piotr marczyński

Transkrypt

piotr marczyński
1
PIOTR MARCZYŃSKI
REP
2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dominika
Tradycyjny niedzielny obiad: jak co tydzień pieczona kaczka z jabłkami,
tłuczone ziemniaki, sałata ze śmietaną i rosół.
Popisowy obiad mamy. Po codziennych, szarych, szkolnych obiadkach
jedzonych przez każdego z osobna (rodzice, obydwoje nauczyciele: mama w
liceum, tata w samochodówce, ja u siebie w szkole), od rana w każdą niedzielę
roztaczał się po domu zapach Święta. Najpierw nieśmiało wychylał się z kuchni,
by przez korytarz dojść do dużego pokoju, a później nawet pod zamkniętymi
drzwiami sączyć się powoli do mojego pokoju. Łechtał łagodnie nozdrza Sabci,
śpiącej na leżącej na łóżku poduszce, dekoncentrował kota łapiącego na szybie
ospałe jesienią muchy.
Jak zwykle nakrywam do stołu. Jedyny moment w tygodniu, gdy siadamy
spokojnie, wszyscy razem, rozmawiamy.
Zwykle mijamy się w biegu, wieczorami ja zaszywam się w swoim pokoju i
słucham muzyki, starzy zatopieni w fotelach, monotonnie sprawdzają klasówki.
Dom ożywa gdy mniej więcej co pół roku z Niemiec wraca siostra, a także w
niedziele. Rodzice siedzą przy stole, jak zwykle obok siebie, naprzeciw nich ja i
puste krzesło – miejsce Marty. Ze stojącej na środku stołu wazy unosi się para
gorącego rosołu. Sięgam głęboko chochelką napełniając talerze rodziców,
następnie swój; siadam.
-musimy porozmawiać o wyborze liceum – mówi ojciec – to już czas
-już wybrałam – mówię - w grę wchodzi tylko Batory!
-ale dlaczego? – to mama
-jest najlepszy i już – nie będę tego dyskutować
-nie wiem dlaczego, ale nie lubię tej szkoły- mówi tata
-nie szkodzi – odpowiadam – to ja tam mam chodzić, a nie wy
3
-nie jesteś zbyt miła – odpowiada
-przepraszam – wstaję i idę się do niego przytulić, nie chcę mu robić przykrości,
ale musi zrozumieć, że to jest mój wybór
-w Kołłątaju mam koleżankę, jest dyrektorką – rzuca mama
-nie chcę po znajomości - odpowiadam
-nie musisz po znajomości, przecież zdasz egzamin – próbuje załagodzić
rozmowę tatuś
-i będzie ci relacjonować codziennie co robiłam w szkole? – drążę temat
-dlaczego ma mi od razu relacjonować? – broni się mama – a gdzie idzie
Kownacka?
-a co mnie obchodzi Kownacka, niech idzie gdzie chce – odpowiadam – zresztą
też pewnie do Batorego – dodaję po chwili
-w Batorym w klasie biologiczno – chemicznej nie ma niemieckiego – mówi
jakby od niechcenia tata
-i co z tego? – mówię – angielski też mi się przyda na weterynarii
-ty znowu z tą weterynarią? – atakuje mama
-to jest moje życie i mój wybór! – rzucam
-dobrze, już dobrze – mówi tata – przecież zrobisz jak chcesz, tylko martwimy
się o ciebie
-jest tyle dobrych szkół do których miałabyś bliżej – argumentuje mama
-będziesz musiała codziennie dojeżdżać komunikacją – mówi tata
-dam sobie radę - odpowiadam
-ale dlaczego tak się córeczko uparłaś przy tym Batorym?
-jest po prostu najlepszy, a ja muszę dostał się na Wydział Weterynarii
Zbieram głębokie talerze, odnoszę do kuchni.
Delikatny, drażniący nozdrza zapach przyrumienionej kaczej skórki, złamany
aromatem prażonych z majerankiem antonówek, po otwarciu piekarnika zapiera
4
dech w piersiach. Odlewam ziemniaki, ugniatam tłuczkiem z masełkiem,
posypuję drobno posiekanym koprem. Podaję do stołu. Rozmowa zamiera.
Pax romanum
Rodzice w skupieniu patrzą na precyzyjne ruchy sekatora w moich rękach, gdy
dzielę kaczkę na porcje i rozkładam na talerze.
-świetnie ci to wychodzi –mówi tata – już widzę, że będziesz świetnym
weterynarzem i zwierzęcym chirurgiem
-no wiesz? – to naprawdę oburzające – przecież to tylko martwa upieczona
kaczka. Ja będę lekarzem weterynarii, a nie kuchtą!
-ale póki co, jakbyś nauczyła się chociaż smażyć jajecznicę, to by ci na pewno
korona z głowy nie spadłą – mówi z przekąsem mama
DRRRRRRRRRRRRRRRR
- patrzę na dzwoniący budzik – za kwadrans
siódma. Zrywam się – dziś pierwszy dzień w nowej budzie. Tradycyjnie myję
głowę – to już rytuał, bez tego nie ruszę się z domu. Suszę, stroszę pióra, szybki
prysznic, make up i wychodzę z łazienki. Miseczka płatków na mleku i już
jestem w drzwiach.
-cześć – wołam i nie czekając na odpowiedź szybko zbiegam ze schodów. Na
przystanek docieram równo z autobusem linii E1. Kierowca zagapił się na mniejak zwykle – i jak zwykle wykorzystuję to by spokojnie zająć miejsce. W
dziesięć minut później autobus dojeżdża do Placu na Rozdrożu. Przeskakuję w
182, jeden przystanek i już jestem. Po chwili włączam się w tłum zmierzający
do szkoły. Gdy mijamy bramę, jest za dziesięć ósma. Rozglądam się wokół.
Kownackiej nie widać. Faceci – jak faceci. Bez rewelacji.
Z dziewczyn które widziałam dotychczas, jestem najwyższa, I niewątpliwie
mam najdłuższe nogi. Zatrzymuję się i przyglądam im z zadowoleniem.
Mijające mnie dziewczyny taksują mnie niechętnym wzrokiem, wyrażając w ten
sposób mimowolne uznanie.
5
Żadna z tych nisko skanalizowanych kujonic nie będzie stanowić konkurencji.
Nagle, z piskiem opon w bramę wjeżdża maluch. Zatrzymuje się gwałtownie,
niemalże wpadając na barierkę. Widzę zamieszanie wśród śpieszących do drzwi
szkoły dziewcząt. Skupiają się, tworząc wianuszek wokół blondyna, który
wysiadł z samochodu. Mimowolnie gapię się na niego. Jest wysoki, przystojny,
Dobrze umięśniony. Laska facet – myślę. Widzę, Ze również na mnie patrzy.
Odwracam wzrok, jeszcze sobie nie wiadomo co pomyśli?
Słyszę szmer westchnień otaczających go dziewczyn. Wymownie wzruszam
ramionami.
Muszę go wyjąć – postanawiam sobie. Choćby po to, by pokazać, kto tu będzie
rządzić przez najbliższe cztery lata. Szmer nasila się. Patrzę kontem oka, idzie w
moją stronę, tłumek nieszczęśnic za nim. Jak gdyby od niechcenia wysuwam
nogę. Niech im wypadną te wybałuszone gały. Robi wrażenie – jak zawsze. On
też gapi się jak żaba w gnat. Podciągam spódnicę trochę wyżej i ruszam w
stronę wejścia do szkoły. Dogania mnie, zabiega mi drogę. Jestem w centrum
uwagi (nic nowego – przebiega mi przez myśl)
-cześć, jestem Artek – rzuca, wyciągając rękę – jesteś nowa?
-i co z tego – odpowiadam patrząc na zegarek - nie mam czasu, zaraz dzwonek
Tłum głupich cip wokół niemal zasłania słońce. Te przyszłe męczennice
nieudanych związków są żałosne w swoich rozpaczliwych próbach zwrócenia
na siebie uwagi
-możemy spotkać się po lekcjach? – rzuca ON
Ciężko dyszą, gdyby mogły, zżarłyby mnie żywcem razem, choć każda z osobna
dałaby się posiekać, aby być na moim miejscu. Żeby to właśnie jej
zaproponował randkę.
-zastanowię się – rzucam nie odwracając głowy – czekaj tu na mnie po szkole,
to ci powiem.
6
Wchodzę do szkoły. Idę do szatni, przebieram się, równo z dzwonkiem wchodzę
do klasy. Przede mną cztery lata przygotowań do studiów. Zapominam o
porannym incydencie. Gdy wychodzę po lekcjach, ON czeka oparty o swój
samochód. Wokół tłumnie koczują te głupie mokre cipy – dam im kolejną lekcję
- myślę
-to jak, możemy się umówić – pyta niepewnym głosem, wyraźnie nie jest
przyzwyczajony do trudności w kontaktach z kobietą
-OK., odwieź mnie do domu – odpowiadam głośno – tylko nie licz na nic
więcej, bo nie mam czasu na głupoty – dorzucam. Czekam aż otworzy mi drzwi
malucha. Wsiadam.
Odjeżdżamy wśród westchnień zazdrości i żalu.
Drugi etap olimpiady z biologii. Po zajęciu pierwszego miejsca w pierwszym
etapie w szkole, teraz eliminacje wojewódzkie. Stoję przed blokiem i czekam.
Patrzę na zegarek – spóźnia się już dwie minuty. Ponownie rozglądam się
wokół. Wreszcie jest. Czerwony maluch pędzi uliczką osiedlową i zatrzymuje
się z piskiem opon obok mnie. Z fotela kierowcy podnosi się zadyszany Arek.
Wygląda jakby tu przybiegł, a nie przyjechał samochodem.
-przepraszam za spóźnienie, ale był wypadek na Sobieskiego – mówi
Wsiadam, zatrzaskuję drzwi :
-jedźmy już – mówię – bo się spóźnię
-spoko, zdążymy – rusza
Wchodzę. Na sali gimnastycznej stoi kilkadziesiąt stolików ustawionych w
kilkanaście rzędów po kilka. Przy każdym krzesło. Mniej więcej połowa jest już
zajęta. Pod drabinkami kolejnych kilka zajmuje komisja, składająca się z kilku
podtatusiałych panów. Podchodzę do nich.
-poproszę legitymację – mówi starszy jegomość z brzuszkiem i łysinką
7
Schylam się do torby czując jego spojrzenie na tyłku. Stary satyr – myślę podaję legitymację.
-proszę usiąść przy tamtym stoliku – wskazuje mi miejsce
Specjalnie kręcąc biodrami przechodzę przez całą salę do przydzielonego mi
stolika, czuję jego lubieżne spojrzenie. Staję, schylam się aby wyjąć z leżącej na
podłodze sali torby długopis. Wiem, że cała komisja patrzy się na mnie i z pełną
premedytacją pozwalam im przez chwilę popatrzeć na moje majtki. Parszywe
zboki! Żałuję że nie założyłam stringów, ale Arek wścieka się jak je zakładam
do mini spódniczki. Co prawda ja bardzo lubię jak jest zazdrosny i się wścieka.
Opowiem mu o tych satyrach – postanawiam.
Przede mną pojawia się kartka z pytaniami. Skupiam się na odpowiedziach –
jest OK – dam radę!
Wyglądam przez okno – czeka – jak zwykle w samochodzie. Mama nie lubi, jak
do mnie przychodzi. Tata patrzy pobłażliwie przez palce że się z nim spotykam,
ale mama uważa że to nie jest facet dla mnie.
-tylko popatrz na niego – mówi – te baczki, jak u syna dozorcy
-a masz coś przeciw synowi dozorcy? - pytam zaczepnie
-nie – odpowiada – ale to hołota, kim są właściwie jego rodzice?
-a co to ma za znaczenie? To on mi się podoba, a nie jego starzy. A poza tym to
zamożni ludzie, maja budkę z kurczakami na Bazarze Różyckiego
-o Boże! Z kim ty się zadajesz?, masz tu na wszelki wypadek gdyby ci coś
głupiego przyszło do głowy – wtyka mi coś w rękę – i idź już! Bo się rozmyślę!
- niemal wypycha mnie za drzwi
Wsiadam do windy.
-dzień dobry mówię
Mama Sławki, mieszkającej nad nami nie odpowiada, wyraźnie skonsternowana
gapi się na moją rękę – spoglądam w dół – pięknie, k..., pięknie. Ściskam w
8
dłoni dane mi przez mamę opakowanie Patentex Oval. Szybkim ruchem
chowam rękę do kieszeni.
-ty? Ten ... tego? - zaczyna się jąkać
-mama pani wytłumaczy, muszę lecieć – mówię cała czerwona i wypadam z
windy. Wybiegam przed blok.
-cześć!!! - Artek krzyczy od samochodu
Z bloku wychodzi za mną mama Sławki, oglądam się na nią. Dziwnie na mnie
patrzy. Udaję że ich nie widzę.
-cześć!! - drze się Artur
Co za palant – myślę. Udaję że to nie do mnie. Przyspieszam kroku.
-Daga!!! - krzyczy – nie widzisz mnie?!!!
Co za kretyn!
-o cześć! - odpowiadam – co tu robisz? - udaję zaskoczoną
-jak to? - Dziwi się – czekam na ciebie – usiłuje mnie objąć
Wyrywam się.
-nie teraz!, nie tutaj! - syczę
Odskakuje jak oparzony.
-co się stało? - pyta
-nic! - odpowiadam zła – palant jesteś
Odyma się. Mija nas mama Sławki. Ale obciach – myślę.
Wzruszam ramionami i wsiadam do malucha od strony pasażera. Artek odęty
siada za kierownicę.
-wiesz? – mówię – mama załatwiła miejsca na OHP -ie w NRD -ówku dla
naszej klasy w lipcu, pojedziesz? – pytam
-nie mogę – rzuca z pretensją – przecież wiesz że mam wtedy pielgrzymkę Oazy
-szkoda – mówię, ciesząc się w duchu że chwilę od niego odpocznę
To jego ciągłe sceny, kontrole, obrażenie się, dąsanie. Chętnie od tego
wszystkiego odetchnę. Na początku ta jego chorobliwa zazdrość i ciągłe
9
asystowanie bardzo mi pochlebiało, ale teraz coraz częściej męczy. Z Kownacką
– odkąd usłyszał, że jej zdaniem „powinnam wymienić go na nowszy model” –
mogę spotykać się tylko po kryjomu.
Ruszamy: „najpierw powoli, jak żółw ociężale …” przypomina mi się z
dzieciństwa wspólne czytanie książeczek z tatą, to znaczy on czytał, a ja
dopowiadałam zapamiętane wyrazy i pokazywałam palcem adekwatne
ilustracje. Stoimy z Kownacką w oknie przedziału i machamy. Oddalają się
machające nam postacie rodziców i – oczywiście – Artura. Po chwili peron
niknie w oddali, chowamy głowy do środka, zamykamy okno, siadamy. Cały
pośpieszny do Berlina pełen jest młodych ludzi. Większość – tak jak my – jedzie
na obóz OHP. Przed nami cała noc.
-szykuje się niezła balanga – mówię
-coś ty, kadra nie pozwoli – odpowiada
Jadą z nami w charakterze opiekunów fizyk i matematyk.
-nie po to zostawiłam jeden ogon na peronie, żeby się dać pilnować Bonickiemu
i Pełce – mówię
-Artur pewnie liczy na mnie – stwierdza Kownacka – że wezmę na siebie rolę
przyzwoitki
I pewnie weźmiesz – mówię do siebie w myślach. Z tą Kownacką to też ciężka
historia. Poznałam ją w trzeciej klasie podstawówki, kiedy przyszła do naszej
klasy. Od początku była inna – może dlatego że pięć lat spędziła z rodzicami w
Nigerii – i od początku przykleiła się do mnie, jak rzep do psiego ogona. Nie to,
żebym jej nie lubiła. To znaczy na początku wkurzała mnie okropnie. Może
dlatego, że jako jedyna ze znanych mi dziewczyn była ode mnie wyższa. I jakaś
taka pokrakowata. Nigdy nie miała żadnego chłopaka. Niby nic jej nie brakuje,
ale jakoś nikt nie może się nią zainteresować. Namawiałam Artka żeby namówił
10
któregoś ze swoich kumpli z klasy sportowej, żeby się z nią umówił, ale mnie
wyśmiał.
-coś ty? – powiedział – z tym pasztetem, żebym sobie obciachu nastrzelał?
-przecież ona nie jest wcale brzydka – broniłam – wysoka, ma długie nogi, ładne
włosy
-mnie tam się nie podoba – skwitował
Nasza grupa liczy dwadzieścia osób, nie licząc opieki. Zajmujemy trzy
przedziały. Dziewczyn jest sześć i akurat podzieliłyśmy między siebie kuszetki
w jednym z nich. Beata ściąga plecak z górnej półki.
-zobaczcie czy nikt nie idzie – mówi i wyjmuje butelkę wina
-czysto – mówię wystawiając głowę przez drzwi przedziału
Sięgamy do bagażu po kubeczki. Beata polewa, pijemy.
-za fajnych facetów! - wznosimy toast
Rozglądamy się po pociągu. OHP zajmuje nasz i dwa sąsiednie wagony. Jedzie
z nami młodzież z całej Polski. Już za Poznaniem tworzymy zgraną paczkę. Jej
trzon to ja, Gośka, Piotrek i jak zwykle – na przyczepkę – Kownacka.
Nareszcie jest granica. Wjeżdżamy do Niemiec. Jest już jasno, ale za oknami nie
widać nic ciekawego. Wysiadamy na dworcu w Berlinie. Tu czekają już
autokary. Moja znajomość niemieckiego jakby wyparowała. Z trudem
odcyfrowuję niektóre napisy, ze słyszanych rozmów nie rozumiem natomiast
niczego. Jedziemy do jakiejś małej miejscowości pod Poczdamem, będziemy
podobno zakwaterowani w miejscowej szkole. Od jutra zaczynamy pracę przy
zbiorze jabłek.
-myślałam, że będziemy zbierać truskawki – mówi z żalem w głosie Beata – i że
się wreszcie ich najem do syta
- coś ty głupia – mówi Gośka – truskawki zbiera się w czerwcu, nie w sierpniu,
ciesz się że mamy pracę przy jabłkach, nienawidzę truskawek…
11
-dlaczego? –pytam zdziwiona , że ktoś może ich nie lubić (zwłaszcza z cukrem i
śmietaną)
-dlaczego? – powtarza – bo moi starzy mają ich pół hektara, i dlatego że zbiera
się je na kolanach
Wzruszam ramionami, co za problem . U babci w ogródku zawsze się tak zbiera,
a potem całą salaterkę, posypanych cukrem podaje się na deser, i jeszcze słodką
śmietankę w osobnym dzbanuszku…
Gośka widzi moją sceptyczną minę:
-ja od dzieciństwa co roku, jak tylko skończy się szkoła, muszę pomagać przy
zbiorze truskawek – mówi cicho, jakby to był wstyd – a później pilnować brata,
jak są żniwa. W tym roku mi odpuścili. Mama obiecała, że jak dostanę
świadectwo z czerwonym paskiem, to mnie puszczą na ten obóz.
Siedzimy przy ognisku, dyskretnie pociągamy z butelek piwo. Jest super. Po
tygodniu pracy w sadzie mamy imprezę integracyjną z miejscową młodzieżą. A
jutro jedziemy do Poczdamu: zwiedzać i na zakupy. Cały tydzień, napełniając
kolejne kosze jabłkami, ustalałyśmy z Agatą Kownacką i Gośką co sobie
kupimy a więc przede wszystkim buty (oczywiście salamandry), bieliznę …
Rozglądam się za Piotrkiem. Chłopaki strasznie napalili się na zawarcie bliższej
znajomości z Niemkami. Odkąd ktoś puścił famę, że są łatwe i chętne, o niczym
innym nie rozmawiają. Do znudzenia i wyrzygania. Pewnie do nich dołączył
myślę. Tymczasem dosiada się do nas profesor Bonicki. Dyskretnie posuwam
butelkę z piwem głębiej w trawę.
-co tam macie dziewczyny? – mówi podejrzanie radosnym głosem – fajna
imprezka, co?
-bardzo fajna, panie psorze – odpowiadamy
Sadowi się między mną a Kownacką - która z niepokojem strzyże uszami –
wyraźnie niezadowolona z tego rozdzielenia ze mną.
12
-to co? Po piwku? – pyta, wyjmując z siatki naręcze butelek (sprawia wrażenie
jakby już kilka spożył)
-ależ panie profesorze – mówi oburzona Agata
Ale hipokrytka –myślę – i mówię
-my nie pijemy alkoholu, panie profesorze!
-nie jesteśmy w szkole – odpowiada – i w ogóle mówcie mi Wojtek, są wakacje,
no nie?
Widzę kontem oka, że Kownacka wstaje i gdzieś niknie w mroku.
-masz – podaje mi otwartą butelkę pilznera – przecież widziałem, że lubisz
Biorę piwo, skoro i tak widział… Wkładam szyjkę do buzi, odchylam głowę,
pycha! Widzę, że mi się przygląda, po chwili też pije
-fajnie co? – rzuca – może potem skoczymy na dyskotekę?
Zgłupiał? – myślę – gdzie? Ja? Z takim starcem?
Wyraźnie źle odczytał moją reakcję, bo przysuwa się do mnie i mówi cicho;
-jak pójdą spać to wymkniemy się cichutko, a potem zapraszam cię na kolację
-dziękuję – bąkam
-jestem od ciebie niewiele starszy –mówi – wiesz ile mam lat?
Czuje jego rękę na kolanie. Czyżby się do mnie dowalał? Rozglądam się
nerwowo wokół. Jak na złość wszyscy zniknęli. Agaty – jak zwykle gdy jest
potrzebna – to nie ma – a tak to nie można się od niej otrząsnąć – myślę. A ten
napalił się na enerdówy. Gośkę też gdzieś wcięło.
-trzydzieści – rzucam na odczepnego
-pochlebiasz mi – śmieje się – trzydzieści pięć, najlepsza różnica wieku
Chyba do sprawowania opieki w domu starców, myślę. Czuję że jego dłoń
posuwa się stopniowo do góry.
-musisz poznać prawdziwego faceta – mówi nie poprzestając na udzie – widzę
cię ciągle z tym pryszczatym wypłoszem, to nie dla ciebie, ty musisz mieć
prawdziwego mężczyznę
13
Nie wiem co mam robić, narasta we mnie niepokój, nikogo nie ma. Staram się
odsunąć od niego.
-co niewygodnie? – pyta – twardo na ziemi? – i wpycha mi łapę pod tyłek
-panie profesorze, ja tak nie chcę – mówię
-dobrze to chodźmy do mnie – dysząc szepcze. Wstaje, bierze mnie za rękę,
podnosi, obejmuje, przyciąga do siebie. Czymś twardym uwiera mnie w udo.
Czuję coś mokrego i lepkiego na mojej szyi. Wzdrygam się z obrzydzenia,
odpycham go i rozglądam się rozpaczliwie.
Są! Kownacka prowadzi Piotrka. Ida szybko w naszą stronę. Dzięki Bogu –
myślę – kochana Kownacka, chyba domyśliła się, co jest grane. On też chyba
ich zauważa, bo jego ucisk rozluźnia się.
-cześć Domi, idziemy! – krzyczą
-super – oddycham z ulgą – już lecę
Czuję że mnie puszcza:
-pamiętaj że w tym roku masz maturę – słyszę szept
Biegnę do nich
-chodźmy
-gdzie? – pyta Piotrek – czego chciał od ciebie?
-gdziekolwiek, byle daleko od tego zboczeńca – mówię – jeszcze chwila, a by
mnie tu zerżnął przy ognisku
Piotrek obejmuje mnie. Wtulam twarz w jego ramię. I czuję się pewnie,
bezpiecznie. Jak z tatą – myślę – i jak nigdy nie czułam się przy Arturze.
Kownacka, jak każdy ogon, wlecze się za nami, sięga wysoko w górę (ma w
końcu sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu), tyle że nie merda.
Idziemy do pokoju chłopaków. Nikogo nie ma – wiadomo – enerdówki. Na
szczęście mamy jeszcze kilka piw, Agata oferuje się po nie skoczyć. My
zostajemy. Czuję się coraz lepiej w jego towarzystwie, jest mi ciepło i błogo.
Jemu chyba też jest ze mną dobrze. Gdy po pół godzinie wpadają z piwem
14
Kownacka i Gośka, czuję że Artur nie byłby ze mnie dumny. Ja o dziwo jestem i
niczego nie żałuję.
15
ROZDZIAŁ DRUGI
Gośka
-Gośka! Przynieś węgla
-a on nie może? – pytam
-Gosiu, przecież wiesz, że on jest mały
-i już zawsze będzie mały? – odpowiadam – ja w jego wieku nie byłam za
mała...
-jesteś niesprawiedliwa – kontynuuje mama
Gośka!, Gośka!, Goska – buntuję się w myślach – nigdy nigdzie nie byłam: ani
za granica, ani na nartach – nigdzie. Na wakacje co najwyżej do babci na wieś –
tez mi atrakcja. Szkoła, dom, pomoc w gospodarstwie, szkoła. I jeszcze od
pewnego czasu ten bachor, któremu się wszystko należy, który nic nie musi, bo
mama na jego punkcie, zwariowała.
Dobrze że teraz, odkąd jestem w liceum, codziennie przyjeżdżam do Koła.
Czasem wyrwę się na dyskotekę, choć rzadko – mama – nie lubi jak późno
wracam. A z kim mam pojechać na dyskotekę, skoro o dziewiątej mam już być z
powrotem w domu. To niesprawiedliwe!
-Gosia! – słyszę głos taty – chodź!
-tak tatusiu?
-przejedziesz się ze mną nad rzekę – wystawiłem rowery
-a was gdzie znowu licho nosi – gdera matka
-jadę z tatą na ryby! – odpowiadam
Uwielbiam te chwile sam na sam z tatą. Stoimy obok siebie na pomoście,
milczymy , bacznie obserwując spławiki. Wiem że było im ciężko, że nie
miałam luksusów, bo nie było ich na nie stać, że musieliśmy wszyscy pomagać
w gospodarstwie bo był kredyt do spłacenia i to było najważniejsze. Ale ja nie
16
chcę tak żyć. Chcę – tak jak inne dziewczyny – chodzić ładnie, modnie ubrana,
mieć całą szafę ciuchów, chłopaka. I mieszkać w mieście. Dużym mieście.
Od roku i tak jest dużo lepiej. W zeszłe wakacje byłam na obozie harcerskim.
Zimą pojechałam od taty z zakładu na zimowisko. Góry są super. Kiedyś będę
bogata i co roku będę tam jeździć – postanowiłam.
-myślałaś już, co chcesz robić po maturze? – pyta tata
Do niepodobne do niego – myślę – zawsze to ja nie mogłam wytrzymać i
zagadywałam go bez przerwy, przeszkadzając w łowieniu (zresztą chyba to
lubi).
-chciałabym zdawać na studia – mówię – na AWF, na rehabilitacje
-bo wiesz – mówi - rozmawialiśmy z mamą, że gdybyś była w Warszawie, to
mogłabyś zatrzymać się na początek u cioci Marty
Nie mogę uwierzyć własnym uszom – ciocia Marta, młodsza siostra mamy, po
skończeniu studiów wyszła za mąż i zamieszkała w Warszawie. Jest lekarką,
wujek Karol jest adwokatem. Mają piękne trzypokojowe mieszkanie na Saskiej
Kępie.
-naprawdę?
-mama rozmawiała z ciocią i ustaliły, że możesz u nich zamieszkać, będziesz
miała własny pokój ...
-i ciocia zgodziła się – przerywam mu niecierpliwie – mama ją poprosiła?
Naprawdę? To super? – nie mogę w to uwierzyć, odkąd osiem lat temu urodził
się Bartek, mam wrażenie, że zupełnie przestałam ją interesować
-oczywiście że się zgodziła – odpowiada – zresztą sama to dawno temu
proponowała, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jakie będziesz miała plany
Wiem, wielokrotnie słyszałam, że ciocia mogła studiować w Warszawie dzięki
wsparciu starszej siostry, a właściwie obojga moich rodziców, i że obiecała się
im w przyszłości zrewanżować. Ale wiadomo, jak to jest w życiu z takimi
obietnicami. Zresztą zawsze miałam wrażenie, że niezbyt się z mamą lubiły.
17
-wiesz, one były bardzo zżyte ze sobą – mówi jakby czytał w moich myślach –
ale jak ciocia tak daleko się wyniosła, to trudno było często jeździć, zresztą
mama długo i ciężko chorowała po twoim urodzeniu.
Patrzę zdziwiona, nigdy do końca szczerze o tym nie rozmawialiśmy. Do
urodzenia się Bartka nie interesowałam się tym, no a potem …
Potem był Bartek. I mieszkanie u babci. Zawsze zastanawiałam się nad
powodem mojego przebywania u babci, Nigdy nie zdobyłam się na to, żeby
wprost zapytać.
-nigdy nie opowiadałeś – mówię
-tak byłaś zazdrosna o brata, że trudno ci było pewne rzeczy wytłumaczyć –
mówi – mama nie radziła sobie, miała powikłania po cesarskim cięciu, pewnie
konsekwencje poprzedniego leczenia…
-jakiego leczenia? – pytam – nic nie wiem …
-to dlatego nie masz więcej rodzeństwa - mówi – w czasie gdy była ciąży z tobą
wykryli u mamy guz piersi. Namawiali, żeby przerwać ciążę i jak najszybciej
rozpocząć chemioterapię. Lekarze mówili, że nie można czekać, że mogą
wystąpić przerzuty, ale twoja matka za nic nie chciała się zgodzić. Powiedziała,
że musi cię urodzić. Wymogła na mnie obietnicę że - gdyby coś się z nią stało –
to cię nikomu nie oddam.
-naprawdę? – przytulam się do niego – a ja myślałam …
-za każdym razem gdy miała leczenie onkologiczne, oddawaliśmy cię do babci,
nie chcieliśmy żebyś się martwiła
-a Bartek? – pytam
-potem, gdy zakończyła leczenia, profesor powiedział , że już możemy
próbować zajść w ciążę, ale że szanse są bardzo małe. Mama bardzo chciała
-no i udało się – mówię
18
-tak, udało się – powtarza – ale gdy zobaczyła jak bardzo się odsuwasz, wiele
razy zastanawiała się przy mnie, czy dobrze zrobiliśmy? Ona tak bardzo cię
kocha Małgosiu
-bardzo dobrze zrobiliście – mówię, czując że łzy mi kapią po brodzie – bardzo
was kocham, bardzo … i Bartka też – dodaję – tylko myślałam że dla mamy
tylko on jest ważny, teraz już wiem wszystko?
-tak córeczko – mówi – i patrz na spławik, bo masz branie
Z siatką karani wracamy do domu
-kocham cię mamo – rzucam się jej na szyję – nie wiedziałam, dopiero tatuś mi
wszystko opowiedział – mówię płacząc
-coś ty? – odsuwa mnie by spojrzeć mi w oczy – tak cię na ten wyjazd wzięło?
– mówi zdziwiona – ale tam będziesz musiała pracować
-jaki wyjazd? – teraz ja nie rozumiem
-mama załatwiła ci miejsce na obozie OHP – włącza się tata – ale jeszcze ci nie
mówiliśmy, bo to miała być niespodzianka
-dziękuję wam bardzo, za wszystko
Obejmuję ich oboje. Mama płacze, widzę że jest kompletnie zaskoczona.
-i ciebie Bartek też – przytulam głowę braciszka
-później ci wszystko wytłumaczę – tata cicho mówi do mamy
-to może ja już wezmę się za te ryby – odpowiada
-pomogę ci mamusiu, dobrze? – mówię
-i ja też – dołącza się Bartek
Tata schyla się i wyjmuje z szafki przeznaczoną na jakieś święto butelkę białego
wina i wkłada ją do lodówki
-skoro na kolację będzie ryba w śmietanie –mówi przy tym – to trzeba to jakoś
uczcić
-mama!, jakie dzisiaj mamy święto – dopytuje się Bartek
-rodzinne – odpowiada mama
19
Wspólnie zabieramy się do pracy. Nie sądziłam nigdy, że czyszczenie ryb może
mi sprawić tyle przyjemności.
Wychylam głowę z przedziału. Rodzice i Bartek stoją na peronie. Mama płacze.
Mi też chce się płakać, a jednocześnie śmiać. Pierwszy raz w życiu będę za
granicą. Rozpiera mnie duma, ale trochę się boję.
-uważaj na siebie córeczko – woła tata
-nie przepracuj się – to głos mamy – pamiętaj że przede wszystkim masz
zasłużone wakacje
-i przywieś mi coś fajnego – woła Bartek
Pociąg rusza. Macham do nich z całej siły
-kocham was! Będę tęskniła! Niedługo wrócę!
Peron oddala się, wreszcie niknie w dali. Chowam głowę do przedziału. Nie
znam tu nikogo, ale przecież dam sobie jakoś radę, myślę.
20
ROZDZIAŁ TRZECI
Tomek
-Tomek! Rusz szybciej d …! I wskakuj, opływamy!
-czego się denerwujesz? – odpowiadam
-gdzie żeś się zapodział? – pyta
-jadłem śniadanie – odpowiadam z godnością, nienawidzę jak mnie publicznie
ustawia. Starszy brat cholera jasna!
-wszyscy jedli, mógłbyś się pośpieszyć – gdera
-dobrze, już dobrze – idę na dziób, stamtąd nie będę go słyszeć …
-Tomek! Do steru!
-dlaczego ja? – uwziął się, myślę
-twoja kolej – odpowiada – a poza tym dlaczego nie ty?
Stojący na rufie przekładają wolny koniec cumy i zaczynają wybierać. Cuma
dziobowa, zwolniona z polera ciągnie się w wodzie. Wśród łopotu żagli nasza
DZ–ta wysuwa się tyłem z szeregu zacumowanych jachtów. Siadam na niskiej
ławeczce, chwytam oburącz rumpel przytwierdzony do wielkiego wiosła
sterowego i staram się go poskromić.
-ster lewo! – pada komenda
-jest lewo! – odpowiadam - wykładając odpowiednio płetwę
Padają kolejne komendy:
-prawy foka szot wybieraj!
-jest, wybieraj!
Prawy grota szot wybieraj!
Jest wybieraj1
-bezana szoty wybieraj!
-jest wybieraj!
Sternik! Tak trzymaj!
21
Jest tak trzymaj! – odkrzykuję
-cumę dziobową oddaj!
-Cuma dziobowa oddana!
Płyniemy. Wychodzimy zza cienia wyspy refulacyjnej. Żagle wypełniają się
wiatrem, jacht usztywnia się w lekkim przechyle, odkosy fali dziobowej tworzą
zmarszczki na gładkiej tafli wody. Mijamy pirs.
-do zwrotu przez sztag! – pada kolejna komenda
Lubię to – myślę – irytuje mnie tylko relacja ja – Janek. Od zawsze taka sama.
Dlaczego on musi mieć zawsze rację i ostatnie słowo? Co z tego że jest dziesięć
lat starszy? Za to wcześniej umrze. A w przyszłym roku, jak skończę czternaście
lat, to zrobię żeglarza!
-ster lewo! – komenda wyrywa mnie z zadumy –ster lewo!
-jest lewo! – szybko odpycham oburącz rumpel od siebie.
W dzikim pędzie mijamy o włos małą wiosłówkę, zagapiłem się i pewnie mnie
znów opierdoli. Mógł mnie nie stawiać na sterze!
-do zwrotu przez sztag – pada kolejna komenda
-jest do zwrotu przez sztag! – odpowiadamy chórem
Po kolejnych kilku zwrotach udaje nam się wyhalsować na Zalew. Bolą mnie
ręce od walki ze sterem. Janek oddaje komendę jednemu z kursantów i poleca
ustawić jacht w dryfie. Wiem co teraz będzie; kolejne kazanie … Nie myliłem
się:
-zmiana na sterze! Paweł chodź na dziób ze mną
Jak zaproponował mi wspólny wyjazd do Trzebieży to od razu mogłem się tego
spodziewać, w końcu nie bez powodu spytał przy mnie matkę czy muszę się go
we wszystkim słuchać. Fajnie być starszym bratem, ma się na kim wyżywać i
nic go nie obchodzi że ja mam przechlapane. Wcale nie jest fajnie być bratem
instruktora i być na oku wszystkich w obozie.
-Paweł, zrozum, nie mogę cię traktować inaczej niż reszty wachty …
22
-dlaczego? W końcu jestem twoim bratem – odpowiadam – i w dodatku nie
jestem kursantem
-ale jesteś w załodze – powtarza ciągle to samo w kółko – i wszystkich
obowiązują te same reguły
-ciebie też? – pytam
-ja za was odpowiadam – wałkuje – zresztą mnie też obowiązują reguły
-nie muszę z wami pływać – mówię z godnością …
-musisz! – stwierdza arbitralnie i zjadliwie dodaje – chyba jeszcze pamiętasz co
się wydarzyło pierwszego dnia obozu?
Jasne że pamiętam – myślę – ale nie odpowiadam, bo to i tak niczego by nie
zmieniło. Wydaje mu się że jest moim ojcem.
Po przyjeździe do Ośrodka od razu przeprowadziłem rekonesans. Dramat,
kilkoro małych bachorów, jeden dwunastolatek i ja. Może ktoś jeszcze dojechać
– tak przynajmniej twierdził Janek. Namówiłem Pawełka na wspólną zabawę w
Indian, ale był tak upierdliwy (jak zresztą większość dwunastolatków), że
szybko mi się znudziło. Niestety nie chciał się ode mnie odczepić. Wtedy to
właśnie wymyśliłem – co Piotrek wymawia mi do tej pory – żeby przywiązać go
do pala męczarni. Zrobiłem to za pomocą sznurka do bielizny który sam mi
dostarczył – na lasso – przy jego pomocy przytroczyłem go mocno do drzewa i
właśnie miałem go tam zostawić i odejść, gdy jego krzyki zwabiły jakąś babę.
-co mu robisz? – spytała
-a co to panią obchodzi – odpowiedziałem pytaniem na pytanie – po co pani
wsadza nos w nie swoje sprawy
-natychmiast go odwiąż smarkaczu! – zaczęła krzyczeć
-tylko nie smarkaczu, wieśniaro! – ale bezczelna – jestem z Warszawy i mój brat
pani pokaże, to nie to co ta pipidówa …
-to ja ci pokażę gówniarzu! – zaczęła machać rękami jak wiatrak
23
-co mi może pani pokazać na tym zadupiu? - odpowiedziałem i uciekłem, bo
zaczęła mnie gonić
Zaczaiłem się, żeby zobaczyć gdzie mieszka i napisałem jej cegłą na drzwiach
domu: „GŁUPIA WIEŚNIARA” – i - od razu poczułem się lepiej.
Piotrek wrócił z wieczornej odprawy instruktorów z pianą na pysku i zaraz
zaczął się na mnie wyżywać:
-nie można cię ani na chwilę z oka spuścić gówniarzu! – wrzeszczał
-przecież nic się nie stało – odpowiedziałem
-jak to nic! – krzyczał – ledwo żeśmy tu przyjechali a już żeś pobił syna
pielęgniarki i obraził żonę komendanta!
-nie pobiłem, tylko się bawiliśmy – sprostowałem urażony – i skąd mogłem
wiedzieć że to głupie babsko, co wtyka nos w nie swoje sprawy, jest żoną
komendanta?
Przez skromność nie dodałem, że upiększyłem im dom.
-ostatni raz zostałeś na brzegu, jak ja wypływam – stwierdził
-dobrze – odpowiedziałem zgodnie
Wydawało się, że sprawa się jakoś rozejdzie, ale on słowa dotrzymał.
Jasiek dostał dyplom. Fajnie, że w końcu go dostał, ale co z tego. Wielkie mi
halo. Ja już drugi raz z rzędu mam świadectwo z czerwonym paskiem i poza
babcią nikogo to specjalnie nie interesuje. A tu popatrzcie, zlot całej rodziny na
działce. I nie dużo brakowało, a dostałby od mamy jej malucha.
Ciekawe czym by mnie wtedy woziła? Na szczęście ojciec zreflektował się i
kupili mu wieczne pióro i wystarczy. I tak opłacają mu wypasione wakacje za
granicą, a cała rodzina obsypała go prezentami co najmniej jakby się żenił.
-Tomciu, płyniesz ze mną na rejs (nie lubię jak się do mnie mówi Tomciu – wie
o tym doskonale)? - pyta
- a kiedy i gdzie? – też pytam
24
-na Bornholm i na Rugię, w sierpniu
-zastanowię się – odpowiadam – i … nie wiem czy staży mnie puszczą –
kontynuuję – i … kto płynie? – badam – i … na czym?
-mniej więcej ten skład co w zeszłym roku plus kilka osób z mojej wachty –
odpowiada – na „Bolińskim” …
-a ty Tomeczku też chcesz płynąć? – pyta babcia – i po co ci to, mały jesteś,
jeszcze się przeziębisz
-oczywiście że płynę – rzucam – tylko załatw z mamą
-a ty też chcesz iść na medycynę? - pyta ciotka
-jeszcze nie wiem – mówię – może?
-to dobry pomysł – mówi wujek – Piotrek mógłby mu pracę załatwić i pomóc na
początku
-ale przecież ty się Tomeczku boisz patrzeć na krew – to mama
-a może sam sobie wybierze zawód, ma jeszcze trochę czasu – ucina na
szczęście tą idiotyczną dyskusję ojciec
Siedzimy za blokiem i jaramy szlugi. Całą naszą paczka, jak zwykle.
-to prawda, że twój brat będzie lekarzem? – pyta Kaśka
-nie będzie, tylko już jest – prostuję – po wakacjach zaczyna pracę
-i co będzie robić?
-zostanie chirurgiem – odpowiadam – ja zresztą też
-a mówiłeś, że będziesz architektem – powątpiewa Michał
-no to co, że mówiłem – stwierdzam – zmieniłem zdanie, zresztą jak Piotrek
zostanie ordynatorem na chirurgii, to się u niego zatrudnię
-jak będzie chciał
-jasne że będzie – ucinam i zmieniając temat, pytam – gdzie jedziecie na
wakacje?
25
-na kolonie w góry, a potem z rodzicami na działkę – odpowiada Magda – jak co
roku
-a ja nad morze z mamą – rzuca Michał – a później na pielgrzymkę do
Częstochowy, a ty?
-ja płynę z rodzicami na rejs po Mazurach – stwierdzam z wyższością – a potem
z Piotrkiem i jego kolegami na rejs po morzu do Niemiec i Danii
-ściemniasz – powątpiewa Kaśka – staży cię puszczą?
-spoko – rzucam – Janek jest już dorosły, i jest instruktorem, jak ojciec
-mnie by nigdy w życiu nie puścili – mówi z wyczuwalnym smutkiem w głosie
Kaśka
-a chciałabyś? – pytam
-no jasne – mówi – tylko ja się zupełnie na tym nie znam
-to nic nie szkodzi, spytam brata czy jest wolne miejsce i poproszę mamę żeby
porozmawiała z twoją – mówię – myślę, że ją przekona, w końcu sama też
kiedyś pływała
-super – odpowiada – to może moją przekona
Dochodzi szósta rano. Pociąg wjeżdża na stację:
-Podróżnych wysiadających na stacji Szczecin Dąbie prosimy o sprawdzenie
bagażu, załoga pociągu Piast dziękuje za wspólną podróż …
Stoimy na korytarzu, za oknem widać szybko rosnący peron, pociąg zatrzymuje
się, Janek otwiera drzwi i wyskakuje:
-podawajcie mi worki – mówi – tylko uważnie, bo w niektórych są słoiki
-uwaga! – krzyczę wytaczając potężny, ciężki wór żeglarski przez okno na
peron, prosto w jego ręce
Szybko rośnie na peronie stos naszych bagaży: worki, plecaki, butle z gazem,
zwinięte żagle, skrzynki. Rudek, Marek i Andrzej przenoszą ten majdan na
drugą stronę peronu, zwalniając miejsce na resztę. Ja, Kaśka i Janek kończymy
26
wypakowywać przedział, Marcin z Agnieszką poszli poszukać jakiegoś wózka –
za dwadzieścia minut mamy pociąg do Trzebieży, a trzeba jeszcze przerzucić
ten majdan dwa perony dalej. Resztę załogi poznamy na miejscu.
Stojący za nami na korytarzu podróżni niecierpliwią się, nasza załoga skutecznie
blokuje wyjście z wagonu. Niektórzy próbują się przepychać, tworząc nerwową
atmosferę.
-posuń się pan! – wrzeszczy jakiś grubas próbujący na siłę sforsować brzuchem
przejście
-panie! Uspokój się pan! Wszyscy zdążą wysiąść! Po kolei! – krzyczę blokując
mu przejście, jeszcze chwila a zmiażdżyłby nasz sprzęt i Baśkę
-gdzie się gnoju pchasz na chama! – wrzeszczy do mnie
-a skąd mogłem wiedzieć na kogo się pcham - odpowiadam nie ustępując
-o rzesz ty k …! – zamachuje się na mnie i pcha mnie na Baśkę
Rozglądam się za resztą; są. Janek z Rudkiem chwytają wrzeszczącego i
miotającego się grubasa:
-uspokój się pan, bo sobie jeszcze krzywdę zrobisz – cedzi przez zęby Rudek –
wykręcając mu rękę
-złość piękności szkodzi – dodaje Piotrek usadzając go na podłodze korytarza
Kończymy rozładunek. Nadchodzi Marcin z Agnieszką, ciągną jakiś dziwny,
przedpotopowy wózek. Grubas i jego kumple widząc przewagę liczebną naszej
ekipy, rejterują.
Zagęszczamy ruchy i po chwili pakujemy się z bagażem do osobowego do
Trzebieży.
-może kiedyś przyjdą takie czasy, że nie będzie trzeba całego sprzętu i żarcia
brać sobie z domu – rzucam
-może – odpowiada Marcin – kiedyś było lepiej, można było część jedzenia
zamówić przez Baltonę do portu
-i co? – pyta Kaśka
27
-i nic, skończyło się w stanie wojennym i już nie wróciło
-a nie można części rzeczy kupić na miejscu, w Trzebieży? – nie daje za
wygraną Kaśka
-można: ocet, sól – odpowiada Janek
-ciekawe jak się Jaskuła zabrał pociągiem z żarciem na rejs dookoła świata? –
zastanawia się głośno Marcin
-coś ty? Jemu to chyba coś centralnie przydzielili, w końcu to propagandowe
przedsięwzięcie było – mówi Marek
-zresztą, jakby wziął całe jedzenie na pół roku w weckach to by mu jacht
zatonął – dodaje chichocząc Rudek
Zapada cisza. Przez okno powoli sunącego pociągu podziwiamy krajobraz
Wolina. Mijamy Police. Beton kominów, wszechobecny pył cementu i
chemikaliów powoli zostaje wyparty przez naturalny krajobraz. Z wolna
przewija się obraz lasów, pól i łąk. Wreszcie dojeżdżamy. Stacja końcowa.
Trzebież Szczecińska.
Mała, śpiąca, trochę nierealna mieścina. Miniaturowe, schludne domki otoczone
bielonymi krawężnikami. Malutkie, zadbane ogródki i cisza. Obraz tak różny od
brudnej monotonii wsi polskiej, pełnej „sześcianów mazowieckich”, nie
otynkowanych ruder, gnojówek, zaśmieconych lasków. Czy kiedykolwiek to się
zmieni – myślę- i będzie chociażby jak tu, gdzie panuje taka cisza i porządek
jakby dopiero co wyszli stąd Niemcy, a jeszcze nie dotarli nasi.
Mijamy położone wzdłuż ulicy różnokolorowe domki, przed niektórymi z nich
widać rozwieszone, suszące się sieci. Osada rybacka. Mimo zmiany
zamieszkującej ją narodowości tradycja i sposób na życie przerwały. Objuczeni
jak muły mijamy zbudowany z czerwonej cegły kościół – przerobiony, dawny
zbór luterański. Część bagażu została na stacji pod opieką dziewczyn, wrócimy
po nie, jak znajdziemy w porcie jakiś transport. To, co daliśmy radę unieść,
targamy na własnych grzbietach.
28
Jest! W oddali widać bramę Centralnego Ośrodka Żeglarstwa. Wachtowy
otwiera furtkę, wpisujemy się w książkę: „załoga s/y Boliński”, wchodzimy na
teren.
Przed nami rozpościera się widok na stojący na brzegu zalewu stylowy biały,
murowany budynek pokryty czerwoną dachówką, oddzielony od basenu
jachtowego porośniętym trawą placem apelowym. Na maszcie powiewa dumnie
na wietrze bandera PZŻ. Do kei przycumowane, stoją w szeregu duże,
pełnomorskie jachty, przed nimi piętrzą się stosy rzeczy: suszące się żagle, liny i
materace, zaopatrzenie, osobiste bagaże załóg. Port tętni życiem. Dziś zmiana
załóg, jutro większość z nich wypłynie w kierunku Świnoujścia, stamtąd dalej,
na pełne morze.
Teraz Trzebież to centrum polskiego jachtingu, najlepsza szkoła manewrowania
i Mekka żeglarzy nie tylko z Polski, ale również z Czech, Węgier i Niemiec.
-czy wiecie, że przedtem był tu ośrodek żeglarski Hitlerjugend? - pytam
-tak, a jeszcze wcześniej jachtklub oficerski floty Austro - Węgier – odpowiada
Rudek
-część jachtów poniemieckich dotychczas jeszcze pływa po Zalewie – dodaje
Piotrek - na przykład s/y India to dawna Jaskółka, na której kręcili „Nóż w
wodzie”, a jeszcze wcześniej wydobyli zatopioną z dna Zalewu.
Dwie godziny później również przed „Bolińskim” piętrzy się pryzma szpejów.
Nie chce mi się wierzyć, że kiedykolwiek uda się nam to wszystko pomieścić
wewnątrz, a nawet jeśli się uda, to na pewno jacht wtedy od razu zatonie.
Suszymy i przeglądamy żagle, ształujemy się, tankujemy wodę i paliwo. Ta
ostatnia, z pozoru banalna czynność przebiega z najwyższą czujnością i pod
osobistym nadzorem kapitana. Omyłkowe zamienienie zbiorników powoduje, że
jacht praktycznie do końca sezonu jest niezdatny do żeglugi, ponieważ
wyczyszczenie zbiorników jest praktycznie nieskuteczne, a ich wymiana
pociąga za sobą całkowite wyprucie jachtu z całego wyposażenia. Wreszcie
29
jesteśmy gotowi. I czekamy. Zgodnie z tradycją nie możemy wyjść w morze w
piątek, a do soboty pozostało jeszcze półtorej godziny. Wreszcie słychać
wybijane przez wachtowego na placu apelowy cztery szklanki. Północ. Martwa
pozornie keja ożywa nagle. Na pokładach zaroiło się nagle od załóg. Słychać
głuchy stuk odpalanych diesli. Szeleszczą żagle przygotowywane do
postawienia. I wreszcie jacht po jachcie kolejno odchodzą od nabrzeża, mijają
północne główki portu i kierują się w stronę toru wodnego prowadzącego do
Świnoujścia. Po chwili stawiamy żagle, milknie silnik, głos lądu stopniowo
zamiera, słychać tylko szum ocierającej się o burty i przecinanej dziobem wody.
Jach delikatnie przechylony na burtę sunie majestatycznie po spokojnej toni
Zalewu Szczecińskiego.
Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod nami czarna głębia z widocznym refleksem
odbitych lamp nawigacyjnych, przed nami przygoda.
Wychodzę z sali. Jestem nad podziw spokojny. Czekam na Kaśkę, która jeszcze
pisze. Tematy okazały się proste. Praktycznie na każdy mógłbym coś napisać.
Swobodnie wybierałem między Romantyzmem a Oświeceniem, ostatecznie
napisałem rozprawkę o polskim bohaterze romantycznym. Jutro piszę historię,
później ustne, ale po konflikcie z Cielomską najbardziej bałem się dzisiejszego.
Teraz jestem już spokojny i ... prawie pewien że zdałem. Słychać skrzypienie
otwierających się drzwi, pokazuje się w nich głowa Kaśki, podchodzę:
-jak poszło? - pytam
-nie wiem – słyszę
-a co pisałaś?
-trzeci – odpowiada
-to tak jak ja – ucieszyłem się – to powinno być dobrze, przecież uczyliśmy się
razem
30
-powinno – odpowiada bynajmniej nie przekonana Kaśka – co teraz robisz?
Może wpadniesz do mnie?
-nie mogę – odpowiadam – jadę do ojca, tylko czekam na Piotrka
-o już jest – wskazuje mi palcem
Idziemy w jego kierunku. Myśli nagle odrywają się od matury i wędrują do
malutkiej, obskurnej sali na chirurgii w Szpitalu na Solcu, gdzie wraz z trzema
innymi nieszczęśnikami leży od kilku dni nasz ojciec.
