ałła! – nie mogłam powstrzymać okrzyku bólu, odwróciłam się gwałtownie Stojący nade mną rosły towarzysz awanturującej się kobiety z całej siły wpychał mi kolanem w plecy oparcie fotela. W tym momencie wyrósł nad nim Jerzy -niech się pan opanuje – powiedział powoli cedząc słowa przez usta – po pana z tego samolotu wyniosą W tym momencie, zwabiona zapewne narastającym hałasem pojawiła się stewardesa. Złożona przez nią oferta zakończeniu lotu na Azorach szybko wystudziła nastroje. -a co ty byś w tej sytuacji zaproponowała aby zatrzeć niemiłe wrażenie? – do moich uszu dociera pytanie budząc mnie z krótkiej drzemki, w która mimo usilnych starań by nie zasnąć, zapadłam Podnoszę głowę, szeroko otwierając oczy spoglądam na rozgrywającą się scenkę. -Dominika, wyobraź sobie że to ty jesteś na jego miejscu – słyszę i widzę utkwiony w sobie wzrok produkt menagera 130 Senność gwałtownie ulatuje. Starając się szybko zebrać myśli analizuję sytuację, przecież nie powiem mu że nie wiem o co chodzi, bo spałam – myślę – nic sensownego nie przychodzi mi jednak szybko do głowy. -zaprosiłabym go na biznes lunch aby omówić temat jeszcze raz na spokojnie – rzuciłam, desperacko starając się dobrze wypaść -OK. – odpowiada – to jest jakaś koncepcja, i nie śpij na drugi raz Spoglądam mu z głębokim oddaniem w oczy i z pełną premedytacją zajmuję niewygodną, uniemożliwiającą zaśnięcie pozycje na krześle. Spoglądam na zegarek – jest jedenasta – jeszcze dwie godziny i może drink postawi mnie na nogi. O tym by pójść spać wcześnie nawet nie ma co myśleć. Wieczorem uroczysta kolacja, potem karaoke i wreszcie dyskoteka. „Obecność wszystkich jest pożądana” – zapowiedziano nam już pierwszego dnia, gdy ktoś w tak zwanym czasie wolnym usiłował się wyrwać do miasta – „w końcu przyjechaliśmy się tu integrować a nie wypoczywać” – usłyszał od szefa. Myślałam że uda mi się choć na chwilę zdrzemną w autokarze w czasie wczorajszej wycieczki co Cenotów ale zamiar ten wybito mi z głowy jeszcze zanim autokar ruszył spod hotelu -wyśpisz się w grobie – usłyszałam – a teraz się napij – grzecznie połknęłam podsuniętą mi pod nos porcję szkockiej i potrzeba snu na czas jakiś ustała. Udział w kolejnej scence odrywa mnie od bolesnego oczekiwania na otwarcie baru. Skupiam się, starając wejść w rolę przedstawiciela medycznego uspokajającego na wyjeździe niestosownie zachowującego się zaproszonego przez firmę VIP – a którego powierzono mojej opiece. Z tego co słyszałam, tego typu sytuacje należą do najtrudniejszych a przy tym nie tak rzadkich obowiązków repa. Wreszcie długo oczekiwany następuje, szkolenie dobiega końca. Z zaciemnionej Sali wypadamy wprost na rozświetlony stojącym w zenicie słońcem taras. Ubrani w ciemne wełniane garnitury i frajerskie kostiumy czujemy się wśród 131 dziwnie spoglądających na nas popijających drinki plażowiczów jak goście z innej planety. Czuję jak stylonowe rajstopy parzą mi nogi. -chodźmy się przebrać do numeru - rzucam -czuję się jak członek radzieckiej delegacji na Kubie – mówi Jurek wymownie wskazując na swój ciemnogranatowy, niemal czarny garnitur -to co? – rzuca ktoś – za pięć minut przy barze na plaży. Wracamy. Przed oczami wyobraźni widzę unoszące się nad nami opary alkoholu. Stopniowo rausz przechodzi w kaca a następnie w zwykłe zmęczenie. Nie piję. Prosto z lotniska jadę „gasić pożary”. Obiecany dzień wolny na zmianę czasu i odespanie jak zwykle szlag trafił. Próbuję zasnąć ale nie mogę znaleźć właściwej – choćby minimalnie komfortowej pozycji. Wpółdrzemiąc oglądam przesuwające się przed oczami postrzępione obrazy układające się w jakiś surrealistyczny film: noc na dzikiej plaży z Jurkiem jako finał niewinnego spaceru dla wytrzeźwienia obserwowana surowym a zarazem ironicznym wzrokiem Arka. Otrząsam się. -w tej chwili na lotnisku w Warszawie temperatura wynosi minus dwa stopnie, spodziewane są opady marznącego deszczu – słyszę głos z umieszczonego nad moją głową głośnika – spodziewane lądowanie w Warszawie o godzinie szóstej dwadzieścia czasu polskiego. Otwieram oczy, spoglądam na zegarek: jest dziewiąta wieczór, jeszcze trzy i pół godziny, sześć godzin różnicy czasu – dokonuję w pamięci szybkich obliczeń – zgadza się, z westchnieniem przestawiam zegarek na polski czas i próbuję znów zasnąć. Przecież to bez znaczenia – myślę – Arek się nie dowie, a zresztą tak daleko od domu każdy może się poczuć samotny – tłumaczę się w myślach sama przed sobą – no i te palmy, no i w ogóle Karaiby – raj na Ziemi, a w raju – wiadomo co było w raju. Czuję jak ręka siedzącego obok mnie Jurka schowana pod przykrywającym mnie kocem powoli zaczyna zsuwać się po moim brzuchu 132 coraz niżej i niżej. Ogarnia mnie jakaś dziwna błogość, przymykam oczy i wyciągam się na fotelu poddając pieszczocie. Czuję jego oddech w okolicy mojego ucha. Ciepły powiew zbliża się, rozkosznie łaskocząc, zaczepia mnie delikatnie zębami, czuję gorąco i wilgoć wsuwającego mi się do ucha języka, zresztą to odczucie mam nie tylko z ucha. Otrząsam się gwałtownie. -uważaj żebyś mi śladów nie narobił – przypominam sobie nagle o istnieniu męża. Czar pryska, odsuwam się gwałtownie powodując wysunięcie się jego dłoni. Myśli odbiegają do domu pracy. Ciekawe czy Artur z Leonem będą na mnie czekali na lotnisku? -ale powtórzymy to jeszcze kiedyś – słyszę szept do ucha, Jerzy nie daje za wygraną. Pewnie jak zwykle Artek będzie odęty i chorobliwie zazdrosny, zwłaszcza jak się dowie że prosto z lotniska jadę do biura po samochód i dalej do pracy. No a potem będę obsługiwać hrabiego który łaskawie nie będzie się do mnie przez tydzień odzywał. -a chciałbyś? – odpowiadam z gwałtowną desperacją, która mnie samą zaskakuje -jasne – język ponownie parkuje w moim uchu Prostuję fotel, zapinam pasy, pakuje podręczny bagaż do plecaczka. Nad fotelem świeci się sygnalizacja „zapiąć pasy”. Myślami jestem tam na dole, Meksyk wydaje się już tak odległy jakby to co jeszcze niemal się nie skończyło, nigdy nie miało miejsca. Przeglądam się w lusterku, poprawiam makijaż, sprawdzam straty … uff – może być. Przełykam ślinę, ucisk w uszach ustępuje. Spoglądam w okno; zgniła, obrzydliwa ciemność otaczająca samolot nie napawa zbytnim optymizmem. Pojawiają się światełka, rosną, są coraz bliżej. Czuję gwałtowne uderzenie kół samolotu o pas startowy. Wokół rozbrzmiewają 133 gromkie brawa pasażerów tak charakterystyczne dla podróżujących samolotem rodaków. Ciągnąć za sobą walizkę wędruję szlakiem wyznaczonym zielonymi strzałkami odprawy bezcłowej forsuję butem kolejne szklane drzwi i z plątaniny korytarzy wchodzę do hali przylotów. Rozglądam się po tłumie oczekujących … Jest! Mały chłopiec z bukietem kwiatów rzuca mi się z rozpędem na szyję obśliniając pocałunkami. Puszczam walizkę przytulając stęsknionego Leonka, kontem oka widzę nadciągającego i nadętego zgodnie z przewidywaniem Arura. Jestem w domu! 134 ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Gośka Koniec szkoleń wstępnych. Po tygodniu wizyt w asyście szefa, męczących i żmudnych analiz każdego zdania i gestu, powtarzanych do znudzenia technik marketingowych, zasad typologii, przepytana szczegółowo z naszych preparatów, ruszam. Sama, na głęboką wodę. Wchodzę do Kliniki Andrologii. Gabinet Kierownika. Pukam: PUK PUK -proszę -Dzień dobry panie docencie, nazywam się Małgorzata Bajer i jestem przedstawicielem firmy Sufarma -siadaj mała – pokazuje mi miejsce koło siebie Przycupnęłam na brzegu kanapy Wyciągnął rękę położył ramię na oparciu za moimi plecami -oprzyj się, nie gryzę – rzucił i zaśmiał się głupkowato – co tam promujesz? -chciałam panu przedstawić najnowsze doniesienia o naszym preparacie Sumedrolu – wyciągam z torebki folder, jestem onieśmielona, to moja pierwsza wizyta u samodzielnego pracownika naukowego -pieprz to dziecinko– mówi – zrobisz mi loda, to ci tego napiszę ile zechcesz – wyciąga łapę i kładzie mi na udzie -nie rozumiem – siadam sztywno i ściskam uda, jestem zaskoczona, to bliski kumpel dyrektora, nie wiem jak mam się zachować -wyluzuj się, praca może być też przyjemnością – śliniąc się próbuje mi wsunąć łapę pod spódnicę Zrywam się -to może przyjdę z szefem – rzucam i kieruje się do wyjścia 135 -nie dąsaj się, pojutrze mam dyżur, zajrzyj wieczorkiem, zjemy razem kolacyjkę. Tylko nie zapomnij szczoteczki – dodaje chichocząc Stary satyr! – myślę – wychodzę staram się opanować żeby z całej siły nie pieprznąć drzwiami. Wiem że to byłby koniec mojej kariery. Nikt by mi w życiu nie uwierzył. Już słyszę głosy obgadujące za plecami -nimfomanka -aferzystka -dziwka, dla kariery każdemu wskoczy do łóżka! Otrząsam się. -cześć Gośka – słyszę Beata z Dominiką siedzą pod pokojem lekarskim -i co? Stary zboczeniec ślinił się do ciebie? – rzuca ze śmiechem Domi -on wszystkim proponuje sex – mówi Beata – z facetami w ogóle nie chce gadać. -i co? – pytam -słyszałam że jak mu się nie ulegnie, to bojkotuje promowany preparat i potrafi nawet doprowadzić do wylania z firmy – rzuca z nienawiścią w głosie Beata -i tobie też proponował? – pyta -jak wszystkim – odpowiada - i co zgodziłaś się, że ci tyle pisze? – pyta złośliwie Dominika -no wiesz?! – rzuca oburzona Beata – i nagle wybucha płaczem DRRR DRRR DRRR – odbieram -Docent Antonowski, dzień dobry – słyszę w słuchawce Wzdrygam się w myślach – nie lubię go -dzień dobry panie docencie – odpowiadam starając się przybrać możliwie najbardziej radosny ton – w czym mogę pomóc? -oj może pani, może – wyczuwam w jego tonie jakąś obleśność 136 A może to ja mam takie chore skojarzenia – myślę – że wszystko mi się z jednym kojarzy? -czy mogłaby pani dzisiaj do mnie przyjechać? Zastanawiam się szybko. Z jednej strony sześć wizyt do zrobienia i plany na wieczór, z drugiej kluczowy klient firmy … -bardzo mi na tym zależy – słyszę w słuchawce To decyduje, nie należy przeciągać struny, jestem tu w końcu nowa -oczywiście – odpowiadam – mogę być u pana około trzynastej -szczerze mówiąc – kontynuuje tym samym, proszącym tonem – liczyłem że będzie pani tu mogła przyjechać w ciągu pół godziny Nienawidzę go! Boję się , że tak mu odpowiem, że mu w pięty pójdzie. Biorę pięć długich oddechów. Milczenie w słuchawce przeciąga się. -hallo! Hallo! – słyszę -jestem – odpowiadam zbierając myśli -coś mi pani na chwilę zanikła Nie dementuję, najchętniej bym mu w ogóle zanikła ale wiem że nie mogę sobie na to pozwolić -spróbuję – odpowiadam -będę czekał – rozłącza się Wstaję z krzesełka w poczekalni przychodni dla zdrowych dzieci gdzie właśnie zamierzałam odbębnić przynajmniej trzy wizyty z dzisiejszego planu i zrezygnowana ruszam w kierunku wyjścia po drodze zakładając płaszcz. A niech to jasna cholera! – przeklinam w myślach – zanim go załatwię to mi wszyscy lekarze uciekną i będę te sześć wizyt robić do usranej śmierci … Ten destrukcyjny tok myśli przerywa mi spotkanie ze stojącym na parkingu MOIM samochodem. Otwieram drzwi z pilota, wkładam kluczyk do stacyjki, odpalam. Radio nastawione na Maksa synchronicznie uderza mnie w uszy muzyką z „antyradia”. 137 Ruszam w jej rytm, wyjeżdżając z piskiem opon z parkingu i lekko wymuszając pierwszeństwo lokuję się na lewym pasie. Przychodnia na Lumumby. Kto kurwa wymyślił tą nazwę? Kto to był do kurwy nędzy Lumumba? Hamuję z piskiem opon. Uff! Niedużo brakowało a bym zrobiła z dupy garaż i zaparkowała w bagażniku forda, który znienacka postanowił poczekać przed przejściem na zmianę zielonego na pomarańczowe. Za mną na styk zatrzymuje się omega. Niedużo brakowało! Otwieram okno i z rozkoszą i rozbawieniem zarazem wsłuchuję się w odgłosy awantury. -o! cieszę się że udało się pani do mnie przyjechać – uśmiecha się nieszczerze -zawsze służę pomocą – odpowiadam uśmiechem na uśmiech -powiem pani wprost -zagaja W jego głosie pojawia się jakby nuta niepewności. -w czym mogę pomóc? - hipokryzja to umiejętność wysoko ceniona w mojej branży -wyjeżdżam na zjazd – mówi jakby zmieniał temat – do Stanów -gratuluję – staram się by w moim głosie czuć było entuzjazm -dziękuję – uśmiecha się – ale wiąże się to z wydatkami -ale na pewno sponsor ... -no właśnie – przerywa mi – sponsor płaci tylko za przelot, hotel i fee -to prawie wszystko? - podnoszę wzrok i spoglądam mu prosto w oczy -otóż nie! - wygłasza niemal triumfalnie -tak? - nie bardzo wiem co mam powiedzieć -brakuje mi około tysiąca dolarów na wydatki na miejscu – oznajmia W jego głosie już nie słychać niepewności, odblokował się – stwierdzam. -jak mogłabym panu pomóc? - pytam Nagle zdaję sobie sprawę z absurdalności tej sytuacji: przecież ten pajac wezwał mnie tutaj abym mu dała łapówkę – myślę – co za tupet! 138 -może jakaś umowa – zlecenie – pyta? Kalkuluję zyski i straty. Błyskawicznie wchodzę w rolę repa, odrzucam prywatne myśli. Szkoda że nie mogę skontaktować się z Wojtkiem ale myślę że nie będzie sabotować mojej decyzji. W końcu to przecież chodzi o Vipa: -może wykład? - podsuwam usłużnie -to świetny pomysł – oddycha z ulgą -muszę uzyskać aprobatę szefa – mówię – ale na pewno da się to jakoś załatwić -to mi odpowiada – stwierdza ni w pięć ni w dziewięć Żegnamy się, ustalamy że szczegóły dogadamy później. Jestem głęboko zniesmaczona tym spotkaniem. On chyba nie – cóż – lata praktyki, ćwiczenie czyni mistrza – myślę. Biała sobota to w dzisiejszej rzeczywistości już eufemizm. Ta dzisiejsza na przykład – odbywa się w poniedziałek wczesnym popołudniem. W przychodni już od ponad godziny wszystko przygotowane. Rękawiczki w pudełku z logo firmy, wazelina, no i – przede wszystkim – ulotki. W poczekalni przychodni kłębi się tłum. Mimo iż pacjenci zapisani są godzinowo: co dziesięć minut większość przyszła na pół godziny przed czasem. To jakaś nasza Polska specjalność czy obsesja – stwierdzam w myślach – a może atawistyczna pozostałość po czasach PRL – u? Pod drzwi przychodni zajeżdża z piskiem opon czerwony Lanos. -cóż za szwoleżerska fantazja – nie mogę wyczuć czy w głosie pielęgniarki czuć jest ironię czy raczej podziw -to doktor Kalinowski – czuję się w obowiązku poinformować -dzień dobry! - w drzwiach pojawia się rzeczony doktor – to co? Zaczynamy? Tępo doktora budzi mój podziw, zdziwienie ale i lekki niepokój. Z wielu źródeł co prawda słyszałam że jest on w „te klocki” najlepszy, ale pacjent co trzy minuty? Po raz kolejny spoglądam z niepokojem na zegarek – trzyma tempo. Na 139 pocieszenie notuję informacje z sąsiedniej apteki: mam już pięćdziesiąt sprzedanych opakowań. Wyraźny wzrost sprzedaży w tej cegiełce. Inwestycja opłaciła się. Bogdan jest wniebowzięty, ja nieco mniej. Po co mi ten brzuch? Z drugiej strony jak nie teraz, to kiedy? Z pewną nieśmiałością zwierzam się mamie. Ku mojemu zaskoczeniu reaguje wręcz entuzjastyczne; -nic się nie martw! - krzyczy w słuchawkę telefonu – to fantastyczne. Tylko uważaj i dbaj o siebie, ten twój Bogdan to taki poważny chłopiec W pełni podzielam jej pogląd, może nawet jest dla mnie zbyt poważny? -tak mamusiu – odpowiadam – oczywiście -a kiedy ślub? -pada pytanie To takie typowe – myślę – wręcz wulgarne. To samo pytanie zadał Bogdan, gdy się dowiedział że ma zostać szczęśliwy ojcem. O to samo spytali jego rodzice. Tak jakby ten ślub miał coś zmienić? A może to właśnie oni wszyscy mają rację? Poddałam się z ulgą fali wydarzeń oddając całkowicie inicjatywę w ręce Bogdana i jego rodziców. No może prawie całkowicie: wiejskie wesele to coś zdecydowanie nie dla mnie. A reszta? Zresztą dam sobie jakoś radę. A poza tym da się tu dostrzec też jakieś plusy: A więc przede wszystkim pomogą nam. A poza tym może będziemy przez to dziecko jacyś bardziej dorośli? - w zamyśleniu głaszczę się po brzuchu. Jest nieźle. Dzwoniłam do Dominiki – ona też tak uważa. Nowa bryka – srebrny, zupełnie nowy Opel Astra – i to w full wypasie: klima, centralny zamek, wspomaganie! I do tego stała umowa o pracę! 140 Kupujemy mieszkanie – postanawiam. I to nie jakieś gówno, ale takie docelowe. Sprawdzałam nasze możliwości kredytowe. Spoko wystarczy na trzypokojowy apartament na Tarchominie. Bogdan coś nieśmiało przebąkiwał o domu ale wybiłam mu to z głowy. Żadnych pieców, ogródków – z tym koniec – wygodny, nowoczesny apartament z widokiem na Wisłę, to jest to! 141 ROZDZIAŁ SZESNASTY Wojtek Kieszeń podskakuje mi w miarowym rytmie wibracji nastawionego na profil spotkanie telefonu. Mam trzy nieodebrane połączenia. Kto mnie tak bombarduje? – zastanawiam się kontynuując prowadzenie wizyty. -przyniosę panu te materiały w przyszłym tygodniu – mówię wstając – jaki dzień by panu najbardziej odpowiadał? -mógłby pan być we wtorek z samego rana? – doktor Malicki jest kulturalnym, taktownym starszym panem - jeśli nie, to ja się do pana dostosuję, w końcu to ja mam do pana interes -o ósmej ? – pytam Kiwa potakująco głową. – aha! – przypomina mi się – będę miał dla pana ładny kalendarz -taki duży jak w zeszłym roku? – ucieszył się Żegnamy się, wychodzę, wyciągam z kieszeni telefon, spoglądam na wyświetlacz: trzy nieodebrane połączenia z sekretariatu naczelnego dyrektora. Czego mogą ode mnie chcieć? – robię w myślach szybki rachunek sumienia. Nikogo nie obraziłem, nikomu (chyba?) z niczym nie zalegam, raporty już uzupełniłem… Wyciskam nerwowo jeden na klawiaturze telefonu, po chwili włącza się poczta głosowa: Nie masz nowych wiadomości, jesteś w głównym menu … - rozłączam się Zbiegam do samochodu, zamykam się w środku, dzwonię: -DRR DRR DRR -Sufarma słucham – w słuchawce rozlega się głos pani Basi, sekretarki dyrektora 142 -dzień dobry Pani Basiu – staram się być miły a jednocześnie maskować niepokój – dzwoniła pani do mnie, nie mogłem odebrać, byłem na wizycie -to nie ja – odpowiada – dyrektor chciał z panem rozmawiać -nie wie pani o czym chciał rozmawiać? – zadaję pytanie i od razu tego żałuję -nigdy nie uprzedza o czym chce rozmawiać – informuje mnie zgodnie z moimi przeczuciami -a mogłaby mnie pani teraz połączyć? -szefa nie ma, pojechał przed chwilą do ministerstwa Cholera jasna – przeklinam w duchu – czego on może ode mnie chcieć? Mam drugie połączenie oczekujące, spoglądam na wyświetlacz, numer prywatny, -przepraszam ale mam drugą rozmowę – mówię w słuchawkę i wiedziony przeczuciem odbieram -Wojciech Marchewka, w czym mogę pomoc? – recytuję automatycznie -witam pana panie Wojtku – słyszę w słuchawce głos dyrektora naczelnego -dzień dobry panie dyrektorze – wszyscy w firmie są ze sobą po imieniu, jedynym wyjątkiem jest dyrektor naczelny -czy mógłby pan do mnie zajrzeć o trzynastej? Ciekawe – myślę –gdybym mu powiedział że nie mógłbym -oczywiście panie dyrektorze Słyszę w słuchawce dźwięk rozłączenia rozmowy. Spoglądam na zegarek, jest kwadrans po jedenastej. Teoretycznie mógłbym odbyć jeszcze jedną wizytę. Stąd do biura jedzie się co najwyżej dwadzieścia minut ale chyba sobie daruję i najwyżej nadrobię jutro – o ile mnie nie wyrzuci – uporczywie kołacze mi się po głowie. Przyglądam się krytycznie mojej prezencji. Wyjmuję ze schowka pastę do butów i rozpoczynam przygotowania do audiencji. 143 -do widzenia pani Basiu! – wybiegam z sekretariatu jak na skrzydłach Czuję jakby olbrzymi kamień spadł mi z serca. Podsumowuję wyniki rozmowy: A więc, po pierwsze nie jestem zwolniony Po drugie obejmuję czasowo funkcję dystrykt menagera, co wraz z informacją że szef widzi mnie na tym stanowisku na stałe jest – delikatnie mówiąc – dość zachęcające Po trzecie dostaję podwyżkę i to nie byle jaką. Przeliczam szybko w pamięci: osiemdziesiąt procent. A od maja – o ile wygram wewnętrzny konkurs – nowa bryka, już managerska! Koniec pracy na dzisiaj! Podjeżdżam do „Piotr i Paweł” kupić coś ekstra na kolację – trzeba to uczcić – zrobię Gośce niespodziankę. Ubrany w ochronny fartuch dużym nożem „golę” leżącą przede mną dużą, kolczastą rybę. Łuski strzelają spod ostrza mimo iż staram się uważać. Pocieram ręką dla sprawdzenia efektu. Powierzchnia ryby jest lekko chropowata ale miękka, usuwam pojedyncze pozostałe łuski wokół płetw. Układam pacjenta (tylko tacy mi już niestety zostali – stwierdzam z sarkazmem w myślach) brzuszkiem do góry i czubkiem noża rozcinam starając się jak najmniej uszkodzić skórę. Z wnętrza wylewają się wnętrzności. Wygarniam je ostrożnie na zewnątrz, tak aby nie rozlać ich zawartości do wnętrza ryby. Porządnie pod strumieniem bieżącej zimnej wody wypłukuję powstałą jamę. Teraz najważniejsze. Marta stoi za moimi plecami i z zaciekawieniem obserwuje mnie prze ramię. Milczy, wie że w takich kluczowych momentach się denerwuję – jak kiedyś przy operacjach – ogarnia mnie ponownie nostalgia. Ponownie biorę do ręki nóż. Ostrożnie, tak aby nadmiernie nie skaleczyć skóry nacinam rybę wzdłuż głowy i odwarstwiając brzegi robię miejsce na palec. Ponownie odkładam nóż i trzymając mocno rybę w prawej dłoni palcem wskazującym lewej odwarstwiam skórę od boków. Staram się zbytnio nie pokłuć sterczącymi ostrymi kolcami płetw których nie odcinam ponieważ będą 144 stanowić element ozdobny. Ponownie biorę do ręki nóż i posługując się naprzemiennie to nim, to palcem oddzielam głowę z przyczepioną do jej grzbietu skórą od wnętrza ryby. Po ominięciu płetwy grzbietowej idzie znacznie łatwiej. Wywijam skórę na lewą stronę ściągając ją z ogona i już mam prawie gotowy futerał. Pozostaje tylko wydłubać pacjentowi gałki oczne, wyciąć skrzela i zeszyć skórę – przypomina mi się opis pracy balsamistów w Egipcie – kiedyś zrobił na mnie olbrzymie, i muszę przyznać, nie najlepsze wrażenie. Zaglądam do bulgocącego na wolnym ogniu bulionu., nakłuwam widelcem gotujące się w nim warzywa – OK. – są miękkie. Wyławiam je pozostawiając do późniejszego przybrania, bulion wystawiam w garnku na balkon do przestygnięcia. Przystępuję do produkcji farszu. Zaglądam do leżącej na barku i otwartej na stronie „szczupak faszerowany w galarecie” stronie kuchni polskiej. -to nie jest co prawda szczupak tylko sandacz – mówię do obserwującej moje poczynania Marty - ale może się nie domyśli -to już definitywnie odpuszczasz chirurgię ? – porusza nurtujący ją temat -chyba trzeba wydorośleć – odpowiadam – to jedno z wielu marzeń z dzieciństwa i jak wiele innych niespełnionych Obieram rybę z ości przygotowując do zmielenia. -może jeszcze kiedyś to się odwróci – mówi bez przekonania -może? – odpowiadam – ale już będę za stary, każdy wiek ma swoje prawa -to może przemyśl jeszcze raz tą decyzję -nie ma nad czym myśleć – mówię może trochę zbyt szorstko – po prostu zmienię hobby Włączam maszynkę. Białe mięso ryby, rozmoczona w mleku bułka, zeszkliwiona na patelni cebula – wszystko to razem zamienia się w bezkształtną białą breję. Wbijam w to jajka, dosypuję starannie odmierzoną ilość kaszy manny, rodzynki, przyprawy i wreszcie z odrobiną perwersyjnej fascynacji 145 zanurzam w tym obie dłonie wyrabiając na jednolitą półpłynnej konsystencji masę. Próbuję, lekko słonawa, smak złamany dodatkiem cukru. -może być – stwierdzam autorytatywnie Przy pomocy łyżki wypełniam skórę i głowę ryby farszem, niezbyt ściśle, jak to zaleca nasza kucharska biblia. Zaszywam otwór bawełnianą nitką i tak uformowanego rybiego fantoma układam na podkładce w specjalnym podłużnym garnku nabytym na tą okoliczność w Ikea. Zalewam bulionem – tak aby zakryło rybę i – ustawiam na lekkim ogniu. „Ma lekko bąbelkowa, nie dopuszczając do wrzenia, przez 45 minut” czytam w instrukcji. Nastawiam timer na pięćdziesiąt minut (pięć minut dłużej jeszcze nikomu nie zaszkodziło, myślę) i idę przygotować dalszy front robót. -fajne są takie Święta – mówię – firma też ma swoje dobre strony -niby jakie? – Marta jest wyraźnie sceptyczna -nie mam dyżurów – wyliczam – mam czas dla ciebie i małego -a po Świętach będziesz menagerem – wylicza dalej za mnie żona – może masz rację, jak czegoś nie można zmienić to trzeba pokochać – stwierdza nostalgicznie – ale z nami tak nie jest? – pyta wyraźnie zaniepokojona nagłą myślą -oczywiście że nie – przytulam ją mocno Ugotowaną i ostudzoną rybę umieszczam ostrożnie na desce. Oceniam straty: poza trochę popękaną skórą reszta jest w doskonałym stanie. Wyciągam nitki i przystępuję do krojenia. Tnę skośnie tak aby uzyskać długie, równe płaty. Na największym z posiadanych w domu półmisków układam głowę, za nią na zakładkę kolejne porcje faszerowanej ryby. Całość zawija się wokół półmiska i kończy płetwą ogonową położoną obok głowy. Teraz przystępuję do przybrania. Z krążków marchewki i pietruszki robię oczy, przekładam płaty ryby, podkreślam nastroszone płetwy i rozwartą paszczę. Wąsy z zielonej pietruszki 146 dopełniają grozy potwora. Napełniona majonezem strzykawką rysuję esy floresy , odsuwam się od półmiska, spoglądam z pewnej perspektywy: może być. Ostrożnie, by nie zniszczyć dzieła zalewam potwora przygotowanym wcześniej, sklarowanym, wymieszanym z rozpuszczoną żelatyną i schłodzonym bulionem. Po chwili całość niknie w czeluściach lodówki. -to jest to twoje nowe hobby? - pyta dotychczas milcząca Marta – które zastąpi ci chirurgię? -coś ty? - spoglądam na nią z zaskoczeniem – to ryba na Świąteczne śniadanie – a nowa to podróże, na które wreszcie będzie nas stać Dziś moja inauguracja na nowym stanowisku. Święta spędziliśmy z Martą na dyskusjach jak mam wejść w tą nową rolę. Za chwilę wypróbuję to w praktyce. Wysiadam z zaparkowanego pod biurem samochodu i kieruję się w kierunku auta mojej przedstawicielki medycznej która będzie mnie wozić, gdy będę towarzyszyć jej w wizytach. -cześć Marta – rzucam wsiadając do jej samochodu – pokażesz mi dziś co potrafisz -cześć – odpowiada – cieszę się że to właśnie ty dostałeś dystryktem -szczerze? Czy służbowo? - pytam Ruszamy. Spokojnie obserwuję jej sposób poruszania się w ruchu, znajomość miasta. Nieprzypadkowo ją właśnie wybrałem do swojej pierwszej wizyty towarzyszącej. Przy kilku okazjach gdy – jeszcze jako rep – miałem okazję się z nią spotkać, bardzo mi się spodobała. Cieszę się że mam w swoim teamie kogoś, na kim mogę się na początku oprzeć. -jasne że służbowo -przedstaw mi swój plan na dzisiaj - kończę prywatne pogaduszki przyjmując oficjalny ton – od kogo zaczynamy? ... 147 Sześć miesięcy na nowym stołku minęło niepostrzeżenie. W tym czasie bywałem w domu tylko gościem. Firma starała mi się to zrekompensować najpierw dając pierwsze w moim życiu auto klasy średniej ( rozwalony w wygodnym fotelu wypasionej opcji laguny poczułem się wreszcie dowartościowany, choć dotychczas wydawało mi się że nie jestem snobem), później oficjalny awans po wygraniu konkursu, wreszcie dzisiejsza rozmowa z szefem – na którą jechałem siedząc jak na szpilkach, spodziewając się wszystkiego najgorszego (w przeciwieństwie do poprzedniego takiego wezwania sumienie miałem nie całkiem czyste). -chciałem to panu wręczyć osobiście – powiedział ze swoją zwykłą kamienną miną gdy zamknęły się drzwi do sekretariatu i wręczył mi zaklejoną białą kopertę Zamarłem. Starając się zebrać w sobie resztki godności i opanowania zacząłem drżącymi z emocji palcami rozrywać brzeg koperty. Histeryczne myśli galopujące po mojej głowie nie pomagały mi w opanowaniu trzęsących się dłoni. Analizując wszystkie opowiadane w firmowych kuluarach historie o wyrzucanych bez ostrzeżenia na bruk pracownikach którzy nie spełnili oczekiwań jej szefa wyciągnąłem złożony na czworo dokument. Rozłożyłem go i przeczytałem, nie wierząc własnym oczom przeczytałem jeszcze raz. -postanowiłem w pana zainwestować – powiedział z pokerową miną – mam nadzieję że nie zawiedzie pan zaufania, którym pana obdarzyłem -nie, oczywiście, dziękuję – to wszystko co udało mi się wykrztusić -gratuluję – wyciągnął rękę w moją stronę -Marta! Dostałem premię! - wykrzyczałem już od progu - widzisz, warto było! -ciszej, co się stało – rozległ się szept a następnie z kuchni wysunęła się głowa mojej żony – jedyne co widzę to że koniecznie chcesz obudzić dziecko które udało mi się właśnie przed chwilą uśpić 148 nic nie rozumiesz – wygłosiłem już znacznie ciszej – dostałem właśnie premię -to dobrze – odpowiedziała pogodnie jednak bez specjalnego entuzjazmu – to może sobie wreszcie kupimy zmywarkę? -ty nadal nic nie rozumiesz – rozpierała mnie duma i radość – zmywarkę też kupimy, i pojedziemy na urlop, to trzydzieści tysięcy złotych – czułem że znów zaczynam krzyczeć Tym razem Marta nie zwróciła mi za to uwagi -może do Tajlandii? - w jej głosie dało się już wyczuć entuzjazm 149 ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Tomek -DRRR DRRR DRRR - przenikliwy , ostry dźwięk rozdarł ciszę Kto dzwoni o tak barbarzyńskiej porze? -DRRR DRRR DRRR – spoglądam na zegarek jest ósma nad ranem! Ale ktoś jest uparty myślę – DRRR – to już naprawdę przesada, podnoszę słuchawkę: -hallo! – z trudem wydobywam z siebie zachrypnięty głos -cześć Tomeczku – słyszę wypowiedziane ironicznym tonem przez mojego brata słowa Prawda! Któż inny mógłby dzwonić w środku nocy. Przecież wszyscy porządni uczciwi ludzie jeszcze śpią. Czy on nie wie że wczoraj była impreza. -czego? – pytam nie maskując zbytnio narastającej we mnie irytacji -podobno szukasz pracy – jego radosny ton jest nieprzemakalny -ale nie na nocnej zmianie – odpowiadam Już od dłuższego czasu zastanawiam się jaką podejmę pracę. W międzyczasie zrobiłem drugi fakultet, odroczyłem decyzję o stypendium w Holandii ale wreszcie trzeba by się na coś zdecydować. Najchętniej zostałbym na uczelni – ale przecież nie za te śmieszne pieniądze. Przejściowo myślałem też o pracy w policji, ale chyba nie odpowiadałaby mi taka podległość służbowa jaką charakteryzuje praca w służbach mundurowych. Jedno jest pewne, nie mam najmniejszego zamiaru pracować w szkole. -rozmawiałem w twojej sprawie z Wojtkiem Marchewką – dochodzący ze słuchawki głos przerywa moje myśli – tak jak prosiłeś -no i co? – pytam To może nie byłoby docelowe zajęcie ale praca repa dałaby mi swobodę zastanowienia się, kasę i samochód … a poza tym od czegoś trzeba zacząć. 