Właściwie nie wiem dokładnie, co się tak naprawdę wydarzyło.
Przed tygodniem obudziłem się szarpany za ramię przez matkę:
-wstawaj Pawełku – mówiła – tatę pogotowie zabiera do szpitala i ja jadę z nim,
spróbuj dodzwonić się do Jaśka i nie martw się ...
Zobaczyłem jak dwóch mężczyzn wynosi z domu leżącego na noszach,
przykrytego kocem, bladego jak ściana ojca. Wyszli i nagle wszystko ucichło.
Podbiegłem do okna, w mroku w sinej poświacie migających kogutów karetki
majaczyły postacie sanitariuszy mocujących nosze. Zawyła syrena, ambulans
ruszył, zapadła ciemność i martwa cisza.
Zapaliłem górne światło, założyłem szlafrok i spojrzałem na zegarek, trzecia w
nocy. Uświadomiłem sobie, że nie wiem ani co się stało, ani nawet gdzie
zawieźli ojca. Wykręciłem numer brata:
-DRRR
DRRR
DRRR
DRRR
- rozległo się w słuchawce
-halo – słyszę głos Janka – słucham
-pogotowie zabrało tatę do szpitala – mówię i czuję, że głos mi się łamie,
zaczynam płakać
-co się stało? - słyszę gwałtowna przemianę w głosie brata, całkowicie ulotniła
się poprzednia irytacja i senność
-nie wiem, nic nie wiem – rzucam łkając w słuchawkę – mama mnie obudziła,
powiedziała że biorą tatę do szpitala, że ona też jedzie, i żebym się nie martwił –
kończę płacząc
31
-nie martw się – Janek bezwiednie naśladuje głos mamy – siedź w domu i
nigdzie nie wychodź, już jadę do Warszawy, za cztery godziny najpóźniej będę,
trzymaj się – odkłada słuchawkę
Wjeżdżamy na parking, nad nami góruje brązowy przytłaczający gmach, nad
wejściem głównym napis:
CENTRUM ONKOLOGII – INSTYTUT
im. Marii Skłodowskiej Curie
Wzdrygam się, straszne miejsce – myślę. Wchodzimy do wielkiego,
wyłożonego marmurem holu. Przy portierni tłum ludzi kłębi się w kolejce, my
idziemy dalej.
-tata jest na siódmym piętrze – mówi mama
Dochodzimy do wind, naciskam przycisk, zapala się dioda.
-jak na nasze warunki to niezwykle nowoczesny szpital – stwierdza Piotrek
-mnie to miejsce przytłacza – odpowiadam – gdy sobie pomyślę, że wszyscy
którzy tu leżą, mają raka ...
-to prawda, ale pomyśl, że w tym szpitalu się go leczy, a w innych na niego
umiera – mówi mama
-może, ale tu i tak jest strasznie – odpowiadam
DRYN
DRYN – rozlega się dzwonek, przyjechała winda.
Wsiadamy, za nami wchodzi popychając na kółkach stojak z kroplówką łysy
mężczyzna, gdy zbliża się, czuję jego cuchnący papierosami oddech. Janek
nachyla się do mojego ucha i mówi szeptem:
-widzisz? Rzuć póki możesz
Kiwam głową, powinni to pokazać jako spot w telewizji – myślę. Dzwonek, nad
drzwiami wyświetla się siódemka. Drzwi otwierają się automatycznie,
wychodzimy. Przed nami matowe szklane drzwi z napisem:
KLINIKA NOWOTWORÓW PRZEWODU POKARMOWEGO
32
ODDZIAŁ CHEMIOTERAPII
Janek naciska przycisk, drzwi otwierają się szeroko ukazując korytarz Kliniki.
Tu, w przeciwieństwie do tłumów i zgiełku na dole, jest pusto i cicho.
Zakładamy pokrowce na buty i wchodzimy w głąb korytarza.
-gdzie leży tata? - pytam
-na sali piątej – Janek wskazuje ręką
Otwieramy kolejne drzwi, wchodzimy do przedsionka prowadzącego do sali
chorych. Rzeczywiście, warunki tu są dobre – myślę – sale z łazienkami jedno i
dwuosobowe, ale co z tego ... dobrze że nie zdecydowałem się jednak na
medycynę. Też będę pomagał ludziom, ale bez krwi, bólu, ropy ...
Wchodzimy dalej:
-cześć tato – mówię
-o cześć! - siedząca na łóżku postać odkłada Newsweek -a i zdejmuje okulary,
uśmiecha się do nas - właśnie myślałem że przyjdziecie – mówi
Patrzę na niego ze zdziwieniem i smutkiem, jeszcze niedawno, dosłownie przed
kilku tygodniami wydawał mi się taki wielki, silny i niezniszczalny. A teraz
widzę przed sobą drobnego, starego chorego człowieka. Widzi że mu się
przyglądam, uśmiecha się.
-nie martw się – mówi – wyzdrowieję, lepiej pokaż mi, co przyniosłeś
Z zażenowaniem, ale i z dumą wyciągam z kieszeni indeks, podaję mu.
Bierze go do ręki i głośno czyta:
Wydział Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego
-gratuluję synku – mówi cicho
-niedługo cię zabierzemy stąd do domu – wtrąca Janek – to wtedy to jakoś
uczcimy
--a jak ty się dzisiaj czujesz? - martwi się mama – może ci coś przynieść do
jedzenia?
33
-nie przynoś nic – odpowiada – po tej chemii nie mam zupełnie apetytu, a
zresztą tu nawet dobrze karmią, choć ja mam cały czas metaliczny posmak w
ustach
-to po lekach – stwierdza Janek – ale jeszcze tylko dwa dni, wytrzymasz jakoś
-jasne – tata uśmiecha się – w sobotę zrobimy w domu imprezę
Idziemy powoli w pierwszym szeregu: mama Janek i ja. Trzymamy ją pod ręce.
Za nami tłum. Wiedziałem, że ojciec był bardzo znany w wielu kręgach,
popularny, że miał wielu znajomych i przyjaciół, ale ilość żegnających go ludzi
zdumiała mnie. Przed nami na meleksie jedzie dębowa trumna, jedzie tata,
poprawiam sam siebie w myślach, na niej stos wieńców, wiązanek, kwiatów.
Idziemy, na ścieżkach Powązek leżą kolorowe jesienne liście, rozsuwamy je
butami, depczemy, niektóre, poderwane przez wiatr, wirują na wietrze. Patrzę na
mamę – płacze – przyciskam mocniej jej rękę. Z jej drugiej strony idzie Jan. Nie
płacze, nieruchoma, jakby nieobecna twarz. Ja też nie płaczę, nie mogę?, nie
umiem?, nie chcę? Płakałem całą noc, nie umiem uświadomić sobie że nie ma
już taty. On był głową rodziny, on o wszystkim decydował, jego zdanie było
decydujące i zazwyczaj to on miał rację. Jak sobie bez niego poradzimy? Nawet
Jasiek, który nie mógł od dłuższego czasu się z ojcem dogadać, teraz nie będzie
miał do kogo być w opozycji.
Stajemy, przed oczami przewijają się jak film różne epizody z życia z tatą. Jak
mama da sobie radę – myślę – i jak ja dam sobie radę? Janek jest już dorosły,
zaczął życie na własny rachunek, ma pracę. Kto nam go zastąpi? - brat? ...
Jak on zaczynał studiować, mógł liczyć na rodziców. A ja? Na mamę? - ona nie
da sobie ze wszystkim rady ... na niego? ... Też chciałbym mieć wakacje,
pomoc, oparcie ... Jak ...
-chodźmy – ktoś chwyta mnie za ramię – trzeba pomóc mamie, zaprosiła
rodzinę i najbliższych, teraz ty też musisz już być dorosły
34
Spoglądam na mówiącego do mnie brata, ja? - myślę – no tak, jestem już
dorosły, pojutrze mam pierwszy dzień zajęć na uczelni.
-chodźmy - mówię
35
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wojtek
-Wojtek, czy ty nie przesadzasz? – woła mama – to nie jest hotel, mógłbyś się
trochę włączyć, a nie tylko przychodzisz na noc i to coraz rzadziej
-mamo, mam dyżur
-ciągle masz dyżur – gdera – jeszcze się w życiu nadyżurujesz, jak ojciec.
Gdyby nie ten jego zawał, to byś go chyba znał tylko ze zdjęcia
-mamo! – odpowiadam – przecież wiesz, że muszę dyżurować, jeśli mam być
chirurgiem
-który to już w tym miesiącu? – pyta
-siódmy – odpowiadam – ale jak się dużo dyżuruje, top podobno można na
czwartym roku samodzielnie zrobić wyrostek
-no i co z tego, żeby ci chociaż jakieś pieniądze za te dyżury płacili. Uczyć się
nie masz kiedy, jeszcze przez te dyżury będziesz rok powtarzać. Taki sam głupi
jak ojciec.
-oj mamo, przecież wiesz
-dobrze, już dobrze – mówi – nie zapomnij zabrać kanapek, zapakowałam ci w
reklamówkę w lodówce
-dziękuje mamo – całuję ją – jak wrócę, to odkurzę całe mieszkanie – deklaruję
-jakbym liczyła na waszą pomoc, to by nam wszystko brudem zarosło – mówi
Wpadam do Szpitala, mijam pędem rejestrację, przebiegam łącznikiem do
gmachu chirurgii, jeszcze cztery piętra po schodach i zdyszany
-jestem! – wołam
-świetnie – odpowiada Janek z którym mamy razem dyżur – przebieraj się
szybko i obejrzyj pacjenta na siódmej Sali. Świeżo przyjęty do wyrostka –
dodaje – twoja kolej, to się umyjesz
36
Super – myślę – ledwo przyszedłem i już asysta do operacji. Lubię dyżury z
Janem. Ciężko z nim dyskutować – w końcu to szef koła naukowego – ale jest w
porządku, stara się nie wykorzystywać funkcji i dzielić zabiegi sprawiedliwie.
Sam myje się na asystę przede wszystkich do dużych operacji, w tym roku
kończy studia i podobno ma obiecany etat w Klinice.
Przebieram się, zakładam biały fartuch i drewniaki. Idę do nowo przybyłego na
Oddział pacjenta. Ciekawe kto zostanie następnym szefem koła – myślę po
drodze. Biorę z dyżurki pielęgniarek nie wypełnioną jeszcze historię choroby.
Jej wypisanie – po dokładnym zebraniu wywiadu i zbadaniu chorego – należy
do moich obowiązków. Przeglądam luźno wsadzone do środka wyniki badań:
leukocytoza dziewięć tysięcy, czerwonych prawie pięć milionów, badanie
ogólne moczu prawidłowe, układ krzepnięcia w normie, cukier prawidłowy,
próby wątrobowe też, nerki wydolne. Wchodzę na salę:
-dzień dobry panu, nazywam się Wojciech Marchewka, jestem studentem
medycyny i przyszedłem pana zbadać
-dzień dobry – odpowiada
Biorę stojące przy stoliku pod oknem wolne krzesło, przysuwam je do łóżka
chorego i siadam.
-co się stało, że trafił pan do szpitala? - pytam
-brzuch mnie bolał – pokazuje ręką na prawe podbrzusze
-za chwilę będę chciał pana zbadać – mówię – a na razie muszę zadać jeszcze
kilka pytań
-od kiedy pana bolą brzuch?
-od przedwczoraj
-od razu w tym miejscu gdzie pan pokazał?
-nie, najpierw gdzieś tu – zatacza dłonią koło wokół pępka
-czy wymiotował pan?
-nie, ale zbierało mnie…
37
Wstaję i podchodzę z prawej strony łóżka
-proszę odsłonić brzuch i podbrzusze - mówię
Nauczony jestem dokładnie i drobiazgowo badać całego pacjenta, nie zawsze
spotyka się to z jego zrozumieniem.
Wielu z nich protestuje, wskazując na konkretne miejsce – gdzie – ich zdaniem
tkwi choroba i nie dają się przekonać, że przyczyna może dotyczyć całego
organizmu, a nie tylko bolącego organu.
Inni tłumaczą, że nie są przygotowani do badania (co zresztą stwierdza się
nosem od razu po wejściu na salę i bez tej deklaracji).
Do niedawna sądziłem, że opowieść o pacjentach, którzy – idąc do lekarza myją
tylko chorą nogę – jest kiepskim dowcipem, okazało się że jest to obowiązujący
w pewnych kręgach standard postępowania. W końcu „częste mycie skraca
życie” a „mycie nóg, to twój wróg” mówią przysłowia. Zresztą poza sferą
kulturową nie robi to na nikim wrażenia, po ćwiczeniach w prosektoriach
student medycyny jest odporny na wszelkie zapachy.
Rozpoczynam drobiazgową ocenę od kończyn dolnych, punkt po punkcie
sprawdzam ocieplenie i kolor skóry, czucie, tętno na dostępnych badaniem
tętnicach. Trwa to dość długo, zanim przystępuję do badania brzucha.
Słyszałem, że na obchodzie profesorskim, Kierownik Kliniki zapytał się,
wskazując na chorego, kto ze studentów go badał, a następnie zaczął
przepytywać szczegółowo o rezultat i diagnozę. Grupka studentów jąkając się
zaczęła przedstawiać stan pacjenta i – jakaż była ich konsternacja – gdy Profesor
gwałtownym ruchem zerwał z niego kołdrę i okazało się, że jedna z nóg
modelująca ją – jest drewnianą protezą – czego to badając mu brzuch – nie
zauważyli.
Od tego wydarzenia, przy badaniu chorego nigdy się nie śpieszę.
Uciskam delikatnie, powoli brzuch, obserwując jednocześnie twarz pacjenta –
jest spokojny, rozluźniony, Gwałtownie odrywam dłoń
38
-Ałła!! – na twarzy widoczny jest grymas bólu
-przeprasza – mówię – ale musiałem sprawdzić ten objaw
Blomberg dodatni – myślę, sprawdzam kolejne objawy: Goldfam, Chełmoński,
Rowsing, Jaworski …. Wszystko zaczyna się układać w logiczną całość.
Stawiam rozpoznanie wstępne:
Appendicitis acuta
PUK PUK - słychać skrzypienie otwierających się drzwi Sali
-panie doktorze – mówi wchodząca pielęgniarka – wołają już pacjenta z Bloku
-właśnie skończyłem - odpowiadam – wezmę tylko jeszcze od pana zgodę na
zabieg …
Wchodzę do śluzy. Nauczony doświadczeniem dokładnie sprawdzam zawartość
kieszeni. Zakładam zielony strój chirurgiczny, ochraniacze na buty, czapkę.
Wszystkie posiadane rzeczy przekładam do kieszonki w bluzie. Kiedyś
zdarzyło mi się zostawić w spodniach zapalniczkę – i wtedy również widziałem
ją po raz ostatni. Przechodzę na blok operacyjny. Półmrok, ciemnozielone
błyszczące kafelki pokrywające ściany tworzą charakterystyczną, trochę
niesamowita atmosferę. W oddali widać palące się światło na dyżurnej Sali
operacyjnej. Słyszę szum wody, pewnie instrumentariuszka myje się już do
zabiegu.
-dzień dobry – mówię
-dzień dobry – odpowiada – znowu ma pan dyżur?
-tak, może uda mi się wreszcie zapracować na pierwszy zabieg – odpowiadam –
czy mam się już myć?
-jeszcze nie, niech pan pomoże przy ułożeniu pacjenta
-dobrze, oczywiście – odpowiadam – już znieczulony?
-chyba jeszcze nie – zagląda na salę – jeszcze się pan zdąży czegoś napić, u nas
w pokoju jest herbata i ciasto, proszę się poczęstować
39
-dzięki, jak mogę się zrewanżować?
-niech pan na nasz następny dyżur coś upiecze
-dobrze, spróbuję – mówię – ale to będzie pierwszy mój wypiek w życiu
-zaryzykujemy – odpowiada – może mi pan podać szczotkę?
Biorę do ręki wielkie metalowe szczypce zanurzone branszami w spirytusie,
otwieram drugą ręką puszkę wydobywając jedną ze sterylnych szczotek
ryżowych, podaję jej do ręki tak aby nie zbrudzić narzędzia
-polać? – pytam odkładając szczypce na miejsce i chwytając plastikową butelkę
zawierającą Manusan. Kiwa głową. Ostrożnie, tak aby nie dotknąć włosia
szczotki leję gęsty, pieniący się, i czerwony płyn.
-dzień dobry, panie doktorze – mówię wchodząc do pokoju socjalnego
-cześć Wojtek – odpowiada rozwalony na wersalce ubrany na zielono drugi
dyżurant – chcesz kawy?
-chętnie – odpowiadam
-umyjemy się razem – stwierdza – jakie cięcie byś zrobił?
-McBurneya – mówię – jest szczupły, będzie mniej widoczna blizna
-prosimy na salę – w drzwiach pojawiła się właśnie głowa pani salowej
-idź się myj i obkładaj, ja zaraz dojdę – słyszę
Szybko odstawiam pełny kubek gorącej kawy. Wypiję jak zwykle zimną –
myślę – wstaję i idę za salową na salę operacyjną
-można się już myć – słyszę od anestezjologa
-tak, już zaczynam – odpowiadam.
Ustawiam strumień ciepłej wody, zakładam maskę na twarz i sięgam po
szczotkę. Systematycznie zataczając coraz większe kręgi pokrywam kolejno
obie dłonie warstwą piany, następnie rozszerzam zakres ablucji do łokci. Temu
rytuałowi poddaję się automatycznie. Myślami jestem już w pomieszczeniu
obok, gdzie na stole operacyjnym śpi znieczulony pacjent.
-drugą szczotkę proszę! - minęło pięć minut
40
Wchodzę na salę operacyjną, odbieram podany przez instrumentariuszkę
sterylny zielony fartuch operacyjny, zakładam. Wsuwam kolejno obie dłonie w
gumowe rękawiczki. Biorę podane gaziki i długi klem, jeden zwijam i opinam
narzędziem. Czekam aż salowa poleje je jodyną, zaczynam myć. Spiralnym
ruchem pokrywam roztworem jodyny całą powierzchnię brzucha malując na
niej coś na kształt gigantycznego i trochę kwadratowego ślimaka. Odrzucam
narzędzie i chwytam podawane przez instrumentariuszkę zielone prześcieradło:
-góra – wspólnie przykrywamy brzuch od pępka do głowy, podajemy końce
płachty anestezjologowi, który wprawnym ruchem wytwarza z nich parawan
-dół – mówi instrumentariuszka, podając kolejną płachtę, która ląduje na nogach
chorego
-boki – przede mną zostaje widoczny tylko niewielki kwadrat pomalowanej
jodyną skóry, resztę pacjenta skryło obłożenie, jedynie za parawanem, po
stronie anestezjologów widać owiniętą chustą głowę, z której sterczy rurka
intubacyjna podłączona grubymi karbowanymi przewodami do respiratora.
Cztery metalowe narzędzia o swojsko brzmiącej nazwie – bakhaus mocują tę
konstrukcję do skóry chorego. Zajmuję należne mi miejsce po lewej stronie i
czekam na głównego operatora. Ze śluzy słychać szum wody przerywany
pluskiem i momentami tłumiony przez wygwizdywaną z przeraźliwym
fałszowanie piosenkę. Chyba nikt z obecnych na sali nie ma wątpliwości,
dlaczego myjący się właśnie chirurg nie został muzykiem – myślę – ale brakowi
talentu nie towarzyszy brak pewności siebie.
-przejdź na drugą stronę i zaczynaj – nie wierzę własnym uszom.
Ten banalny pozornie tekst jest sygnałem do rozpoczęcia przeze mnie pierwszej
w życiu samodzielnej operacji brzusznej.
Czuję jak rozpiera mnie duma. Przechodzę na prawą stronę
-skalpel – rzucam
41
Już wcześniej, mimo iż nie liczyłem na tą szansę, w myślach ustaliłem
lokalizację linii cięcia, teraz więc przykładam ostrze do powierzchni brzucha
-mogę? - kieruję spojrzenie w stronę anestezji
-tak, proszę
Przyciskam mocno dłoń i spokojnym, zdecydowanym ruchem przeciągam je w
kierunku od prawego kolca biodrowego do pępka. Na długości około siedmiu
centymetrów pojawiają się kropelki krwi. Skóra rozstępuje się pod naporem
noża. Asystujący mi chirurg bierze do ręki pęsetę i chwyta nią jeden z
krwawiących punktów.
-koagulację proszę – wyciągam w stronę instrumentariuszki dłoń po narzędzie i
dotykam instrumentem do pęsety jednocześnie naciskając niebieski przycisk.
Rozlega się charakterystyczny syk i po chwili czuć świąd palonej tkanki.
-pęsetę proszę – instrumentariuszka podaje mi kolejne narzędzie, odbierając
jednocześnie poprzednie
Chwytamy w pęsety przeciwległe brzegi rany, przecinam tkankę podskórną i
tłuszczową. Aż dziw że taki z pozoru chudy człowiek ma na sobie trzy
centymetrową otoczkę tłuszcz u myślę – ciekawe ile ja mam, wzdrygam się.
-groszek – w wyciągniętą dłoń uderza metalowe narzędzie z przypiętym doń
miniaturowym gazikiem zwiniętym w ciasną kulkę
-farabeufy – asystujący mi chirurg odbiera od pielęgniarki retraktory i rozciąga
w poprzek ranę operacyjną.
Trzymanym w ręku groszkiem dokładnie odsłaniam powierzchnię powięzi,
którą następnie rozcinam nożyczkami. Przed nami odsłania się mięsień skośny
zewnętrzny. Biorę do ręki dysektor i kolejno rozwarstwiam włókna mięśni
skośnych. Jeszcze tylko powięź poprzeczna i otrzewna, po ich pokonaniu
jesteśmy wewnątrz brzucha. Retraktory zagłębiają się w głąb pacjenta, widać
błyszczącą, wilgotną powierzchnię jelit. Wsuwam pomiędzy nie palec i
delikatnie rozgarniając kieruję go do prawego dołu biodrowego. Czuję silnie
42
rytmicznie napinającą się pod palcem tętnicę biodrową, sięgam trochę do środka
i … jest! Czuję go! Twardy, walcowaty, słabo ruchomy twór. Staram się nie
naciskać zbyt mocno, by nie pękł
-zapalony – stwierdzam wycofując rękę
Ponownie sięgam do brzucha, tym razem jednak uzbrojony w pęsetę
anatomiczną i tupfer. Pętla po pętli odsuwam jelito cienkie by odsłonić kątnicę.
Jest! Widać charakterystyczną białawą podłużną taśmę, Chwytam delikatnie w
pęsetę i zsuwam się narzędziami w dół, poniżej zastawki krętniczo – kątniczej,
uwidaczniam odejście wyrostka robaczkowego. Przypomina mi się –
przeczytana kiedyś w historii medycyny – informacja, że ten szczegół
anatomiczny jest podstawową różnicą w budowie między człowiekiem i świnią.
Chwytam nasadę wyrostka, asystujący mi chirurg spogląda kontrolując moje
poczynania
-rzeczywiście nacieczony, delikatnie preparuj, żeby się nie rozlał – mówi
-oczywiście – odpowiadam – uważam
Posługując się dwiema pęsetami unoszę znalezione siedlisko choroby.
Delikatnie, by nie uszkodzić naczyń krwionośnych, przebijam narzędziem
krezkę. Zakładam podwiązki , przecinam zaciśnięte naczynka stopniowo
odsłaniając odejście od kątnicy. Zgniatam wyrostek u podstawy i podwiązuję
go. Biorę do ręki skalpel i odcinam go, zamieniam narzędzie na umoczony w
jodynie groszek i dezynfekuję kikut wyrostka.
-szef na kapciuch – rzucam wyciągając rękę, od razu czuję uderzenie rączki
narzędzia o ubraną w rękawiczkę dłoń, słychać charakterystyczne klaśnięcie.
Obkłuwam wokół. Asystent chwyta w pęsetę kikut i wgłębia go w ścianę
kątnicy ja równocześnie dociągam szef kapciuchowy.
-nożyczki do nitki!
-szef na Z-kę! …
-nożyczki! …
43
-Mikulicze! …
-szef na otrzewną! …
-na mięśnie! …
-katgut trzy - zero na podskórną …
-skóra!
Odrywam na chwilę wzrok od pola operacyjnego, spoglądam na wiszący na
ścianie zegar. Niemożliwe! Wszystko trwało zaledwie dwadzieścia minut,
jestem cały mokry i rozpiera mnie duma!
-gratuluję – mówi asystujący mi chirurg
-Wojtek zrobił pierwszy w życiu samodzielny wyrostek – informuje anestezję
-to jakaś impreza będzie? – słychać ożywienie
-oczywiście, tylko wyskoczę na chwilę, bo nie byłem przygotowany –
odpowiadam
-jak pan chce być chirurgiem to musi pan być zawsze przygotowany – mówi
instrumentariuszka – na wszystko – dodaje
Sala konferencyjna Kliniki, pierwsze spotkanie po wakacjach. Za oknem
październikowe, słabo już grzejące słońce. Siedzę ubrany w zielony mundurek i
pokazuję młodym, świeżo przyjętym do koła kolegom techniki wiązania węzłów
chirurgicznych. Powoli schodzi się coraz więcej osób. Ożywają wspomnienia z
wakacji. Wielu z nas było na obozie koła w szpitalu w Kwidzynie. Ten wspólnie
z kołem chirurgicznym z Gdańskiej Akademii Medycznej zorganizowany
wyjazd okazał się być sukcesem pod każdym względem. Zakwaterowani w
stadninie koni dzieliliśmy czas między dyżury na chirurgii, jazdę konną i żagle.
Wspólnie z opiekunami obu kół docentem Jackowskim z Gdańska i adiunktem
Szmitem z Warszawy przeprowadziliśmy badania przesiewowe. Tam poznałem
Martę - myślę i uśmiecham się – jak dobrze pójdzie to od następnego semestru
44
będzie w studiować w Warszawie. Ma tu gdzie mieszkać, siostra jej ojca, która
jest stąd zgodziła się dać jej na początek pokój. A potem, …
Zobaczymy co będzie potem.
Wracam myślami do lata. Podzieleni na trzy grupy codziennie prowadziliśmy
akcję profilaktyki nowotworowej . Wspólnie z miejscowymi chirurgami
badaliśmy piersi pracownicom Zakładów Papierniczych, poszukując guzków.
Druga grupa razem z tutejszymi radiologami wykonywała USG i mammografię,
trzecia, wspólnie z opiekunami, pomagała przy gastroskopiach i operacjach na
bloku operacyjnym chirurgii. Później część zostawała na dyżur, a pozostali
oddawali się przyjemnościom. A tych Pojezierze Pomorskie i władze miasta
miały dla nas pod dostatkiem.
Na jednym z takich dyżurów poznałem Martę, która, sama pochodząc z
Kwidzyna, odrabiała praktykę po drugim roku w miejscowym szpitalu. Wydała
mi się taka pełna entuzjazmu, radości życia i oddania. Zaprosiłem ją do nas na
imprezę – w piątek wieczorem, w stadninie, przy pieczonym na rożnie prosiaku
sponsorowanym przez burmistrza i beczce piwa z browaru w Elblągu – snuto
opowieści medyczne. I tak się zaczęło. Później namówiłem ją na rejs po
Mazurach, a później na…. BUM – z hukiem otwierają się kopnięte przez kogoś
drzwi i pojawia się w nich postać zasłonięta przez stos trzymanych oburącz
pudełek
-Piotrek, to ty? – pytam zdziwiony – co tam masz?
-co ty nie wiesz? – rzuca zdziwiony Jacek – z pierwszej pensji pożegnalne
ciastka kupił
-coś ty, z pensji stażysty to by mu co najwyżej na puste pudełka starczyło
-to co, pomożecie? – mówi Janek – czy jedziecie tak bez sensu gadać?
Rozkładamy ciastka, siadamy. Są już wszyscy.
45
-Jasiek odszedł z koła, musicie wybrać następnego przewodniczącego – mówi
doktor Szum, opiekun koła z ramienia Kierownika Kliniki – Janek, może ty byś
chciał kogoś rekomendować na swoje miejsce?
-proponuję Wojtka – słyszę – jest co prawda dopiero na czwartym roku, ale
moim zdaniem najbardziej się do tego nadaje
-kto jest za? – pyta doktor Szum, w górę unosi się las rąk, jestem oszołomiony,
nigdy nie brałem tego pod uwagę … ale czy chcę – jasne! Bardzo chcę!
-dziękuję wam! – mówię
-ty bracie nie dziękuj, bo to jest od cholery roboty – mówi Janek
-i etat w Klinice – dodaje Jacek
-nie bądź złośliwy – ripostuję – Jankowi się należało, jest dobry i Profesor to
docenił
-ma pan rację – dodaje z powagą doktor Szum – przewodniczący kół
naukowych rzeczywiście zazwyczaj dostają etat, ale dlatego że są najbardziej
zaangażowani i – co za tym idzie – zazwyczaj najlepsi
-Cześć jestem – rzucam od progu
-i co wybrali cię nowym szefem koła? – słyszę głos z jej pokoju – w lodówce
jest bita śmietana w sprayu , weź ją i choć szybko
-skąd wiesz że mnie wybrali? – mówię zaskoczony
-nic już nie mów tylko chodź szybko – woła - mam coś dla ciebie, tylko jestem
trochę skrępowana, nigdy nie robiłam tego z przewodniczącym
Wchodzę do jej sypialni – o kurcze, myślę czując pewne napięcie – zawsze o
tym marzyłem …
46
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dominika
Dziś pierwsze zajęcia z krowami. Trochę przeraża mnie dojeżdżanie codziennie
na siódmą rano na Grochowską, ale i tak nie odpuszczę praktyk.
Okolice Grodziska są super! Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że tuż pod
Warszawą są takie piękne, dzikie, wręcz dziewicze tereny do jazdy. Nic
dziwnego, że tyle ludzi trzyma tu konie.
Stoję na przystanku, poranna mgła snuje się po wysoko porośniętej łące, jest
szaro. Stojąca na skraju asfaltu niewielka, zrobiona z prefabrykowanego betonu
wiata dziwnie wygląda na jej tle, mgła zasłania pobliskie, nieliczne zresztą
zabudowania, stwarzając psychodeliczną całość. A może to ta wczesna pora
rodzi takie skojarzenia? Czuję się jakbym była gdzieś na skraju świata.
Przejmująca zimna wilgoć przenika przez płaszcz – spoglądam na zegarek – za
dziesięć szósta – jak robotnik na zmianę do fabryki – myślę. W oddali ginąca we
mgle droga rozjaśnia się jakąś poświatą, powoli wyodrębniam dwa rozproszone
punkty światła które łączą się w nadjeżdżający autobus.
Otwierają się drzwi, wsiadam, podaję kierowcy banknot, odbieram bilet i resztę,
rozglądam się za kasownikiem – jest – wsuwam bilet, chowam pieniądze,
siadam. Autobus rusza. Jedziemy przez opustoszałe wsie. Nieliczni pasażerowie
autobusu wpółdrzemiąc kołyszą się miarowo w takt rytmu jazdy. Zabudowa
stopniowo zagęszcza się, pojawiają się gdzieniegdzie pojedyncze latarnie
rzucające odrobinę blasku na pokryte szronem rośliny. Otwierają się drzwi, fala
przejmującego zimna powoduje że podnoszę głowę napotykając spojrzenie
wsiadającego do autobusu mężczyzny – i – ponownie zapadam w letarg.
Wjeżdżamy do Grodziska. Rozmazana mgłą sygnalizacja świetlna za trzymuje
nieliczne, leniwie sunące samochody. Autobus włącza się w główną, po chwili
skręca w kierunku dworca. Jesteśmy. Otwierają się drzwi – wychodzę.
47
Wbiegam po schodach zarzucając po drodze na ramię plecak. Chwytam za
klamkę – ciągnę – zamknięte. Przesuwam się do następnych drzwi – ciągnę –
bez skutku. Spoglądam ze zniecierpliwieniem przez szybę dzielącą mnie od
ciepłego wnętrza poczekalni – w tle widać wjeżdżający na peron pociąg. Na
szybie dostrzegam napis: PCHAĆ – drzwi ustępują, spoglądam to na zegarek, to
na zatrzymujący się właśnie pociąg: dziewięć po szóstej – a więc mój.
Podbiegam do kiosku. Przestępując niecierpliwie z nogi na nogę czekam na
swoją kolej, stojąca przede mną kobieta zastanawia się jakie czasopisma
ilustrowane ma zakupić – O SZÓSTEJ RANO!!! – po czym niemrawo odlicza
bilon – wreszcie odchodzi:
-poproszę bilet do Warszawy1 – niemal krzyczę
-bilety w kasie – słyszę odpowiedź zza szyby
Rozglądam się wokół siebie – jest! Napis KASY BILETOWE i strzałka –
biegnę w ich stronę. To po co ten kiosk – przebiega mi przez głowę idiotyczna
myśl – nic dziwnego że kolej jest deficytowa skoro na tej zapyziałej stacyjce
muszą być osobno kiosk i kasy. Dopadam do okienka:
-studencki do Warszawy – rzucam widząc w tle odjeżdżający właśnie pociąg
Cholera jasna! - myślę - spóźnię się już pierwszego dnia
-strefowy? – słyszę skierowane do mnie zapytanie
Zrezygnowana spoglądam na bileterkę, w końcu i tak już nie zdążę
- a nie ma ulgowych powrotnych?
-taki będzie najtańszy
-to poproszę strefowy- odpowiadam zgodnie
Wychodzę na przejmujące zimno peronu. W oddali widać nadjeżdżający pociąg.
Mgła już trochę opadła, odczytuję napis: Warszawa Wschodnia. Pociąg
zatrzymuje się, do otwartych drzwi przepycha się zmaterializowany nagle tłum
podróżnych którzy niewiadomo skąd zaroili się na peronie. Dopadam sztywnej
czerwonej ławeczki ustawionej tyłem do kierunku jazdy i siadam – w ostatniej
48
chwili zdobywając miejsce siedzące w wypełniającym się szybko przedziale. Po
chwili przeciągły sygnał zapowiada zamknięcie się drzwi. Pociąg rusza, Dobrze
nagrzany przedział oświetlony lekko migającymi neonówkami robi przytulne
wrażenie. Wyciągam z plecaka podręcznik i próbuję bez powodzenia zapaść się
w sztywny plastik oparcia.
Mijamy kolejne stacje. Pociąg wypełnia się coraz liczniejszą rzeszą studentów,
licealistów, pracowników.
Spoglądam na zegarek; dwadzieścia pięć po. Podnoszę wzrok, przez oszronioną
szybę nie mogę rozpoznać gdzie jestem. Chucham na szybę, wyciągniętym z
rękawiczki kciukiem odmrażam na szybie niewielkie kółko. Przykładam do
niego oko i chyba widzę przedmieścia Pruszkowa, po chwili pociąg zwalnia i
pojawia się rozwiewająca moje wątpliwości tablica PRUSZKÓW. Nie jest źle –
myślę – na styk, ale zdążę. Ponownie zagłębiam się w lekturze. W połowie
rozdziału o błonicy pociąg nagle zatrzymuje się, stojący między rzędami ławek
ludzie z efektem domina lądują na kolanach siedzących. Mnie też to nie omija –
z otwartych stron leżącej na moich kolanach książki zwleka właśnie tłustą dupę
jakaś nastolatka. Jak można się tak upaść – myślę, odświeżam odmrożone
okienko w szybie i wyglądam – stoimy w szczerym polu. Jak zwykle w takiej
sytuacji już po chwili dochodzi mnie przenikliwe zimno a zaraz po nim smród
dymu
-proszę nie palić!
-gdzie jesteśmy?
-przed Zachodnią
-co się stało?
-podobno nie ma prądu – słychać liczne głosy.
Spoglądam na zegarek – stoimy już kwadrans – część ludzi przedziera się przez
torowisko do widocznego w oddali przestanku kolejki WKD. W przedziale
rozluźnia się, rozważam w myślach za i przeciw i postanawiam poczekać.
49
Muszę dostać się a Wschodnią i WKD nijak mnie nie urządza, w końcu musi
ruszyć. Po kolejnym kwadransie rzeczywiście rusza i już w trzy minuty później
staje na Zachodnim – tym razem już definitywnie – tak przynajmniej wynika z
komunikatu który rozlega się z głośnika. Przedział pustoszeje, ja też wychodzę.
-pociąg do Warszawy Wschodniej odjeżdża z toru dwudziestego przy peronie
piątym – rozlega się z megafonów.
Spoglądam na oznakowanie – jesteśmy na peronie drugim – bez namysłu
szybko wtapiam się w czarny zbity tłum podążający schodami w dół do
przejścia podziemnego, po chwili wraz z innymi dopadam stojącego na peronie
piątym i zatłoczonego do nieprzytomności pociągu
-nie jest z gumy to nie pęknie – słyszę wpychając się do przypominającego
puszkę sardynek przedziału. Ruszamy. Już na Ochocie robi się znacznie luźniej,
a gdy po chwili wyjeżdżamy ze Śródmieścia w przedziale pozostają trzy osoby.
Zupełnie jakby Warszawa kończyła się na Wiśle – myślę.
W kilka minut później pociąg zatrzymuje się na Wschodniej. Wyskakuję i
biegnę do przejścia podziemnego, odnajduję kierunek i już po chwili jestem na
Kijowskiej.
Spoglądam na zegarek – jest piętnaście po siódmej – trudno, myślę – przecież
się nie zabiję. Po podróży ogrzewanym pociągiem zimno wydaje się przenikać
do kości, na szczęście jest już znacznie jaśniej. Zapinam szczelnie pod szyję
kurtkę, zakładam rękawiczki, wciągam czapkę zakrywając bliskie odmrożenia
uszy i szybkim krokiem ruszam, zmniejszając piętnastominutowy dystans
dzielący mnie od uczelni.
-proszę ocenić stan kopyt u wałacha w piątym boksie i ewentualnie zestrugać
Spoglądam z niedowierzaniem na stojącego przede mną ubranego w fartuch z
twardej wyprawionej skóry kowala.
-chyba oszalał – nachylam się i mówię szeptem do ucha Piotrka Małeckiego
50
-spokojnie – mówi jakby wyczytując ze spojrzenia moje obawy – pomogę pani
Z nagłą determinacją wstaję z ławki i ruszam w głąb stajni. Zza bramki
zamykającej boks wysuwa się aksamitny kasztanowy łeb. Kładę rękę na
chrapach, drugą nerwowo szukam w kieszeniach kostek cukru. Jest! Na drżącej
wyciągniętej, wyprostowanej dłoni podaję lekko sfatygowany biały
prostopadłościan. Zwierze przyzwyczajone do różnych badań
przeprowadzanych przez mniej lub bardziej niewprawnych studentów sprawia
wrażenie zblazowanego i zainteresowanego wyłącznie wyłudzeniem kolejnych
kostek cukru. Wychodzę naprzeciw tym oczekiwaniom przeszukując i
opróżniając kolejne zakamarki garderoby. Wreszcie podejmuję decyzję,
otwieram boks i dzieląc się z pacjentem przewidzianym na moje drugie
śniadanie jabłkiem wchodzę do środka.
-zapomniała pani narzędzi – słyszę za plecami
Nie odwracam się w kierunku rozmówcy pamiętając że nie należy stawać tyłem
do konia. Pochylam się chwytając oburącz przednią lewą nogę zwierzęcia i
próbując oderwać ja od podłoża. Bez skutku. Przechodzę pod jego grzbietem i
ponawiam próbę z drugą kończyną z podobnym efektem. Wiem ze należy ją
podnieść i zgiąć w stronę grzbietu tak aby spód kopyta patrzył w górę.
-pokażę pani – kowal obserwujący moje poczynania z wyraźną fascynacją
Wspólnymi siłami, czując na plecach skupiony wzrok całej grupy dokonujemy
inspekcji kopyt. Starając się zbytnio nie przeszkadzać drżącymi rękoma kolejno
czyszczę unieruchomione w mocnym chwycie rąk kopyta. Ich struganie
przekracza moje możliwości. Po raz kolejny przekonuję się, że koniarzem trzeba
się po prostu urodzić a mnie atawistyczny lęk przed koniem będzie towarzyszyć
do końca życia. A asystowanie przy porodzie klaczy? BRRR wzdrygam się. Co
innego krowa, z tą jestem wręcz zaprzyjaźniona – myślę – nawet ostatnie
kopnięcie mnie przez wyjątkowo złośliwą jałówkę w oborze nie zwiększyło
mojego respektu przed tym niespotykanie sympatycznym stworzeniem.
51
A koni się po prostu boję i już.
W sztucznym świetle neonówek tysiące, dziesiątki tysięcy klatek. W każdej
stłoczone półłyse umęczone ptaszyska ustawione w stałej, jedynej na całe
produktywne ich życie pozycji: przodem do jedzenia, tyłem do znoszenia jaj
(jak w obscenicznym dowcipie o instrukcji zakładania męskich majtek – nasuwa
mi się skojarzenie). I jeszcze ten przenikliwy, duszący zapach amoniaku
towarzyszący nam od minięcia ogrodzenia, wewnątrz budynku kurnika jest nie
do wytrzymania.
Czuję że zaraz zemdleję, widzę że Marcin Kierz jest zielony, innym też zbiera
się na wymioty.
-jak można tu pracować? – pyta z niedowierzaniem Beata
-a żyć? – odpowiadam pokazując wymownie na wielopiętrowe konstrukcje
klatek wypełnionych ściśle karykaturami ptaków
-przynajmniej nie żal umierać – rzuca Kierzu
-przestań – odpowiada Wanda, to niesmaczne
-nigdy nie będę leczyć ptaków – stwierdzam spontanicznie
-nie musisz – odpowiada Marcin – są chętni
-nie wierzę
-uwierz – włącza się Piotrek – to olbrzymia kasa
-przy tej ilości
-ale oni wszyscy chorują …
-jacy oni – pytam
-weterynarze pracujący z drobiem – mówi Piotrek – wyjątkowo parszywe
choroby odzwierzęce
-wiadomo, ptasia grypa …- komentuje Marcin
-i nie tylko – mówi Paweł – zobacz w Katedrze na Uczelni – wszyscy mają
utrwalone zmiany w płucach
-mają przejebane – ucinam dyskusje – i chodźmy stąd bo się uduszę
52
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Piotrek
Pszczoły zawsze mnie przerażały. Zakładając ubranie ochronne staram się nie
przewrócić kurzawki – co to ma wspólnego z weterynarią – myślę – obrzydliwe
robaki, sto razy wole jedwabniki bo przynajmniej nie gryzą. Zakładam kapelusz,
rękawice, opuszczam na oczy siatkę i idę spokojnie, powoli w kierunku ula.
Wiem że w tym stroju wyglądam kuriozalnie: kapelusz z szerokim rondem,
doczepiona gęsta siatka niby firanka zwisająca do ramion. Oczywiście
obowiązuje kolor biały – tą modę dyktują nam pszczoły atakując w chwilach
niepokoju wszystko w ciemnych kolorach. Do tego fartuch ze szczelnie
zaciśniętymi nadgarstkami, tak aby żaden owad nie mógł się tamtędy
przedostać. Fartuch oplątuje mi kostki ograniczają mi ruchy i praktycznie
uniemożliwiają ucieczkę. Firanka spadająca z ronda kapelusza i ciasno
oplatająca szyję przekazuje mi stałą informację o braku możliwości ucieczki i
grożącej mi duszności, nie czuję się z tym komfortowo. Jednocześnie czuję na
plecach skupione spojrzenia całej grupy.
Wszyscy tak samo palą się do tego ćwiczenia jak ja – ale to na mnie padło
pierwsze otwarcie ula. Spokojnie podchodzę do drewnianej konstrukcji. Z
niewidocznych z mojej strony szpar co chwila wylatują pojedyncze owady i
bzycząc krążą wokół ula. Starając się nie wykonywać zbędnych i nerwowych
ruchów wysuwam daleko przed siebie kurzawkę i kieruję wydobywającą się z
niej chmurę dymu na ul. Nie czuje się komfortowo w roli anestezjologa pszczół.
-powinno wystarczyć – słyszę zza pleców głos prowadzącego z nami zajęcia
pszczelarza
A jak nie wystarczy – myślę – i dla pewności wypuszczam jeszcze trochę dymu
-niech pan powoli i spokojnie uniesie pokrywę
53
Chwytam oburącz przykrycie ula i jak zahipnotyzowany głosem lub odurzony
dymem wykonuję mechanicznie polecenia.
-proszę odłożyć pokrywę na trawę i jeszcze raz okadzić – jak medium podążam
za głosem. Czuję się jakbym stał obok. Spoglądam na swoją własną postać
pochylającą się nad ulem. Wewnątrz widać kłębowisko lenie, ospale
ruszających się owadów
-proszę wyjąć ramę z plastrem – widzę jak moje ręce kierują się do wnętrza ula.
Po chwili zamykam ul i – uff! – żywy i cały idę w kierunku grupy. W dłoniach
dzierżę triumfalnie drewnianą ramkę z plastrem miodu.
-dobrze – słyszę – zaliczył pan
-no i kto następny? – pytam
Siadam na trawie i z lubością oblizuje palce z miodu. Napięcie powoli ustępuje.
Czuję się bohaterem i dla czekających na swoją kolej chyba nim jestem. Brr,
nie chciał bym powtórzyć tego ćwiczenia.
Leżąc na trawie patrzę na nerwowe poczynania Domi przy ulu. Z tej
perspektywy to nawet zabawnie wygląda
-ałła – krzyczy odrzucając odymiarkę i rozcierając nerwowo szyję
-niech pani się uspokoi i nie krzyczy – instruktor szybko opanowuje sytuacje i
odprowadza ja do nas
-za nic nie chciałabym tym się zajmować – mówi lekko jeszcze rozdygotanym
głosem Dominika – jak to wygląda?
Oglądamy jej opuchnięty zaczerwieniony kark. Widać trzy rozlewające się koła
wokół miejsc ukąszeń.
-nie jest pani uczulona? Nie jest pani duszno? – pyta pszczelarz
-na szczęście nie, ale wolałabym nie powtarzać
-a może ktoś z państwa chciałby przenieść rój? – zadaje pytanie prowadzący
zajęcia
Zapada wymowne milczenie
54
Nigdy i nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia.
Jeszcze dziś rano wyśmiewałem się z Domi, która po zajęciach w rzeźni
przeszła na wegetarianizm
-jak będziesz taka wrażliwa to pod koniec studiów nic nie będziesz mogła brać
do ust i umrze z głodu przerywając błyskotliwą karierę
-ja nie muszę robić kariery braniem do ust – usłyszałem odpowiedź, której
mogłem się po niej spodziewać
Nie wiem dlaczego ona mnie tak w każdym momencie tak lubi publicznie
upokarzać. Teraz, wychodząc z zakładów przetwórstwa mam przed oczyma
obrazy ze zwiedzanych jeszcze na klasowych wycieczkach obozów zagłady.
Nigdy chyba nie zapomnę przerażonych oczu zbitego w kąt zagrody stada świń.
Ciągle mam w uszach przeraźliwy kwik maciory siła odrywanej od stada i
prowadzonej na rzeź.
-Irena ratuj!!!
Obudziłem się w środku nocy zlany zimnym potem
Błysk światła, gorąca dłoń żony na zlanym zimnym potem czole
-co się Piotruś stało – pyta zaspanym głosem
-śniło mi się że jestem kurczakiem ... - nie wiem jak to wyrazić
Jestem cały przerażony, cieszę się że to był tylko sen
-co ci się śniło znowu? - głos Irenki nie jest już tak serdeczny
-jechałem powieszony za nogi wśród setek innych oskubanych kurczaków do
punktu rozbioru mięsa
-co? - narasta w jej głosie irytacja
-ten obok mnie tak strasznie krzyczał: „ja nie chcę być parówką!”
-Piotrek, ja mam jutro zebranie zarządu we Wrocławiu i zaraz będę musiała
wstawać
55
-przepraszam – czuję że mnie zupełnie nie rozumie – chciałem – ci opowiedzieć
-później mi opowiesz – odpowiada już nieco łagodniej – jak wrócę ... mój ty
kurczaczku
Wzdrygam się. Nie rozumie mnie, nie po raz pierwszy zresztą.
W liceum stanowiliśmy najbardziej zgraną parę, odkąd została sekretarką
dyrektora pojawiła się w naszych wzajemnych stosunkach jakaś rysa.
Wyczuwałem podświadomy jej żal o moje studia, choć z drugiej strony
imponowałem jej. Później awansowała na sekretarkę prezesa zarządu i rysa
stała się szczeliną choć nadal jeszcze łączył nas wspaniały seks, to coraz trudniej
i rzadziej przychodziło nam naprawdę rozmawiać.
Dominika twierdzi, że to ja nie mogę znieść myśli o tym że jestem utrzymywany
przez kobietę, ale to takie tam babskie szowinistyczne gadanie. Chociaż to
głupio nie mieć własnej kasy o której żona nie wie. Teraz nawet ten seks to juz
chyba tylko mocno przereklamowana rutyna wzajemnych stosunków
małżeńskich. Muszę z nią pogadać – postanawiam – przerzucony nad powstałą
w międzyczasie przepaścią most z sentymentów scementowany
przyzwyczajeniem to krucha podstawa związku.
Odganiam czarne myśli, staram się zasnąć, nie mogę...
DRRRRRRRRRRRRRRRRR
Zrywam się jak oparzony, otwieram oczy.
-cześć - Irena stoi naga przede mną i szykuje sobie ubranie
-cześć – odpowiadam
Czuję silne podniecenie, zrywam kołdrę i sprawdzam poranny sukces
Oooo! - wyrywa nam się jednocześnie z ust
Jest jednak jeszcze między nami jakieś braterstwo dusz – myślę łapiąc ją za
tyłek i wciągając do łóżka
-przestań -słyszę – śpieszę się
-ja też -odpowiadam sięgając drugą ręką wyżej
56
Czuje że jej opór stopniowo słabnie
Zdyszany i czerwony z wysiłku obserwuje deja vu:
Gośka stoi naga przede mną i szykuje sobie ubranie
-cześć – rzuca – jak wrócę to może powtórzymy
-gdybym spał to mnie obudź – perspektywa wieczornej powtórki powoduje u
mnie nieznaczne uniesienie kołdry.
Nie umknęło to uwadze Ireny:
-na pewno cię obudzę mój ty serdelku wegetariański.
-co miałaś? - pytam Dominikę wychodzącą z sali operacyjnej gdzie od kilku
godzin trwa egzamin praktyczny
-spoko - odpowiada – zeszycie rany szarpanej u doga
-i co? - trochę jestem zaniepokojony, zresztą co tu ukrywać wcale nie trochę,
jestem cały przerażony, po prostu umieram ze strachu – musiałaś wyciąć brzegi
rany? W jakim znieczuleniu? O co cię pytał?
Dziesiątki pytań same cisną się na usta. Egzamin praktyczny z chirurgii uchodzi
za jeden z najtrudniejszych w czasie całych studiów. Jego zakres: od
położnictwa u małych i dużych zwierząt przez ortopedię, chirurgię brzuszną,
ginekologię po kowalstwo u koni od lat przeraża wszystkich studentów.
-mówię ci, spoko – kontynuuje Dominika - facet tak się zapatrzył w mój dekolt
że jedynym moim zmartwieniem było uważać aby mi tam nie napluł, mogłam
robić co chciałam, stał jak żona Lota
-no ruszaj – słyszę – tylko poszerz trochę dekolt
Otwierają się drzwi sali
-pan Małecki Piotr – rozlega się tubalny głos sekretarki
Wchodzę. Podążająca przede mną kobieta prowadzi mnie w głąb korytarza.
-I co miałeś? – Irka wychyla się z samochodu
57
Spoko – odpowiadam - poród u krowy
Czując na plecach skierowane w nas zazdrosne spojrzenia kolegów i zawistne
koleżanek wsiadam do błękitnej laguny. Żebyście jeszcze zobaczyli jej nogi –
myślę – to by dopiero was szlag trafił.
Odrywam usta od jej ust
-gdzie jedziemy – pyta szeptem
-do rodziców na obiad - odpowiadam cicho
-to może zatrzymamy się gdzieś na chwilę w ustronnym miejscu – wtula się
znowu we mnie
-chcesz żebym cię zerżnął w samochodzie – mówię nagle na cały głos
Irka cała płonie
-nie krzycz – prosi
-niech usłyszą – szepczę wsuwając jej jednocześnie język w ucho – jestem z
ciebie dumny i chcę żeby mi cię zazdrościli
-ale naprawdę mnie zerżniesz? – odpowiada mi szeptem
58
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Gośka
Warszawa jest zajebista. Dziś znów jadę na Stare Miasto. Tyle tu fajnych knajp,
pubów, winiarni, dyskotek. Jak szalona odwiedzam je wszystkie. Jeszcze nie
zdecydowałam się, które są moje ulubione. Stworzyliśmy z ludźmi z roku
całkiem fajną paczkę i z nimi szaleję po mieście, ale nie tylko. Dziś idę na
kolację z docentem Góralem z fizjopatologii. Trochę nieswojo się czuję, on ma
ponad czterdziestkę. Ciocia nie mówię na razie nic, ona by pewnie uważała, że
to nie wypada i doniosła mamie. Jest. Przed blokiem zatrzymał się złoty
terenowy Lexus, Bogdan wysiada i rozgląda się za mną, ma kwiaty w ręku,
pąsowe róże – jakie to staroświeckie – uwielbiam dostawać kwiaty. Wychodzę z
klatki i macham do niego. Otwiera drzwi po stronie pasażera i podbiega się
przywitać.
-cześć, ślicznie wyglądasz, przepiękna sukienka, pasuje ci do oczu – całuje mnie
w rękę i wręcza kwiaty
-cześć – wsiadam i natychmiast zapadam się w skórzany fotel, niemal bez
szmeru zamykają się drzwi.
Dyskretnie rozglądam się wokół. Wszystko wyłożone drewnem, chromem i
skórą. Automatyczna skrzynia biegów, wielki wyświetlacz komputera
pokładowego dyskretnie wkomponowany w deskę rozdzielczą aktualnie
wyświetla plan miasta. Czuję delikatny zapach wanilii, w tle dyskretnie gra
muzyka. Deep Purple – wie że to lubię. Obok mnie, za kierownicą sadowi się
Bogdan, zniewala mnie dochodzący od niego zapach Dolce Gabana, pod jego
wpływem jestem gotowa na wszystko, dobrze że on o tym nie wie – myślę.
Mimo iż to starszy facet, robi niesamowite wrażenie, wysoki, przystojny,
fantastycznie zbudowany brunet ubrany w modny sportowy garnitur. Poza pracą
59
w Zakładzie AWF –u, prowadzi zajęcia z polską reprezentacją. Wszystkie moje
koleżanki są w nim zakochane.
Po raz pierwszy zobaczyłam Bogdana na rozpoczęciu roku akademickiego. Już
wtedy zrobił na mnie ogromne wrażenie, przyciągał zresztą wzrok większości
dziewczyn w auli. Ubrany w togę z gronostajowym kołnierzem, w birecie na
głowie, najmłodszy z senatu uczelni, wydawał się być taki zupełnie nieosiągalny
– jak dla kogo – myślę. Przed tygodniem po wykładzie poprosił mnie do
swojego gabinetu:
-jest pani taka śliczna – powiedział bez żadnego wstępu – chciałbym panią bliżej
poznać, czy mógłbym zaprosić panią na kolację?
Zamurowało mnie z wrażenia, nie wiedziałam, jak mam zareagować? Czy się
oburzyć?
-oczywiście panie docencie – odpowiedziałam spuszczając wzrok na ziemię, też
bardzo chciałam go poznać bliżej, co on ma na myśli mówiąc bliżej? –
pomyślałam – ale nie potrafiłam zdobyć się na odmowę
-proszę się nie niepokoić – powiedział jakby czytając w moich myślach – bardzo
podobała mi się trafność pani uwag na ćwiczeniach, chciałbym z panią
porozmawiać i na nie odpowiedzieć
-rozumiem, panie docencie – bąknęłam
-proszę mówić do mnie po imieniu – powiedział wyciągając rękę – jestem
Bogdan
-Gośka – odpowiedziałam, podając mu swoją
Samochód bezszelestnie rusza, mam wrażenie jakby płynął w powietrzu, jest
piękny, taki nowoczesny i luksusowy, a zarazem sportowy i z nutką
awanturniczą. Mam poczucie że przyciągamy spojrzenia wszystkich wokół.
Półleżę zatopiona w skórze, ze wszystkich stron dochodzi mnie muzyka, w
ogóle nie słychać dźwięku silnika.
-gdzie jedziemy – pytam?
60
-zobaczysz, to niespodzianka – odpowiada
Mkniemy przez miasto, czuję się, jakby czas stanął. Jest mi dobrze, jest mi
cudownie i nic więcej nie chcę, tylko żeby tak trwało, jak najdłużej.
Z niepokojem myślę co będzie dalej – odganiam te myśli ale namolnie wpychają
mi się go głowy – Gośka, opamiętaj się – mówię sama do siebie w duchu –
pamiętaj że masz narzeczonego, w Kole.
Wtek czeka na mnie, może przyjedzie na przyszły weekend do Warszawy – ale
ja przecież nic takiego nie robię – oszukuję samą siebie, czuję że mam miękkie
nogi i gorąco w podbrzuszu, wiem że jeden gest z jego strony i ulegnę, ba
jeszcze jedno z tych jego zuchwałych, brutalnych i wulgarnych spojrzeń którymi
obrzuca inne studentki sama się na niego rzucę – czuję, że robię się wilgotna na
myśl ot tym, mam nadzieję że jeszcze się nie zorientował że na niego lecę.
Gośka! Spokój! Masz w domu narzeczonego i jesteś w nim zakochana! –
obciągam na kolana brzeg spódnicy – Bogdan, wyraźnie rozbawiony, spogląda
na mnie kątem oka. On chyba doskonale wie co ja czuję, przelatuje mi przez
głowę rozpaczliwa myśl.
Samochód zwalnia, skręcamy i pochwali zatrzymujemy się przed jakimś
lokalem. Ufraczony portier otwiera drzwi auta:
-dzień dobry Państwu – mówi – czy mam panie docencie odprowadzić
samochód jak zwykle?
-tak panie Stanisławie, jeśli byłby pan tak uprzejmy – odpowiada Bogdan
wyraźnie nie zmieszany
-pana stolik, jak zwykle – mówi portier podchodząc z kolei do mnie. Pomagając
mi wysiąść dyskretnie szacuje mnie wzrokiem.
Ciekawe co myśli – zastanawiam się – jak wypadam na tle innych kobiet
przyjeżdżających tu z Bogdanem? – nagle wydaje mi się to szalenie ważne.
Wchodzimy, Bogdan podaje mi ramię, przepuszcza w drzwiach, wskazuje
głową na lożę w głębi lokalu. Idziemy do stolika, wszyscy kiwają nam z
61
uśmiechem głowami, widać, że Bogdan jest tu znany i lubiany. Wchodzimy do
zatopionego w półmroku za olbrzymim antycznym gdańskim kredensem stolika,
odsuwa mi krzesło, siadam, zajmuje miejsce naprzeciw mnie.
-fajnie tu - mówię. Od razu orientuję się, że palnęłam gafę, czuję, że robię się
czerwona. Fajnie – też mi słowo – zupełnie jakbym po premierze w Metropolita
Opera powiedziała że było zajebiście albo czadersko.
-mnie się też podoba – odpowiada jakby nie zauważył mojej gafy, spogląda na
mnie ciepło – zaraz będą grać
Podchodzi kelner:
-dla pana to co zwykle? – pyta retorycznie, Bogdan kiwa głową z aprobatą – a
dla pani? – wręcza mi kartę
-lubisz owoce morza? – pyta Bogdan – to tutejsza specjalność
Nigdy nie jadłam, myślę zawstydzona:
-ubóstwiam – odpowiadam zagłębiając się w karcie – co pan by polecił? –
podnoszę wzrok na kelnera
-królewskie krewetki smażone a maśle z czosnkiem, mule, sałatkę z ośmiornicy
i gillowany stek z tuńczyka, do tego może bulion z borowików…
Spoglądam na Bogdana, widzę jego aprobujący wzrok, kiwam głową
-zdaję się na pana – mówię
-a co do picia?
-colę light – proszę
-dla mnie wodę gazowaną – mówi Bogdan – a co macie dziś ciekawego z win?
-polecam białe chardone chilijskie rocznik osiemdziesiąt dziewięć – mówi
-poprosimy butelkę
Kelner odchodzi, po chwili pojawia się z butelką wina, podaje kieliszek, Bogdan
degustuje i kiwa z uznaniem głową. W tle rozlega się stłumiona muzyka.
Oglądam się, dopiero teraz dostrzegam podest na którym rozsiadł się kwartet
jazzowy.
62
-lubię tu przychodzić – mówi cicho Bogdan
-ja już też – odpowiadam. Wszędzie lubię z nim chodzić – myślę – a ponadto tu
samej by mnie nie wpuścili, a w najlepszym wypadku wyrzucili z powodu
niewypłacalności. Przez moment przelatuje mi przez głowę coś na kształt
wyrzutu sumienia – Witold – odganiam myśl jak natrętną muchę – niech żyje
chwila i niech się dzieje co chce …
Czas mija niepostrzeżenie, nigdy by mi nie przyszło do głowy, jak jesteśmy
sobie bliscy, jak tu nie wierzyć w pokrewne dusze – przypomina mi się nagle
Ania z Zielonego Wzgórza. Na deser podano rewelacyjne tiramisu i jakiś
koniak. – Bogdan twierdzi że dobry, ja się na tym zupełnie nie znam.
-jak będziesz prowadzić? – pytam zaniepokojona lekko
-chcesz zatańczyć? – spogląda na mnie wesoło – chodźmy – wstaje – dam sobie
jakoś radę mimo iż wydaję ci się stary
Wirujemy na parkiecie, czuję na plecach jego mocną dłoń. Nie to miałam na
myśli ale dobrze się stało, myślę. Jest mi cudownie w jego ramionach, wtulam
się, chłonąć łapczywie jego zapach i bijące od niego ciepło. Po chwili muzyka
milknie, bierze mnie za rękę, siadamy, nie przestaje trzymać mojej dłoni,
odpowiadam mu uściskiem.
-nigdzie nie muszę jechać – odpowiada na zadane uprzednio pytanie –
mieszkam kilka minut stąd a rano odbiorę samochód, dla ciebie zamówię
taksówkę – dopowiada, wyraźnie źle interpretując moje spojrzenie
-a gdzie mieszkasz? –drążę
-jak chcesz zobaczyć to chodźmy do mnie na kawę – mówi
Po krótkim spacerze dochodzimy do eleganckiej kamienicy. Bogdan wklepuje w
klawisze domofonu kod i wchodzimy na elegancką klatkę schodową.
Przywieram do niego w ciasnej windzie, jest mi dobrze, nie mogę się doczekać
co będzie dalej. Wchodzimy do mieszkania. Rozglądam się. Elegancka, jakby
przeniesiona żywcem z amerykańskiego filmu, stylowo urządzona garsoniera.
63
Nigdy mi nie przyszło do głowy, że w Warszawie mogą być takie apartamenty.
Wskazuje mi miejsce na sofie. Siadam posłusznie. Bogdan gdzieś niknie,
rozlega się muzyka, po chwili zjawia się z dwoma kieliszkami wina, siada obok
mnie i podaje mi jeden
-kawa zaraz będzie
Wtulam się w niego, otacza mnie ramieniem, zabiera z mojej dłoni kieliszek z
winem i odstawia na stolik. Obejmuję go, czuję się jak kotka w rui, bez żadnego
skrępowania (dotychczas robiłam to tylko z Wojtkiem) wsuwam mu język do
ucha. Obraca mi twarz, zbliża do swojej, całujemy się długo i namiętnie, czuję
jego dłoń moich piersiach, czuję jak przez materiał pociera moje stwardniałe
sutki i modlę się w myślach, żeby nie przestawał.
Nagle skądś zaczyna dochodzić jakiś dziwny, początkowo stłumiony, stopniowo
coraz głośniejszy dźwięk przypominający bulgot. Czuję aromatyczny zapach
kawy. Bogdan odrywa się ode mnie, puszczam go niechętnie.
-jaką kawę lubisz? – pyta
Patrzę na niego nieobecny wzrokiem, nie rozumiem pytania, szumi mi i wiruje
w głowie.
-masz chęć na capucino? - dolatuje mnie, jakby z oddali jego głos
Kiwam bezmyślnie głową, jak w takiej chwili można myśleć o kawie?
Po chwili wraca, stawia na stoliku przed sofą tacę z dwoma filiżankami kawy,
cukier, dzbanuszek z mleczkiem.
Przytulam się do niego, ale czuję, że czar prysł. Obejmuje mnie ponownie
ramieniem.
-nie śpieszmy się – mówi – nie zróbmy dziś niczego, czego byś potem żałowała
W duchu przyznaję mu rację, ale gdzieś w głębi mam straszny żal i poczucie
krzywdy
-jasne mówię – staram się, by mój głos zabrzmiał beztrosko. Miotają mną
skrajnie sprzeczne uczucia – z jednej strony, nie chcę, żeby myślał że jestem
64
łatwa, z drugiej tak bardzo pragnę by mnie wziął, tak brutalnie, mocno, teraz, tu,
na tej sofie – będę się powoli zbierać, już późno, zamówisz mi taksówkę?
-oczywiście – sięga po telefon
Otwieram kluczem drzwi, wchodzę po cichu do mojego pokoju, w całym
mieszkaniu pogaszone światła, może już śpią? Zapalam lampkę. Powinnam
zabrać się do nauki ale nie wiem czy uda mi się skupić, jestem cała roztrzęsiona,
w głowie mam gonitwę myśli. Na łóżku leży jakaś kartka, biorę ją do światła –
czytam – napisane charakterem cioci – dzwonił trzy razy jakiś Wojtek,
koniecznie chciał z tobą rozmawiać, prosił, żeby ci przekazać wiadomość że
przyjeżdża w piątek. Super, myślę, ale wcale mnie nie cieszy ta wiadomość.
Koniecznie chciał rozmawiać – myślę buntowniczo – to co? Nie mam już nawet
prawa wyjść na chwilę z domu? Ale przecież nie miał pretensji – bronię go sama
przed sobą. Spoglądam na zegarek – jedenasta – nie będę dzwonić o tej porze,
idę spać, postanawiam.
Wchodzę na salę wykładową, spóźniona, jak zwykle. Wykład już się zaczął,
aula jest przepełniona, jak zwykle na fizjopatologii, ale jakaś życzliwa dusza
zajęła mi miejsce i macha do mnie z pierwszego rzędu.
Prowadzący wykład Bogdan wydaje się mnie nie widzieć – może się obraził po
ostatnim wieczorze? – myślę.
Siadam, rozpakowuję torbę – staram się po cichu ale jak zawsze w takich
sytuacjach zachowuję się jak przysłowiowa blondynka – z torebki wypada mi
szminka i głośno podskakując po schodach toczy się prosto pod katedrę. Skaczę
za nią, usiłując ją jak najszybciej dopaść. Ubiega mnie Bogdan, z gracją
wychodzi przed katedrę, schyla się i z uśmiechem podaje mi zgubę:
-zajrzysz do mnie na chwilę po wykładzie? – mówi cicho, i jak gdyby nigdy nic
kontynuuje
65
Nawet nie poczekał na odpowiedź – myślę – i biorę się za robienie notatek,
sprawy sercowe sprawami sercowymi, a egzamin egzaminem. Zamierzam go
zdać co najmniej na cztery i to bynajmniej nie w łóżku, zamierzam zdobyć
stypendium naukowe żeby trochę odciążyć rodziców, mają jeszcze przecież na
głowie Bartka, a mi też potrzebne są jakieś pieniądze.
-masz ochotę spotkać się ze mną w ten weekend? - pyta, gdy jesteśmy już sami
w jego gabinecie
-ochotę to może mam, ale przyjeżdża z Koła na cały weekend mój narzeczony –
odpowiadam
-przepraszam, cofam pytanie – mówi z uśmiechem – chciałabyś zobaczyć, jak
wygląda kongres naukowy?
-taaak – odpowiadam ostrożnie
-to świetnie się składa – mówi – lecę za trzy tygodnie na zjazd europejski do
Paryża, może chcesz polecieć ze mną?
-jak to? - pytam – mam zajęcia, a zresztą to na pewno jest kosztowne
Za kogo on mnie uważa – myślę – za jakąś utrzymankę?
-nie przejmuj się – odpowiada beztrosko - to tylko trzy dni, porozmawiam z
dziekanem to ci da urlop. A co do kasy to nie ma żadnego problemu, ja mam
zaproszenie dla dwu osób, a nie mam osoby towarzyszącej
Milczę. Myślę intensywnie, z jednej strony mam chęć z nim polecieć, zobaczyć
Paryż, Kongres i w ogóle, a z drugiej ...
-zastanów się na spokojnie – mówi widząc moją minę – ja nie nalegam, ... ale
myślę że warto, dodaje z łobuzerskim uśmieszkiem
-zobaczę i dam ci znać – też się uśmiecham
Wracam do domu. W moim pokoju zastaję Wtka – ciocia uprzedzona przeze
mnie i mamę o jego przyjeździe – wpuściła go bez problemu.
66
-cześć – mówię zaskoczona – zupełnie zapomniałam, że przyjeżdża, ale
oczywiście się cieszę – w końcu to mój chłopak
-cześć skarbie! - mówi obejmując mnie mocno – stęskniłem się za tobą
-ja też – przytulam się do niego – jestem tu tak daleko od domu
-już niedługo, maleńka – pociesza – mam na oku pracę w Warszawie, może uda
mi się przenieść od przyszłego roku
-a gdzie będziesz mieszkać? - pytam
-będziemy mieszkali – poprawia mnie – jutro mam w tej sprawie spotkanie ...
-nic nie mówiłeś – przerywam mu zaskoczona
-bo to jeszcze nie jest pewne, ale mam szansę zatrudnienia w Europejskim
Funduszu Leasingowym – odpowiada - łącznie ze służbowym samochodem i
dodatkiem na wynajem mieszkania
-to super – cieszę się strasznie – a teraz gdzie się zatrzymasz?
-wynajęli mi pokój w Hotelu Orbisu
-to super! - mówię - skoro już w ciebie zainwestowali, to widocznie im na tobie
zależy
-to może tam pojedziemy? – mówi – mam straszną ochotę na ciebie
Wchodzimy do hotelowego lobby, nagle opuszcza mnie pewność siebie.
-na pewno możesz zaprosić mnie do pokoju – mówię niepewnie – nie wezmą
mnie za ... no wiesz za kogo ...
-nie bój się – śmieje się – i nie bądź taka strasznie skromna i przestraszona,
trzeba mieć trochę odwagi. Zresztą – mówi – jesteś w końcu moją narzeczoną,
no nie?
-no pewnie że jestem – chwytam go pod ramię, wchodzimy do środka
Leżymy obok siebie nadzy, na śnieżnobiałym prześcieradle oblekającym
olbrzymie małżeńskie łoże. Jest mi dobrze, tak dawno już się nie bzykałam, że
67
nie mogłam dojść. Walczyłam i czułam że przegrywam, narastające napięcie
było nie go wytrzymania. Bałam się, że Witek skończy przede mną, a tego bym
nie zniosła. Uporczywie chwytając się wszystkiego, jak tonący brzytwy,
wyobraziłam sobie że na miejscu Witka jest Bogdan, wbiłam z całej siły
paznokcie w jego szerokie plecy, poczułam jak nagle ruszyła lawina, coraz
mocniej i silniej pociągnęła mnie za sobą, nie mogłam się jej oprzeć, nagle z
krzykiem runęłam w roziskrzoną nicość.
-Gośka, jak ta stolica cię zmieniła – Witold patrzy na mnie z wyraźnym
zadowoleniem – zrobiłaś się jak dzika kotka
-to źle, czy dobrze? - pytam pokornie, mam trochę wyrzutów sumienia, że
myślałam w takim momencie o Bogdanie, ale tylko przez moment, to chyba nic
takiego
-spróbuję przyjechać w przyszłym miesiącu znowu – Witek głaszcze mnie po
plecach i głowie
-tylko zadzwoń wcześniej – mówię – żebym się nie umówiła z kimś na naukę.
Aha – przypomniała mi się propozycja Bogdana – kierownik Zakładu
Fizjopatologii zaproponował mi miejsce na kongresie w Paryżu, całkiem za
darmo
-to chyba dobrze? - niepewnie pyta Witek
-jasne że dobrze, świetnie! -przekonuję również samą siebie – to niepowtarzalna
okazja
-a ile on ma lat? - nagle coś zaniepokoiło Witka – i też tam jedzie?
-docent?, jest po czterdziestce – mówię – i nie jedzie, tylko leci – to oczywiste,
w końcu to Kierownik Katedry
-e spoko, to jakiś starzec – mruczy uspokojony i zaczyna się znów do mnie
dobierać – a ja już myślałem, że leci na ciebie
-no wiesz? - obcieram się o niego – przecież jestem tylko twoja
68
-to pewnie, że leć – kładzie mi dłoń na ustach widząc, że chcę mu odpowiedzieć
– ciii! - szepce i przystępuje do powtórki ...
Siedzimy w samolocie, ja przy oknie. Zaraz startujemy, to mój pierwszy raz,
trochę się niepokoję. Siedzący obok mnie Bogdan chwyta mnie za rękę.
-nie bój się – mówi – będzie super, za dwie godziny będziemy w Paryżu.
Wracam myślami na lotnisko. Przyjechaliśmy razem z Bogdanem, jedną
taksówką – po drodze zajechał po mnie.
-to bardzo miło ze strony tego docenta, że tak się o ciebie troszczy – stwierdziła
ciotka
-a coś ty myślała – odparł na to wujek – leci z nim na zjazd, pierwszy raz w
życiu, t się czuje za nią odpowiedzialny, chyba normalne? Co?
Na Okęciu czułam się najpierw trochę nieswojo. Okazało się, że poza nami do
Paryża leci jeszcze mnóstwo znajomych Bogdana, samych prawie profesorów.
Część z nich leci sama – ci patrzyli na mnie z wyraźnym podziwem, a na niego
z zazdrością, część ze starszymi paniami, pewnie żonami – które taksowały
mnie zjadliwymi spojrzeniami.
Prosimy zapiąć pasy i ustawić fotele w pozycji pionowej
Głos z głośników przerywa mi rozmyślania. Odwzajemniam jego uścisk.
-startujemy? - pytam
-słyszysz? - w tle coraz głośniejszy szum silników odrzutowych zagłusza naszą
rozmowę – jak nie masz żadnych innych planów, to zapraszam cię na dzisiejszy
wieczór na romantyczny wieczór na Montparnasse
-a dziekan? - pytam
-ma dużo kolegów – odpowiada z uśmiechem – niech się z nimi upije w hotelu
Wychodzimy z hotelu i idziemy w kierunku stacji metra. Jestem trochę
zagubiona, ale Bogdan wyraźnie czuje się tu pewnie i prowadzi.
69
Zresztą nie miałam nawet czasu na niepokój. Prosto z lotniska taksówka zabrała
nas do hotelu w trzynastej dzielnicy – gdy reszta grupy mozolnie zbierała się w
sali przylotów czekając na opiekuna i autokar – Bogdan wziął mnie pod ramię,
wyprowadził na zewnątrz, płynną francuszczyzną wezwał taksówkę – i tyle nas
widzieli. W hotelu ledwie dał mi kwadrans na odświeżenie się i przebranie.
-musimy zdążyć, zanim zajmą nam wszystkie stoliki – mówił – nie bierzemy
taksówki, metrem będzie szybciej
Schodzimy na podziemną stację, szybko przekraczamy obrotową barierkę i
wpadamy na peron równocześnie z nadjeżdżającym pociągiem. W kilka chwil
później wychodzimy na powierzchnię u podnóża Montparnasse. Pniemy się w
górę. Kiedyś bywało tu mnóstwo artystów – myślę – ale ja w towarzystwie
Bogdana czuję się nie jak turystka, lecz jak jedna z nich.
Zapada zmierzch, a mimo to robi się coraz widniej, zapalają się kolejne neony,
witryny, światła.
-zauważyłaś, że czym później, tym miasto bardziej ożywa? -zwraca moją uwagę
Bogdan
-czy kiedykolwiek Warszawa będzie taka? - pytam
-była taka przed wojną – odpowiada – i będzie znów, tylko musimy jej pomóc
-ja jestem chętna zawsze – odpowiadam
Robi się coraz zimniej, czuję że chłód mnie przenika do głębi, jemu też musi
być zimno, bo otacza mnie ramieniem, przytulam się do niego. Mijamy galerię
stojących na chodniku artystów, skręcamy w jakiś urokliwy zaułek.
-to tu – Bogdan otwiera jakieś drzwi, ze środka dobiega nas głośna muzyka i
zapach przypraw korzennych, wchodzimy
Niedużą salę wypełniają ławy. Większość miejsc jest już zajętych, lecz udaje się
nam gdzieś wcisnąć i przytuleni do siebie z powodu panującego tłoku, siadamy.
-pozwól, że ja zamówię – mówi
Kiwam potakująco głową, przywołuje kelnerkę. Po chwili przed nami pojawiają
70
się dwie kamionki pachnącej gałką muszkatołową gorącej zupy cebulowej i
litrowa karafka wina, a wraz z nią dwa kieliszki.
-to na początek mówi – tutejsza specjalność
-wino? - pytam naiwnie
-też – odpowiada – zupa cebulowa z serem
Zapada cisza. Na podeście pojawia się czterech gości, z futerałów wydobywają
instrumenty.
-pewnie myślisz, że mam obsesje na punkcie kwartetów smyczkowych? - pyta –
to moja ulubiona kapela, grają świetny jazz
Przy tej i kolejnej karafce wsłuchujemy się w nastrojową muzykę. Jest mi tak
dobrze, chcę żyć tą chwilą. Koncert dobiega końca, karafka też.
-chodźmy, jutro obrady – mówi
Odnajdujemy stację metra i mocno objęci, z lekka zataczając się lądujemy w
wagoniku metra.
Wtaczamy się do hallu naszego hotelu
-teraz ciii! - szepcze Bogdan – żeby nas żaden z tych nudziarzy nie zauważył, bo
zmarnuje nam resztę wieczoru
Nawet mu do głowy nie przyjdzie, że mogłabym uznać go za jednego z tych
nudziarzy – zresztą mnie tez nie.
-może tym razem to ty do mnie zajrzysz na kawę?- pytam
-a masz ekspres? I mleczko? - odpowiada pytaniem na pytanie
-mam wszystko co nam dziś będzie potrzebne – odpowiadam zaczepnie – zaraz
się przekonasz
Wchodzimy do windy -tak jak wtedy – myślę – wysiadamy na moim piętrze.
Udaje mi się nie odrywając się z objęć Bogdana wsunąć klucz do zamka. Drzwi
pokoju otwierają się nagle pod naszym naporem i nagle wtaczamy się do
pokoju. Tracąc równowagę odruchowo wczepiam się w niego i lądujemy na
71
wykładzinie dywanowej w przedsionku mojego pokoju. Bogdan podnosi się
pierwszy, podaje mi rękę, wstaję.
-wejdź, rozgość się – mówię – a ja na chwilę wejdę do łazienki
Zmykam drzwi prowadzące na korytarz hotelu i wchodzę do łazienki. Oglądam
się w lustrze, oceniając straty. Nie jest tak źle – myślę – idę do pokoju
Bogdan siedzi na łóżku, na szafce nocnej stoją kieliszki z winem -podnosi je i
podaje
-znalazłem w minibarku – mówi – rano ci oddam
Siadam obok niego, biorę z jego rąk oba kieliszki i ponownie odstawiam na
szafkę. Nagle wszelkie zahamowania ustają. Wiem, że tym razem żadne
bulgotanie nie zdoła nam przeszkodzić.
A Witek? - będę szczerze żałować – myślę – to mu musi wystarczyć – zresztą
już jest za późno. Gwałtownym ruchem przyciągam jego głowę do mojej,
zaczynam całować, nie broni się. Sięgam ręką tam, gdzie nigdy dotąd nie
sięgałam, przejmuję inicjatywę, robię rzeczy, których dotąd nigdy nie robiłam,
ba o których nie sądziłam, że kiedykolwiek odważę się robić. Zatracam się w
tym szaleństwie, jestem szczęśliwa jak nigdy dotąd w życiu.
Rano Bogdan na krótki moment przejmuje inicjatywę, gdy przez telefon
zamawia dla nas francuskie śniadanie do łóżka. I kawę, ale dla mnie bez
śmietanki – po chwili jeszcze raz udowadniam mu, że jak jesteśmy razem, to
śmietanka do kawy nie jest mi do niczego potrzebna.
72
ROZDZIAŁ ÓSMY
Marcin
Od dłuższego czasu zastanawiam się czy zostać adwokatem czy lekarzem.
Trochę przeraża mnie prawo, te nudne kodeksy wymagające szczegółowego ich
przewertowania odrzucają.
Z drugiej strony tata mógłby przyjąć mnie na swój Oddział na specjalizację.
Mama też uważa, że chirurg to jest ktoś – jak tata – mówi.
Z kolei wuj, adwokat, może nie cieszy się aż takim uwielbieniem i szacunkiem
swojej starszej siostry, ale mercedes, którym do nas przyjeżdża na niedzielne
obiady, ma swoją wymowę. Zresztą nie tylko samochód,.
Z tego samego źródła pochodzą też mój sprzęt narciarski, Simson i coroczne
zimowe wakacje rodziców na ciepłym morzem. Najgorsze że nie można złożyć
papierów i zdawać i tu i tu.
Podejmuję decyzję – myślę że mama ma rację że lekarz ma znacznie większy
prestiż – składam papiery na Akademię Medyczną w Gdańsku, może przez te
sześć lat studiów coś się zmieni. W końcu zbliżamy się do Unii Europejskiej, a
lekarz na Zachodzie to jest ktoś.
Mama, zadowolona z mojej decyzji organizuje mi korepetytorów, załatwia testy
– słowem – jest w swoim żywiole. Z mojej klasy na medycynę idzie jeszcze pięć
osób, wszyscy chodzimy co sobotę rano na zajęcia przygotowawcze, które
odbywają się u nas w szkole, ale poza tym trzymamy się raczej osobno. Zresztą
uważam że wspólna nauka nie ma sensu i że jest to tylko marnowanie czasu,
oszukiwanie samego siebie i zakamuflowany sposób na życie towarzyskie.
W międzyczasie jest jeszcze matura, ale o to jestem spokojny. Mam w szkole
dobrą opinię, zresztą mama przyjaźni się z dyrektorka i sama mi powtarza
żebym skupił się na przygotowaniach do wstępnego testu i nie rozdrabniał.
73
Myślę że wie co mówi, w końcu zanim została dyrektorką w samochodówce,
sama wiele lat uczyła w naszym liceum.
Próbna matura poszła jak z płatka. Na studniówkę nie poszedłem – bo i po co?
Zbliża się długo oczekiwany moment.
Jutro i pojutrze wstępne egzaminy w Gdańsku, muszę wstać o świcie żeby
zdążyć na piątą rano na pociąg. Leżę od dłuższego czasu w łóżku – położyłem
się wcześniej – ale nie mogę zasnąć. Przed oczami przesuwają mi się pytania
testowe i kolejne odpowiedzi. Wreszcie zrezygnowany zapalam światło i sięgam
po leżący na szafce nocnej test.
Nie mogę skupić się na nauce, biorę album i oglądam swoje zdjęcia z matury:
ubrany w nowy garnitur odbieram świadectwo dojrzałości, przy przekazanie
pocztu sztandarowego kolegom z klas młodszych, w pierwszej parze z Panią
Dyrektor otwieram poloneza na balu maturalnym. Z trzaskiem zamykam
sztywne okładki albumu i znów próbuję zasnąć.
Nie mogę uwierzyć własnym oczom, mam tylko dziewięćdziesiąt jeden
punktów. Nie dostałem się. Z naszej klasy ja i Anka. Nie rozumiem, co się stało.
Mama będzie jeszcze próbowała się odwołać, ale tymczasem perspektywy
udanych wakacji szlag trafił.
Jadę na kurs językowy do Irlandii, a później – jeśli mama nic nie wymyśli –
będę musiał zacząć pracę na punkty w szpitalu. Ojciec proponuje żebym
zatrudnił się jako salowy na bloku operacyjnym, a w przyszłym roku spróbował
jeszcze raz.
-Marcin pośpiesz się z tą podłogą – słyszę donośny głos oddziałowej – wiozą
krwotok z Izby, Sala musi być gotowa
74
Zaciskam zęby i przyśpieszam pracę. Listopad, za oknami ciemno choć to
dopiero siedemnasta. Długimi, sprawnymi ruchami wycieram na mokro
powierzchnie zalane krwią podczas dopiero co skończonej operacji. Jestem
ostatnim ogniwem w tym łańcuchu – myślę – najpierw od stołu odszedł ojciec,
główny operator. Zupełnie mnie nie zauważając poszedł do dyżurki, rzucając po
drodze dowcipne uwagi do kończących zabieg. W kilka chwil później od stołu
operacyjnego odszedł drugi operator, a po zrobieniu opatrunku, trzeci.
Instrumentariuszki policzyły i zgarnęły swoje narzędzia i też odeszły. Ostatnia
opuściła Salę operacyjną ekipa anestezjologów, zabierając ze sobą budzącego
się pacjenta.
Zostałem tu sam – na wysuniętym, odpowiedzialnym froncie pracy mopem –
przygotowując Salę do kolejnego popisu chirurgów. Też jestem ważny – słyszę
to ciągle od wszystkich – często wraz z towarzyszącym protekcjonalnym
poklepywaniem po ramieniu. Na to TEŻ dostaję wysypki. Nie po to się tyle
uczyłem aby po nich sprzątać. Jeszcze sześć miesięcy – liczę skrupulatnie każdy
dzień – i koniec tych męczarni.
Anka też pracuje na punkty na chirurgii, ale na oddziale, gdzie jej mama jest
pielęgniarką, a nie na bloku. Okazała się być bardzo uczynna i miła, dziwne że
przez cztery nie zwróciłem na nią uwagi. Postanowiliśmy spróbować uczyć się
razem testów – to jednak dużo wygodniej niż samemu rozwiązywać, a potem
szukać odpowiedzi. Przepytujemy się nawzajem i bardzo fajnie nam to nawet
wychodzi. W ten piątek idziemy razem do kina – namówiła mnie – w końcu
dlaczego nie?
Prosto z pracy lecę do domu, chwytam spakowany wcześniej plecak, pokrowiec
z nartami i wybiegam z powrotem na dwór. U nas warunki są kapitalne, minus
piętnaście i prawie metr śniegu nawet w mieście. Podobno w górach też jest
śnieg. Jutro się przekonam. Taksówka ślizgając się na oblodzonych ulicach
75
zawozi mnie na Dworzec. Mam jeszcze prawie pół godziny do odjazdu pociągu.
Jutro rano, po przesiadce w Warszawie będę w Bielsku, a może już koło
południa na stoku. Jadę niestety tylko na cztery dni. Ojciec niestety nie zgodził
się załatwić mi wolnego u Oddziałowej.
-nie będę się wygłupiał – uciął dyskusję – albo pracujesz, albo nie. To jest
szpital, a nie towarzystwo wzajemnej adoracji, wszystkich obowiązują te same
reguły,
-ale ja pracuję tylko na punkty – próbowałem coś wskórać – szpital się przecież
beze mnie nie zawali
-bez nikogo się nie zawali – odpowiedział takim tonem, że już wiedziałem że
nie zdołam nic załatwić – ale to nie powód żebym cię faworyzował
-ale będę miał sezon przerwy – próbuję mimo wszystko walczyć
-dostaniesz się na studia to będziesz miał ferie zimowe i sobie nadrobisz
Jadę sam. Na szczęście Oddziałowa zgodziła się tak ułożyć mi grafik żebym
mógł mieć weekend i potem jeszcze dwa dni wolne. Natomiast Anka
powiedziała stanowczo, że nie jedzie
-po pierwsze to strasznie daleko – argumentowała – po drugie nie umiem jeździć
na nartach a po trzecie nie mam pieniędzy
-to pożycz – odpowiedziałem
-nie miałabym z czego oddać – ucięła rozmowę
Szkoda, nie lubię nikogo uczyć jeździć na nartach, ale Ankę nawet miałem
ochotę – trudno – jej strata.
W Szczyrku jak zwykle okazało się, że miałem rację. Warunki śniegowe super,
pogoda też. Nawet kolejek do wyciągów nie było, może dlatego że pierwszy raz
przyjechałem poza feriami. Najeździłem się za wszystkie czasy. Niestety trzeba
było wracać wrócić do pracy i nauki.
Liczyłem trochę, że gdzieś się z Anką wypuścimy jak wrócę, ale nie miała
czasu.
76
Wiosna przyniosła ocieplenie pogody i ochłodzenie stosunków z Anką. Trochę
szkoda, ale z drugiej strony ...
Na egzamin pojechaliśmy osobno – i – z perspektywy czasu nie żałuję. Dostała
ponad sto dwadzieścia punktów, podczas gdy ja dziewięćdziesiąt osiem i to z
dodatkowymi za pracę. A mówiła że nie uczy się więcej poza tym co ze mną.
Kolejne wakacje mam zmarnowane.
-super dostałam się! - zadzwoniła do mnie zaraz po wynikach
-wiem – odpowiedziałem
-nie martw się, zabrakło ci tylko dwóch punktów, za rok na pewno ci się uda
-chyba zwariowałaś – odpowiedziałem
-spotkamy się? jest taki fajny wieczór – ciągnęła niezrażona
-nie mam ochoty – odłożyłem słuchawkę
Ojciec przestał się do mnie odzywać, po tym jak mu powiedziałem że to
przecież nie moja wina. Uważa że zmarnowałem rok – pewnie że zmarnowałem
- zasuwając ze szmatą w tym jego zasranym szpitalu.
Na szczęście wujek uratował sytuację: okazało się, że jak szybko przeniosę
dokumenty, to mnie przyjmą do Olsztyna na Wydział Medycyny
Weterynaryjnej.
-to fantastycznie – ucieszyła się mama – przecież to też lekarz
-weterynarii – dodaję ponuro
-to może nawet ciekawsze – jej entuzjazm nie przygasł ani odrobinę – pomagać
zwierzętom które cierpią i są na pewno wdzięczniejsze niż ludzie
-na pewno nie będę leczyć żadnych bydląt – odpowiadam
-uważam, że powinieneś spróbować – namawia – to też są elitarne studia
Podejmuję decyzję, jadę z papierami do Olsztyna. Z jednym mama ma
niewątpliwie rację – myślę – wszystko jest lepsze niż jeszcze jeden rok pracy
jako salowy w szpitalu.
77
Wakacje uratowane! Jadę z rodzicami na wczasy do Chorwacji. Mama namawia
mnie żebym pojechał na obóz roku zerowego:
-poznasz wcześniej kolegów – mówi – na pewno będą jakieś fajne dziewczyny
-zdążę – odpowiadam – mam na to cały rok
-to świetny pomysł – tata nagle znał że weterynaria to fajny wydział – na pewno
będzie super
-dobra, pojadę – poddaję się
W Chorwacji jest zajebiście. Po drodze zatrzymujemy się na ekskluzywnym
kempingu kilkadziesiąt kilometrów na północ od Lubljany. Zwiedzamy zamek
w Brjac i Podstojną Jamę. Przepiękny kraj, zamożny, taka zamieszkała przez
Słowian Austria.
Dwa dni później dojeżdżamy do Splitu, stąd tylko przeprawa promowa i Hvar.
Super miejsce.
Całe dnie spędzamy na kamienistych plażach, nurkujemy w przybrzeżnym
przyboju wyławiając mnóstwo pięknych muszli. Udaje nam się raz spotkać oko
w oko z konikiem morskim.
Usiłuję namówić ojca na nurkowanie z butlą – jest tu nawet baza podwodna –
ale to jest jednak dość drogie i musimy na razie zrezygnować. A szkoda, jednak
nurkowanie na bezdechu znacznie mnie ogranicza, a skoro tyle można zobaczyć
do głębokości sześciu metrów, to co dopiero musi być głębiej!
To samo niestety dotyczy sportów motorowych. Przez piętnaście minut mam do
swojej wyłącznej dyspozycji skuter wodny i jestem w nim absolutnie
zakochany. Kiedyś sobie taki kupię – postanawiam.
Obóz okazuje się być totalną porażką. Co za wieśniaki!
78
Z częścią w ogóle nie da się rozmawiać bo cały wolny czas spędzają w stajni.
Reszta nakręca się opowiadanymi przez opiekunów ze starszych lat
opowieściami rodem z chlewu i obory.
Dziewczyny nawet niebrzydkie, ale wszystkie śmierdzą koniem i są
monotematyczne.
Rok się jakoś przemęczę a potem muszę się przenieść do SGGW w Warszawie.
Tam jest na jakim takim poziomie postawiona Klinika Małych Zwierząt. To ma
jakąś przyszłość. Ludzie z kasą i klasą inwestują w swoich pupili. Nie spędzę
przecież reszty życia wśród tych kandydatów na świńskich konowałów.
79
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Tomek
Psychologia czy medycyna? A może socjologia?
Odkąd mama kategorycznie odmówiła ojcu współpracy i powiedziała że nie
wyobraża sobie prowadzenia własnej apteki ,prosta recepta na przyszłość
przestała być taka prosta.
-jakbyś poszedł na medycynę to Janek mógłby ci pomagać – ciągłe powtarzanie
mamy doprowadza mnie do szału
-jeszcze nie wiem czy mnie to rzeczywiście interesuje – w tym właśnie problem
że ja nie chcę wszystkiego robić w cieniu brata – mogłabyś zaoszczędzić na
fartuchach gdybym je donaszał po Janku – rzucam nieprzyjaźnie
-znowu tak wszystkiego po nim nie donaszasz – odpowiada
Jestem od niego w wielu rzeczach lepszy – i jakoś nikt tego nie zauważa –
myślę. Przecież on prawie nie zna angielskiego. I na nartach jeżdżę wcale nie
gorzej od niego … Nie chcę być ciągle porównywany z moim starszym bratem,
ja to ja a nie jego młodsze wydanie. To wszystko zaczęło się nasilać od śmierci
taty. Okres jego choroby spowodował nagły wzrost pozycji Jaśka w rodzinie.
Nagle okazało się że tylko on orientuje się co naprawdę się dzieje. Tylko on
może załatwić badania, umówić niezbędne konsultacje, tylko z nim profesor
omawia plany dalszego leczenia taty – naszego taty.
Pozostawiony sam sobie chodzę do szkoły, spotykam się z Kaśką, pomagam
przy ojcu. I wiem że on teraz jest najważniejszy – ale przecież nie jedyny
ważny.
Wygrywam olimpiadę z historii – i nic – psa z kulawą nogą to nie interesuje.
Zdobywam zielony pas – to również nie zwraca niczyjej uwagi. Dopiero gdy po
drobnych nieporozumieniach w szkole dostaję nieodpowiednie zachowanie na
semestr, Jan bierze mnie na stronę i opierdala:
80
-mógłbyś przestać się popisywać – mówi – mama i bez tego ma dość zmartwień
…
-ja się wcale nie popisuję – przerywam mu – a poza tym to nie twoja sprawa –
też się znalazł mój wychowawca
-pomóż jej trochę – mówi nie zwracając uwagi na moją odpowiedź – a
przynajmniej nie przysparzaj dodatkowej roboty, ma jej wystarczająco dużo
przy tacie
To już jawna niesprawiedliwość, odwracam się, nie chcę żeby widział jak mi się
oczy pocą.
-nic nie rozumiesz – rzucam wychodząc z pokoju
-nie kłóćcie się – niewiadomo skąd pojawia się mama.
Po śmierci ojca Janek wrócił do swoich spraw a ja do swoich – w końcu w tym
roku matura. Postanowiłem już o swoim dalszym losie: pójdę na pedagogikę
specjalną a później zrobię karierę w policji. Tam teraz potrzebują młodych
wykształconych ludzi, a poza tym jest wcześniejsza emerytura.
Po maturze płynę z Janem na Alandy.
-BUUUUU BUU BUU - rozlega się z dziobu buczący dźwięk rożka mgłowego
W łagodnym przechyle przecinamy gęstą mgłę. Słaby wiatr nie jest w stanie jej
rozpędzić, przesuwa się wraz z nami otulając nas wilgotnym półmrokiem.
Odkąd wpłynęliśmy w Szkiery przestało bujać. Wszyscy siedzimy w kokpicie w
ciszy i skupieniu nasłuchujemy.
-BUUUUU BUU BUU – rozlega się kolejny nasz sygnał
Mgła jest tak gęsta że z kokpitu nie widać oddalonego od nas o kilkanaście
metrów stojącego na oku Rudka.
-chyba coś płynie! – słyszymy jego głos
Janek zrywa się jak oparzony i biegnie na dziób ginąc nam z oczu.
81
-BUUUU
BUU
BUU - zapada cisza przerywana jedynie
sygnałem mgłowym wydobywającym się z archaicznego mosiężnego rożka
napędzanego płucami Rudka. Wsłuchujemy się w ciszę.
-BRRRRRRRRRRRRRRRRR – wydaje mi się że gdzieś w oddali przed nami
słychać monotonny głuchy dźwięk diesla
-chyba coś płynie przed nami – mówię szeptem
-BUUUUU
-buuuuu
BUU
BUU - kolejny sygnał przerywa ciszę
buu – słychać z naprzeciwka
buu
-coś płynie – teraz już nikt nie ma wątpliwości
Z góry przez mgłę powoli z mozołem przebija się słońce. Jest jeszcze wcześnie
rano mamy więc nadzieję że w ciągu dnia widoczność się poprawi.
-fajnie byłoby coś widzieć – stwierdza Romek – podobno Szkiery są zajebiste
-zobaczysz, zobaczysz – odpowiada mu Rudek który tymczasem wrócił z
dziobu – jak w coś przypierdolimy
-nie kracz – gdzieś z dziobu dochodzi głos schowanego w szarej masie Jaśka – a
w ogóle to nie gadać bo zagłuszacie.
-BUUUUU
-buuuuu
BUU
buu
BUU – wydyma kolejny sygnał
buu – tym razem sygnał odpowiedzi jest już wyraźniejszy
Dźwięk diesla nadpływającego statku(?) jest już tak głośny że zaczyna
zagłuszać prowadzoną półgłosem rozmowę. Nagle tuż obok naszej burty
materializuje się mały żółty kuterek a właściwie większa łódka rybacka – i o to
było tyle strachu? – myślę.
Niemrawy, zdający się zanikać wietrzyk zamienia się stopniowo w
pełnowymiarową poranną mgłę skręcając jednocześnie na północ. Luzujemy
żagle. Z szarości powoli wyłania się dziób jachtu. Stojący na nim, nieruchomy
jak słup soli Piotrek zaprzestaje wydawania dźwięków z rożka a po chwili
dołącza do reszty załogi siedzącej w kokpicie. Mgła unosi się odsłaniając
niezwykły widok: Strome czerwone ściany z granitowych wysepek wyłaniają
82
się wokół nas z gładkiej niebieskiej wody fiordu. Na każdej z nich – niby
czapeczka – zielona roślinność: dorodny las sosnowy a wszędzie przystrzyżone,
wręcz kłujące w oczy swą wyzywającą zielenią trawniki. Gdzieniegdzie widać
piękne, kryte czerwoną dachówką domki.
-rzeczywiście zajebiście – wyrywa się z rozdziawionych ust Romka rozbrajająco
szczera uwaga
-dlatego tu właśnie przypłynęliśmy – kwituje tą wypowiedź Jan
-i było warto – potwierdza Rudek patrząc oskarżycielskim spojrzeniem na mnie
i Darka
Wraca mi przed oczy wczorajsza awantura w Visby. Gdy planując rejs
ustalaliśmy krótki odpoczynek na Gotlandii nikt z nas nie wiedział jak naprawdę
wygląda ta wyspa. Spodziewaliśmy się zapewne czegoś podobnego do
widzianej w zeszłym sezonie płaskiej i sennej Olandii, może gorszego wydania
Bornholmu.
Tymczasem, gdy z mgły (towarzyszącej nam jak dotychczas we wszystkich
kluczowych momentach rejsu) wyłonił się broniący dostępu do spokojnych wód
portu falochron Visby, z każdą chwilą ten urokliwy zakątek Szwecji coraz
bardziej podbijał nasze serca. Przecudny obronny zamek w którym czuje się
nadal atmosferę średniowiecza – spotęgowaną jeszcze przez właśnie
rozpoczynający się kilkudniowy turniej rycerski. I tłumy turystów: zarówno
żeglarzy, wczasowiczów, jak i tych przybyłych tu aby obejrzeć turniej. No i
oczywiście pełno różnorakich przebierańców – tych biorących udział w turnieju
– w zbrojach, strojach kupców, mieszczan czy ciur. Przebiec tędy tylko i płynąć
dalej to byłaby po prostu zbrodnia na własnych wakacjach. Nieśmiałe próby
przekonania Piotrka żebyśmy zostali tu przez kilka dni napotkały się z
niezwykle emocjonalnym sprzeciwem:
-trasa była ustalona – stwierdził – wszyscy wiedzieli gdzie i na ile płyniemy
83
-to może zagłosujmy – rzucił Darek na którym wyspa zrobiła chyba największe
wrażenie
-to świetny pomysł – poparłem
-nie będziemy niczego głosować – odpowiedział wkurwiony na maxa Jasiek – to
nie jakiś parlament tylko rejs
-wiedziały gały co brały – poparł go Rudolf – planujemy Alandy od trzech
sezonów i ciągle coś nam wypada
-no właśnie – uczepił się tego stwierdzenia Darek – tu jest super a nie wiemy
czy tam w ogóle zdołamy dotrzeć
-i nie dowiemy się jeśli nie popłyniemy dalej – Janek sprawiał wrażenie że zaraz
pęknie – za dwie godziny wypływamy, jak ktoś chce to może tu zostać,
zabierzemy go w drodze powrotnej – dodał
Jednak tego wieczora nie wyszliśmy z Visby. Przy kontroli olinowania okazało
się że lewa wanta grotmasztu zwisa luźno i wymaga kontroli, a być może
naprawy, i że trzeba będzie przed wyjściem wjechać na maszt. Mimo szybkiej
akcji nim udało się Romkowi wszystko przygotować zaczął zapadać zmrok.
W tej sytuacji Jasiek zarządził dokończenie naprawy takielunku zaraz po
wschodzie słońca i odroczył wyjście w morze do siódmej rano – i przestał się do
nas odzywać – pewnie podejrzewając sabotaż. My tymczasem zyskaliśmy cały
wieczór na chłonięcie atmosfery Visby i udział w turnieju i towarzyszących mu
imprezach.
Atmosfera zelżała gdy przeprowadzona przy świetle dziennym kontrola
takielunku wykazała że wysunęła się przetyczka mocująca wantę do salingu i że
nie ma to nic wspólnego z chęcią części załogi na przedłużenie pobytu na
Gotlandii. Gdy w kwadrans po siódmej mijaliśmy główki portu Piotrek był
znów prawie sympatyczny (jak zwykle) i tylko mnie i Darka omijał
ostentacyjnie wzrokiem.
84
-było – potwierdzam – ale tam też było super – dodaję obronnie
-skończmy tą dyskusję –proponuje Janek - tam jest bliżej i jeszcze na pewno
będzie okazja żeby nie raz popłynąć – a teraz przed nami cały dzień w
Szkierach, Sztokholm a później Alandy.
Muzeum Vasa. Ktoś mi kiedyś powiedział że to muzeum jest beznadziejnie
nudne. muszę sobie przypomnieć kto – myślę – i przestać się z nim zadawać.
Jest pod wrażeniem. Zresztą nie tylko ja. Całą załogą w milczeniu przechodzimy
kolejne poziomy wielopiętrowej konstrukcji otaczającej wydobyty z dna portu
olbrzymi galeon i umożliwiającej dokładne jego obejrzenie. Informacje zawarte
w przewodniku nie są w najmniejszym stopniu przesadzone. Dołączony do
biletu zredagowany w języku polskim folder (wreszcie ktoś uznał że może warto
zauważyć blisko czterdziestomilionowy naród turystów) pozwala dokładnie
zapoznać się zarówno z funkcją poszczególnych oglądanych elementów jak i z
niezwykłą jego ornamentyką. Niesamowite wrażenie robi również bardzo
bogata ekspozycja przedmiotów znalezionych we wnętrzu okrętu, chociaż dla
nas – żeglarzy – część nautyczna jest ciekawsza. Niesamowite wrażenie
potęguje rozproszone światło i szczególny zapach, temperatura i wilgotność –
dobrane optymalnie dla zabezpieczenia wydobytych z głębin elementów okrętu.
Zwiedzanie muzeum zajmuje nam cały dzień, jeden z dwóch przeznaczonych na
Sztokholm - i dobrze, bo miasto nie robi na nas specjalnego wrażenia owszem
jest ładne, eleganckie, zadbane, ale jednocześnie bez klimatu, pozbawione tego
czegoś co podświadomie czujemy na przykład w Paryżu, Kopenhadze czy
Pradze i co powoduje że mamy chęć tam wrócić.