150 -jesteś z nim umówiony dzisiaj o dziesiątej – odpowiada – masz zadzwonić … Spoglądam na zegarek; jest kwadrans po ósmej. Zrywam się z łóżka, jeśli mam zdążyć to trzeba szybko zagęszczać ruchy. -dlaczego żeś wcześniej nie zadzwonił – mówię z pretensją -żeby cię nie budzić – odpowiada złośliwie -prześlij mi jego wizytówkę – mówię – zadzwonię do ciebie później, teraz muszę się streszczać Mam w głowie mętlik i gonitwę myśli. Lubię mieć wszystko od razu ale tu tempo jest zawrotne. Propozycja pracy, fajnie ale od razu? Chciałbym jeszcze gdzieś może na żagle wyskoczyć. Przecież właściwie to są jeszcze wakacje. Dzwonię do brata, zobaczę co on na to. -no cześć i co załatwiłeś? -zaproponował mi pracę – odpowiadam z dumą -to chyba dobrze? – w jego głosie wyczuwam jakąś rezerwę – przecież chyba o to ci chodziło? -tak – odpowiadam – ale od przyszłego tygodnia miałbym zacząć -a ty od kiedy chciałbyś? – docieka -no sam już nie wiem – mówię niepewnie – myślałem o jakichś Mazurach -sam musisz wiedzieć co chcesz – mówi szorstko – a co ci zaproponował? -no normalnie – nabieram pewności siebie – nową astrę dwójkę, komórkę do wyboru, laptopa z Internetem i cztery tysie brutto, ile to może być na rękę? Nie wiem czemu w rozmowach z bratem odczuwam jakąś dziwną tremę, przecież to nie jest do cholery mój ojciec – a nawet gdyby był – to co z tego. Muszę się jak najszybciej wyzwolić spod tego wpływy – postanawiam. Jestem w końcu dorosły, sroce spod ogona nie wypadłem, mam dwa fakultety, płynnie mówię po angielsku i rosyjsku a on ledwo duka w angielskim: „Kali ukraść krowę …”. 151 Nawet teraz: pierwsza propozycja pracy i już pensja dwukrotnie wyższa od jego lekarskiej. Naprawdę nie mam powodów do kompleksów. -to ładnie – w jego głosie słyszę jakby zadumę – i co? -pewnie się zdecyduję – stwierdzam z nagłym przypływem pewności siebie Kolejny dzień bryluję na szkoleniu. Powtarzane do znudzenia scenki z rozmów biznesowych, strategie marketingowe, przedstawianie produktu, sztuka grzecznego ale stanowczego odmawiania. -ty chyba już się asertywny urodziłeś – słyszę głos Piotrka Małeckiego Spoglądam na niego zdziwiony. Fajny facet, ale tyle lat pracuje w firmie i nadal go takie warsztaty stresują. A dla mnie to naprawdę fajna zabawa. Sfilmowana scenka obrabiana i komentowana wielokrotnie, wreszcie powtarzana w nieskończoność aż do uzyskania perfekcji. Przezabawnie wyglądają miny kolegów gdy widzą samych siebie filmowanych z zewnątrz i gwałtownie gdzieś niknie ich pewność siebie. Każdy doskonale widząc błędy innych nie wieży do końca że sam też jest żałosnym, czerwonym ze zdenerwowania, jąkającym się typem podejrzanego komiwojażera. U większości każda kolejna próba wypada lepiej ale kilka osób wydaje się być niereformowalnych, mam wrażenie że mogą im podziękować za dalszą współpracę. Ja w każdym razie nic bym od nich przy tej technice sprzedaży nie kupił. Podsumowanie szkolenia i jednocześnie finał wyjazdu stanowi podanie do publicznej wiadomości wyników sprzedaży za miniony kwartał. Jako chyba najmłodszy (i wiekiem i stażem pracy) rep w firmie nie spodziewałem się cudów. Tym większe więc było moje zdziwienie gdy okazało się że ma drugi (po Małeckim) wynik w Polsce. Dziesięć tysiaków premii. Z tego co twierdzi Wojtek jest to absolutny precedens w naszej firmie aby ktoś dostał premię w pierwszym roku pracy ( a nawet pierwszym półroczu). 152 Tu pracują widocznie sami debile i betony – stwierdzam – tak jak ja się opierdalałem to historia, a swoją drogą widocznie muszę robić wrażenie na tych wszystkich podstarzałych pediatrycach że gdy patrząc im głęboko w oczy polecałem nasze produkty to zmieniały całkowicie profil pisanych leków. Szykujemy się z Małeckim do zawodów paintballa. -sądząc po zawiści, z jaką wszyscy na nas patrzą – stwierdzam – będziemy pod ostrzałem -dzisiaj to dzisiaj – odpowiada mi szeptem do ucha – to w końcu tylko zabawa, ale potem też, przez cały czas do następnej premii -myślisz? - wyrażam swoje powątpiewanie -nie mam co do tego złudzeń – zwłaszcza tobie nie wybaczą że zgarnąłeś te dziesięć tysiów -leżały na ziemi – odpowiadam – tylko nikomu poza nami nie chciało się po nie schylić Wieczorem przy ognisku integracji ciąg dalszy. Okazuje się że jednak jestem lepszy od Małeckiego, gdy ten po szóstym czy siódmym browarku odpada i idzie do numeru. Ja walczę nadal i zdaje się że nawet nie najgorzej mi idzie. Wbrew pesymistycznym prognozom Janka nie wszystkim zawiść do mnie zaćmiła wzrok. Dorotka na przykład cały wieczór wisi przyklejona na mnie i jeśli liczy na to co ja to nie będzie to zmarnowany wieczór. Rano budzi mnie straszny ból głowy. Sięgając ręką na oślep w poszukiwaniu jakiejś wody do picia napotykam na jakieś ciepłe przyjazne ciało. Bliższe zapoznanie się z nim przynosi mi olbrzymią ulgę, niemal zapominam o tępym bólu potylicy i otwierając oczy napotykam pod sobą rozmarzony wzrok Doroty. To jednak nie była zła inwestycja – oceniam chłodno ostatnie kilkanaście minut – kładę się obok i w zamyśleniu głaszczę jej nagie piersi. A swoją drogą ciekawe co by zrobił jej mąż gdyby nas tu tak nakrył – przychodzi mi nagle do 153 głowy. To musi być strasznie smutny palant – myślę – a może by tak do końca pozbyć się bólu głowy? - zsuwam rękę niżej. Wracamy. Staram się rygorystycznie przestrzegać wszystkich ograniczeń prędkości, niby jestem trzeźwy, ale … Dorota zabrała się ze mną. W ramach integracji zostawiła swój samochód służbowy w firmie. W tamtą stronę zabrała się z kimś z szefostwa a teraz wracamy razem. Wydaje mi się że udało nam się – zgodnie z oczekiwaniami dyrektora - zintegrować, na wszelki wypadek zatrzymamy się jeszcze na chwilę po drodze w jakimś miłym odludnym zakątku postanawiam. A potem oddam ją prosto w ręce stęsknionego męża, na pewno będzie wdzięczny. Za kogo oni się uważają – myślami wędruję do ostatniego dnia pracy – za jakich cholernych nadludzi? Kierownik przychodni na Abrahama przetrzymał mnie ostatnio półtorej godziny przed gabinetem. „Taki był zajęty” jak mnie poinformował. Gdy to opowiedziałem bratu, ten z otwartością typową dla urologów stwierdził że facet ma pewnie małego fiuta i w ten sposób leczy kompleksy Ale swoją drogą u Janka też da się zaobserwować jakąś taką wyniosłość w kontaktach z otoczeniem. Zachowująca się zupełnie nie wyniośle Dorota odwraca moją uwagę od tych martyrologicznych rozważań, rozglądając się zwalniam i pochwali skręcamy w boczną drogę prowadzącą w głąb uroczego zagajnika. Fajnie się pracuje, zupełnie nawet nieźle mi płacą ale to nie to – postanawiam. Kontakty z medykami zupełnie mi nie imponują. I tak nie zamierzałem nigdy zostać lekarzem, w związku z tym równie dobrze mogę handlować lekami jak i pietruszką czy czołgami. A tu możliwości rozwoju wydają się być dość ograniczone: pewnie udałoby się z czasem zostać dystryktem ale już wyżej bez układu raczej ciężko. A poza tym po co się zawężać do jednej branży. 154 Rozsyłam swoje CV i śledzę rynek. Sam dokładnie nie wiem co chciałbym w życiu robić (to znaczy tak naprawdę to wiem – kasę!), może los zdecyduje za mnie. Na razie są już pewne zwiastuny że na odpowiedź nie trzeba będzie długo czekać. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną do „programu szkolenia kadr managerskich” organizowanego przez sieć dyskontów „Żuczek”. -RRR DRRR DRRR- do wibracji w kieszeni dołącza się dzwonek komórki. W przeciwieństwie do większości znajomych nie lubię muzyczek a proste, ostre sygnały. Spoglądam na wyświetlacz – Jan, o nawet dobrze się składa – myślę, opowiem mu, ciekawe co on o tym sądzi. -cześć skorumpowany przez firmy doktorku – rzucam w słuchawkę -część pokątny sprzedawco czopków – odzywa się w słuchawce wesołkowaty głos mojego braciszka – co u ciebie słychać? -a właśnie wybieram się na rozmowy kwalifikacyjne do Żuczka – odpowiadam -gdzie? – wyraźnie nie załapał -do Żuczka – powtarzam – taki dyskont spożywczy -i co? Chcesz się zatrudnić na kasie? -nie, zgłosiłem tam swój akces do programu szkolenia menagerów -a co, już ci się znudziło? -trochę – mówię – ale to nie o to chodzi. Wysłałem swoje CV właściwie z dwóch powodów: po pierwsze byłem ciekawy czy w ogóle się kimś takim jak ja zainteresują a po drugie chciałem się dowiedzieć co tak naprawdę kryje się pod tak górnolotnym i dumnie brzmiącym hasłem -to idź – odpowiada lakonicznie -i co? – trochę mnie zaskoczył – tak po prostu? -jak pójdziesz to się dowiesz – odpowiada – przecież nie musisz się na nic decydować, na głowę ci nie kapie 155 -fakt - stwierdzam Nawet nie myślałem że pójdzie tak łatwo. Przeszedłem z marszu do drugiego etapu naboru i chyba się zdecyduje. Swoja drogą to naprawdę może być fajna przygoda, relacjonuje przebieg rozmowy bratu: -w ramach szkolenia będę przez rok pracować kolejno na wszystkich stanowiskach. Zaczynając od najniższych, przez kasę aż do kierownika marketu … -mówi się sklepu – poprawia mnie złośliwie -a potem regionu -to rzeczywiście zajebista kariera – szydzi – na kasie w Żuczku -czekaj, czekaj – kontynuuję niezrażony – nie zdążyłem ci powiedzieć że przez cały czas będę miał pensję menażerską: piątkę na rękę, samochód służbowy, pakiet w luxmedzie, komórę i tym podobne -a, to co innego – sądząc ze zmiany tonu wyraźnie go to zainteresowało – ja za odpowiednio wysokie uposażenie mogę przebrany za króliczka Playboya i w cylinder odśnieżać podjazd do Instytutu -chciałbym to zobaczyć – odpowiadam – a jeszcze bardziej minę mamy jakby to zobaczyła 156 ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Piotrek -koniec dzieciństwa musisz wreszcie zacząć zarabiać na utrzymanie rodziny – to ojciec -nie możesz do końca życia być takim harcerzykiem, czas wydorośleć i zacząć myśleć o rodzinie – to żona -to co robisz Piotruś jest doprawdy wspaniałe, i takie potrzebne; ale może powinieneś pomyśleć o jakimś bardziej przyziemnym ale za to trochę lepiej płatnym a też pożytecznym zajęciu? – to mama Może jestem pod presją?, w każdym razie tak się czuję. Na razie powoli dojrzewam do zmiany pracy. Nie przyznałem się do tego jeszcze nikomu poza Dominiką ale rozesłałem już aplikacje do kilku firm farmaceutycznych. -nie jest po takie proste – mówię do niej ale tak naprawdę tłumaczę się sam przed sobą – tyle lat nauki i teraz za to nędzne parę stów -może to się zmieni – odpowiada – musi się zmienić -chyba na gorsze – mruczę sceptycznie -w końcu idziemy do Europy a tam weterynarze nie głodują, zobaczysz, jeszcze wrócimy do zawodu – pociesza – a na razie trzeba żyć i zarabiać pieniądze -masz rację – odpowiadam – trzeba żyć, a z tym powrotem do zawodu to chyba sama w to nie wierzysz, a zresztą jeżeli nawet to dla nas i tak będzie już za późno -dożyjemy, zobaczymy – mówi sentencjonalnie W schronisku na razie nic nie mówię, jest mi jakoś głupio. Tu wszyscy odejście od zawodu traktują jak jakąś zdradę. Tak jest najprościej – tylko trzeba być bogatym z domu albo mieć męża sponsora. 157 Dziś znowu transport bezdomnych kocic. Przygotowuje narzędzia do sterylizacji, pakuję gaziki, jeszcze raz wyję i odkażam stół operacyjny. Kto wie, może to ostatni raz w życiu? „Nic to” – przypomina mi się ostatnia scena z Wołodyjowskim – to chyba jednak nie do końca trafne porównanie, w końcu on zginął za ideały na posterunku a ja zamierzam się zawodowo sprostytuować. Przystępuję do operacji, po kilku miesiącach praktyki nabrałem takiej wprawy że przeprowadzam zabieg zupełnie sam i nawet żadna pomoc nie jest mi już potrzebna. Zresztą tu również widać różnicę między ludzkim szpitalem a schroniskiem dla zwierząt: tu cięcie kosztów doprowadziło do tego że lekarz weterynarii za swoją głodową pensję (czy, jak my to nazywamy – kieszonkowe) nie tylko leczy, operuje i pielęgnuje zwierzęta zastępując techników (dawno zwolnionych z powodu braku kasy), ale również je karmi, sprząta po nich bo do tego również brak jest personelu. Przeszedłem przez tą zmianę jak przez grypę. No może jak przez wietrzną ospę. Może rzeczywiście należy płynąć z nurtem a nie z mozołem przedzierać się pod prąd. W każdym razie w nowej rzeczywistości dostrzegam coraz więcej plusów. I to nie tylko tych oczywistych a wynikających ze zmiany sytuacji finansowej. Pewnie że fajnie mieć służbowe auto, komórkę bez limitu i stały, comiesięczny przyrost wirtualnej kupki na koncie. Prowadzenie negocjacji, zawieranie kontraktów, ocena partnera czy przeciwnika którym jest lekarz. To wszystko w stymulującej atmosferze współzawodnictwa. To jest gra, jakiś dotychczas zupełnie mi nieznany dziwny, jakby nierealny, z jednej strony subtelny i tajemniczy, z drugiej pełen męskiej brutalnej siły i ludzkich złych intencji magiczny świat. Kolejne szkolenia uświadamiają mi że wszystko jest grą, że każda rozmowa to negocjacje, każdy kontakt jest celem w zawarciu czy realizacji kontraktu. 158 Dotychczas nieznane mi określenia takie jak asertywność, typologia klienta, inteligencja emocjonalna nabierają wymiernego znaczenia. - rep to jest jednak to – oznajmiam przypadkowo (?) spotkanej Domi w przypływie coraz rzadziej mi przychodzącej spontanicznej szczerości -o coś ty? – jest wyraźnie zaskoczona lub doskonale udaje – widzę że dałeś się kupić -nie kupić tylko przekonać – jest jedną z ostatnich osób z którymi pozwalam sobie jeszcze na szczerość – poza tym tylko krowa nie zmienia poglądów -ty je w każdym razie zmieniłeś w błyskawicznym tempie – odpowiada z niezrozumiałym dla mnie sarkazmem – i to wydaje się, że dość radykalnie -między innymi dzięki tobie – odpowiadam szpilą na szpilę – a co? Ty naprawdę wierzysz w swój powrót do zawodu? … do weterynarii – poprawiam się po chwili -to co mogę panu zaproponować to pięć złotych za każde opakowanie – doktor Dziadczyński jest w mojej ocenie sfrustrowanym, nastawionym wyłącznie na profit przypadkiem całkowitego wypalenia zawodowego lekarza – oczywiście musi pan kierować wszystkich do apteki na Kwiatowej, na podstawie tego będę mógł pana rozliczyć -no nie wiem – zaczyna się krygować – pacjenci wykupują recepty gdzie chcą, różnie … Widzę że go mam. Nie lubię przerywać rozmówcy ale tutaj nie trzeba owijać w bawełnę. -to już jest pana problem – stawiam kropkę nad i – będziemy rozliczać się miesięcznie tak że odwiedzę pana doktorze za cztery tygodnie Wstaję, on też. Podajemy sobie ręce, patrzę mu cały czas głęboko w oczy, on wyraźnie zmieszany ucieka wzrokiem. 159 -może pan wystawiać rachunki czy wolałby pan umowę zlecenie? – pytam – aha i mam dla pana kalendarz – dodaje na koniec wizyty aby nieco złagodzić wrażenie całości. Sięgam do rep torby i wydobywam elegancki książkowy kalendarz z wytłoczonym złotymi literami imieniem i nazwiskiem. Uśmiecha się, czuje się doceniony. Uśmiecham się i wychodzę z gabinetu. Banał – myślę – a pomyśleć że kiedyś tak mi imponowali lekarze. Lubię swoją nową pracę, daje jakieś takie fajne poczucie władzy nad ludźmi, trochę tak jakbym pociągał za niewidzialne sznurki. Widzę jak w moich rozmówcach mieszają się emocje: chciwość, wstyd, strach, oburzenie nadzieja przewijają się jedne po drugich a ja to wszystko chłodnym okiem badacza rejestruję. Jak w dziecięcym kalejdoskopie – przychodzi mi przez myśl. Dzyń Dzyń – otwieram dzwoniące drzwi apteki -dzień dobry panie Piotrze – wdzięczy się do mnie szczerząc zęby zza kasy farmaceutka -dzień dobry pani magister – uśmiecham się najmilej jak tylko potrafię – przywiozłem kalendarze, takie jak w zeszłym roku, na trzy miesiące -a ja już myślałam że pan już o nas zapomniał – odwzajemnia uśmiech – tak dawno już pan u nas nie był -strasznie zaganiany jestem – odpowiadam – ale nie zapomniałem, i nie chciałem tak z pustymi rękami – sięgam do rep torby -to może ja zaproszę pana na zaplecze – prawidłowo reaguje na mój gest Po chwili wokół mnie grupuje się cała załoga apteki. Z miną sztukmistrza produkującego się przed dziećmi w przedszkolu wyjmuję – niczym z cylindra króliki – z rep torby kalendarze różnych formatów i rozdaję. -zapraszam pana na chwilę do siebie – słyszę zza zgromadzonych wokół mnie głos kierowniczki 160 -o! dzień dobry pani magister! – mam nadzieję że w moim głosie jest wystarczająca dawka życzliwego entuzjazmu – już idę Wchodzę do malutkiego, przypominającego rozmiarem raczej schowek na miotły niż gabinet do pracy ciemnego kantorka. Malutkie pomieszczenie bez okien jest tak małe że po ustawieniu w nim biurka z komputerem i dwóch krzeseł na nic więcej nie ma miejsca. -mam coś dla pani magister – wyciągam z torby czerwone wytrawne wina – bardzo dobre, chilijskie, polecam – wręczam jej butelkę – no i oczywiście kalendarze, mam książkowe, ścienne i na biurko -o to bardzo dobrze – lubię gdy ktoś cieszy się z mojej wizyty – i takie jak lubię – bierze kolejno do ręki i ogląda – i ja mam coś dla pana Pochyla się nad klawiaturą komputera i szybko wystukuje coś palcami. Na monitorze przewijają się kolejne ekrany, po chwili słychać głuchy dźwięk i z drukarki zaczyna wysuwać się długo wąż. Przyglądam się wydrukowi z uwagą. -tak jak pan prosił – mówi -dziękuję bardzo – jestem jej w tym momencie naprawdę szczerze wdzięczny Składam starannie wydruk i chowam do torby. Uzyskany materiał oszczędzi mi sporo pracy w monitorowaniu pracy moich doktorów a jednocześnie zaoszczędzi mnóstwa stresów w oczekiwaniu na wyniki z IMS –u. Nie wszyscy opanowali tak dobrze jak ja arkana tej sztuki – myślę z dumą o sobie – jestem naprawdę debeściak. Kolejne oficjalne wyniki. Przeglądam z uwagą tabele wydruku z komputera. Kartki są jeszcze ciepłe – jak bułeczki – przychodzi mi do głowy. -Irena! – krzyczę – myślę że dostanę premię -to dobrze – odpowiada zza komputera jakimś takim bezdusznym, jakby całkiem wypranym z entuzjazmu głosem 161 -może byśmy gdzieś wyjechali – zachodzę ją od tyłu i przytulam się do niej – tak całkiem sami, we dwoje Rozpalony tą myślą wsuwam jej język do ucha i próbuję włożyć rękę pod bluzkę -nie przeszkadzaj teraz –jakby sztywniejąc odpowiada – zasłaniasz mi monitor a muszę to dziś do wieczora dokończyć i wysłać Odsuwam się. Mam wrażenie że nasze relacje jakby się ostatnio pogorszyły. Oboje nie mamy dla siebie za dużo czasu, wracamy późno do domu gdzie czeka nas jeszcze robota przy komputerze, często – zwłaszcza w przypadku Gośki – do późnej nocy. Do tego dochodzi jeszcze coraz częstsza jej nieobecność w weekendy związana z coraz częstszymi wyjazdami służbowymi. Nie dopuszczam do siebie myśli że może kogoś mieć. To znaczy kogoś innego poza mną. Przecież musi jeździć na spotkania biznesowe, wyjazdów szkoleniowych i integrujących też się nie da uniknąć – powtarzam sobie, ale jakiś cień wątpliwości mimo wszystko pozostaje. -wiesz przecież że nie mogę w tej sytuacji wziąć urlopu – tłumaczy mi – spróbuj to zrozumieć, to dla mnie bardzo ważny sezon W jakiej znowu sytuacji – krzyczę w myślach – to ja powinienem być ważny! jaki sezon! co mnie obchodzi jakiś sezon! masz męża! -tak, masz rację – odpowiadam, w moim tonie chyba słychać rozczarowanie – rozumiem -może innym razem – odpowiada beznamiętnym tonem – no już idź – muska mnie chłodnymi suchymi wargami w policzek W tej sytuacji propozycja awansu jest mi nawet na rękę. Problem czasowego przeniesienia się do Krakowa Irka kwituje lapidarnie: -to może nawet dobrze – mówi – odpoczniemy trochę od siebie 162 Skoro tak stawia sprawę. No cóż czuję się głęboko rozczarowany i zawiedziony. Gdzieś głęboko w duszy czekałem na jej protest, prośbę żebym został – lub wręcz przeciwnie – propozycję że ze mną pojedzie, a reszta niech się martwi i wali bo ważni jesteśmy my. Teraz coraz wyraźniej widzę że „my” nie istnieje. A może ona ma rację? Przecież to nie wygnanie, nie wieczność tylko awans. A przez ten czas przemyślimy wiele spraw, stęsknimy się za sobą i będzie tak jak dawniej. Chciałbym w to wierzyć. I może wierzyłbym, gdyby nie te wesołe, pełne chichotów wieczorne rozmowy telefoniczne prowadzone ściszonym głosem i gwałtownie przerywane w momencie mojego wejścia do pokoju. I te setki chyba? służbowych maili które wypełniają jej niemal cały czas który spędza w domu. I ta zamyślona nieobecność gdy wracając z wyjazdów siada obok mnie. Jadę. Decyzja podjęta. Nie będę się prosił. Może sama zrozumie? A może to tylko wybryk chorej wyobraźni? Koła pociągu rytmicznie turkoczą. Dawno już tak nie podróżowałem, przychodzi mi na myśl. Gdy zdawałem mój dotychczasowy służbowy samochód poczułem się dziwnie nagi. W Krakowie mam dostać nowy, większy, bardziej wypasiony. Managerski. Zagłębiam się w papierach ale czuję że ogarnia mnie senność. Walczę z nią, ale po chwili się poddaję. Porządkuję w myślach nowe zadania. A więc szkolenie nowo zatrudnionych repów, wyznaczanie zadań, terenów, ustalenie zasad kontroli. Niestety ci nowi to nie – jak dotychczas - narybek naszego biura a wynajęci z firmy zewnętrznej pracownicy kontraktowi. Podobno mniej zmotywowani do pracy i gorzej opłacani mimo osiągania niższych wyników sprzedaży i tak bardziej się nam opłacają. Nie bardzo to wszystko rozumiem ale ogarniająca mnie senna błogość powoduje że mam to głęboko w dupie. Czuję że odpływam. 163 Budzę się gdy mijamy Płaszów. Pakuję się szybko i wychodzę z przedziału na korytarz. Po kilku minutach stojąc przed dworcem Kraków Główny rozglądam się za taksówką. Nikogo nie znam w ty mieście. Jest mi ponuro i źle. Kraków wita mnie deszczem. Rozglądając się przez okno taksówki przebijam wzrokiem płynące z nieba strugi, dojeżdżamy do hotelu. Reguluję rachunek, wysiadam. Tu będę mieszkał przez najbliższe kilka tygodni, dopóki nie znajdę sobie jakiegoś lepszego lokum. A może w weekendy będę jeździć do Warszawy? – jak będę miał dokąd i po co – stwierdzam sarkastycznie w myślach. Pierwszy wieczór w hotelu. Podrzucam pierwszą myśl jaka przyszła mi do głowy: żeby po prostu wziąć się i upić. Nie, tak nie można. Już w tej chwili łapię się sam na tym że nie mam praktycznie żadnej motywacji żeby nie zacząć – to jaką – myślę – będę miał żeby nie przestać? Zrezygnowany wyciągam laptopa. Zagłębiam się w studiowaniu przygotowanych mi w biurze marketingu projektach ulotek reklamowych dla aptek. Spoglądam na zegarek; dochodzi dwudziesta. Muszę jeszcze zabić ze dwie godziny; inaczej, jeśli zbyt wcześnie się położę, obudzę się i nie będę mógł spać całą noc. Zagłębiam zrezygnowany wzrok w ekranie komputera. Jeśli tak mają wyglądać moje wszystkie wieczory – myślę – to można się będzie załamać. Muszę sobie coś znaleźć! Postanawiam Albo kogoś! Może na razie raczej coś – w sensie hobby – z tła ekranu spogląda na mnie twarz Ireny. 164 ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Gośka Podjeżdża autokar, za nim drugi i trzeci. Ospały tłum zgromadzony w sobotę o świcie pod salą kongresową nagle ożywa, wszyscy nagle ustawiają się w jakiegoś węża czy też kolejkę do pierwszego z autobusów. Nie wiem czemu wszyscy koniecznie chcą w nim jechać. Syndrom tłumu. Powoli zapełniają się luki bagażowe, większość doktorów już siedzi na swoich miejscach. Ci z osobami towarzyszącymi (żonami?) przyglądają się pozostałym. Z daleka nie jestem w stanie ocenić czy robią to z dumą czy z żalem. Przy czołowym zderzaku pierwszego z autokarów trwa gorączkowa odprawa. Przedstawiciele z ramienia firmy opiekujący się naszymi gośćmi są już rozdzieleni pomiędzy poszczególne autobusy. Kierowcy i pracownicy biura turystycznego organizującego całą oprawę uzgadniają szczegóły trasy. Porównujemy listy pasażerów na bieżąco je korygując, Założony z góry plan rozsadzenia pasażerów jak zwykle nie wypalił, ponieważ większość z nich ma swoje preferencje towarzyskie. -aprowizacja jest rozdzielona do wszystkich autokarów? – pyta ktoś -Gośka zabrałaś flaszki do siebie? -jakie flaszki? – nie bardzo wiem o co chodzi -weź na razie skrzynkę Jasia, ze dwie kraty browaru i soki – to do mnie – aha i jakieś krakersy na jedzenie i tak się zatrzymamy -to będziemy pić w autokarach? – szczerze mówiąc jestem trochę zbulwersowana – w dodatku od samego rana i na czczo? Przecież wszyscy się popiją -i o to chodzi – usłyszałam w odpowiedzi OK. Wzruszyłam ramionami, dobrze że mój stary tego nie słyszał. Już sam fakt że musiał mnie wypuścić spod swojego czujnego oka spowodował że od trzech 165 dni się do mnie nie odzywał. A ta wizja że jego własna, prywatna żona jedzie z bandą pijanych chłopów a jego zostawia samego z dzieckiem – mógłby tego nie przeżyć – a dziecko przecież i tak jak zwykle będzie u babci bo on się przecież brzydzi pieluchę zmienić. Ruszamy. I zatrzymujemy się po przejechaniu piętnastu metrów. -co się stało? - pytam przez telefon szefa -brakuje docenta Boniaka – odpowiada -no to co że brakuje – spoglądam na zegarek – powinien być od co najmniej dwudziestu minut -ale ma olbrzymi potencjał – słyszę -co mam powiedzieć w autokarze – szepczę w słuchawkę zasłaniając ręką usta – ekipa mi się burzy -wymyśl coś – słyszę – zadzwonił że się trochę spóźni -już się spóźnił i to więcej niż trochę – odpowiadam szeptem – czekamy na spóźnialskiego – dodaję już głośno Wokół podnoszą się głosy pełne oburzenia: -ciekawe kto to? -nie czekać na chama! -wszyscy mogli w nocy wstać to i ten mógł -pan docent Boniak kazał wszystkich bardzo przeprosić ale coś niespodziewanego mu wypadło nagle rano a strasznie mu zależy na naszej imprezie – zmyślam jak z nut – wypijmy za udany wyjazd – dodaje w desperacji droga mija nam jakby cały czas było z górki i już w kilka dosłownie kolejek później zatrzymujemy się pod MacDonaldem na wjeździe do Częstochowy. Na parkingu załoga naszego autokaru stanowi silna zwartą grupę. Tempo procesu integracyjnego powinno zadowolić najbardziej wymagających – myślę z dumą i spoglądam na szefa. Ten – niby magik z kapelusz – wyciąga z 166 zakamarków autobusu kolejne kartony z flaszkami i paszą i roznosi je do poszczególnych autokarów. Pochylona nad bigmackiem (po powrocie aby uspokoić sumienie przyrzekłam sobie tydzień głodówki) wymieniam z koleżankami z innych autokarów uwagi na temat dotychczasowego przebiegu wyprawy. Jest spokojnie, nikt się jeszcze nie upił, słowem „karawana idzie dalej”. Obserwując swoich doktorów wydaje mi się że obawy starszych kolegów są nieco przesadzone, ale dożyjemy to zobaczymy. Wsiadamy. Tym razem nikomu nie udało się zgubić i poza oczekiwaniem na ostatnich maruderów wracających z toalety i tych łapiących ostatniego dymka reszta grzecznie siedzi w fotelach. Niestety ten poziom dyscypliny wyraźnie nie obowiązuje w ostatnim autokarze, -zawsze postój trwa tyle czasu? – zagaduję kierowcę w oczekiwaniu na komplet gości – nie da się jakoś zdyscyplinować grupy żeby wszyscy swoje mniej i bardziej naturalne potrzeby załatwili sprawnie a nie przypominali sobie że nie zdążyli zrobić siusiu w momencie ruszania? -czasem to się udaje – odpowiada – na szkolnych wycieczkach, dorośli muszą się zebrać, pogadać, w każdym autokarze są takie dwie, trzy czarne owce którym się nie śpieszy i mają w nosie czas innych -a nie mogliby pogadać sobie w drodze, koncentrując się w czasie postoju na toalecie i ewentualnie, jak ktoś musi, paleniu -nie! – odpowiada autorytatywnie -nie wkurza to pana? – patrzę zniecierpliwiona na zegarek -ech, przyzwyczaiłem się – macha flegmatycznie ręką -nie ma pan czasem ochoty odjechać bez tych maruderów? -czasem mam – przyznaje po dłuższym namyśle Ruszamy. Narzekania (typowe „Polaków rozmowy”) milkną i impreza zaczyna się od nowa. 167 W miarę upływu kilometrów i alkoholu dystans topnieje. I to zarówno ten do celu jak i międzyludzki. Z większością jestem już na ty, kolejny raz grzecznie się wymawiam dziękując za proponowane mi miejsce na kolanach. Na szczęście zapraszający nie są, przynajmniej na razie, zbyt natarczywi. Śpiewamy. Wspólny repertuar jak zwykle obejmuje obozowe pieśni z lat siedemdziesiątych więc ograniczam się do słuchania. Zasada wydaje się być prosta: im głośniej tym ładniej. Granica. Tu o dziwo wszystko przebiega bardzo sprawnie. Być może potencjalnych maruderów odstraszyła wizja pozostania przed szlabanem i świadomość, że tu akurat autokar nie zawróci i się po nich nie cofnie. Po wjechaniu do Słowacji wszyscy grzecznie idziemy spać. To znaczy wszyscy goście, bo ja siadam obok kierowcy i zabawiam go rozmową jednocześnie studiując spięty w skoroszyt plan wyjazdu. Jesteśmy. Nasi lekko (niektórzy) skacowani gości ustawiają się grzecznie w kolejce do recepcji. Rozmowy jakoś im się nie kleją, może po drodze powiedzieli sobie już wszystko co mieli do przekazania? Między nimi uwijają się boye rozwożąc na fajnych, uwieńczonych mosiężnym pałąkiem wózkach stosy bagażu. Nieduży, kameralny a przy tym jednocześnie ekskluzywny hotelik w Kapron czekał na nas z powitalnym koktajlem. W oczekiwaniu na kolację szef zwołuje zebranie. Przeprowadzamy bilans zysków i strat. Te ostatnie nie są wcale takie małe: okazuje się że tylko w moim autokarze panowała sielska pijacka idylla. W pozostałych nie obyło się bez kilku obrzyganych foteli i toalet, prób podrywania koleżanek (słowo molestowanie jest wyraźnie tabu). -no cóż, jeśli się che mieć profit to koszty muszą być – podsumowuje sentencjonalnie nasz dyrektor – pamiętajcie, że absolutnym priorytetem jest zadowolenie naszych gości 168 -a program? – pytam nieśmiało -jutro rafting, później wieczorem impreza powitalna, pojutrze dla chętnych narty na lodowcu a dla pozostałych wycieczka do Salzburga, popojutrze rano sztuczny tor saneczkowy, zawody na czas i powrót po obiedzie – recytuje sprawdzając jednocześnie z kartką Beata – wszyscy wiedzą którymi grupami się opiekują? Kiwamy potakująco głowami -dla przypomnienia powtórzę: Gośka … Pamiętam, ponieważ nie umiem dobrze jeździć na nartach (w każdym razie tak dobrze, jak twierdzą że jeżdżą moi koledzy) więc będę opiekowała się grupą poznającą uroki Salzburga. -miałam na myśli program naukowy – dodaję -też będzie – słyszę odpowiedź -przypominam że udział we wszystkich wieczornych imprezach jest obowiązkowy – dodaje na zakończenie dyrektor – zwłaszcza dla pań – wstaje zapraszam na kolację a później do baru, mam nadzieję że wzięłyście wystarczającą ilość kreacji wieczorowych? To ma być ten brak dyskryminacji ze względu na płeć? – myślę ale nie wygłaszam tej uwagi głośno. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie przedstawicielki naszej firmy to długonogie wysokie blondynki, ciekawe jak się to ma do rzekomo oczekiwanego profesjonalizmu „przedstawiciela naukowego” jak oficjalnie nazywa się nasze stanowisko. Wielokrotnie spierałam się ze starym który zarzucał mi że dałam się kupić jako hostessa dla doktorów. W zależności od nastroju albo go drażnię mówiąc że robię to dla niego , albo się święcie oburzam, ale niezależnie od tego cały czas uważałam dotychczas że nie ma racji, teraz nasuwają mi się pewne wątpliwości. Fantastyczna zabawa w pracy nadal pozostaje pracą. Ta głęboka myśl dociera do mnie gdy drżącą ręką rozpuszczam w zimnej wodzie tabletkę aspiryny z 169 witaminą C. Może są nowocześniejsze środki ale ten przynajmniej na mnie działa najlepiej. Przytykam szklankę do ust, niemal od razu czując stopniowe ustępowanie pulsującego ucisku skroni. Może ten cały kac to problem w mojej psyche a nie obiektywny efekt zatrucia? Dobrze że chociaż jest ten nieszczęsny program naukowy – traktowany przez nas jak przysłowiowe koło u wozu – stał się zbawienna przerwą umożliwiającą złapanie chociaż dwóch do trzech godzin snu w ciągu doby. Przynajmniej dla tych, którym wspaniałomyślność szefa umożliwiła nie uczestniczenie w obradach. Pozostali podpierając się nosami o stoliki wpółdrzemiąc robią frekwencję. Rafting to coś fantastycznego. Ubrani w piankowe kombinezony, specjalne, gumowe buty i hełmy tłoczymy się na brzegu wzburzonej górskiej rzeki. Poniżej nas woda piętrzy się na skalistych przeszkodach, spienia bystrzynami z których wystają ponure okruchy skał. To naprawdę robi wrażenie. Trwa odprawa. Wszyscy zamilkli, po minach niektórych widać że mieliby chęć się wycofać. Ja zresztą trochę też. Miotają mną sprzeczne uczucia: z jednej strony lęk spowodowany atawistycznym strachem przed ogromem żywiołu, z drugiej pewność że to w końcu niepowtarzalna szansa przeżycia wspaniałej survivalowej przygody. No a poza tym chyba by nie proponowali w ofercie dla turystyki zorganizowanej czegoś, co jest bardzo niebezpieczne? Dostaje przydział do dużego, chyba dziesięcioosobowego pontonu. Szkoda, liczyłam że popłyną na pneumatycznym dwuosobowym canoe – tam przynajmniej byłaby namiastka prawdziwej walki z żywiołem – ale cóż, w końcu jestem tu służbowo. Zakładamy kapoki i niesiemy nasz okręt do wody. Korzystając z przywileju przynależnego słabej płci ( ach ta polska rycerskość) wsiadamy suchą nogą prosto z brzegu na ponton podczas gdy panowie stojąc po kolana w nurcie, przytrzymują ponton. Ruszamy! Wielki ponton energicznie 170 wypchnięty w nurt przez moment zatrzymał się, jakby bezradnie, by, wprawiony w ruch uderzeniem wioseł spłynąć z prądem. Ponton za pontonem, poprzedzielani przez kanadyjki i – płynących na prawdziwych górskich kajakach – ratowników mkniemy z zawrotna prędkością przez spienioną toń. Każdemu bryzgowi towarzyszą pełne entuzjazmu i strachu krzyki i piski. Na komendę wiosłując to prawą, to znów lewą burta staramy się omijać liczne jazy i bystrzyny. Momentami, zwykle po błędnej czy opóźnionej reakcji na komendę zderzamy się z innymi łodziami, obracamy podążając nieprzerwanie w dół górskiej rzeki. Gdy w pół godziny później cali przemoczeni wyciągamy nasze łodzie na brzeg niewielkiej zacisznej zatoczki jesteśmy cali dumni i szczęśliwi. Zniknął gdzieś dystans i rezerwa dotychczas dzieląca uczestników wyprawy. Przekrzykując się wzajemnie dzielimy się wrażeniami. A te są ogromne. Jeden z pontonowe i dwie kanadyjki wywróciły się wciągając uczestników spływu do wody. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale radości, strachu i emocji bez liku. Czuję, że dzisiejsza wieczorna impreza może być naprawdę udana i pozbawiona sztywnej sztuczności której tak się obawiałam. Na lotnisku w helsinkach największe wrażenie zrobiła na mnie podłoga. Tak! Podłoga. Olbrzymie przestrzenie wyłożone błyszczącym, dopasowanym parkietem. Efekt, którego nie był w stanie zepsuć nawet pretensjonalny, socrealistyczny wystrój pomieszczeń. Prowadząc grupę przemieszczam Si ę do terminalu z którego lecimy do Rovaniemi. Strach i trema towarzysząca poprzednim wyjazdom odeszła bezpowrotnie. Teraz czuję się starym wyjadaczem umiejącym bez zmrużenia oka rozwiązać problemy swoje i innych. Dodatkową pewność siebie daje mi to, że tak samo postrzegana jestem przez grupę towarzyszących mi urologów. Mimo iż wielu z nich kasuje mnie swoja 171 biegłą znajomością języka (choć są i tacy którzy by tu pozostawieni sami sobie z głodu i pragnienia umarli). Lądujemy. Za oknem samolotu wszystko spowite śniegiem. Samolot przeniósł nas z ciepłej wiosny w kraju w sam środek arktycznej zimy. Przed lotniskiem, mimo iż od Bożego Narodzenia minęło już prawie pół roku widać nadmuchane postacie Świętego Mikołaja, stylizowane rzeźby reniferów, bałwanki i przybrane choinki. -tutaj Święta trwają przez cały rok – tłumaczy nam witająca nas na lotnisku przedstawicielka organizatora - w końcu to siedziba Świętego Mikołaja -a gdzie on jest? – ktoś pyta -zobaczy pan – pada odpowiedź – odwiedziny w wiosce są jednym z punktów naszego programu, a na razie zapraszamy do autokaru -szkoda że nie jedziemy saniami – wyrywa mi się -to tez jest przewidziane – słyszę odpowiedź Autokar wiezie naszą grupę do hotelu. Tu czekają już na nas ci, którzy przylecieli poprzednim lotem. Mamy tylko czas pozostawić w pokojach nasze bagaże i pieszo udajemy się przez zaśnieżone ulice miasteczka w kierunku rzeki. Wychodzimy na mróz. Mimo iż przyzwyczajeni do polskiej zimy i przygotowani na mróz, trzęsiemy się z zimna tworząc kłęby pary z wydychanego powietrza. Po przejściu niespełna pięciuset metrów mijamy dziesiątki zaparkowanych w długich rzędach skuterów śnieżnych i wchodzimy do budynku gdzie każdemu wręczany jest dziwny strój składający się z olbrzymiego czerwonego kombinezonu z kapturem, wysokich, grubych i ciężkich filcowo gumowych butów (przy których nasze gumofilce wyglądają jak baletki) i kominiarki. Po założeniu tego wszystkiego na siebie, wyglądając jak kosmonautka i czując, że za chwilę się zagotuję, wychodzę szybko na dwór. -Uff! – wreszcie nie jest mi ani za gorąco ani za zimno 172 -proszę dobrać się po parami przy tamtych skuterach – przewodniczka pokazuje schowaną w grubej rękawicy ręką rząd olbrzymich niebiesko białych skuterów śnieżnych. Super, zawsze chciałam czymś takim pojeździć! Szybko staję przy przedostatnim w szeregu. Po chwili nieśmiało podchodzi do nas (to znaczy do mnie i do skutera) doktor Budka, nieduży, komicznie wyglądający w źle dopasowanym kombinezonie i olbrzymich butach urolog z Mińska. -mogę zabrać się z panią? – pyta -oczywiście – odpowiadam – prowadzimy na zmianę? Najchętniej bym prowadziła przez całą drogę ale zdaje sobie sprawę że każdy ma na to ochotę i że jest to tak naprawdę jeden z punktów programu -oczywiście, chce pani pierwsza? – jest bardzo miły i przyjaźnie nastawiony do świata -bardzo chętnie – uśmiecham się Wysłuchujemy w skupieniu instrukcji i po chwili, jeden za drugim, gęsiego, powoli ruszamy po łagodnym stoku prowadzącym nas ku rzece. Na jej skutej od jesieni grubym lodem powierzchni widać liczne ślady pozostawione przez skutery i narciarzy. Tutaj na północy rzeki zimą rzeczywiście zamieniają się w naturalne, doskonale gładkie, a zarazem jedyne dostępne szlaki komunikacyjne. Przyśpieszamy. Skuter mknie odpychając się od pokrytej ubitym śniegiem tafli tylną gąsienicą. Ku mojemu zdziwieniu jest ciepło. To urządzenie ma ogrzewanie! Proste, a jednak mnie przynajmniej zaskoczyło: podgrzewane siedzenie, podgrzewane manetki a dodatkowo osłona, która nie tylko chroni przed wiatrem ale i nakierowuje na pasażerów strumień ciepłego powietrza powodują że po kilkudziesięciu minutach jazdy, gdy zatrzymujemy się na krótki postój, nie czujemy się zmarznięci, mimo iż temperatura zewnętrzna jest znacznie po niżej minus dwudziestu stopni. 173 Spokojne i dostojne zazwyczaj gremium, składające się z wszelkiego rodzaju opinion liderów: profesorów, docentów, ordynatorów, zachowuje się jak wypuszczone na pierwszy w roku śnieg przedszkolaki. Głośno wykrzykując i wzajemnie się popychając i przewracając to kotłują się w śniegu tworząc na nim przedziwne orły, to nacierają i obrzucają Snieżkami (choć te ostatnie marnie się w tym mrozie lepią). A wszystko to w świetle fleszy dokumentujących ta zabawę aparatów. Po chwili ruszmy. Jazda na tylnej kanapie pasażera, choć nie tak fascynująca jak za kierownicą, też daje mnóstwo frajdy umożliwiając jednocześnie podziwianie widoków, rozglądanie się na boki i fotografowanie, choć ręce wyjęte z rękawic już po krótkiej chwili grabieją a i żywot baterii jest w tych warunkach dość krótki. Prowadzący kolumnę zwalnia i odbija przetartą w śniegu ścieżką prowadzącą lekko w górę i w lewo. Zjeżdżamy z pokrywającej rzekę tafli lodu i kierujemy się w las. Wysokie, ośnieżone świerki i przybrane niczym na Boże Narodzenie zwisającymi z bezlistnych konarów soplami drzewa liściaste lśnią w ostrym słońcu świecącym zarówno z góry jak i odbijającym się oślepiającym plaskiem od śniegu. Słoneczne olśnienie, przychodzi mi do głowy określenie dawno gdzieś zaczerpnięte z opisów Londona czy Centkiewicza, śnieżna ślepota. Mimo iż jesteśmy wszyscy w ciemnych okularach to i tak oczy, wystawione na tak intensywne, niczym nie filtrowane światło, łzawią. W daleka słychać dziwne, dzikie odgłosy zwolna, w miarę postępu drogi zamieniające się w wycie psów. Nagle zza zakrętu wyłania się olbrzymi podzielony na niewielkie, ogrodzone metalową siatką boksy. W każdym z nich jeden lub dwa husky siedzące na dachu dwupiętrowej budy i wygrzewające się w promieniach słońca lub wyjące do niewidocznego księżyca. Dolne piętro 174 budy to wykonany pod nią przez źle znoszące wysokie temperatury psy podkop, służący im schronieniem w czasie największych letnich upałów. Hodowla psów zaprzęgowych – i – niespodzianka na dzisiaj, powożenie psim zaprzęgiem. Pozostawiamy skutery na niewielkim, pokrytym ubitym śniegiem placu. Ja jako obsługa wyjazdu wiedziałam jaki jest cel wyprawy ale nasi goście są wniebowzięci. Podzieleni na dwie grupy szybko przesiadamy się do przygotowanych, zaprzęgniętych w psy sań. Sami, bez przewodników. Opiekun psów wyjaśnia że są oni niepotrzebni, psy, wiedzione instynktem stada po prostu biegną szlakiem za poprzedzającym je zaprzęgiem. Gonitwa zapiera dech w piersiach. Stojąc na tylnych płozach sań strącam głową śnieg z dolnych gałęzi rosnących wzdłuż trasy świerków. Jest cudownie. Po chwili zmiana: jadę niskimi sankami rozparta na skórach, podskakując na wybojach i starając się utrzymać równowagę jedną ręką cykam zdjęcie za zdjęciem, drugą kurczowo trzymam się sań. Sanna! Cóż za piękne staropolskie słowo. Choć określenie to stworzono dla zupełnie innej sytuacji to doskonale obrazuje stan mojego ciała i duszy. Wracamy do skuterów, odpalamy silniki i kawalkada jeden za drugim rusza ku rzece. Zmęczeni, o twarzach zaczerwienionych od mroźnego pędu chłoniemy dziką atmosferę polarnego kręgu. To nie koniec atrakcji. Dziś czeka nas jeszcze sesja wykładów a później uroczysta kolacja w wykutej w lodzie i umeblowanej lodowymi sprzętami grocie (słynny już i reklamowany we wszystkich folderach toast „Finlandią” podawaną w zrobionych z lodu szklaneczkach). Kolejne dni przedstawiają się też nęcąco: farma reniferów, spotkanie ze Świętym Mikołajem, prawdziwa fińska sauna, kąpiel w przerębli, ognisko. No i oczywiście obowiązkowe na tego typu integracyjnych szkoleniach – sesje wykładowe. 175 Inteligencja emocjonalna. Pojęcie które jeszcze niedawno zupełnie nic dla mnie nie znaczyło. Dziś, po poprzedzonych cyklem wykładów interaktywnych warsztatach to jedno z narzędzi, którym będę się posługiwać, manipulując uczuciami i emocjami moich nieświadomych tej gry rozmówców. Cynicznie wykorzystując czyjś poziom empatii, tak aby osiągnąć możliwie najmniejszym nakładem sił i środków wyznaczony cel – wzrost sprzedaży . Podając go tak, by rozmówca uważał go za własny – i – przekonany o jego celowości – nie wymagał mojej kontroli przy realizacji zadania z którym się utożsami. Chemia rządząca emocjonalnymi relacjami, oddziaływanie na podświadomość, , gra na emocjach i ambicjach. Ilu jeszcze innymi, nieznanymi mi narzędziami manipulowania ludźmi dysponuje współczesna władza? Ile z nich wykorzystują w kontaktach ze mną moi przełożeni? Tę nieznaną, przerażającą część prawdy o świecie poznaję na kolejnych firmowych szkoleniach. Już choćby dlatego warto jest tu, przynajmniej na jakiś czas być. -Jaki ten zielony trawnik naprawdę ma kolor? - to pytanie z tej perspektywy wydaje się dużo mniej absurdalne -a jaki chciałbyś żeby miał? - a ta odpowiedź? -długo tu będziemy stać? -dlaczego nie wypuszczą nas z samolotu? -może pani załatwić żeby nas wypuścili na papierosa, palić się chce a i tak nic się nie dzieje – to napastliwe pytanie skierowane jest nie do mnie Uznaję że nie mogę dłużej udawać że śpię, podnoszę głowę. -nic nie robią i trzymają nas tu bez sensu -proszę państwa – odpowiada stewardesa, starając się powoli wymawiać słowa i nie okazać wypełniającej ją irytacji (w pełni ją rozumiem i utożsamiam się z nią)– międzylądowanie techniczne było w planie lotu i nic nie można na to 176 poradzić. Również nie widzę możliwości uzyskania zgody na opuszczenie samolotu, cały czas trwa tankowanie i polecimy dalej jak tylko się skończy -a długo jeszcze? – pyta jakiś palant z prowincji który, gdyby nie kasa pewnie uzyskana z rozparcelowania gospodarstwa na działki budowlane, w życiu by się tak daleko od domu nie znalazł Wolałabym wozić bydło niż takich klientów – przychodzi mi do głowy – co za szczęście, że to nie ja muszę ich obsługiwać. Lecimy z firmą na coroczne szkolenie z nowych produktów, połączone z integracją naszego dystryktu i warsztatami z technik kontaktu z klientem i sprzedaży. To jeden z atutów naszej korporacji a zarazem przyczyn dlaczego jeszcze tu pracuję. Może zresztą nie – reflektuję się – to zupełnie fajny zespół ludzki mimo że ostatnio faktycznie atmosfera trochę się zepsuła. -ciekawe co nam wymyślą? – słyszę -na pewno coś super – odpowiadam – podobno Kuba jest po prostu zajebista Co za idiota wymyślił żeby w takim miejscu marnować czas na szkoleniu? Zaciskam zęby wędrując cała zlana potem w nylonowych pończochach i butach zakrywających palce ubranych do ciemnego wełnianego garniturku przez zalane słońcem patio hotelu. Na szczęście saka konferencyjna jest klimatyzowana a poza tym po wykładach …robię dobrą minę do złej gry i siadam w głębokim fotelu obitym zielonym pluszem. No właśnie, po wykładach jedziemy do starej Hawany. Jedziemy główną ulicą miasta rozciągającą się, niczym promenada między wejściem do portu a ruinami niszczejących, dawno już nie pamiętających lat swojej świetności okazałych kamienic. Autokar mija dostojnie sunące skrzydlate limuzyny które poza tą wyspą spotkać już można jedynie w kolekcjach jakichś zwariowanych kolekcjonerów. Nawierzchnia ulicy, mimo iż rewelacyjna w 177 porównaniu do pokrywającej drogę prowadzącą do stolicy, jest gorsza niż na najbardziej dziurawej drodze w mitycznej „Polsce B”. -są jednak miejsca z gorszymi drogami niż u nas k kraju – ktoś wyraźnie nie może się temu nadziwić Wysiadamy. Nad nami, na niewielkim wzniesieniu, góruje nad otaczającą go starą zabudową okazały, dość nowoczesny budynek -to szpital dziecięcy – informuje nas przewodnik, Polak mieszkający od dłuższego czasu na wyspie - Castro ze względów propagandowych bardzo dba o rozwój medycyny, szczególnie pediatrii -popatrzcie, to zupełnie odwrotnie niż u nas – żartuje ktoś Wsiadamy do czekających tu na nas śmiesznych, żółtych trójkołowych kulek: skrzyżowania rykszy z motorowerem i ruszamy w miasto. Pojazd szarpie, skacze, wyje silnikiem. Prowadząca go Kubanka z iście szwoleżerską fantazją egzekwuje pierwszeństwo drogi na olbrzymich autokarach i ciężarówkach. Mijamy kolejne place, oglądamy kościoły zamienione na sale koncertowe, pałace na ruiny, ekskluzywne kolonialne dzielnice zamieszkałe kiedyś przez bogatych kupców i mieszczan na slumsy. Całość, mimo wszech otaczającej muzyki i tropikalnej zieleni robi przygnębiające wrażenie. Jedyna refleksja jaka mi przychodzi do głowy to: jakże tu kiedyś musiało być pięknie. Kolejny raz nasza kawalkada zatrzymuje się u stóp okazałego gmachu. -to pewnie muzeum rewolucji – wyrokuje ktoś, słusznie, jak się okazuje oceniając zadbaną i dobrze strzeżoną budowlę -tam – przewodnik wskazuje ręką na dziwny przeszklony budynek zawierający widoczną z zewnątrz dużą łódź i otoczony radzieckimi czołgami i samolotami z lat sześćdziesiątych – mieści się muzeum wojskowe i kuter którym bracia Castro i Che Guevara przybyli na wyspę – odwraca się w przeciwnym kierunku i wskazuje ręką kolejną budowlę – to natomiast jest replika amerykańskiego Kapitolu i obecnie mieści się tam siedziba parlamentu. 178 Wracając lądujemy w urokliwej choć mocno zaniedbanej knajpce. Wszechobecni „Buena vista social club”, kelnerzy dyskretnie proponujący zakup kradzionych, czy też podrobionych cygar, kolonialne meble, zdjęcia z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Wszystko tworzy niepowtarzalną, pozbawioną komercji i pełną uroku atmosferę tego swoistego lokalu w którym – jak twierdzi przewodnik – siadywał chętnie Hemingway, a do tej pory często przyjeżdża Fiedel. Kiedy wczoraj po zapadnięciu zmroku wylądowaliśmy w jednej z bardziej znanych hawańskich dyskotek mnie – jako dziewczynę – ominęły niestety inne, poza obowiązkowymi przemycanymi cygarami, atrakcje kubańskiego półświatka. Do głowy mi nawet nie przyszło – dopóki nie uświadomili mi tego koledzy – że te wszystkie otaczające nas młode, atrakcyjne, świetnie się tu czujące i bawiące razem z nami miejscowe dziewczęta przychodzą tu wyłącznie w celach zarobkowych. Starałam się nie rozwijać tematu, zwłaszcza zakresu proponowanych usług ani tego, kto z kolegów zainwestował w tą odmianę lokalnego folkloru. W każdym razie zero słabości – postanowiłam – chyba że ktoś mi przedstawi aktualne badania lekarskie. W każdym razie dziś jedziemy poznać prawdziwą Kubę. Autokar mknie autostradą nie przekraczając dozwolonej tu szybkości maksymalnej stu kilometrów na godzinę i zwalniając przy każdym skrzyżowaniu, wiadukcie, przejeździe. Wszystkie te miejsca, oznakowane ograniczeniami prędkości obsadzone są przez uzbrojone po zęby posterunki policji. Wszystkie są też umownymi przystankami dla pełnych ludzi starodawnych ciężarówek i wywrotek, pełniących w tym kraju rolę autobusów komunikacji międzymiastowej. Dominują tu tak dawno nie widziane u nas marki jak Liaz, Tatra, czy Gaz, wszystkie w stanie i wieku dających im gwarantowane miejsce w każdym muzeum motoryzacji. Zjeżdżamy z autostrady. Zresztą nazwanie tej 179 betonowej, wąskiej i dziurawej dwupasmówki to też kolejny przejaw wiodącej roli propagandy w każdym reżimie komunistycznym. Wijąca się serpentyną w górę droga wiedzie nas w stronę pasma Sierry. Przewodnik opowiada nam o miejscu do którego się właśnie zbliżamy: olbrzymia, niegdyś prywatna, położona w dżungli kolekcja storczyków. Mijamy stylową tabliczkę z napisem Orchiderarium Epinatea i w dalszą drogę ruszamy piechotą. To miejsce nijak nie jest przereklamowane. Kilkaset gatunków w tym około dwieście pięćdziesiąt endemicznych. Dotychczas w ogóle do głowy by mi nie przyszło że jest ich tak wiele. Do tego coś w rodzaju małego lasku składającego się z ponad dwumetrowej wysokości krotonów. -jak na mnie wystarczy – mówię pod wrażeniem -co Gośka, nie podoba ci się tu – zagaduje mnie idący obok mnie szef -wręcz przeciwnie – odpowiadam – jestem pod wrażeniem, trochę tylko przytłoczona ilością i różnorodnością -podróże kształcą – odpowiedź którą mi serwuje nie jest najcelniejszą ripostą jaką w życiu słyszałam ale cóż ... Jedziemy dalej. Po obu stronach szosy dżungla. Żaden książkowy opis nie oddaje jej ekspresji. Różnorodność barw, ilość samych tylko odcieni zieleni, różnorodność kształtów i wielkości roślin tworzących ten niemożliwy do przebycia, zdający się za chwilę połknąć tą wąską drogę gąszcz robi na mnie niesamowite wrażenie. Kolejnym punktem programu jest zwiedzanie jaskini. Podobno przepływająca nią rzeka jest jedną z najdłuższych podziemnych rzek na świecie. W każdym razie, gdy w kilka chwil później płyniemy po niej motorówką, schylając głowy by nie uderzyć się o zwisające nad wodą stalaktyty, jestem skłonna bez zastrzeżeń w to uwierzyć. Taka Kuba mi się podoba. Z dala od wielkomiejskiego hałasu slumsów Hawany, dziewicza, dzika przyroda, której nie są w stanie wydeptać nieliczne (na szczęście!) rzesze docierających tu turystów. 180 Muszę tu kiedyś jeszcze wrócić – postanawiam – dopóki żyje Fidel i są restrykcje amerykańskie, bo później przyjadą tu, zadepczą i postawią fast foody. Naładowani pozytywną energią wracamy do hotelu. Jutro jeszcze dzień szkoleń, później dzień plaży i do domu – do pracy – poprawiam się. -proszę przedstawić scenę gdy musi pani odmówić swojemu przełożonemu wykonania polecenia, które w twojej opinii jest niezgodne z interesem naszej firmy – zwraca się do mnie trenerka prowadzona panel poświęcony ćwiczeniu asertywności -pojedziesz dzisiaj na wizyty do Siedlec – wprowadza mnie odgrywający rolę mojego szefa Wojtek – w terenie Beaty ponieważ ona jedzie ze mną na sympozjum do Gdyni -ale przecież zaplanowałam wizyty w moim terenie – oponuję – przecież ona jest w pracy -to nie twoja sprawa – ripostuje chłodno – w każdym razie to jest twoje zadanie na dzisiaj i nie mam zamiaru ci się z tego tłumaczyć -ale ja mam swoje umówione spotkania i zobowiązania – odpieram nacisk – i jeśli je zaniedbam, wpłynie to negatywnie na moje wyniki -wyniki w Siedlcach są dla mnie ważniejsze -słyszę w odpowiedzi W tej sytuacji normalnie nie brnęłabym dalej tylko głęboko wkurzona wzięła uszy po sobie. Jak se chce pukać Beatkę, to niech ją sobie puka, ja im w końcu nie będę robić za materac. Ale ponieważ to jest tylko bzdurny trening, w dodatku przysłuchuje mu się cała firma z dyrektorem naczelnym włącznie, więc kontynuuję: -z tego co wiem, to Gdyni nie ma teraz żadnego sympozjum w którym nasza Firma uczestniczy – wygłaszam tą samobójczą kwestię spokojnym tonem – a ponieważ sądzę że jest to niezgodne ze strategią naszego działania, muszę prosić cię o wydanie mi tego polecenia na piśmie 181 -co! - mój fikcyjny szef nie potrafili powstrzymać emocji – poddajesz w wątpliwość moją wiarygodność? Zdajesz sobie sprawę że brak zaufania praktycznie przekreśla możliwość naszej dalszej współpracy? -z mojej oceny sytuacji w swoim poleceniu kierujesz się prywatnym interesem – wygłaszam zdanie którego niewątpliwą konsekwencją byłby wilczy bilet do wszystkich firm w branży – i w tej sytuacji muszę ci stanowczo odmówić ... Przerywamy nasz dialog i przystępujemy do jego szczegółowej analizy wspomagając się nagraniem obrazu i głosu. -ja w każdym razie czuję się zmotywowana – mówię leżąc na leżaku i sącząc przez słomkę cuba libre – żeby w przyszłym roku znów gdzieś zaszaleć na koszt firmy -to się nie nazywa zmotywowana, tylko przekupiona – słyszę odpowiedź Siedzę na brzegu łóżka. Na czteroosobowej sali w klinice neurologii leży tylko jedna pacjentka., Beata. Patrzę na jej twarz opuchniętą, pokrytą siniakami, z podbitym prawym okiem schowanym częściowo pod bandaż spowijający włosy. To dzięki uprzejmości kierownika kliniki leży tu sama, dyrektor firmy MedicLab, w której pracuje Baśka, bardzo na to nalegał. A że jest zaprzyjaźniony z profesorem więc możemy spokojnie rozmawiać. Wypadek w pracy! - gdy myślę o tym co ją spotkało, a mogło spotkać każdą z nas! Zza drzwi dochodzi jakiś łomot. Baśka przerażonym wzrokiem patrzy na mnie błagalnie prosząc o pomoc. I trzęsie się przy tym jak osika. A jeszcze tak niedawno, dosłownie kilka dni temu była normalną, wesołą i beztroską kumpelą. Jeśli można było jej w tym względzie w ogóle coś zarzucić to raczej że jest zbyt odważna i nonszalancko pewna siebie. Tak bardzo chciałabym jej pomóc. A przecież byłam przy tym gdy to się stało! Siedziałam dosłownie trzy, najwyżej cztery metry od tego wydarzenia, które zresztą cały czas jeszcze mam przed 182 oczami: poradnia dla kombatantów w Klinice MSW to nigdy nie było moje ulubione miejsce. Mnóstwo niesympatycznych, gburowatych, aroganckich, śmierdzących staruchów kłębiących się pod gabinetami przyjmujących tam specjalistów. Przysłuchiwanie się ich rozmowom, w których dominowały lekceważące i obraźliwe uwagi na temat konsultujących ich lekarzy powodowały otwieranie się noża w kieszeni. We wszystkich poczekalniach, gdzie utrudniony dostęp powoduje występowanie kolejek do lekarzy, atmosfera bywa napięta. Ale nigdzie nie słychać takiej ilości roszczeń ani takiego poziomu złej woli jak w tej, zbudowanej dla ubeków i chyba nadal wielu z nich obsługujących. Tego dnia atmosfera była wyjątkowo napięta. Blokujący wejście do usytuowanych naprzeciwko schodów drzwi do ambulatorium urologicznego staruch podejrzliwie i złowrogo łypał w naszym kierunku. -kto z panów jest następny? – spytała Beata oczekujących na poradę -ja – odezwał się jeden z nich -to ja wejdę z panem i pokażę się doktorowi – powiedziała grzecznie – ponieważ mam dla niego przesyłkę -pani jest z firmy? - nastroszył się podejrzliwie siedzący obok niego -ty kurwo! - staruch dotychczas blokujący drzwi nagle podniósł lad głowę laskę i runął na nią -panie! Co pan! Krzyknęła zaskoczona Beata odruchowo zasłaniając się ręką i cofając przed jego impetem -ja cię nauczę! - gwałtownie opuścił laskę prosto na jej uniesione dłonie i spychając ją gwałtownie w stronę otwartej klatki schodowej -Ratunku! - cofająca się ciągle Beata straciła nagle równowagę i runęła tyłem ze schodów Zerwałam się nagle z krzesła w ostatniej chwili łapiąc za laskę którą ten bandyta usiłował właśnie zadać kolejny cios 183 -ty skurwysynu! - krzyknęłam – co robisz? Zabijesz ją! Siłowaliśmy się w milczeniu. Z zamkniętych dotychczas gabinetów wysunęły się głowy zaintrygowanego hałasem pracującego tam personelu. Podnieśli się również oczekujący dotychczas biernie na swoją kolej pacjenci. Rozdzielono nas. Któryś z lekarzy pochylił się nad nieprzytomną, leżącą z rozkrwawioną głową Beatą. Patrzyłam na to wszystko niewidzącym wzrokiem. Nie mogłam wykrztusić słowa, czułam tylko jakby coś potężnego zacisnęło mi się na szyi. Czy ona żyje? – straszna myśl kołatała mi się po głowie. -boję się – wyszeptała Beata przytulając się do mnie Objęłam ją mocno ramieniem. -nie martw się – powiedziałam cicho – na pewno wsadzą tego skurwysyna -ja już nie chcę więcej tego robić ... -mam dla ciebie świetną nowinę – poinformował mnie przez telefon konspiracyjnym głosem Jacek -co się znowu urodziło? - spytałam nieufnie – odkąd się zestarzałam nie lubię niespodzianek -lecisz z szefem do Tajlandii – duma w jego głosie miała chyba sugerować że jemu to zawdzięczam – to nagroda, masz najlepsze wyniki w Polsce -o super! - szczerze mówiąc strasznie o tym wyjeździe marzyłam, zdając sobie jednocześnie sprawę z moich nikłych szans -masz ochotę na drinka? - zaproszenie brzmiało zupełnie naturalnie i niewinnie -chętnie – odpowiedziałam, w końcu jakoś trzeba zapełnić przerwę spowodowaną przesiadką na Heathrow -to świetnie – ucieszył się – tu jest taki fajny pub, mają gruszkowego sidera 184 Opieka jego nade mną zaczęła mnie trochę niepokoić. Niby lecąc razem na koniec świata w naturalny sposób skazani byliśmy na swoje towarzystwo ale ... no właśnie ale ... Gdy całą noc przełaziliśmy włócząc się po knajpach Bankoku, oboje chyba dobrze się bawiliśmy. Jego hojność opłacana złotą służbową kartą nie była nawet zbytnio krępująca: w końcu to nie on stawiał tylko firma. Gdy odprowadził mnie pod drzwi numeru, po prostu musnęłam ustami jego policzek i zniknęłam w pokoju. Następnego wieczora rozpoczęliśmy zabawę od nowa, ale w jego zachowaniu pojawił się jakiś nowy element, który obudził moją czujność. I – patrząc retrospektywnie – słusznie. -może weźmiemy sobie taką Tajeczkę do wspólnej zabawy w hotelu? - rzucił niby to żartobliwie wskazując na skąpo ubraną zwinną tancerkę produkującą się przy rurce -a po co? - odpowiedziałam lekkim tonem natychmiast niemal żałując swojej odpowiedzi -masz rację – wyszeptał mi pochylając się do ucha – możemy sami – wsunął mi do małżowiny język Odsunęłam się, nie odebrał tego sygnału zgodnie z moją intencją – przeciwnie przesunął się za mną przyciskając mnie do ściany – położył mi dłoń na moim udzie -to może wrócimy już do hotel? - zaproponował – późno już, pewnie jesteś zmęczona -chodźmy – skinęłam głową licząc że, gdy wyjdziemy na dwór, nieco ochłonie Na ulicy jego zachowanie wskazywało, że podjęłam właściwą decyzję. Podobnie jak poprzedniego dnia odprowadził mnie do numeru. Wyjęłam z torebki magnetyczny klucz i otworzyłam nim drzwi. Tu jednak jego zachowanie zmieniło się diametralnie. Bez najmniejszego ostrzeżenia 185 gwałtownym ruchem wsunął mi rękę pod spódnicę i wsadził w majtki jednocześnie drugą przyciągając mnie mocno za włosy do siebie. Zaskoczona nie zareagowałam w pierwszym momencie właściwie. Wziął to wyraźnie za dobrą monetę. -teraz poznasz prawdziwe uroki Bankoku – powiedział przybliżając twarz do mojej i wpychając mi język w usta W tym momencie zareagowałam gwałtownie: z całą na jaką było mnie w tym momencie stać siłą kopnęłam go kolanem w krocze jednocześnie odpychając oburącz -ty kurwo! - krzyknął wyciągając rękę z moich majtek i łapiąc się odruchowo za jajka – droczysz się! - drugą ręką na odlew walnął mnie w usta Zatoczyłam się do tyłu ledwo łapiąc równowagę w otwartych drzwiach pokoju. -za kogo ty mnie uważasz – odkrzyknęłam -chyba wiesz po co tu przyjechałaś? - jego elegancja i takt gdzieś się ulotniły -oczywiście – starałam się nawet w tej sytuacji zachowywać z godnością – mam najlepsze wyniki sprzedaży ... -co ty pierdolisz! - przerwał mi wulgarnie – zabrałem cię żeby się z tobą pieprzyć – nagle zmienił ton – chodź – zabrzmiało to niemal przyjaźnie – obciągniesz mi i zapomnimy co zaszło -ty skurwysynu – wykrztusiłam z pogardą i walnęłam go pięścią w twarz Z wyrazem zaskoczenia na zakrwawionej twarzy zrobił krok w tył. Cofnęłam się i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. Weszłam do łazienki zamykając starannie za sobą dwie pary drzwi, usiadłam na kiblu i zastanowiłam się. Po tym co zaszło mój los w firmie jest przesądzony. Jedyne na co mogę liczyć to jego dyskrecja gdy po wytrzeźwieniu na chłodno oceni wszystkie za i przeciw wynikające z ujawnienia tego co zaszło. 