Decyzja kapitana, by skrócić o pół dnia pobyt w stolicy Szwecji nie napotyka na
opór załogi. Znów płyniemy wśród urokliwych czerwonych wysepek w
kierunku wyjścia ze Szkierów na pełne morze. Zastanawiam się jak opowiedzieć
znajomym, by w pełni oddać piękno tej niezwykłej krainy: A może gdyby tak
85
wyobrazić sobie Mazury, powiększyć je … no powiedzmy sto razy, wymienić
mętną zielonkawą wodę na kryształowo czystą w różnych niebieskich
odcieniach. Gdybyśmy dalej zastąpili podmokłe, gliniasto – piaszczyste brzegi
zastąpili wysokim klifem z czerwonego granitu a nieotynkowane zabudowania
kryte eternitem na stylowe skandynawskie drewniane domki z czerwonymi
ceramicznymi dachami … no i jeszcze nasze małe, skądinąd sympatyczne
pływadełka powiększyli do rozmiarów pełnowymiarowych pełnomorskich
jachtów … gdyby …
-usiądź bo zasłaniasz! – głos stojącego za sterem Janka wyrwał mnie z zadumy.
Wychodzimy właśnie na pełne może mijając w wąskim przejściu statek
wycieczkowy którego pasażerowie fotografują na wyścigi nasz płynący pod
egzotyczną jeszcze na tych wodach banderą.
-usiądź na dupie bo nic nie widzę! – Janek nie potrafi utrzymać afektu
-to se okulary wytrzyj – nie potrafię powstrzymać się od odpowiedzi która
zapewne wygeneruje kolejną kłótnię, ponoć się to typowe dla relacji między
braćmi.
Nie wiem, nie znam się na tym, mam na szczęście tylko jednego brata – myślę.
-siadaj na dupie!! – mój kochany brat zwraca się do mnie
Z miną urażonej niewinności unoszę for klapę i wchodzę przez otwarty przedni
luk do wnętrza jachtu. Niknąć w jego wnętrzu słyszę za sobą wydobywające się
z ust mojego brata niepochlebne uwagi na mój temat. Więcej z nim nie pojadę
na żadne wakacje – postanawiam sobie nie wiem który już w życiu raz.
Tymczasem przed nami otwarte morze. Wiatr stopniowo wzmaga się ustalając
jacht w niewielkim przechyle. Nasza szybkość rośnie, osiągając dzięki
niewielkiemu zafalowaniu morza około dziewięciu węzłów. Od wysp
Alandzkich dzieli nas kilka godzin żeglugi. Postanawiam się zdrzemnąć.
-Tomek! Wachta za dziesięć minut – słyszę nad głową głos Rudka
86
Otwieram oczy i wyskakuję z koi.
-sucho? – rzucam pytanie zastanawiając się co muszę na siebie założyć
Bałtyk nie rozpieszcza. Ubrani na „cebulkę”, mimo to często przemarznięci i
przemoczeni przebijamy się przez zwykle wzburzone i zimne, ołowianoszare
wody w poszukiwaniu „niedźwiedziego mięsa” i przygody.
-sucho i nawet dość ciepło – odpowiada z uśmiechem – siedzimy bez
sztormiaków
Nauczony doświadczeniem zakładam jednak ciepłą bieliznę, dwie pary dresów.
Na kurtkę narciarską naciągam spodnie od sztormiaka, wełniana czapka i
polarowe rękawiczki dopełniają stroju. Bluzę od sztormiaka biorę w rękę ,
przezorny zawsze ubezpieczony – myślę sobie – w razie nagłego załamania się
pogody, tak charakterystycznego dla tego akwenu, może nie być czasu nawet
sięgnąć pod pokład po ubranie. Wskakuję w gumiaki (wkładając je pod spodnie
od sztormiaka – kiedyś wpuściłem spodnie do kaloszy – i miałem je mokre od
pierwszej fali do końca rejsu), zakładam asekuracyjne szelki i wyskakuję na
pokład.
-Ufff! - zdążyłem, myślę.
Po pierwsze nie wpada spóźniać się na wachtę – w tej kwestii zgadzam się w
pełni z Janem, a po drugie jeszcze chwila spędzona w tym stroju pod pokładem i
mógłbym umrzeć z gorąca.
-cześć, siadaj – sternik wyraźnie oczekuje już zmiany
-ile trzymasz? - pytam stając po jego prawej stronie i kładąc lewą rękę na kole
sterowym
-czterdzieści – odpowiada wysuwając się zza szturwału
Staję za kołem starając się wsterować wczuwając się rytm fali i wyczuć
tendencje jachtu. Powoli kadłub przestaje myszkować i ustala się na kursie.
Opuszczam składaną ławeczkę i siadam. Podnoszę wzrok na horyzont. Wokół
widoczna bezkresna pustka wypełniona morzem po widnokrąg. Ustalam na nim
87
wirtualny punkt krzyżujący się z bujającą się miarowo nawietrzną wantą
grotmasztu. Pogoda jak na Bałtyk w lipcu jest rzeczywiście super. Robi się
jeszcze bardziej super gdy kok zarządza podwieczorek i wydaje kubki z
gorącym kiślem z sokiem wiśniowym.
-pycha -stwierdzam – a w domu nawet bym na to nie spojrzał
-to dotyczy wielu potraw na morzu – odpowiada Rudek
-i w ogóle na wakacjach – kwituje Jasiek
-a ja myślałem że jest po prostu bezkonkurencyjny – stwierdza urażonym głosek
pełniący dziś rolę koka Darek – ale jeśli tak to dawać te kubki z powrotem
-no nie dąsaj się – mówi pojednawczo Jasiek – jest naprawdę zajebisty
W oddali na horyzoncie rysuje się niepewnie jakiś zamazany kształt będący linią
brzegu lub chmurą. Po wypiciu herbaty zarys zamienia się w wysoki brzeg
Marienhamn. To kultowe miejsce niczym Mekka od dziesiątek lat przyciąga
żeglarzy nie tylko z całej Europy ale i Świata. Mała, położona wśród lasów i
jezior mieścinka stała się przed niespełna stu laty stolicą światowego żeglarstwa
gdy Erikson zgromadził tu swoją flotyllę żaglowców i z dziecięcymi załogami
pod dowództwem młodocianych kapitanów rozsyłał do najbardziej odległych
zakątków świata. W tan sposób powstała słynna szkoła kapitanów z której
wywodzili się przez lata najlepsi z najlepszych.
Cumujemy w marinie, po drodze mijając zacumowany – już niestety na stałe –
pełnorejowiec zamieniony w muzeum.
Zgodnie z tutejszym zwyczajem natychmiast lądujemy w saunie. A sauny w
Finlandii są rzeczywiście wszędzie, zaczynając od toalet w porcie jachtowym.
Alandy, acz zupełnie inne Szkiery, nie ustępują im pięknem a być może nawet
je przebijają. Dziesiątki tysięcy jezior rozsianych wśród zróżnicowanego
porośniętego dziewiczym lasem terenu. Zwiedzamy muzeum Erikssona i
kolejny raz lądujemy w saunie. Wypoczęci i zrelaksowani szykujemy się do
pożegnalnego wieczoru na wyspie. Jutro rano wyruszamy w powrotną podróż. Z
88
pobliskiego, górującego nad miastem wzgórza rozciąga się rozległy widok na
port i prowadzącą do niego cieśninę. To właśnie stąd wypływały żaglowce w
rejs szlakiem kliprów wokół Hornu i Przylądka Dobrej Nadziei, zataczając
wielki krąg. Tu postanawiamy spędzić nasz wieczór. Rozstawiamy grilla, Menu
niezbyt urozmaicone, za to nasze – Polskie: szaszłyki z mielonki, kebaby jw.
sałatka ze słoika i specialite de la maison: wódka z sokiem (dla prawdziwych
żeglarzy bez soku).
O drugiej nad ranem impreza powoli przygasa. Powoli zwijamy majdan i
przenosimy się na jacht.
-wszyscy się najedli? – pyta opiekuńczym tonem Janek
-tak – pada z wielu ust spontaniczna odpowiedź
-a może chcecie się jeszcze napić? - Jan podstępnie drąży temat
-nie, już wystarczy – odpowiadamy jak na komendę
-idziemy jeszcze coś zobaczyć? - Jasiek nie odpuszcza, wyraźnie chcąc mieć
ostatnie zdanie
-nie, już wszystko zobaczyliśmy – odpowiada niczego nieświadoma załoga
-to super – stwierdza tajemniczym głosem Janek – w takim razie proszę
spakować grilla do bakisty i przygotować jacht do wyjścia w morze za pół
godziny
W godzinę później mijamy główki portu i kładziemy się na kurs na Gotland. Pół
godziny później wychodzimy z cienia wyspy, Bałtyk i jego krótka, zdradliwa
fala zbiera swoje zwykłe żniwo: cała kolacja i wypite resztki alkoholu składamy
Neptunowi w hołdzie.
-proszę założyć pasy asekuracyjne, na pokładzie zostaje wyłącznie wachta –
Piotrek wykorzystuje bez skrupułów sytuację że nie mamy stałego gruntu pod
nogami – i proszę mnie obudzić na trawersie Gotlandu, lub na śniadanie
Manipuluje ludźmi jak chce – myślę – jak mną odkąd skończyłem dwa lata i
postanowiłem się z nim zaprzyjaźnić – z tą myślą oddaję resztki z imprezy
89
morzu i przedkładając sen nad higienę wsuwam się do koi, odkładając mycie
zębów i inne dla życia czynności na rano.
Kończę trzeci rok z najlepszą lokatą. Już wiem że nie będę przez resztę życia
pracował w szkole – zwłaszcza specjalnej. Również kariera w policji z
perspektywy skończonych dwudziestu trzech lat przedstawia się o niebo mniej
ciekawie niż przed maturą. Może trzeba jednak było iść na medycynę? - myślę –
teraz to jednak spóźnione żale. Składam papiery na zarządzanie, w końcu to że
Janek nie ma dwu fakultetów, to nie powód żebym i ja nie miał.
Stypendium w Holandii spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Ku mojemu
zdumieniu zarówno władze uczelni, jak i Janek i mama mówią jednym głosem:
warto, warto, warto ...
Skoro tak bardzo warto – myślę – to stawiam swoje warunki. A więc, po
pierwsze – nie rezygnuję z moich planów wakacyjnych (które do tej pory były
co najwyżej w randze życzeń) – a więc objazdówka po Stanach Zjednoczonych i
podróż do Mongolii. Ku mojemu zdumieniu nie napotykam oporu. Wręcz
przeciwnie, wszyscy przyklaskują moim pomysłom. W oczekiwaniu na wizę
amerykańską wykupuję bilet na kolej transsyberyjską. W przeliczeniu na
złotówki to naprawdę śmieszne pieniądze – koszt pokryją moje oszczędności z
udzielanych w tym roku korepetycji. Namawiam Janek na wspólna podróż – co
było do przewidzenia- odmawia. Jak zwykle nie chce niczego – co w naszych
relacjach – nie pochodzi od niego.
Tygodniowa podróż pociągiem. Poznaję różnych, przygodnych ludzi: z
większością z nich ani teraz ani w przyszłości nie zamienię ani słowa. Przede
mną rozwiera się zupełnie inny, dziwny, wręcz nierealny świat. Postacie rodem
z rosyjskich dramatów pojawiają się i znikają wpisane w prostą konwencję
90
fabuły dyktowanej monotonnym, jednostajnym biegiem pociągu. Pod koniec
miesiąca fascynacja miejscem, czasem i ludźmi ustępuje coraz większej, stającej
się powoli natręctwem potrzebie wzięcia prysznica. Czyżby jeszcze raz mój brat
miał rację? - jedziemy z Kaśką na dwa miesiące do Stanów – mamy pracę w
knajpie na początek - a potem – jak wszystko się ułoży - kupujemy brykę i i
robimy stany wzdłuż – i niech nas Jasiek w dupę pocałuje – myślę.
91
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Wojtek
Dwa jajka, pół kubka mleka – czytam z kartki zapisanej przez mamę – zaglądam
do lodówki, mleka nie ma, jest jogurt naturalny – niech będzie. Dolewam.
Jeszcze woda, mąka, sól – czytam. Biorę mikser, mieszam, spoglądam kątem
oka, straty muszą być, ścianę się umyje, z podłogi pies zliże. Trochę gęste?
Dolewam wody, mieszam ponownie, teraz pamiętając wyłączyć mikser przed
wyjęciem z ciasta. Jakby za rzadkie, dosypuję mąki i znów mieszam, spoglądam
na kartkę: gęstość śmietany – może to i jest gęstość śmietany? - nigdy nie
zastanawiałem się głębiej nad je gęstością. Nagrzewam zgodnie z instrukcją
patelnię, nalewam ciasto. Chyba już? Energicznym ruchem podrzucam do góry lekko posklejany pomarszczony placek ląduje na brzegu patelni – prawie
dobrze, ćwiczenie czyni mistrza ...
W sześć naleśników później wchodzi do kuchni Marta - jestem dumny:
-popatrz – mówię i mistrzowskim ruchem przerzucam w powietrzu kolejnego
naleśnika na drugą stronę
-co robisz? - Marta z wyraźną dezaprobatą ocenia straty – kto to posprząta –
odruchowo kładzie rękę na do niedawna jej a od sześciu miesięcy naszym
wspólnym i coraz większym brzuchu
Spoglądam za jej ręką z dumą
-ja oczywiście – odpowiadam – to będą krokiety z mięsem i warzywami, a do
tego barszczyk
-super, nie wiedziałam że umiesz – mówi z podziwem – zawsze przerzucasz?
-prawdziwy mężczyzna zawsze tak smaży – odpowiadam – ja to robię pierwszy
raz
-dopiero dzisiaj zostałeś mężczyzną? - wypina wymownie brzuch
92
-dzisiaj nauczyłem się smażyć naleśniki – odpowiadam urażony – to zresztą
chyba jedyna rzecz której nauczę się podczas stażu z ginekologii
Gośka przytakuje głową (ona odbyła to w poprzedniej turze)
-tyle że szybciej jesteś w domu i możesz ćwiczyć się w nowych obowiązkach
Czekamy z niecierpliwością ale i z niepokojem na naszego Powojtka (nie mylić
z potomkiem u innych – zwykłych rodziców)
-tak, to typowe dla faceta – przerywa nagle milczenie Marta - popisy bez sensu
i opryskanie całej kuchni tłuszczem, jakby nie można było przewrócić ich na
drugą stronę w zwykły sposób
-odrobinę romantyzmu kobieto – odpowiadam – i przyznaj się że po prostu tak
nie umiesz
--masz rację, boję się ze mógłby i spaść na głowę – przyznaje
Przystępujemy już zgodnie do przyrządzania farszu.
Tuk Tuk Tuk Tuk - rytmiczny dźwięk zapisu tętna płodu usypia. Staram się ...
Ale ta ginekologia wlecze się niemiłosiernie. A Marta ma zaraz rodzić, trzeba
robić dobrą minę i jakoś wytrzymać – myślę – dzięki temu będziemy mogli tu
rodzić. Spoglądam na zegarek, zaraz koniec badania i przyjdzie Marta.
Podłączam zapis
-uważaj z tym żelem – mówi – całą mnie upaprzesz
-nie przesadzaj – mówię – w końcu masz przed sobą zawodowca, robię to już
szósty tydzień
Po chwili słyszymy: Tuk Tut Tuk Tuk Tuk Tuk
-słyszysz – mówię wzruszony – to nasze
-ale jakoś tak dziwnie, inaczej? - spogląda na mnie z nagłym przestrachem
-e, chyba nie? - patrzę to na nią, to na zapis – pewnie się wiercisz i denerwujesz
-ale pokażemy komuś ten wykres?
-pokażemy – odpowiadam
93
-to zupełnie prawidłowy zapis – słyszymy – ośrodek krążenia nie jest jeszcze w
pełni dojrzały, ale na wszelki wypadek proszę przychodzić na zapis co drugi
dzień
-mogę normalnie pracować? - pyta pobladła nagle Marta
-dam pani doktor zwolnienie – odpowiada jakimś takim sztucznie pogodnym
głosem – jeszcze się pani w życiu zdąży napracować, a teraz trzeba trochę
odpocząć
-ale wszystko w porządku? - pytam
-chmm ... myślę że tak – odpowiada powoli – jakby rytm nie wrócił do normy to
najwyżej położymy was na obserwacji
-jak to? - Marta jest już nie na żarty przestraszona
Docent kładzie jej dłoń na ramieniu
-wszystko będzie dobrze – mówi uspokajającym tonem – jeśli nawet położmy,
to na wszelki wypadek ... w końcu rodzina lekarska? - no nie?
-no ... właściwie tak – odpowiadamy
-Wojtek, zadzwoń do domu jak skończycie – słyszę głos dusiciela – twoja żona
już trzy razy dzwoniła
Spoglądam na asystującego mi do operacji szefa
-zaszyj otrzewną i leć zobacz co się dzieje – mówi – ja już zeszyję
-dzięki! - szybko dociągam szew i biegnę do dyżurki zrywając z siebie po
drodze maskę, fartuch, rękawiczki.
Wykręcam nerwowo numer – cisza – wykręcam ponownie
-Marta? Co się stało?:
-miał znowu bezdechy – mówi cichym głosem – i zsiniał i jakoś tak dziwnie
zesztywniał – boję się
-dzwoniłaś do mamy? - pytam
-przyjedzie, będziemy się zmieniać do rana – odpowiada – kiedy będziesz?
94
-jutro koło siedemnastej – odpowiadam
Przypominam sobie. Przed oczami przesuwają się powoli obrazy. Najpierw
poród. Niby prawidłowy, ale cały czas coś było nie tak, i wreszcie informacja
-ma pan syna, gratuluję – docent rzuca i wraca szybko do Marty
Chcę biec za nim, zatrzymuje mnie położna
-tam nie można doktorze – mówi – ale już jest lepiej ...
-jak to lepiej? - pytam
-urodził się w zamartwicy, miał dwa punkty, teraz ma sześć
Skala APGAR, powtarzam sobie w myślach poszczególne punkty oceny.
-ma już dziesięć – słyszę czyjś głos – na pewno będzie dobrze, może pan wejść
do żony
Dwa tygodnie w domu, gdy ucząc się obsługiwać noworodka i śpiąc na zmianę
zdołaliśmy na chwilę zapomnieć o niepokoju. Wtedy nagle zsiniał w czasie
kąpieli. Potem diagnostyka: na Działdowskiej, Litewskiej, potem w Centrum
Zdrowia Dziecka i ciągle nic. Tymczasem kolejne napady sinicy, później
jeszcze bezdechy, a ostatnio jeszcze te prężenia.
Przed nami kolejne badania
-Panie Wojtku – w drzwiach pokoju lekarskiego pojawia się głowa sekretarki
szefa – pan docent pana prosi
-a co się stało? - pytam
-nie wiem – odpowiada
Wstaję
-trzymaj się
-ledwo zaczął i już go szef zaprasza – słyszę głosy kolegów
Wchodzę do sekretariatu Kierownika Kliniki
-niech pan wejdzie doktorze – słyszę
-tak panie docencie? - pytam niepewnie
95
-proszę, niech pan usiądzie – słyszę – martwię się o pana
-nie rozumiem mówię
-proszę być szczerym – mówi – jeśli tylko będę mógł wam jakoś pomóc to
proszę się nie krępować
-dziękuję – mówię – jakoś sobie dajemy na razie radę, rodzice nam pomagają,
Marta chce przerwać pracę
-a pan? - pyta
-ja spróbuję to pogodzić – odpowiadam
-gdyby miał pan jakieś problemy to proszę śmiało z tym do mnie przychodzić
-w tym tygodniu kończę staż
-ma pan u mnie etat – słyszę – jeśli tylko nadal jest pan pewny ...
-jestem – wstaję – czy mogę przyjść z papierami?
Cięcie Kochera. Mocno dociskając brzuszek skalpela do skóry staram się równo
prowadzić cięcie. Około półtora centymetra poniżej łuku żebrowego, zaczynając
od linii pośrodkowej skośnie ku dołowi i do boku. Brzegi skóry rozchylają się
łagodnie uwidoczniając żółtą, grudkowata fakturę tkanki podskórnej. Nagle na
tle tłuszczu zaczyna coś sikać, drobny strumyczek zbiera się w jeziorko krwi
zasłaniając mi linię cięcia. Cały przejęty wyciągam rękę w stronę
instrumentariuszki:
-wytarcie na patyku poproszę – czuję twarde, mocne uderzenie rękojeści
narzędzia o moją otwartą dłoń
Przyciskam mocno do krwawiącego miejsca, starając się, tak jak mnie zawsze
uczono unikać pocierania tkanek. Jestem cały przejęty – to mój pierwszy w
życiu pęcherzyk!
-złapanie – czuję w dłoni gładki chłód narzędzia
Odnajduję krwawiący punkt i chwytam czubkami kleszczyków Peana.
-podwiązka
96
Kontynuuję cięcie. Przecinam powięź, podchodzę rozwartymi nożyczkami
mięsień prosty brzucha
-koagulacja – po chwili z rany zaczyna unosić się charakterystyczny swąd
spalanego ciała
Jeszcze tylko otrzewna – i – witamy w brzuchu!
Asysta odsłania retraktorami pole operacyjne odciągając brzegi rany. Wsuwam
rękę w głąb brzucha, powoli obmacuję kolejne narządy:
-jelito grube w porządku, czuję tylko masy kałowe, cienkie też, wątroba gładka,
pęcherzyk napięty, wyczuwam złogi – relacjonuję – zobaczy pan? - zwracam się
do asystującego mi szefa dyżuru
Po chwili kontynuujemy zabieg. Delikatnie, starając się nie uszkodzić
okolicznych struktur wprowadzam czubek narzędzia między tętniczkę a
przewód pęcherzykowy, przechodzę pod tętniczką, następnie pod przewodem,
zakładam kolejne podwiązki. Po chwili zaczynam preparowanie loży
pęcherzyka żółciowego. Przystępuję do kontroli przewodów. Pamiętając o
niezwykłej delikatności eksplorowanych struktur wprowadzam specjalnie
wymodelowaną w kształt łyżeczki sondę w głąb dróg żółciowych, przechodzę
przez przewód pęcherzykowy do przewodu żółciowego wspólnego i
dwunastnicy, następnie wracam sprawdzając kolejno przewody wątrobowe, po
chwili triumfalnie wydłubuję z jednego z nich opalizujący żółto spłaszczony,
niewielki kamyk:
-był – stwierdzam
-załóż dren Kehra – odpowiada asystent
Starannie modeluję nożyczkami podany mi przez instrumentariuszkę gumowy
przewodzik w kształcie litery T aby następnie spróbować włożyć go
rozdwojonym końcem do otworu. Drenik broni się jak żywy – gdy wprowadzam
jeden z jego wąsów – drugi w cudowny sposób wysuwa się. Wreszcie jest! Oba
97
ramiona drenu tkwią wewnątrz przewodu żółciowego. Można przystąpić do ich
zamocowania.
-katgut proszę – zakładam delikatny szew za sam brzeżek otworu w przewodzie
żółciowym i przywiązuję go drenu, następnie kolejnymi szwami uszczelniam
otwór. Jeszcze tylko kontrola czy nic nie pozostawiliśmy w brzuchu – i –
zamykam:
-szew na otrzewną
-dren
-skalpel
Zakładam kolejne piętra szwów, wyprowadzam dreny asekuracyjne
-opatrunek – zabieg dobiegł końca
-gratuluję – mówi asystujący mi starszy kolega – pierwsza duża operacja, jutro
świętujemy?
-oczywiście – odpowiadam słysząc w duszy muzykę – zgodnie z tradycją
Oddziału ...
To jednak uszkodzenie ośrodkowego układu nerwowego. Bartek będzie
wymagał wielu miesięcy rehabilitacji. Marta jest zdeterminowana. Jej kariera
okulistyczna to już zamierzchła przeszłość. Czuję jak oddala się ode mnie.
Rozmawiałem też z ojcem – powiedział że będą pomagali, ale że nie udźwigną
sami całego ciężaru kosztów utrzymania dwu rodzin i rehabilitacji.
A pensja młodszego asystenta w Klinice Chirurgii? - kpina.
A więc decyzja zapadła.
Siedzę w gabinecie ojca przy jego komputerze i drukuję oferty pracy.
Wkładam do kopert, zaklejam, adresuję. Czuję się jakbym uczestniczył we
własnym pogrzebie. Ale to tylko pogrzeb moich marzeń.
98
-panie docencie – mówię, starając się powstrzymać drżenie głosu – muszę
odejść z Kliniki
-co się stało panie doktorze? - pyta zatroskany
-mój syn, Bartek, jest coraz gorzej, wymaga rehabilitacji, są szanse, żona z nim
jeździ, muszę zarobić forsę, dostałem propozycję z formy – rzucam urywanym
głosem
-a więc pan też odchodzi do firmy – mówi powoli – przynajmniej pan z
wyższych pobudek, powodzenia
-dziękuję – odpowiadam zduszonym tonem
-miał pan zalążki na dobrego chirurga – słyszę żal w jego głosie – ale rozumiem
pana, to słuszna decyzja
-dziękuję – odpowiadam czując ulgę
-jeśli znajdzie pan czas to proszę przychodzić na dyżury – mówi – może i w
naszym zawodzie w końcu się coś zmieni – choć ja już w to nie wierzę – kończy
Siedzimy z Bartkiem w salonie, jest sobota, piąta rano, robimy pizzę. To znaczy
ja siedzę, bo Bartek jeszcze nie umie – leży na brzuchu na stole, rozdziela nas
stolnica na której usiłuję wyrobić drożdżowe ciasto. Bartek z wyraźną
fascynacją usiłuje wsadzić rękę w sam środek kleistej masy.
Czytam przepis: trzy szklanki mąki, w pół kubka letniego mleka rozpuścić
ćwierć kostki drożdży, dodać cztery łyżeczki cukru, wymieszać, uzupełnić wodą
do pełna ...
Wysypuję na stolnicę mąkę formując z niej wulkan, do którego wlewam
ostrożnie świeżo przyrządzony roztwór, wbijam jajko, dodaję łyżkę oliwy z
oliwek, jeszcze tylko szczypta tymianku i zanurzam ręce w powstającej na
stolnicy brei by wyrobić ją na odchodzące od palców ciasto. Bartek
wykorzystuje moment i podejmuje pierwszą w życiu próbę przełożenia się
samodzielnie z brzucha na plecy. Przytrzymuję go brodą, uśmiecha się.
99
Jestem dziwnie spokojny. Odkąd zapadła decyzja o odłożeniu stażu
specjalizacyjnego i podjęciu pracy dla pieniędzy w firmie farmaceutycznej silne
emocje, spowodowane konfliktem wewnętrznym wobec zawiedzionych nadziei
zawodowych w zderzeniu z dorosłym życiem opadły. Już nie powtarzam sobie:
dlaczego właśnie ja? Dlaczego właśnie mnie? Za co? Dlaczego? ...
Gdy nad ranem usłyszałem płacz i spojrzałem na śpiącą smacznie, nieświadomą
zamachu na jej wypoczynek, zmęczoną po wczorajszej wieczornej walce Martę
– szybko podjąłem decyzję – dziś na obiad będzie pierwsza męska pizza –
niespodzianka – i po cichu wyszedłem z sypialni zamykając za sobą drzwi.
Ugniatamy placki ze świeżo wyrobionego ciasta i odkładamy na blaszkach na
bok, do wyrośnięcia. Piekarnik nagrzany do dwustu stopni czeka. Z puszki
koncentratu pomidorowego, roztartych z solą trzech ząbków czosnku, z
dodatkiem oliwy z oliwek, odrobiny sosu sojowego i ziół sporządzam sos który
rozprowadzam po spodzie pizzy. Na tak przygotowaną bazę rozkładam
pokrojony boczek na jednej i tuńczyka w sosie własnym na drugiej blaszce. Na
wierzchu kładę plastry pomidora, dodaję zielone oliwki i kapary i wszystko
pokrywam pół centymetrową warstwą tartego żółtego sera. Z Bartkiem na ręku
wsadzam gotowe danie do rozgrzanego piekarnika.
Nastawiam alarm na dwadzieścia minut i idę zmyć z rąk resztki zaschniętego
ciasta – nigdy nie myślałem że nawet umycie rąk przy małym dziecku urasta do
rangi problemu.
Po chwili na sygnał dzwonka zamieniam blachy z pizzą w piekarniku, po
mieszkaniu rozchodzi się smakowity zapach.
-cześć chłopaki – w drzwiach sypialni pojawia się zaspana Marta – co robicie?
-pieczemy pizzę -odpowiadam w naszym wspólnym imieniu bo Bartek jeszcze
nie umie mówić
-o szóstej rano w sobotę? ...
100
Krótki nieplanowany urlop dobiega końca, pojutrze zaczynam nową pracę i
nowe życie – choć może – tam naprawdę umacniam stare?
Zaczynam od szkolenia z asertywności – niezbędnej w handlu i promocji – nam
lekarzom chyba niepotrzebnej bo jeszcze do niedawna nie miałem nawet
pojęcia, co to słowo znaczy.
Do chirurgii jeszcze wrócę – powtarzam sobie – a na razie pozostaną dyżury – w
nowej firmie nie muszą o tym wiedzieć (oczekują wyłączności), a Marta zrozumie.
101
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Piotrek
DRRRRRRRRRRRRRRR
- budzik
Otwieram oko: jest piąta. Za oknem szaro. Wyskakuję z łóżka, szybki prysznic,
parzę i wypijam kawę, jeszcze tylko upchnąć w kieszeni przygotowaną wczoraj
w lodówce kanapkę i pędem na przystanek. Po chwili pięćsetka wiezie mnie do
Centrum. Stojąc na kole przegubu usiłuję czytać trzymaną nad głowami
pasażerów książkę o tresurze psów towarzyszących. Po chwili dojeżdżamy do
Alej Jerozolimskich. Przepycham się do wyjścia upychając po drodze książkę
do kieszeni kurtki i po chwili zbiegam do przejścia podziemnego kierując się do
kolejki WKD.
W czterdzieści minut później po przeczytaniu kolejnego rozdziału wysiadam na
peronie w Owczarni, przechodzę tory i po kilku minutach dochodzę do
betonowego prefabrykowanego ogrodzenia – po jego drugiej stronie mieszczą
się boksy zgubionych i niechcianych zwierząt – Schronisko.
Propozycja przyszła dość niespodziewanie. Pracując przez całe studia w
lecznicy na Powiślu spodziewałem się że znajdzie się tam dla mnie miejsce
również po dyplomie. W końcu spędziłem tam setki nocy, sprzątałem gabinety
po zakończeniu przyjęć, jeździłem po domach z zastrzykami, praktycznie
spędzałem tam cały mój wolny czas jaki został mi po skończeniu zajęć na
uczelni.
Wezwany przez szefa lecznicy leciałem na rozmowę jak na skrzydłach czując w
kieszeni jeszcze ciepły dyplom.
LEKARZ WETERYNARII
PIOTR MAŁECKI
102
-gratuluję – usłyszałem już w drzwiach gabinetu - mam nadzieję, że zostaniesz z
nami.
-oczywiście – odpowiedziałem
-siadaj proszę – wskazał mi ręką krzesło - mogę na razie zaproponować ci tylko
wolontariat – usłyszałem po chwili
Wydawało mi się, że się przesłyszałem. Po skończeniu studiów pierwsza długo
wymarzona, wychodzona praca za darmo?
-jak to? - wyjąkałem – nie rozumiem?
-to tylko na pierwsze pół roku – później prawdopodobnie coś się zwolni na pół
etatu – usłyszałem w odpowiedzi – a i do tej pory mogę i nadal płacić za wizyty
domowe i sprzątanie lecznicy, dołożę ci dwadzieścia procent, w końcu masz
dyplom.
Od dawna słyszałem o bezwzględnym wykorzystywaniu absolwentów, ale żeby
aż tak? Nie liczyłem na wiele: może tysiąc, może półtora tysiąca złotych – rynek
jest w końcu przesycony bezrobotnymi młodymi lekarzami weterynarii – ale ja
tu spędzałem kilkadziesiąt godzin w tygodniu przez ostatnie pięć i pół roku,
miałem wrażenie że jesteśmy grupą przyjaciół, rodziną. I nagle poczułem się
wydymany. Szybko policzyłem w pamięci: dotychczasowe dochody pomnożone
o dwadzieścia procent to niespełna pięć stów – jałmużna. Wstałem
-dziękuję, ale myślę że dostanę lepsze propozycje pracy – rzuciłem nie kryjąc
goryczy
-powodzenia – usłyszałem w odpowiedzi – gdybyś zmienił zdanie, moja
propozycja jest na razie aktualna, dopóki nikogo nie przyjmę – dodał po chwili
Wyszedłem. Po drodze przez park dogoniła mnie Beata.
-nie przejmuj się – rzuciła pocieszająco
-taak? - odpowiedziałem ironicznie – tylko co mam zrobić?
-stary skurwiel ma swoje pięć minut – dodała – teraz nas wszystkich dyma bez
mydła, ale kiedyś zostanie z ręką w nocniku....
103
-no i co z tego? - odpowiedziałem – ja już dziś zostałem
-zadzwoń do Schroniska w Milanówku, a właściwie w Owczarni – poprawiła się
po chwili – powołaj się na mnie, poszukują młodego oddanego lekarza
weterynarii, płacą tylko osiem stów, ale przynajmniej będziesz naprawdę
potrzebny i dużo się nauczysz
-daj numer – zapisałem na brzegu gazety podany numer – dzięki
Szybko podliczyłem: osiem stów, od tego trzeba odjąć bilet miesięczny,
pozostała kwota nie jest zbyt imponująca. Ale co mi pozostało? Nie po to
kończyłem jeden z najtrudniejszych i najdłuższych kierunków studiów by dać
się kupić firmie farmaceutycznej. Sprzedać swoje ideały, zasady i
zainteresowania za kasę – to nic innego jak prostytucja – pomyślałem. Decyzja
zapadła. Bezpośrednio po powrocie do domu wykonałem telefon – rozmowa
przebiegła zgodnie z zapowiedzianym scenariuszem – i oto za chwilę po raz
pierwszy przekroczę bramę Schroniska jako lekarz weterynarii na etacie.
Idziemy od kojca do kojca dźwigając wiadra wypełnione parującą paszą.
Naszym działaniom towarzyszy jazgot i szczekanie blisko setki psów
czekających na swoją kolej. Falujące ogony, przepychające się jedne przez
drugie głowy nadstawiające się do głaskania ale jednocześnie nie spuszczające
wzroku z miski. Małe i duże, stare i młode, rasowe i mieszańce. Wszystkie z
nielicznymi wyjątkami łączy wspólny mianownik: niechciane przez nikogo,
często uwiązane w lesie czy wyrzucone z samochodu, czekają na drugą szansę i
lepszy los. Wiele z nich – zwłaszcza te przywiezione z interwencji podjętych
przez wolontariuszy ze współpracujących ze schroniskiem organizacji
pozarządowych – wymaga intensywnego leczenia po tym, co spotkało je od
pastwiących się nad nimi złych i bezmyślnych ludzi. Prawie wszystkie
wymagają odkarmienia, pielęgnacji, szczepień.
104
Wędruję alejką z obu stron ograniczoną kojcami do których kolejno wchodzę
wydając karmę i napełniając wodą miski. Towarzyszący mi harmider o dziwo
wcale mi nie przeszkadza. Niektóre patrzą na mnie nieufnie odsuwając się w
przeciwległy kąt klatki, inne już mnie poznają i łasząc się do nóg obśliniają
zalane żarciem spodnie. Karma nie pachnie najlepiej – jesteśmy zdani na dość
przypadkowe dary od zaprzyjaźnionych hurtowni i sklepów – ale naszym
pensjonariuszom smakuje.
W drugim tygodniu pracy opanowałem banalny wydawałoby się problem by
przy porannym czyszczeniu klatek a potem karmieniu nie zalewać się od stóp do
głów. Już wiem co sobie kupię z pierwszej wypłaty: gumofilce. Teraz korzystam
z pożyczonych. Mimo kilkuletnich praktyk studenckich w chlewniach i oborach
to obuwie nadal kojarzyło mi się raczej z dowcipami o chłopach niż z czymś
wygodnym i praktycznym. Cóż, tylko krowa nie zmienia poglądów – może
dlatego nie chodzi w gumofilcach? Zresztą – ku mojemu zdumieniu – wcale nie
są tanie i wcale nie jest łatwo je dostać – przynajmniej te lepsze. Zresztą
poznaję nie tylko rynek gumofilców i ubrań ochronnych.
Dopiero teraz widzę jak mało wie lekarz weterynarii bezpośrednio po uzyskaniu
dyplomu. W pełni jednak zdałem sobie sprawę gdy rozpoczęliśmy akcję
sterylizacyjną.
Schronisko ma podpisaną umowę na przyjmowanie bezpańskich psów z
kilkunastoma podwarszawskimi gminami – te umowy stanowią większą część
budżetu, pozwalając nam przetrwać. Wiąże się to jednak z olbrzymim nakładem
pracy. Dostawy zwierząt realizuje hycel i wtedy następuje pełna mobilizacja
zespołu – każdy zwierzak w ramach przygotowania go do adopcji jest badany,
odrobaczany, szczepiony a następnie poddawany jest sterylizacji.
-Przywiózł dwanaście – poinformował nas dziś rano Paweł – siedem psów i pięć
suk a ma dowieść jeszcze jakieś kocice
105
-to będzie po pięć albo sześć dla każdego – stwierdziła Baśka – zejdzie się nam
do nocy ...
Jesteśmy dzisiaj we trójkę: Paweł, kierownik a zarazem współwłaściciel
schroniska, Baśka, po Olsztyńskiej uczelni, pracuje tu już od półtora roku i ja,
„młody”.
-to młody ma dziś chrzest bojowy – stwierdza Paweł
-jak to? - pytam lekko zaniepokojony
-zrobimy na trzy stoły – wyjaśnia Baśka – to szybciej nam pójdzie
Szczekanie, stale towarzyszące wszelkiej naszej działalności w schronisku,
nasila się. Spod bramy słychać odgłosy trąbienia pomieszane ze szczekaniem
naszych psów do którego dołączają się obce tony.
-chodźcie! Przyjechał! - ruszamy wpuścić hycla i przejąć od niego nowy
transport
Pies po podaniu atropiny z ksylazyną zamienia się powoli w psią szmatkę.
Drżącą ręką golę mu przednią łapę, zaciskam kocherem zrobioną z cewnika
stazę i szukam żyły.
-jest! - uciskam ją opuszką palca, upewniając się że jest to na pewno żyła
Przygotowuję trzy kawałki plastra i przyklejam je do brzegu stołu sposobem
podpatrzonym przed chwilą u Baśki. Rozpieczętowuję wenflon, zdejmuję
osłonkę z igły i nakłuwam skórę. To znaczy próbuję ją nakłuć, igła nie chce
przerwać jej ciągłości.
Na studiach uczyliśmy się wielu mniej lub bardziej niepotrzebnych rzeczy,
mogliśmy przyglądać się wielu skomplikowanym, rzadko wykonywanym
zabiegom, natomiast praktyczna znajomość podstaw budzi duże wątpliwości.
Nic to, nauczę się – myślę – trening czyni mistrza.
Chwytam drugą ręką psią łapę i zdecydowanie napieram igłą. Przebijam skórę,
niestety razem z żyłą. Pod skórą rośnie górka wynaczynionej krwi. Porażka.
106
Wycofuję wenflon i ponownie, wykorzystując miejsce uprzedniego nakłucia
wprowadzam kaniulę no naczynia. Powoli wycofuję mandryn, sprawdzając jej
położenie. Jest! Plastikowa rurka wypełnia się krwią. Wsuwam ją delikatnie
dalej, aż po nasadkę, drugą ręką wysuwając jednocześnie mandryn do końca. Z
igły rytmicznie zaczyna wypływać krew. Prawda! Staza – szybko puszczam
zacisk i podłączam do wenflonu uprzednio przygotowaną strzykawkę z
ketaminą. Podaję dwanaście kresek i przygotowanymi uprzednio plasterkami
próbuję przytwierdzić wenflon do skóry. To tylko pozornie takie proste, plaster
nie chce trzymać się psiej sierści, jednak po zmarnowaniu około pół metra
plastra efekt, choć żałosny, spełnia swoją rolę.
Podłączam kroplówkę i przystępuję do ułożenia psa na stole operacyjnym. Przy
pomocy bandaża przywiązuję kolejno łapu do specjalnych uchwytów pod
blatem stołu i przystępuję do następnego etapu. Kątem oka widzę, że Paweł
zaczyna już operować drugą sukę a Baśka kończy zaszywać brzuch u swojej
pierwszej.
Przy pomocy żyletki golę podbrzusze pacjenta, odkażam skórę i rozpoczynam
operację. Robiłem to już kilka razy na studiach, ale zawsze wtedy pomagał mi
prowadzący zajęcia lekarz weterynarii, teraz jestem zupełnie sam, zdany
wyłącznie na siebie. No cóż, w Imię Boże. Dyskretnie kreślę w powietrzu znak
krzyża i nacinam ostrzem skalpela skórę.
Kto by pomyślał że ten kundel jest taki tłusty – myślę próbując przez rodzące się
z rany tłuste kłaczki przekopać do powięzi. Jest! Biała błyszcząca gładź
wyraźnie odróżnia się od tkanki tłuszczowej. Na jej środku dość wyraźnie rysuje
się kresa biała – linia gdzie mięśnie przylegają do siebie umożliwiając
względnie bezkrwawe otwarcie brzucha. Udało się!
Od wnętrza oddziela mnie już tylko cienka, prześwitująca blaszka otrzewnej.
107
Wkładam palce do środka w poszukiwaniu macicy. Gdzie ona do cholery jest? –
myślę – gdy kolejne typowane na bycie narządem rodnym zgrubienie po
wyciągnięciu na zewnątrz okazuje się być jelitem.
Wreszcie po kilku minutach coraz bardziej nerwowych poszukiwań, gdy chcę
już poddać się i poprosić o pomoc Baśkę, jest!
Bladoróżowa struktura o grubości i konsystencji młodej rosówki zakończona
jest od góry jajnikiem. Wydobywam z brzucha oba rogi macicy i zabezpieczam
je peanem, by nie uciekła mi z powrotem do brzucha.
Połowę sukcesu mam za sobą, przynajmniej tak mi się wydaje dopóki pacjentka
nie zaczyna się ruszać. Szybko dodaję cztery kreski ketaminy. Po chwili suka
znów zasypia. Preparuję krezkę macicy, na tępo mobilizuję kolejno oba rogi.
Schody zaczynają się gdy zaczynam uwalniać prawy jajnik. Za cholerę nie mogę
wyciągnąć go z brzucha. Każda próba wydaje się grozić urwaniem zaczyń
szypuły naczyniowej. Wpół na oślep zapinam na niej pean, odcinam się nad
narzędziem, zakładam podwiązkę: najpierw jedną, wiążę cztery razy –
podwójny, pojedynczy lewy, następnie prawy, znów lewy. Zakładam kolejną
podwiązkę, luzuję narzędzie, dociągam, wiążę. Chwila prawdy – zdejmuję
zacisk – sucho.
-Uff! - Jestem cały mokry, a to dopiero pierwsza strona. Spoglądam na sąsiednie
stoły: Tomek kończy trzecią sukę, Beata też ma na stole trzeciego pacjenta.
Nic to – przypominają mi się słowa małego rycerza – druga strona idzie mi
równie opornie jak pierwsza. Jestem zmęczony. Wreszcie jest, macica odcięta
od góry, trzyma się na trzonie. Zaciskam go twardym klemem na wysokości
szyjki, podkłuwam, odcinam. Jeszcze tylko podwiązka i z duszą na ramieniu,
nie do końca przekonany, że to co robię naprawdę służy temu zwierzęciu,
zaczynam zamykać brzuch. Okrągła igła ślizga się, wygina, wymyka z warstwy,
nie chcąc poddać się niewprawnej ręce chirurga. Wreszcie jest! Zakładam
108
ostatni szew skórny. Jeszcze tylko toaleta rany, opatrunek w aerozolu i mogę
odwiązywać krępujące pacjentkę bandaże.
Jestem cały mokry, boli mnie głowa, trzęsą się ręce. Nie wyobrażam sobie, że
mógłbym wykonać jeszcze jeden taki zabieg. Z tego co mówił Paweł czeka
mnie jeszcze przynajmniej cztery. Jest mi niedobrze, chce mi się rzygać.
-gratuluję – Paweł wyciąga do mnie rękę
Chyba sobie kpi ze mnie – myślę – nie wiem co mam odpowiedzieć
-świetnie ci poszło – dołącza się do niego Beata
Nie rozumiem dlaczego kpią sobie ze mnie, przecież to był mój pierwszy raz,
później może będzie szło mi lepiej
-ja za pierwszym razem nie dałem rady znaleźć jamy otrzewnej – kontynuuje
Paweł
-mnie się nie udało wkłuć do żyły – dodaje Beata
To zmienia postać rzeczy – może mam z czego być dumny
-nie wiem, czy dam radę następny – mówię niepewny
-spoko – mówi Paweł – został jeszcze tylko jeden, spadaj do domu odpocząć
-i nie zapomnij jutro flaszki postawić – dodaje
Wu-Ka-D -ka miarowo stuka o tory, głowa opada mi na ramiona, oczy same się
zamykają. Jestem z siebie zadowolony. Nie dałem się.
Myślę z pogardą i pobłażliwością o tych wszystkich, którzy poszli do firm
farmaceutycznych – smutni frajerzy, tyle lat się uczyć by za gówniane pieniądze
wycierać cudze gabinety.
Opowiem im jak wygląda prawdziwa weterynaria – postanawiam – pieniądze
nie są przecież najważniejsze.
Najbardziej mi żal Dominiki. Była przecież z nas wszystkich najlepsza. I taka
pełna zapału. Tymczasem - tak twierdzi – życie zmusiło ją do przyjęcia pracy w
firmie.
109
-gówno prawda – wielokrotnie jej to powtarzałem – to nie życie, tylko parszywy
egocentryzm Artura niewidzącego niczego poza czubkiem własnego nosa
-łatwo ci mówić – odpowiedziała mi ostatnio wyraźnie zdenerwowana – jak
Irena super zarabia i was utrzymuje ...
-to nie tak -sprostowałem – kasa nie jest najważniejsza
Rzeczywiście tak uważam. Irka jest ze mnie dumna, szanuje moją pasję i to że
jestem potrzebny i że moja praca, mimo iż może chwilowo nie najlepiej płatna,
jest przynajmniej pożyteczna.
Pociąg dojeżdża do ostatniej stacji. Wysiadam i idę na przystanek autobusowy.
Jedzie! Puszczam się pędem i dopadam otwartych drzwi ruszającego z
przystanku autobusu. Siadam na kole i zagłębiam się w tajnikach tresury i
hodowli.
Gdy w pół godziny później niesiony a skrzydłach dumy wchodzę do ciemnego
domu, myślę tylko o czekającym mnie jutrzejszym dniu. Śpią już pewnie –
analizuję przyczynę panujących w mieszkaniu egipskich ciemności.
-o cześć? - jednak Irena na mnie czekała, to miłe myślę – zwracając się do
widocznego w błękitno sinej poświacie włączonego laptopa konturu siedzącej w
mrocznej kuchni postaci
-ciiicho! – szepcze – mała przed chwilą zasnęła
-o? - dziwię się – dlaczego?
-wymiotowała, ma gorączkę – odpowiada -ja niedawno wróciłam, mama
umówiła was jutro do pediatry
-nas? - nie rozumiem – ja jutro nie mogę, chyba że wieczorem
-musisz – odpowiada – lecę z samego rana do Poznania ...
-musisz? Znowu? A mama? - nie rozumiem
-mama siedzi z mamą od tygodnia a przecież wiesz że też ma swoje sprawy
-ale ja mam pracę – protestuję
110
-ja też – wyraźnie nie chce mnie zrozumieć
-ale nam przywożą rano bezdomne koty – czy ona naprawdę nie rozumie?
Myślę
-a ja tylko lecę do Poznania – odpowiada niesympatycznym tonem – ale z tego
nas utrzymuję
-to nie moja wina, że tak marnie płacą w schronisku – odpowiadam urażony –
myślałem że rozumiesz
-ależ rozumiem – odpowiada przerażająco zimnym tonem – ale to również i nie
moja wina
-to chcesz żebym tam nie pojechał? - nie rozumiem – mimo że się umówiłem?
-chcę żebyś wreszcie wydoroślał – w jej głosie słyszę zupełnie obcą nutę
Wzruszam ramionami i idę spać. Pewnie jest zmęczona. Sięgam myślami kilka
tygodni wstecz – wiem, myślę – pewnie zaczyna jej się okres. Idę do łazienki,
cały cuchnę psiarnią. Jeszcze będziemy się z tego razem śmiać jak jej to
wszystko opowiem.
-dobranoc kochanie – rzucam – przyjdziesz zaraz?
-dobranoc – odpowiada – muszę jeszcze chwilę popracować, mam jutro ważne
spotkanie
-jak chcesz – rzucam – się szybko uwiniesz zanim zasnę to mogę cię przed snem
puknąć – dodaję na zachętę
-nie wiem czy będę miała siłę – w jej głosie nie słychać entuzjazmu – może w
weekend
-jak chcesz skarbie, to dobranoc -zamykam za sobą drzwi kuchni
Muszę ją zabrać kiedyś do schroniska – postanawiam – może nawet w ten
weekend. Ta praca w marketingu strasznie ją zmieniła – myślę – stała się jakaś
taka cyniczna i wyprana z entuzjazmu. Pewnie jest zmęczona.
Nic to, przejdzie jej a ja muszę iść spać. Jutro też jest dzień. Nastawiam budzik
na piątą rano i kładę się z książką do łóżka.
111
Z kuchni dochodzi stłumiony dźwięk naciskanych klawiszy laptopa. Po co ta
demonstracja? I to ostentacyjne przynoszenie pracy do domu. Myślałem że
będzie czekać bym jej opowiedział jak było w pracy – u niej – przecież
wielokrotnie to powtarzała – każdy dzień jest taki sam i żyje od weekendu do
weekendu. Gaszę światło i odkładam książkę.
Kobiety są dziwne i nigdy ich nie zrozumiem – myślę – i z tą myślą zasypiam.
112
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Wojtek
-poproszę dwa kilo ozorów – słyszę przede mną z kolejki
Wyrwany z kieratu praca – dyżur – praca nie poznaję świata nie widzianego z
tej nowej dla mnie perspektywy już od wielu miesięcy. Widzę całe tłumy
niespiesznie poruszających się ludzi którzy z wyraźną przyjemnością celebrują
zakupy, przemieszczają się od stoiska do stoiska, od budki do budki, z
wyraźnym znawstwem dobierając w nich wybrane – ich zdaniem – najlepsze w
tych miejscach towary. Ku mojemu zdumieniu nie są to wyłącznie emeryci i
młode matki z dziećmi ale również mnóstwo młodych ludzi. Dziś jestem jednym
z nich. Nieprzewidziana a wywołana przymusem ekonomicznym przerwa w
pracy związana z koniecznością rehabilitacji Bartka ma jednak swoje dobre
strony – przynajmniej poznawcze. Za kilka dni znów ruszę w bój ale teraz mam
możliwość uspokoić tę walkę i pobawić się choć trochę w prowadzenie domu.
Wydarzenia ostatnich miesięcy wpłynęły bardzo na moją hierarchię wartości i
stosunek do otaczającej mnie rzeczywistości. Wydoroślałem?
- a co dla pana – słowa wypowiedziane przez odzianą w biały fartuch dość tęgą
kobietę z okienka w budce wyrwały mnie z zamyślenia
-poproszę podwójne pęto kiełbasy swojskiej, dwadzieścia deko szynki w
plasterkach i … dobre są te ozorki? – nagle nabrałem chęci na ozory na zimno w
galarecie (takie prawdziwe, lekko korzenne, z chrzanem)
-świeżutkie, miękkie – pani w budce jest przekonana o najwyższej jakości
swojego towaru – żona będzie zadowolona
Gdyby wiedziała że największym kulinarnym sukcesem Marty jest spalenie
czajnika – pomyślałem w tym momencie
-one są wołowe? – postanowiłem się upewnić
-wieprzowe – padła natychmiastowa odpowiedź
113
-dużo lepsze są wieprzowe – pani stojąca za mną z wyraźnym zainteresowaniem
włączyła się do rozmowy – krócej trzeba gotować i są mięciutkie
-to może niech pani zamawia a ja się skontaktuje z żoną – nie chcę przedłużać i
blokować kolejki wiedząc z doświadczenia jak wszystkim i zawsze wszędzie się
spieszy i jak byle co może sprowokować awanturę
-pan spokojnie dzwoni – tu widocznie jest inaczej niż w moim świecie
Podejmuję decyzję – w końcu jestem mężczyzną – i to w dodatku ja je będę
gotował
-to ja poproszę trzy
-kilo?