186 Ja również postanowiłam milczeć. Nagłośnienie nic by mi nie przyniosło, nie mam przecież żadnych świadków. Uzyskałabym tylko opinię awanturnicy i dziwki co mogłoby uniemożliwić mi znalezienie pracy w całej branży. A więc decyzja została podjęta. Reszta naszego pobytu ku mojej uldze upłynęła spokojnie, bez żadnych precedensów. Oboje nie wracaliśmy do wydarzę pamiętnej nocy. Niemniej wydarzenia i ich konsekwencje miały miejsce. Po powrocie będę musiała znaleźć sobie nową pracę. Tylko co powiem staremu? - pomyślałam. 187 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Marcin Cześć Marcin – szef wita mnie w sekretariacie i trzymając pod rękę prowadzi do swojego gabinetu -cześć – odpowiadam, nadal nie mogę się przyzwyczaić do tych amerykańskich relacji gdzie wszyscy w firmie są ze sobą na ty -kawy? Herbaty? -dziękuję – siadam na wskazanym miejscu – może poproszę herbatę Sięga do ekspresu, zdejmuje dzbanek i nalewa do filiżanek. -cukier? – wskazuje ręką cukiernicę, kręcę odmownie głową -dziękuję, nie słodzę -jak twój team? -dziękuję – odpowiadam ostrożnie, przecież wie wszystko z raportów codziennych – przydałby się ktoś doświadczony, ale to przecież wiesz -o? – zaplanowane zdziwienie nie bardzo mu się udaje – to chyba kogoś dla ciebie mam -tak? – staram się brać aktywny udział w rozmowie -dziewczyna z kilkuletnim doświadczeniem w firmie, dotychczas świetne wyniki, bardzo duża zapamiętywalność; … ładna – dodał mrugając konfidencjonalnie okiem -to fajnie – staram się uśmiechnąć -i – tu skumulował napięcie – twoja koleżanka po fachu Mimowolnie zesztywniałem. Moja twarz musiała wyrażać zdziwienie. -to znaczy też po weterynarii – szybko wyjaśnił – zresztą sam zobacz – sięgnął po leżącą na biurku teczkę Jeszcze zanim wziąłem ją do rąk w głowie zaświtało mi pewne przeczucie: Dominika 188 Spojrzałem na nazwisko i zdjęcie – kurwa mać – zakląłem w duchu -znasz ją? – spytał z zaciekawieniem -taaak – ociągając się odpowiedziałem – była ze mną w grupie -o! to świetnie – wyraźnie się ucieszył - nic mi o tym nie wspominała Może nie wiedziała że tu pracuję – pomyślałem – gdzie nie splunąć Dominika, ciągle mnie prześladuje -to na pewno ułatwi wam współpracę – produkował się radośnie jak klaun na pogrzebie -na pewno – odpowiedziałem z sarkazmem Chyba się zorientował bo spojrzał na mnie badawczo. -jeśli ci nie odpowiada jej kandydatura to powiedz – wygłosił spokojnie z kamienną miną – to twój zespół i ty decydujesz; chociaż mi się osobiście podoba i sam naczelny mi ją polecił Kurwa mać! Zakląłem w duchu. Jak się jej pozbyć? Przecież mu nie powiem że przez całe studia robiła ze mnie idiotę. I jeszcze ten naczelny! -nie, skądże – odpowiadam – na pewno się dogadamy -jesteś pewien? – patrzy na mnie badawczo -taaak, oczywiście – odpowiadam robiąc dobrą minę do złej gry -to dobrze – mówi wstając – to chodźmy w takim razie do naczelnego, powiesz mu osobiście że ją rekomendujesz, pewnie się ucieszy Wstaję posłusznie. Ale mnie wyrolował – myślę – wyjdzie więc na to że ja jej załatwiłem tą pracę. -cześć Marcin – słyszę kpinę w jej głosie, nawet po kilku latach jest w stanie mnie wkurzyć do białości – znowu żeśmy się spotkali -ale w innym charakterze – chcę żeby mój głos brzmiał oficjalnie -tak, oczywiście – odpowiada niby wesoło ale słyszę już nutę niepewności w jej głosie 189 -zaczniesz od jutra w POZ -etach na Mokotowie a jak Marcin przekaże ci swój stary samochód to obejmiesz po nim jeszcze okolice Siedlec -ale miałam zajmować się kluczowymi klientami – pierwsza nasza rozmowa a już robi trudności -w naszej firmie wszyscy klienci są kluczowi – ucinam ostro – masz jeszcze jakieś uwagi czy pytania? -tak – nadal walczy ale wyraźnie zmiękła jej rura – dyrektor obiecał mi że dostanę nową Corollę combi -nie wiem kto ci i co obiecał – postanawiam załatwić tą sprawę na pniu: tu i teraz – ale nie ma u nas takiego zwyczaju żeby stary doświadczony przedstawiciel jeździł stałym złomem a nowy, bez żadnych zasług dla firmy woził dupę limuzyną – i – dopóki to ode mnie zależy, to się nic w tej kwestii nie zmieni -chciałbyś się mnie pozbyć? – pyta mnie patrząc mi prosto w oczy -ależ skąd – odpowiadam Dobrze że od razu zrozumiała – czuję że wreszcie, pierwszy raz w historii kilku lat naszych relacji, ja mam nad nią przewagę. Na razie muszę ze zrozumiałych względów ją tolerować. Ale – postanawiam – zrobię wszystko żeby sama odeszła. Już w czasie tej pierwszej rozmowy widziałem po jej minie że zrozumiała gdzie jest jej miejsce - nareszcie! 190 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Tomek -to jest nawet fajne, ale na pewno nie docelowe – tłumaczę mu przez telefon -ale dlaczego? - dopytuje się mój brat – co konkretnie ci się nie podoba -nic, po prostu nie widzę się na stałe w tej roli -więc co konkretnie zamierzasz? - w jego głowie słyszę wyraźną dezaprobatę W jego hierarchii wartości nie mieści się to, że można zawód czy branżę zmienić po kilku miesiącach. Sam, jako lekarz lata musiał poświęcić by osiągnąć to co osiągnął a i tak pracuje za jakieś nędzne grosze. -nic – odpowiadam – rozsyłam oferty -a jeśli ci ktoś odpowie – nie ustępuje – to zrezygnujesz? -zależy kto i co zaproponuje – odpowiadam spokojnie – na głowę mi się nie leje, mogę poczekać i nie muszę działać pochopnie -wiesz ty co – mówi zmieniając wyraźnie ton – może ty masz i rację. Przynajmniej ty nie dasz się tak dymać jak nas dymają od lat, walcz bracie! Po zakończeniu wykładu idziemy na basen. To jednak był dobry pomysł żeby część kursu zaliczyć w Polsce. Trochę nieswojo się czuję: Ustawić butlę pionowo, zaworem w swoją stronę – powtarzam w myślach – założyć z góry jacket tak aby górny pasek naprężył się na zaworze butli, dociągnąć pas mocujący – teraz najgorsze – automat, ustawić węże do drugich stopni wychodziły po prawej stronie – zaraz, po prawej stronie gdy ma się butle na plecach, teraz jestem odwrócony, to po lewej – przekładam automat odwrotnie i dokręcam do zaworu butli. W stanach dochodzi jeszcze strzemiączko, to już jest naprawdę wyższa szkoła jazdy żeby to wszystko zmontować i jeszcze żeby w wodzie zadziałało. Po lewej (mojej prawej) zawór do kamizelki wypornościowo ratunkowej to znaczy BCG to znaczy jacketu – 191 przykręcić – nie da się, zaglądam, jasne że się nie da bo nie ma gwintu, przypominam sobie – to szybkozłącza – odciągam pierścień, wciskam. Jest, wskoczyło. To już, powinno być dobrze. Biorę do ręki insuflator, naciskam przycisk otwierający zawór dopustowy – i – dupa! Prawda, odkręcić zawór na butli. Tylko w którą stronę? Próbuję – to wieczny dylemat mańkutów – jest dobrze, da się tylko w jedną stronę, do końca i jeden obrót z powrotem. Ponownie naciskam zawór dopompowujący: kamizelka z głośnym sykiem napręża się i wypełnia powietrzem. OK. Jest -teraz trzeba położyć – instruktor demonstruje jak zabezpieczyć sprzęt na łodzi – żeby się na fali nie przewróciło i nie zrobiło komuś krzywdy. Tak. Fajnie że pierwsze próby są tu, na basenie, pod okiem polskiego instruktora, z daleka on rafy. Jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie – myślę wchodząc z tym całym majdanem na plecach po metalowej drabince do basenu – zanim będę to umiał samodzielnie zmontować na ciasnej, chybotliwej łodzi a następnie ubrany w to wszystko, wskoczyć z pokładu do morza. Należało się tego spodziewać. Natura nie znosi próżni a każda akcja rodzi reakcję. Skoro rozesłałem w tyle miejsc moje aplikacje to tylko z samego rachunku prawdopodobieństwa wynikało że prędzej czy później ktoś się do mnie odezwie. Tylko że to jest zdecydowanie wcześniej. Do pierwszego etapu rozmów – zgodnie z radą Jaśka - podszedłem na zupełnym luzaku. Jestem tu najmłodszy, mam niezłą robotę i żadnych zobowiązań. Ja nic nie muszę w przeciwieństwie do innych – aplikujących na stanowisko dyrektora działu paczek – spoconych z przejęcia czterdziestolatków walczących o swoje ostatnie już być może szanse i być albo nie być rodziny. 192 Widocznie nie tylko ja stawiałem tu na młodość bo przystępując do drugiego etapu miałem wrażenie (jak się w rezultacie okazało, chyba słuszne) że dwóch konkurentów którzy przeszli wraz ze mną miało role figurantów, by zadośćuczynić surowym standardom koncernu. Dyrektor! Mam dwadzieścia osiem lat i jestem dyrektorem! I to nie byle gdzie ale w jednej z największych sieci dystrybucyjnych w kraju! No cóż, kto nie ryzykuje, ten nie je. Leżąc na dnie basenu na głębokości półtora metra (to mój aktualny rekord życiowy w nurkowaniu ze sprzętem) trenuję zalewanie i przedmuchiwanie maski. Na razie jest pierwszy sukces: umiem się zanurzyć. Zalewanie maski wodą też mi dość dobrze wychodzi, z opróżnianiem jest trochę gorzej ale – wydaje mi się – jest to sztuka do opanowania. A więc za chwilę rozpocznę nowy etap w moim zawodowym życiu. Kolejny szczebel kariery na drodze do ...? W każdym razie nawet jeśli donikąd to jest to bardzo obiecująca droga. A na razie zasłużone wakacje. Na razie Egipt – pierwsza przygoda z nurkowaniem – i jeśli mi się spodoba, to kto wie? Myślę że z moją nową pozycją i pensją będę mógł na nowo odkryć cały świat. Autokar wiezie nas z lotniska do hotelu. Za oknem rozpościera się pustynia sięgająca w jedną stronę stromych, pozbawionych wszelkiej roślinności gór, z drugiej do samego brzegu morza. Kontrola policji. Minąwszy kolejny, zbudowany z metalowych kształtowników i dykty łuk triumfalny (to chyba tutejsza specjalność) zatrzymujemy się przed opuszczonym szlabanem. Schowani za pomalowanymi w jaskrawe, poziome pasy, wypełnionymi betonem beczkami policjanci ze znudzonymi minami 193 przyglądają się nam przez okna autokaru. Oparte tu i ówdzie kałasznikowy dopełniają tego sielskiego obrazu nie wystawiającego najlepszej cenzurki Egipskiej armii. Cóż, od czasów imperium minęło – bagatela – dwa tysiące lat. To daje pewne zrozumienie dlaczego malutki pustynny, pozbawiony złóż ropy Izrael daje w dupę otaczającym go ze wszystkich stron krajom arabskim. Szlaban unosi się w górę, wjeżdżamy do strefy hotelowej Sharm El Sheik. Autokar zatrzymuje się przy kolejnych hotelach wypluwając ze swego wnętrza kolejnych pasażerów i ich bagaże. Hotel Alladyn. Egipskie cztery gwiazdki, w ocenie naszego biura podróży trzy i pół. Wysiadamy. Obsługa hotelu już czeka by przejąć nasze bagaże. Przez bramkę wykrywacza metalu wchodzimy do stylowego wnętrza. Po szybkim i sprawnym załatwieniu formalności w hotelowej recepcji rozdzielamy się: walizki jadą do numeru, ja idę na kolację. Czas jest już najwyższy, z głodu aż ssie mnie w środku. Elegancka, klimatyzowana sala jest urządzona w orientalnym stylu. Podaję numer pokoju i zajmuję stolik po czym ruszam do bufetu. Szwedzki stół naprawdę robi wrażenie. A więc najpierw sałatki. Lekceważąc ostrzeżenia rodaków opowiadających niestworzone historie o „egipskiej chorobie” napełniam pierwszy talerz sałatą, pomidorami, cebulą i papryką. Do tego dokładam po trochu różnych sosów, oliwki, jakieś twarożki – i – na spróbowanie po trochu wszystkich sałatek. Czubaty talerz odnoszę do stolika i ruszam w drugą turę. Wybór ciepłych dań jest ogromny. Nakładam obie po trochu kilku rodzajów gotowanych czy duszonych warzyw (z których czterech przynajmniej nawet nazw nie znam), dwa rodzaje ryby, kurczak, jakieś mielone mięso, kalmary, wołowina. Omijam lazzanie i pizzę, ten sam spotyka również stanowisko z zupami. Ryż, ziemniaki i makaron również dzisiaj mnie nie interesują. Przechodzę od stanowiska do stanowiska ciekawie odchylając chromowane pokrywy dużych, eleganckich, podgrzewanych pojemników z jedzeniem. Stojący za nimi ustrojeni w wysokie, białe, sztywne od krochmalu 194 czapy kucharze zachęcają do nakładania, dzielą mięsiwa. Wystarczy, drugi czubato wypełniony talerz ląduje obok pierwszego na stole. Owoce! Nie mogę się powstrzymać by nie wypełnić kolejnego talerza kawałkami pomarańczy, bananów, ananasów, melona, arbuza. Do tego daktyle, figi i jeszcze jakieś inne, dziwne, trochę podobne do gruszki. Basta! Wracam do stolika i przystępuję do konsumpcji. Nie wiem czemu tak wielu znajomych narzekało na tutejszą kuchnię, dla mnie to po prostu rewelacja. Już po krótkiej chwili degustacja zamienia się w zwykłe obżarstwo. Do tego dochodzi lokalne piwo. Jest wyśmienite, staram się nie przesadzić z uwagi na czekające mnie nurkowania. Ledwo się tocząc podejmuję jeszcze jeden kurs do bufetu. Ciasta mogę zlekceważyć mimo iż ich wybór jest niesamowity, ale lody! W całym moim życiu, odkąd pamiętam nie zdarzyło i się abym odmówił zjedzenia lodów. A tu czekają na mnie w liku rodzajach i to bez żadnych ograniczeń. Rozpinam ściskający mój brzuch pasek spodni i snę w kierunku wyjścia. Będę musiał to ograniczyć jakoś – myślę – bo inaczej po powrocie do Polski będę się turlał. Za chwilę wypływamy. Nasza łódź, jedna z wielu przycumowanych rufą do mola w tym niewielkim porcie jest już gotowa do drogi na spotkanie z przyrodą. Leżymy na górnym pokładzie słonecznym, wygodnie rozłożeni na miękkich materacach. Na dolnym pokładzie dziesiątki butli z powietrzem zaształowanych na obu burtach, pod ławkami skrzynki z indywidualnym ekwipunkiem każdego z piętnastu przebywających na łodzi płetwonurków, na wieszakach dosychają na wietrze pianki. Pod nami w kabinie kucharze pichcą coś niezwykle smakowitego co prawdopodobnie będzie serwowane w przerwie między nurkowaniami. 195 Jest! Wysoki blondyn z teczką dokumentów pod pachą wskakuje na pokład. Spod rufy podnosi się kłąb dymu, diesle wchodzą na wyższe obroty. Załoga sprawnie wciąga trap, padają cumy, odpływamy. -briefing – ktoś potrząsa mnie za ramię -OK -otwieram oko, zasnąłem? Łódź zbliża się do linii raf Siadam i razem z innymi z uwagą przysłuchuję się omówieniu pierwszego nurkowania. Niemiecki instruktor z fantazją konstruuje na bujającej się podłodze łodzi miniaturową replikę rafy wykorzystują przy jej budowie dwa plażowe ręczniki i dwie kieszenie pożyczonych z kambuza owoców. Słucham uważnie: płynę w drugiej grupie, w pierwszej parze z siedzącym obok mnie Francuzem (wymieniamy wymowne spojrzenia, on też będzie po raz w życiu nurkował na rafie). -zaczynamy od zejścia na dwadzieścia metrów, później ćwiczenia a następnie płyniemy rzez koralowy ogród powoli wynurzając się do około dziesięciu metrów by po osiągnięciu na manometrach ciśnienia pięćdziesięciu barów wynurzyć się na powierzchnię (oczywiście po obowiązkowym, trzyminutowym przystanku bezpieczeństwa na głębokości pięciu metrów) -jak długo? -nie przekraczamy czterdziestu pięciu minut – pada odpowiedź instruktora -czy są jeszcze jakieś pytania Nie, wszyscy wszystko wiedzą. Wyjmuje kolorowy album i demonstruje zdjęcia ryb które możemy tu spotkać. Wreszcie koniec. Zrywamy się z miejsc i kolejno zbiegamy po trapie na dół. Załoga cumuje łódź do „martwej kotwicy” - a więc jesteśmy nad rafą. Z przerażeniem stwierdzam że wszyscy poza mną mają skręcony sprzęt, pewnie zmontowali go sobie kiedy spałem. Energicznie zabieram się do roboty, nie chcę żeby ktoś musiał na mnie czekać. W myślach powtarzam kolejne kroki. Widać nie wyglądam przy tym zbyt pewnie bo jeden 196 z instruktorów przychodzi mi z pomocą. Wspólnymi siłami nadrabiamy opóźnienie. -jump! -skacz! Robię niepewnie wykrok i trzymając się za twarz wpadał wraz ze sprzętem do wody. Zanurzam się z głową, trochę roluje mnie ale już po chwili jestem wśród innych na powierzchni i jedną ręką trzymając się przywiązanej do rufy grubej, pomarańczowej, pływającej liny szczerzę zęby w niepewnym uśmiechu starając się przy tym nie napić obrzydliwie gorzkiej wody -every think is OK? -yes – pokazuję lewą ręką nad wodą nurkowy znak OK Prowadzący nurkowanie unosi rękę i kieruje kciuk w dół – to sygnał do zanurzenia. Powtarzam znak, spoglądam na mojego partnera i sięgam po insuflator. Podnoszę go do góry, naciskam zawór upustowy i czuję że się zanurzam. Starając się utrzymać pozycję nogami w dół (w czym wydatnie przeszkadzają mi płetwy)opadam w kierunku dna. Czuję narastający ucisk w uszach. Prawą ręką sięgam do maski, zaciskam między kciukiem a palcem wskazującym nos i mocno dmucham. Nic. Dmucham ponownie, coś przeskakuje mi najpierw w jednym, później w drugim uchu, ucisk ustępuje. Po chwili z wdziękiem kawałka betonu opadam na dno. Starając się nie zaplątać w przytroczony do moich pleców majdan nieudolnie gramolę się na kolana i już po chwili udaje mi się uklęknąć na piasku. Spoglądam na głębokościomierz – dziewięć metrów – nieźle. Obok mnie klęczą mój Francuz i prowadzący grupę instruktor. Pokazuje mi znak OK. Powtarzam potwierdzając – u mnie OK. Kolejnym gestem wskazuje że mam zdjąć maskę. Oburącz odciągam ją od twarzy i zalewam wodą a następnie odchylając głowę gwałtownie wydmuchuję do niej nosem uprzednio zaczerpnięte z automatu do płuc powietrze. Sukces! 197 Instruktor pokazuje OK – dubluję znak. Teraz kolej Francuza. I on również zalicza ćwiczenie. Instruktor wskazuje ręką kierunek, dołączamy do czekającej na nas pod wodą reszty grupy i powoli płynąc nad dnem kierujemy się w stronę widocznych w oddali koralowców stopniowo osiągając zapowiadaną głębokość dwudziestu metrów. Ku mojemu zdumieniu czym głębiej się zanurzam tym łatwiej mi to przychodzi. Coraz rzadziej i słabiej muszę dmuchać by wyrównać rosnące w uszach ciśnienie. Instruktor sięga do mojego insuflatora, łagodnie wyłuskuje go z mojej, kurczowo ściskającej go dłoni i otwierając zawór dodaje nieco powietrza do mojej kamizelki. Pokazuje wymownie palcem na dno. Racja! W ferworze walki zapomniałem się wyważyć i ryjąc płetwami dno wznoszę tumany piasku zasłaniające widoczność. A jest na co patrzeć. Różnorodność kształtów, barw, form życia przechodzi wszelkie moje wyobrażenia. Zanurzony w fantastycznym i jakże odmiennym od codziennego świecie zapominam o upływie czasu. Płynę od korala do korala, oglądam się za każdą rybą starając się na zapas napaść wzrok tym niezwykły widokiem. Nagły chwyt za ramię przywraca mnie do rzeczywistości. Instruktor wymownie stuka palcem wskazującym o otwartą dłoń. Powietrze! Spoglądam na manometr, mam siedemdziesiąt barów, jak to przekazać? Niewiele myśląc pokazuję mu zegar przyrządu. Wskazuje palcem na mojego partnera a następnie zaciska dłoń w pięść. Aha! Rezerwa. Kiwam potakująco głową że zrozumiałem, po chwili reflektuję się że nie jesteśmy u cioci na imieninach tylko pod wodą i pokazuję dłonią znak OK – zrozumiałem. Wskazuje palcami na nas, następnie na grupę. Unosi kciuk w górę. Wynurzenie. Dopuszczam do jacketu powietrza i pracując płetwami ruszam w górę. Po chwili instruktor wykonuje płaski ruch ręką a następnie unosi trzy palce w górę. Aha. Przystanek trzy minuty. 198 Biorę do ręki zwisająca dotychczas swobodnie konsolę wskaźników i zaczynam obserwować glębokościomierz. Wisimy nad dnem starając się do syta napatrzeć, świadomi kończącego się za chwilę nurkowania i konieczności powrotu do normalności. Wynurzamy się. Starając się nie wyprzedzać pędzących do góry pęcherzyków wydychanego powietrza kieruję się ku powierzchni. Staram się skupić na konieczności stałego wydychania powietrza pamiętając o omawianych na wykładach urazach ciśnieniowych. Już! Wypluwam ustnik automatu i nabieram do płuc łyk świeżego powietrza. Dopełniam jacket i rozglądam się w koło. Jest! Łódź leniwie kołysze się nieopodal. Zaczynam płynąć w jej kierunku i po chwili – z pomocą życzliwej arabskiej załogi – jestem na pokładzie. 199 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Dominika DRRR DRRR DRRR - dzwoni telefon – spoglądam na wyświetlacz - numer prywatny. -znowu któryś z klientów do ciebie dzwoni – odzywa się z przekąsem Artek – czy oni chociaż wieczorem nie mogą dać ci spokoju? Ma rację – myślę – każdy ma prawo do odrobiny prywatności, kto jak kto, ale lekarze którzy sami pracują na dyżurach powinni to rozumieć. DRRR DRRR - sięgam po słuchawkę -Dominika Zawadzka, słucham – mówię chłodnym tonem dając rozmówcy delikatnie odczuć że nie jestem zachwycona -cześć Domi – odzywa się znajomy męski głos w słuchawce – mówi Wojtek Marchewka, pamiętasz mnie? -jasne – staram się być miła – słyszałam że awansowałeś na dyrektora, gratuluję -dzięki – odpowiada wyraźnie zadowolonym głosem – mam dla ciebie propozycję, moglibyśmy się spotkać? -chętnie z tobą pogadam – mówię ostrożnie – ale ze zrozumiałych względów wolałabym w neutralnym miejscu -jasne – mówi - zapraszam cię w takim razie na lunch, może być w czwartek o trzynastej? -poczekaj – wertuję gorączkowo mój kajet – dobrze, gdzie? -proponuję Kredens – odpowiada wesoło - znasz? -nie byłam ale wiem gdzie – mówię -dobrze karmią, to do zobaczenia pojutrze, pozdrów Arka, cześć -dzięki, cześć – odpowiadam, rozmowa rozłącza się -kto to? – Artur cały czas podejrzliwie przysłuchiwał się rozmowie -Wojtek Marchlewka – odpowiadam pogodnie - masz od niego pozdrowienia 200 -nie potrzebuję – burczy – czego chce? -nie wiem, ale chyba mu się pali bo zaprosił mnie pojutrze na obiad … -i co? Pójdziesz? -oczywiście -mam iść z tobą? – pyta -zwariowałeś? – patrzę na niego zdumiona – to by nieprofesjonalnie wyglądało -nie lubię kiedy obcy facet zaprasza moją żonę na obiad – burczy -wielu rzeczy nie lubisz – odpowiadam – zbyt wielu … Widzę że się odął i wyszedł. Wzruszam ramionami. Zostawiam samochód w Alejach gdzie o dziwo znajduję wolne miejsce i idę na spotkanie. Spoglądam na zegarek, nie spóźnię się. Z zewnątrz Kredens przedstawia się niepozornie, nie najlepiej wkomponowany w centrum miasta. Wchodzę do środka i czuję się jakby żywcem przeniesiona do izby czeladnej bogatego szlacheckiego dworku. Rozglądam się z zaciekawieniem. Bielone ściany, drewniana powała, drewniane, starzone okna zasłonięte kwiatami a przede wszystkim kolekcja starych stylowych mebli i rozlicznych sprzętów tworzą niepowtarzalny klimat miejsca. Zza drewnianego przepierzenia macha do mnie Wojtek, zmierzam do niego, wstaje, odsuwa ciężkie, dębowe krzesło, witamy się. -mają tu wyśmienitą polską kuchnię a zwłaszcza dziczyznę – mówi – spróbujemy? -rządzisz – odpowiadam – zdaję się na ciebie -poprosimy na przekąskę deskę wędlin z pasztetem z zająca i kiełbasą z dzika, rosół z kołdunami, kaczkę z jabłkami a na deser sernik domowy. -już rozumiem po co chciałeś się ze mną spotkać – zagajam – chcesz mnie utuczyć i zjeść 201 -prawie zgadłaś – odpowiada – chcę ci zaproponować pracę w naszym nowym zespole -ale wiesz że nie jestem tania? -wiem – odpowiada – ale porozmawiajmy poważnie -słucham – odpowiadam -postanowiliśmy zbudować nowy team szpitalny do którego chcę zatrudnić kilkoro naprawdę skutecznych przedstawicieli osiągających bardzo dobre wyniki sprzedaży. Do ich zadań będzie ponadto należeć odwiedzanie kluczowych klientów -szczerze mówiąc zastawiałam się nad startem w konkursie na dystrykt managera – stwierdzam -stanowisko które ci proponuję jest w mojej ocenie krokiem w tym kierunku – mówi nie speszony – według mojej oceny u was w Boufre szykują się raczej redukcje i zmiany na gorsze, co nie sprzyja powoływaniu nowych stanowisk managerskich. My tymczasem po ostatniej fuzji z Farmacją będziemy w najbliższych latach rozbudowywać sieć sprzedaży ... -ale na razie – przerywam mu – chcesz mi zaproponować stanowisko repa -możesz tak to nazwać – odpowiada – ale po pierwsze praca z kluczowymi klientami firmy. To bardzo dobra baza i typowa droga do dalszej ścieżki kariery w naszej firmie, a po drugie chcę ci zaproponować lepsze warunki niż masz obecnie. -a kto byłby szefem nowego teamu? - pytam – i jakie to są w przybliżeniu warunki -dopóki nie wyrazisz wstępnej zgody nie mogę ci niestety zdradzić szczegółów personalnych, ale co do uposażenia to wstępnie mogę ci zagwarantować, że nie byłoby niższe niż stawka managera w Boufre, plus oczywiście komórka i samochód służbowy. -cóż – odpowiadam przełykając kaczkę – brzmi zachęcająco 202 Przerywamy rozmowy o pracy i przy deserze koncentrujemy się na ploteczkach z kręgu naszych wspólnych znajomych. Mimo pozornego luzu i poufałego tonu oboje próbujemy wyczuć i ocenić przeciwnika. -i co zastanowisz się? – pyta niby to mimochodem Wojtek -zdzwońmy się po niedzieli – staram się nie wychodzić mu za bardzo naprzeciw Odprowadza mnie do samochodu. Po kilku dniach siedzimy u niego w biurze i ustalamy szczegóły. Trochę rzednie mi mina, gdy dowiaduję się, że moim bezpośrednim szefem w nowym pionie będzie Marcin Kierz. Nigdy nie lubiliśmy się na studiach, zwłaszcza po tym jak publicznie wyśmiałam jego końskie zaloty. Ale z drugiej strony – myślę sobie przecież minęło tyle lat, a poza tym przecież nie będzie działał wbrew ewidentnej decyzji swojego dyrektora. Ostatecznie staje na tym, że dostanę Toyotę Corollę combi w full opcji do korzystania bez limitu kilometrów w czasie wolnym i podczas urlopu, służbowego laptopa i komórkę, ubezpieczenie dla siebie i Leona w Medicoverze, trzeci filar trzynastkę i premię z zysku po pół roku. No i oczywiście pensję o pięć stów wyższą niż mój aktualny szef, a więc o dwa tysie wyższą o mojej. Nie jestem do końca przekonana, że dobrze robię, ale – wygrałam w swoim odczuciu negocjacje co do ceny – i - zostałam kupiona. Wbrew moim obawom koledzy i szefostwo Boufre przyjmują moją decyzję spokojnie i ze zrozumieniem. Jednym mankamentem jest to, że przez chwilę będę pozbawiona samochodu i komórki. Najbardziej zadowolony jest Artek. Nie dość, że jednym ruchem ucięłam całą jego zazdrość o wszystkich kolegów z pracy to jeszcze w związku z moją podwyżką, zarysowały się przed nim perspektywy wymiany motoru. 203 Mam wolne. Po wiecznych problemach z urlopem, szykanami za zwolnienia lekarskie i opiekę nad dzieckiem nagle przez sześć tygodni mam wolne i nie muszę nigdzie jeździć. W dodatku nikt nie dzwoni. Pierwszy tydzień przespałam, zaczęło mi się nawet wydawać że moim marzeniem i powołaniem jest prowadzenie domu. Arek jest zachwycony, nie mógł się nacieszyć, gdy pierwszy raz w czasie naszego związku upiekłam ciasto. Po trzech tygodniach siedzenia na dupie w domu mam już dość. Niestety cała nasza kasa została umoczona w budowie, Szef Artka nie chce nawet słyszeć o urlopie, a samej nie chce mnie nigdzie puścić. Jego zazdrość zaczyna mnie już męczyć. Wiem że systematycznie sprawdza historię moich połączeń, a ostatnio przyłapałam go na grzebaniu w mojej torebce. Wybuchła spiralna awantura, powiedziałam, że widocznie ocenia mnie według siebie i – skoro jest dziwkarzto nie będę się do niego więcej odzywać. Może i dobrze, bo ramach planu naprawczego zgodził się spuścić mnie ze smyczy i jadę z Kaśką na tydzień na Mazury do jej rodziców, będziemy zbierać grzyby. Super! Zresztą on też na tym skorzysta bo jak go znam to skorzysta z mojej nieobecności i będzie w salonie remontował motor. Jedyną zaletą mieszkania w bloku był brak możliwości wprowadzenia do mieszkania motocykla. To chyba tu. Zjeżdżam z leśnej drogi i parkuję na jej skraju. Strasznie ponury ten las – myślę – ale Gośka mówiła że to pewniak – o ile to tu? Szkoda że nie mogła przyjechać ze mną ale szef wezwał ją z urlopu. Podobno ma jakiś pożar, nikogo innego nie ma i musi obstawiać konferencję neurologów w Gdańsku. Potem odwozi jakiegoś VIP – a do Warszawy i dojedzie do mnie na weekend – z Arturem. Wchodzę do ciemnego, psychodelicznego, bukowego lasu. W październiku jest wystarczająco ponuro by unikać takich miejsc – myślę. 204 Są! na spróchniałym pniu kolonia miodowych kapeluszy, rzucam się na nie z nożem. Nie podnosząc się z kolan widzę następną! Skokami posuwam się od drzewa do drzewa. Uwielbiam zbierać opieńki, widać jak rośnie ich ilość w koszu. Zadziwia mnie, że niektóre mają chude anemiczne nóżki i przypominają psiaki, inne – zwłaszcza te rosnące bezpośrednio na pniach drzew – grube niemal tak, jak prawdziwki. Uwielbiam zbierać grzyby, kiedyś jeździłam każdej jesieni z rodzicami do Sierakowa. Odkąd mieszkamy z Arturem tylko sporadycznie mogę się na nie wyrwać. Zakochany w tym swoim motorze, o żadnej innej formie spędzania wolnego czasu nie chce słyszeć, a jeśli nawet uda się go namówić na wypad do lasu, to muszę zbierać sama, podczas gdy on reguluje gaźnik czy coś innego rozkręca. Przypomina i się awantura gdy wzięłam na taki wyjazd koszyk powiedział wtedy, że nigdzie nie pojedzie – bo przypięcie do motocykla wiklinowego kosza to pedalstwo. Zresztą tym określeniem nazywa wszystko co mu nie pasuje łącznie z jazdą konną, żeglarstwem i chodzeniem w sandałach. Może powinnam to przerwać, ale żal mi Leonka. Teraz został u babci i codziennie do mnie dzwoni. Kosz powoli się zapełnia. Dawno już nie miałam tyle czasu dla siebie – myślę – może i dobrze że Kaśka musiała pojechać, zwłaszcza że odkąd zerwała z Tomkiem zrobiła się jakaś taka męcząca. Mogę wreszcie uporządkować swoje myśli. Kolejna kolonia. Nie mogę jej zostawić a tymczasem nie mam już miejsca w koszyku. Ściągam sweter, związuję rękawy i już mam zupełnie spory worek. „Trzeba sobie jakoś radzić, powiedział góral zawiązując but dżdżownicą” - przypomina mi się dowcip. Las robi się coraz ciemniejszy, ale to prawdziwe zagłębie opieńków. Uwielbiam je w occie, zawsze musiałam je oszczędzać – myślę – a w tą zimę będę mieć słoiczek na każdy tydzień. Po drodze kupię ocet, mama Baśki powiedziała że ma za dużo słoików i chętnie się ze mną podzieli. 