-nie, sztuki – po co mi trzy kilo ozorów? Myślę z tymi trzema nie bardzo wiem
co zrobić
Wysyłam sygnał z komórki do Marty która ma do mnie pakiet darmowych
połączeń
MUUU!
MUUU! – odzywa się po chwili zajebisty sygnał telefonu który
wybrał mi Bartek – patrząc jak się zaśmiewa gdy go słyszy nie mogłem się mu
oprzeć i mimo obciachu ustawiłem na stałe
-cześć Wojtuś – słyszę w słuchawce zachrypnięty głos Marty
-już dobrze, tylko gardło mnie jeszcze trochę boli
-lubisz ozorki? – to dziwne ale nie mam zielonego pojęcia o preferencjach mojej
własnej żony w tym zakresie mimo że wydawało mi się że wiem o niej wszystko
-strasznie dawno nie jadłam ale bardzo lubię – odpowiada.
Kamień spada mi z serca
- a czemu pytasz? – słyszę
-kupiłem trzy ozory i będę robił na zimno w galarecie – odpowiadam
-a umiesz? – pyta – ty wszystko umiesz – sama sobie odpowiada
114
Obgotować do miękkości – czytam w Kuchni Polskiej – nakłuwam widelcem
najaktywniej podskakujący we wrzącym garnku jęzor
-Gośka! – zobacz czy zmiękł
Bierze ode mnie widelec i kłuje. Spogląda na mnie niepewnie
- moim zdaniem jest twardszy, może to dotyczy wołowych?
-o wieprzowych nie ma w książce – odpowiadam – dzwonię do mamy –
decyduję
-ona mówi że nigdy nie robiła ale że trzeba obrać ze skóry – relacjonuję
rozmowę telefoniczną
Parząc sobie opuszki palców układam podskakujący jakby miał wewnątrz
sprężynkę język na desce. Nacinam – i – dupa!
-Marta! Z tego się nie da obciągnąć skóry!
-a co? Stulejkę ma?
-nie bądź taka dowcipna tylko chodź i sama spróbuj
-może trzeba go ostudzić?
-nie piszą żeby ostudzić – wskazuję palcem na otwartą książkę kucharską
-może to jest skierowane do ludzi inteligentnych?
-to znaczy do gospodyń domowych a nie do lekarzy?
-Właśnie!
O żadnym obdzieraniu ze skóry nie ma nawet mowy. Okrawam ostrym nożem
obgotowane w aromatycznym bulionie ozory, kroję skośnie, rozkładam na
półmiskach, przyozdabiam wyjętymi z wywaru warzywami i groszkiem z
puszki, sklarowany wywar z rozpuszczoną w nim żelatyna delikatnie wlewam
na półmiski – tak by nie zakłócić wyszukanej architektoniki tworzonych
konstrukcji i starając się nie przelać gorącej zawartości półmisków w kapcie –
wynoszę je na balkon do stężenia.
-jeśli smakują choćby w połowie tak dobrze jak wyglądają to odniosłeś kolejny
sukces – stwierdza z podziwem Marta
115
-Jeszcze tylko wymieszać chrzanik ze śmietaną, zmrozić wódeczkę i jak stężeje
możemy zaczynać – odpowiadam
Rodzinna sielanka niestety się kończy. Mam już komputer, komórkę, Jutro
jeszcze odbiór służbowego Megana – jeden z kilku miłych aspektów nowej
pracy i powoli muszę wgryźć się w szarą rzeczywistość. Na te wszystkie tak
chętnie udostępnione mi dobra będzie trzeba zapracować.
Zegnaj chirurgio! – brzmi niemal jak słowa szanty - myślę
116
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Marcin
Rozmowa kwalifikacyjna przebiegła nadspodziewanie gładko, no ale mam za
sobą trzy dni różnych testów w których pewnie doskonale wypadłem – tak je
sam oceniam – no i bardzo dobre papiery, dlaczego więc miałoby być inaczej?
-dlaczego chce pan pracować w naszej firmie? – dyrektor do spraw sprzedaży
spytał znad mojego CV
-chciałbym mieć możliwość dalszego rozwoju - zacząłem odpowiedź – i
jednocześnie realizacji kariery zawodowej, a taką możliwość daje mi praca w
dobrej, wiodącej na rynku firmie branży farmaceutycznej ...
-a dlaczego – przerwał mi – nie chce pan pracować w wyuczonym zawodzie?
-nie widzę przed sobą żadnych perspektyw – zastanawiam się jak wybrnąć z
tego niezręcznego pytania, przecież mu nie powiem że nie będę pracował za
taką gównianą kasę
-ma pan prawo jazdy?
-mam – z ulgą przyjmuję zmianę tematu – i spore doświadczenie
-to się panu przyda, a nawet je pan zwiększy – w jego głosie słyszę nutę ironii –
będzie pan jeździł ponad czterdzieści tysięcy kilometrów rocznie – dodaje z
sarkazmem – jest pan na to przygotowany?
-oczywiście – uśmiecham się, uwielbia jeździć, zwłaszcza jak to nie ja płacę za
benzynę
od kiedy mógłby pan podjąć pracę?
-nawet natychmiast – odpowiadam bez namysłu, w końcu siedzenie bez roboty
w tej Warszawie to czysta strata czasu
-jakiego wynagrodzenia pan oczekuje? - spodziewałem się tego pytania
-na początek nie mniej niż cztery tysiące złotych – patrzę na jego reakcję –
brutto oczywiście
117
Wstaje, ja również, podchodzi do mnie, wyciąga rękę:
-zadzwonię do pana w przyszłym tygodniu – mówi podając mi ją – i w
przypadku akceptacji pana kandydatury zaproszę na spotkanie z dyrektorem
naczelnym, dziękuję za rozmowę
-ja również dziękuję – czuję się niezręcznie, nie lubię tych sztucznych
uprzejmości – do widzenia
-do widzenia – odpowiada z uśmiechem
Starając się go odwzajemnić kieruję się w kierunku drzwi.
Trzy tygodnie minęły mi w nowej firmie w mgnieniu oka. Poznali się tu na mnie
– od razu widać że cenią i potrafią dobrać właściwych ludzi.
Już w trzy dni po rozmowie kwalifikacyjnej odbyłem drugą, z dyrektorem
naczelnym. Była to tylko formalność. Trzy osiemset pensji, służbowy
samochód, komórka i komputer z internetem – jest nieźle jak na początek – ten
pajac Małecki może ma wszystkiego z tysiaka na rękę, a pewnie nawet tyle nie
ma. Lekarz od kundli – wzruszam ramionami – jak dobrze pójdzie to za dwa –
trzy lata mogę awansować na managera, a potem, kto wie? A ... i jeszcze premia
po przepracowaniu dwunastu miesięcy za wykonanie planu.
Od razu we mnie zainwestowali, solidna firma: mam za sobą szkolenie z
produktu, technik sprzedaży i z asertywności. Podkręcam potencjometr w
nowym radiu – z kompaktem! Spoglądam z dumą na licznik: ma dopiero
trzydzieści dwa kilometry przebiegu, głaszczę z czułością kierownicę, jutro rano
jadę do domu, nie do domu tylko do rodziców – poprawiam się w myślach – ja
teraz jestem z Warszawy. Jak zobaczą moją nową srebrną astrę to ich
wszystkich szlag trafi – myślę z dumą.
Szósty miesiąc nowej pracy witam we własnym mieszkaniu. Dwa pokoje na
Tarchominie – super lokalizacja – na wylocie z miasta do domu, nad rzeką, i
118
mnóstwo znajomych tu mieszka: prawie wszyscy z firmy, zwłaszcza ci którzy
sprowadzili się do Warszawy. Na razie wynajmuję dwa pokoje, ale jak tak dalej
pójdzie to może coś kupię na kredyt – rozmawiałem z mamą – powiedziała że
mi pomogą. Imprezy żadnej nie robię, szkoda kasy, zresztą tak naprawdę poza
szefem nie bardzo wiem kogo byłoby warto zaprosić.
Kolejne szkolenie uzmysławia mi potrzebę związku z firma. To czego – teraz to
sobie w pełni uzmysłowiłem – brakowało mi na uczelni - tożsamość z firmą.
Wszyscy jesteśmy razem, stanowimy grupę, mamy jeden wspólny cel i
wspieramy się w jego rywalizacji.
Czuje się już w pełni przygotowany do nowych wyzwań, nie mogę się doczekać
wysłania w bój. Zainwestowali we mnie, teraz im udowodnię że było warto –
jestem dobry – to się wreszcie wszystkim ukaże.
Przed budynkiem przychodni tłumy. I oczywiście miejsca na parkingu ani na
lekarstwo … przy trzecim okrążeniu udaje mi się wcisnąć Megana pod
śmietnikiem nie blokując przy tym nikogo. Wchodzę przepychając się między
ludźmi ustawionymi w kolejce do rejestracji.
-pan do kogo – szarpie mnie za rękaw jakiś czerwono gęby grubas
-ja? – zastanawiam się chwilę – ja …
-tu jest kolejka
-… ja nie do lekarza – artykułuję wreszcie
-wszyscy tak mówią i chcieliby bez kolejki – grubas usiłuje zatarasować mi
drogę
-ale ja naprawdę nie jestem chory – zaczynam się tłumaczyć – tylko służbowo
…
Grubas usiłuje położyć mi rękę na ramieniu, uchylam się, jego dłoń natrafia na
próżnię i ląduje na czyjejś głowie
119
-Panie! Panie! No co pan! – szturchnięta kobieta wymachuje siatką
-wpycha się tu taki! – grubasowi udaje się wreszcie złapać mnie za bark – dokąd
to?
Odskakuję jak oparzony. Nie cierpię gdy mnie ktoś dotyka.
-gówno to pana obchodzi! – odkrzykuje tracąc resztkę równowagi i wyrywając
mu się wbiegam do holu. Schodami w górę, z lewo i jestem! Próbuję opanować
oddech. N drzwiach gabinetu tabliczka:
UROLOG
pod spodem wsunięty plastikowy wymienialny pasek z nazwiskiem doktora. I
jeszcze godziny przyjęć. Upewniam się – powinien być – doktor Kościelniak.
Automatycznie odczytuje wiszącą poniżej informację: „przyjęcia tylko z
numerkami” i obok niej drugą „proszę nie wchodzić bez wezwania”.
Przed gabinetem siedzi kilka osób.
-jest lekarz? – rzucam pytanie
- z pacjentem – odpowiada mi ktoś półgębkiem patrząc na mnie z pode łba
Poprawiam nerwowo krawat, zapinam marynarkę.
-ja jestem umówiony – rzucam bezosobowo w przestrzeń – pokażę się tylko że
jestem – i nie czekając na odpowiedź otwieram drzwi gabinetu
-dzień dobry – mówię
Siedzący przy biurku ubrany w biały fartuch lekarz podnosi wzrok znad leżącej
przed nim kartki papieru. W jego spojrzeniu zdziwienie miesza się z
dezaprobatą.
-firma Polvita – mówię wyjaśniająco
-a …- widzę zmiana na jego twarzy – proszę wejść i sobie usiąść – rozpromienia
się w uśmiechu – zaraz tu skończę – wskazuje wzrokiem na siedząca przed nim
staruszkę
Zamykam delikatnie drzwi gabinetu i siadam na brzeżku wskazanego mi
krzesła.
120
-a więc pani Kowalska – kończy przerwaną widocznie wypowiedź – siedem dni
trzy razy dziennie po dwie, potem odczekać trzy dni, zrobić wyniki a z
wynikami do mnie … wszystko pani zrozumiała?
-chyba tak? – odpowiada niepewnym głosem staruszka tytułowana „panią
Kowalską” – a będę musiała znowu się zapisać?
-zawsze – odpowiada
-o Jezu! – jest wyraźnie załamana – bo ja tu od piątej rano czekała
-przykro mi – w jego głosie nie udaje mi się wyczuć ani śladu przykrości – ale
to nie jest moja wina, do widzenia – wstaje
Pacjentka wychodzi, natychmiast w drzwiach pojawia się następny chory.
-proszę poczekać – spogląda na mnie jednocześnie zachęcając gestem – proszę
tu bliżej
-ja byłem przed tym panem – palec stojącego w drzwiach pacjenta skierowany
jest oskarżycielsko we mnie – on się tu wepchnął bez kolejki …
Proszę wyjść i poczekać na wezwanie – lekarz wymownie wskazuje na odnośne
hasło umieszczone na drzwiach – ten pan był ze mną umówiony
Drzwi zamykają się, po chwili zza nich dobiega wytłumiona przez nie rozmowa
prowadzona zapewne przez oczekujących na swoja kolejkę pacjentów:
-pewnie z firmy – mówi jeden głos
-podobno im płacą – odpowiada drugi
-za co? – interesuje się pierwszy
-za pisanie swoich leków – informuje drugi
-za nasze pieniądze – denerwuje się pierwszy
-marnie im płacą – filozoficznie podchodzi do problemu pierwszy głos
-wcale nie powinni – gorączkuje się pierwszy – ja bym ich wszystkich na zbity
pysk powyrzucał
-i umarł – drugi głos angażuje w tą rozmowę zdecydowanie mniej emocji
121
Spoglądamy z doktorem po sobie. Uśmiecham się niepewnie, wstaję i
przedstawiam się:
-Marcin Kierz, Polvita – mówię – Uromax i Uralgan – dodaję dla ułatwienia
-wiem, wiem – uśmiecha się do mnie jowialnie dawno nikt od was u mnie nie
był …. A ja piszę, piszę – dodaje po chwili
-jestem nowym przedstawicielem na tym terenie – wyjaśniam – i właśnie
chciałbym przypomnieć nasze produkty: Uromax to doks ….
-znam doskonale – przerywa mi – dobrze że pan przyszedł, macie nie rozliczone
zobowiązania
-to może zostawię panu chociaż nasz nowy prospekt – wyjmuję z mojej czarnej
rep-torby sztywny arkusz kredowego papieru – z oceną biodostępności ...
-ja to i tak wyrzucę – przerywa mi – jesteście mi winni za sto dwadzieścia
opakowań – rzuca – mam nadzieję że poprzedniczka panu to przekazała
Patrzę na niego z zażenowaniem. Uprzedzano mnie że niektórzy z lekarzy
oczekują za przepisywanie określonych leków gratyfikacji pieniężnych, mamy
w firmie badania leków, za które możemy płacić, ale żeby tak wprost,
bezczelnie – przychodzi mi na myśl – domagać się kasy, to nie mieści mi się po
prostu w głowie.
-nie rozumiem – to jedyne co przychodzi mi do głowy
-jak to pan nie rozumie! - jest wyraźnie zdenerwowany – pana poprzedniczka
obiecała mi pięć złotych za opakowanie
-a! - teraz zaczyna mi dopiero świtać – miał pan wykonać ocenę tolerancji
preparatu i przeprowadzić ankietę z pacjentami
-proszę – dosłownie wpycha mi do ręki plik sztywnych kartek – to jest to
Otwieram skoroszyt. Pod niewypełnioną żółtą kartą pytań do pacjenta widnieje
podpis i pieczątka lekarska. Przekładam stronę, to samo. Wertuję dalej,
wszystkie kwestionariusze oceny są podpisane in blanco, na końcu – również in
blanco – podpisany druk umowy w dwóch egzemplarzach i rachunek.
122
-ale to nie jest wypełnione? - coś zaczyna mi śmierdzieć – ma pan gdzieś na
brudno te dane z przeprowadzonych ankiet? - próbuję oddać mu skoroszyt
-niech pan wpisze cokolwiek – wpycha mi go do rąk
-nie mogę tych ankiet odebrać niewypełnionych – przepychanka słowna
przedłuża się
-niech się pan skontaktuje z przełożonym – radzi mi ironicznie
Co za złamany chuj – myślę – podejmuję błyskawiczną decyzję:
-proszę mi to dać – mówię
Widzę na jego twarzy zwycięski uśmiech. Wstaję, podaję mu rękę, żegnam się i
wychodzę z gabinetu. Nie reagując na zaczepki mijam siedzących w poczekalni
chorych. Już z samochodu dzwonię do szefa i relacjonuję mu odbytą przed
momentem rozmowę.
-wiesz – tłumaczy się jakby niepewnie – to nasz kluczowy klient, z olbrzymim
potencjałem
-ale cham i naciągacz ...
-masz rację – tłumaczy – ale robi nam sprzedaż, a my w końcu nie jesteśmy od
wychowywania lekarzy
-to co mam zrobić? - pytam
-wypełnij i przywieź do biura – słyszę w słuchawce – większość rzeczywiście
przeprowadza rzetelnie te ankiety – dodaje – tylko jakie to ma tak naprawdę
znaczenie?
No jakie – myślę już po rozłączeniu rozmowy – a niech to! Zostało mi dziś
jeszcze jedenaście wizyt. Trzeba zagęszczać ruchy. Ruszam!
A co tam! - myślę – niech robią co chcą. Ja w końcu odpowiadam za sprzedaż a
nie za etykę.
-cześć – słyszę za plecami
123
Odwracam się tracąc na chwilę kontrolę nad drzwiami prowadzącymi do
gabinetu.
-cholera jasna! - ta chwila nieuwagi kosztowała mnie stratę kolejki – cześć
Odpowiadam niechętnie. Cholerna Dominika. Nigdy się nie lubiliśmy,
zatruwała mi życie przez całe studia kiedy byliśmy razem w grupie i kiedy
wszystkich przeciwko mnie napuszczała. Nawet teraz nie wszedłem przez nią do
gabinetu.
Spoglądam na nią niechętnie.
-dawno się nie widzieliśmy – szczebiocze radośnie
-dawno – nie mam za bardzo chęci na kontynuowanie tej rozmowy
-wiesz? - pyta – za tydzień robimy spotkanie naszej grupy z okazji pierwszej
rocznicy dyplomu, zajrzysz?
-no nie wiem – szczerze mówiąc nie bardzo mam chęć, niespecjalnie ich
wszystkich lubię, chociaż z drugiej strony ... - gdzie? - pytam by odwlec decyzję
-no jak to? - dziwi się – tam gdzie zawsze ... no tak – kryguje się nieszczerze –
ty nigdy z nami nie chodziłeś
-tak wychodziło – nie mam ochoty ciągnąć dłużej tej bezsensownej rozmowy
A zaraz na samym początku studiów nawet mi się podobała – przychodzi mi do
głowy absurdalna myśl – odpędzam ją szybko koncentrując uwagę na
otwierających się właśnie drzwiach gabinetu lekarskiego.
Najwyższy czas – wokół nas w widoczny sposób wzrosła czujność
oczekujących na kolej swojej wizyty pacjentów - ruszam do akcji, mijając w
drzwiach jednego z nich wpadam do gabinetu. Przez zamykające się za moimi
plecami drzwi słyszę:
-pamiętaj przyszły piątek o dziewiętnastej w Zęzie.
Manewrując po chodniku podjeżdżam, jak zwykle w to miejsce, pod prąd –
nigdy myślę - nie opanuję systemu jednokierunkowych uliczek Żoliborza.
124
Rozglądam się wokół. Co za złomy, czym oni jeżdżą? Pocieram z dumą lśniącą
burtę mojego Megane. Z jedynego (poza moim) porządnego samochodu gramoli
się Daga z Arkiem. Kiwam im głową i nie czekając na nich wchodzę do
wyłożonego drewnem wnętrza.
Ten pseudo żeglarski nastrój nigdy mnie nie pociągał. W niszy w ścianie, pod
okrągłymi okienkami przypominającymi bulaje, przy stole zrobionym wokół
drewnianego masztu siedzi moja grupa. Rozmawiają nie patrząc w moją stronę.
Zamawiam przy barze bezalkoholowego Żywca i dołączam do nich. W
międzyczasie przy stole materializuje się – jak zwykle na imprezach w swoim
żywiole – Dominika z ciągnącym za nią jak ponury cień smutnym Arkiem.
Pewnie prowadzi – świta mi w głowie mściwa myśl – ja też, przypominam
sobie. No tak, ale ja nie jestem uzależniony.
-o patrzcie! Marcin! - słyszę głosy od stołu – skąd się tu wziąłeś?
Zaczynam żałować że przyszedłem
-ja go zaprosiłam – Dominika posuwa się na ławie robiąc dla mnie miejsce

cześć! - mówię siadając

cześć co u ciebie?

Pracuję w firmie – odpowiadam – jest nieźle

Powoli przestają zwracać na mnie uwagę. Sącząc powoli mojego
bezalkoholowego żywca po raz kolejny przypatruję się ze zdumieniem jak
wlewają w siebie litry browaru. I to zarówno chłopaki jak i dziewczyny. Nie
mają pewnie samochodów, przyjechali komunikacją miejską – jak na
studiach, myślę – nigdy do niczego nie dojdą w tej weterynarii, harcerzyki!
Po raz kolejny przekonuję się, że nie jest to towarzystwo dla mnie.
125
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Dominika
-mama! mama! mama! - odwracam się na drugi bok
-mama! - to jednak nie sen, spoglądam z wyrzutem na leżącego obok mnie w
łóżku Arka, udaje że śpi. Jak zwykłe gdy coś się dzieje nie mogę na niego liczyć
Sięgam ręka do włącznika nocnej lampki – znam jego lokalizację na pamięć,
setki nocy, gdy wyrwana ze snu, półprzytomna biegłam do płaczącego Leona
nauczyły mnie funkcjonowania w półśnie, z wyłączoną korą mózgową. Jest
druga w nocy, budzik mam nastawiony na piątą – właśnie ktoś ukradł mi trzy
godziny snu!
Teraz też, sterowana przez jakieś ośrodki podkorowe, nieprzytomna, z
zamkniętymi oczami podążam na pamięć do dziecięcego pokoju, skąd dobiega
krzyk. Otwieram drzwi
-ja chcę do tatusia – słyszę
Co za niewdzięczny bachor – myślę – biorę na ręce zapakowany w śpiworek
ciepły lepki tobołek i wracam do łóżka. Gaszę światło, naciągam na głowę
kołdrę, tobołek wtula się we mnie, zamykam oczy i ... odpływa ...
DRRRRRRRRRRRRR!!!
Co to? Oderwana nagle od poduszki głowa wali w skos sufitu poddasza na
łóżkiem. Spoglądam z niedowierzaniem i pretensją starając się jednocześnie
wyłączyć potwora
Jak to możliwe? Piąta? Przecież dosłownie przed chwila była druga a ja nawet
nie zdążyłam zmrużyć oka. Spoglądam z wyrzutem na smacznie śpiących
chłopaków i podejmuję desperacką decyzję – wysuwam nogi spod kołdry i
wychodzę w zimną styczniową noc. Poruszając się jak automat wykonuję
starannie zaplanowane wczoraj czynności: mycie, ubranie (przygotowałam na
szczęście przed pójściem spać – leży złożone w kostkę na fotelu), makijaż,
126
zapach (jaki? Nie mogę się zdecydować a czas leci), zalewam kawę, próbuję
drobnymi łykami wchłonąć wrzątek
DRRR
DRRR
DRRR – chwytam szybko słuchawkę, kogoś Pan Bóg
opuścił by dzwonić o piątej rano w sobotę?
-słucham! - rzucam maksymalnie wrogim tonem , na jaki mnie tylko stać o tak
barbarzyńskiej porze
-warstaxi – słyszę w słuchawce – czy pani zamawiała taksówkę na piątą
trzydzieści?
-taaak – odpowiadam
-czekam pod blokiem
-już schodzę! - krzyczę w słuchawkę starając się w popłochu jednocześnie
założyć buty i kurtkę
Chwytam w biegu walizkę, kontenerek z kosmetykami. W myślach odtwarzam
listę rzeczy do zabrania: paszport, komórka, torebka, klucze, kasa
-Drake, przestań! - rzucam do kota który właśnie próbuje mi odgryźć duży palec
u nogi – daj mi się skupić, przywiozę ci coś dobrego – dodaję zdając sobie nagle
sprawę że tylko on z domowników wstał aby mnie pożegnać
Wybiegam z bloku. Jest zimno, ciemno, pusto. Rozglądam się nerwowo – jest –
lokalizuję wzrokiem taksówkę.
Po chwili siedzę w nagrzanym wnętrzu mercedesa
-gdzie pani leci? - zagaduje mnie taksówkarz w średnim wieku – na wakacje
sama?
-a skąd – odpowiadam – służbowo
-i tak w sobotę? - forsuje rozmowę – a daleko?
-do Meksyku – odpowiadam
-fajna praca – mówi z zazdrością
-wszędzie dobrze gdzie nas nie ma – odpowiadam sentencjonalnie
127
Dojeżdżamy do Okęcia. Mijamy będący ciągle w budowie Terminal 2 i estakadą
wspinamy się pod halę Odlotów.
-Cześć! – słyszę, ledwo zasuwają się za mną szklane drzwi prowadzące do Sali
odpraw
-Cześć – muskam policzkiem policzek koleżanki z Katowic
Rozglądamy się. Mimo wczesnej, wręcz barbarzyńskiej pory hala jest pełna
ludzi pogrupowanych w kilkudziesięcioosobowe grupki wokół dumnie
sterczących niby chorągwie w bitwie kolorowych tablic biur podróży. W oddali
widzimy naszą ekipę.
Samolot kończy kołować i zatrzymuje się na początku pasa startowego. W
uszach słyszę nasilający się huk silników, stojąca pomiędzy rzędami foteli
stewardesa produkuje się wytrwale prezentując oglądaną już dziesiątki razy
pantomimę z użyciem żółtej kamizelki i maski tlenowej.
Pic na wodę, fotomontaż – myślę – jakby się coś stało to tą kamizelkę można
sobie w d… wsadzić, o ile oczywiście ktoś zdąży …
-zawracanie głowy – słyszę komentarz z sąsiedniego fotela
Spoglądam z zainteresowaniem. Siedzący obok wysoki, super zbudowany
brunet jest przedstawicielem w Gdańsku. Odkąd usiadł koło mnie wytrwale
udawałam że w ogóle mnie nie interesuje, ale skoro to on podjął rozmowę?
-muszą, to pokazują – odpowiadam sentencjonalnie – takie mają przepisy
Staram się nadać mojemu głosowi maksymalnie znudzony ton. Nie jest to łatwe,
czuje gorąco w dole brzucha, wyobraźnia pracuje na maxa, dziewczyny niejedno
mi o nim opowiadały.
Samolot spuszczony z hamulców gwałtownie rusza. Narastający pęd maszyny
wciska nas w fotele wymuszając niezamierzoną przerwę w rozmowie. Głośny
turkot kół o beton pasa startowego gwałtownie milknie, fotel odchyla się
128
gwałtownie. Lecimy. Czyje narastający szum i ucisk w uszach, przełykam ślinę,
ucisk mija.
-za udany wyjazd – słyszę szept z fotela obok
Odbieram z rąk sąsiada dyskretnie podawaną plastikową szklaneczkę
wypełnioną w jednej trzeciej bursztynowym przejrzystym płynem
-Jurek – przedstawia się puszczając naczynie
Pochylam się i ukradkiem przechylam szklankę do ust. Czuję jak palący,
aromatyczny płyn rozlewa mi się po podniebieniu
-Dominika – odpowiadam spoglądając na zegarek, dochodzi ósma.
Samolot przebija się prze grubą warstwę chmur. Za oknem półmrok gwałtownie
zastępuje gwałtowne jasne światło niewidzianego już dawno słońca. Wcześnie
zaczynamy – myślę kontemplując trzymaną w dłoniach pustą szklaneczkę – a co
będzie na miejscu?
-mam przeczucie i nadzieje że się bliżej poznamy – słyszę, jakby ktoś czytał w
moich myślach.
Nie odpowiadam. Czuję narastające miłe gorąco w dole brzucha. Efekt mocnego
alkoholu na pusty żołądek nie daje na siebie długo czekać. Dom pozostał gdzieś
daleko w tyle, liczy się tylko tu i teraz. Impreza w samolocie rozkręca się.
Jakby widziane przez mgłę przesuwają mi się przed przymkniętymi oczami
obrazy z lotu. Siedzę w spowitej w półmroku klimatyzowanej Sali
konferencyjnej hotelu i ze wszystkich sił staram się nie zasnąć. Coraz usilniej
walczę aby nie spaść z krzesła. Przez dwa pierwsze dni pobytu nie udało mi się
ani razu wrócić do numery przed siódmą a punktualnie o ósmej zaczynamy
szkolenia. Jak prze mgłę pamiętam pijacki maraton w samolocie, przerwany
jedynie na chwilę z powodu międzylądowania technicznego w celu
zatankowania paliwa na Wyspach Azorskich. Minęło dopiero dwa dni a wydaje
się że to już wieki, tyle się w międzyczasie wydarzyło.
129
Przypomina mi się zabawna scena gdy siedzącej za Beatą damulce nie
spodobało się ustawienie odchylonego do tyłu oparcia fotela. Na jej pełne
oburzenia uwagi o niestosownym rozwalaniu się w fotelach wybuchnęliśmy
wszyscy tak radosnym śmiechem że zaczęła wykrzykiwać pod naszym adresem
coraz bardziej obraźliwe epitety. Apogeum osiągnęła gdy Beata w odpowiedzi
zaproponowała jej wynajęcie prywatnego odrzutowca.
-to skandal, zaraz wezwę stewardesę! - wrzeszczała
-niech sobie pani wzywa kogo chce – włączyłam się do rozmowy odchylając
jednocześnie oparcie swojego fotela – tylko proszę się tak nie wydzierać bo nie
jest pani u siebie w Wołominie
-daj jej spokój – kładąc dłoń na mojej dłoni zaczął strofować mnie Jurek –
kobiecie odkleił się plasterek, to się trochę zdenerwowała …
W tym momencie poczułam nagłe bolesne uderzenie oparcia fotela w plecy
-ałła! – nie mogłam powstrzymać okrzyku bólu, odwróciłam się gwałtownie
Stojący nade mną rosły towarzysz awanturującej się kobiety z całej siły wpychał
mi kolanem w plecy oparcie fotela. W tym momencie wyrósł nad nim Jerzy
-niech się pan opanuje – powiedział powoli cedząc słowa przez usta – po pana z
tego samolotu wyniosą
W tym momencie, zwabiona zapewne narastającym hałasem pojawiła się
stewardesa. Złożona przez nią oferta zakończeniu lotu na Azorach szybko
wystudziła nastroje.
-a co ty byś w tej sytuacji zaproponowała aby zatrzeć niemiłe wrażenie? – do
moich uszu dociera pytanie budząc mnie z krótkiej drzemki, w która mimo
usilnych starań by nie zasnąć, zapadłam
Podnoszę głowę, szeroko otwierając oczy spoglądam na rozgrywającą się
scenkę.
-Dominika, wyobraź sobie że to ty jesteś na jego miejscu – słyszę i widzę
utkwiony w sobie wzrok produkt menagera
130
Senność gwałtownie ulatuje. Starając się szybko zebrać myśli analizuję sytuację,
przecież nie powiem mu że nie wiem o co chodzi, bo spałam – myślę – nic
sensownego nie przychodzi mi jednak szybko do głowy.
-zaprosiłabym go na biznes lunch aby omówić temat jeszcze raz na spokojnie –
rzuciłam, desperacko starając się dobrze wypaść
-OK. – odpowiada – to jest jakaś koncepcja, i nie śpij na drugi raz
Spoglądam mu z głębokim oddaniem w oczy i z pełną premedytacją zajmuję
niewygodną, uniemożliwiającą zaśnięcie pozycje na krześle. Spoglądam na
zegarek – jest jedenasta – jeszcze dwie godziny i może drink postawi mnie na
nogi. O tym by pójść spać wcześnie nawet nie ma co myśleć. Wieczorem
uroczysta kolacja, potem karaoke i wreszcie dyskoteka. „Obecność wszystkich
jest pożądana” – zapowiedziano nam już pierwszego dnia, gdy ktoś w tak
zwanym czasie wolnym usiłował się wyrwać do miasta – „w końcu
przyjechaliśmy się tu integrować a nie wypoczywać” – usłyszał od szefa.
Myślałam że uda mi się choć na chwilę zdrzemną w autokarze w czasie
wczorajszej wycieczki co Cenotów ale zamiar ten wybito mi z głowy jeszcze
zanim autokar ruszył spod hotelu
-wyśpisz się w grobie – usłyszałam – a teraz się napij – grzecznie połknęłam
podsuniętą mi pod nos porcję szkockiej i potrzeba snu na czas jakiś ustała.
Udział w kolejnej scence odrywa mnie od bolesnego oczekiwania na otwarcie
baru. Skupiam się, starając wejść w rolę przedstawiciela medycznego
uspokajającego na wyjeździe niestosownie zachowującego się zaproszonego
przez firmę VIP – a którego powierzono mojej opiece. Z tego co słyszałam, tego
typu sytuacje należą do najtrudniejszych a przy tym nie tak rzadkich
obowiązków repa.
Wreszcie długo oczekiwany następuje, szkolenie dobiega końca. Z zaciemnionej
Sali wypadamy wprost na rozświetlony stojącym w zenicie słońcem taras.
Ubrani w ciemne wełniane garnitury i frajerskie kostiumy czujemy się wśród
131
dziwnie spoglądających na nas popijających drinki plażowiczów jak goście z
innej planety. Czuję jak stylonowe rajstopy parzą mi nogi.
-chodźmy się przebrać do numeru - rzucam
-czuję się jak członek radzieckiej delegacji na Kubie – mówi Jurek wymownie
wskazując na swój ciemnogranatowy, niemal czarny garnitur
-to co? – rzuca ktoś – za pięć minut przy barze na plaży.
Wracamy. Przed oczami wyobraźni widzę unoszące się nad nami opary
alkoholu. Stopniowo rausz przechodzi w kaca a następnie w zwykłe zmęczenie.
Nie piję. Prosto z lotniska jadę „gasić pożary”. Obiecany dzień wolny na zmianę
czasu i odespanie jak zwykle szlag trafił. Próbuję zasnąć ale nie mogę znaleźć
właściwej – choćby minimalnie komfortowej pozycji. Wpółdrzemiąc oglądam
przesuwające się przed oczami postrzępione obrazy układające się w jakiś
surrealistyczny film: noc na dzikiej plaży z Jurkiem jako finał niewinnego
spaceru dla wytrzeźwienia obserwowana surowym a zarazem ironicznym
wzrokiem Arka. Otrząsam się.
-w tej chwili na lotnisku w Warszawie temperatura wynosi minus dwa stopnie,
spodziewane są opady marznącego deszczu – słyszę głos z umieszczonego nad
moją głową głośnika – spodziewane lądowanie w Warszawie o godzinie szóstej
dwadzieścia czasu polskiego.
Otwieram oczy, spoglądam na zegarek: jest dziewiąta wieczór, jeszcze trzy i pół
godziny, sześć godzin różnicy czasu – dokonuję w pamięci szybkich obliczeń –
zgadza się, z westchnieniem przestawiam zegarek na polski czas i próbuję znów
zasnąć. Przecież to bez znaczenia – myślę – Arek się nie dowie, a zresztą tak
daleko od domu każdy może się poczuć samotny – tłumaczę się w myślach
sama przed sobą – no i te palmy, no i w ogóle Karaiby – raj na Ziemi, a w raju –
wiadomo co było w raju. Czuję jak ręka siedzącego obok mnie Jurka schowana
pod przykrywającym mnie kocem powoli zaczyna zsuwać się po moim brzuchu
132
coraz niżej i niżej. Ogarnia mnie jakaś dziwna błogość, przymykam oczy i
wyciągam się na fotelu poddając pieszczocie. Czuję jego oddech w okolicy
mojego ucha. Ciepły powiew zbliża się, rozkosznie łaskocząc, zaczepia mnie
delikatnie zębami, czuję gorąco i wilgoć wsuwającego mi się do ucha języka,
zresztą to odczucie mam nie tylko z ucha. Otrząsam się gwałtownie.
-uważaj żebyś mi śladów nie narobił – przypominam sobie nagle o istnieniu
męża.
Czar pryska, odsuwam się gwałtownie powodując wysunięcie się jego dłoni.
Myśli odbiegają do domu pracy. Ciekawe czy Artur z Leonem będą na mnie
czekali na lotnisku?
-ale powtórzymy to jeszcze kiedyś – słyszę szept do ucha, Jerzy nie daje za
wygraną.
Pewnie jak zwykle Artek będzie odęty i chorobliwie zazdrosny, zwłaszcza jak
się dowie że prosto z lotniska jadę do biura po samochód i dalej do pracy. No a
potem będę obsługiwać hrabiego który łaskawie nie będzie się do mnie przez
tydzień odzywał.
-a chciałbyś? – odpowiadam z gwałtowną desperacją, która mnie samą
zaskakuje
-jasne – język ponownie parkuje w moim uchu
Prostuję fotel, zapinam pasy, pakuje podręczny bagaż do plecaczka. Nad
fotelem świeci się sygnalizacja „zapiąć pasy”. Myślami jestem tam na dole,
Meksyk wydaje się już tak odległy jakby to co jeszcze niemal się nie skończyło,
nigdy nie miało miejsca. Przeglądam się w lusterku, poprawiam makijaż,
sprawdzam straty … uff – może być. Przełykam ślinę, ucisk w uszach ustępuje.
Spoglądam w okno; zgniła, obrzydliwa ciemność otaczająca samolot nie napawa
zbytnim optymizmem. Pojawiają się światełka, rosną, są coraz bliżej. Czuję
gwałtowne uderzenie kół samolotu o pas startowy. Wokół rozbrzmiewają
133
gromkie brawa pasażerów tak charakterystyczne dla podróżujących samolotem
rodaków.
Ciągnąć za sobą walizkę wędruję szlakiem wyznaczonym zielonymi strzałkami
odprawy bezcłowej forsuję butem kolejne szklane drzwi i z plątaniny korytarzy
wchodzę do hali przylotów. Rozglądam się po tłumie oczekujących … Jest!
Mały chłopiec z bukietem kwiatów rzuca mi się z rozpędem na szyję obśliniając
pocałunkami. Puszczam walizkę przytulając stęsknionego Leonka, kontem oka
widzę nadciągającego i nadętego zgodnie z przewidywaniem Arura. Jestem w
domu!
134
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Gośka
Koniec szkoleń wstępnych. Po tygodniu wizyt w asyście szefa, męczących i
żmudnych analiz każdego zdania i gestu, powtarzanych do znudzenia technik
marketingowych, zasad typologii, przepytana szczegółowo z naszych
preparatów, ruszam. Sama, na głęboką wodę.
Wchodzę do Kliniki Andrologii. Gabinet Kierownika. Pukam:
PUK PUK
-proszę
-Dzień dobry panie docencie, nazywam się Małgorzata Bajer i jestem
przedstawicielem firmy Sufarma
-siadaj mała – pokazuje mi miejsce koło siebie
Przycupnęłam na brzegu kanapy
Wyciągnął rękę położył ramię na oparciu za moimi plecami
-oprzyj się, nie gryzę – rzucił i zaśmiał się głupkowato – co tam promujesz?
-chciałam panu przedstawić najnowsze doniesienia o naszym preparacie
Sumedrolu – wyciągam z torebki folder, jestem onieśmielona, to moja pierwsza
wizyta u samodzielnego pracownika naukowego
-pieprz to dziecinko– mówi – zrobisz mi loda, to ci tego napiszę ile zechcesz –
wyciąga łapę i kładzie mi na udzie
-nie rozumiem – siadam sztywno i ściskam uda, jestem zaskoczona, to bliski
kumpel dyrektora, nie wiem jak mam się zachować
-wyluzuj się, praca może być też przyjemnością – śliniąc się próbuje mi wsunąć
łapę pod spódnicę
Zrywam się
-to może przyjdę z szefem – rzucam i kieruje się do wyjścia
135
-nie dąsaj się, pojutrze mam dyżur, zajrzyj wieczorkiem, zjemy razem
kolacyjkę. Tylko nie zapomnij szczoteczki – dodaje chichocząc
Stary satyr! – myślę – wychodzę staram się opanować żeby z całej siły nie
pieprznąć drzwiami. Wiem że to byłby koniec mojej kariery. Nikt by mi w życiu
nie uwierzył. Już słyszę głosy obgadujące za plecami
-nimfomanka
-aferzystka
-dziwka, dla kariery każdemu wskoczy do łóżka!
Otrząsam się.
-cześć Gośka – słyszę
Beata z Dominiką siedzą pod pokojem lekarskim
-i co? Stary zboczeniec ślinił się do ciebie? – rzuca ze śmiechem Domi
-on wszystkim proponuje sex – mówi Beata – z facetami w ogóle nie chce
gadać.
-i co? – pytam
-słyszałam że jak mu się nie ulegnie, to bojkotuje promowany preparat i potrafi
nawet doprowadzić do wylania z firmy – rzuca z nienawiścią w głosie Beata
-i tobie też proponował? – pyta
-jak wszystkim – odpowiada
- i co zgodziłaś się, że ci tyle pisze? – pyta złośliwie Dominika
-no wiesz?! – rzuca oburzona Beata – i nagle wybucha płaczem
DRRR
DRRR
DRRR – odbieram
-Docent Antonowski, dzień dobry – słyszę w słuchawce
Wzdrygam się w myślach – nie lubię go
-dzień dobry panie docencie – odpowiadam starając się przybrać możliwie
najbardziej radosny ton – w czym mogę pomóc?
-oj może pani, może – wyczuwam w jego tonie jakąś obleśność
136
A może to ja mam takie chore skojarzenia – myślę – że wszystko mi się z
jednym kojarzy?
-czy mogłaby pani dzisiaj do mnie przyjechać?
Zastanawiam się szybko. Z jednej strony sześć wizyt do zrobienia i plany na
wieczór, z drugiej kluczowy klient firmy …
-bardzo mi na tym zależy – słyszę w słuchawce
To decyduje, nie należy przeciągać struny, jestem tu w końcu nowa
-oczywiście – odpowiadam – mogę być u pana około trzynastej
-szczerze mówiąc – kontynuuje tym samym, proszącym tonem – liczyłem że
będzie pani tu mogła przyjechać w ciągu pół godziny
Nienawidzę go! Boję się , że tak mu odpowiem, że mu w pięty pójdzie. Biorę
pięć długich oddechów. Milczenie w słuchawce przeciąga się.
-hallo! Hallo! – słyszę
-jestem – odpowiadam zbierając myśli
-coś mi pani na chwilę zanikła
Nie dementuję, najchętniej bym mu w ogóle zanikła ale wiem że nie mogę sobie
na to pozwolić
-spróbuję – odpowiadam
-będę czekał – rozłącza się
Wstaję z krzesełka w poczekalni przychodni dla zdrowych dzieci gdzie właśnie
zamierzałam odbębnić przynajmniej trzy wizyty z dzisiejszego planu i
zrezygnowana ruszam w kierunku wyjścia po drodze zakładając płaszcz. A
niech to jasna cholera! – przeklinam w myślach – zanim go załatwię to mi
wszyscy lekarze uciekną i będę te sześć wizyt robić do usranej śmierci …
Ten destrukcyjny tok myśli przerywa mi spotkanie ze stojącym na parkingu
MOIM samochodem.
Otwieram drzwi z pilota, wkładam kluczyk do stacyjki, odpalam. Radio
nastawione na Maksa synchronicznie uderza mnie w uszy muzyką z „antyradia”.
137
Ruszam w jej rytm, wyjeżdżając z piskiem opon z parkingu i lekko wymuszając
pierwszeństwo lokuję się na lewym pasie.
Przychodnia na Lumumby. Kto kurwa wymyślił tą nazwę? Kto to był do kurwy
nędzy Lumumba? Hamuję z piskiem opon. Uff! Niedużo brakowało a bym
zrobiła z dupy garaż i zaparkowała w bagażniku forda, który znienacka
postanowił poczekać przed przejściem na zmianę zielonego na pomarańczowe.
Za mną na styk zatrzymuje się omega. Niedużo brakowało! Otwieram okno i z
rozkoszą i rozbawieniem zarazem wsłuchuję się w odgłosy awantury.
-o! cieszę się że udało się pani do mnie przyjechać – uśmiecha się nieszczerze
-zawsze służę pomocą – odpowiadam uśmiechem na uśmiech
-powiem pani wprost -zagaja
W jego głosie pojawia się jakby nuta niepewności.
-w czym mogę pomóc? - hipokryzja to umiejętność wysoko ceniona w mojej
branży
-wyjeżdżam na zjazd – mówi jakby zmieniał temat – do Stanów
-gratuluję – staram się by w moim głosie czuć było entuzjazm
-dziękuję – uśmiecha się – ale wiąże się to z wydatkami
-ale na pewno sponsor ...
-no właśnie – przerywa mi – sponsor płaci tylko za przelot, hotel i fee
-to prawie wszystko? - podnoszę wzrok i spoglądam mu prosto w oczy
-otóż nie! - wygłasza niemal triumfalnie
-tak? - nie bardzo wiem co mam powiedzieć
-brakuje mi około tysiąca dolarów na wydatki na miejscu – oznajmia
W jego głosie już nie słychać niepewności, odblokował się – stwierdzam.
-jak mogłabym panu pomóc? - pytam
Nagle zdaję sobie sprawę z absurdalności tej sytuacji: przecież ten pajac
wezwał mnie tutaj abym mu dała łapówkę – myślę – co za tupet!
138
-może jakaś umowa – zlecenie – pyta?
Kalkuluję zyski i straty. Błyskawicznie wchodzę w rolę repa, odrzucam
prywatne myśli. Szkoda że nie mogę skontaktować się z Wojtkiem ale myślę że
nie będzie sabotować mojej decyzji. W końcu to przecież chodzi o Vipa:
-może wykład? - podsuwam usłużnie
-to świetny pomysł – oddycha z ulgą
-muszę uzyskać aprobatę szefa – mówię – ale na pewno da się to jakoś załatwić
-to mi odpowiada – stwierdza ni w pięć ni w dziewięć
Żegnamy się, ustalamy że szczegóły dogadamy później. Jestem głęboko
zniesmaczona tym spotkaniem. On chyba nie – cóż – lata praktyki, ćwiczenie
czyni mistrza – myślę.
Biała sobota to w dzisiejszej rzeczywistości już eufemizm. Ta dzisiejsza na
przykład – odbywa się w poniedziałek wczesnym popołudniem. W przychodni
już od ponad godziny wszystko przygotowane. Rękawiczki w pudełku z logo
firmy, wazelina, no i – przede wszystkim – ulotki.
W poczekalni przychodni kłębi się tłum. Mimo iż pacjenci zapisani są
godzinowo: co dziesięć minut większość przyszła na pół godziny przed czasem.
To jakaś nasza Polska specjalność czy obsesja – stwierdzam w myślach – a
może atawistyczna pozostałość po czasach PRL – u?
Pod drzwi przychodni zajeżdża z piskiem opon czerwony Lanos.
-cóż za szwoleżerska fantazja – nie mogę wyczuć czy w głosie pielęgniarki czuć
jest ironię czy raczej podziw
-to doktor Kalinowski – czuję się w obowiązku poinformować
-dzień dobry! - w drzwiach pojawia się rzeczony doktor – to co? Zaczynamy?
Tępo doktora budzi mój podziw, zdziwienie ale i lekki niepokój. Z wielu źródeł
co prawda słyszałam że jest on w „te klocki” najlepszy, ale pacjent co trzy
minuty? Po raz kolejny spoglądam z niepokojem na zegarek – trzyma tempo. Na
139
pocieszenie notuję informacje z sąsiedniej apteki: mam już pięćdziesiąt
sprzedanych opakowań. Wyraźny wzrost sprzedaży w tej cegiełce. Inwestycja
opłaciła się.
Bogdan jest wniebowzięty, ja nieco mniej. Po co mi ten brzuch? Z drugiej
strony jak nie teraz, to kiedy?
Z pewną nieśmiałością zwierzam się mamie. Ku mojemu zaskoczeniu reaguje
wręcz entuzjastyczne;
-nic się nie martw! - krzyczy w słuchawkę telefonu – to fantastyczne. Tylko
uważaj i dbaj o siebie, ten twój Bogdan to taki poważny chłopiec
W pełni podzielam jej pogląd, może nawet jest dla mnie zbyt poważny?
-tak mamusiu – odpowiadam – oczywiście
-a kiedy ślub? -pada pytanie
To takie typowe – myślę – wręcz wulgarne. To samo pytanie zadał Bogdan, gdy
się dowiedział że ma zostać szczęśliwy ojcem. O to samo spytali jego rodzice.
Tak jakby ten ślub miał coś zmienić?
A może to właśnie oni wszyscy mają rację? Poddałam się z ulgą fali wydarzeń
oddając całkowicie inicjatywę w ręce Bogdana i jego rodziców. No może prawie
całkowicie: wiejskie wesele to coś zdecydowanie nie dla mnie. A reszta? Zresztą
dam sobie jakoś radę.
A poza tym da się tu dostrzec też jakieś plusy:
A więc przede wszystkim pomogą nam. A poza tym może będziemy przez to
dziecko jacyś bardziej dorośli? - w zamyśleniu głaszczę się po brzuchu.
Jest nieźle. Dzwoniłam do Dominiki – ona też tak uważa. Nowa bryka –
srebrny, zupełnie nowy Opel Astra – i to w full wypasie: klima, centralny
zamek, wspomaganie! I do tego stała umowa o pracę!
140
Kupujemy mieszkanie – postanawiam. I to nie jakieś gówno, ale takie docelowe.
Sprawdzałam nasze możliwości kredytowe. Spoko wystarczy na trzypokojowy
apartament na Tarchominie. Bogdan coś nieśmiało przebąkiwał o domu ale
wybiłam mu to z głowy. Żadnych pieców, ogródków – z tym koniec – wygodny,
nowoczesny apartament z widokiem na Wisłę, to jest to!
141
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Wojtek
Kieszeń podskakuje mi w miarowym rytmie wibracji nastawionego na profil
spotkanie telefonu. Mam trzy nieodebrane połączenia. Kto mnie tak
bombarduje? – zastanawiam się kontynuując prowadzenie wizyty.
-przyniosę panu te materiały w przyszłym tygodniu – mówię wstając – jaki
dzień by panu najbardziej odpowiadał?
-mógłby pan być we wtorek z samego rana? – doktor Malicki jest kulturalnym,
taktownym starszym panem - jeśli nie, to ja się do pana dostosuję, w końcu to
ja mam do pana interes
-o ósmej ? – pytam
Kiwa potakująco głową.
– aha! – przypomina mi się – będę miał dla pana ładny kalendarz
-taki duży jak w zeszłym roku? – ucieszył się
Żegnamy się, wychodzę, wyciągam z kieszeni telefon, spoglądam na
wyświetlacz: trzy nieodebrane połączenia z sekretariatu naczelnego dyrektora.
Czego mogą ode mnie chcieć? – robię w myślach szybki rachunek sumienia.
Nikogo nie obraziłem, nikomu (chyba?) z niczym nie zalegam, raporty już
uzupełniłem…
Wyciskam nerwowo jeden na klawiaturze telefonu, po chwili włącza się poczta
głosowa:
Nie masz nowych wiadomości, jesteś w głównym menu … - rozłączam się
Zbiegam do samochodu, zamykam się w środku, dzwonię:
-DRR
DRR
DRR
-Sufarma słucham – w słuchawce rozlega się głos pani Basi, sekretarki
dyrektora
142
-dzień dobry Pani Basiu – staram się być miły a jednocześnie maskować
niepokój – dzwoniła pani do mnie, nie mogłem odebrać, byłem na wizycie
-to nie ja – odpowiada – dyrektor chciał z panem rozmawiać
-nie wie pani o czym chciał rozmawiać? – zadaję pytanie i od razu tego żałuję
-nigdy nie uprzedza o czym chce rozmawiać – informuje mnie zgodnie z moimi
przeczuciami
-a mogłaby mnie pani teraz połączyć?
-szefa nie ma, pojechał przed chwilą do ministerstwa
Cholera jasna – przeklinam w duchu – czego on może ode mnie chcieć?
Mam drugie połączenie oczekujące, spoglądam na wyświetlacz, numer
prywatny,
-przepraszam ale mam drugą rozmowę – mówię w słuchawkę i wiedziony
przeczuciem odbieram
-Wojciech Marchewka, w czym mogę pomoc? – recytuję automatycznie
-witam pana panie Wojtku – słyszę w słuchawce głos dyrektora naczelnego
-dzień dobry panie dyrektorze – wszyscy w firmie są ze sobą po imieniu,
jedynym wyjątkiem jest dyrektor naczelny
-czy mógłby pan do mnie zajrzeć o trzynastej?
Ciekawe – myślę –gdybym mu powiedział że nie mógłbym
-oczywiście panie dyrektorze
Słyszę w słuchawce dźwięk rozłączenia rozmowy. Spoglądam na zegarek, jest
kwadrans po jedenastej. Teoretycznie mógłbym odbyć jeszcze jedną wizytę.
Stąd do biura jedzie się co najwyżej dwadzieścia minut ale chyba sobie daruję i
najwyżej nadrobię jutro – o ile mnie nie wyrzuci – uporczywie kołacze mi się po
głowie.
Przyglądam się krytycznie mojej prezencji. Wyjmuję ze schowka pastę do
butów i rozpoczynam przygotowania do audiencji.
143
-do widzenia pani Basiu! – wybiegam z sekretariatu jak na skrzydłach
Czuję jakby olbrzymi kamień spadł mi z serca. Podsumowuję wyniki rozmowy:
A więc, po pierwsze nie jestem zwolniony
Po drugie obejmuję czasowo funkcję dystrykt menagera, co wraz z informacją
że szef widzi mnie na tym stanowisku na stałe jest – delikatnie mówiąc – dość
zachęcające
Po trzecie dostaję podwyżkę i to nie byle jaką. Przeliczam szybko w pamięci:
osiemdziesiąt procent. A od maja – o ile wygram wewnętrzny konkurs – nowa
bryka, już managerska! Koniec pracy na dzisiaj! Podjeżdżam do „Piotr i Paweł”
kupić coś ekstra na kolację – trzeba to uczcić – zrobię Gośce niespodziankę.
Ubrany w ochronny fartuch dużym nożem „golę” leżącą przede mną dużą,
kolczastą rybę. Łuski strzelają spod ostrza mimo iż staram się uważać. Pocieram
ręką dla sprawdzenia efektu. Powierzchnia ryby jest lekko chropowata ale
miękka, usuwam pojedyncze pozostałe łuski wokół płetw. Układam pacjenta
(tylko tacy mi już niestety zostali – stwierdzam z sarkazmem w myślach)
brzuszkiem do góry i czubkiem noża rozcinam starając się jak najmniej
uszkodzić skórę. Z wnętrza wylewają się wnętrzności. Wygarniam je ostrożnie
na zewnątrz, tak aby nie rozlać ich zawartości do wnętrza ryby. Porządnie pod
strumieniem bieżącej zimnej wody wypłukuję powstałą jamę.
Teraz najważniejsze. Marta stoi za moimi plecami i z zaciekawieniem
obserwuje mnie prze ramię. Milczy, wie że w takich kluczowych momentach się
denerwuję – jak kiedyś przy operacjach – ogarnia mnie ponownie nostalgia.
Ponownie biorę do ręki nóż. Ostrożnie, tak aby nadmiernie nie skaleczyć skóry
nacinam rybę wzdłuż głowy i odwarstwiając brzegi robię miejsce na palec.
Ponownie odkładam nóż i trzymając mocno rybę w prawej dłoni palcem
wskazującym lewej odwarstwiam skórę od boków. Staram się zbytnio nie
pokłuć sterczącymi ostrymi kolcami płetw których nie odcinam ponieważ będą
144
stanowić element ozdobny. Ponownie biorę do ręki nóż i posługując się
naprzemiennie to nim, to palcem oddzielam głowę z przyczepioną do jej
grzbietu skórą od wnętrza ryby. Po ominięciu płetwy grzbietowej idzie znacznie
łatwiej. Wywijam skórę na lewą stronę ściągając ją z ogona i już mam prawie
gotowy futerał. Pozostaje tylko wydłubać pacjentowi gałki oczne, wyciąć
skrzela i zeszyć skórę – przypomina mi się opis pracy balsamistów w Egipcie –
kiedyś zrobił na mnie olbrzymie, i muszę przyznać, nie najlepsze wrażenie.
Zaglądam do bulgocącego na wolnym ogniu bulionu., nakłuwam widelcem
gotujące się w nim warzywa – OK. – są miękkie. Wyławiam je pozostawiając
do późniejszego przybrania, bulion wystawiam w garnku na balkon do
przestygnięcia.
Przystępuję do produkcji farszu. Zaglądam do leżącej na barku i otwartej na
stronie „szczupak faszerowany w galarecie” stronie kuchni polskiej.
-to nie jest co prawda szczupak tylko sandacz – mówię do obserwującej moje
poczynania Marty - ale może się nie domyśli
-to już definitywnie odpuszczasz chirurgię ? – porusza nurtujący ją temat
-chyba trzeba wydorośleć – odpowiadam – to jedno z wielu marzeń z
dzieciństwa i jak wiele innych niespełnionych
Obieram rybę z ości przygotowując do zmielenia.
-może jeszcze kiedyś to się odwróci – mówi bez przekonania
-może? – odpowiadam – ale już będę za stary, każdy wiek ma swoje prawa
-to może przemyśl jeszcze raz tą decyzję
-nie ma nad czym myśleć – mówię może trochę zbyt szorstko – po prostu
zmienię hobby
Włączam maszynkę. Białe mięso ryby, rozmoczona w mleku bułka,
zeszkliwiona na patelni cebula – wszystko to razem zamienia się w bezkształtną
białą breję. Wbijam w to jajka, dosypuję starannie odmierzoną ilość kaszy
manny, rodzynki, przyprawy i wreszcie z odrobiną perwersyjnej fascynacji
145
zanurzam w tym obie dłonie wyrabiając na jednolitą półpłynnej konsystencji
masę. Próbuję, lekko słonawa, smak złamany dodatkiem cukru.
-może być – stwierdzam autorytatywnie
Przy pomocy łyżki wypełniam skórę i głowę ryby farszem, niezbyt ściśle, jak to
zaleca nasza kucharska biblia. Zaszywam otwór bawełnianą nitką i tak
uformowanego rybiego fantoma układam na podkładce w specjalnym
podłużnym garnku nabytym na tą okoliczność w Ikea. Zalewam bulionem – tak
aby zakryło rybę i – ustawiam na lekkim ogniu. „Ma lekko bąbelkowa, nie
dopuszczając do wrzenia, przez 45 minut” czytam w instrukcji.
Nastawiam timer na pięćdziesiąt minut (pięć minut dłużej jeszcze nikomu nie
zaszkodziło, myślę) i idę przygotować dalszy front robót.
-fajne są takie Święta – mówię – firma też ma swoje dobre strony
-niby jakie? – Marta jest wyraźnie sceptyczna
-nie mam dyżurów – wyliczam – mam czas dla ciebie i małego
-a po Świętach będziesz menagerem – wylicza dalej za mnie żona – może masz
rację, jak czegoś nie można zmienić to trzeba pokochać – stwierdza
nostalgicznie – ale z nami tak nie jest? – pyta wyraźnie zaniepokojona nagłą
myślą
-oczywiście że nie – przytulam ją mocno
Ugotowaną i ostudzoną rybę umieszczam ostrożnie na desce. Oceniam straty:
poza trochę popękaną skórą reszta jest w doskonałym stanie. Wyciągam nitki i
przystępuję do krojenia. Tnę skośnie tak aby uzyskać długie, równe płaty.
Na największym z posiadanych w domu półmisków układam głowę, za nią na
zakładkę kolejne porcje faszerowanej ryby. Całość zawija się wokół półmiska i
kończy płetwą ogonową położoną obok głowy. Teraz przystępuję do przybrania.
Z krążków marchewki i pietruszki robię oczy, przekładam płaty ryby,
podkreślam nastroszone płetwy i rozwartą paszczę. Wąsy z zielonej pietruszki
146
dopełniają grozy potwora. Napełniona majonezem strzykawką rysuję esy floresy
, odsuwam się od półmiska, spoglądam z pewnej perspektywy: może być.
Ostrożnie, by nie zniszczyć dzieła zalewam potwora przygotowanym wcześniej,
sklarowanym, wymieszanym z rozpuszczoną żelatyną i schłodzonym bulionem.
Po chwili całość niknie w czeluściach lodówki.
-to jest to twoje nowe hobby? - pyta dotychczas milcząca Marta – które zastąpi
ci chirurgię?
-coś ty? - spoglądam na nią z zaskoczeniem – to ryba na Świąteczne śniadanie –
a nowa to podróże, na które wreszcie będzie nas stać
Dziś moja inauguracja na nowym stanowisku. Święta spędziliśmy z Martą na
dyskusjach jak mam wejść w tą nową rolę. Za chwilę wypróbuję to w praktyce.
Wysiadam z zaparkowanego pod biurem samochodu i kieruję się w kierunku
auta mojej przedstawicielki medycznej która będzie mnie wozić, gdy będę
towarzyszyć jej w wizytach.
-cześć Marta – rzucam wsiadając do jej samochodu – pokażesz mi dziś co
potrafisz
-cześć – odpowiada – cieszę się że to właśnie ty dostałeś dystryktem
-szczerze? Czy służbowo? - pytam
Ruszamy. Spokojnie obserwuję jej sposób poruszania się w ruchu, znajomość
miasta. Nieprzypadkowo ją właśnie wybrałem do swojej pierwszej wizyty
towarzyszącej. Przy kilku okazjach gdy – jeszcze jako rep – miałem okazję się z
nią spotkać, bardzo mi się spodobała. Cieszę się że mam w swoim teamie kogoś,
na kim mogę się na początku oprzeć.
-jasne że służbowo
-przedstaw mi swój plan na dzisiaj - kończę prywatne pogaduszki przyjmując
oficjalny ton – od kogo zaczynamy? ...
147
Sześć miesięcy na nowym stołku minęło niepostrzeżenie. W tym czasie
bywałem w domu tylko gościem. Firma starała mi się to zrekompensować
najpierw dając pierwsze w moim życiu auto klasy średniej ( rozwalony w
wygodnym fotelu wypasionej opcji laguny poczułem się wreszcie
dowartościowany, choć dotychczas wydawało mi się że nie jestem snobem),
później oficjalny awans po wygraniu konkursu, wreszcie dzisiejsza rozmowa z
szefem – na którą jechałem siedząc jak na szpilkach, spodziewając się
wszystkiego najgorszego (w przeciwieństwie do poprzedniego takiego
wezwania sumienie miałem nie całkiem czyste).
-chciałem to panu wręczyć osobiście – powiedział ze swoją zwykłą kamienną
miną gdy zamknęły się drzwi do sekretariatu i wręczył mi zaklejoną białą
kopertę
Zamarłem. Starając się zebrać w sobie resztki godności i opanowania zacząłem
drżącymi z emocji palcami rozrywać brzeg koperty. Histeryczne myśli
galopujące po mojej głowie nie pomagały mi w opanowaniu trzęsących się
dłoni. Analizując wszystkie opowiadane w firmowych kuluarach historie o
wyrzucanych bez ostrzeżenia na bruk pracownikach którzy nie spełnili
oczekiwań jej szefa wyciągnąłem złożony na czworo dokument. Rozłożyłem go
i przeczytałem, nie wierząc własnym oczom przeczytałem jeszcze raz.
-postanowiłem w pana zainwestować – powiedział z pokerową miną – mam
nadzieję że nie zawiedzie pan zaufania, którym pana obdarzyłem
-nie, oczywiście, dziękuję – to wszystko co udało mi się wykrztusić
-gratuluję – wyciągnął rękę w moją stronę
-Marta! Dostałem premię! - wykrzyczałem już od progu - widzisz, warto było!
-ciszej, co się stało – rozległ się szept a następnie z kuchni wysunęła się głowa
mojej żony – jedyne co widzę to że koniecznie chcesz obudzić dziecko które
udało mi się właśnie przed chwilą uśpić
148
nic nie rozumiesz – wygłosiłem już znacznie ciszej – dostałem właśnie premię
-to dobrze – odpowiedziała pogodnie jednak bez specjalnego entuzjazmu – to
może sobie wreszcie kupimy zmywarkę?
-ty nadal nic nie rozumiesz – rozpierała mnie duma i radość – zmywarkę też
kupimy, i pojedziemy na urlop, to trzydzieści tysięcy złotych – czułem że znów
zaczynam krzyczeć
Tym razem Marta nie zwróciła mi za to uwagi
-może do Tajlandii? - w jej głosie dało się już wyczuć entuzjazm
149
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Tomek
-DRRR
DRRR
DRRR -
przenikliwy , ostry dźwięk rozdarł ciszę
Kto dzwoni o tak barbarzyńskiej porze?
-DRRR
DRRR
DRRR – spoglądam na zegarek jest ósma nad ranem!
Ale ktoś jest uparty myślę – DRRR – to już naprawdę przesada, podnoszę
słuchawkę:
-hallo! – z trudem wydobywam z siebie zachrypnięty głos
-cześć Tomeczku – słyszę wypowiedziane ironicznym tonem przez mojego
brata słowa
Prawda! Któż inny mógłby dzwonić w środku nocy. Przecież wszyscy porządni
uczciwi ludzie jeszcze śpią. Czy on nie wie że wczoraj była impreza.
-czego? – pytam nie maskując zbytnio narastającej we mnie irytacji
-podobno szukasz pracy – jego radosny ton jest nieprzemakalny
-ale nie na nocnej zmianie – odpowiadam
Już od dłuższego czasu zastanawiam się jaką podejmę pracę. W międzyczasie
zrobiłem drugi fakultet, odroczyłem decyzję o stypendium w Holandii ale
wreszcie trzeba by się na coś zdecydować. Najchętniej zostałbym na uczelni –
ale przecież nie za te śmieszne pieniądze. Przejściowo myślałem też o pracy w
policji, ale chyba nie odpowiadałaby mi taka podległość służbowa jaką
charakteryzuje praca w służbach mundurowych. Jedno jest pewne, nie mam
najmniejszego zamiaru pracować w szkole.
-rozmawiałem w twojej sprawie z Wojtkiem Marchewką – dochodzący ze
słuchawki głos przerywa moje myśli – tak jak prosiłeś
-no i co? – pytam
To może nie byłoby docelowe zajęcie ale praca repa dałaby mi swobodę
zastanowienia się, kasę i samochód … a poza tym od czegoś trzeba zacząć.
150
-jesteś z nim umówiony dzisiaj o dziesiątej – odpowiada – masz zadzwonić …
Spoglądam na zegarek; jest kwadrans po ósmej. Zrywam się z łóżka, jeśli mam
zdążyć to trzeba szybko zagęszczać ruchy.
-dlaczego żeś wcześniej nie zadzwonił – mówię z pretensją
-żeby cię nie budzić – odpowiada złośliwie
-prześlij mi jego wizytówkę – mówię – zadzwonię do ciebie później, teraz
muszę się streszczać
Mam w głowie mętlik i gonitwę myśli. Lubię mieć wszystko od razu ale tu
tempo jest zawrotne. Propozycja pracy, fajnie ale od razu? Chciałbym jeszcze
gdzieś może na żagle wyskoczyć. Przecież właściwie to są jeszcze wakacje.
Dzwonię do brata, zobaczę co on na to.
-no cześć i co załatwiłeś?
-zaproponował mi pracę – odpowiadam z dumą
-to chyba dobrze? – w jego głosie wyczuwam jakąś rezerwę – przecież chyba o
to ci chodziło?
-tak – odpowiadam – ale od przyszłego tygodnia miałbym zacząć
-a ty od kiedy chciałbyś? – docieka
-no sam już nie wiem – mówię niepewnie – myślałem o jakichś Mazurach
-sam musisz wiedzieć co chcesz – mówi szorstko – a co ci zaproponował?
-no normalnie – nabieram pewności siebie – nową astrę dwójkę, komórkę do
wyboru, laptopa z Internetem i cztery tysie brutto, ile to może być na rękę?
Nie wiem czemu w rozmowach z bratem odczuwam jakąś dziwną tremę,
przecież to nie jest do cholery mój ojciec – a nawet gdyby był – to co z tego.
Muszę się jak najszybciej wyzwolić spod tego wpływy – postanawiam.
Jestem w końcu dorosły, sroce spod ogona nie wypadłem, mam dwa fakultety,
płynnie mówię po angielsku i rosyjsku a on ledwo duka w angielskim: „Kali
ukraść krowę …”.
151
Nawet teraz: pierwsza propozycja pracy i już pensja dwukrotnie wyższa od jego
lekarskiej. Naprawdę nie mam powodów do kompleksów.
-to ładnie – w jego głosie słyszę jakby zadumę – i co?
-pewnie się zdecyduję – stwierdzam z nagłym przypływem pewności siebie
Kolejny dzień bryluję na szkoleniu. Powtarzane do znudzenia scenki z rozmów
biznesowych, strategie marketingowe, przedstawianie produktu, sztuka
grzecznego ale stanowczego odmawiania.
-ty chyba już się asertywny urodziłeś – słyszę głos Piotrka Małeckiego
Spoglądam na niego zdziwiony. Fajny facet, ale tyle lat pracuje w firmie i nadal
go takie warsztaty stresują. A dla mnie to naprawdę fajna zabawa. Sfilmowana
scenka obrabiana i komentowana wielokrotnie, wreszcie powtarzana w
nieskończoność aż do uzyskania perfekcji.
Przezabawnie wyglądają miny kolegów gdy widzą samych siebie filmowanych
z zewnątrz i gwałtownie gdzieś niknie ich pewność siebie.
Każdy doskonale widząc błędy innych nie wieży do końca że sam też jest
żałosnym, czerwonym ze zdenerwowania, jąkającym się typem podejrzanego
komiwojażera. U większości każda kolejna próba wypada lepiej ale kilka osób
wydaje się być niereformowalnych, mam wrażenie że mogą im podziękować za
dalszą współpracę. Ja w każdym razie nic bym od nich przy tej technice
sprzedaży nie kupił.
Podsumowanie szkolenia i jednocześnie finał wyjazdu stanowi podanie do
publicznej wiadomości wyników sprzedaży za miniony kwartał. Jako chyba
najmłodszy (i wiekiem i stażem pracy) rep w firmie nie spodziewałem się
cudów. Tym większe więc było moje zdziwienie gdy okazało się że ma drugi
(po Małeckim) wynik w Polsce. Dziesięć tysiaków premii.
Z tego co twierdzi Wojtek jest to absolutny precedens w naszej firmie aby ktoś
dostał premię w pierwszym roku pracy ( a nawet pierwszym półroczu).
152
Tu pracują widocznie sami debile i betony – stwierdzam – tak jak ja się
opierdalałem to historia, a swoją drogą widocznie muszę robić wrażenie na tych
wszystkich podstarzałych pediatrycach że gdy patrząc im głęboko w oczy
polecałem nasze produkty to zmieniały całkowicie profil pisanych leków.
Szykujemy się z Małeckim do zawodów paintballa.
-sądząc po zawiści, z jaką wszyscy na nas patrzą – stwierdzam – będziemy pod
ostrzałem
-dzisiaj to dzisiaj – odpowiada mi szeptem do ucha – to w końcu tylko zabawa,
ale potem też, przez cały czas do następnej premii
-myślisz? - wyrażam swoje powątpiewanie
-nie mam co do tego złudzeń – zwłaszcza tobie nie wybaczą że zgarnąłeś te
dziesięć tysiów
-leżały na ziemi – odpowiadam – tylko nikomu poza nami nie chciało się po nie
schylić
Wieczorem przy ognisku integracji ciąg dalszy. Okazuje się że jednak jestem
lepszy od Małeckiego, gdy ten po szóstym czy siódmym browarku odpada i
idzie do numeru. Ja walczę nadal i zdaje się że nawet nie najgorzej mi idzie.
Wbrew pesymistycznym prognozom Janka nie wszystkim zawiść do mnie
zaćmiła wzrok. Dorotka na przykład cały wieczór wisi przyklejona na mnie i
jeśli liczy na to co ja to nie będzie to zmarnowany wieczór.
Rano budzi mnie straszny ból głowy. Sięgając ręką na oślep w poszukiwaniu
jakiejś wody do picia napotykam na jakieś ciepłe przyjazne ciało. Bliższe
zapoznanie się z nim przynosi mi olbrzymią ulgę, niemal zapominam o tępym
bólu potylicy i otwierając oczy napotykam pod sobą rozmarzony wzrok Doroty.
To jednak nie była zła inwestycja – oceniam chłodno ostatnie kilkanaście minut
– kładę się obok i w zamyśleniu głaszczę jej nagie piersi. A swoją drogą
ciekawe co by zrobił jej mąż gdyby nas tu tak nakrył – przychodzi mi nagle do
153
głowy. To musi być strasznie smutny palant – myślę – a może by tak do końca
pozbyć się bólu głowy? - zsuwam rękę niżej.
Wracamy. Staram się rygorystycznie przestrzegać wszystkich ograniczeń
prędkości, niby jestem trzeźwy, ale …
Dorota zabrała się ze mną. W ramach integracji zostawiła swój samochód
służbowy w firmie. W tamtą stronę zabrała się z kimś z szefostwa a teraz
wracamy razem. Wydaje mi się że udało nam się – zgodnie z oczekiwaniami
dyrektora - zintegrować, na wszelki wypadek zatrzymamy się jeszcze na chwilę
po drodze w jakimś miłym odludnym zakątku postanawiam. A potem oddam ją
prosto w ręce stęsknionego męża, na pewno będzie wdzięczny.
Za kogo oni się uważają – myślami wędruję do ostatniego dnia pracy – za jakich
cholernych nadludzi? Kierownik przychodni na Abrahama przetrzymał mnie
ostatnio półtorej godziny przed gabinetem. „Taki był zajęty” jak mnie
poinformował. Gdy to opowiedziałem bratu, ten z otwartością typową dla
urologów stwierdził że facet ma pewnie małego fiuta i w ten sposób leczy
kompleksy Ale swoją drogą u Janka też da się zaobserwować jakąś taką
wyniosłość w kontaktach z otoczeniem. Zachowująca się zupełnie nie wyniośle
Dorota odwraca moją uwagę od tych martyrologicznych rozważań, rozglądając
się zwalniam i pochwali skręcamy w boczną drogę prowadzącą w głąb uroczego
zagajnika.
Fajnie się pracuje, zupełnie nawet nieźle mi płacą ale to nie to – postanawiam.
Kontakty z medykami zupełnie mi nie imponują. I tak nie zamierzałem nigdy
zostać lekarzem, w związku z tym równie dobrze mogę handlować lekami jak i
pietruszką czy czołgami. A tu możliwości rozwoju wydają się być dość
ograniczone: pewnie udałoby się z czasem zostać dystryktem ale już wyżej bez
układu raczej ciężko. A poza tym po co się zawężać do jednej branży.
154
Rozsyłam swoje CV i śledzę rynek. Sam dokładnie nie wiem co chciałbym w
życiu robić (to znaczy tak naprawdę to wiem – kasę!), może los zdecyduje za
mnie.
Na razie są już pewne zwiastuny że na odpowiedź nie trzeba będzie długo
czekać. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną do „programu
szkolenia kadr managerskich” organizowanego przez sieć dyskontów „Żuczek”.
-RRR DRRR
DRRR- do wibracji w kieszeni dołącza się dzwonek komórki.
W przeciwieństwie do większości znajomych nie lubię muzyczek a proste, ostre
sygnały. Spoglądam na wyświetlacz – Jan, o nawet dobrze się składa – myślę,
opowiem mu, ciekawe co on o tym sądzi.
-cześć skorumpowany przez firmy doktorku – rzucam w słuchawkę
-część pokątny sprzedawco czopków – odzywa się w słuchawce wesołkowaty
głos mojego braciszka – co u ciebie słychać?
-a właśnie wybieram się na rozmowy kwalifikacyjne do Żuczka – odpowiadam
-gdzie? – wyraźnie nie załapał
-do Żuczka – powtarzam – taki dyskont spożywczy
-i co? Chcesz się zatrudnić na kasie?
-nie, zgłosiłem tam swój akces do programu szkolenia menagerów
-a co, już ci się znudziło?
-trochę – mówię – ale to nie o to chodzi. Wysłałem swoje CV właściwie z
dwóch powodów: po pierwsze byłem ciekawy czy w ogóle się kimś takim jak ja
zainteresują a po drugie chciałem się dowiedzieć co tak naprawdę kryje się pod
tak górnolotnym i dumnie brzmiącym hasłem
-to idź – odpowiada lakonicznie
-i co? – trochę mnie zaskoczył – tak po prostu?
-jak pójdziesz to się dowiesz – odpowiada – przecież nie musisz się na nic
decydować, na głowę ci nie kapie
155
-fakt - stwierdzam
Nawet nie myślałem że pójdzie tak łatwo. Przeszedłem z marszu do drugiego
etapu naboru i chyba się zdecyduje.
Swoja drogą to naprawdę może być fajna przygoda, relacjonuje przebieg
rozmowy bratu:
-w ramach szkolenia będę przez rok pracować kolejno na wszystkich
stanowiskach. Zaczynając od najniższych, przez kasę aż do kierownika marketu
…
-mówi się sklepu – poprawia mnie złośliwie
-a potem regionu
-to rzeczywiście zajebista kariera – szydzi – na kasie w Żuczku
-czekaj, czekaj – kontynuuję niezrażony – nie zdążyłem ci powiedzieć że przez
cały czas będę miał pensję menażerską: piątkę na rękę, samochód służbowy,
pakiet w luxmedzie, komórę i tym podobne
-a, to co innego – sądząc ze zmiany tonu wyraźnie go to zainteresowało – ja za
odpowiednio wysokie uposażenie mogę przebrany za króliczka Playboya i w
cylinder odśnieżać podjazd do Instytutu
-chciałbym to zobaczyć – odpowiadam – a jeszcze bardziej minę mamy jakby to
zobaczyła
156
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Piotrek
-koniec dzieciństwa musisz wreszcie zacząć zarabiać na utrzymanie rodziny – to
ojciec
-nie możesz do końca życia być takim harcerzykiem, czas wydorośleć i zacząć
myśleć o rodzinie – to żona
-to co robisz Piotruś jest doprawdy wspaniałe, i takie potrzebne; ale może
powinieneś pomyśleć o jakimś bardziej przyziemnym ale za to trochę lepiej
płatnym a też pożytecznym zajęciu? – to mama
Może jestem pod presją?, w każdym razie tak się czuję. Na razie powoli
dojrzewam do zmiany pracy. Nie przyznałem się do tego jeszcze nikomu poza
Dominiką ale rozesłałem już aplikacje do kilku firm farmaceutycznych.
-nie jest po takie proste – mówię do niej ale tak naprawdę tłumaczę się sam
przed sobą – tyle lat nauki i teraz za to nędzne parę stów
-może to się zmieni – odpowiada – musi się zmienić
-chyba na gorsze – mruczę sceptycznie
-w końcu idziemy do Europy a tam weterynarze nie głodują, zobaczysz, jeszcze
wrócimy do zawodu – pociesza – a na razie trzeba żyć i zarabiać pieniądze
-masz rację – odpowiadam – trzeba żyć, a z tym powrotem do zawodu to chyba
sama w to nie wierzysz, a zresztą jeżeli nawet to dla nas i tak będzie już za
późno
-dożyjemy, zobaczymy – mówi sentencjonalnie
W schronisku na razie nic nie mówię, jest mi jakoś głupio. Tu wszyscy odejście
od zawodu traktują jak jakąś zdradę.
Tak jest najprościej – tylko trzeba być bogatym z domu albo mieć męża
sponsora.
157
Dziś znowu transport bezdomnych kocic. Przygotowuje narzędzia do
sterylizacji, pakuję gaziki, jeszcze raz wyję i odkażam stół operacyjny. Kto wie,
może to ostatni raz w życiu? „Nic to” – przypomina mi się ostatnia scena z
Wołodyjowskim – to chyba jednak nie do końca trafne porównanie, w końcu on
zginął za ideały na posterunku a ja zamierzam się zawodowo sprostytuować.
Przystępuję do operacji, po kilku miesiącach praktyki nabrałem takiej wprawy
że przeprowadzam zabieg zupełnie sam i nawet żadna pomoc nie jest mi już
potrzebna. Zresztą tu również widać różnicę między ludzkim szpitalem a
schroniskiem dla zwierząt: tu cięcie kosztów doprowadziło do tego że lekarz
weterynarii za swoją głodową pensję (czy, jak my to nazywamy – kieszonkowe)
nie tylko leczy, operuje i pielęgnuje zwierzęta zastępując techników (dawno
zwolnionych z powodu braku kasy), ale również je karmi, sprząta po nich bo do
tego również brak jest personelu.
Przeszedłem przez tą zmianę jak przez grypę. No może jak przez wietrzną ospę.
Może rzeczywiście należy płynąć z nurtem a nie z mozołem przedzierać się pod
prąd. W każdym razie w nowej rzeczywistości dostrzegam coraz więcej plusów.
I to nie tylko tych oczywistych a wynikających ze zmiany sytuacji finansowej.
Pewnie że fajnie mieć służbowe auto, komórkę bez limitu i stały, comiesięczny
przyrost wirtualnej kupki na koncie.
Prowadzenie negocjacji, zawieranie kontraktów, ocena partnera czy przeciwnika
którym jest lekarz. To wszystko w stymulującej atmosferze współzawodnictwa.
To jest gra, jakiś dotychczas zupełnie mi nieznany dziwny, jakby nierealny, z
jednej strony subtelny i tajemniczy, z drugiej pełen męskiej brutalnej siły i
ludzkich złych intencji magiczny świat.
Kolejne szkolenia uświadamiają mi że wszystko jest grą, że każda rozmowa to
negocjacje, każdy kontakt jest celem w zawarciu czy realizacji kontraktu.
158
Dotychczas nieznane mi określenia takie jak asertywność, typologia klienta,
inteligencja emocjonalna nabierają wymiernego znaczenia.
- rep to jest jednak to – oznajmiam przypadkowo (?) spotkanej Domi w
przypływie coraz rzadziej mi przychodzącej spontanicznej szczerości
-o coś ty? – jest wyraźnie zaskoczona lub doskonale udaje – widzę że dałeś się
kupić
-nie kupić tylko przekonać – jest jedną z ostatnich osób z którymi pozwalam
sobie jeszcze na szczerość – poza tym tylko krowa nie zmienia poglądów
-ty je w każdym razie zmieniłeś w błyskawicznym tempie – odpowiada z
niezrozumiałym dla mnie sarkazmem – i to wydaje się, że dość radykalnie
-między innymi dzięki tobie – odpowiadam szpilą na szpilę – a co? Ty
naprawdę wierzysz w swój powrót do zawodu? … do weterynarii – poprawiam
się po chwili
-to co mogę panu zaproponować to pięć złotych za każde opakowanie – doktor
Dziadczyński jest w mojej ocenie sfrustrowanym, nastawionym wyłącznie na
profit przypadkiem całkowitego wypalenia zawodowego lekarza – oczywiście
musi pan kierować wszystkich do apteki na Kwiatowej, na podstawie tego będę
mógł pana rozliczyć
-no nie wiem – zaczyna się krygować – pacjenci wykupują recepty gdzie chcą,
różnie …
Widzę że go mam. Nie lubię przerywać rozmówcy ale tutaj nie trzeba owijać w
bawełnę.
-to już jest pana problem – stawiam kropkę nad i – będziemy rozliczać się
miesięcznie tak że odwiedzę pana doktorze za cztery tygodnie
Wstaję, on też. Podajemy sobie ręce, patrzę mu cały czas głęboko w oczy, on
wyraźnie zmieszany ucieka wzrokiem.
159
-może pan wystawiać rachunki czy wolałby pan umowę zlecenie? – pytam – aha
i mam dla pana kalendarz – dodaje na koniec wizyty aby nieco złagodzić
wrażenie całości.
Sięgam do rep torby i wydobywam elegancki książkowy kalendarz z
wytłoczonym złotymi literami imieniem i nazwiskiem. Uśmiecha się, czuje się
doceniony. Uśmiecham się i wychodzę z gabinetu.
Banał – myślę – a pomyśleć że kiedyś tak mi imponowali lekarze. Lubię swoją
nową pracę, daje jakieś takie fajne poczucie władzy nad ludźmi, trochę tak
jakbym pociągał za niewidzialne sznurki. Widzę jak w moich rozmówcach
mieszają się emocje: chciwość, wstyd, strach, oburzenie nadzieja przewijają się
jedne po drugich a ja to wszystko chłodnym okiem badacza rejestruję.
Jak w dziecięcym kalejdoskopie – przychodzi mi przez myśl.
Dzyń Dzyń – otwieram dzwoniące drzwi apteki
-dzień dobry panie Piotrze – wdzięczy się do mnie szczerząc zęby zza kasy
farmaceutka
-dzień dobry pani magister – uśmiecham się najmilej jak tylko potrafię –
przywiozłem kalendarze, takie jak w zeszłym roku, na trzy miesiące
-a ja już myślałam że pan już o nas zapomniał – odwzajemnia uśmiech – tak
dawno już pan u nas nie był
-strasznie zaganiany jestem – odpowiadam – ale nie zapomniałem, i nie
chciałem tak z pustymi rękami – sięgam do rep torby
-to może ja zaproszę pana na zaplecze – prawidłowo reaguje na mój gest
Po chwili wokół mnie grupuje się cała załoga apteki. Z miną sztukmistrza
produkującego się przed dziećmi w przedszkolu wyjmuję – niczym z cylindra
króliki – z rep torby kalendarze różnych formatów i rozdaję.
-zapraszam pana na chwilę do siebie – słyszę zza zgromadzonych wokół mnie
głos kierowniczki
160
-o! dzień dobry pani magister! – mam nadzieję że w moim głosie jest
wystarczająca dawka życzliwego entuzjazmu – już idę
Wchodzę do malutkiego, przypominającego rozmiarem raczej schowek na
miotły niż gabinet do pracy ciemnego kantorka. Malutkie pomieszczenie bez
okien jest tak małe że po ustawieniu w nim biurka z komputerem i dwóch
krzeseł na nic więcej nie ma miejsca.
-mam coś dla pani magister – wyciągam z torby czerwone wytrawne wina –
bardzo dobre, chilijskie, polecam – wręczam jej butelkę – no i oczywiście
kalendarze, mam książkowe, ścienne i na biurko
-o to bardzo dobrze – lubię gdy ktoś cieszy się z mojej wizyty – i takie jak lubię
– bierze kolejno do ręki i ogląda – i ja mam coś dla pana
Pochyla się nad klawiaturą komputera i szybko wystukuje coś palcami. Na
monitorze przewijają się kolejne ekrany, po chwili słychać głuchy dźwięk i z
drukarki zaczyna wysuwać się długo wąż. Przyglądam się wydrukowi z uwagą.
-tak jak pan prosił – mówi
-dziękuję bardzo – jestem jej w tym momencie naprawdę szczerze wdzięczny
Składam starannie wydruk i chowam do torby. Uzyskany materiał oszczędzi mi
sporo pracy w monitorowaniu pracy moich doktorów a jednocześnie
zaoszczędzi mnóstwa stresów w oczekiwaniu na wyniki z IMS –u. Nie wszyscy
opanowali tak dobrze jak ja arkana tej sztuki – myślę z dumą o sobie – jestem
naprawdę debeściak.
Kolejne oficjalne wyniki. Przeglądam z uwagą tabele wydruku z komputera.
Kartki są jeszcze ciepłe – jak bułeczki – przychodzi mi do głowy.
-Irena! – krzyczę – myślę że dostanę premię
-to dobrze – odpowiada zza komputera jakimś takim bezdusznym, jakby
całkiem wypranym z entuzjazmu głosem
161
-może byśmy gdzieś wyjechali – zachodzę ją od tyłu i przytulam się do niej –
tak całkiem sami, we dwoje
Rozpalony tą myślą wsuwam jej język do ucha i próbuję włożyć rękę pod
bluzkę
-nie przeszkadzaj teraz –jakby sztywniejąc odpowiada – zasłaniasz mi monitor a
muszę to dziś do wieczora dokończyć i wysłać
Odsuwam się. Mam wrażenie że nasze relacje jakby się ostatnio pogorszyły.
Oboje nie mamy dla siebie za dużo czasu, wracamy późno do domu gdzie czeka
nas jeszcze robota przy komputerze, często – zwłaszcza w przypadku Gośki –
do późnej nocy. Do tego dochodzi jeszcze coraz częstsza jej nieobecność w
weekendy związana z coraz częstszymi wyjazdami służbowymi.
Nie dopuszczam do siebie myśli że może kogoś mieć. To znaczy kogoś innego
poza mną. Przecież musi jeździć na spotkania biznesowe, wyjazdów
szkoleniowych i integrujących też się nie da uniknąć – powtarzam sobie, ale
jakiś cień wątpliwości mimo wszystko pozostaje.
-wiesz przecież że nie mogę w tej sytuacji wziąć urlopu – tłumaczy mi – spróbuj
to zrozumieć, to dla mnie bardzo ważny sezon
W jakiej znowu sytuacji – krzyczę w myślach – to ja powinienem być ważny!
jaki sezon! co mnie obchodzi jakiś sezon! masz męża!
-tak, masz rację – odpowiadam, w moim tonie chyba słychać rozczarowanie –
rozumiem
-może innym razem – odpowiada beznamiętnym tonem – no już idź – muska
mnie chłodnymi suchymi wargami w policzek
W tej sytuacji propozycja awansu jest mi nawet na rękę. Problem czasowego
przeniesienia się do Krakowa Irka kwituje lapidarnie:
-to może nawet dobrze – mówi – odpoczniemy trochę od siebie
162
Skoro tak stawia sprawę. No cóż czuję się głęboko rozczarowany i zawiedziony.
Gdzieś głęboko w duszy czekałem na jej protest, prośbę żebym został – lub
wręcz przeciwnie – propozycję że ze mną pojedzie, a reszta niech się martwi i
wali bo ważni jesteśmy my. Teraz coraz wyraźniej widzę że „my” nie istnieje.
A może ona ma rację? Przecież to nie wygnanie, nie wieczność tylko awans. A
przez ten czas przemyślimy wiele spraw, stęsknimy się za sobą i będzie tak jak
dawniej.
Chciałbym w to wierzyć. I może wierzyłbym, gdyby nie te wesołe, pełne
chichotów wieczorne rozmowy telefoniczne prowadzone ściszonym głosem i
gwałtownie przerywane w momencie mojego wejścia do pokoju. I te setki
chyba? służbowych maili które wypełniają jej niemal cały czas który spędza w
domu. I ta zamyślona nieobecność gdy wracając z wyjazdów siada obok mnie.
Jadę. Decyzja podjęta. Nie będę się prosił. Może sama zrozumie?
A może to tylko wybryk chorej wyobraźni? Koła pociągu rytmicznie turkoczą.
Dawno już tak nie podróżowałem, przychodzi mi na myśl. Gdy zdawałem mój
dotychczasowy służbowy samochód poczułem się dziwnie nagi. W Krakowie
mam dostać nowy, większy, bardziej wypasiony. Managerski.
Zagłębiam się w papierach ale czuję że ogarnia mnie senność. Walczę z nią, ale
po chwili się poddaję. Porządkuję w myślach nowe zadania. A więc szkolenie
nowo zatrudnionych repów, wyznaczanie zadań, terenów, ustalenie zasad
kontroli. Niestety ci nowi to nie – jak dotychczas - narybek naszego biura a
wynajęci z firmy zewnętrznej pracownicy kontraktowi. Podobno mniej
zmotywowani do pracy i gorzej opłacani mimo osiągania niższych wyników
sprzedaży i tak bardziej się nam opłacają. Nie bardzo to wszystko rozumiem ale
ogarniająca mnie senna błogość powoduje że mam to głęboko w dupie. Czuję że
odpływam.
163
Budzę się gdy mijamy Płaszów. Pakuję się szybko i wychodzę z przedziału na
korytarz. Po kilku minutach stojąc przed dworcem Kraków Główny rozglądam
się za taksówką. Nikogo nie znam w ty mieście. Jest mi ponuro i źle. Kraków
wita mnie deszczem. Rozglądając się przez okno taksówki przebijam wzrokiem
płynące z nieba strugi, dojeżdżamy do hotelu. Reguluję rachunek, wysiadam.
Tu będę mieszkał przez najbliższe kilka tygodni, dopóki nie znajdę sobie
jakiegoś lepszego lokum. A może w weekendy będę jeździć do Warszawy? –
jak będę miał dokąd i po co – stwierdzam sarkastycznie w myślach.
Pierwszy wieczór w hotelu. Podrzucam pierwszą myśl jaka przyszła mi do
głowy: żeby po prostu wziąć się i upić. Nie, tak nie można. Już w tej chwili
łapię się sam na tym że nie mam praktycznie żadnej motywacji żeby nie zacząć
– to jaką – myślę – będę miał żeby nie przestać?
Zrezygnowany wyciągam laptopa. Zagłębiam się w studiowaniu
przygotowanych mi w biurze marketingu projektach ulotek reklamowych dla
aptek. Spoglądam na zegarek; dochodzi dwudziesta. Muszę jeszcze zabić ze
dwie godziny; inaczej, jeśli zbyt wcześnie się położę, obudzę się i nie będę
mógł spać całą noc.
Zagłębiam zrezygnowany wzrok w ekranie komputera. Jeśli tak mają wyglądać
moje wszystkie wieczory – myślę – to można się będzie załamać.
Muszę sobie coś znaleźć! Postanawiam Albo kogoś!
Może na razie raczej coś – w sensie hobby – z tła ekranu spogląda na mnie
twarz Ireny.
164
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Gośka
Podjeżdża autokar, za nim drugi i trzeci. Ospały tłum zgromadzony w sobotę o
świcie pod salą kongresową nagle ożywa, wszyscy nagle ustawiają się w
jakiegoś węża czy też kolejkę do pierwszego z autobusów. Nie wiem czemu
wszyscy koniecznie chcą w nim jechać. Syndrom tłumu.
Powoli zapełniają się luki bagażowe, większość doktorów już siedzi na swoich
miejscach. Ci z osobami towarzyszącymi (żonami?) przyglądają się pozostałym.
Z daleka nie jestem w stanie ocenić czy robią to z dumą czy z żalem.
Przy czołowym zderzaku pierwszego z autokarów trwa gorączkowa odprawa.
Przedstawiciele z ramienia firmy opiekujący się naszymi gośćmi są już
rozdzieleni pomiędzy poszczególne autobusy. Kierowcy i pracownicy biura
turystycznego organizującego całą oprawę uzgadniają szczegóły trasy.
Porównujemy listy pasażerów na bieżąco je korygując, Założony z góry plan
rozsadzenia pasażerów jak zwykle nie wypalił, ponieważ większość z nich ma
swoje preferencje towarzyskie.
-aprowizacja jest rozdzielona do wszystkich autokarów? – pyta ktoś
-Gośka zabrałaś flaszki do siebie?
-jakie flaszki? – nie bardzo wiem o co chodzi
-weź na razie skrzynkę Jasia, ze dwie kraty browaru i soki – to do mnie – aha i
jakieś krakersy na jedzenie i tak się zatrzymamy
-to będziemy pić w autokarach? – szczerze mówiąc jestem trochę
zbulwersowana – w dodatku od samego rana i na czczo? Przecież wszyscy się
popiją
-i o to chodzi – usłyszałam w odpowiedzi
OK. Wzruszyłam ramionami, dobrze że mój stary tego nie słyszał. Już sam fakt
że musiał mnie wypuścić spod swojego czujnego oka spowodował że od trzech
165
dni się do mnie nie odzywał. A ta wizja że jego własna, prywatna żona jedzie z
bandą pijanych chłopów a jego zostawia samego z dzieckiem – mógłby tego nie
przeżyć – a dziecko przecież i tak jak zwykle będzie u babci bo on się przecież
brzydzi pieluchę zmienić.
Ruszamy. I zatrzymujemy się po przejechaniu piętnastu metrów.
-co się stało? - pytam przez telefon szefa
-brakuje docenta Boniaka – odpowiada
-no to co że brakuje – spoglądam na zegarek – powinien być od co najmniej
dwudziestu minut
-ale ma olbrzymi potencjał – słyszę
-co mam powiedzieć w autokarze – szepczę w słuchawkę zasłaniając ręką usta –
ekipa mi się burzy
-wymyśl coś – słyszę – zadzwonił że się trochę spóźni
-już się spóźnił i to więcej niż trochę – odpowiadam szeptem – czekamy na
spóźnialskiego – dodaję już głośno
Wokół podnoszą się głosy pełne oburzenia:
-ciekawe kto to?
-nie czekać na chama!
-wszyscy mogli w nocy wstać to i ten mógł
-pan docent Boniak kazał wszystkich bardzo przeprosić ale coś
niespodziewanego mu wypadło nagle rano a strasznie mu zależy na naszej
imprezie – zmyślam jak z nut – wypijmy za udany wyjazd – dodaje w desperacji
droga mija nam jakby cały czas było z górki i już w kilka dosłownie kolejek
później zatrzymujemy się pod MacDonaldem na wjeździe do Częstochowy.
Na parkingu załoga naszego autokaru stanowi silna zwartą grupę. Tempo
procesu integracyjnego powinno zadowolić najbardziej wymagających – myślę
z dumą i spoglądam na szefa. Ten – niby magik z kapelusz – wyciąga z
166
zakamarków autobusu kolejne kartony z flaszkami i paszą i roznosi je do
poszczególnych autokarów.
Pochylona nad bigmackiem (po powrocie aby uspokoić sumienie przyrzekłam
sobie tydzień głodówki) wymieniam z koleżankami z innych autokarów uwagi
na temat dotychczasowego przebiegu wyprawy. Jest spokojnie, nikt się jeszcze
nie upił, słowem „karawana idzie dalej”.
Obserwując swoich doktorów wydaje mi się że obawy starszych kolegów są
nieco przesadzone, ale dożyjemy to zobaczymy.
Wsiadamy. Tym razem nikomu nie udało się zgubić i poza oczekiwaniem na
ostatnich maruderów wracających z toalety i tych łapiących ostatniego dymka
reszta grzecznie siedzi w fotelach. Niestety ten poziom dyscypliny wyraźnie nie
obowiązuje w ostatnim autokarze,
-zawsze postój trwa tyle czasu? – zagaduję kierowcę w oczekiwaniu na komplet
gości – nie da się jakoś zdyscyplinować grupy żeby wszyscy swoje mniej i
bardziej naturalne potrzeby załatwili sprawnie a nie przypominali sobie że nie
zdążyli zrobić siusiu w momencie ruszania?
-czasem to się udaje – odpowiada – na szkolnych wycieczkach, dorośli muszą
się zebrać, pogadać, w każdym autokarze są takie dwie, trzy czarne owce
którym się nie śpieszy i mają w nosie czas innych
-a nie mogliby pogadać sobie w drodze, koncentrując się w czasie postoju na
toalecie i ewentualnie, jak ktoś musi, paleniu
-nie! – odpowiada autorytatywnie
-nie wkurza to pana? – patrzę zniecierpliwiona na zegarek
-ech, przyzwyczaiłem się – macha flegmatycznie ręką
-nie ma pan czasem ochoty odjechać bez tych maruderów?
-czasem mam – przyznaje po dłuższym namyśle
Ruszamy. Narzekania (typowe „Polaków rozmowy”) milkną i impreza zaczyna
się od nowa.
167
W miarę upływu kilometrów i alkoholu dystans topnieje. I to zarówno ten do
celu jak i międzyludzki.
Z większością jestem już na ty, kolejny raz grzecznie się wymawiam dziękując
za proponowane mi miejsce na kolanach. Na szczęście zapraszający nie są,
przynajmniej na razie, zbyt natarczywi. Śpiewamy. Wspólny repertuar jak
zwykle obejmuje obozowe pieśni z lat siedemdziesiątych więc ograniczam się
do słuchania. Zasada wydaje się być prosta: im głośniej tym ładniej.
Granica. Tu o dziwo wszystko przebiega bardzo sprawnie. Być może
potencjalnych maruderów odstraszyła wizja pozostania przed szlabanem i
świadomość, że tu akurat autokar nie zawróci i się po nich nie cofnie.
Po wjechaniu do Słowacji wszyscy grzecznie idziemy spać. To znaczy wszyscy
goście, bo ja siadam obok kierowcy i zabawiam go rozmową jednocześnie
studiując spięty w skoroszyt plan wyjazdu.
Jesteśmy. Nasi lekko (niektórzy) skacowani gości ustawiają się grzecznie w
kolejce do recepcji. Rozmowy jakoś im się nie kleją, może po drodze
powiedzieli sobie już wszystko co mieli do przekazania? Między nimi uwijają
się boye rozwożąc na fajnych, uwieńczonych mosiężnym pałąkiem wózkach
stosy bagażu.
Nieduży, kameralny a przy tym jednocześnie ekskluzywny hotelik w Kapron
czekał na nas z powitalnym koktajlem. W oczekiwaniu na kolację szef zwołuje
zebranie. Przeprowadzamy bilans zysków i strat. Te ostatnie nie są wcale takie
małe: okazuje się że tylko w moim autokarze panowała sielska pijacka idylla. W
pozostałych nie obyło się bez kilku obrzyganych foteli i toalet, prób podrywania
koleżanek (słowo molestowanie jest wyraźnie tabu).
-no cóż, jeśli się che mieć profit to koszty muszą być – podsumowuje
sentencjonalnie nasz dyrektor – pamiętajcie, że absolutnym priorytetem jest
zadowolenie naszych gości
168
-a program? – pytam nieśmiało
-jutro rafting, później wieczorem impreza powitalna, pojutrze dla chętnych narty
na lodowcu a dla pozostałych wycieczka do Salzburga, popojutrze rano sztuczny
tor saneczkowy, zawody na czas i powrót po obiedzie – recytuje sprawdzając
jednocześnie z kartką Beata – wszyscy wiedzą którymi grupami się opiekują?
Kiwamy potakująco głowami
-dla przypomnienia powtórzę: Gośka …
Pamiętam, ponieważ nie umiem dobrze jeździć na nartach (w każdym razie tak
dobrze, jak twierdzą że jeżdżą moi koledzy) więc będę opiekowała się grupą
poznającą uroki Salzburga.
-miałam na myśli program naukowy – dodaję
-też będzie – słyszę odpowiedź
-przypominam że udział we wszystkich wieczornych imprezach jest
obowiązkowy – dodaje na zakończenie dyrektor – zwłaszcza dla pań – wstaje zapraszam na kolację a później do baru, mam nadzieję że wzięłyście
wystarczającą ilość kreacji wieczorowych?
To ma być ten brak dyskryminacji ze względu na płeć? – myślę ale nie
wygłaszam tej uwagi głośno. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie
przedstawicielki naszej firmy to długonogie wysokie blondynki, ciekawe jak się
to ma do rzekomo oczekiwanego profesjonalizmu „przedstawiciela naukowego”
jak oficjalnie nazywa się nasze stanowisko. Wielokrotnie spierałam się ze
starym który zarzucał mi że dałam się kupić jako hostessa dla doktorów. W
zależności od nastroju albo go drażnię mówiąc że robię to dla niego , albo się
święcie oburzam, ale niezależnie od tego cały czas uważałam dotychczas że nie
ma racji, teraz nasuwają mi się pewne wątpliwości.
Fantastyczna zabawa w pracy nadal pozostaje pracą. Ta głęboka myśl dociera do
mnie gdy drżącą ręką rozpuszczam w zimnej wodzie tabletkę aspiryny z
169
witaminą C. Może są nowocześniejsze środki ale ten przynajmniej na mnie
działa najlepiej. Przytykam szklankę do ust, niemal od razu czując stopniowe
ustępowanie pulsującego ucisku skroni. Może ten cały kac to problem w mojej
psyche a nie obiektywny efekt zatrucia?
Dobrze że chociaż jest ten nieszczęsny program naukowy – traktowany przez
nas jak przysłowiowe koło u wozu – stał się zbawienna przerwą umożliwiającą
złapanie chociaż dwóch do trzech godzin snu w ciągu doby. Przynajmniej dla
tych, którym wspaniałomyślność szefa umożliwiła nie uczestniczenie w
obradach. Pozostali podpierając się nosami o stoliki wpółdrzemiąc robią
frekwencję.
Rafting to coś fantastycznego. Ubrani w piankowe kombinezony, specjalne,
gumowe buty i hełmy tłoczymy się na brzegu wzburzonej górskiej rzeki. Poniżej
nas woda piętrzy się na skalistych przeszkodach, spienia bystrzynami z których
wystają ponure okruchy skał. To naprawdę robi wrażenie. Trwa odprawa.
Wszyscy zamilkli, po minach niektórych widać że mieliby chęć się wycofać. Ja
zresztą trochę też.
Miotają mną sprzeczne uczucia: z jednej strony lęk spowodowany
atawistycznym strachem przed ogromem żywiołu, z drugiej pewność że to w
końcu niepowtarzalna szansa przeżycia wspaniałej survivalowej przygody. No a
poza tym chyba by nie proponowali w ofercie dla turystyki zorganizowanej
czegoś, co jest bardzo niebezpieczne?
Dostaje przydział do dużego, chyba dziesięcioosobowego pontonu. Szkoda,
liczyłam że popłyną na pneumatycznym dwuosobowym canoe – tam
przynajmniej byłaby namiastka prawdziwej walki z żywiołem – ale cóż, w
końcu jestem tu służbowo. Zakładamy kapoki i niesiemy nasz okręt do wody.
Korzystając z przywileju przynależnego słabej płci ( ach ta polska rycerskość)
wsiadamy suchą nogą prosto z brzegu na ponton podczas gdy panowie stojąc po
kolana w nurcie, przytrzymują ponton. Ruszamy! Wielki ponton energicznie
170
wypchnięty w nurt przez moment zatrzymał się, jakby bezradnie, by, wprawiony
w ruch uderzeniem wioseł spłynąć z prądem.