205 Kolejna kępa i to same młodziutkie, z grubymi nóżkami – wymarzone occiaki. Kończy się miejsce w swetrze, ale przecież nie zostawię tyle dobra na zmarnowanie. W końcu nikt mnie nie widzi – a gdyby nawet – nie mam się czego wstydzić. A nich to - za to będą dwa słoiczki tygodniowo. Trochę śmiesznie wyglądam w kaloszach do stringów ale za to, po zawiązaniu nogawek nowy worek napełnia się grzybami. Robi się jakby ciemniej, kosz, sweter i spodnie wypełnione po brzegi, chłodno, pora wracać. Kieruję się w stronę samochodu. Tylko coś go nie widać. Starając się za bardzo nie podrapać wędruję dalej, grzyby robią się coraz cięższe, w samych majtkach i T – shircie jest mi zimno, ale przecież nie porzucę zbioru. W oddali zaczyna prześwitywać światło, kieruję się w jego kierunku. Dojdę do pierwszej lepszej drogi – postanawiam – to łatwiej mi się będzie nią iść do samochodu, niż przedzierać się przez te krzaki. Od pewnego czasu wydaje mi się że słyszę jakiś szum, teraz nie mam już wątpliwości, to droga. Tylko gdzie ja wyszłam do cholery? Samochód został w środku lasu a tu, sądząc po natężeniu ruchu, to jakaś główna szosa. Las kończy się wreszcie, kolejny raz zmieniam ręce zgrabiałe od zimna i dźwigania worów z grzybami. Staję na poboczu, układam grzyby na ziemi. Nic to – myślę – zatrzymam kogoś, dowiem się gdzie jestem, ewentualnie podjadę do samochodu. Właśnie ktoś jedzie, macham, samochód omija mnie dużym łukiem, to samo kilka kolejnych. Chamy z prowincji - myślę. Nagle spostrzegam, że nie jestem tu sama, po drugiej stronie, jakieś dwieście metrów ode mnie stoją jakieś dwie wysztafirowane młode kobiety – pewnie tirówki – przychodzi mi do głowy. Przyglądam się im z zaciekawieniem, zawsze trochę im współczułam, a trochę mnie intrygowały, ale nigdy nie miałam czasu się im przyjrzeć, mijałam je pędząc do kolejnego klienta i zapominałam, że w ogóle istnieją. A teraz właśnie mam czas. Przyglądam im się z ciekawością. Widząc, że również spoglądają na mnie macham przyjaźnie ręką. Nie 206 odpowiadają. Z przeciwka nadjeżdża kolejny samochód, macham, zwalnia, z bliska okazuje się, że to radiowóz. Zatrzymuje się koło mnie na poboczu, w środku siedzi dwóch umundurowanych policjantów: jeden młody, drugi w średnim wieku. Podchodzę do nich: -dzień dobry – mówię -co pani tu robi? – mówi starszy z nich nie odpowiadając na moje powitanie -a jak pan sądzi? - też potrafię być nieuprzejma -myślę, że pojedzie pani z nami – odpowiada ni w pięć ni w dziesięć -o to właśnie chciałam prosić, zgubiłam gdzieś w lesie samochód Wydaje się być zbity z tropu -samochód? - powtarza za mną -jestem na grzybach – wskazuję ręką na leżące obok mnie zbiory – i zabłądziłam -wzięliśmy panią za kogoś innego – spogląda na mnie wymownie Podążam wzrokiem za jego spojrzeniem, zupełnie zapomniałam o moim stroju. Stoję w samych stringach i podkoszulku na poboczu, nic dziwnego że wzięli mnie za kurwę – myślę. -miała pani dużo szczęścia – mówi starszy, gdy po chwili siedzę z nimi na tylnej kanapie radiowozu – to teren obstawiony przez mafię: prostytucja, przemyt, narkotyki, mogli panią dotkliwie pobić W radiowozie jest mi wreszcie ciepło, odnajdujemy moje auto, policjanci pomagają mi przepakować grzyby i eskortują do domu Kaśki -żeby się pani znowu nie zgubiła – mówią Po chwili siedzę – już odpowiednio ubrana – z matką Kasi w kuchni, przygotowujemy marynaty. Opowiadam jej moją przygodę. Śmieje się, ale po chwili poważnieje i potwierdza, że miałam szczęście i uniknęłam być może poważnych kłopotów. Ciekawe co o tym wszystkim powie Artek – myślę – o ile mu to w ogóle opowiem – śmieję się w duchu. 207 Nowa praca zaczyna się – czego się niestety spodziewałam – od spięcia z Kierzem. -nie rozumiem, dlaczego dali ci tak wysoką pensję – stwierdza – gdyby to ode mnie zależało ... kiedy będę mogła odebrać samochód – przerywam mu – bez tego nie mogę zacząć pracować -weźmiesz na razie zastępczą Corollę a później się zobaczy – burczy -miałam dostać nową -nic o tym nie wiem – odpowiada ze złością – zresztą obiecałem ją już komu innemu, są tu bardziej zasłużeni od ciebie – kończy z sarkazmem Po chwili dodaje: -na razie masz płynąć jako opiekunka grupy Warszawskiej na konferencję do Szwecji – to pomysł Wojtka a nie mój -domyślam się – ja również nie kryję swojej niechęci, już wiem że się nie polubimy, stare animozje odżyły. Rzucam się w wir nowej pracy. Na szczęście środowisko opinion liderów Mazowieckiej urologii nie jest mi obce – stąd moja wysoka cena – myślę. Za tydzień wpływamy. Odbieram zaproszenia i programy z drukarni, rozwożę, ustalam szczegóły, dopieszczam zranione ambicje. Jestem w swoim żywiole – to mój zawód. Jednocześnie chroni mnie to od Kierza, niestety rejs trać będzie tylko przez weekend a potem znów mnie weźmie w obroty. Trudno ... Wysiadam z mojej nowej – starej Corolli, Artur ze skwaszoną miną przesiada się na miejsce kierowcy, tylko Leonek jest naprawdę podekscytowany: 208 -naprawdę płyniesz statkiem? - pyta – zobaczysz kapitana?, spytaj go skąd wie gdzie jest Kalskrona? Naprawdę będziesz w Szwecji? Będziesz miała pieczątkę? Weźmiesz mnie kiedyś jak urosnę ze sobą? -cicho bądź – Artek usiłuje przerwać niekończący się ciąg pytań, który rozpoczął się jeszcze w domu, zaraz po obudzeniu -wszystko ci synku opowiem jak wrócę – nagle zaczynam za nim tęsknić -a przywieziesz mi pamiątkę? - pyta -oczywiście kochanie – odchodzę tyłem machając Idę w stronę zgromadzonej pod Salą Kongresową dużej grupy ludzi z małymi walizkami, głównie mężczyzn w garniturach. Z oddali widzę Wojtka, przyśpieszam kroku, odwraca głowę w moją stronę, macha. Kiwam mu ręką i uśmiecham się przyjaźnie -cześć – mówię -cześć – odpowiada – dobrze że już jesteś, masz listę? -oczywiście Po chwili jeden po drugim zaczynają podjeżdżać autokary. Pakujemy grupę. Odliczam, brakuje trzech osób: doktora Boćkowskiego – syna konsultanta krajowego, jego żony i ordynatora z Ciechanowa. Czekamy, mijają kolejne minuty, grupa zaczyna się niepokoić, coraz więcej osób wychodzi na papierosa, zaczynają się coraz mniej pochlebne komentarze na temat nieobecnych. Oboje z Wojtkiem staramy się uspokoić wzburzonych doktorów, Sławka nerwowo wykonuje telefon za telefonem, sądząc z jej miny bez powodzenia. Nareszcie są, z daleka widać trzy postacie ciągnące nienerwowo walizki na kółkach. Wsiadamy do autokarów, ruszamy. W każdym z pojazdów jedzie ktoś z nas, na Dworcu Morskim w Gdyni wzmocni nas jeszcze grupa repów z Trójmiasta i ze Słupska. Przedstawiam się gościom, podaję w skrócie plan imprezy i – co spotyka się z należnym entuzjazmem – proponuję napoje. 209 Na wysokości Płońska kończy mi się pierwszy karton wódki, którą podaję z sokiem pomarańczowym ale za to atmosfera z ledwo letniej robi się niemal gorąca. Ze wszystkimi jestem już po imieniu. Przed Elblągiem definitywnie kończy się alkohol, po soku dawno już nie ma śladu. Za to humory dopisują, do morza jeszcze kawał drogi a niektórzy już popłynęli. Na szczęście po coś są w końcu stacje benzynowe. Podczas gdy ubodzy duchem korzystają z toalet lub ćmią papierosy, egzekutywa uzupełnia bar. Do Gdyni docieramy w bojowych nastrojach, gotowi pomścić potop szwedzki. W innych autokarach atmosfera nie wiedzieć czemu przypomina stypę. Wojtek patrzy na mnie z niemym podziwem. Po zaokrętowaniu się mamy chwilę dla siebie, zanim zacznie się wieczorna impreza. Tak jak sądziłam, ta informacja oznacza że nasi goście mają czas dla siebie i mogą na przykład odpocząć, a my dla siebie, czyli że możemy się wspólnie spotkać u Wojtka w kabinie i między sobą omówić strategię postępowania. Za minutę godzina dwudziesta. Przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do baru kłębi się tłum. Rozbrzmiewa gong, drzwi stają otworem, bar – zarezerwowany dziś wyłącznie dla naszych gości – zostaje otwarty. Do stojących za szynkwasem trzech stewardów – barmanów ustawia się wąż kolejki -podwójną szkocką z lodem -dla mnie trzy setki czystej -duże piwo -szkocka z sodą -burbon z colą i lodem Słychać padające z kolejki zamówienia. Impreza ożywia się. Po około godzinie konsultanci i większość opinion liderów dyskretnie wymyka się do swoich kabin – jutro ciężki dzień – od samego rana zaczyna się sesja naukowa. Najmłodsi 210 odrywają się od baru z naręczami darmowych drinków wymykają się na pokład by kontynuować zabawę w swoim gronie. Najwytrwalsi zostają na placu boju żłopiąc gorzałę do upadłego, niektórzy nawet nie poprzestają na osiągnięciu tego stanu. My, jako opieka musimy być tu do końca, by rano świeży i wypoczęci powitać pierwszego gościa na śniadaniu i asystować aż do końca sesji naukowych. -p...p....pani p...pwo-zwoli – bełkoce jakieś indywiduum próbując przy pomocy mojej nogi podnieść się z kolan Odsuwam się -g...gdzie idz...dziesz k...kotku? - nie daje za wygraną -jestem już bardzo zmęczona -odpowiadam próbując mu się wymknąć -tto d...d...obbrze się s...skła o...odpo da bbo jja t..też – walczy dalej – tto mmo...że cznie...mmy rr...azem? - pyta -może innym razem – odpowiadam zastanawiając się co taki sobie właściwie myśli, o ile on jeszcze w ogóle myśli – sama sobie odpowiadam w myślach -jak ci się podoba? - podchodzi do mnie Wojtek -jak na balu w remizie – odpowiadam -nie byłem – mówi z wyraźnym żalem – goście sobie już poszli – wypijmy za to i też idźmy spać, czego się napijesz? - pyta Stoimy na pokładzie rufowym z kieliszkami czerwonego wina w dłoniach. W ciemności nocy za rufą jaśnieje szeroki pas kilwateru. Jest pięknie. Powoli zapominam o stu pięćdziesięciu pijakach których przyszło mi niańczyć. Nad nami rozgwieżdżone niebo. Stojący obok mnie Wojtek milczy. Przypominam sobie opowiadania znajomego doktora o rejsach morskich. -pomyśl jak zupełnie inaczej musi to wszystko wyglądać z pokładu żaglówki – wyraźnie Wojtek ma dokładnie te same skojarzenia co ja -chyba musi być im strasznie zimno i mokro – wzdrygam się -ale jakie to romantyczne – odpowiada 211 -tu jest wystarczająco romantycznie jak dla mnie – podnoszę do ust kieliszek z winem -jak ci się układa współpraca z Marcinem – zmienia temat Zastanawiam się, co mu odpowiedzieć. Kierzu to mój szef a jego podwładny, sytuacja jest niezręczna. Milczenie przeciąga się -rozumiem – sam sobie odpowiada – na pewno się dotrzecie -też mam taką nadzieję – odpowiadam z powątpiewaniem w głosie -chyba trzeba iść spać – kończy rozmowę – wykłady od ósmej a wcześniej trzeba jeszcze zjeść śniadanie -dobranoc - mówię, rozchodzimy się do swoich kabin. Nastawiam budzik i wskakuję do łóżka. Po chwili – tak mi się przynajmniej wydaje – coś przeraźliwie dzwoni. Przecieram zaspane oczy, odnajduję wyjącą przeraźliwie i wibrującą komórkę – wpycham ją pod poduszkę, patrzę na zegarek – wpół do siódmej. Z łazienki dobiega szum wody, widocznie Sławka już wstała i bierze prysznic. Ogarniam się szybko i punktualnie o siódmej jesteśmy w Sali jadalnej. Stoliki zarezerwowane dla naszych gości świecą pustkami. Witamy się z Wojtkiem i ruszamy do bufetu by zasilić nadwątlone siły. Sylwia patrzy z niedowierzaniem jak na moim talerzu rośnie góra smażonego bekonu, jajek, kiełbasek. Sama dzierży w dłoni miseczkę z odrobiną jogurtu i płatków. Siadamy -ty naprawdę zamierzasz to wszystko zjeść? – pyta z przerażeniem w głosie -oczywiście – odpowiadam chrupiąc smakowicie przysmażony boczek -jak ty utrzymujesz taką linię – mówi z zazdrością -trzeba mieć dużo seksu – odpowiadam z pełną buzią Stopniowo pojawia się coraz więcej osób, gdy wstaję po dokładkę przy bufecie tworzy się już kolejka. Wyraźnie nie doceniłam sił doktorów. 212 Na Sali wykładowej jest już pełno, prawie cała grupa przemogła poranną słabość i stawiła się na zajęciach. Podchodzę do przygotowującego się właśnie do wystąpienia docenta Antoniowskiego, ma wyraźne problemy techniczne z przesłaniem obrazu z notebooka na rzutnik multimedialny. -mogę w czymś pomóc? – pytam Z Sali dobiegają liczne głośno wypowiadane uwagi i docinki. Niektóre są niemal chamskie, wyraźnie pan docent nie jest lubiany w środowisku. Wreszcie na ekranie pojawia się pierwsze przeźrocze, zajmuję miejsce w pierwszym rzędzie, zaczyna się pierwszy wykład. Około południa wpływamy do portu w Kalckronie. Na nabrzeżu czekają już autokary, które zawiozą nas do hotelu gdzie spędzimy następną dobę. Zjeżdżamy z asfaltu, dalej biegnie szutrowa droga prowadząca nas do hotelu. Po obu stronach drogi rośnie gęsty sosnowy las. Patrzę z niepokojem przez okno, tu gdzieś mają odbyć się rozgrywki Paintball -la. Dojeżdżamy do ładnego, dużego kompleksu hotelowego wkomponowanego w leśną polanę. Wokół korty tenisowe i ciekawie zaprojektowane tereny zielone, którym przyglądam się z dużą uwagą – może uda mi się ściągnąć jakiś pomysł do naszego ogrodu. Ubrani w specjalne kombinezony i maski ochronne wybiegamy w las. Jestem w drużynie pomarańczowych, kolorowa opaska na ramieniu pokazuje przynależność do zespołu. Zaczynają się podchody. Dopiero przy tej grze ujawniają się głęboko ukryte antagonizmy pomiędzy różnymi Ośrodkami. W niespełna godzinę później zostaję „zastrzelona” i z ulgą kieruję się w kierunku hotelu, Do kolacji zostało jeszcze ponad dwie godziny – myślę sobie - może uda mi się wreszcie na chwilę położyć. 213 Wchodzę głównym wejściem do Szpitala Wojewódzkiego w Siedlcach. Mijam rejestrację i kieruję się do wind. Dawno tu nie byłam, ale większość szpitali wbudowanych w latach osiemdziesiątych prawie identycznie. Na matowej szybie drzwi widnieje napis: Oddział Urologii, wchodzę. Wiem że czeka mnie nieprzyjemna i być może trudna rozmowa. Rano, gdy po przebudzeniu się zeszłam do kuchni mój telefon nerwowo podskakiwał na parapecie informując o nieodebranych połączeniach – sześć informacji od Kierza, dwa nieodebrane od Wojtka. Ogarnia mnie popłoch, szybko zbieram myśli: co się tam do cholery dzieje? Firma się pali? Spoglądam na zegarek – jest dopiero dziewiąta rano, sprawdzam na drugim czy dobrze chodzi – ta sama godzina. Teoretycznie powinnam być od godziny w terenie, ale istnieje niepisana umowa że zaczynamy o dziewiątej bo wcześniej nikt w szpitalu nie ma czasu rozmawiać. Wychodzę przed dom – w środku jest słaby zasięg – łączę się z pocztą głosową: -masz osiem nieodebranych połączeń pięć bez pozostawienia wiadomości, pierwsza nowa wiadomość: Dominika - mówi Wojtek - zadzwoń do mnie jak odsłuchasz; naciskam klawisz pięć – wiadomość skasowana, następna nowa wiadomość: Dominika – tu Marcin – dlaczego do cholery nie odbierasz; naciskam klawisz pięć -wiadomość skasowana, następna nowa wiadomość: Dominikaa - to jeszcze raz ja – oddzwoń jak najszybciej; naciskam ponownie klawisz pięć -wiadomość skasowana, nie masz więcej wiadomości Szybko wymyślam powód dla którego nie mogłam odbierać połączeń i dzwonię do Kierza: -cześć Marcin – mówię – nie mogłam odbierać bo z samego rana miałam spotkanie z docentem Antonowskim, a sam wiesz jaki on jest drażliwy -dobrze – odpowiada – to teraz nieważne, szukał cię pilnie Wojtek, jedziesz zaraz do Siedlec ... 214 -ale ja mam umówione spotkania – przerywam mu -to zostaw wszystko, skontaktuj się zaraz z Wojtkiem mówi tonem nie dopuszczającym sprzeciwu - a potem jedź prosto do doktora Niewiadomskiego, po drodze przekażesz telefonicznie najpilniejsze sprawy Agacie -dobrze, już dzwonię do Wojtka – mówię i rozłączam rozmowę To dlatego żeś się do mnie tak dobijał – myślę z satysfakcją że go rozgryzłam bez trudu – strach ci do dupy zajrzał że dyrektor mnie poszukuje a ty, mój przełożony nie masz pojęcia jak mnie namierzyć. Oddzwaniam do Wojtka -cześć, Dominika mówi – oddzwaniam jak prosiłeś -cześć Domi – słyszę głos dyrektora w słuchawce – musisz pilnie pojechać do doktora Niewiadomskiego w Siedlcach. sprawdź go sobie w bazie danych zanim wejdziesz -dobrze – odpowiadam – zresztą zawsze tak robię, zresztą – dodaję – ja znam tego doktora -o! - ucieszył się – to bardzo dobrze się składa bo to klient bardzo wymagający ale jednocześnie posiadający ogromny potencjał klient naszej firmy. Jest tutaj zastępcą ordynatora, ale pracując w wielu przychodniach i posiadając rozległą praktykę prywatną jest kluczowym klientem. Tymczasem poprzedni przedstawiciel krótko mówiąc pokpił sprawę Wchodzę na Oddział, mijam dyżurkę pielęgniarek, zatrzymuję się przed drzwiami z napisem LEKARZ DYŻURNY pukam: -proszę – słyszę ze środka, wchodzę -dzień dobry panie doktorze – odzywam się od progu -o! cześć Dominika! - ucieszył się wyraźnie na mój widok, strasznie dawno cię nie było ... -mam nadzieję, że wywiązałam się ze wszystkich moich zobowiązań i nie ma pan do mnie żalu 215 -ależ skąd, do ciebie? - ślini się jak zawsze na mój widok – ale ta krowa co nastała po tobie, nie miała tu czego szukać Zastanawiam się, co odpowiedzieć. Długo przygotowywałam się do tej rozmowy. Podane przez Wojtka dane nie były ścisłe. Niewiadomski był przede wszystkim właścicielem kilku dużych NZOZ -ów, drenujących znaczną część rynku usług specjalistycznych. W dostępnych raportach między wierszami zawarty był jego bezwzględny stosunek do przedstawicieli naukowych firmy. Pogląd ten potwierdzały relacje licznych zaprzyjaźnionych repów, oraz moje doświadczenia z poprzedniego miejsca pracy. Choć do mnie, po początkowej silnej niechęci, miał dziwną słabość. Pierwszy raz, gdy wprowadzona przez mojego ówczesnego szefa a jednocześnie poprzednika na tym terenie usiłowałam wejść do jego gabinetu, zablokował nogą drzwi – uniemożliwiając mi szersze ich otwarcie – i przez tą szparę poinformował mnie że nie życzy sobie więcej moich odwiedzin bo jestem chamska, nachalna, agresywna i nieuczciwa – a następnie, korzystając z mojego całkowitego zaskoczenia, zatrzasnął mi je przed nosem. Wydarzeniem tym spowodował efekt zgoła paradoksalny. Dołożyłam wszelkich starań by podjął jednak ze mną współpracę ... starań uwieńczonych pewnym powodzeniem ... -tak wyszło - mówię – ale znów mam ten teren ... -o czyżby twój szef zmądrzał – skomentował złośliwie – nigdy bym się tego po nim nie spodziewał -i słusznie – wchodzę w jego ton – zmieniłam firmę -o? na jaką? -Osakapharma -powiedziałem sobie, że z mojej przychodni nie wyjdzie ani jedna recepta na leki tej firmy – mówi 216 Wiem, że inni przedstawiciele, by w ogóle mieć prawo bywać u niego czy zatrudnionych przez niego lekarzy musieli „wykupywać cegiełki”, czy w inny sposób opłacać się firmie -może jednak coś się da zrobić, nie zniszczysz mi przecież kariery? - żartuję -możemy to omówić na jakimś sympatycznym sympozjum na które mnie zabierzesz – mówi – tylko musi być ciepło i romantycznie -zobaczę co da się zrobić – odpowiadam. Nie powiedział nie – myślę – a to już jest jakiś punkt wyjścia do dalszych negocjacji Wracając w piątek po południu z kolejnego jednodniowego wypadu do Siedlec rozkracza mi się samochód. Po powtarzających się ciągle usterkach które powodują, że kilka godzin w tygodniu spędzam w warsztacie, to wreszcie przebrało miarę -Marcin! - drę się w telefon bo mam tak słaby zasięg, że ledwo słyszę – znowu mi się rozkraczył samochód! -a gdzie jesteś? - pyta -dziesięć kilometrów za Siedlcami, w szczerym polu! co mam zrobić? -zaholuj się do Siedlec i weź hotel -chyba zwariowałeś! Jutro sobota, mąż mnie zabije! - coś przerywa rozmowę, tracę zasięg Niestety, nie mając innego wyjścia, robię jak mi poradził. Z hotelu dzwonię do Arka. Po raz pierwszy błogosławię jego obsesyjną zazdrość, gdy zjawia się tu późnym wieczorem na motorze – nie dopuszczając myśli że mogłabym poza jego jurysdykcją spędzić tu noc – i zabiera mnie do domu. Nakręcona przez męża i sama wściekła przypieram do muru Marcina: 217 -kiedy wreszcie dostanę obiecany samochód – pytam- jeżdżę od dwu miesięcy rozpadającym się trupem po dwustu tysiącach -ja ci niczego nie obiecywałem – odpowiada patrząc na mnie z wyraźną satysfakcją – ale skoro nie dajesz sobie rady ... -doskonale daję sobie radę! – udaje mu się wyprowadzić mnie z równowagi – tylko muszę mieć narzędzie ... -ja na nowy samochód musiałem czekać dwa lata – kontynuuje – ale pójdę ci na rękę, jak tylko będzie nowa toyota Corolla combi to przydzielę ją Sławce, a ty przejmiesz samochód po niej ... -ale przecież Wojtek mówił, że ona ma być dla mnie ... -nie interesuje mnie co ci ktoś mówił – przerywa mi – i żeby było ci łatwiej dojeżdżać nie stojąc w korkach, oddasz cegiełki warszawskie i przejmiesz na stałe Siedlce, Łosice i Płock -ale przecież miałam zajmować się kluczowymi klientami -z punktu widzenia interesu firmy wszyscy nasi klienci są kluczowi – odpowiada z wyraźną satysfakcją -ale przecież miałam tam znaczne wzrosty i za kilka miesięcy dostałabym nawet premię – przerywam mu – to jest szykana -teraz ja decyduję o charakterze naszych relacji i o tym co w nich jest szykaną – ujawnia wreszcie bez ogródek o co mu naprawdę chodzi – jak ci się nie podoba i sobie nie dajesz rady to zawsze możesz zrezygnować Niestety, wiem, że na razie nie mogę. Zaciągnięte kredyty sprawiają że po raz pierwszy w rozmowie z nim biorę uszy po sobie i odchodzę. 218 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Gośka Czy ten tłusty, gnuśny facet przed telewizorem to naprawdę mój mąż? Co ja w nim widziałam? Czy ja w ogóle kiedykolwiek coś w nim widziałam? -matka! Daj piwo! - nie reaguję, zmywam cholerny makijaż -Matka!! - czego on się tak drze? - daaj piwo! Udaję że go nie słyszę, spokojnie zdejmuję z siebie garniturek służbowy, składam staranie w kostkę by był przygotowany na jutro i kończę myć twarz. -Gośka! Co się stało? - słyszę z salonu -nic, przebieram się po pracy -to czemu nie odpowiadasz? -bo nie jestem twoją matką – wkurza mnie gdy tak się do mnie zwraca Głos przybliża się, po chwili w drzwiach łazienki pojawia się głowa Bogdana -o! - mówi widząc mnie rozebraną - to może skoczymy na górę na szybki numerek? Przez chwilę waham się, zachęcająco klepie mnie po tyłku. Nawet miałam przez chwilę chęć, ale nie, nie jestem koniem. A poza tym jak już siedzi od trzech dni w domu, to zamiast rozwalać się jak basza przed telewizorem mógłby odebrać dziecko z przedszkola, obiad ugotować albo chociaż ogarnąć trochę. A traktuje mnie jak jakąś kuchtę, odsuwam go. -nie teraz – mówię ze złością – zaraz musimy wychodzić a zobacz jaki tu wszędzie pierdolnik! Wychodzę po ciemku na palcach z sypialni i wędruję do łazienki. Staram się robić jak najmniej hałasu, tak żeby nie obudzić Bogdana. Jestem zmęczona wczorajszą, ciągnącą się do późna w nocy psychodeliczną dyskusją o naszych wzajemnych relacjach i o tym, że go nie rozumiem. A on mnie rozumie? 219 Chciał mieć kucharkę, sprzątaczkę i opiekunkę do dziecka i po to się ze mną ożenił? On słownie temu zaprzecza choć z zachowania wynika coś zupełnie przeciwnego, natomiast jego rodzice wprost robią ze mnie potwora („Bogdanku, jakiś ty biedny, musisz sobie sam obiad gotować” – to cytat z jego matki) -znowu gdzieś jedziesz? - słyszę przed wyjściem z domu -nie gdzieś tylko do Gdańska – odpowiadam zapinając buty – przecież ci mówiłam --nie mógłby ktoś inny – gdera – dlaczego zawsze też -inni też jeżdżą – odpowiadam automatycznie – tak szef wyznaczył Ciekawe co by zrobił gdyby się dowiedział – myślę w duchu – że kolejny raz obstawiam kongres na ochotnika. Zresztą ten Gdańsk to nawet nie mój dystrykt ale tylko w ten sposób mogę się urwać z domu na kawałek weekendu. W tym roku organizatorzy corocznych Uroneptunaliów przeszli samych siebie! Impreza w Dworcu Arthusa byłą boska. Do hotelu wróciłam w podskokach z czółenkami w ręku i żeby się nie przeziębić od razu wskoczyłam do sauny. Impreza w gronie zaprzyjaźnionych doktorów i repów przenosi się do numeru. Po zrobieniu flaszki szkockiej ruszamy dalej w miasto. Sama się sobie dziwię że tak długo dałam się udupić w domu. Piętnaście tysięcy premii. To znaczy czternaście po wizycie w Sephorze. Postanawiam że tym razem wszystko zostawiam dla siebie. Jak ktoś nie wie to mu mniej żal. Dotychczas skrupulatnie odnosiłam doroczną premie „w zębach” do domu. Ale już dość. Gdy tylko przynosiłam pieniądze to natychmiast pojawiały się jakieś pożary do gaszenia, dziury które należało łatać, i na zaplanowane, z wielkim trudem wynegocjowane zakupy i podróże nie zostawało ani grosza. Dziwne że ten sam mechanizm nie działał gdy to Bogdan miał jakieś boki. Podejrzewam zresztą, że większość z nich nie ujrzała dziennego światła. 220 Tu wyższe cele (którymi było kupienie laptopa czy przemalowanie motocykla – a wcześniej jego kupienie) usprawiedliwiały modyfikację budżetu rodzinnego w drugą stronę. Ale mimo wszystko mam wyrzuty sumienia i jakieś irracjonalne poczucie winy. Trochę mi lżeje gdy obkupuję Janka i nabywam dla Bogdana najnowszy zapach Kevina Klaina. A reszta? Resztę postanawiam zostawić sobie na wszelki wypadek i wpłacam na nowo założone swoje własne (pierwsze wżyciu) prywatne konto. Stoję pod Nosalem, tuż poniżej linii mety. Dzisiaj niestety nie mogę pójść na narty – obowiązki czekają – ale korzystając z chwili przerwy przyglądam się treningowi młodych zawodników. Fajnie mają, szkoda, że ja wychowywałam się na północy i nie miałam takich możliwości. Miałam za to inne – przychodzi mi do głowy pozytywna myśl – grzyby, rowery, jeziora, łódki. Tak tutaj to łódkę można sobie co najwyżej w dupę wsadzić. Uśmiecham się do własnych myśli odprężona stworzonym w wyobraźni widokiem tego manewru żeglarskiego ( a swoją drogą to ja już mam tą wyobraźnię!). Pod butami skrzypi zmrożony śnieg. Słońce daje tak ostro że mrużę oczy. Jutro olewam kongres i urywam się na Kasprowy – postanawiam. Przypomina mi się Piotrek Małecki. Ciekawe czy gdzieś tu jest. Może spotkam go na tej konferencji? Podobno od pół roku mieszka na stałe w Krakowie. Zresztą wiem to od Dominiki. Nie widziałam go, odkąd został menagerem od repów kontraktowych. Z tego co mi Domi doniosła to nie układało mu się najlepiej w związku i to wygnanie mogło postawić kropkę nad i. A swoją drogą jakież to wygnanie – rozglądam się wokół maszerując raźno w stronę Krupówek i ślizgając się na każdym zauważonym kawałku zamarzniętej kałuży. Tu jest po prostu zajefajnie a przecież to nie jest jedyne piękne miejsce w szeroko pojętych okolicach Krakowa (zwłaszcza gdy się ma służbowy samochód i zostawi ogon w domu). 221 No cóż – uśmiecham się radośnie do jakiejś nieznajomej mijanej właśnie osoby – jest mi tak lekko na duszy że nawet sobie podśpiewuję fałszując przeraźliwie i uzupełniając gwizdem brakujące urywki tekstu. I w niczym mi nie przeszkadzają ani nadciągające właśnie znad Słowackich Tatr groźne, ciemne, śniegowe chmury ani ludzie oglądający się wymownie za mną. 222 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Piotrek Nie wracam na weekend tu też można przyjechać. Zresztą tu nie jest wcale tak beznadziejnie jak mi się wydawało na początku. Właściwie gdyby nie rodzice to mógłbym do Warszawy wcale nie zaglądać. A spotkania z Ireną? Dwa ostatnie spotkania uświadomiły mnie że nic nas już nie łączy. Jestem przekonany że ona kogoś ma – ale – ku mojemu zdumieniu ani mnie to ziębi ani grzeje. Niech sobie ma. Zresztą tak naprawdę do nie mam wcale tak dużo czasu. Muszę uczciwie przyznać że praca dla firmy pochłania mnie teraz niemal bez reszty. Niestety nadal nie widać tego jeszcze w wynikach. Słyszałem że pracownicy kontraktowi są źli, nawet że bardzo źli ale to zupełnie nie oddaje istoty zagadnienia. Nawet określenie beznadziejni nie oddaje poziomu ich zaangażowania i kompetencji. Mam wrażenie że rekrutowani są z tej samej półki co sezonowi pracownicy fast foodów. Może jednak obraziłem właśnie pracowników tych sieci. Kraków – tak jak to zresztą stoi wszędzie napisane – to fantastyczne miasto. Pod jakim względem? Właściwie pod każdym. Jest mi trochę głupio gdy jeszcze niedawno głosiłem – z poziomu ignorancji możliwego tylko u Warszawiaka – że to drugie (po Lwowie) miasto w Galicji. Cóż tradycje Warszawy zginęły w powstaniu a nieliczni ocalali zrównali poziomem w dół do nowych mieszkańców stolicy: budowniczych MDM-u i Muranowa i świeżo przybyłych ze ściany wschodniej yuppich. Przestało mnie już nawet to ich słynne lokalne „pole”. Korzystając z pretekstu licznych spotkań biznesowych zwiedzam kolejne urokliwe knajpki. W nich też, jak w całym zresztą mieście – czuć dawne wieki i nie jest to – tak jak u nas – mniej lub bardziej udana replika nie wiadomo czego. 