Ponton za pontonem, poprzedzielani przez kanadyjki i – płynących na
prawdziwych górskich kajakach – ratowników mkniemy z zawrotna prędkością
przez spienioną toń. Każdemu bryzgowi towarzyszą pełne entuzjazmu i strachu
krzyki i piski. Na komendę wiosłując to prawą, to znów lewą burta staramy się
omijać liczne jazy i bystrzyny. Momentami, zwykle po błędnej czy opóźnionej
reakcji na komendę zderzamy się z innymi łodziami, obracamy podążając
nieprzerwanie w dół górskiej rzeki. Gdy w pół godziny później cali przemoczeni
wyciągamy nasze łodzie na brzeg niewielkiej zacisznej zatoczki jesteśmy cali
dumni i szczęśliwi. Zniknął gdzieś dystans i rezerwa dotychczas dzieląca
uczestników wyprawy. Przekrzykując się wzajemnie dzielimy się wrażeniami. A
te są ogromne. Jeden z pontonowe i dwie kanadyjki wywróciły się wciągając
uczestników spływu do wody. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale radości,
strachu i emocji bez liku.
Czuję, że dzisiejsza wieczorna impreza może być naprawdę udana i pozbawiona
sztywnej sztuczności której tak się obawiałam.
Na lotnisku w helsinkach największe wrażenie zrobiła na mnie podłoga. Tak!
Podłoga. Olbrzymie przestrzenie wyłożone błyszczącym, dopasowanym
parkietem. Efekt, którego nie był w stanie zepsuć nawet pretensjonalny,
socrealistyczny wystrój pomieszczeń. Prowadząc grupę przemieszczam Si ę do
terminalu z którego lecimy do Rovaniemi. Strach i trema towarzysząca
poprzednim wyjazdom odeszła bezpowrotnie. Teraz czuję się starym
wyjadaczem umiejącym bez zmrużenia oka rozwiązać problemy swoje i innych.
Dodatkową pewność siebie daje mi to, że tak samo postrzegana jestem przez
grupę towarzyszących mi urologów. Mimo iż wielu z nich kasuje mnie swoja
171
biegłą znajomością języka (choć są i tacy którzy by tu pozostawieni sami sobie z
głodu i pragnienia umarli).
Lądujemy. Za oknem samolotu wszystko spowite śniegiem. Samolot przeniósł
nas z ciepłej wiosny w kraju w sam środek arktycznej zimy. Przed lotniskiem,
mimo iż od Bożego Narodzenia minęło już prawie pół roku widać nadmuchane
postacie Świętego Mikołaja, stylizowane rzeźby reniferów, bałwanki i przybrane
choinki.
-tutaj Święta trwają przez cały rok – tłumaczy nam witająca nas na lotnisku
przedstawicielka organizatora - w końcu to siedziba Świętego Mikołaja
-a gdzie on jest? – ktoś pyta
-zobaczy pan – pada odpowiedź – odwiedziny w wiosce są jednym z punktów
naszego programu, a na razie zapraszamy do autokaru
-szkoda że nie jedziemy saniami – wyrywa mi się
-to tez jest przewidziane – słyszę odpowiedź
Autokar wiezie naszą grupę do hotelu. Tu czekają już na nas ci, którzy
przylecieli poprzednim lotem. Mamy tylko czas pozostawić w pokojach nasze
bagaże i pieszo udajemy się przez zaśnieżone ulice miasteczka w kierunku rzeki.
Wychodzimy na mróz. Mimo iż przyzwyczajeni do polskiej zimy i
przygotowani na mróz, trzęsiemy się z zimna tworząc kłęby pary z
wydychanego powietrza. Po przejściu niespełna pięciuset metrów mijamy
dziesiątki zaparkowanych w długich rzędach skuterów śnieżnych i wchodzimy
do budynku gdzie każdemu wręczany jest dziwny strój składający się z
olbrzymiego czerwonego kombinezonu z kapturem, wysokich, grubych i
ciężkich filcowo gumowych butów (przy których nasze gumofilce wyglądają jak
baletki) i kominiarki. Po założeniu tego wszystkiego na siebie, wyglądając jak
kosmonautka i czując, że za chwilę się zagotuję, wychodzę szybko na dwór.
-Uff! – wreszcie nie jest mi ani za gorąco ani za zimno
172
-proszę dobrać się po parami przy tamtych skuterach – przewodniczka pokazuje
schowaną w grubej rękawicy ręką rząd olbrzymich niebiesko białych skuterów
śnieżnych.
Super, zawsze chciałam czymś takim pojeździć! Szybko staję przy
przedostatnim w szeregu. Po chwili nieśmiało podchodzi do nas (to znaczy do
mnie i do skutera) doktor Budka, nieduży, komicznie wyglądający w źle
dopasowanym kombinezonie i olbrzymich butach urolog z Mińska.
-mogę zabrać się z panią? – pyta
-oczywiście – odpowiadam – prowadzimy na zmianę?
Najchętniej bym prowadziła przez całą drogę ale zdaje sobie sprawę że każdy
ma na to ochotę i że jest to tak naprawdę jeden z punktów programu
-oczywiście, chce pani pierwsza? – jest bardzo miły i przyjaźnie nastawiony do
świata
-bardzo chętnie – uśmiecham się
Wysłuchujemy w skupieniu instrukcji i po chwili, jeden za drugim, gęsiego,
powoli ruszamy po łagodnym stoku prowadzącym nas ku rzece. Na jej skutej od
jesieni grubym lodem powierzchni widać liczne ślady pozostawione przez
skutery i narciarzy. Tutaj na północy rzeki zimą rzeczywiście zamieniają się w
naturalne, doskonale gładkie, a zarazem jedyne dostępne szlaki komunikacyjne.
Przyśpieszamy. Skuter mknie odpychając się od pokrytej ubitym śniegiem tafli
tylną gąsienicą. Ku mojemu zdziwieniu jest ciepło. To urządzenie ma
ogrzewanie! Proste, a jednak mnie przynajmniej zaskoczyło: podgrzewane
siedzenie, podgrzewane manetki a dodatkowo osłona, która nie tylko chroni
przed wiatrem ale i nakierowuje na pasażerów strumień ciepłego powietrza
powodują że po kilkudziesięciu minutach jazdy, gdy zatrzymujemy się na krótki
postój, nie czujemy się zmarznięci, mimo iż temperatura zewnętrzna jest
znacznie po niżej minus dwudziestu stopni.
173
Spokojne i dostojne zazwyczaj gremium, składające się z wszelkiego rodzaju
opinion liderów: profesorów, docentów, ordynatorów, zachowuje się jak
wypuszczone na pierwszy w roku śnieg przedszkolaki. Głośno wykrzykując i
wzajemnie się popychając i przewracając to kotłują się w śniegu tworząc na nim
przedziwne orły, to nacierają i obrzucają Snieżkami (choć te ostatnie marnie się
w tym mrozie lepią). A wszystko to w świetle fleszy dokumentujących ta
zabawę aparatów.
Po chwili ruszmy. Jazda na tylnej kanapie pasażera, choć nie tak fascynująca jak
za kierownicą, też daje mnóstwo frajdy umożliwiając jednocześnie podziwianie
widoków, rozglądanie się na boki i fotografowanie, choć ręce wyjęte z rękawic
już po krótkiej chwili grabieją a i żywot baterii jest w tych warunkach dość
krótki.
Prowadzący kolumnę zwalnia i odbija przetartą w śniegu ścieżką prowadzącą
lekko w górę i w lewo. Zjeżdżamy z pokrywającej rzekę tafli lodu i kierujemy
się w las. Wysokie, ośnieżone świerki i przybrane niczym na Boże Narodzenie
zwisającymi z bezlistnych konarów soplami drzewa liściaste lśnią w ostrym
słońcu świecącym zarówno z góry jak i odbijającym się oślepiającym plaskiem
od śniegu.
Słoneczne olśnienie, przychodzi mi do głowy określenie dawno gdzieś
zaczerpnięte z opisów Londona czy Centkiewicza, śnieżna ślepota. Mimo iż
jesteśmy wszyscy w ciemnych okularach to i tak oczy, wystawione na tak
intensywne, niczym nie filtrowane światło, łzawią.
W daleka słychać dziwne, dzikie odgłosy zwolna, w miarę postępu drogi
zamieniające się w wycie psów. Nagle zza zakrętu wyłania się olbrzymi
podzielony na niewielkie, ogrodzone metalową siatką boksy. W każdym z nich
jeden lub dwa husky siedzące na dachu dwupiętrowej budy i wygrzewające się
w promieniach słońca lub wyjące do niewidocznego księżyca. Dolne piętro
174
budy to wykonany pod nią przez źle znoszące wysokie temperatury psy podkop,
służący im schronieniem w czasie największych letnich upałów.
Hodowla psów zaprzęgowych – i – niespodzianka na dzisiaj, powożenie psim
zaprzęgiem. Pozostawiamy skutery na niewielkim, pokrytym ubitym śniegiem
placu. Ja jako obsługa wyjazdu wiedziałam jaki jest cel wyprawy ale nasi goście
są wniebowzięci. Podzieleni na dwie grupy szybko przesiadamy się do
przygotowanych, zaprzęgniętych w psy sań. Sami, bez przewodników. Opiekun
psów wyjaśnia że są oni niepotrzebni, psy, wiedzione instynktem stada po
prostu biegną szlakiem za poprzedzającym je zaprzęgiem.
Gonitwa zapiera dech w piersiach. Stojąc na tylnych płozach sań strącam głową
śnieg z dolnych gałęzi rosnących wzdłuż trasy świerków. Jest cudownie. Po
chwili zmiana: jadę niskimi sankami rozparta na skórach, podskakując na
wybojach i starając się utrzymać równowagę jedną ręką cykam zdjęcie za
zdjęciem, drugą kurczowo trzymam się sań.
Sanna! Cóż za piękne staropolskie słowo. Choć określenie to stworzono dla
zupełnie innej sytuacji to doskonale obrazuje stan mojego ciała i duszy.
Wracamy do skuterów, odpalamy silniki i kawalkada jeden za drugim rusza ku
rzece. Zmęczeni, o twarzach zaczerwienionych od mroźnego pędu chłoniemy
dziką atmosferę polarnego kręgu.
To nie koniec atrakcji. Dziś czeka nas jeszcze sesja wykładów a później
uroczysta kolacja w wykutej w lodzie i umeblowanej lodowymi sprzętami
grocie (słynny już i reklamowany we wszystkich folderach toast „Finlandią”
podawaną w zrobionych z lodu szklaneczkach). Kolejne dni przedstawiają się
też nęcąco: farma reniferów, spotkanie ze Świętym Mikołajem, prawdziwa
fińska sauna, kąpiel w przerębli, ognisko. No i oczywiście obowiązkowe na tego
typu integracyjnych szkoleniach – sesje wykładowe.
175
Inteligencja emocjonalna. Pojęcie które jeszcze niedawno zupełnie nic dla mnie
nie znaczyło. Dziś, po poprzedzonych cyklem wykładów interaktywnych
warsztatach to jedno z narzędzi, którym będę się posługiwać, manipulując
uczuciami i emocjami moich nieświadomych tej gry rozmówców.
Cynicznie wykorzystując czyjś poziom empatii, tak aby osiągnąć możliwie
najmniejszym nakładem sił i środków wyznaczony cel – wzrost sprzedaży .
Podając go tak, by rozmówca uważał go za własny – i – przekonany o jego
celowości – nie wymagał mojej kontroli przy realizacji zadania z którym się
utożsami.
Chemia rządząca emocjonalnymi relacjami, oddziaływanie na podświadomość, ,
gra na emocjach i ambicjach. Ilu jeszcze innymi, nieznanymi mi narzędziami
manipulowania ludźmi dysponuje współczesna władza? Ile z nich wykorzystują
w kontaktach ze mną moi przełożeni? Tę nieznaną, przerażającą część prawdy o
świecie poznaję na kolejnych firmowych szkoleniach. Już choćby dlatego warto
jest tu, przynajmniej na jakiś czas być.
-Jaki ten zielony trawnik naprawdę ma kolor? - to pytanie z tej perspektywy
wydaje się dużo mniej absurdalne
-a jaki chciałbyś żeby miał? - a ta odpowiedź?
-długo tu będziemy stać?
-dlaczego nie wypuszczą nas z samolotu?
-może pani załatwić żeby nas wypuścili na papierosa, palić się chce a i tak nic
się nie dzieje – to napastliwe pytanie skierowane jest nie do mnie
Uznaję że nie mogę dłużej udawać że śpię, podnoszę głowę.
-nic nie robią i trzymają nas tu bez sensu
-proszę państwa – odpowiada stewardesa, starając się powoli wymawiać słowa i
nie okazać wypełniającej ją irytacji (w pełni ją rozumiem i utożsamiam się z
nią)– międzylądowanie techniczne było w planie lotu i nic nie można na to
176
poradzić. Również nie widzę możliwości uzyskania zgody na opuszczenie
samolotu, cały czas trwa tankowanie i polecimy dalej jak tylko się skończy
-a długo jeszcze? – pyta jakiś palant z prowincji który, gdyby nie kasa pewnie
uzyskana z rozparcelowania gospodarstwa na działki budowlane, w życiu by się
tak daleko od domu nie znalazł
Wolałabym wozić bydło niż takich klientów – przychodzi mi do głowy – co za
szczęście, że to nie ja muszę ich obsługiwać. Lecimy z firmą na coroczne
szkolenie z nowych produktów, połączone z integracją naszego dystryktu i
warsztatami z technik kontaktu z klientem i sprzedaży. To jeden z atutów naszej
korporacji a zarazem przyczyn dlaczego jeszcze tu pracuję.
Może zresztą nie – reflektuję się – to zupełnie fajny zespół ludzki mimo że
ostatnio faktycznie atmosfera trochę się zepsuła.
-ciekawe co nam wymyślą? – słyszę
-na pewno coś super – odpowiadam – podobno Kuba jest po prostu zajebista
Co za idiota wymyślił żeby w takim miejscu marnować czas na szkoleniu?
Zaciskam zęby wędrując cała zlana potem w nylonowych pończochach i butach
zakrywających palce ubranych do ciemnego wełnianego garniturku przez zalane
słońcem patio hotelu. Na szczęście saka konferencyjna jest klimatyzowana a
poza tym po wykładach …robię dobrą minę do złej gry i siadam w głębokim
fotelu obitym zielonym pluszem.
No właśnie, po wykładach jedziemy do starej Hawany.
Jedziemy główną ulicą miasta rozciągającą się, niczym promenada między
wejściem do portu a ruinami niszczejących, dawno już nie pamiętających lat
swojej świetności okazałych kamienic. Autokar mija dostojnie sunące skrzydlate
limuzyny które poza tą wyspą spotkać już można jedynie w kolekcjach jakichś
zwariowanych kolekcjonerów. Nawierzchnia ulicy, mimo iż rewelacyjna w
177
porównaniu do pokrywającej drogę prowadzącą do stolicy, jest gorsza niż na
najbardziej dziurawej drodze w mitycznej „Polsce B”.
-są jednak miejsca z gorszymi drogami niż u nas k kraju – ktoś wyraźnie nie
może się temu nadziwić
Wysiadamy. Nad nami, na niewielkim wzniesieniu, góruje nad otaczającą go
starą zabudową okazały, dość nowoczesny budynek
-to szpital dziecięcy – informuje nas przewodnik, Polak mieszkający od
dłuższego czasu na wyspie - Castro ze względów propagandowych bardzo dba o
rozwój medycyny, szczególnie pediatrii
-popatrzcie, to zupełnie odwrotnie niż u nas – żartuje ktoś
Wsiadamy do czekających tu na nas śmiesznych, żółtych trójkołowych kulek:
skrzyżowania rykszy z motorowerem i ruszamy w miasto. Pojazd szarpie,
skacze, wyje silnikiem. Prowadząca go Kubanka z iście szwoleżerską fantazją
egzekwuje pierwszeństwo drogi na olbrzymich autokarach i ciężarówkach.
Mijamy kolejne place, oglądamy kościoły zamienione na sale koncertowe,
pałace na ruiny, ekskluzywne kolonialne dzielnice zamieszkałe kiedyś przez
bogatych kupców i mieszczan na slumsy. Całość, mimo wszech otaczającej
muzyki i tropikalnej zieleni robi przygnębiające wrażenie.
Jedyna refleksja jaka mi przychodzi do głowy to: jakże tu kiedyś musiało być
pięknie. Kolejny raz nasza kawalkada zatrzymuje się u stóp okazałego gmachu.
-to pewnie muzeum rewolucji – wyrokuje ktoś, słusznie, jak się okazuje
oceniając zadbaną i dobrze strzeżoną budowlę
-tam – przewodnik wskazuje ręką na dziwny przeszklony budynek zawierający
widoczną z zewnątrz dużą łódź i otoczony radzieckimi czołgami i samolotami z
lat sześćdziesiątych – mieści się muzeum wojskowe i kuter którym bracia Castro
i Che Guevara przybyli na wyspę – odwraca się w przeciwnym kierunku i
wskazuje ręką kolejną budowlę – to natomiast jest replika amerykańskiego
Kapitolu i obecnie mieści się tam siedziba parlamentu.
178
Wracając lądujemy w urokliwej choć mocno zaniedbanej knajpce.
Wszechobecni „Buena vista social club”, kelnerzy dyskretnie proponujący
zakup kradzionych, czy też podrobionych cygar, kolonialne meble, zdjęcia z lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Wszystko tworzy niepowtarzalną,
pozbawioną komercji i pełną uroku atmosferę tego swoistego lokalu w którym –
jak twierdzi przewodnik – siadywał chętnie Hemingway, a do tej pory często
przyjeżdża Fiedel.
Kiedy wczoraj po zapadnięciu zmroku wylądowaliśmy w jednej z bardziej
znanych hawańskich dyskotek mnie – jako dziewczynę – ominęły niestety inne,
poza obowiązkowymi przemycanymi cygarami, atrakcje kubańskiego
półświatka. Do głowy mi nawet nie przyszło – dopóki nie uświadomili mi tego
koledzy – że te wszystkie otaczające nas młode, atrakcyjne, świetnie się tu
czujące i bawiące razem z nami miejscowe dziewczęta przychodzą tu wyłącznie
w celach zarobkowych. Starałam się nie rozwijać tematu, zwłaszcza zakresu
proponowanych usług ani tego, kto z kolegów zainwestował w tą odmianę
lokalnego folkloru. W każdym razie zero słabości – postanowiłam – chyba że
ktoś mi przedstawi aktualne badania lekarskie.
W każdym razie dziś jedziemy poznać prawdziwą Kubę. Autokar mknie
autostradą nie przekraczając dozwolonej tu szybkości maksymalnej stu
kilometrów na godzinę i zwalniając przy każdym skrzyżowaniu, wiadukcie,
przejeździe. Wszystkie te miejsca, oznakowane ograniczeniami prędkości
obsadzone są przez uzbrojone po zęby posterunki policji. Wszystkie są też
umownymi przystankami dla pełnych ludzi starodawnych ciężarówek i
wywrotek, pełniących w tym kraju rolę autobusów komunikacji
międzymiastowej. Dominują tu tak dawno nie widziane u nas marki jak Liaz,
Tatra, czy Gaz, wszystkie w stanie i wieku dających im gwarantowane miejsce
w każdym muzeum motoryzacji. Zjeżdżamy z autostrady. Zresztą nazwanie tej
179
betonowej, wąskiej i dziurawej dwupasmówki to też kolejny przejaw wiodącej
roli propagandy w każdym reżimie komunistycznym.
Wijąca się serpentyną w górę droga wiedzie nas w stronę pasma Sierry.
Przewodnik opowiada nam o miejscu do którego się właśnie zbliżamy:
olbrzymia, niegdyś prywatna, położona w dżungli kolekcja storczyków. Mijamy
stylową tabliczkę z napisem Orchiderarium Epinatea i w dalszą drogę ruszamy
piechotą. To miejsce nijak nie jest przereklamowane. Kilkaset gatunków w tym
około dwieście pięćdziesiąt endemicznych. Dotychczas w ogóle do głowy by mi
nie przyszło że jest ich tak wiele. Do tego coś w rodzaju małego lasku
składającego się z ponad dwumetrowej wysokości krotonów.
-jak na mnie wystarczy – mówię pod wrażeniem
-co Gośka, nie podoba ci się tu – zagaduje mnie idący obok mnie szef
-wręcz przeciwnie – odpowiadam – jestem pod wrażeniem, trochę tylko
przytłoczona ilością i różnorodnością
-podróże kształcą – odpowiedź którą mi serwuje nie jest najcelniejszą ripostą
jaką w życiu słyszałam ale cóż ...
Jedziemy dalej. Po obu stronach szosy dżungla. Żaden książkowy opis nie
oddaje jej ekspresji. Różnorodność barw, ilość samych tylko odcieni zieleni,
różnorodność kształtów i wielkości roślin tworzących ten niemożliwy do
przebycia, zdający się za chwilę połknąć tą wąską drogę gąszcz robi na mnie
niesamowite wrażenie. Kolejnym punktem programu jest zwiedzanie jaskini.
Podobno przepływająca nią rzeka jest jedną z najdłuższych podziemnych rzek
na świecie. W każdym razie, gdy w kilka chwil później płyniemy po niej
motorówką, schylając głowy by nie uderzyć się o zwisające nad wodą
stalaktyty, jestem skłonna bez zastrzeżeń w to uwierzyć.
Taka Kuba mi się podoba. Z dala od wielkomiejskiego hałasu slumsów Hawany,
dziewicza, dzika przyroda, której nie są w stanie wydeptać nieliczne (na
szczęście!) rzesze docierających tu turystów.
180
Muszę tu kiedyś jeszcze wrócić – postanawiam – dopóki żyje Fidel i są
restrykcje amerykańskie, bo później przyjadą tu, zadepczą i postawią fast foody.
Naładowani pozytywną energią wracamy do hotelu. Jutro jeszcze dzień szkoleń,
później dzień plaży i do domu – do pracy – poprawiam się.
-proszę przedstawić scenę gdy musi pani odmówić swojemu przełożonemu
wykonania polecenia, które w twojej opinii jest niezgodne z interesem naszej
firmy – zwraca się do mnie trenerka prowadzona panel poświęcony ćwiczeniu
asertywności
-pojedziesz dzisiaj na wizyty do Siedlec – wprowadza mnie odgrywający rolę
mojego szefa Wojtek – w terenie Beaty ponieważ ona jedzie ze mną na
sympozjum do Gdyni
-ale przecież zaplanowałam wizyty w moim terenie – oponuję – przecież ona
jest w pracy
-to nie twoja sprawa – ripostuje chłodno – w każdym razie to jest twoje zadanie
na dzisiaj i nie mam zamiaru ci się z tego tłumaczyć
-ale ja mam swoje umówione spotkania i zobowiązania – odpieram nacisk – i
jeśli je zaniedbam, wpłynie to negatywnie na moje wyniki
-wyniki w Siedlcach są dla mnie ważniejsze -słyszę w odpowiedzi
W tej sytuacji normalnie nie brnęłabym dalej tylko głęboko wkurzona wzięła
uszy po sobie. Jak se chce pukać Beatkę, to niech ją sobie puka, ja im w końcu
nie będę robić za materac. Ale ponieważ to jest tylko bzdurny trening, w
dodatku przysłuchuje mu się cała firma z dyrektorem naczelnym włącznie, więc
kontynuuję:
-z tego co wiem, to Gdyni nie ma teraz żadnego sympozjum w którym nasza
Firma uczestniczy – wygłaszam tą samobójczą kwestię spokojnym tonem – a
ponieważ sądzę że jest to niezgodne ze strategią naszego działania, muszę prosić
cię o wydanie mi tego polecenia na piśmie
181
-co! - mój fikcyjny szef nie potrafili powstrzymać emocji – poddajesz w
wątpliwość moją wiarygodność? Zdajesz sobie sprawę że brak zaufania
praktycznie przekreśla możliwość naszej dalszej współpracy?
-z mojej oceny sytuacji w swoim poleceniu kierujesz się prywatnym interesem –
wygłaszam zdanie którego niewątpliwą konsekwencją byłby wilczy bilet do
wszystkich firm w branży – i w tej sytuacji muszę ci stanowczo odmówić ...
Przerywamy nasz dialog i przystępujemy do jego szczegółowej analizy
wspomagając się nagraniem obrazu i głosu.
-ja w każdym razie czuję się zmotywowana – mówię leżąc na leżaku i sącząc
przez słomkę cuba libre – żeby w przyszłym roku znów gdzieś zaszaleć na koszt
firmy
-to się nie nazywa zmotywowana, tylko przekupiona – słyszę odpowiedź
Siedzę na brzegu łóżka. Na czteroosobowej sali w klinice neurologii leży tylko
jedna pacjentka., Beata. Patrzę na jej twarz opuchniętą, pokrytą siniakami, z
podbitym prawym okiem schowanym częściowo pod bandaż spowijający włosy.
To dzięki uprzejmości kierownika kliniki leży tu sama, dyrektor firmy
MedicLab, w której pracuje Baśka, bardzo na to nalegał. A że jest
zaprzyjaźniony z profesorem więc możemy spokojnie rozmawiać.
Wypadek w pracy! - gdy myślę o tym co ją spotkało, a mogło spotkać każdą z
nas! Zza drzwi dochodzi jakiś łomot. Baśka przerażonym wzrokiem patrzy na
mnie błagalnie prosząc o pomoc. I trzęsie się przy tym jak osika. A jeszcze tak
niedawno, dosłownie kilka dni temu była normalną, wesołą i beztroską kumpelą.
Jeśli można było jej w tym względzie w ogóle coś zarzucić to raczej że jest zbyt
odważna i nonszalancko pewna siebie. Tak bardzo chciałabym jej pomóc. A
przecież byłam przy tym gdy to się stało! Siedziałam dosłownie trzy, najwyżej
cztery metry od tego wydarzenia, które zresztą cały czas jeszcze mam przed
182
oczami: poradnia dla kombatantów w Klinice MSW to nigdy nie było moje
ulubione miejsce. Mnóstwo niesympatycznych, gburowatych, aroganckich,
śmierdzących staruchów kłębiących się pod gabinetami przyjmujących tam
specjalistów. Przysłuchiwanie się ich rozmowom, w których dominowały
lekceważące i obraźliwe uwagi na temat konsultujących ich lekarzy
powodowały otwieranie się noża w kieszeni.
We wszystkich poczekalniach, gdzie utrudniony dostęp powoduje występowanie
kolejek do lekarzy, atmosfera bywa napięta. Ale nigdzie nie słychać takiej ilości
roszczeń ani takiego poziomu złej woli jak w tej, zbudowanej dla ubeków i
chyba nadal wielu z nich obsługujących. Tego dnia atmosfera była wyjątkowo
napięta. Blokujący wejście do usytuowanych naprzeciwko schodów drzwi do
ambulatorium urologicznego staruch podejrzliwie i złowrogo łypał w naszym
kierunku.
-kto z panów jest następny? – spytała Beata oczekujących na poradę
-ja – odezwał się jeden z nich
-to ja wejdę z panem i pokażę się doktorowi – powiedziała grzecznie –
ponieważ mam dla niego przesyłkę
-pani jest z firmy? - nastroszył się podejrzliwie siedzący obok niego
-ty kurwo! - staruch dotychczas blokujący drzwi nagle podniósł lad głowę laskę
i runął na nią
-panie! Co pan! Krzyknęła zaskoczona Beata odruchowo zasłaniając się ręką i
cofając przed jego impetem
-ja cię nauczę! - gwałtownie opuścił laskę prosto na jej uniesione dłonie i
spychając ją gwałtownie w stronę otwartej klatki schodowej
-Ratunku! - cofająca się ciągle Beata straciła nagle równowagę i runęła tyłem ze
schodów
Zerwałam się nagle z krzesła w ostatniej chwili łapiąc za laskę którą ten bandyta
usiłował właśnie zadać kolejny cios
183
-ty skurwysynu! - krzyknęłam – co robisz? Zabijesz ją!
Siłowaliśmy się w milczeniu. Z zamkniętych dotychczas gabinetów wysunęły
się głowy zaintrygowanego hałasem pracującego tam personelu. Podnieśli się
również oczekujący dotychczas biernie na swoją kolej pacjenci. Rozdzielono
nas. Któryś z lekarzy pochylił się nad nieprzytomną, leżącą z rozkrwawioną
głową Beatą. Patrzyłam na to wszystko niewidzącym wzrokiem. Nie mogłam
wykrztusić słowa, czułam tylko jakby coś potężnego zacisnęło mi się na szyi.
Czy ona żyje? – straszna myśl kołatała mi się po głowie.
-boję się – wyszeptała Beata przytulając się do mnie
Objęłam ją mocno ramieniem.
-nie martw się – powiedziałam cicho – na pewno wsadzą tego skurwysyna
-ja już nie chcę więcej tego robić ...
-mam dla ciebie świetną nowinę – poinformował mnie przez telefon
konspiracyjnym głosem Jacek
-co się znowu urodziło? - spytałam nieufnie – odkąd się zestarzałam nie lubię
niespodzianek
-lecisz z szefem do Tajlandii – duma w jego głosie miała chyba sugerować że
jemu to zawdzięczam – to nagroda, masz najlepsze wyniki w Polsce
-o super! - szczerze mówiąc strasznie o tym wyjeździe marzyłam, zdając sobie
jednocześnie sprawę z moich nikłych szans
-masz ochotę na drinka? - zaproszenie brzmiało zupełnie naturalnie i niewinnie
-chętnie – odpowiedziałam, w końcu jakoś trzeba zapełnić przerwę
spowodowaną przesiadką na Heathrow
-to świetnie – ucieszył się – tu jest taki fajny pub, mają gruszkowego sidera
184
Opieka jego nade mną zaczęła mnie trochę niepokoić. Niby lecąc razem na
koniec świata w naturalny sposób skazani byliśmy na swoje towarzystwo ale ...
no właśnie ale ...
Gdy całą noc przełaziliśmy włócząc się po knajpach Bankoku, oboje chyba
dobrze się bawiliśmy. Jego hojność opłacana złotą służbową kartą nie była
nawet zbytnio krępująca: w końcu to nie on stawiał tylko firma. Gdy
odprowadził mnie pod drzwi numeru, po prostu musnęłam ustami jego policzek
i zniknęłam w pokoju.
Następnego wieczora rozpoczęliśmy zabawę od nowa, ale w jego zachowaniu
pojawił się jakiś nowy element, który obudził moją czujność.
I – patrząc retrospektywnie – słusznie.
-może weźmiemy sobie taką Tajeczkę do wspólnej zabawy w hotelu? - rzucił
niby to żartobliwie wskazując na skąpo ubraną zwinną tancerkę produkującą się
przy rurce
-a po co? - odpowiedziałam lekkim tonem natychmiast niemal żałując swojej
odpowiedzi
-masz rację – wyszeptał mi pochylając się do ucha – możemy sami – wsunął mi
do małżowiny język
Odsunęłam się, nie odebrał tego sygnału zgodnie z moją intencją – przeciwnie
przesunął się za mną przyciskając mnie do ściany – położył mi dłoń na moim
udzie
-to może wrócimy już do hotel? - zaproponował – późno już, pewnie jesteś
zmęczona
-chodźmy – skinęłam głową licząc że, gdy wyjdziemy na dwór, nieco ochłonie
Na ulicy jego zachowanie wskazywało, że podjęłam właściwą decyzję.
Podobnie jak poprzedniego dnia odprowadził mnie do numeru.
Wyjęłam z torebki magnetyczny klucz i otworzyłam nim drzwi. Tu jednak jego
zachowanie zmieniło się diametralnie. Bez najmniejszego ostrzeżenia
185
gwałtownym ruchem wsunął mi rękę pod spódnicę i wsadził w majtki
jednocześnie drugą przyciągając mnie mocno za włosy do siebie. Zaskoczona
nie zareagowałam w pierwszym momencie właściwie. Wziął to wyraźnie za
dobrą monetę.
-teraz poznasz prawdziwe uroki Bankoku – powiedział przybliżając twarz do
mojej i wpychając mi język w usta
W tym momencie zareagowałam gwałtownie: z całą na jaką było mnie w tym
momencie stać siłą kopnęłam go kolanem w krocze jednocześnie odpychając
oburącz
-ty kurwo! - krzyknął wyciągając rękę z moich majtek i łapiąc się odruchowo za
jajka – droczysz się! - drugą ręką na odlew walnął mnie w usta
Zatoczyłam się do tyłu ledwo łapiąc równowagę w otwartych drzwiach pokoju.
-za kogo ty mnie uważasz – odkrzyknęłam
-chyba wiesz po co tu przyjechałaś? - jego elegancja i takt gdzieś się ulotniły
-oczywiście – starałam się nawet w tej sytuacji zachowywać z godnością – mam
najlepsze wyniki sprzedaży ...
-co ty pierdolisz! - przerwał mi wulgarnie – zabrałem cię żeby się z tobą
pieprzyć – nagle zmienił ton – chodź – zabrzmiało to niemal przyjaźnie –
obciągniesz mi i zapomnimy co zaszło
-ty skurwysynu – wykrztusiłam z pogardą i walnęłam go pięścią w twarz
Z wyrazem zaskoczenia na zakrwawionej twarzy zrobił krok w tył. Cofnęłam się
i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem.
Weszłam do łazienki zamykając starannie za sobą dwie pary drzwi, usiadłam na
kiblu i zastanowiłam się. Po tym co zaszło mój los w firmie jest przesądzony.
Jedyne na co mogę liczyć to jego dyskrecja gdy po wytrzeźwieniu na chłodno
oceni wszystkie za i przeciw wynikające z ujawnienia tego co zaszło.
186
Ja również postanowiłam milczeć. Nagłośnienie nic by mi nie przyniosło, nie
mam przecież żadnych świadków. Uzyskałabym tylko opinię awanturnicy i
dziwki co mogłoby uniemożliwić mi znalezienie pracy w całej branży.
A więc decyzja została podjęta.
Reszta naszego pobytu ku mojej uldze upłynęła spokojnie, bez żadnych
precedensów. Oboje nie wracaliśmy do wydarzę pamiętnej nocy. Niemniej
wydarzenia i ich konsekwencje miały miejsce. Po powrocie będę musiała
znaleźć sobie nową pracę.
Tylko co powiem staremu? - pomyślałam.
187
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Marcin
Cześć Marcin – szef wita mnie w sekretariacie i trzymając pod rękę prowadzi do
swojego gabinetu
-cześć – odpowiadam, nadal nie mogę się przyzwyczaić do tych amerykańskich
relacji gdzie wszyscy w firmie są ze sobą na ty
-kawy? Herbaty?
-dziękuję – siadam na wskazanym miejscu – może poproszę herbatę
Sięga do ekspresu, zdejmuje dzbanek i nalewa do filiżanek.
-cukier? – wskazuje ręką cukiernicę, kręcę odmownie głową
-dziękuję, nie słodzę
-jak twój team?
-dziękuję – odpowiadam ostrożnie, przecież wie wszystko z raportów
codziennych – przydałby się ktoś doświadczony, ale to przecież wiesz
-o? – zaplanowane zdziwienie nie bardzo mu się udaje – to chyba kogoś dla
ciebie mam
-tak? – staram się brać aktywny udział w rozmowie
-dziewczyna z kilkuletnim doświadczeniem w firmie, dotychczas świetne
wyniki, bardzo duża zapamiętywalność; … ładna – dodał mrugając
konfidencjonalnie okiem
-to fajnie – staram się uśmiechnąć
-i – tu skumulował napięcie – twoja koleżanka po fachu
Mimowolnie zesztywniałem. Moja twarz musiała wyrażać zdziwienie.
-to znaczy też po weterynarii – szybko wyjaśnił – zresztą sam zobacz – sięgnął
po leżącą na biurku teczkę
Jeszcze zanim wziąłem ją do rąk w głowie zaświtało mi pewne przeczucie:
Dominika
188
Spojrzałem na nazwisko i zdjęcie – kurwa mać – zakląłem w duchu
-znasz ją? – spytał z zaciekawieniem
-taaak – ociągając się odpowiedziałem – była ze mną w grupie
-o! to świetnie – wyraźnie się ucieszył - nic mi o tym nie wspominała
Może nie wiedziała że tu pracuję – pomyślałem – gdzie nie splunąć Dominika,
ciągle mnie prześladuje
-to na pewno ułatwi wam współpracę – produkował się radośnie jak klaun na
pogrzebie
-na pewno – odpowiedziałem z sarkazmem
Chyba się zorientował bo spojrzał na mnie badawczo.
-jeśli ci nie odpowiada jej kandydatura to powiedz – wygłosił spokojnie z
kamienną miną – to twój zespół i ty decydujesz; chociaż mi się osobiście
podoba i sam naczelny mi ją polecił
Kurwa mać! Zakląłem w duchu. Jak się jej pozbyć? Przecież mu nie powiem że
przez całe studia robiła ze mnie idiotę. I jeszcze ten naczelny!
-nie, skądże – odpowiadam – na pewno się dogadamy
-jesteś pewien? – patrzy na mnie badawczo
-taaak, oczywiście – odpowiadam robiąc dobrą minę do złej gry
-to dobrze – mówi wstając – to chodźmy w takim razie do naczelnego, powiesz
mu osobiście że ją rekomendujesz, pewnie się ucieszy
Wstaję posłusznie. Ale mnie wyrolował – myślę – wyjdzie więc na to że ja jej
załatwiłem tą pracę.
-cześć Marcin – słyszę kpinę w jej głosie, nawet po kilku latach jest w stanie
mnie wkurzyć do białości – znowu żeśmy się spotkali
-ale w innym charakterze – chcę żeby mój głos brzmiał oficjalnie
-tak, oczywiście – odpowiada niby wesoło ale słyszę już nutę niepewności w jej
głosie
189
-zaczniesz od jutra w POZ -etach na Mokotowie a jak Marcin przekaże ci swój
stary samochód to obejmiesz po nim jeszcze okolice Siedlec
-ale miałam zajmować się kluczowymi klientami – pierwsza nasza rozmowa a
już robi trudności
-w naszej firmie wszyscy klienci są kluczowi – ucinam ostro – masz jeszcze
jakieś uwagi czy pytania?
-tak – nadal walczy ale wyraźnie zmiękła jej rura – dyrektor obiecał mi że
dostanę nową Corollę combi
-nie wiem kto ci i co obiecał – postanawiam załatwić tą sprawę na pniu: tu i
teraz – ale nie ma u nas takiego zwyczaju żeby stary doświadczony
przedstawiciel jeździł stałym złomem a nowy, bez żadnych zasług dla firmy
woził dupę limuzyną – i – dopóki to ode mnie zależy, to się nic w tej kwestii
nie zmieni
-chciałbyś się mnie pozbyć? – pyta mnie patrząc mi prosto w oczy
-ależ skąd – odpowiadam
Dobrze że od razu zrozumiała – czuję że wreszcie, pierwszy raz w historii kilku
lat naszych relacji, ja mam nad nią przewagę. Na razie muszę ze zrozumiałych
względów ją tolerować. Ale – postanawiam – zrobię wszystko żeby sama
odeszła. Już w czasie tej pierwszej rozmowy widziałem po jej minie że
zrozumiała gdzie jest jej miejsce - nareszcie!
190
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Tomek
-to jest nawet fajne, ale na pewno nie docelowe – tłumaczę mu przez telefon
-ale dlaczego? - dopytuje się mój brat – co konkretnie ci się nie podoba
-nic, po prostu nie widzę się na stałe w tej roli
-więc co konkretnie zamierzasz? - w jego głowie słyszę wyraźną dezaprobatę
W jego hierarchii wartości nie mieści się to, że można zawód czy branżę
zmienić po kilku miesiącach. Sam, jako lekarz lata musiał poświęcić by
osiągnąć to co osiągnął a i tak pracuje za jakieś nędzne grosze.
-nic – odpowiadam – rozsyłam oferty
-a jeśli ci ktoś odpowie – nie ustępuje – to zrezygnujesz?
-zależy kto i co zaproponuje – odpowiadam spokojnie – na głowę mi się nie leje,
mogę poczekać i nie muszę działać pochopnie
-wiesz ty co – mówi zmieniając wyraźnie ton – może ty masz i rację.
Przynajmniej ty nie dasz się tak dymać jak nas dymają od lat, walcz bracie!
Po zakończeniu wykładu idziemy na basen. To jednak był dobry pomysł żeby
część kursu zaliczyć w Polsce. Trochę nieswojo się czuję:
Ustawić butlę pionowo, zaworem w swoją stronę – powtarzam w myślach –
założyć z góry jacket tak aby górny pasek naprężył się na zaworze butli,
dociągnąć pas mocujący – teraz najgorsze – automat, ustawić węże do drugich
stopni wychodziły po prawej stronie – zaraz, po prawej stronie gdy ma się butle
na plecach, teraz jestem odwrócony, to po lewej – przekładam automat
odwrotnie i dokręcam do zaworu butli. W stanach dochodzi jeszcze
strzemiączko, to już jest naprawdę wyższa szkoła jazdy żeby to wszystko
zmontować i jeszcze żeby w wodzie zadziałało. Po lewej (mojej prawej) zawór
do kamizelki wypornościowo ratunkowej to znaczy BCG to znaczy jacketu –
191
przykręcić – nie da się, zaglądam, jasne że się nie da bo nie ma gwintu,
przypominam sobie – to szybkozłącza – odciągam pierścień, wciskam. Jest,
wskoczyło. To już, powinno być dobrze. Biorę do ręki insuflator, naciskam
przycisk otwierający zawór dopustowy – i – dupa! Prawda, odkręcić zawór na
butli. Tylko w którą stronę? Próbuję – to wieczny dylemat mańkutów – jest
dobrze, da się tylko w jedną stronę, do końca i jeden obrót z powrotem.
Ponownie naciskam zawór dopompowujący: kamizelka z głośnym sykiem
napręża się i wypełnia powietrzem. OK. Jest
-teraz trzeba położyć – instruktor demonstruje jak zabezpieczyć sprzęt na łodzi –
żeby się na fali nie przewróciło i nie zrobiło komuś krzywdy.
Tak. Fajnie że pierwsze próby są tu, na basenie, pod okiem polskiego
instruktora, z daleka on rafy.
Jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie – myślę wchodząc z tym całym majdanem
na plecach po metalowej drabince do basenu – zanim będę to umiał
samodzielnie zmontować na ciasnej, chybotliwej łodzi a następnie ubrany w to
wszystko, wskoczyć z pokładu do morza.
Należało się tego spodziewać. Natura nie znosi próżni a każda akcja rodzi
reakcję. Skoro rozesłałem w tyle miejsc moje aplikacje to tylko z samego
rachunku prawdopodobieństwa wynikało że prędzej czy później ktoś się do
mnie odezwie.
Tylko że to jest zdecydowanie wcześniej.
Do pierwszego etapu rozmów – zgodnie z radą Jaśka - podszedłem na zupełnym
luzaku. Jestem tu najmłodszy, mam niezłą robotę i żadnych zobowiązań. Ja nic
nie muszę w przeciwieństwie do innych – aplikujących na stanowisko dyrektora
działu paczek – spoconych z przejęcia czterdziestolatków walczących o swoje
ostatnie już być może szanse i być albo nie być rodziny.
192
Widocznie nie tylko ja stawiałem tu na młodość bo przystępując do drugiego
etapu miałem wrażenie (jak się w rezultacie okazało, chyba słuszne) że dwóch
konkurentów którzy przeszli wraz ze mną miało role figurantów, by
zadośćuczynić surowym standardom koncernu.
Dyrektor! Mam dwadzieścia osiem lat i jestem dyrektorem! I to nie byle gdzie
ale w jednej z największych sieci dystrybucyjnych w kraju!
No cóż, kto nie ryzykuje, ten nie je.
Leżąc na dnie basenu na głębokości półtora metra (to mój aktualny rekord
życiowy w nurkowaniu ze sprzętem) trenuję zalewanie i przedmuchiwanie
maski. Na razie jest pierwszy sukces: umiem się zanurzyć.
Zalewanie maski wodą też mi dość dobrze wychodzi, z opróżnianiem jest trochę
gorzej ale – wydaje mi się – jest to sztuka do opanowania.
A więc za chwilę rozpocznę nowy etap w moim zawodowym życiu. Kolejny
szczebel kariery na drodze do ...?
W każdym razie nawet jeśli donikąd to jest to bardzo obiecująca droga. A na
razie zasłużone wakacje. Na razie Egipt – pierwsza przygoda z nurkowaniem – i
jeśli mi się spodoba, to kto wie? Myślę że z moją nową pozycją i pensją będę
mógł na nowo odkryć cały świat.
Autokar wiezie nas z lotniska do hotelu. Za oknem rozpościera się pustynia
sięgająca w jedną stronę stromych, pozbawionych wszelkiej roślinności gór, z
drugiej do samego brzegu morza.
Kontrola policji. Minąwszy kolejny, zbudowany z metalowych kształtowników i
dykty łuk triumfalny (to chyba tutejsza specjalność) zatrzymujemy się przed
opuszczonym szlabanem. Schowani za pomalowanymi w jaskrawe, poziome
pasy, wypełnionymi betonem beczkami policjanci ze znudzonymi minami
193
przyglądają się nam przez okna autokaru. Oparte tu i ówdzie kałasznikowy
dopełniają tego sielskiego obrazu nie wystawiającego najlepszej cenzurki
Egipskiej armii. Cóż, od czasów imperium minęło – bagatela – dwa tysiące lat.
To daje pewne zrozumienie dlaczego malutki pustynny, pozbawiony złóż ropy
Izrael daje w dupę otaczającym go ze wszystkich stron krajom arabskim.
Szlaban unosi się w górę, wjeżdżamy do strefy hotelowej Sharm El Sheik.
Autokar zatrzymuje się przy kolejnych hotelach wypluwając ze swego wnętrza
kolejnych pasażerów i ich bagaże.
Hotel Alladyn. Egipskie cztery gwiazdki, w ocenie naszego biura podróży trzy i
pół. Wysiadamy. Obsługa hotelu już czeka by przejąć nasze bagaże. Przez
bramkę wykrywacza metalu wchodzimy do stylowego wnętrza. Po szybkim i
sprawnym załatwieniu formalności w hotelowej recepcji rozdzielamy się:
walizki jadą do numeru, ja idę na kolację. Czas jest już najwyższy, z głodu aż
ssie mnie w środku. Elegancka, klimatyzowana sala jest urządzona w
orientalnym stylu. Podaję numer pokoju i zajmuję stolik po czym ruszam do
bufetu. Szwedzki stół naprawdę robi wrażenie. A więc najpierw sałatki.
Lekceważąc ostrzeżenia rodaków opowiadających niestworzone historie o
„egipskiej chorobie” napełniam pierwszy talerz sałatą, pomidorami, cebulą i
papryką. Do tego dokładam po trochu różnych sosów, oliwki, jakieś twarożki – i
– na spróbowanie po trochu wszystkich sałatek. Czubaty talerz odnoszę do
stolika i ruszam w drugą turę. Wybór ciepłych dań jest ogromny. Nakładam obie
po trochu kilku rodzajów gotowanych czy duszonych warzyw (z których
czterech przynajmniej nawet nazw nie znam), dwa rodzaje ryby, kurczak, jakieś
mielone mięso, kalmary, wołowina. Omijam lazzanie i pizzę, ten sam spotyka
również stanowisko z zupami. Ryż, ziemniaki i makaron również dzisiaj mnie
nie interesują. Przechodzę od stanowiska do stanowiska ciekawie odchylając
chromowane pokrywy dużych, eleganckich, podgrzewanych pojemników z
jedzeniem. Stojący za nimi ustrojeni w wysokie, białe, sztywne od krochmalu
194
czapy kucharze zachęcają do nakładania, dzielą mięsiwa. Wystarczy, drugi
czubato wypełniony talerz ląduje obok pierwszego na stole.
Owoce! Nie mogę się powstrzymać by nie wypełnić kolejnego talerza
kawałkami pomarańczy, bananów, ananasów, melona, arbuza. Do tego daktyle,
figi i jeszcze jakieś inne, dziwne, trochę podobne do gruszki. Basta!
Wracam do stolika i przystępuję do konsumpcji. Nie wiem czemu tak wielu
znajomych narzekało na tutejszą kuchnię, dla mnie to po prostu rewelacja. Już
po krótkiej chwili degustacja zamienia się w zwykłe obżarstwo. Do tego
dochodzi lokalne piwo. Jest wyśmienite, staram się nie przesadzić z uwagi na
czekające mnie nurkowania. Ledwo się tocząc podejmuję jeszcze jeden kurs do
bufetu. Ciasta mogę zlekceważyć mimo iż ich wybór jest niesamowity, ale lody!
W całym moim życiu, odkąd pamiętam nie zdarzyło i się abym odmówił
zjedzenia lodów. A tu czekają na mnie w liku rodzajach i to bez żadnych
ograniczeń. Rozpinam ściskający mój brzuch pasek spodni i snę w kierunku
wyjścia. Będę musiał to ograniczyć jakoś – myślę – bo inaczej po powrocie do
Polski będę się turlał.
Za chwilę wypływamy. Nasza łódź, jedna z wielu przycumowanych rufą do
mola w tym niewielkim porcie jest już gotowa do drogi na spotkanie z przyrodą.
Leżymy na górnym pokładzie słonecznym, wygodnie rozłożeni na miękkich
materacach. Na dolnym pokładzie dziesiątki butli z powietrzem zaształowanych
na obu burtach, pod ławkami skrzynki z indywidualnym ekwipunkiem każdego
z piętnastu przebywających na łodzi płetwonurków, na wieszakach dosychają na
wietrze pianki. Pod nami w kabinie kucharze pichcą coś niezwykle
smakowitego co prawdopodobnie będzie serwowane w przerwie między
nurkowaniami.
195
Jest! Wysoki blondyn z teczką dokumentów pod pachą wskakuje na pokład.
Spod rufy podnosi się kłąb dymu, diesle wchodzą na wyższe obroty. Załoga
sprawnie wciąga trap, padają cumy, odpływamy.
-briefing – ktoś potrząsa mnie za ramię
-OK -otwieram oko, zasnąłem?
Łódź zbliża się do linii raf Siadam i razem z innymi z uwagą przysłuchuję się
omówieniu pierwszego nurkowania. Niemiecki instruktor z fantazją konstruuje
na bujającej się podłodze łodzi miniaturową replikę rafy wykorzystują przy jej
budowie dwa plażowe ręczniki i dwie kieszenie pożyczonych z kambuza
owoców. Słucham uważnie: płynę w drugiej grupie, w pierwszej parze z
siedzącym obok mnie Francuzem (wymieniamy wymowne spojrzenia, on też
będzie po raz w życiu nurkował na rafie).
-zaczynamy od zejścia na dwadzieścia metrów, później ćwiczenia a następnie
płyniemy rzez koralowy ogród powoli wynurzając się do około dziesięciu
metrów by po osiągnięciu na manometrach ciśnienia pięćdziesięciu barów
wynurzyć się na powierzchnię (oczywiście po obowiązkowym, trzyminutowym
przystanku bezpieczeństwa na głębokości pięciu metrów)
-jak długo?
-nie przekraczamy czterdziestu pięciu minut – pada odpowiedź instruktora
-czy są jeszcze jakieś pytania
Nie, wszyscy wszystko wiedzą. Wyjmuje kolorowy album i demonstruje zdjęcia
ryb które możemy tu spotkać. Wreszcie koniec. Zrywamy się z miejsc i kolejno
zbiegamy po trapie na dół. Załoga cumuje łódź do „martwej kotwicy” - a więc
jesteśmy nad rafą. Z przerażeniem stwierdzam że wszyscy poza mną mają
skręcony sprzęt, pewnie zmontowali go sobie kiedy spałem. Energicznie
zabieram się do roboty, nie chcę żeby ktoś musiał na mnie czekać. W myślach
powtarzam kolejne kroki. Widać nie wyglądam przy tym zbyt pewnie bo jeden
196
z instruktorów przychodzi mi z pomocą. Wspólnymi siłami nadrabiamy
opóźnienie.
-jump!
-skacz!
Robię niepewnie wykrok i trzymając się za twarz wpadał wraz ze sprzętem do
wody. Zanurzam się z głową, trochę roluje mnie ale już po chwili jestem wśród
innych na powierzchni i jedną ręką trzymając się przywiązanej do rufy grubej,
pomarańczowej, pływającej liny szczerzę zęby w niepewnym uśmiechu starając
się przy tym nie napić obrzydliwie gorzkiej wody
-every think is OK?