223 Kolejny raz udaje mi się wyrwać na weekend w plener. I to nie do Warszawy – to strata czasu i pieniędzy ale tu. W szeroko pojętej okolicy Krakowa jest po prostu zajebiście. W czasie kilku pierwszych rekonesansów, sam jeszcze nie bardzo wiedząc czego właściwie szukam zacząłem przyglądać się koniom. Na początku nawet sobie z tego nie zdawałem sprawy. Czułem tylko coś na kształt powoli narastającego wewnętrznego niepokoju. Tak jakby mi nagle czegoś zaczęło brakować. Jeszcze teraz nie mogę powstrzymać się od śmiechu gdy przypomina mi się niedawne odkrycie: mianowicie uświadomiłem sobie że to co brałem za nostalgię za zaniedbującą mnie od dłuższego czasu żoną okazało się tęsknotą za dawno już zarzuconą (zresztą nomen omen dla tejże żony) pasją – jeździectwem. Nieśmiała próba w leżącej na uboczu stadninie – i – ulga! Pewnych spraw się po prostu nie zapomina. Nie minął tydzień i znów, jak w kalejdoskopie odwróciła się hierarchia wartości i ważności zdarzeń. Już nie jest problemem jak znaleźć odrobinę czasu na jazdę, teraz istotą problemu jest, jak dopasować pracę tak aby nie kolidowała z treningiem. Jadę kupić konia! To co kiedyś wydawało mi się nierealnym marzeniem właśnie za chwilę, tu, w okolicy Ojcowa ma się spełnić. Właściwie wszystko jest już ustalone: stajnia, opieka, jazdy. Własna czteroletnia klaczka! A żona? Żonę ma prawie każdy! Sympozjum w Zakopanem. Trochę mam niepokój o Klarę. Nie lubię gdy stoi tam sama w boksie i nie mogę się nią zająć. W drodze powrotnej tam podjadę – postanawiam. Obsługa stoiska podczas XXXII Zjazdu Polskiego Towarzystwa Andrologicznego nie powinna być bardzo absorbująca. W każdym razie nie na tyle aby nie spróbować wyrwać się choć na pół dnia na Kasprowy, dywaguję 224 pakując do bagażnika narty. W końcu jedzie tam nasz cały dystrykt i będziemy się rotować. A zresztą moja rola to przecież nadzór i udział w imprezach towarzyszących a te przecież odbywają się wieczorem. A może umówię się na gdzieś na jazdę? Trochę napawa mnie niechęcią jazda na obcym koniu (kiedyś to uczucie było mi zupełnie obce) i mam jakieś takie niejasne poczucie zdrady ale z drugiej strony piękny, pokryty śnieżnym puchem plener oddziaływując na wyobraźnię, kusi. Stojąc pochylony w wagoniku kolejki z Myślenickich Turni na Kasprowy Wierch dopinam niecierpliwie klamry moich Salomonów. Wokół roztacza się zapierająca dech w piersiach panorama Tatr. Dojeżdżamy. Zapinam pod szyją kurtkę, dociągam ściągacze kaptura, chwytam w ubranymi w rękawice dłońmi narty i wysiadam z wagonika. Brrrr! Na zewnątrz jest minus dwadzieścia i mgła. Surwiwal. Dawno już nie jeździłem na nartach w kraju a do tego w grudniu na Kasprowym. We Włoszech w kwietniu jest zupełnie inaczej i jakby trochę cieplej mruczę do siebie pod nosem i wchodzę do wnętrza stacji. Przechodzę na drugą stronę i po chwili już ponownie jestem na dworze, teraz jednak, bogatszy o nabyte przed chwilą doświadczenie, mam założone gogle. Rzucam narty na śnieg, wbijam z rozmachem obok nich kije i wpinam buty w wiązania. Obok mnie, zupełnie jakby po godzinach wspólnych ćwiczeń kilku innych świrów w milczeniu powtarza moje ruchy. Grozę tej dziwnej pantomimy podnoszą kłęby pary unoszące się z ust i osadzające szadzią na włosach i brwiach. Odpycham się mocno kijkami i ruszam trawersem stoku, za mną ruszają następni. Nikt nie celebruje przygotowań do zjazdu. Jest pieruńsko zimno i mało co widać. Wychylony do przodu staram się wzrokiem przebić mgłę. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów mijam wyciąg krzesełkowy z doliny Gąsienicowej i skręcam ostro w lewo w dół kierując się do jego dolnej stacji. Śnieg twardo skrzypi pod krawędziami nart. Starając się zbytnio nie szarżować jadę jednak 225 dość szybko, tak aby jak najprędzej schronić się przed przenikającym lodowatym zimnem wiatrem. Z mgły wyłania się dolna stacja wyciągu i stojące nieopodal niej schronisko. Z ulgą hamuję czując pulsujące gorąco zmęczonych ostrym zjazdem mięśni ud a jednocześnie mając prawie zamarznięte od mroźnego powiewu policzki. Wypinam kijkiem wiązania, podnoszę narty otrzepując je rękawicą ze śniegu i wchodzę do środka. Zza zaparowanych gogli nic nie widzę. Odsłaniam twarz i ...chyba ktoś znajomy. -Piotrek? - a więc nie omyliłem się -cześć Gośka – mówię Nie znam jej właściwie za dobrze, parę razy spotkaliśmy się gdzieś przy okazji jakiegoś zjazdu czy kongresu, kilka razy mignęła mi też w przychodniach gdy jeszcze jako rep pracowałem w Warszawie. Wiem o niej natomiast sporo od Domi a myślę że i ona o mnie również. W końcu to najlepsze przyjaciółki. -co za spotkanie -a co ty tutaj właściwie robisz w tą zimnicę? - pytam – bo ja jestem na zjeździe PTU -a! to ty ciężko pracujesz – słyszę jej kpiący głos – podobnie jak ja – dodaje po chwili -to mamy dzisiaj imprezę – mówiąc to spoglądam na schowany pod rękawem kurtki zegarek – dokładnie za trzy godziny -nie chce mi się – mówi z rozbrajającą szczerością – jest taka obrzydliwa pogoda że psa by z domu nie wyrzucił -dlaczego właśnie psa? - odezwała się we mnie dusza weterynarza – a może by tu tak zostać do rana? -myślisz że są wolne miejsca? – wydaje mi się że ma chęć, ja też czuję że mam coraz większą 226 Przyglądam się jej. Nigdy nie sądziłem że ktoś może tak super wyglądać w kombinezonie narciarskim. Gdzie ja miałem przedtem oczy? Zastanawiam się. Zwłaszcza po tym co mi o niej Domi opowiadała. Czuję, że ona też mi się przygląda, mam nadzieję, że ja jej też się podobam i że Dominika mi zbytnio nie obsmarowała przed nią czterech liter. A może to przeznaczenie – myślę – postanawiam przejąć inicjatywę -pójdę sprawdzić – mówię kierując się w stronę recepcji – chyba rzeczywiście będzie rozsądniej niż zjeżdżać stąd na dół w tym zimnie i mgle prawie po ciemku Po chwili wracam: -mają jedną wolną dwójkę – mówię starając się ukryć radość -to super – uśmiecha się – mam nadzieję że nie nadużyjesz mojego zaufania? – mówi prowokacyjnym tonem -a masz do mnie zaufanie? - odpowiadam pytaniem na pytanie -a powinnam? Zjeżdżamy nartostradą razem na dół. Świeci słońce. Czuję że to chyba rzeczywiście przeznaczenie. Mam nadzieję że czar nie pryśnie. Zmrożony śnieg pięknie lśni w słońcu. -coś niespotykanego w grudniu - wskazuje ręką jakby czytając mi w myślach – może to powtórzymy? Mam nadzieję że ma na myśli naszą upojną noc, a nie na przykład śniadanie. To dziwne, ale mimo tak szybkiego i niespodziewanego finału naszego spotkania, jak nigdy dotąd jestem przekonany że było to coś absolutnie niespotykanego, coś czego nigdy dotąd nie przeżyłem – i – jeśli to stracę, nigdy już nie u da mi się przeżyć -oczywiście – wykrzykuję z zapałem godnym piętnastolatka – może dzisiaj? 227 -przemyśl to jeszcze dokładnie, żebyś nie żałował – uśmiecha się grożąc mi palcem – bo jestem strasznie zaborcza. -już przemyślałem – odpowiadam jakoś tak dziwnie poważnieje -i nie boisz się? - pyta -a czego miałbym się bać? - odpowiadam -no nie wiem? Może mnie? A może konsekwencji? Tempa? -trochę – mówię szeptem – ale zaryzykuję, a ty? -ja też – mówi cicho 228 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Dominika Na wieść o mojej ciąży Kierza o mało nie trafił szlag. -chyba zwariowałaś! - darł się w słuchawkę – to absolutny priorytet, ktoś od nas musi tam jechać -to jedź sam – odpowiadam - absolutny priorytet dla mnie to spokojnie donosić ciążę ... i nie zamierzam pracować w weekendy, a już na pewno jako jedyna -tto cco? - z irytacji zaczyna się jąkać – tto mmoże sspodzdziewasz ssię że inni sięę ddo ciebie ddostossują? - artykuuje z trudem -to świetny pomysł – odpowiadam – zwłaszcza że teraz nie będę mogła tyle godzin spędzać za kierownicą o musisz wybiera , no i Arek stanowczo nalega żebym nocowała w domu -Gówno mnie to interesuje! -zaczyna się wydzierać -nie krzycz na mnie – odpowiadam stanowczo Czuję że coś się we mnie przełamało i że już się go nie boję. Bez względu na wszystko nie dam mu więcej sobą pomiatać – postanawiam -tak że mogę pojechać jutro od rana, ale na wieczór najpóźniej zamierzam być w domu – mówię spokojnie -dobrze, to w takim razie bądź w Siedlcach od ósmej a ja o siedemnastej postaram się cię zmienić a na imprezę pójdzie do obsługi naszych gości Dorota Widzę, że mój stanowczy, a zarazem spokojny i rzeczowy ton prowadzenia rozmowy osadził go na właściwym miejscu i spuścił z niego powietrze – niemalże wróciliśmy do naszych relacji z czasów studiów – kiedy to był zakałą grupy. Szkoda że od początku nie ustaliłam naszych relacji w taki sposób myślę – uniknęłabym wielu nieprzyjemnych sytuacji i upokorzeń. -coś jeszcze? - pytam, starając się nie okazywać mojego zwycięstwa w tej utarczce 229 -chyba tak – odpowiada spolegliwie – jakby mi się coś przypomniało to się jutro jeszcze zdzwonimy Od dwóch miesięcy siedzę w domu. Gdy po raz pierwszy doktor Sosnowska powiedziała mi, że powinnam odpocząć, pomyślałam: takie tam gadanie, dobra klientka z dawnych czasów, gdy jeszcze pracowałam wśród ginekologów i promowałam Tanikin, teraz stara się zrewanżować. Ale gdy o raz pierwszy po całym dniu biegania po przychodniach tak zbrzękły mi nogi, że obrzęki miałam jeszcze po wstaniu rano, zaczęłam na to inaczej patrzeć. DRRR DRRR DRRR - odbieram – halo -cześć – to ja, Gośka - jak się czujesz?, jak twój brzuszek? -czy wiesz że ten kutas zabrał mi służbowy samochód i telefon -chuj mu w dupę ... -łatwo ci mówić -wyluzuj, najważniejsza jest mała i ty, pamiętaj -łatwo ci mówić – odpowiadam – ale co dalej? -na razie masz jeszcze trzy miesiące – odpowiada – a potem jeszcze cztery macierzyńskiego żeby się pozbierać -no dobrze – odpowiadam – ale potem mnie wypierdolą -to odejdź sama – ripostuje – po to się uczyłaś weterynarii, żeby jakiś kutas cię szykanował? -w sumie nie – odpowiadam z namysłem -to może wróć do zawodu – odpowiada – a co na to Artur? -on uważa tak samo – mówię -to może ma rację? -może? Powoli i z trudem dociera do mnie, że nie jestem chciana w firmie. Piotrek opowiadał mi o swojej pracy w schronisku, o tym jak go potraktowali bez mydła 230 w lecznicy. I teraz ja mam się w to włączyć? I to rzucona w głęboką toń bez trzymanki? I nawet bez służbowego samochodu? Gdy o tym myślę robi mi się słabo. Ale może to naprawdę ostatni dzwonek? W końcu jakoś ci weterynarze którzy zostali w zawodzie, jakoś wiążą koniec z końcem. Przecież ja nie jestem znowuż taka ostatnia. Przecież byłam najlepsza na roku ... Wykorzystując nadwyżki wolnego czasu – pierwsza taka sytuacja od uzyskania dyplomu – przepijam się przez urzędy, zdobywam informacje, wyrabiam papiery. Decyzja, aby odrzucić zacisze firmy farmaceutycznej i skoczyć do głębokiej wody, jest trudna. Wreszcie jest – decyzja, choć trudna – zapadła. Dziesiątki godzin nad dawno już niewidzianymi notatkami, spotkania dawno nie widzianych znajomych którzy pozostali w zawodzie zaowocowały powstaniem biznesplanu: szukam lokalu. Namówiona przez znajomego urologa, robię rozeznanie co do możliwości uzyskania funduszy unijnych. To dla mnie zupełnie nieznany teren. Ku mojemu zdumieniu moje podanie znajduje odzew,. -pani wniosek możemy rozpatrzyć pozytywnie – informuje mnie urzędniczka działu inwestycji regionalnych urzędu gminy – proszę mi tylko wytłumaczyć, co można zmienić mając taki aparat, o którym pani pisze? Spoglądam na nią badawczo – nie kpi ze mnie, to widać po oczach -ultrasonografia to podstawa diagnostyki we współczesnej weterynarii – odpowiadam – mamy już dwudziesty pierwszy wiek i jesteśmy w unii europejskiej -proszę napisać uzasadnienie wniosku – mówi – myślę że może pani liczyć na jakiś dwadzieścia tysięcy dotacji przy stosunkowo niedużym wkładzie własnym Wchodzę w to. Według mojego rozeznania będę jedyna, która będzie dysponować aparatem USG. Piotrek Małecki obiecał mi pomoc w szkoleniu – w 231 przyszłości będę musiała odbyć jakiś kurs i uzyskać formalny certyfikat – ale na początek wystarczy kilka godzin szkolenia. Spadł mi kamień z serca. Decyzja jest już podjęta. Jakoś to będzie, bo jakoś być musi. Nie już mam w każdym razie odwrotu, a to najbardziej mnie motywuje.będzie dobrze – mówi Arek – bo jak miałoby w końcu być -twój w tym interes – odpowiadam – bo inaczej będziesz musiał mnie utrzymywać Pierwsza zima to walka o przetrwanie. Rano, gdy przyjeżdżam do pracy wewnątrz jest minus dwa stopnie, temperatura nie różni się od otoczenia. Co prawda po napaleniu na maksa da się uzyskać w środku nawet dwadzieścia pięć stopni, ale wystarczy na dwie godzin wyłączyć ogrzewanie, by temperatura zrównała się z tą na dworze. Pojedyncze, oprawione w stalowe ramy okna nie stanowią żadnej bariery dla mrozu, tyle że stosunkowo skuteczne chronią przed lodowatym o tej porze wiatrem . Lodówka, która w lecie zabezpieczała moje szczepionki przed przegrzaniem teraz jest najcieplejszym miejscem w lecznicy i – skutecznie zabezpiecza je przed zamarznięciem. Pomysł Artka – by wstawić tu prawdziwą, żeliwną kozę na węgiel i koks – był genialny. Odkąd nauczyłam się w niej efektywnie palić, jest mi ciepło, przynajmniej wtedy, gdy jestem tu dłużej i węgiel zdoła się zająć. Zgodnie z założonym biznesplanem w tym martwym sezonie powinnam zarabiać wyłącznie na wyrównanie kosztów własnych. Nie idzie mi nawet tak źle. Stosunkowo dobry punkt i niewielki czynsz – okupiony niskim standardem lokalu – powodują, że udaje mi się wyjść na zero już w pierwszych miesiącach działania przychodni. Zaczynanie działalności w martwym sezonie to może nie najlepszy pomysł, ale z drugiej daje szansę, że w kolejnym sezonie będę już na rynku gdy zacznie się ruch. 232 Nie jest źle. Podsumowanie minionego kwartału pozwala nam na wyciągnięcie umiarkowanie optymistycznych wniosków na przyszłość. W ciągu pół roku udało nam się uzyskać zbilansowanie nakładów i osiągnięcie pozycji, którą spodziewaliśmy się mieć dopiero po roku. Zapada decyzja. -skoro to ci wychodzi to może należałoby w to zainwestować – stwierdza Arek -przecież codziennie inwestuję siedząc w tym zimnie – odpowiadam -miałem na myśli jakiś kredyt - mówi Atur – lub wciągnięcie w to rodziców -wolałabym – odpowiadam – żeby to jednak było moje -a więc kredyt – reasumuje Przystępujemy do poszukiwania swojego lokalu. Nawet pobieżna kalkulacja pokazuje sensowność takiego rozumowania. To, co pochłania mi dziś czynsz mogłoby prawie pokryć koszty kredytu na zakup własnego lokalu czy nieruchomości. Decyzja zapadłą. Wszystkie wolne chwile poświęcam na przeglądanie ogłoszeń i odwiedzanie agencji nieruchomości. Jak zwykle okazuje się że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Agencje najchętniej wzięłyby marżę od transakcji którą znajdziemy i zorganizujemy sami. Ich oferty są w większości nieaktualne i niepełne. Tymczasem zaczyna powoli ruszać sezon. Z każdym dniem, w miarę wydłużania się dnia, zwiększa się też ilość klientów. Sama nie wiem, czy to inwazja kleszczy, czy wzrost mojej popularności, ale z dnia na dzień ilość klientów odwiedzających moją przychodnię niemalże się podwaja. Coraz większy ruch zmusza do podejmowania decyzji o inwestycjach. Jeszcze pół roku temu bałam się zamrozić dziesięć tysięcy złotych w towarach, dziś w samych karmach mam prawie dwadzieścia tysięcy, a jeśli doliczyć do tego 233 szczepionki, środki przeciwko kleszczom, antybiotyki, szwy, to potroiłam inwestycje, a mimo to księgowy nadal wykazuje, że mam dodatni bilans. Powoli mija moja pierwsza zima na swoim. Codzienny, poranny rytuał rozpalania kozy gdy w lecznicy panuje ujemna temperatura zajmuje mi coraz mniej czasu. Początkowo wszyscy znajomi którzy mnie odwiedzali w pracy sprawiali wrażenie przerażonych, teraz widzę że wielu repów którzy okazjonalnie do mnie wpadają w przerwie między wizytami u lekarzy szczerze mi zazdrości. Tymczasem zaczyna się sezon. Codziennie objeżdżam okoliczne wioski wzywana na wizyty domowe. Ostatnio często dzwoni do mnie Małecki i Kownacka delikatnie podpytują jak sobie radzę. -nie wyobrażam sobie innej pracy mówię -i na pewno nie chcesz wrócić do firmy? - Kownacka z fanatyczki weterynarii stała się fanatyczną dręczycielką ulotek -a nie żal ci samochodu – nie daje za wygraną Mielnicki – teraz takim złomem jeździsz i to w dodatku na swój koszt -ale przynajmniej tam gdzie chcę – ripostuję – i tam gdzie widzę sens -a wyjazdów -byliśmy z Artkiem na nurkowaniu w Egipcie, niedługo znów się tam wybieramy – odpowiadam zniecierpliwiona - i dziwię się jak mogłam tyle czasu zmarnować w firmie -DRRR DRRR DRRR – podnoszę telefon i naciskam klawisz z narysowaną zieloną słuchawką -Przychodnia Dla Zwierząt, słucham – mówię już odruchowo -czy pani leczy króliki? - odzywa się głos w telefonie 234 -oczywiście – usiłuję w błyskawicznym tempie przypomnieć sobie co wiem o gryzoniach – zapraszam do lecznicy Ale mamy ich sześćdziesiąt – słyszę zakłopotany głos w słuchawce – i zaczynają jakoś dziwnie puchnąć -to może być myksomatoza – głośno myślę – a były szczepione? -chyba nie? - moja rozmówczyni nie jest pewna – spytam męża ..., a mogłaby pani przyjechać zobaczyć? -dobrze – podejmuję szybko decyzję – mam zamówić szczepionkę dla państwa? Dzwonię do hurtowni zamówić szczepionkę. Nie cieszy mnie ta wizyta. Jeśli to rzeczywiście myksomatoza to jest obowiązek ustawowy wybicia stada, właściciel nie będzie dumny – myślę – zwłaszcza jeśli nie ma ubezpieczonych zwierząt, a pewnie nie ma. Nie ma co, niezła inauguracja w leczeniu królików pasztetowych. Rozwieszamy z Artkiem plakaty. Część rozwieźliśmy do sołtysów – według podziału wsi – który uzgodniliśmy na zebraniu lekarzy weterynarii naszej gminy. Ten podział jest oczywiście nieoficjalny, ale bardzo pomógł nam w przygotowaniu się do organizowanego przez urząd przetargu. Nie obyło się, jak wszędzie tam gdzie chodzi o pieniądze, bez kłótni. Starzy wyjadacze, działający w tym rejonie jeszcze za czasów państwowych lecznic chcieli dzielić teren wyłącznie między siebie. Podobno w zeszłym roku tak zastraszyli dziewczyny, że oddały pole bez walki. W tym roku postanowiłam do tego nie dopuścić. Przecież te akcje – powtarzałam sobie – to jedyny taki solidny zastrzyk kasy w ciągu roku, dlaczego całą pulę ma zgarnąć dwóch, czy trzech leśnych dziadków – i – napuszczona przez Artka, przystąpiłam do kontrataku. 235 Ku mojemu zdumieniu oddali mi trzy wsie niemal bez walki, po zeszłorocznym zebraniu (w którym jeszcze nie uczestniczyłam, bo byłam wtedy repem) byli tak zaskoczeni, że nie potrafili znaleźć żadnych racjonalnych argumentów. -nie da pani sobie rady – próbował nieśmiało protestować doktor Tomaszewski -myślę że dam – odpowiedziałam spokojnie, nie chcąc nadmiernie przeciągać i tak już napiętej atmosfery – na studiach brałam udział w takich akcjach -ale to zupełnie co innego -gdyby mi nie szło to mogę liczyć na pana pomoc? - spytałam z fałszywą uległością -oczywiście – zrobił dobrą minę do złej gry Do kolejnego drzewa przybijamy pinezkami wizerunek wściekłego psa z dopisaną markerem datą akcji -to już ostatni? -pozostałe mają rozwiesić sołtysi – odpowiadam -zdążą? - Artur ma wątpliwości - zaczynamy już pojutrze -mam nadzieję – odpowiadam niepewnie – w końcu organizują to co roku -a gdzie będziemy szczepić? - pyta -są od lat te same, stałe punkty, sołtys nas zawiezie -to wracajmy do domu – mówi – bo zimno Jedziemy szutrową drogą do pierwszego punktu. Przed nami czerwonym seicento pomyka dziarsko sołtysina. Nigdy nie sądziłam – przychodzi mi do głowy myśl – że to taki sfeminizowany zawód, tymczasem na trzech sołtysów z którymi współpracuję, to kobiety. -a może ty byś tak została sołtysem – Artkowi widocznie ta sama myśl zaświtała w tym momencie w głowie. Wyjeżdżamy z lasu, przed nami kolejne osiedle domków Przed jednym z nich czernieje tłum ludzi z psami. 236 -patrz -mówię pokazując palcem – to tu Samochód przed nami zwalnia, parkujemy, wyciągamy z bagażnika zabawki. Artur, wspomagający mnie tutaj w charakterze sekretarza, zajmuje miejsce przy rozstawionym pod plażowym parasolem stoliku. Jego udział w akcji jest możliwy, ponieważ tradycyjnie szczepienia odbywają się w weekendy. Bloczki samokopiujących zaświadczeń o szczepieniu raz za razem sfruwają ze stolika, przyciśnięte naprędce znalezionym polnym kamieniem bezsilnie furkocą na wietrze. Rozpoczynamy wspólny rytuał: właściciel przytrzymuje mocno psa za obrożę, ja szybko podaję zastrzyk szczepionki, następnie Arek wypisuje kwit i wydaje aluminiową blaszkę znaczka. Pies za psem, właściciel za właścicielem, strzykawka za strzykawką. -Imię nazwisko – słyszę za plecami beznamiętny głos Arka zadającego po raz nie wiem już który te same pytania -Burek – pada odpowiedź --właściciela imię i nazwisko – powtarza niestrudzenie -Kowalski Marian -pesel – pada kolejne pytanie -mam w dowodzie -to proszę dać dowód – Arek ma nieprzebrane zasoby cierpliwości -adres … Zatracam się w pracy, powoli przestaję kontrolować ilość psów, zresztą to rola Artka. Od niewygodnej, pochylonej pozycji zaczyna boleć mnie krzyż, dobrze że założyłam długą ciepłą kurtkę – myślę – zimny, przenikliwy wiatr przenika do kości. Ja jestem cały czas w ruchu, ale widzę że Artur jest już siny z zimna. Niektóre, co bardziej bojowe kundle aby zaszczepić, trzeba zawieszać prawie w powietrzu a i tak warczą zza odsłoniętych zębów. Jeden z nich, już po 237 szczepieniu, w odwecie podbiega do mojego sekretarza i z całej siły łapie go zębami za łydkę. -kurwa rzesz mać! - Artek rozciera łydkę z widocznym odciskiem zębów – pierdolony kundel! Właścicielka agresora kaja się. Po tym nieprzyjemnym przerywniku akcja przebiega bez przeszkód dalej. Mimo dochodzenia kolejnych zwierząt i i ich właścicieli oczekujący tłumek zrobił się widocznie mniejszy. -mamy już sześćdziesiąt – informuje mnie, jakby czytając w moich myślach Artek -powoli kończymy – odpowiadam – ale jeszcze trzy punkty -damy radę – odpowiada – pamiętaj że robimy to za kasę -boli cię jeszcze noga – mam wyrzuty sumienia -już zapomniałem – odpowiada Ostatni! Prostuję obolałe plecy i podchodzę do grupy ludzi stojących bez psów. Sołtys uprzedzała, że zwyczajowo, jeśli ktoś ma więcej niż dwa psy to zaprasza do siebie na posesję, oczywiście opłacając dojazd. Umawiam więc te wizyty na później, po zakończeniu akcji. Pakujemy sprzęt i wyprodukowane świecie i podążamy za czerwonym seicento do kolejnego punktu. Mimo pracującego na maksa ogrzewania oboje dygoczemy z zimna. Spoglądam za zegarek: -mamy pół godziny spóźnienia – oznajmiam -jeśli czekają na dworze – odpowiada - to są z nas na pewno dumni a gdzie mają czekać? – odpowiadam retorycznie – wskazując na kolejny czarny tłum Dojeżdżamy. Rytuał zaczyna się od początku. Podsumowujemy akcję. W dwa weekendy zaszczepiliśmy blisko siedemset psów. Teraz przed nami noce nad zbudowaniem bazy i umieszczeniem w niej 238 danych, koszmarne zajęcie, tyle że w cieple – pocieszam się. No a później rachunek dla gminy i kasa na konto! Jedziemy z Markiem do znajomego gospodarza, mamy kastrować knurki. Odczuwam wewnętrzny niepokój, nigdy tego sama nie robiłam, ale sama obserwacja wystarczyła, by kwik operowanych na żywca prosiąt jeszcze przez kilka miesięcy budził mnie w nocy. -jak będziesz znieczulać? – zagaduje Marka -do tego się nie znieczula – odpowiada pogodnie – to tylko chwila Żeby tak ciebie ktoś wykastrował bez znieczulenia – myślę – mściwie utożsamiając się z bezbronnymi świnkami. -myślisz że ich to nie boli? – pytam z wyrzutem -trochę boli – odpowiada spokojnie – jak się dobrze przytrzyma … -barbarzyństwo – nie mogę powstrzymać się od komentarza – nie można trochę ostrzyknąć ksylokainą? -niby można – odpowiada beznamiętnie – ale to nic nie da a tylko wydłuży cały zabieg -a narkoza? –pytam -a kto za to zapłaci? – mówi z wyraźną pasją - chłop jakby mógł to by zębami jaja obgryzł a kasy nie wydał Skręcamy z asfaltu i po chwili wjeżdżamy na podwórko. Marek z brawurą parkuje swojego pełnoletniego już mercedesa pod stodołą i trąbi. -a jest już pan doktor – z kuchennych drzwi prowadzących do budynku mieszkalnego wychyla się głowa w chustce – już wołam starego – głowa niknie za zamykającymi się drzwiami Wysiadamy. Marek otwiera klapę przepastnego bagażnika i z jednej ze stojących tam plastikowych skrzynek wyciąga igłotrzymacz, z małego metalowego chromowanego pudełka wydobywa dwie półksiężycowate igły, 239 znów nurkuje cały we wnętrzu samochodu i pochwali wynurza się dzierżąc triumfalnie w ręku kłębek cienkiego sznurka. -po co ci to? – pytam, z zaciekawieniem wskazując na linkę -szpagat? – odpowiada – do szycia -miskę gorącej wody kobieto – zwraca się do otwierającej właśnie drzwi stodoły gospodyni – gdzie je trzymacie? -w chlewiku – odpowiada wskazując ręką w nieokreślonym kierunku -przecież mówiłem żeby były gotowe jak przyjedziemy – mówi z wyraźnym niezadowoleniem – myślicie że ja będę czekać aż je połapiecie? -już targają pierwszego – kobieta odpowiada przepraszającym tonem – co jeszcze przygotować? -dwie kostki słomy – odpowiada – przecież byłem już u was – kręci głową z wyraźną dezaprobatą – i otwórzcie szeroko drzwi stodoły żeby jasno było Nigdy nie widziałam tak zachowującego się Marka. Ten zwykle miły, elegancki i kulturalny starszy pan zmienił się nie do poznania. Niecierpliwy, niesympatyczny, traktujący płacących mu w końcu klientów z góry, wręcz obraźliwie. -czemu nie używasz normalnych szwów – szepczę mu do ucha -bo bym jeszcze dołożył do tego interesu – odpowiada gderliwie – zresztą od ponad czterdziestu lat tak robię i zawsze się dobrze goi To jest argument – myślę – nie ma to jak postęp i nowe technologie. Zachowuję te przemyślenia dla siebie, w końcu przyjechałam się tu uczyć a nie dyskutować. W międzyczasie dwóch ubranych w gumofilce i złachane waciaki mężczyzn dysząc ciężko wnosi do stodoły wyrywającego się i kwiczącego w niebogłosy knurka trzymając go za wszystkie cztery nogi brzuchem do góry. Przyglądam się temu spektaklowi z zaciekawieniem. Ile jeszcze lat upłynie aż takie zabiegi wykonywane będą w sterylnych warunkach Sali operacyjnej. Widzę teraz do czego potrzebne były kostki słomy: rozciągnięty założonymi za 240 racice konopnymi postronkami prosiak leży na nich niby na stole operacyjnym prezentując śmieszny, pokryty rzadką szczeciną brzuch i genitalia. Szybkim wprawnym ruchem Marek nacina skórę w okolicy pierścieni pachwinowych i przy akompaniamencie przeraźliwego kwiku pacjenta błyskawicznymi ruchami wydobywa jądra zaciskając klemem powrózki. Błyśnięcie ostrza skalpela i szwy. Po chwili prostuje się i sięga do miski z parującą wodą. -dawajcie następnego – mówi Jestem pod wrażeniem, rzeczywiście robi to niebywale sprawnie, od momentu unieruchomienia zwierzaka do chwili jego puszczenia nie minęły nawet dwie minuty. Może rzeczywiście tak to trzeba robie – myślę – w końcu ta technika oparta jest na wielowiekowej tradycji. -tu jest dużo czyściej i mniej bakterii niż w lecznicy – mówi jakby czytając w moich myślach – chcesz spróbować następnego? -może jeszcze dzisiaj tylko popatrzę – wolałabym jednak zrobić to w znieczuleniu, myślę Decyzja zapadła. Odnalazłam się we własnym zawodzie, jak się powiedziało A to należy powiedzieć B. Kupuję własny lokal. -na myśl o kolejnej zimie w tej norze chce mi się rzygać – informuję głośno Artka -może jesteś w ciąży? - pyta z nadzieją w głosie -nie, kupujemy lokal -jaki lokal? -no ... jeszcze nie wiem, w każdym razie na lecznicę a masz coś na oku? - pyta -poszukamy to znajdziemy – nic nie zaburzy mi radości -to choć – wstaje – przejedziemy się po agencjach nieruchomości 241 Łatwiej postanowić niż wykonać. Wszystkie (to znaczy trzy ) oferty na które nas stać są do dupy. Panie w agencjach sprawiają wrażenie ociężałych umysłowo, nie potrafią pojąć że lokal na lecznicę dla zwierząt musi być na parterze i mieć osobne wejście a to znaczy że mieszkanie w bloku na piątym piętrze się nie nadaje ... na trzecim zresztą też. Z kolei konkurencyjna firma proponuje nam działkę do zabudowy i garaż. Moja wizja zimy w ciepłym, przytulnym, własnym lokalu powoli oddala się w niebyt. Bezpańskie koty zaczynają mi się śnić po nocach ale petunia non olet , skoro hycel upodobał mnie sobie jako miejsce ich zwożenia na sterylizację przez oddaniem do schroniska, to nie mogę zawieść jego oczekiwań. -szczególnie że mają konkretny wymiar finansowy – odpowiada zza parawanu na moje myśli Artek – choć, bo chyba się rusza -przepraszam na moment – informuję siedzącą przede mną właścicielkę yorka któremu właśnie obcinałam pazurki – muszę podać narkozę Wsuwam się za parawan uspokajam rozjuszonego Arka i podaję budzącej się kotce kolejną porcję ketaminy. -muszę do niej iść – mówię mu szeptem do ucha -to ty miałaś operować nie ja – odpowiada mi szeptem -zapomniałam że się z nią umówiłam – kajam się – przepraszam, ale to bardzo dobra klientka Artek uśmiecha się z triumfem -mam! - podnosi w pęsetce odnaleziony w brzuchu róg macicy – a jak znowu cię zawołam to nie czekaj aż mi zacznie uciekać ze stołu tylko reaguj od razu -przecież wiesz że zawsze reaguję na ciebie od razu – biorę jego dłoń w swoją i prowadzę w miejsce potwierdzające prawdę moich słów -ostatnio czasem mam wątpliwości – odpowiada 242 -rozwieję ci je dzisiaj – szepczę mu do ucha – ale teraz muszę iść do tej dziumdzi z yorkiem – zostawiam go za parawanem -jest! -krzyczy w słuchawkę – znalazłem chyba! -kogo znalazłeś? - pytam zaniepokojona -lokal dla ciebie -za ile? – pierwsze pytanie może się okazać ostatnim -na parterze, trzydzieści metrów, z osobnym wejściem – recytuje jak w transie jakby nie zrozumiał mojego pytania – nowy, naprzeciw nowego kina ... -za ile – przerywam mu niecierpliwie -sto pięćdziesiąt – rzuca szybko – ale wykończony, ma wszystkie media no i lokalizacja ... -tani nie jest – mówię ostrożnie – i mały -sprawdzałem w przepisach – Arek jest pełen entuzjazmu - trzyma normy metrażu To chyba tu, otwieram niepewnie drzwi. Zza dziwnej konstrukcji z kartonów i innych śmieci wystaje głowa Arka: -dobrze że jesteś mówi – zobacz – pokazuje leżące na posadzce przedmioty: kij od szczotki, dwa buty i jakieś pudełko ułożone jedne za drugim – ta ściana wydzieli gabinet zabiegowy Nie widzę tu żadnej ściany, wyobraźnia przestrzenna nie jest moją najmocniejszą stroną. -zobacz – podsuwa mi pod nos kartkę – rozrysowałem plan adaptacji lokalu -i jak wyszło? - wpatruję się bezradnie w kawałek papieru Mimo szczerych chęci nie umiem z systemu kresek wyłonić plastycznego obrazu ciepłego wnętrza mojej nowej lecznicy. -super – odpowiada – a u będzie pomieszczenie socjalne 243 -tu? - przypatruję się kwadratowi narysowanemu kredą -nie – pokazuje palcem - tam, tu jest toaleta Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. No i ten dobór kolorów. Nigdy nie myślałam że przychodnię dla zwierząt da się zaaranżować w moich ulubionych barwach. Jest ciepło, przytulnie a zarazem profesjonalnie. -wiesz co – przytulam się do mojego Arturka – jak będziemy otwierać kolejne lecznice sieci, to możemy wszystkie utrzymać w tej tonacji kolorów -z tą siecią to na razie mocno na wyrost – odpowiada – ale o filii w Pruszkowie to powinniśmy poważnie pomyśleć 244 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Tomek Gdy wreszcie wyjeżdżamy z Warszawy jest dobrze po piątej. Niby mieliśmy pracować tylko pół dnia, ale jak zwykle wybuchł jakiś pożar który trzeba było gasić. Od rana jeździłem na wizyty towarzyszące z Kasią, nowo przyjętą przedstawicielką kontraktową. O dwunastej, gdy wchodziłem na ostatnią z planowanych wizyt u POZ-ów. DRRR DRRR - zadzwonił nagle telefon. Spojrzałem na wyświetlacz: docent Antonowski – antypatyczny, często wręcz chamski, ale z punktu widzenia dyrektora absolutnie kluczowy klient firmy. -cholera, to akurat muszę odebrać, czego ten pajac znowu ode mnie chce? Kasia spojrzała na mnie ze zdziwieniem – krótko pracujesz, pomyślałem, jeszcze niejedno cię zdziwi. DRRR DRRR -dzień dobry panie docencie – mówię – w czym mogę panu pomóc -za trzy godziny wylatuję do Barcelony, gdzie mam prezentację, a laptop którego od was dostałem przestał nagle działać… -to niemożliwe żeby się zepsuł, był naprawdę z najwyższej półki … -przecież widzę -może uda się ją jakoś uratować – myślę głośno – nie ma pan kopii na płycie? -jasne że mam, tylko nie mam jak odtworzyć -a może da się jakoś go uruchomić? -myślę że nie, bo gorąca kawa mi się w niego wylała – odpowiada – niech pan coś szybko wymyśli, muszę kończyć, wyjeżdżam na lotnisko. Odkłada słuchawkę. 245 O rzesz ty chamie – mówię głośno do wyłączonego telefonu – jakbyś sam za niego zapłacił , to byś uważał. Basia ma oczy jak spodki. -kto to był – pyta -absolutny VIP – odpowiadam – nie przeszkadzaj teraz. Dzwonię do szefa: -dzień dobry pani Krysiu – mówię do jego sekretarki - przepraszam że przeszkadzam, ale mam problem, może mnie pani połączyć pilnie z szefem? -łączę – odpowiada -cześć Piotrek, dobrze że się do mnie zwracasz – odpowiada miłym pogodnym głosem (tym samym głosem potrafi bez mrugnięcia powieką skłonić kogoś z nas aby złożył w trybie natychmiastowym podanie o zwolnienie z pracy we własnym dobrze pojętym interesie) -Marek - zwracam się do szefa po imieniu zgodnie z obowiązującą w firmie regułą – nie potrafię sam rozwiązać mojego problemu, a sprawa jest bardzo pilna -słucham, mów dalej – słyszę w słuchawce -dzwonił do mnie przed chwilą docent Antoniowski, jest w drodze na lotnisko, leci na jakiś sympozjum zagraniczne, gdzie ma wykłady -wiem – przerywa mi – myśmy go zaprosili, ale to wszystko jest dograne -tak – odpowiadam – ale nie działa mu laptop, którego od nas dostał, może dlatego, że go zalał kawą – dodaję z sarkazmem W słuchawce zalega cisza, szef widocznie zastanawia się, co ma powiedzieć -cholera! – pada wreszcie w słuchawce -tak? Nie dosłyszałem! – mówię specjalnie głośniej, ta odpowiedź nie rozwiązuje mojego problemu -możesz mu pożyczyć swój? – pyta -niechętnie – odpowiadam – muszę raportować na bieżąco, a zresztą mam tam bazę lekarzy i wyniki cegiełek 246 -prawda – zasępił się – dobra, zadzwoń do niego, powiedz żeby się nie martwił tylko leciał a ja to załatwię – mówi – coś jeszcze? -nie, to już wszystko – odpowiadam z obawą, nie wiem czy już nie przeciągnąłem struny – jedziemy zaraz na regaty … -no to jak to się mówi? Pyta – pomyślnych wiatrów i stopy wody … rozłącza się Mijamy korek ciągnący się od Łomianek i za Nowym Dworem odbijamy w lewo. Daje to podwójną korzyść: omijamy i korki i radary. Musimy się śpieszyć. Losowanie łódek jest co prawda dopiero jutro, ale dziś po zakwaterowaniu się w Gołębiewskim czeka nas jeszcze impreza – niby nieoficjalna – ale oczekuje się, że nasza firma będzie tam obecna. A jutro od rana regaty, najpierw, o ósmej rano odprawa sterników, później losowanie łódek, taklowanie, odprawa załóg i o dziesiątej – jak powieje – start do pierwszego biegu. Powoli krajobraz z monotonnego, nizinnego zamienia się w pagórkowaty. Jednocześnie długie proste ciągnące się wzdłuż pól uprawnych odcinki drogi wypierane są przez leśne i pełne ostrych zakrętów. Zwalniam. Dojeżdżamy do Mikołajek. Przed nami Giżycko, Kaśka ożywia się, wiem że pochodzi gdzieś z tych okolic -skręć to w lewo – mówi nagle Hamuję z piskiem opon i skręcam w leśny dukt, zatrzymuję samochód -co się stało? - pytam, pewnie chce jej się siusiu, myślę -nic – odpowiada – tędy jest skrót, a poza tym ominiesz korek na wjeździe Ruszam, spoglądam na nią z uznaniem, droga prowadzi w gęsty ciemny las, nigdy w życiu nie przyszłoby by mi do głowy, żeby tu skręcić -masz do mnie zaufanie – mówię, rozglądając się wymownie po otaczającej nas głuszy mam – mówi po prostu – i wiem że go nie nadużyjesz -jeśli znasz takie skróty na jeziorze to możemy wygrać – zmieniam temat 247 Przed nami las rozrzedza się, dojeżdżamy do poprzecznego asfaltu -gdzie teraz? - pytam w prawo – odpowiada Mijamy Giżycko. Drogowskaz na Sztynort -jesteśmy prawie w domu – mówię – byłaś tu kiedyś -wiele razy – odpowiada – tata miał łódkę na Niegocinie -ciekawe, czy Marcin już jest – zastanawiam się głośno -on żegluje? - pyta Kaśka -z tego co wiem, to nie – mówię – chyba tylko ty i ja mamy jakieś doświadczenie -szkoda że Tomka nie ma – stwierdza z żalem -co, tęsknisz? - stwierdzam żartobliwie -nie, tylko on jest opływany i chyba się nawet kiedyś ścigał -to rzeczywiście szkoda – mówię ponuro – mam nadzieję, że nie będziemy ostatni, bo sobie obciachu nastrzelamy, Tomek teraz może się ścigać w regatach hipermarketów -płyniemy tylko we trójkę? - pyta -nie, będzie jeszcze ktoś z dystryktu Marcina – odpowiadam – ale z tego co wiem to co prawda trenuje wyczynowo, ale rugby -też się przyda – stwierdza filozoficznie Kaśka – na balast Kończy się asfalt, wjeżdżamy na kocie łby, w oddali widać już zabudowania dawnego pałacu, po lewej stronie, w dole widok na port i jezioro Sztynorckie. -cześć, dobrze że wreszcie jesteście – Marcin już na nas czeka – śpimy na łodzi, strasznie ciasno – nie sprawia wrażenia zadowolonego – impreza się już zaczęła, Mariusz pilnuje stolika, chodźcie, rzeczy weźmiecie później -ale ja się muszę przebrać – protestuje Kaśka, ubrana w stalowy garniturek – przecież ja tak nie pójdę -jakie stroje obowiązują? – pytam 248 -dowolne – odpowiada z wyraźnym sarkazmem w głosie Kierz, ubrany, podobnie jak ja w prążkowany garniturek – to „impreza żeglarska”, tak przynajmniej napisali w programie -to ja też się przebiorę – mówię – poczekaj pięć minut, a my znajdziemy jakąś łazienkę -z tego co pamiętam to była tu zaraz naprzeciwko – mówi Kaśka wyjmując z bagażu jakieś ciuchy i neseser -co masz w tej skrzyni? - pytam biorąc z torby jeansy, T – shirt, sweter i adidasy -jak to co?, kosmetyki -OK, tak się tylko pytam Z daleka dobiega nas głośny hałas, kierując się nań odnajdujemy „Zęzę”. Hałas okazuje się być koncertem szant. Schodzimy po schodkach w dół. Dość nisko sklepiona piwnica wypełniona jest ludźmi. Przy jednej z drewnianych, ciężkich, surowych ław siedzi Mariusz, przeciskamy się jego stronę, spostrzega nas, macha. Siadamy, rozglądam się wkoło. Wśród mnóstwa nieznajomych twarzy niektóre rozpoznaję, Kierz - jako jedyny chyba na sali ubrany w garnitur – na tle wyluzowanych ludzi w jeansach i bluzach wygląda jak palant. Jak zwykle zresztą, odkąd go znam stwierdzam w myślach – zresztą nie bez satysfakcji. -mamy jakiś plan? - pyta Mariusz -wygrać! - stwierdza Kierz -Wypić piwo! - mówię jednocześnie z nim Mariusz wstaje -to może, jako najmłodszy – spogląda na Kaśkę – w każdym razie z mężczyzn, przyniosę pierwszą kolejkę – wyraźnie mój plan bardziej przypadł mu do gustu -co tu mają? - pyta Kaśka 249 -z lokalne z kija i prawie wszystko w butelkach – odpowiada – ta ich „Perła” jest zupełnie niezła – dodaje -musimy wygrać – powtarza Marcin -a masz jakieś doświadczenie regatowe? - pytam -nie – odpowiada – ale jesteśmy najlepsi -w czym? - spoglądam na niego zdziwiony we are the champions Nucę pod nosem. Aż dziw, że po tylu latach znajomości jest mnie w stanie zaskoczyć. -we wszystkim – odpowiada – mamy najlepszy produkt i sprzedaże -no i co z tego? - jego tok myślenia zaczyna mnie fascynować -to, że musimy wygrać – odpowiada -to może ty zostaniesz sternikiem? - podpuszczam go -ciebie wyznaczył dyrektor – odpowiada z wyraźnym żalem Impreza rozkręca się. Po kolejnym, nie wiem już nawet którym piwie szanty zaczynają mi się nawet podobać. Straszny huk, chyba trzęsienie ziemi, usiłuję schować się po kocem ale coś trzyma mnie za ramię.. Boli mnie głowa. Słyszę jak przez mgłę głos Marcina -wstawaj, zaraz zebranie sterników Powoli przypominam sobie gdzie jestem. Wczorajszy wieczór był fantastyczny, choć nie za bardzo pamiętam, kiedy się skończył. Tańczyliśmy z Baśką, Mariuszem i jakimiś świeżo poznanymi ludźmi, potem zmieniając lokal przenieśliśmy się do nich na łajbę, a potem ... otwieram oko, jestem wewnątrz łódki. Sięgam ręką pod przykrywający mnie koc, śpię w opakowaniu, wyczuwam przez materiał spodni portfel, komórkę i kluczyki – jest OK – wszystko pod kontrolą, tyle że mam kaca -masz coś do picia? - pytam 250 Unoszę głowę, Kaśka i Mariusz jeszcze śpią. Przez otwartą zejściówkę wpada oślepiające przeraźliwie światło. Spoglądam na zegarek, za dziesięć ósma. Trzeba zagęszczać ruchy. Przeciągam się waląc przy okazji potylicą o drewnianą gródź na końcu koi -i co z tym piciem? - ponawiam pytanie -jest tylko resztka coli – podaje mi plastikową butelkę z niewielką ilością brązowej cieczy na dnie – przysysam się chciwie do szyjki i osuszam ją. Wydobywam się z koi. -trzeba iść – mówię – umyję się potem, idziesz ze mną? -trzeba pobudzić tamtych – wskazuje gestem na śpiących na dziobie - niedługo mamy śniadanie -no to na razie – kończę zakładać buty i wydobywam się na zewnątrz jachtu W kokpicie Sajgon: puszki po piwie, jakieś papierki, szmaty – może ciuchy, cały pokład zadeptany -ogarnijcie tu trochę – rzucam do środka i nie czekając na odpowiedź wyskakuję na keję. Pogoda jest zajebista, mimo wczesnej pory jest już dość ciepło, świeci słońce. Wiatru jeszcze nie ma ale pewnie się rozwieje. Na części łódek załogi już wstały i niemrawo się krzątają – wszędzie widać pozostałości wczorajszej imprezy. Idę się odlać, w męskiej toalecie chciwie przysysam się ustami do kranu. Schodzę do piwnicy, gdzie zaczęła się wczorajsza impreza. Tu już nie widać jej śladów, ani też żadnych spustoszeń. Widocznie tutejszy personel ma wprawę w takich akcjach – myślę. Kupuję dużą butelkę nałęczowianki i siadam. Stopniowo wszyscy się schodzą: -witam na odprawie sterników Drugich Żeglarskich Mistrzostw Polski Firm Farmaceutycznych – rozpoczyna przedstawiciel organizatora imprezy. Do regat zgłoszonych jest czterdzieści jeden załóg. Ponieważ dysponujemy dwudziestoma dwoma jachtami więc eliminacje odbędą się w dwu turach. 251 Startujemy na jachtach klasy Sasanka, za chwilę odbędzie się omówienie trasy a następnie losowanie jachtów. Chciałbym państwu przedstawić przewodniczącego komisji sędziowskiej – wskazał dłonią na starszego mężczyznę, który wstał ukłonił się zgromadzonym – który przedstawi państwu zasady zawodów ... -ścigać się będziecie na jachtach klasy Sasanka, bieg eliminacyjny odbywać się będzie po śledziu, w biegach eliminacyjnych trzy okrążenia, w biegu finałowym pięć okrążeń. Jachty dostajecie w wyposażeniu standardowym, z podstawowym ożaglowaniem -czy wolno używać spinakerów? – padło pytanie z sali -nie wolno używać niczego, co nie jest na wyposażeniu jachtów – kontynuuje – przypominam też o przestrzeganiu prawa drogi i o bezpiecznej żegludze. Wszystkie załogi, które doprowadzą do kolizji zostaną zdyskwalifikowane, protesty proszę zgłaszać mijając statek komisji, jednak nie później niż do skończenia biegu. Sternik, który czuje się winny sytuacji konfliktowej może w celu uniknięcia dyskwalifikacji wykonać trzy pełne obroty jachtu przed rozpatrzeniem protestu przez komisję ... Omawiane są kolejne szczegóły biegu, reguły startu, sygnały. Staram się to wszystko zapamiętać ale uporczywy ból głowy bardzo mi w tym przeszkadza. Wreszcie kulminacyjny punkt odprawy, losowanie łódek. Przypada nam Sasanka VI w biegu eliminacyjnym A. Mamy niespełna godzinę do wypłynięcia a półtorej do startu, trzeba zagęszczać ruchy. Pobieram z rąk organizatora koszulki dla załogi i biegnę na keję. Oby byli już gotowi – myślę. -idziemy – krzyczę z oddali – zaraz przejęcie jachtu, o dziesiątej startujemy, jesteśmy w pierwszej turze -spoko – mówi Marcin – to full czasu mamy -niezupełnie – odpowiadam niecierpliwie 252 Przecież on nie ma o tym bladego pojęcia – myślę – to widać na pierwszy rzut oka. -mamy otaklować łódkę i jak najszybciej wyjść na wodę żeby choć trochę poćwiczyć – tłumaczę cierpliwie choć wewnątrz cały się gotuję – nigdy żeśmy razem nie pływali, musimy się zgrać, poznać choć trochę łódkę, dopłynąć na start który będzie na Niegocinie, a o dziesiątej jest sygnał do minięcia linii startowej -to co innego – odpowiada spolegliwie – Kaśka jeszcze się pindrzy ale my jesteśmy już gotowi, tylko bez śniadania -dobra, niech w takim razie Marcin idzie na śniadanie, ale w podskokach a my do bosmana po szpeje, a później zrobimy podmiankę Mimo zwariowanego tempa udaje nam się wszystko poskładać wszystko do kupy i kwadrans przed dziesiątą jesteśmy na wodzie, a w dziesięć minut później na Niegocinie. Ten czas staram się wykorzystać na zrobienie maksymalnej ilości zwrotów i wytłumaczenie załodze, oczywiście w prostych, żołnierskich słowach zasad pracy na szotach i balaście. O omawianiu zasad strategii, startu, czy innych niuansów nawet nie ma mowy – to wszystko spada na mnie. Tylko Baśka wie mniej więcej o co chodzi. Mariusz po prostu dobrze się bawi, za to do Kierza zaczyna powoli docierać, że nie należymy bynajmniej do faworytów że możemy nie wygrać. Ostatnie kilka minut wykorzystuję na zajęcie pozycji powyżej nawietrznej boi startowej. Pierwszy sygnał – oznajmiający dwie minuty do rozpoczęcia biegu zastaje nas jeszcze w krzakach, po kolejnym ruszamy w kierunku linii łączącej boję ze statkiem komisji i w niespełna piętnaście sekund później mijamy ją – ku mojemu zdumieniu – bez kolizji z nikim i pędzimy w ostrym bajdewindzie jako szóści czy siódmi. Ta zupełnie niezła pozycja startowa stwarza pewne nadzieje, postanawiam mimo wszystko nie odpuszczać. 253 Wieje rześka trójka. W lekkim przechyle zbliżamy się do boi zwrotnej. Cały czas muszę nadzorować pracę żagli, Marcin zupełnie nie wie o co w tym wszystkim chodzi i chyba cały czas nie może pojąć po co robimy te zwroty zamiast najkrótszą drogą prosto pod wiatr płynąć na boję, z kolei z Marcina wychodzi kulturysta - stara się ciągnąć szot foka jak najmocniej – moje uwagi o optymalnym kącie natarcia i dopasowania pracy żagla do chwilowego wiatru pozornego nie robią na nim najmniejszego wrażenia. Trudności te sprawiają, że stopniowo przesuwamy się ku tyłowi stawki. Przed zwrotem lewym halsem prosto na zderzenie blokuje nam drogę Sasanka II -prawy! - krzyczę -prawy!! - drę się jeszcze mocniej Bez rezultatu. Kilka już metrów dzieli nas od rozpędzonej łódki godzącej w środek naszej lewej burty. Widzę roześmiane, myślą nie skalane twarze. Zwrot!! - wrzeszczę wykładając ster w prawo i w ostatniej chwili unikając staranowania -protest! - krzyczę – róbcie kółka -ale jaja! - słyszę głosy z tamtej łódki, jest czadersko! - żadnej reakcji Boję osiągamy jako czternaści ale tuż przed nami trzy Sasanki sczepiają się burtami a ich załogi zaczynają się obrzucać inwektywami. Mijamy boję na pozycji jedenastej! -miecz góra! - krzyczę – Marcin i Mariusz nie wiedzą zupełnie o co mi chodzi, mimo że kilkanaście minut temu dokładnie im to tłumaczyłem a nawet demonstrowałem, Kaśka walczy, ale bezskutecznie, jest za słaba. Puszczam ster ruszając jej na pomoc. Wytracamy szybkość, w ostatniej chwili unikamy niekontrolowanej rufy ale znów straciliśmy dwa miejsca. Wreszcie udaje nam się ustawić jacht w baksztagu, optymalnie wyluzować żagle i podnieść miecz. Pędzimy w kierunku dolnej boi. Nauczony doświadczeniem zawczasu zaczynam instruować moich nieocenionych kolegów o konieczności opuszczenia miecza w 254 momencie jej mijania. Na boi udaje nam się nie popełnić żadnego błędu, mijamy ją na pozycji trzynastej. Tylko pierwsze dziesięć załóg kwalifikuje się do finału. Nie mając więc nic do stracenia nie płynę śladem poprzedzających mnie jachtów starających się maksymalnie wyżyłować kurs, tak by jednym halsem osiągnąć boję, -zwrot! - krzyczę – przechodzimy na kontrkurs Staram się prowadzić jacht z maksymalną szybkością. Marcin wymownie pokazuje że płyniemy w diametralnie innym kierunku niż poprzedzająca nas stawka. -nie mamy innego wyjścia – rzucam – inaczej ich nie wyprzedzimy Tymczasem za nami kolejne jachty wykonują zwrot podążając naszym tropem. Oceniam uzyskaną wysokość, odczekuję chwilę, powinno wystarczyć – myślę -zwrot!! - wrzeszczę Kieruję dziob Sasanki kilka stopni powyżej boi zwrotnej. Tymczasem poprzedzające nas jachty rozpaczliwie walczą na krawędzi kąta martwego z odkrętką wiatru. Wyraźnie tracą szybkość, wydaje się, że przynajmniej część z nich nie osiągnie boi bez zwrotu. Tymczasem my zmniejszamy stopniowo dzielącą nas od nich odległość. Na boi zaczyna robić się ciasno. Pierwszych szesciu Sasankom w lepszym lub gorszym stylu udaje się ją minąć gdy kolejna zmuszona do zrobienia zwrotu blokuje kurs pozostałym. Dochodzi do zamieszania – na to właśnie liczyłem – lekko odpadając wpływam między nie. -miejsce na boi!- krzyczę – i wykorzystując przysługujące mi prawo drogi i przewagę szybkości robię zwrot mijając ją burtą w odległości pół metra. Przed nami siedem łódek i ostatnia prosta z wiatrem. Damy radę – myślę. -miecz góra! - krzyczę i o dziwo tym razem manewr ten nam wychodzi. Nabieramy prędkości i po kilku chwilach na ósmej pozycji mijamy linię mety. -jesteśmy w finale! - krzyczę do załogi -super! Udało się! - wrzeszczy Kaśka 255 -nie udało się, tylko sprawdziła się nasza taktyka – prostuję trochę żartobliwie, a trochę z dumą -to znaczy że nadal możemy wygrać? - upewnia się Kierz -na to by nie liczył – odpowiadam Płyniemy do portu. Szybko klarujemy jacht przekazując go następnej załodze, która popłynie nim w biegu B. Marzę o piwie. Talik zimnym, z pianką, z rosą na ściankach szklanki. Takim prosto z beczki. Tymczasem czekamy na rozegranie drugich eliminacji. Kolejna odprawa sterników, kolejne losowanie łódek. Wychodzimy na wodę. Tym razem idzie nam to o wiele sprawniej niż przed południem. Bez problemu mijamy linię startu jako trzeci. Niestety wiatr słabnie i ujawniają się różnice między poszczególnymi łódkami. Nasza niestety do najszybszych nie należy. Po drugim nawrocie, gdy posuwając się jak muchy w smole usiłujemy zebrać żaglem anemiczne powiewy, na statku komisji pojawia się sygnał o zakończeniu wyścigu. Mijamy linię mety na dziewiątej pozycji. Nie jestem zachwycony. Co prawda gdyby mi ktoś rano powiedział, że będziemy w pierwszej dziesiątce, to byłbym bardzo zadowolony, ale w międzyczasie zrobiliśmy znaczne postępy, a wiadomo że apetyt rośnie w miarę jedzenia – myślę. Na linii mety zrzucamy żagle i na pagajach wracamy do Sztynortu. Baśkę sadzamy na sterze. Każdy ruch wiosłem przypomina mi o czekającym mnie spotkaniu z piwem. Po powrocie dowiadujemy się, że los da nam jeszcze jedną szansę: rano, w niedzielę, jeśli tylko będzie odpowiedni wiatr, odbędzie się jeszcze jeden bieg finałowy na pozostałych trzech okrążeniach, z tym że wynik finału liczony będzie jako średnia z obu biegów. 256 Wieczór przebiega w rozluźnionej atmosferze. Emocje powstałe na wodzie toną w piwie. Antagonizmy zrodzone konkurencją w udziale w rynku czy wynikami sprzedaży bledną wobec szans na finał. Nawiązują się nowe przyjaźnie i sojusze. W niedzielę wiatr nie sprawia nam zawodu. Mijamy linię startu jako trzeci i udaje nam się utrzymać tą pozycję do końca. Łącznie daje nam to szóste miejsce. Wszyscy, łącznie z Marcinem uważamy to za duży sukces. Dzwonię do Szefa. -szóste? no trudno – mówi – mam nadzieję że nasza główna konkurencja została za nami -tak – odpowiadam – część z nich nawet nie weszła do finału -dobrze że chociaż to – rozpromienia się – w przyszłym sezonie spróbuję znaleźć czas i pojechać z wami, to wygramy -to super – odpowiadam – a dużo pływałeś w regatach? -jeszcze nigdy - mówi – ale co to ma do rzeczy Wracamy do Warszawy. -płyniemy za rok? - pyta Kaśka -kto może wiedzieć co będzie za rok? - odpowiadam -mam wrażenie że nie lubisz Marcina – stwierdza – zajął twoje miejsce w Krakowie? -wydaje ci się – mówię spokojnie – on nie jest w stanie zająć żadnego mojego miejsca 257 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Marcin Jakaś kurwa ściągnęła na nas audyt. Mnie się od razu nie podobała, zwłaszcza jak zauważyłem że zakolegowała się z Dominiką. -należy ją pod byle pretekstem zwolnić – mówiłem Wojtkowi ale ten, tak samo jak w przypadku Domi zasłaniał się jej dobrymi wynikami i decyzją szefa No i mamy! Jak tytko się dowiedziałem że jest w ciąży to czułem że będą z tego sama nieprzyjemności. Od razu jej zasugerowałem że – jeśli chce być w porządku do firmy – to powinna się zwolnić. No i nie myliłem się; nie minął nawet miesiąc od tej informacji a już przesłała zwolnienie. -skoro nie możesz pracować, to powinnaś złożyć wypowiedzenie – odpowiedziałem jej –blokujesz etat i narażasz nas na koszty Kazałem jej odstawić samochód na firmowy parking i poinformowałem, że będzie sama ponosiła koszty związane z rozmowami przez telefon komórkowy. No i zaczęło się; -dlaczego bez uzgodnienia ze mną odebrałeś Kaśce samochód służbowy! – usłyszałem w słuchawce podniesiony głos Wojtka -ty też byś to na moim miejscu zrobił – odpowiedziałem broniąc się -ty się mną nie zasłaniaj – rzucił – będziesz się tłumaczył z tego przed dyrektorem naczelnym -ja? Jak to? – zatkało mnie ze zdumienia – a z czego? -z mobbingu … -z czego? – byłem teraz naprawdę zdumiony – przecież coś takiego w Polsce nie istnieje -już istnieje – usłyszałem chłodny ale już spokojniejszy głos – nagrała wasze rozmowy … -a to kurwa – wymknęło mi się 258 -nagrała wasze rozmowy – powtórzył – i zawiadomiła zarówno dyrektora jak i centralę -to trzeba ja jak najszybciej zwolnić – powiedziałem odruchowo – i będzie po temacie -nie można – wycedził – po pierwsze jest w ciąży a po drugie zgłosiła sprawę w sądzie pracy No i mamy audyt. Rozmowa z dyrektorem naczelnym poszła mi i tak stosunkowo gładko. Chyba zrozumiał że działałem przecież w interesie firmy bo poza oficjalną naganą ustną (to znaczy opierdolił mnie w swoim gabinecie jak burą sukę za to że dałem się nagrać) i zaleceniem wdrożenia programu naprawczego na razie nic więcej nie postanowił. Zastanawiałem się przez moment czy nie byłoby taktycznie zachorować ale niestety prawo do brania zwolnień nie wszystkich obejmuje w jednakowym stopniu. -tylko nie wygłup się i nie zachoruj - usłyszałem od Wojtka – bo to zostanie odebrane jednoznacznie jako przyznanie się do winy i chęć odejścia z firmy -a gdybym naprawdę się źle poczuł i zachorował/ - to co powiedział nie mieściło mi się w głowie -dba o siebie – odpowiedział ironicznie – łykaj witaminy Jakiej winy? Nie mam poczucia winy – no może to jedno że dałem się tej rurze przechytrzyć i tak łatwo podejść – teraz będę uważał. DRRR DRRR DRRR -Marcin Kierz firma Osakafarma słucham – odebrałem telefon -dzień dobry panie Marcinie – usłyszałem w telefonie damski głos – mówi doktor Budka, pamięta mnie pan? 259 -nigdy nie zapominamy o kluczowych klientach naszej firmy – odpowiadam uprzejmie próbując zlokalizować w pamięci rozmówcę -o! to dobrze się składa – odpowiada – to czy moglibyśmy się spotkać? -a nie przyjeżdża do pani doktor nasz przedstawiciel? -no właśnie w tej sprawie chciałam porozmawiać – mówi -a co się stało? -po tym jak pan awansował, przyjeżdżała do mnie pani Kasia … -wiem – przerywam – ale jest teraz na zwolnieniu lekarskim z powodu ciąży – staram się by w moim głosie nie było słychać sarkazmu -o! ale mam nadzieję ze wszystko pomyślnie się skończy – mówi po chwili zadumy -my też mamy taką nadzieję – odpowiadam – pozostajemy z nią w stałym kontakcie i trzymamy za nią kciuki - no i właśnie powstała taka niezręczność - powiedziała niepewnie – że następny przedstawiciel … -nie pojawia się? – starałem się jej pomóc -powiedział że się nie rozliczy z dawnych zobowiązań – wyrzuciła z siebie nagle – bo jest nowy i one go nie dotyczą … -a o jakie zobowiązanie konkretnie chodzi? – spytałem próbując sobie jednocześnie przypomnieć kto z nowych repów może do niej chodzić -za trzysta recept po pięć złotych – zaczęła wymieniać - to daje razem … -tak tak, rozumiem – przerwałem jej przypominając sobie o zaleceniu nie prowadzenia pewnych tematów przez telefon – wyjaśnię to i skontaktuję się z panią doktor -mam nadzieję że uda się to wyjaśnić – usłyszałem w odpowiedzi – jestem waszą wierną klientka od wielu lat -ja też mam taką nadzieję – odpowiedziałem – odezwę się jeszcze w tym tygodniu 260 -to do usłyszenia -do usłyszenia i dziękuję za informację - zakończyłem rozmowę Po ustaleniu że pani doktor Budka rzeczywiście jest kluczowym klientem naszej firmy (w tym znaczeniu że w ilościach półhurtowych pisze nasze specyfiki swoim pacjentom) postanowiłem tą sprawę wyprostować bez angażowania w to Wojtka. Po ostatnich wydarzeniach wole to wyciszyć i go do tego nie mieszać – pomyślałem – dziwne tylko ze nie bardzo mogę ustalić kto po Kaśce do niej jeździł a nie chciałem się wypytywać żeby nie powodować wokół niej jeszcze większego szumu i smrodu. Załatwię to sam – postanowiłem – mój budżet to wytrzyma - a nie można ryzykować utraty takiego przepisywacza. Umówiłem spotkanie na jutro. Była jakby zmieszana i spytała – co mnie trochę nawet zdziwiło –czy nie moglibyśmy przełożyć nasze spotkanie na po weekendzie? -to który dzień pani doktor proponuje? -może wtorek o dwunastej? – spytała – będę wtedy po pacjentach i będziemy mogli spokojnie porozmawiać -wtorek o dwunastej? Sprawdzę tylko w kalendarzu – patrzę czy nie mam nic umówionego – dobrze, będę -to do widzenia -do zobaczenia – rozłączam rozmowę -to dla pani doktor – odliczam dziesięć banknotów stuzłotowych – resztę rozliczymy po sprawdzeniu wyników sprzedaży Kładę pieniądze na jej biurku. -czy jest je4szcze coś co mógłbym dla pani zrobić? – pytam podając jej rękę -dziękuję – mówi unikając mojego wzroku – czy mam coś pokwitować? Wypełnić? 261 -ja już to zrobię za panią – odpowiadam – przecież te badania to i tak fikcja Żegnam się, wychodzę. Na parkingu przy moim samochodzie kręci się trzech młodych mężczyzn. Trochę za eleganccy na złodziei czy bandytów – oceniam szybko sytuację – podchodzę: -w czym mógłbym panom pomóc? – pytam -czy to pana auto? – pyta jeden z nich -tak, a o co chodzi? -pan Marcin Kierz? – mówi ignorując moje pytanie -tak – odpowiadam zaskoczony -sierżant Paśko CBA – wyciąga jakąś legitymację – jest pan zatrzymany Czuję się kompletnie sparaliżowany. Bezwolnie poddaję się gdy dwaj pozostali zakładają mi kajdanki i daję się odprowadzić na bok. W głowie mam gonitwę myśli. Jak to? Co się stało? Czuje jakby w gardle stanęła mi jakaś klucha, nie jestem w stanie się odezwać. Podchodzimy do jakiegoś dużego osobowego samochodu. Jeden z prowadzących mnie mężczyzn otwiera tylne drzwi, czuję rękę mocno naciskającą na moje czoło. -proszę uważać na głowę – mówi pomagając mi zająć miejsce na tylnym siedzeniu. Mama załatwiła mi adwokata. Od tygodnia siedzę w areszcie i nic się nie dzieje. Mecenas obiecał że zrobi wszystko żebym mógł wyjść za kaucja ale że jego zdaniem na razie szanse nie są duże bo jest nagonka. Nie mogę tu spać, wszystko mnie swędzi, chodzę od ściany do ściany i próbuje zrozumieć co właściwie się stało. 262 Jestem oskarżony o korupcję. Ale ja przecież nic takiego nie zrobiłem. Wszyscy dawali i wszyscy brali. I wszyscy wiedzieli że to tak wygląda. Teraz nagle okazało się że to ja jestem ta czarną owcą. Nie minęła doba od zatrzymania a już wręczono mi ( w areszcie!) dyscyplinarne zwolnienie z pracy. Paragraf 52 Kodeksu Pracy: za rażące naruszenie … Ciekawe kto mnie w to wrobił i tak wystawił? Boje się że mogę się tego nigdy nie dowiedzieć. Zresztą … to wszystko są chuje … prosiłem mamę żeby zrobiła wszystko żeby mnie stąd zabrać … inaczej się tu uduszę 263 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Wojtek Raz się żyje: jak mawiała moja babcia „kupił nie kupił potargować można:. Składam papiery na dyrektora medycznego. Teoretycznie nie jest to konkurs wewnętrzny a otwarty ale tradycją firmy jest by w pierwszej kolejności awansować swoich. Zresztą konkurencja nie śpi. Z dyskretnych rozmów z przedstawicielami firm hadhanterskich wynika że moja cena na rynku rośnie i że decydując się na zmianę firmy dostanę na tym samym stanowisku przynajmniej tróję do ręki więcej. Własna sekretarka! Nawet nie sądziłem że to taki luksus. I to nie tylko poranna kawka i „dzień dobry panie dyrektorze” – choć to też poprawia humor – ale filtrowanie telefonów. Dotychczas nie uświadamiałem sobie nawet ile ja marnuję czasu na niechciane rozmowy telefoniczne. A teraz … bajka … zawsze mogą usłyszeć że mnie nie ma, albo że jestem zajęty … no, chyba że dzwoni naczelny, lub ktoś z centrali, bądź z któryś z członków zarządu. Lista tych którzy zawsze muszą mieć ze mną kontakt jest niestety dość duża, ale liczę że z upływem lat będzie się zmniejszać w przeciwieństwie do listy tych którzy mogą mnie pocałować w dupę. Furę też mam – jak to mówi moja mama – niewąską. Przy limicie prawie trzystu tysięcy jest naprawdę z czego wybierać. A do tego w wysokim, czarnym SUV – ie BMW jest mi po prostu do twarzy. Tą opinię, ponownie zresztą jak wiele innych – muszę zachować dla siebie – zresztą to jeden z minusów mojej nowej funkcji. Niełatwo mi przyjdzie się wczuć w nową rolę –ale cóż – ćwiczenie czyni mistrzem a i motywacja jest nienajgorsza/ 264 Uczę się zachowywać dystans co przy zwyczaju mówienia sobie przez pracowników firmy „na ty”- nie jest takie proste. Zresztą ta zasada relacji ma też i swoje dobre strony. Szefowi który zwraca się do pracownika z prośbą po imieniu znacznie trudniej jest odmówić. Ćwiczyłem to już przez lata jako menadżer i to nie bez widocznych sukcesów. BRRR BRRR BRRR – delikatny brzęczyk odrywa mnie od tych rozmyślań Spoglądam na stojący na biurko opływowy kształt ekskluzywnego telefonu (te szczegóły w wystroju!). Miga czerwona dioda sygnalizując połączenie z sekretariatu, odbieram. -panie dyrektorze – słyszę jak zwykle miły głos – dzwonią z sekretariatu pana profesora Pawłowskiego, pan profesor prosi o rozmowę z panem -a w jakiej sprawie? – pytam z ciekawości -chciałby umówić się na spotkanie -proszę go w moim imieniu zaprosić na lunch jeszcze w tym tygodniu, niech pani zorientuje się w kalendarzu i spróbuje go gdzieś wcisnąć. Aha, i proszę zarezerwować nam stolik. -ile czasu mam zarezerwować -myślę że półtorej godziny powinno wystarczyć – przerywam połączenie Sięgam pamięciom do dawnych czasów - uświadamiam sobie że to tak naprawdę było zaledwie przed czterema laty – może już mógłbym zdawać dwójkę. A teraz profesor prosi o spotkanie. Ciekawe czego ode mnie chce? Chyba nie szuka sponsoringu na udział w kongresie - w tym celu zwróciłby się niżej – może jakiś program badań? Cóż dożyjemy, zobaczymy. Praca w branży nauczyła mnie cierpliwości Kolejny telefon w kilka dni później rozbawia mnie do łez 265 -panie dyrektorze – sekretarka nie mając na liście nazwiska dzwoniącego zwraca się o pomoc do mnie – dzwoni pan docent Kowalik, prosi o spotkanie -Kowalik? Któż to jest docent Kowalik? – a już wiem – a mówił może w jakiej sprawie? -tak, złożył do nas aplikację o pracę, jego teczka leży u naczelnego na biurku i prosi o osobiste spotkanie w tej sprawie -o protekcję? – wyrwało mi się Przypominam go sobie jako adiunkta gdy – jeszcze na studiach - znany był wśród studentów jako wyjątkowo wredny i złośliwy gnój. Później się habilitował, kierował jakąś resortową kliniką gdzieś na Śląsku. Z plotek słyszałem że były z nim związane jakieś przechery. No cóż, zmienne są koleje losu. Ale nie jestem złośliwy, w końcu mnie osobiście nic złego nie zrobił; -niech mu pani wyznaczy spotkanie -na lunch? -nie przesadzajmy – odpowiadam, nie muszę z każdym docentem zaraz się na obiad umawiać (ten komentarz pozostawiam dla siebie) - niech go pani umówi w biurze w przyszłym miesiącu i zarezerwuje dwadzieścia minut, dziękuję – odkładam słuchawkę 266 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Piotrek Czuję, że sytuacja się zagęszcza. Dzwonię do Gośki. Zacząłem starania o pracę za granicą – mówię – spotkamy się? Tam gdzie zawsze? pokażę ci Zjeżdżam w prawo z Czerniakowskiej, jeszcze chwila i koniec asfaltu. Wjeżdżam da wał przeciwpowodziowy, jadę jeszcze pięćdziesiąt metrów, zjeżdżam na naszą sekretną polankę wygniecioną samochodami w wiklinie. Gośki jeszcze nie ma, ale po chwili pojawia się na wale jej czerwony Megane. Jest! Rozglądam się wokół, pusto, jak zwykle. Wskakuję do jej samochodu, przewalamy się na tylną kanapę. Po chwili nasze nagie ciała splatają się i łączą. Po kilkunastu minutach zmagań zadyszani i szczęśliwi patrzymy na siebie. Gośka dyskretnie wygląda przez zaparowane szyby samochodu. -nikogo nie ma – wzdycha z ulgą -a na kogo liczyłaś? – pytam, patrzę jak zawsze nienasycony na jej nagie zarumienione ciało Śmieje się, nagle poważnieje i mówi: -Wczoraj dostałam informacje o Marcinie. Trzymają go już sześć tygodni, jeszcze nie postawili zarzutów. -chcesz zobaczyć moją korespondencję z Hiszpanią? -no pewnie – przeciąga się prowokacyjnie I jak zwykle udaje jej się mnie sprowokować. Po chwili, choć zdyszani, znów możemy rozmawiać -pokaż mówi -a co chcesz zobaczyć? -na razie tylko twojego laptopa – odpowiada 267 -szkoda – sięgam do torby, wyjmuję i odpalam komputer – czytaj, mówię. Odpowiedziałem na ogłoszenie, które pokazał mi doktor Kalinowski z Wołowskiej w styczniowym numerze Gazety Lekarskiej: „Międzynarodowe biuro pośrednictwa pracy PROMEDICO poszukuje chętnych do zatrudnienia się w Hiszpanii. W szczególności poszukujemy: -pielęgniarek z tytułem magistra -specjalistów analityki medycznej Oraz wielu innych specjalistów. Przewidujemy możliwość podjęcia nauki języka hiszpańskiego na miejscu. Chętnych prosimy o kontakt telefoniczny lubi przesłanie CV w języku hiszpańskim lub polskim na adres mailowy. Izabella Floriani Barcelona 11.01.2007 [email protected] nr telefonu: 0034854652353.” Czyta ze skupieniem, odwraca się -nic nie mówiłeś? – rzuca i czyta dalej Temat: praca, weterynarz Warszawa 25.01.2207 Szanowni Państwo! Mam 35 lat, jestem z wykształcenia lekarzem weterynarii. Mam pięcioletnie doświadczenie w pracy z małymi zwierzętami, oraz czteroletnie doświadczenie w dziedzinie marketingu i promowania leków. Jestem zainteresowany przeniesieniem się i podjęciem pracy w Hiszpanii. Interesuje mnie zarówno praca ze zwierzętami, jak i nowe wyzwania zawodowe. W załączeniu CV. Pozdrawiam Piotr Małecki 268 Temat: Hiszpania Barcelona 23.04.2007 Szanowny Panie Piotrze W załączeniu przesyłam ofertę Szpitala w Ceucie. Jest to kolonia hiszpańska położona na terytorium Maroka. Dyrektor tamtejszego Szpitala Uniwersyteckiego pilnie poszukuje lekarza weterynarii na stanowisko asystenta szpitalnym laboratorium i zwierzętarni. Po zapoznaniu się z pana CV jest pan jednym z kandydatów na to stanowisko Jeżeli jest pan zainteresowany ofertą proszę o pilny kontakt Pozdrawiam Izabella Floriani Temat: Re, Hiszpania Warszawa 20.04.2007 Szanowna Pani Izabella Floriani Dziękuję za przesłanie oferty pracy w Ceucie. Wstępnie jestem nią zainteresowany. Bardzo proszę o przesłanie bardziej szczegółowych informacji. Pozdrawiam Piotr Małecki Temat: Ceuta, praca Barcelona 30.06.2007 Witam Panie Piotrze Dyrekcja szpitala bardzo niepokoi się brakiem pana odpowiedzi Pozdrawiam Izabella Floriani Temat: Re., Ceuta, praca 269 Warszawa 1.07.2007 Szanowna Pani Izabello! Ponawiam moja prośbę o przesłanie większej ilości szczegółów dotyczących oferty zatrudnienia oraz kosztów utrzymania, praw emerytalnych, spodziewanych dochodów, możliwości zabrania rodziny, jej ubezpieczenia, pracy dla osoby towarzyszącej. Nie będę ukrywał, że od odpowiedzi na te pytania uzależniam moja decyzje o wyjeździe. Nie udzieliłem żadnej odpowiedzi Dyrekcji Szpitala, ponieważ nie podała mi Pani kontaktu do Niej, jak również informacji, że spodziewają się odpowiedzi bezpośrednio ode mnie, a nie za pani pośrednictwem. Ponadto oferta ich jest napisana w języku hiszpańskim – którego – jak już wspominałem, nie znam. Pozdrawiam Piotr Małecki -z kim się wybierasz? – pyta -a jak myślisz?, z tobą głuptasie –mówię całując ją – o ile wreszcie się zdecydujesz kopnąć w dupę tego palanta twojego męża Nie odpowiada – czyta dalej Temat: Ceuta Barcelona 15.08.2007 Witam Panie Piotrze, Przesyłam kontakt na szpital w Ceuta: [email protected] - to jest mail do dyrektora terytorialnego dystryktu, z którym rozmawiamy na tematy zatrudnienia polskich specjalistów. nr telefonu: 0034953564534. Numer telefonu do dyrektora medycznego szpitala : 0034953443565 proszę prosić Panią Sylwię. A to jest kontakt do Pana Romana Brzóski - anestezjologa który już jest w 270 Melilla : 48 600434655, [email protected] Proszę również rozpocząć naukę języka i złożyć dokumenty do ambasady. Pozdrawiam, Izabella Floriani Barcelona [email protected] nr telefonu: 0034854652353. Temat: Ceuta, weterynarz, praca Warszawa 17.08.2007 Szanowny Panie doktorze! Dostałem Pana adres mailowy od p. Floriani z biura pośrednictwa w Barcelonie i pozwoliłem sobie z niego skorzystać. Przed kilkunastu tygodniami złożono mi propozycje zatrudnienia w Ceuta, ale przepływ informacji i brak odpowiedzi na zadawane przeze mnie pytania wzbudziły moją nieufność do tej firmy. Mam 35 lat, jestem menadżerem w dużym międzynarodowym koncernie farmaceutycznym. Z wykształcenia jestem lekarzem weterynarii z pięcioletnia praktyką. Obecnie korzystając z okazji chciałbym powrócić do zawodu, nie rezygnując jednocześnie z godnego życia. Wiem że od około miesiąca jest Pan w Ceulta, jest więc Pan na pewno znakomicie zorientowany co do atmosfery, warunków pracy, oczekiwań, a także kosztów utrzymania, warunków życia. Bardzo proszę o pomoc w wyrobieniu sobie opinii na te tematy. Szczególnie interesuje mnie: warunki mieszkaniowe i związane z tym koszty, czy można liczyć na pomoc pracodawcy w tym zakresie orientacyjne koszty utrzymania oczekiwania językowe pracodawcy i tryb nauki języka hiszpańskiego na miejscu możliwości załatwienia szkoły i przedszkola dla dzieci i ewentualne związane z tym koszty ubezpieczenie rodziny możliwości pracy współmałżonka ( w moim przypadku jest to magister rehabilitacji - w chwili obecnej nie mówiąca - 271 podobnie jak ja po hiszpańsku) Przepraszam z góry za kłopot i bardzo proszę o szczerą opinię która pomoże nam w podjęciu dobrej decyzji. zdaję sobie sprawę że jest Pan na pewno osobą szalenie zajętą zwłaszcza w tym początkowym okresie i nie oczekuję że rzuci Pan wszystko i zajmie się moimi sprawami. Chodzi mi bardziej o ogólne wiadomości oraz Pana wrażenia i spostrzeżenia. Jeśli chce Pa nas bliżej poznać zapraszam do obejrzenia naszych stron w internacie: www.skiper.com oraz www.gocha.com dziękuję i pozdrawiam Piotr Mielnicki -naprawdę planowałeś mnie zabrać? – jest wyraźnie wzruszona i przytula się do mnie – kto to jest ten doktor? -nie wiem, ale miły, koresponduję z nim od jakiegoś czasu bo siedzi na miejscu i wydaje się być dobrze zorientowany -jeśli weźmiesz mnie i Janka to pojadę z tobą wszędzie – mówi i oplata mnie nogami Czuję że zaraz znowu będziemy mogli się kochać. Gośka czyta kolejnego maila: Temat: Odp. Witam. Witam !!!!!!! Akurat przeglądam moja pocztę i nie wierzę własnym oczom. Teraz jestem tu sam i choć wszyscy bardzo dbają o mnie, to jednak odczuwam pewien brak swojego towarzystwa. Hiszpanie, choć bardzo mili, zawsze pewnie pozostaną Hiszpanami. 1-go października przyjeżdża tu ortopeda z Polski. Będzie wiec już nas dwóch. A teraz do rzeczy. Nie mogę narzekać. Wszystko co zostało mi obiecane przed moim przyjazdem zostało przez firmę i szpital dotrzymane... a nawet nieco więcej, ponieważ płacą za moja naukę hiszpańskiego, codziennie 1,30 godziny. To wielka sprawa. Z tego co obserwuje obecnie pracuje tutaj dwóch weterynarzy. ¨Stary młody. Młody chyba za miesiąc - dwa wyjeżdża do 272 Cartageny zmieniając miejsce pracy.. Rozmawiam czasem z nimi. Uważam, ze nie robią dużo ale latem ponoć zawsze szpital pracuje na pół gwizdka. Natomiast z pewnością możliwości maja wielkie. Tak zresztą mówi Juan Rios (tutejszy szef laboratorium) Mówi, ze chciałby aby przyszedł ktoś. Tutaj w promieniu 300 kilometrów nie ma innego szpitala. Możliwości są wiec ogromne. A teraz o kosztach utrzymania. Wynajęcie mieszkania to koszt około 500 - 700E. Około 200 - 300E/miesiąc to życie. Do tego pewnie trzeba dołożyć około 200E na inne sprawy. Ja obecnie mieszkam w akademiku¨. Za 600E mam jedzenie, sprzątanie, pranie, Internet. Podatki w hiszpańskich miastach w Afryce są niskie. Wynoszą około 16 %, do tego chyba ok. 2% ubezpieczenie. W sumie od poborów należy odjąć 18 %. I jeszcze coś. Jak do tej pory pomagają mi we wszystkim. Są bardzo życzliwi. W tam mieście żyje wiele kultur. Około 50% to europejczycy, 40 % to Arabowie. Są tez żydzi i hindusi. Wszyscy autentycznie cieszą się, ze tu mieszkają. Miasto absolutnie spokojne i b. bezpieczne. Nie mogę wypowiedzieć się co do możliwości pracy współmałżonka. Nie mam takiej wiedzy. Mój kolega Antonio, którego syn jest lekarzem weterynarii uważa, ze jest to pewien problem, gdy chce się pracować na państwowej posadzie. Teraz muszę kończyć. Wołają mnie do zabiegu. Śmiało i bez żadnego skrępowania proszę pytać się o wszystko. Serdecznie pozdrawiam Roman. -rzeczywiście fajny facet – mówi -a puści Janka – pytam? -nie będzie miał innego wyjścia, nie zamierzam go zresztą pytać – odpowiada i czyta dalej: Temat: Odp: Celta -Roman Warszawa 20.08.2007 273 Cześć! Dzięki za szybką odpowiedź. Siedzę w robocie, a tak naprawdę czekam na homologacje i odpowiedź od Hiszpanów. Piotrek Ponownie Witam. Jeszcze wczoraj rozmawiałem o Pańskim mailu z szefowa działu personalnego. Są bardzo zainteresowani. Proszą o przysłanie C.V. na adres: [email protected] najlepiej w języku hiszpańskim, a w ostateczności w angielskim. Hiszpanie często nie znają angielskiego. I tu w szpitalu tak jest. Angielski znają emigranci. Rdzenni Hiszpanie nie znają. Sam, gdy przymierzałem się do przyjazdu również uzależniłem wszelkie poważniejsze ruchy z mojej strony od zaproszenia dyrektora szpitala w Celta i otrzymałem je chyba dopiero po trzech tygodniach. Tak naprawdę wszystko rusza `po otrzymaniu homologacji dokumentów. Pozdrawiam serdecznie. Roman p.s. Proszę zwracać się do mnie po imieniu. Będzie mi doprawdy bardzo milo. W Celta trwa ich tygodniowe święto. Jutro odbywa się tutaj ¨torro¨- walka byków. Anestezjolodzy, z tutejszego szpitala zabezpieczają walkę. Czuje dreszcz emocji. Pozdrawiam Roman Temat: Celta Warszawa 22.08.2007 Dziękuje za szybka odpowiedz. Wczoraj wysłałem też maila do dyrekcji szpitala, na razie bez echa, ale jest jeszcze wcześnie rano. Na razie kompletujemy z żoną papiery - nie mamy jeszcze homologacji, jesteśmy na etapie tłumacza przysięgłego. Żonie nie zależy za wszelką cenę na pracy w zawodzie, choć według naszej wiedzy specjaliści rehabilitacji są w innych Państwach Unii 274 poszukiwani. Mogłaby to być równie dobrze posada na obrzeżu zawodu: w służbach sanitarnych, laboratorium, czy administracji. Nam Ceuta bardzo by odpowiadała ze względu na położenie i klimat ponieważ żeglujemy i nurkujemy. Jeśli rozmowy (a właściwie wymiana maili) potoczą się po naszej myśli to pewnie przylecimy na 2-3 dniowy rekonesans. Tylko że poza Panem nikt specjalnie nie chce rozmawiać. Pani z biura pośrednictwa w Barcelonie powtarza ze wszystko będzie dobrze, że załatwi się na miejscu, że wszyscy są zadowoleni i ze strona hiszpańska jest poważna. Ja w to oczywiście wierzę, ale mając w miarę stabilną sytuację w kraju i troje dzieci nie chciałbym opierać się na samej wierze, żeby nie przejść z deszczu pod rynnę. pozdrawiam i życzę udanego dnia Piotr Mielnicki -wydaje mi się że to zbyt długo już trwa – mówię Gośka spogląda na zegarek, zrywa się i zaczyna nerwowo szukać ciuchów -nie to miałem na myśli – mówię rozbawiony -wiem – odpowiada - ale już późno Ubieramy się w milczeniu. Nie lubię tych rozstań i myśli że jedzie sama do domu, do innego faceta. Ale może wreszcie podjęła decyzję i przetniemy to. -to nawet lepiej, że tak daleko – mówię ubierając się – pewna jesteś -tak – mówi i przytula się -na pewno, na zawsze -tak, jak tylko będziesz chciał? -wiesz że będę – biorę laptopa i przesiadam się do swojego samochodu. Patrzę jak jej Renaut Megane gramoli się z trudem pod górę i znika za wałem. Wzdycham i zagłębiam się w lekturze kolejnych maili. 275 Temat: Odp: Celta -Roman Halo Piotrze. Po przeczytaniu Twojego maila poszedłem do działu socjalnego dowiedzieć się czegoś w Twojej sprawie. Inni pracownicy nie są zorientowani. Nie zastałem jednak juz szefowej, która prowadzi Twoja sprawę. Tutaj, w Celta ten weekend kończy się dopiero w poniedziałek, z powodu miejscowego święta. Dopiero wiec we wtorek coś będę wiedział. Bądź jednak dobrej myśli. To jest Hiszpania - maniana. Pamiętam swoja > drogę tutaj. Było podobnie. Na odpowiedz czekałem ze trzy tygodnie. Wykonałem chyba ze trzy telefony do Barcelony. Z tego co wiem oni tutaj są bardzo zdeterminowani i nie maja wielkiego wyboru. Może oficjalnie tłumaczą Twój mail. Nie wiem. Obiecuje, ze jak najszybciej, dam znać co słychać w Twojej sprawie. Pisałeś poprzednio, ze chcielibyście tu przyjechać. Generalnie jest to oczywiście możliwe, choć ostrzegam, ze może okazać się dość drogie, chyba, ze kupuje się bilety z dużym wyprzedzeniem. Najlepiej lecieć z Warszawy liniami Norwegian do Malagi, a dalej do Celta albo samolotami Iberia albo promami Acciona Transmediterriana. Ceny można sprawdzić i bilety najlepiej kupić przez Internet. Na miejscu służę wszelka pomocą. Jeszcze raz życzę cierpliwości i namawiam do nauki języka hiszpańskiego. Niebawem to wszystko > zaprocentuje. Z chwila uzyskania homologacji sprawy nabiorą znacznego przyspieszenia. Pozdrawiam serdecznie. Roman Temat: Re, Odp.: Celta -Roman Warszawa 25.08.2007 Dzień Dobry 276 czekam nadal na homologacje, moja zona też. strona hiszpańska (tzn. dyrekcja) nie odezwała się miłego weekendu Piotr Małecki Piszę kolejny list. Ale teraz już w naszym wspólnym imieniu. Temat: Re, Odp.: Celta -Roman Warszawa 28.08.2007 CZEŚĆ Tu chłodna jesień. Jak rozumiem Ciebie nie zaprosili na żadne rozmowy, ani na rekonesans na miejsce. Zmartwiłeś mnie tym kosztem, liczyłem że polecę tanimi liniami do Barcelony lub Madrytu, później ewentualnie pociągiem do Malagi i promem. Największe wątpliwości budzi problem pracy dla Gośki - w tej kwestii wszyscy nabrali wody w usta, a to dla nas bardzo ważne. J z kolei podobno jestem pierwszym weterynarzem z Polski który ubiega się o homologację w Hiszpanii, mimo iż do innych państw unii jest już niemal masowy nabór. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z faktu, że znalezienie pracy dla niej może być problemem, ale na pewno coś można wymyślić - o ile ktoś ze strony hiszpańskiej chciałby się w to zaangażować. Boję się, że samemu, zwłaszcza z perspektywy Polski będzie to niemożliwe. Z hiszpańskim kłopot, w nawale pracy nie da się znaleźć czasu. Pozdrawiamy Gośka i Piotrek 277 ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Tomek Propozycja spadła jak grom z jasnego nieba. Nie to żebym się nad tym nie zastanawiał, ale nigdy nie brałem poważnie pod uwagę, podobnie jak szóstki w totka. Zaczęło się jak zwykle, od wezwania do gabinetu naczelnego. Każde takie wydarzenie odchorowuje, szczególnie że nie wiedzieć czemu zaproszenie dawane jest zwykle bez podania tematu rozmowy i to na następny dzień albo wręcz z piątku na poniedziałek, żebym miał czas myśleć. Tak było i tym razem. Skrupulatnie przeprowadzony rachunek sumienia wykazał że co prawda mogę być z siebie dumny ale czy inni muszą to docenić? Tego właśnie nie mogłem być pewny. Szlachectwo zobowiązuje. Wędrując przez korytarz biura a następnie chodząc w poniedziałek rano do sekretariatu ani słowem ani gestem nie dałem po sobie znać że mam jakiś wewnętrzny niepokój. Starając się odwrócić myśli od tłoczącego mi się do mózgu, jarzącego się od 3 dni wewnątrz głowy przed zamkniętymi oczami pytania „co on ode mnie chce?” wyobraziłem sobie jak idę dumny jak gladiator „ave cezar morituri te salutant” lub średniowieczny arystokrata na ścięcie. -witam panie Tomku, co u pana słychać? czekałem na pana z moją poranną kawą, czego pan się napije – głos naczelnego dyrektora dobiegł do mnie jak z innego świata Spojrzałem na niego jak wyrwany z jakiegoś transu, niemal z żalem że nie zaczął od publicznego wręczenia mi dyscyplinarki. Staliśmy tak naprzeciw siebie w rozległym, nowocześnie urządzonym sekretariacie. On w otwartych drzwiach prowadzących do gabinetu, ja na środku. Teraz moja kolej. Czułem na sobie zaciekawione spojrzenia sekretarek. Chyba nie chce mnie wypierdolić 278 skoro tak mnie wylewnie wita w progu? Zawsze chłodny, wręcz lodowaty, z olbrzymim dystansem, w kręgach zbliżonych do dyrekcji nazywany lodowcem (również przez anglojęzyczną część rady nadzorczej określany jak Iceberg) teraz starał się być (jak na niego oczywiście) wręcz serdeczny. -dzień dobry, dziękuję - przerwałem przedłużające się na skutek przeprowadzanej w myślach oceny sytuacji milczenie – poproszę kawę … podwójne ekspresso, jeśli można – dodałem po chwili (a co tam, jak szaleć to szaleć, w końcu jestem tu na audiencji pierwszy i pewnie ostatni raz w życiu) -pani Basiu dla mnie to samo i może jakieś ciasteczka – wskazał zapraszającym gestem w głąb gabinetu jednocześnie usuwając się w drzwiach – zapraszam Wszedłem na miękki puszysty (perski?) dywan i bezszelestnie sunąc przez olbrzymie wnętrze dotarłem do głębokiego klubowego fotela z miękkiej, pomarańczowej skóry. Fajnie tu. Starając się nie uzewnętrzniać emocji ani zainteresowania dyskretnie kontemplowałem urządzenie wnętrza: komplet wypoczynkowy składający się z narożnika i czterech foteli ustawionych wokół nowoczesnego szklanego stolika dobrze komponował się z resztą wystroju wnętrza urządzonego w chromie, szkle i oranżu. Fotel okazał się być równie wygodny jak elegancki (i pewnie równie drogi – pomyślałem – ciekawe czy ja kiedykolwiek w życiu będę mieć taki gabinet?, lekko licząc ze dwieście tysięcy w samych meblach). Gospodarz zamknął od wewnątrz drzwi i usiadł naprzeciw mnie. -miło że pan mógł pan do mnie dzisiaj przyjść – zaczął Fakt – pomyślałem z sarkazmem – niezwykle miło, tak jakbym mógł nie przyjść. -bardzo dziękuję za zaproszenie – powiedziałem ni w pięć ni w dziewięć -zapewne jest pan ciekawy dlaczego pana do siebie zaprosiłem? 279 To fakt, byłem zajebiście ciekawy, niestety moja ciekawość miała być wystawiona na jeszcze jedną próbę, rozległo się pukanie i do gabinetu weszła pani Basia z tacą zastawioną kompletem do kawy i rogalikami. Chyba Rosenthal? Przyjrzałem się stojącej przed nami nowoczesnej porcelanowej zastawie pasującej do całości wystroju. Interesujące. Nie znałem zupełnie tego faceta, gdybym mnie ktoś spytał o jego gust to stawiałbym na gabinet urządzony w ciemnym, ciężkim dębie w stylu gdańskim albo podobne klimaty. -tak – odpowiedziałem lakonicznie – rzeczywiście -kontaktował się ze mną prezes Macro Group, poszukują osoby do tworzenia naszego przedstawicielstwa w Rosji; mam przedstawić kandydata na dyrektora pierwszej hali w Moskwie i pomyślałem o panu … Nie bardzo wiedziałem co mam odpowiedzieć. Postanowiłem poczekać na dalszy ciąg. -wiem że interesuje się pan Rosją, że wielokrotnie pan tam bywał i że mówi pan biegle po rosyjsku – skinąłem potwierdzająco głową – przeglądałem pana dossier – kontynuował – i wydaje mi się pan być odpowiednim człowiekiem, czy jest pan zainteresowany tą propozycją? Zebrałem szybko myśli. To bardzo duża decyzja, z jednej strony wywrócenie wszystkiego do góry nogami ale z drugiej niebywała i prawdopodobnie niepowtarzalna szansa awansu. Jeśli by to wszystko wyszło to kto wie … Nie czas się rozmarzać. Trzeba szybko podsumować za i przeciw: z jednej strony spłacany kredyt mieszkaniowy , zobowiązania, koszty przeprowadzki, mama; ale z drugiej to ewidentny awans i co za tym idzie na pewno konkretna podwyżka która powinna to wszystko pokryć. -tak – przerwałem ciszę 280 -to bardzo dobrze – grymas który pojawił się na jego twarzy miał zapewne sygnalizować uśmiech – proszę się częstować – podsunął w moją stronę talerz z rogalikami – pewnie obaj jesteśmy jeszcze przed śniadaniem Skinąłem głową, jadłem co prawda przed wyjściem ale nie przyszedłem tu dyskutować moich przyzwyczajeń żywieniowych. -Prezes przylatuje do Polski dzisiaj o jedenastej – kontynuuje – to pojedziemy razem przywitać go na lotnisko to mu pana przedstawię -oczywiście – odpowiadam – za przyjemnością – jestem szczery, poznanie legendarnego prezesa i głównego udziałowca jednej z największych światowych sieci handlowych to naprawdę niebywała okazja, o jego wyjątkowej pozycji świadczy już choćby fakt że dyrektor generalny sieci w Polsce osobiście jedzie przywitać go na lotnisko Pierwsza służbowa wizyta w Moskwie minęła jak sen. Czułem się jak udzielny książę mając za sobą zaplecze w postaci kapitału i pozycji firmy. Lubię tutejszych ludzi i atmosferę, z przyjemnością oddycham mroźnym powietrzem. Staram się poznać i zrozumieć kulturę starych i nowych carów. Szczerze mówiąc chyba wolę tu mieszkać niż w Polsce pełnej narodowych kompleksów i niemniej narodowej hipokryzji. Zaczynamy. Bardzo się tego obawiałem ale dział logistyki stanął na wysokości zadania. Nic dziwnego – to w końcu sześćdziesiąty piąty rynek na który wchodzi firma. Moja wizja że będę budować wszystko od podstaw (i to w dosłownym tego słowa znaczeniu) rozwiewa się szybko. Przyjeżdżam na gotowe: jutro oficjalne otwarcie megamarketu, wszystko zapięte na ostatni guzik, personel zatrudniony, przeszkolony, hala zatowarowana. Kosztowało mnie to przez ostatnie pół roku mnóstwo godzin pracy choć muszę przyznać że moja rola sprowadzała się głównie do przeprowadzania 281 strategicznych dla firmy rozmów na szczycie. Wszystko inne, łącznie ze znalezieniem dla mnie apartamentu i wyposażeniem dla mnie gabinetu wzięły na siebie odpowiednie działy centrali firmy. Jadę z mojego nowego mieszkania do firmy. Pozostawiam za plecami górujący nad centrum miasta Kreml. Po Vectrze, którą miałem do dyspozycji moje nowe czarne BMW X5 cieszy mnie jak dziecko. To najlepszy samochód jakim jeździłem w życiu, podobnie rzecz się ma z moim nowym mieszkaniem. Służbowy czteropokojowy apartament z widokiem z tarasu na rzekę w strzeżonym kompleksie z podziemnym parkingiem, krytym basenem, kompleksem odnowy to coś, na co w Warszawie pewnie nigdy nie mógłbym sobie pozwolić. Teraz na to wszystko będę musiał zapracować – myślę – ale nie przeraża mnie to, przeciwnie, czuję w sobie olbrzymi power narastający systematycznie od dnia w którym poznałem moje nowe uposażenie. Rok minął zanim się obejrzałem . W Polsce byłem w międzyczasie trzy razy, właściwie tylko po to aby zobaczyć się z mamą. Tu są takie niesamowite możliwości, tyle miejsc do zobaczenia i tylu ciekawych ludzi do poznania że szkoda marnować czas na podróże do Polski. Zwłaszcza że tego czasu nie mam za wiele. Ludzie od niewiarygodnie ubogich po niewyobrażalnie bogatych, pełen wachlarz. I mnóstwo obcokrajowców z całego świata. Przygotujemy się do uroczystości pierwszego jubileuszu. Ma być pełna pompa – takie dostałem wytyczne z Centrali. Ponieważ wkrótce powstanie kolejna hala – tym razem w Petersburgu – więc mamy odłączyć się od „matkującej” nam trochę sieci Polskiej i założyć nową – naszą, Rosyjską. Ale na razie w gali wezmą udział zarówno przedstawiciele Centrali (być może przyjedzie – na co liczę – sam prezes) jak i cała dyrekcja Polskiej sieci. No i nowy dyrektor tworzonej Rosyjskiej Centrali. Tego się najbardziej obawiam. Z nieoficjalnych 282 przecieków słyszałem że ma to być Francuz, dotychczasowy dyrektor sieci na Filipinach. Ciekawe jak nam się ułoży współpraca, dużo od tego zależy. Będzie mu podlegać zarówno nasz megamarket, ten otwierany na dniach w Petersburgu jak i kolejne trzy nowe, które mają powstać w ciągu najbliższego roku. Na razie osobiście zaangażowałem się w znalezienie mu mieszkania, z jego wyposażeniem, jak również z wystrojem jego gabinetu w świeżo wyposażonym biurze rosyjskiej centrali postanowiłem wstrzymać się do oficjalnego poznania nazwiska mojego przyszłego pryncypała i jego gustu i preferencji. -widzisz, nie było się czego obawiać – mama którą udało mi się wreszcie namówić na odwiedzenie mnie w Moskwie jest jak zwykle optymistycznie nastawiona -łatwo ci było mówić – odpowiadam - ale to nie wydawało się takie pewne i proste -jak ty sobie tam synku dasz radę, lepiej pomyśl -to może ty ze mną pojedziesz? – pytam -gdzie ja stara, na taki koniec świata – mówi – nie drap się tam gdzie cię nie swędzi – cytuje od lat to samo przysłowie -ale przecież Filipiny nie są w górach – ripostuję -a wiadomo? – mówi – zresztą starych drzew się nie przesadza -coś ty, teraz są takie sposoby -zobaczymy – odpowiada Nie ciągnę dalej tej dyskusji. Najważniejsze że nie powiedziała nie. Z tym punktem wyjścia do kolejnego etapu negocjacji mam realne szanse ją przekonać. Trudny do przebicia będzie tylko argument Jaśka: wnuki. Już sobie wyobrażam kolejne odgrzewanie tej drażliwej kwestii. Jakby czytając w moich myślach stwierdza -ty byś tak tylko o karierze nie myślał i może wreszcie sobie kogoś znalazł? 283 -ale przecież ja mam – ripostuję – ciebie, Janka, Małeckiego – udaję że nie wiem o co jej chodzi -mam na myśli jakąś dziewczynę, żonę – moja taktyka okazuje się nieskuteczna -a może męża – wypalam bez zastanowienia Czuję na sobie przeciągłe spojrzenie mamy -jeśli byłbyś szczęśliwy synku – mówi jakoś tak dziwnie Przyszły wyniki a za nimi oficjalna propozycja. Tym razem lecąc do centrali firmy nie miałem dławiącego ucisku w żołądku wynikającego z nieznajomości celu wizyty, niepewności dnia ani godziny. Wpółdrzemiąc nad szklaneczką whisky oddaję się marzeniom. Dziś jeszcze podpisany zostanie oficjalnie mój awans na dyrektora naczelnego firmy na Filipinach. To już być może mój ostatni lot w życiu w klasie ekonomicznej. Spoglądam z mniejszą niż zazwyczaj niechęcią w stronę bizness class . A jeśli to będzie kolejny sukces – to – kto wie, może w przyszłości nawet first class. Przeglądam przewodnik po Filipinach. Postanawiam kolejne wakacje spędzić na miejscu. Szczerze mówiąc z zatłoczoną Polską coraz mniej mnie wiąże. A z Europą? Do Europy – jeśli tylko sprawdzę się jako dyrektor sieci (a dlaczego miałbym się nie sprawdzić) wrócę jako członek zarządu. Apartamenty, limuzyny, emerytura w czterdziestym piątym roku życia: rzeczywistość miesza się z senną wizją. W każdym razie jest dobrze – jest super – poprawiam sam siebie w myślach. Jan w moim wieku nie był nawet ordynatorem – i – z tego co pamiętam jeździł jeszcze Lanosem. Zaproszę ich do siebie na wakacje, albo nie – jeszcze lepiej – zapłacę za ich wakacje i umieszczę w hotelu. Wizja rozwrzeszczanych bachorów brata biegających i rozrabiających w moim nowym, na razie jeszcze wirtualnym 284 apartamencie mierzi mnie. Nie lubię małych dzieci –zresztą dużych chyba jeszcze bardziej. Muszę kupić sobie jedwabny garnitur, w tamtejszym klimacie będzie jak znalazł, pomieszczenia są co prawda klimatyzowane ale na dworze też trzeba jakoś wyglądać. 285 SPIS ROZDZIAŁÓW ROZDZIAŁ I ROZDZIAŁ II ROZDZIAŁ III ROZDZIAŁ IV ROZDZIAŁ V ROZDZIAŁ VI ROZDZIAŁ VII ROZDZIAŁ VIII ROZDZIAŁ IX ROZDZIAŁ X ROZDZIAŁ XI ROZDZIAŁ XII ROZDZIAŁ XIII ROZDZIAŁ XIV ROZDZIAŁ XV ROZDZIAŁ XVI ROZDZIAŁ XVII ROZDZIAŁ XVIII ROZDZIAŁ XIX ROZDZIAŁ XX ROZDZIAŁ XXI ROZDZIAŁ XXII ROZDZIAŁ XXIII ROZDZIAŁ XXIV ROZDZIAŁ XXV ROZDZIAŁ XXVI ROZDZIAŁ XXVII ROZDZIAŁ XXVIII ROZDZIAŁ XXIX ROZDZIAŁ XXX