-yes – pokazuję lewą ręką nad wodą nurkowy znak OK
Prowadzący nurkowanie unosi rękę i kieruje kciuk w dół – to sygnał do
zanurzenia. Powtarzam znak, spoglądam na mojego partnera i sięgam po
insuflator. Podnoszę go do góry, naciskam zawór upustowy i czuję że się
zanurzam. Starając się utrzymać pozycję nogami w dół (w czym wydatnie
przeszkadzają mi płetwy)opadam w kierunku dna. Czuję narastający ucisk w
uszach. Prawą ręką sięgam do maski, zaciskam między kciukiem a palcem
wskazującym nos i mocno dmucham. Nic. Dmucham ponownie, coś
przeskakuje mi najpierw w jednym, później w drugim uchu, ucisk ustępuje. Po
chwili z wdziękiem kawałka betonu opadam na dno. Starając się nie zaplątać w
przytroczony do moich pleców majdan nieudolnie gramolę się na kolana i już po
chwili udaje mi się uklęknąć na piasku. Spoglądam na głębokościomierz –
dziewięć metrów – nieźle. Obok mnie klęczą mój Francuz i prowadzący grupę
instruktor. Pokazuje mi znak OK. Powtarzam potwierdzając – u mnie OK.
Kolejnym gestem wskazuje że mam zdjąć maskę. Oburącz odciągam ją od
twarzy i zalewam wodą a następnie odchylając głowę gwałtownie wydmuchuję
do niej nosem uprzednio zaczerpnięte z automatu do płuc powietrze. Sukces!
197
Instruktor pokazuje OK – dubluję znak. Teraz kolej Francuza. I on również
zalicza ćwiczenie.
Instruktor wskazuje ręką kierunek, dołączamy do czekającej na nas pod wodą
reszty grupy i powoli płynąc nad dnem kierujemy się w stronę widocznych w
oddali koralowców stopniowo osiągając zapowiadaną głębokość dwudziestu
metrów. Ku mojemu zdumieniu czym głębiej się zanurzam tym łatwiej mi to
przychodzi. Coraz rzadziej i słabiej muszę dmuchać by wyrównać rosnące w
uszach ciśnienie. Instruktor sięga do mojego insuflatora, łagodnie wyłuskuje go
z mojej, kurczowo ściskającej go dłoni i otwierając zawór dodaje nieco
powietrza do mojej kamizelki. Pokazuje wymownie palcem na dno. Racja! W
ferworze walki zapomniałem się wyważyć i ryjąc płetwami dno wznoszę
tumany piasku zasłaniające widoczność. A jest na co patrzeć. Różnorodność
kształtów, barw, form życia przechodzi wszelkie moje wyobrażenia. Zanurzony
w fantastycznym i jakże odmiennym od codziennego świecie zapominam o
upływie czasu.
Płynę od korala do korala, oglądam się za każdą rybą starając się na zapas
napaść wzrok tym niezwykły widokiem. Nagły chwyt za ramię przywraca mnie
do rzeczywistości. Instruktor wymownie stuka palcem wskazującym o otwartą
dłoń. Powietrze! Spoglądam na manometr, mam siedemdziesiąt barów, jak to
przekazać? Niewiele myśląc pokazuję mu zegar przyrządu. Wskazuje palcem na
mojego partnera a następnie zaciska dłoń w pięść.
Aha! Rezerwa. Kiwam potakująco głową że zrozumiałem, po chwili reflektuję
się że nie jesteśmy u cioci na imieninach tylko pod wodą i pokazuję dłonią znak
OK – zrozumiałem.
Wskazuje palcami na nas, następnie na grupę. Unosi kciuk w górę. Wynurzenie.
Dopuszczam do jacketu powietrza i pracując płetwami ruszam w górę. Po chwili
instruktor wykonuje płaski ruch ręką a następnie unosi trzy palce w górę.
Aha. Przystanek trzy minuty.
198
Biorę do ręki zwisająca dotychczas swobodnie konsolę wskaźników i zaczynam
obserwować glębokościomierz.
Wisimy nad dnem starając się do syta napatrzeć, świadomi kończącego się za
chwilę nurkowania i konieczności powrotu do normalności.
Wynurzamy się. Starając się nie wyprzedzać pędzących do góry pęcherzyków
wydychanego powietrza kieruję się ku powierzchni. Staram się skupić na
konieczności stałego wydychania powietrza pamiętając o omawianych na
wykładach urazach ciśnieniowych. Już! Wypluwam ustnik automatu i nabieram
do płuc łyk świeżego powietrza. Dopełniam jacket i rozglądam się w koło. Jest!
Łódź leniwie kołysze się nieopodal. Zaczynam płynąć w jej kierunku i po chwili
– z pomocą życzliwej arabskiej załogi – jestem na pokładzie.
199
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Dominika
DRRR
DRRR
DRRR
- dzwoni telefon – spoglądam na
wyświetlacz - numer prywatny.
-znowu któryś z klientów do ciebie dzwoni – odzywa się z przekąsem Artek –
czy oni chociaż wieczorem nie mogą dać ci spokoju?
Ma rację – myślę – każdy ma prawo do odrobiny prywatności, kto jak kto, ale
lekarze którzy sami pracują na dyżurach powinni to rozumieć.
DRRR
DRRR
- sięgam po słuchawkę
-Dominika Zawadzka, słucham – mówię chłodnym tonem dając rozmówcy
delikatnie odczuć że nie jestem zachwycona
-cześć Domi – odzywa się znajomy męski głos w słuchawce – mówi Wojtek
Marchewka, pamiętasz mnie?
-jasne – staram się być miła – słyszałam że awansowałeś na dyrektora, gratuluję
-dzięki – odpowiada wyraźnie zadowolonym głosem – mam dla ciebie
propozycję, moglibyśmy się spotkać?
-chętnie z tobą pogadam – mówię ostrożnie – ale ze zrozumiałych względów
wolałabym w neutralnym miejscu
-jasne – mówi - zapraszam cię w takim razie na lunch, może być w czwartek o
trzynastej?
-poczekaj – wertuję gorączkowo mój kajet – dobrze, gdzie?
-proponuję Kredens – odpowiada wesoło - znasz?
-nie byłam ale wiem gdzie – mówię
-dobrze karmią, to do zobaczenia pojutrze, pozdrów Arka, cześć
-dzięki, cześć – odpowiadam, rozmowa rozłącza się
-kto to? – Artur cały czas podejrzliwie przysłuchiwał się rozmowie
-Wojtek Marchlewka – odpowiadam pogodnie - masz od niego pozdrowienia
200
-nie potrzebuję – burczy – czego chce?
-nie wiem, ale chyba mu się pali bo zaprosił mnie pojutrze na obiad …
-i co? Pójdziesz?
-oczywiście
-mam iść z tobą? – pyta
-zwariowałeś? – patrzę na niego zdumiona – to by nieprofesjonalnie wyglądało
-nie lubię kiedy obcy facet zaprasza moją żonę na obiad – burczy
-wielu rzeczy nie lubisz – odpowiadam – zbyt wielu … Widzę że się odął i
wyszedł. Wzruszam ramionami.
Zostawiam samochód w Alejach gdzie o dziwo znajduję wolne miejsce i idę na
spotkanie. Spoglądam na zegarek, nie spóźnię się. Z zewnątrz Kredens
przedstawia się niepozornie, nie najlepiej wkomponowany w centrum miasta.
Wchodzę do środka i czuję się jakby żywcem przeniesiona do izby czeladnej
bogatego szlacheckiego dworku. Rozglądam się z zaciekawieniem. Bielone
ściany, drewniana powała, drewniane, starzone okna zasłonięte kwiatami a
przede wszystkim kolekcja starych stylowych mebli i rozlicznych sprzętów
tworzą niepowtarzalny klimat miejsca.
Zza drewnianego przepierzenia macha do mnie Wojtek, zmierzam do niego,
wstaje, odsuwa ciężkie, dębowe krzesło, witamy się.
-mają tu wyśmienitą polską kuchnię a zwłaszcza dziczyznę – mówi –
spróbujemy?
-rządzisz – odpowiadam – zdaję się na ciebie
-poprosimy na przekąskę deskę wędlin z pasztetem z zająca i kiełbasą z dzika,
rosół z kołdunami, kaczkę z jabłkami a na deser sernik domowy.
-już rozumiem po co chciałeś się ze mną spotkać – zagajam – chcesz mnie
utuczyć i zjeść
201
-prawie zgadłaś – odpowiada – chcę ci zaproponować pracę w naszym nowym
zespole
-ale wiesz że nie jestem tania?
-wiem – odpowiada – ale porozmawiajmy poważnie
-słucham – odpowiadam
-postanowiliśmy zbudować nowy team szpitalny do którego chcę zatrudnić
kilkoro naprawdę skutecznych przedstawicieli osiągających bardzo dobre
wyniki sprzedaży. Do ich zadań będzie ponadto należeć odwiedzanie
kluczowych klientów
-szczerze mówiąc zastawiałam się nad startem w konkursie na dystrykt
managera – stwierdzam
-stanowisko które ci proponuję jest w mojej ocenie krokiem w tym kierunku –
mówi nie speszony – według mojej oceny u was w Boufre szykują się raczej
redukcje i zmiany na gorsze, co nie sprzyja powoływaniu nowych stanowisk
managerskich. My tymczasem po ostatniej fuzji z Farmacją będziemy w
najbliższych latach rozbudowywać sieć sprzedaży ...
-ale na razie – przerywam mu – chcesz mi zaproponować stanowisko repa
-możesz tak to nazwać – odpowiada – ale po pierwsze praca z kluczowymi
klientami firmy. To bardzo dobra baza i typowa droga do dalszej ścieżki kariery
w naszej firmie, a po drugie chcę ci zaproponować lepsze warunki niż masz
obecnie.
-a kto byłby szefem nowego teamu? - pytam – i jakie to są w przybliżeniu
warunki
-dopóki nie wyrazisz wstępnej zgody nie mogę ci niestety zdradzić szczegółów
personalnych, ale co do uposażenia to wstępnie mogę ci zagwarantować, że nie
byłoby niższe niż stawka managera w Boufre, plus oczywiście komórka i
samochód służbowy.
-cóż – odpowiadam przełykając kaczkę – brzmi zachęcająco
202
Przerywamy rozmowy o pracy i przy deserze koncentrujemy się na ploteczkach
z kręgu naszych wspólnych znajomych. Mimo pozornego luzu i poufałego tonu
oboje próbujemy wyczuć i ocenić przeciwnika.
-i co zastanowisz się? – pyta niby to mimochodem Wojtek
-zdzwońmy się po niedzieli – staram się nie wychodzić mu za bardzo naprzeciw
Odprowadza mnie do samochodu.
Po kilku dniach siedzimy u niego w biurze i ustalamy szczegóły. Trochę rzednie
mi mina, gdy dowiaduję się, że moim bezpośrednim szefem w nowym pionie
będzie Marcin Kierz. Nigdy nie lubiliśmy się na studiach, zwłaszcza po tym jak
publicznie wyśmiałam jego końskie zaloty. Ale z drugiej strony – myślę sobie przecież minęło tyle lat, a poza tym przecież nie będzie działał wbrew
ewidentnej decyzji swojego dyrektora.
Ostatecznie staje na tym, że dostanę Toyotę Corollę combi w full opcji do
korzystania bez limitu kilometrów w czasie wolnym i podczas urlopu,
służbowego laptopa i komórkę, ubezpieczenie dla siebie i Leona w
Medicoverze, trzeci filar trzynastkę i premię z zysku po pół roku. No i
oczywiście pensję o pięć stów wyższą niż mój aktualny szef, a więc o dwa tysie
wyższą o mojej.
Nie jestem do końca przekonana, że dobrze robię, ale – wygrałam w swoim
odczuciu negocjacje co do ceny – i - zostałam kupiona.
Wbrew moim obawom koledzy i szefostwo Boufre przyjmują moją decyzję
spokojnie i ze zrozumieniem. Jednym mankamentem jest to, że przez chwilę
będę pozbawiona samochodu i komórki.
Najbardziej zadowolony jest Artek. Nie dość, że jednym ruchem ucięłam całą
jego zazdrość o wszystkich kolegów z pracy to jeszcze w związku z moją
podwyżką, zarysowały się przed nim perspektywy wymiany motoru.
203
Mam wolne. Po wiecznych problemach z urlopem, szykanami za zwolnienia
lekarskie i opiekę nad dzieckiem nagle przez sześć tygodni mam wolne i nie
muszę nigdzie jeździć. W dodatku nikt nie dzwoni. Pierwszy tydzień
przespałam, zaczęło mi się nawet wydawać że moim marzeniem i powołaniem
jest prowadzenie domu. Arek jest zachwycony, nie mógł się nacieszyć, gdy
pierwszy raz w czasie naszego związku upiekłam ciasto.
Po trzech tygodniach siedzenia na dupie w domu mam już dość. Niestety cała
nasza kasa została umoczona w budowie, Szef Artka nie chce nawet słyszeć o
urlopie, a samej nie chce mnie nigdzie puścić. Jego zazdrość zaczyna mnie już
męczyć. Wiem że systematycznie sprawdza historię moich połączeń, a ostatnio
przyłapałam go na grzebaniu w mojej torebce. Wybuchła spiralna awantura,
powiedziałam, że widocznie ocenia mnie według siebie i – skoro jest dziwkarzto nie będę się do niego więcej odzywać. Może i dobrze, bo ramach planu
naprawczego zgodził się spuścić mnie ze smyczy i jadę z Kaśką na tydzień na
Mazury do jej rodziców, będziemy zbierać grzyby. Super! Zresztą on też na tym
skorzysta bo jak go znam to skorzysta z mojej nieobecności i będzie w salonie
remontował motor.
Jedyną zaletą mieszkania w bloku był brak możliwości wprowadzenia do
mieszkania motocykla.
To chyba tu. Zjeżdżam z leśnej drogi i parkuję na jej skraju. Strasznie ponury
ten las – myślę – ale Gośka mówiła że to pewniak – o ile to tu?
Szkoda że nie mogła przyjechać ze mną ale szef wezwał ją z urlopu. Podobno
ma jakiś pożar, nikogo innego nie ma i musi obstawiać konferencję neurologów
w Gdańsku. Potem odwozi jakiegoś VIP – a do Warszawy i dojedzie do mnie na
weekend – z Arturem.
Wchodzę do ciemnego, psychodelicznego, bukowego lasu. W październiku jest
wystarczająco ponuro by unikać takich miejsc – myślę.
204
Są! na spróchniałym pniu kolonia miodowych kapeluszy, rzucam się na nie z
nożem. Nie podnosząc się z kolan widzę następną! Skokami posuwam się od
drzewa do drzewa. Uwielbiam zbierać opieńki, widać jak rośnie ich ilość w
koszu. Zadziwia mnie, że niektóre mają chude anemiczne nóżki i przypominają
psiaki, inne – zwłaszcza te rosnące bezpośrednio na pniach drzew – grube
niemal tak, jak prawdziwki.
Uwielbiam zbierać grzyby, kiedyś jeździłam każdej jesieni z rodzicami do
Sierakowa. Odkąd mieszkamy z Arturem tylko sporadycznie mogę się na nie
wyrwać. Zakochany w tym swoim motorze, o żadnej innej formie spędzania
wolnego czasu nie chce słyszeć, a jeśli nawet uda się go namówić na wypad do
lasu, to muszę zbierać sama, podczas gdy on reguluje gaźnik czy coś innego
rozkręca. Przypomina i się awantura gdy wzięłam na taki wyjazd koszyk powiedział wtedy, że nigdzie nie pojedzie – bo przypięcie do motocykla
wiklinowego kosza to pedalstwo. Zresztą tym określeniem nazywa wszystko co
mu nie pasuje łącznie z jazdą konną, żeglarstwem i chodzeniem w sandałach.
Może powinnam to przerwać, ale żal mi Leonka. Teraz został u babci i
codziennie do mnie dzwoni.
Kosz powoli się zapełnia. Dawno już nie miałam tyle czasu dla siebie – myślę –
może i dobrze że Kaśka musiała pojechać, zwłaszcza że odkąd zerwała z
Tomkiem zrobiła się jakaś taka męcząca. Mogę wreszcie uporządkować swoje
myśli. Kolejna kolonia. Nie mogę jej zostawić a tymczasem nie mam już
miejsca w koszyku. Ściągam sweter, związuję rękawy i już mam zupełnie spory
worek. „Trzeba sobie jakoś radzić, powiedział góral zawiązując but
dżdżownicą” - przypomina mi się dowcip.
Las robi się coraz ciemniejszy, ale to prawdziwe zagłębie opieńków. Uwielbiam
je w occie, zawsze musiałam je oszczędzać – myślę – a w tą zimę będę mieć
słoiczek na każdy tydzień. Po drodze kupię ocet, mama Baśki powiedziała że ma
za dużo słoików i chętnie się ze mną podzieli.
205
Kolejna kępa i to same młodziutkie, z grubymi nóżkami – wymarzone occiaki.
Kończy się miejsce w swetrze, ale przecież nie zostawię tyle dobra na
zmarnowanie. W końcu nikt mnie nie widzi – a gdyby nawet – nie mam się
czego wstydzić. A nich to - za to będą dwa słoiczki tygodniowo. Trochę
śmiesznie wyglądam w kaloszach do stringów ale za to, po zawiązaniu nogawek
nowy worek napełnia się grzybami. Robi się jakby ciemniej, kosz, sweter i
spodnie wypełnione po brzegi, chłodno, pora wracać. Kieruję się w stronę
samochodu. Tylko coś go nie widać. Starając się za bardzo nie podrapać
wędruję dalej, grzyby robią się coraz cięższe, w samych majtkach i T – shircie
jest mi zimno, ale przecież nie porzucę zbioru. W oddali zaczyna prześwitywać
światło, kieruję się w jego kierunku. Dojdę do pierwszej lepszej drogi –
postanawiam – to łatwiej mi się będzie nią iść do samochodu, niż przedzierać się
przez te krzaki. Od pewnego czasu wydaje mi się że słyszę jakiś szum, teraz nie
mam już wątpliwości, to droga. Tylko gdzie ja wyszłam do cholery? Samochód
został w środku lasu a tu, sądząc po natężeniu ruchu, to jakaś główna szosa.
Las kończy się wreszcie, kolejny raz zmieniam ręce zgrabiałe od zimna i
dźwigania worów z grzybami. Staję na poboczu, układam grzyby na ziemi. Nic
to – myślę – zatrzymam kogoś, dowiem się gdzie jestem, ewentualnie podjadę
do samochodu.
Właśnie ktoś jedzie, macham, samochód omija mnie dużym łukiem, to samo
kilka kolejnych. Chamy z prowincji - myślę.
Nagle spostrzegam, że nie jestem tu sama, po drugiej stronie, jakieś dwieście
metrów ode mnie stoją jakieś dwie wysztafirowane młode kobiety – pewnie
tirówki – przychodzi mi do głowy. Przyglądam się im z zaciekawieniem, zawsze
trochę im współczułam, a trochę mnie intrygowały, ale nigdy nie miałam czasu
się im przyjrzeć, mijałam je pędząc do kolejnego klienta i zapominałam, że w
ogóle istnieją. A teraz właśnie mam czas. Przyglądam im się z ciekawością.
Widząc, że również spoglądają na mnie macham przyjaźnie ręką. Nie
206
odpowiadają. Z przeciwka nadjeżdża kolejny samochód, macham, zwalnia, z
bliska okazuje się, że to radiowóz. Zatrzymuje się koło mnie na poboczu, w
środku siedzi dwóch umundurowanych policjantów: jeden młody, drugi w
średnim wieku. Podchodzę do nich:
-dzień dobry – mówię
-co pani tu robi? – mówi starszy z nich nie odpowiadając na moje powitanie
-a jak pan sądzi? - też potrafię być nieuprzejma
-myślę, że pojedzie pani z nami – odpowiada ni w pięć ni w dziesięć
-o to właśnie chciałam prosić, zgubiłam gdzieś w lesie samochód
Wydaje się być zbity z tropu
-samochód? - powtarza za mną
-jestem na grzybach – wskazuję ręką na leżące obok mnie zbiory – i zabłądziłam
-wzięliśmy panią za kogoś innego – spogląda na mnie wymownie
Podążam wzrokiem za jego spojrzeniem, zupełnie zapomniałam o moim stroju.
Stoję w samych stringach i podkoszulku na poboczu, nic dziwnego że wzięli
mnie za kurwę – myślę.
-miała pani dużo szczęścia – mówi starszy, gdy po chwili siedzę z nimi na tylnej
kanapie radiowozu – to teren obstawiony przez mafię: prostytucja, przemyt,
narkotyki, mogli panią dotkliwie pobić
W radiowozie jest mi wreszcie ciepło, odnajdujemy moje auto, policjanci
pomagają mi przepakować grzyby i eskortują do domu Kaśki
-żeby się pani znowu nie zgubiła – mówią
Po chwili siedzę – już odpowiednio ubrana – z matką Kasi w kuchni,
przygotowujemy marynaty. Opowiadam jej moją przygodę. Śmieje się, ale po
chwili poważnieje i potwierdza, że miałam szczęście i uniknęłam być może
poważnych kłopotów.
Ciekawe co o tym wszystkim powie Artek – myślę – o ile mu to w ogóle
opowiem – śmieję się w duchu.
207
Nowa praca zaczyna się – czego się niestety spodziewałam – od spięcia z
Kierzem.
-nie rozumiem, dlaczego dali ci tak wysoką pensję – stwierdza – gdyby to ode
mnie zależało ...
kiedy będę mogła odebrać samochód – przerywam mu – bez tego nie mogę
zacząć pracować
-weźmiesz na razie zastępczą Corollę a później się zobaczy – burczy
-miałam dostać nową
-nic o tym nie wiem – odpowiada ze złością – zresztą obiecałem ją już komu
innemu, są tu bardziej zasłużeni od ciebie – kończy z sarkazmem
Po chwili dodaje:
-na razie masz płynąć jako opiekunka grupy Warszawskiej na konferencję do
Szwecji – to pomysł Wojtka a nie mój
-domyślam się – ja również nie kryję swojej niechęci, już wiem że się nie
polubimy, stare animozje odżyły.
Rzucam się w wir nowej pracy. Na szczęście środowisko opinion liderów
Mazowieckiej urologii nie jest mi obce – stąd moja wysoka cena – myślę. Za
tydzień wpływamy. Odbieram zaproszenia i programy z drukarni, rozwożę,
ustalam szczegóły, dopieszczam zranione ambicje. Jestem w swoim żywiole – to
mój zawód. Jednocześnie chroni mnie to od Kierza, niestety rejs trać będzie
tylko przez weekend a potem znów mnie weźmie w obroty. Trudno ...
Wysiadam z mojej nowej – starej Corolli, Artur ze skwaszoną miną przesiada
się na miejsce kierowcy, tylko Leonek jest naprawdę podekscytowany:
208
-naprawdę płyniesz statkiem? - pyta – zobaczysz kapitana?, spytaj go skąd wie
gdzie jest Kalskrona? Naprawdę będziesz w Szwecji? Będziesz miała pieczątkę?
Weźmiesz mnie kiedyś jak urosnę ze sobą?
-cicho bądź – Artek usiłuje przerwać niekończący się ciąg pytań, który
rozpoczął się jeszcze w domu, zaraz po obudzeniu
-wszystko ci synku opowiem jak wrócę – nagle zaczynam za nim tęsknić
-a przywieziesz mi pamiątkę? - pyta
-oczywiście kochanie – odchodzę tyłem machając
Idę w stronę zgromadzonej pod Salą Kongresową dużej grupy ludzi z małymi
walizkami, głównie mężczyzn w garniturach.
Z oddali widzę Wojtka, przyśpieszam kroku, odwraca głowę w moją stronę,
macha. Kiwam mu ręką i uśmiecham się przyjaźnie
-cześć – mówię
-cześć – odpowiada – dobrze że już jesteś, masz listę?
-oczywiście
Po chwili jeden po drugim zaczynają podjeżdżać autokary. Pakujemy grupę.
Odliczam, brakuje trzech osób: doktora Boćkowskiego – syna konsultanta
krajowego, jego żony i ordynatora z Ciechanowa. Czekamy, mijają kolejne
minuty, grupa zaczyna się niepokoić, coraz więcej osób wychodzi na papierosa,
zaczynają się coraz mniej pochlebne komentarze na temat nieobecnych.
Oboje z Wojtkiem staramy się uspokoić wzburzonych doktorów, Sławka
nerwowo wykonuje telefon za telefonem, sądząc z jej miny bez powodzenia.
Nareszcie są, z daleka widać trzy postacie ciągnące nienerwowo walizki na
kółkach. Wsiadamy do autokarów, ruszamy. W każdym z pojazdów jedzie ktoś
z nas, na Dworcu Morskim w Gdyni wzmocni nas jeszcze grupa repów z
Trójmiasta i ze Słupska. Przedstawiam się gościom, podaję w skrócie plan
imprezy i – co spotyka się z należnym entuzjazmem – proponuję napoje.
209
Na wysokości Płońska kończy mi się pierwszy karton wódki, którą podaję z
sokiem pomarańczowym ale za to atmosfera z ledwo letniej robi się niemal
gorąca. Ze wszystkimi jestem już po imieniu.
Przed Elblągiem definitywnie kończy się alkohol, po soku dawno już nie ma
śladu. Za to humory dopisują, do morza jeszcze kawał drogi a niektórzy już
popłynęli.
Na szczęście po coś są w końcu stacje benzynowe. Podczas gdy ubodzy duchem
korzystają z toalet lub ćmią papierosy, egzekutywa uzupełnia bar.
Do Gdyni docieramy w bojowych nastrojach, gotowi pomścić potop szwedzki.
W innych autokarach atmosfera nie wiedzieć czemu przypomina stypę. Wojtek
patrzy na mnie z niemym podziwem.
Po zaokrętowaniu się mamy chwilę dla siebie, zanim zacznie się wieczorna
impreza.
Tak jak sądziłam, ta informacja oznacza że nasi goście mają czas dla siebie i
mogą na przykład odpocząć, a my dla siebie, czyli że możemy się wspólnie
spotkać u Wojtka w kabinie i między sobą omówić strategię postępowania.
Za minutę godzina dwudziesta. Przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do
baru kłębi się tłum. Rozbrzmiewa gong, drzwi stają otworem, bar –
zarezerwowany dziś wyłącznie dla naszych gości – zostaje otwarty. Do
stojących za szynkwasem trzech stewardów – barmanów ustawia się wąż kolejki
-podwójną szkocką z lodem
-dla mnie trzy setki czystej
-duże piwo
-szkocka z sodą
-burbon z colą i lodem
Słychać padające z kolejki zamówienia. Impreza ożywia się. Po około godzinie
konsultanci i większość opinion liderów dyskretnie wymyka się do swoich kabin
– jutro ciężki dzień – od samego rana zaczyna się sesja naukowa. Najmłodsi
210
odrywają się od baru z naręczami darmowych drinków wymykają się na pokład
by kontynuować zabawę w swoim gronie. Najwytrwalsi zostają na placu boju
żłopiąc gorzałę do upadłego, niektórzy nawet nie poprzestają na osiągnięciu
tego stanu. My, jako opieka musimy być tu do końca, by rano świeży i
wypoczęci powitać pierwszego gościa na śniadaniu i asystować aż do końca
sesji naukowych.
-p...p....pani p...pwo-zwoli – bełkoce jakieś indywiduum próbując przy pomocy
mojej nogi podnieść się z kolan
Odsuwam się
-g...gdzie idz...dziesz k...kotku? - nie daje za wygraną
-jestem już bardzo zmęczona -odpowiadam próbując mu się wymknąć
-tto d...d...obbrze się s...skła
o...odpo
da bbo jja t..też – walczy dalej – tto mmo...że
cznie...mmy rr...azem? - pyta
-może innym razem – odpowiadam zastanawiając się co taki sobie właściwie
myśli, o ile on jeszcze w ogóle myśli – sama sobie odpowiadam w myślach
-jak ci się podoba? - podchodzi do mnie Wojtek
-jak na balu w remizie – odpowiadam
-nie byłem – mówi z wyraźnym żalem – goście sobie już poszli – wypijmy za to
i też idźmy spać, czego się napijesz? - pyta
Stoimy na pokładzie rufowym z kieliszkami czerwonego wina w dłoniach. W
ciemności nocy za rufą jaśnieje szeroki pas kilwateru. Jest pięknie. Powoli
zapominam o stu pięćdziesięciu pijakach których przyszło mi niańczyć. Nad
nami rozgwieżdżone niebo. Stojący obok mnie Wojtek milczy.
Przypominam sobie opowiadania znajomego doktora o rejsach morskich.
-pomyśl jak zupełnie inaczej musi to wszystko wyglądać z pokładu żaglówki –
wyraźnie Wojtek ma dokładnie te same skojarzenia co ja
-chyba musi być im strasznie zimno i mokro – wzdrygam się
-ale jakie to romantyczne – odpowiada
211
-tu jest wystarczająco romantycznie jak dla mnie – podnoszę do ust kieliszek z
winem
-jak ci się układa współpraca z Marcinem – zmienia temat
Zastanawiam się, co mu odpowiedzieć. Kierzu to mój szef a jego podwładny,
sytuacja jest niezręczna. Milczenie przeciąga się
-rozumiem – sam sobie odpowiada – na pewno się dotrzecie
-też mam taką nadzieję – odpowiadam z powątpiewaniem w głosie
-chyba trzeba iść spać – kończy rozmowę – wykłady od ósmej a wcześniej
trzeba jeszcze zjeść śniadanie
-dobranoc - mówię, rozchodzimy się do swoich kabin.
Nastawiam budzik i wskakuję do łóżka. Po chwili – tak mi się przynajmniej
wydaje – coś przeraźliwie dzwoni. Przecieram zaspane oczy, odnajduję wyjącą
przeraźliwie i wibrującą komórkę – wpycham ją pod poduszkę, patrzę na
zegarek – wpół do siódmej. Z łazienki dobiega szum wody, widocznie Sławka
już wstała i bierze prysznic.
Ogarniam się szybko i punktualnie o siódmej jesteśmy w Sali jadalnej.
Stoliki zarezerwowane dla naszych gości świecą pustkami. Witamy się z
Wojtkiem i ruszamy do bufetu by zasilić nadwątlone siły. Sylwia patrzy z
niedowierzaniem jak na moim talerzu rośnie góra smażonego bekonu, jajek,
kiełbasek. Sama dzierży w dłoni miseczkę z odrobiną jogurtu i płatków.
Siadamy
-ty naprawdę zamierzasz to wszystko zjeść? – pyta z przerażeniem w głosie
-oczywiście – odpowiadam chrupiąc smakowicie przysmażony boczek
-jak ty utrzymujesz taką linię – mówi z zazdrością
-trzeba mieć dużo seksu – odpowiadam z pełną buzią
Stopniowo pojawia się coraz więcej osób, gdy wstaję po dokładkę przy bufecie
tworzy się już kolejka. Wyraźnie nie doceniłam sił doktorów.
212
Na Sali wykładowej jest już pełno, prawie cała grupa przemogła poranną
słabość i stawiła się na zajęciach. Podchodzę do przygotowującego się właśnie
do wystąpienia docenta Antoniowskiego, ma wyraźne problemy techniczne z
przesłaniem obrazu z notebooka na rzutnik multimedialny.
-mogę w czymś pomóc? – pytam
Z Sali dobiegają liczne głośno wypowiadane uwagi i docinki. Niektóre są
niemal chamskie, wyraźnie pan docent nie jest lubiany w środowisku. Wreszcie
na ekranie pojawia się pierwsze przeźrocze, zajmuję miejsce w pierwszym
rzędzie, zaczyna się pierwszy wykład.
Około południa wpływamy do portu w Kalckronie. Na nabrzeżu czekają już
autokary, które zawiozą nas do hotelu gdzie spędzimy następną dobę.
Zjeżdżamy z asfaltu, dalej biegnie szutrowa droga prowadząca nas do hotelu. Po
obu stronach drogi rośnie gęsty sosnowy las. Patrzę z niepokojem przez okno, tu
gdzieś mają odbyć się rozgrywki Paintball -la. Dojeżdżamy do ładnego, dużego
kompleksu hotelowego wkomponowanego w leśną polanę. Wokół korty
tenisowe i ciekawie zaprojektowane tereny zielone, którym przyglądam się z
dużą uwagą – może uda mi się ściągnąć jakiś pomysł do naszego ogrodu.
Ubrani w specjalne kombinezony i maski ochronne wybiegamy w las. Jestem w
drużynie pomarańczowych, kolorowa opaska na ramieniu pokazuje
przynależność do zespołu. Zaczynają się podchody. Dopiero przy tej grze
ujawniają się głęboko ukryte antagonizmy pomiędzy różnymi Ośrodkami.
W niespełna godzinę później zostaję „zastrzelona” i z ulgą kieruję się w
kierunku hotelu,
Do kolacji zostało jeszcze ponad dwie godziny – myślę sobie - może uda mi się
wreszcie na chwilę położyć.
213
Wchodzę głównym wejściem do Szpitala Wojewódzkiego w Siedlcach. Mijam
rejestrację i kieruję się do wind. Dawno tu nie byłam, ale większość szpitali
wbudowanych w latach osiemdziesiątych prawie identycznie. Na matowej
szybie drzwi widnieje napis: Oddział Urologii, wchodzę. Wiem że czeka mnie
nieprzyjemna i być może trudna rozmowa.
Rano, gdy po przebudzeniu się zeszłam do kuchni mój telefon nerwowo
podskakiwał na parapecie informując o nieodebranych połączeniach – sześć
informacji od Kierza, dwa nieodebrane od Wojtka. Ogarnia mnie popłoch,
szybko zbieram myśli: co się tam do cholery dzieje? Firma się pali? Spoglądam
na zegarek – jest dopiero dziewiąta rano, sprawdzam na drugim czy dobrze
chodzi – ta sama godzina. Teoretycznie powinnam być od godziny w terenie, ale
istnieje niepisana umowa że zaczynamy o dziewiątej bo wcześniej nikt w
szpitalu nie ma czasu rozmawiać. Wychodzę przed dom – w środku jest słaby
zasięg – łączę się z pocztą głosową:
-masz osiem nieodebranych połączeń pięć bez pozostawienia wiadomości,
pierwsza nowa wiadomość: Dominika - mówi Wojtek - zadzwoń do mnie jak
odsłuchasz; naciskam klawisz pięć
– wiadomość skasowana, następna nowa wiadomość: Dominika – tu Marcin –
dlaczego do cholery nie odbierasz; naciskam klawisz pięć
-wiadomość skasowana, następna nowa wiadomość: Dominikaa - to jeszcze raz
ja – oddzwoń jak najszybciej; naciskam ponownie klawisz pięć
-wiadomość skasowana, nie masz więcej wiadomości
Szybko wymyślam powód dla którego nie mogłam odbierać połączeń i dzwonię
do Kierza:
-cześć Marcin – mówię – nie mogłam odbierać bo z samego rana miałam
spotkanie z docentem Antonowskim, a sam wiesz jaki on jest drażliwy
-dobrze – odpowiada – to teraz nieważne, szukał cię pilnie Wojtek, jedziesz
zaraz do Siedlec ...
214
-ale ja mam umówione spotkania – przerywam mu
-to zostaw wszystko, skontaktuj się zaraz z Wojtkiem mówi tonem nie
dopuszczającym sprzeciwu - a potem jedź prosto do doktora Niewiadomskiego,
po drodze przekażesz telefonicznie najpilniejsze sprawy Agacie
-dobrze, już dzwonię do Wojtka – mówię i rozłączam rozmowę
To dlatego żeś się do mnie tak dobijał – myślę z satysfakcją że go rozgryzłam
bez trudu – strach ci do dupy zajrzał że dyrektor mnie poszukuje a ty, mój
przełożony nie masz pojęcia jak mnie namierzyć. Oddzwaniam do Wojtka
-cześć, Dominika mówi – oddzwaniam jak prosiłeś
-cześć Domi – słyszę głos dyrektora w słuchawce – musisz pilnie pojechać do
doktora Niewiadomskiego w Siedlcach. sprawdź go sobie w bazie danych zanim
wejdziesz
-dobrze – odpowiadam – zresztą zawsze tak robię, zresztą – dodaję – ja znam
tego doktora
-o! - ucieszył się – to bardzo dobrze się składa bo to klient bardzo wymagający
ale jednocześnie posiadający ogromny potencjał klient naszej firmy. Jest tutaj
zastępcą ordynatora, ale pracując w wielu przychodniach i posiadając rozległą
praktykę prywatną jest kluczowym klientem. Tymczasem poprzedni
przedstawiciel krótko mówiąc pokpił sprawę
Wchodzę na Oddział, mijam dyżurkę pielęgniarek, zatrzymuję się przed
drzwiami z napisem LEKARZ DYŻURNY pukam:
-proszę – słyszę ze środka, wchodzę
-dzień dobry panie doktorze – odzywam się od progu
-o! cześć Dominika! - ucieszył się wyraźnie na mój widok, strasznie dawno cię
nie było ...
-mam nadzieję, że wywiązałam się ze wszystkich moich zobowiązań i nie ma
pan do mnie żalu
215
-ależ skąd, do ciebie? - ślini się jak zawsze na mój widok – ale ta krowa co
nastała po tobie, nie miała tu czego szukać
Zastanawiam się, co odpowiedzieć. Długo przygotowywałam się do tej
rozmowy. Podane przez Wojtka dane nie były ścisłe. Niewiadomski był przede
wszystkim właścicielem kilku dużych NZOZ -ów, drenujących znaczną część
rynku usług specjalistycznych.
W dostępnych raportach między wierszami zawarty był jego bezwzględny
stosunek do przedstawicieli naukowych firmy.
Pogląd ten potwierdzały relacje licznych zaprzyjaźnionych repów, oraz moje
doświadczenia z poprzedniego miejsca pracy.
Choć do mnie, po początkowej silnej niechęci, miał dziwną słabość.
Pierwszy raz, gdy wprowadzona przez mojego ówczesnego szefa a jednocześnie
poprzednika na tym terenie usiłowałam wejść do jego gabinetu, zablokował
nogą drzwi – uniemożliwiając mi szersze ich otwarcie – i przez tą szparę
poinformował mnie że nie życzy sobie więcej moich odwiedzin bo jestem
chamska, nachalna, agresywna i nieuczciwa – a następnie, korzystając z mojego
całkowitego zaskoczenia, zatrzasnął mi je przed nosem.
Wydarzeniem tym spowodował efekt zgoła paradoksalny. Dołożyłam wszelkich
starań by podjął jednak ze mną współpracę ... starań uwieńczonych pewnym
powodzeniem ...
-tak wyszło - mówię – ale znów mam ten teren ...
-o czyżby twój szef zmądrzał – skomentował złośliwie – nigdy bym się tego po
nim nie spodziewał
-i słusznie – wchodzę w jego ton – zmieniłam firmę
-o? na jaką?
-Osakapharma
-powiedziałem sobie, że z mojej przychodni nie wyjdzie ani jedna recepta na
leki tej firmy – mówi
216
Wiem, że inni przedstawiciele, by w ogóle mieć prawo bywać u niego czy
zatrudnionych przez niego lekarzy musieli „wykupywać cegiełki”, czy w inny
sposób opłacać się firmie
-może jednak coś się da zrobić, nie zniszczysz mi przecież kariery? - żartuję
-możemy to omówić na jakimś sympatycznym sympozjum na które mnie
zabierzesz – mówi – tylko musi być ciepło i romantycznie
-zobaczę co da się zrobić – odpowiadam.
Nie powiedział nie – myślę – a to już jest jakiś punkt wyjścia do dalszych
negocjacji
Wracając w piątek po południu z kolejnego jednodniowego wypadu do Siedlec
rozkracza mi się samochód. Po powtarzających się ciągle usterkach które
powodują, że kilka godzin w tygodniu spędzam w warsztacie, to wreszcie
przebrało miarę
-Marcin! - drę się w telefon bo mam tak słaby zasięg, że ledwo słyszę – znowu
mi się rozkraczył samochód!
-a gdzie jesteś? - pyta
-dziesięć kilometrów za Siedlcami, w szczerym polu! co mam zrobić?
-zaholuj się do Siedlec i weź hotel
-chyba zwariowałeś! Jutro sobota, mąż mnie zabije! - coś przerywa rozmowę,
tracę zasięg
Niestety, nie mając innego wyjścia, robię jak mi poradził. Z hotelu dzwonię do
Arka. Po raz pierwszy błogosławię jego obsesyjną zazdrość, gdy zjawia się tu
późnym wieczorem na motorze – nie dopuszczając myśli że mogłabym poza
jego jurysdykcją spędzić tu noc – i zabiera mnie do domu.
Nakręcona przez męża i sama wściekła przypieram do muru Marcina:
217
-kiedy wreszcie dostanę obiecany samochód – pytam- jeżdżę od dwu miesięcy
rozpadającym się trupem po dwustu tysiącach
-ja ci niczego nie obiecywałem – odpowiada patrząc na mnie z wyraźną
satysfakcją – ale skoro nie dajesz sobie rady ...
-doskonale daję sobie radę! – udaje mu się wyprowadzić mnie z równowagi –
tylko muszę mieć narzędzie ...
-ja na nowy samochód musiałem czekać dwa lata – kontynuuje – ale pójdę ci na
rękę, jak tylko będzie nowa toyota Corolla combi to przydzielę ją Sławce, a ty
przejmiesz samochód po niej ...
-ale przecież Wojtek mówił, że ona ma być dla mnie ...
-nie interesuje mnie co ci ktoś mówił – przerywa mi – i żeby było ci łatwiej
dojeżdżać nie stojąc w korkach, oddasz cegiełki warszawskie i przejmiesz na
stałe Siedlce, Łosice i Płock
-ale przecież miałam zajmować się kluczowymi klientami
-z punktu widzenia interesu firmy wszyscy nasi klienci są kluczowi –
odpowiada z wyraźną satysfakcją
-ale przecież miałam tam znaczne wzrosty i za kilka miesięcy dostałabym nawet
premię – przerywam mu – to jest szykana
-teraz ja decyduję o charakterze naszych relacji i o tym co w nich jest szykaną –
ujawnia wreszcie bez ogródek o co mu naprawdę chodzi – jak ci się nie podoba i
sobie nie dajesz rady to zawsze możesz zrezygnować
Niestety, wiem, że na razie nie mogę. Zaciągnięte kredyty sprawiają że po raz
pierwszy w rozmowie z nim biorę uszy po sobie i odchodzę.
218
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Gośka
Czy ten tłusty, gnuśny facet przed telewizorem to naprawdę mój mąż? Co ja w
nim widziałam? Czy ja w ogóle kiedykolwiek coś w nim widziałam?
-matka! Daj piwo! - nie reaguję, zmywam cholerny makijaż
-Matka!! - czego on się tak drze? - daaj piwo!
Udaję że go nie słyszę, spokojnie zdejmuję z siebie garniturek służbowy,
składam staranie w kostkę by był przygotowany na jutro i kończę myć twarz.
-Gośka! Co się stało? - słyszę z salonu
-nic, przebieram się po pracy
-to czemu nie odpowiadasz?
-bo nie jestem twoją matką – wkurza mnie gdy tak się do mnie zwraca
Głos przybliża się, po chwili w drzwiach łazienki pojawia się głowa Bogdana
-o! - mówi widząc mnie rozebraną - to może skoczymy na górę na szybki
numerek?
Przez chwilę waham się, zachęcająco klepie mnie po tyłku. Nawet miałam
przez chwilę chęć, ale nie, nie jestem koniem. A poza tym jak już siedzi od
trzech dni w domu, to zamiast rozwalać się jak basza przed telewizorem mógłby
odebrać dziecko z przedszkola, obiad ugotować albo chociaż ogarnąć trochę.
A traktuje mnie jak jakąś kuchtę, odsuwam go.
-nie teraz – mówię ze złością – zaraz musimy wychodzić a zobacz jaki tu
wszędzie pierdolnik!
Wychodzę po ciemku na palcach z sypialni i wędruję do łazienki. Staram się
robić jak najmniej hałasu, tak żeby nie obudzić Bogdana. Jestem zmęczona
wczorajszą, ciągnącą się do późna w nocy psychodeliczną dyskusją o naszych
wzajemnych relacjach i o tym, że go nie rozumiem. A on mnie rozumie?
219
Chciał mieć kucharkę, sprzątaczkę i opiekunkę do dziecka i po to się ze mną
ożenił? On słownie temu zaprzecza choć z zachowania wynika coś zupełnie
przeciwnego, natomiast jego rodzice wprost robią ze mnie potwora („Bogdanku,
jakiś ty biedny, musisz sobie sam obiad gotować” – to cytat z jego matki)
-znowu gdzieś jedziesz? - słyszę przed wyjściem z domu
-nie gdzieś tylko do Gdańska – odpowiadam zapinając buty – przecież ci
mówiłam
--nie mógłby ktoś inny – gdera – dlaczego zawsze też
-inni też jeżdżą – odpowiadam automatycznie – tak szef wyznaczył
Ciekawe co by zrobił gdyby się dowiedział – myślę w duchu – że kolejny raz
obstawiam kongres na ochotnika. Zresztą ten Gdańsk to nawet nie mój dystrykt
ale tylko w ten sposób mogę się urwać z domu na kawałek weekendu.
W tym roku organizatorzy corocznych Uroneptunaliów przeszli samych siebie!
Impreza w Dworcu Arthusa byłą boska. Do hotelu wróciłam w podskokach z
czółenkami w ręku i żeby się nie przeziębić od razu wskoczyłam do sauny.
Impreza w gronie zaprzyjaźnionych doktorów i repów przenosi się do numeru.
Po zrobieniu flaszki szkockiej ruszamy dalej w miasto.
Sama się sobie dziwię że tak długo dałam się udupić w domu.
Piętnaście tysięcy premii. To znaczy czternaście po wizycie w Sephorze.
Postanawiam że tym razem wszystko zostawiam dla siebie. Jak ktoś nie wie to
mu mniej żal. Dotychczas skrupulatnie odnosiłam doroczną premie „w zębach”
do domu. Ale już dość. Gdy tylko przynosiłam pieniądze to natychmiast
pojawiały się jakieś pożary do gaszenia, dziury które należało łatać, i na
zaplanowane, z wielkim trudem wynegocjowane zakupy i podróże nie zostawało
ani grosza. Dziwne że ten sam mechanizm nie działał gdy to Bogdan miał jakieś
boki. Podejrzewam zresztą, że większość z nich nie ujrzała dziennego światła.
220
Tu wyższe cele (którymi było kupienie laptopa czy przemalowanie motocykla –
a wcześniej jego kupienie) usprawiedliwiały modyfikację budżetu rodzinnego w
drugą stronę. Ale mimo wszystko mam wyrzuty sumienia i jakieś irracjonalne
poczucie winy. Trochę mi lżeje gdy obkupuję Janka i nabywam dla Bogdana
najnowszy zapach Kevina Klaina. A reszta? Resztę postanawiam zostawić sobie
na wszelki wypadek i wpłacam na nowo założone swoje własne (pierwsze
wżyciu) prywatne konto.
Stoję pod Nosalem, tuż poniżej linii mety. Dzisiaj niestety nie mogę pójść na
narty – obowiązki czekają – ale korzystając z chwili przerwy przyglądam się
treningowi młodych zawodników. Fajnie mają, szkoda, że ja wychowywałam
się na północy i nie miałam takich możliwości. Miałam za to inne – przychodzi
mi do głowy pozytywna myśl – grzyby, rowery, jeziora, łódki. Tak tutaj to łódkę
można sobie co najwyżej w dupę wsadzić. Uśmiecham się do własnych myśli
odprężona stworzonym w wyobraźni widokiem tego manewru żeglarskiego ( a
swoją drogą to ja już mam tą wyobraźnię!). Pod butami skrzypi zmrożony śnieg.
Słońce daje tak ostro że mrużę oczy. Jutro olewam kongres i urywam się na
Kasprowy – postanawiam. Przypomina mi się Piotrek Małecki. Ciekawe czy
gdzieś tu jest. Może spotkam go na tej konferencji? Podobno od pół roku
mieszka na stałe w Krakowie. Zresztą wiem to od Dominiki. Nie widziałam go,
odkąd został menagerem od repów kontraktowych. Z tego co mi Domi doniosła
to nie układało mu się najlepiej w związku i to wygnanie mogło postawić
kropkę nad i.
A swoją drogą jakież to wygnanie – rozglądam się wokół maszerując raźno w
stronę Krupówek i ślizgając się na każdym zauważonym kawałku zamarzniętej
kałuży. Tu jest po prostu zajefajnie a przecież to nie jest jedyne piękne miejsce
w szeroko pojętych okolicach Krakowa (zwłaszcza gdy się ma służbowy
samochód i zostawi ogon w domu).
221
No cóż – uśmiecham się radośnie do jakiejś nieznajomej mijanej właśnie osoby
– jest mi tak lekko na duszy że nawet sobie podśpiewuję fałszując przeraźliwie i
uzupełniając gwizdem brakujące urywki tekstu. I w niczym mi nie
przeszkadzają ani nadciągające właśnie znad Słowackich Tatr groźne, ciemne,
śniegowe chmury ani ludzie oglądający się wymownie za mną.
222
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Piotrek
Nie wracam na weekend tu też można przyjechać. Zresztą tu nie
jest wcale tak beznadziejnie jak mi się wydawało na początku. Właściwie gdyby
nie rodzice to mógłbym do Warszawy wcale nie zaglądać.
A spotkania z Ireną? Dwa ostatnie spotkania uświadomiły mnie że nic nas już
nie łączy. Jestem przekonany że ona kogoś ma – ale – ku mojemu zdumieniu ani
mnie to ziębi ani grzeje. Niech sobie ma.
Zresztą tak naprawdę do nie mam wcale tak dużo czasu. Muszę uczciwie
przyznać że praca dla firmy pochłania mnie teraz niemal bez reszty. Niestety
nadal nie widać tego jeszcze w wynikach. Słyszałem że pracownicy kontraktowi
są źli, nawet że bardzo źli ale to zupełnie nie oddaje istoty zagadnienia. Nawet
określenie beznadziejni nie oddaje poziomu ich zaangażowania i kompetencji.
Mam wrażenie że rekrutowani są z tej samej półki co sezonowi pracownicy fast
foodów. Może jednak obraziłem właśnie pracowników tych sieci.
Kraków – tak jak to zresztą stoi wszędzie napisane – to fantastyczne miasto. Pod
jakim względem? Właściwie pod każdym. Jest mi trochę głupio gdy jeszcze
niedawno głosiłem – z poziomu ignorancji możliwego tylko u Warszawiaka – że
to drugie (po Lwowie) miasto w Galicji. Cóż tradycje Warszawy zginęły w
powstaniu a nieliczni ocalali zrównali poziomem w dół do nowych
mieszkańców stolicy: budowniczych MDM-u i Muranowa i świeżo przybyłych
ze ściany wschodniej yuppich.
Przestało mnie już nawet to ich słynne lokalne „pole”. Korzystając z pretekstu
licznych spotkań biznesowych zwiedzam kolejne urokliwe knajpki. W nich też,
jak w całym zresztą mieście – czuć dawne wieki i nie jest to – tak jak u nas –
mniej lub bardziej udana replika nie wiadomo czego.
223
Kolejny raz udaje mi się wyrwać na weekend w plener. I to nie do Warszawy –
to strata czasu i pieniędzy ale tu. W szeroko pojętej okolicy Krakowa jest po
prostu zajebiście. W czasie kilku pierwszych rekonesansów, sam jeszcze nie
bardzo wiedząc czego właściwie szukam zacząłem przyglądać się koniom. Na
początku nawet sobie z tego nie zdawałem sprawy. Czułem tylko coś na kształt
powoli narastającego wewnętrznego niepokoju. Tak jakby mi nagle czegoś
zaczęło brakować.
Jeszcze teraz nie mogę powstrzymać się od śmiechu gdy przypomina mi się
niedawne odkrycie: mianowicie uświadomiłem sobie że to co brałem za
nostalgię za zaniedbującą mnie od dłuższego czasu żoną okazało się tęsknotą za
dawno już zarzuconą (zresztą nomen omen dla tejże żony) pasją –
jeździectwem.
Nieśmiała próba w leżącej na uboczu stadninie – i – ulga! Pewnych spraw się po
prostu nie zapomina. Nie minął tydzień i znów, jak w kalejdoskopie odwróciła
się hierarchia wartości i ważności zdarzeń. Już nie jest problemem jak znaleźć
odrobinę czasu na jazdę, teraz istotą problemu jest, jak dopasować pracę tak aby
nie kolidowała z treningiem.
Jadę kupić konia! To co kiedyś wydawało mi się nierealnym marzeniem właśnie
za chwilę, tu, w okolicy Ojcowa ma się spełnić. Właściwie wszystko jest już
ustalone: stajnia, opieka, jazdy. Własna czteroletnia klaczka! A żona? Żonę ma
prawie każdy!
Sympozjum w Zakopanem. Trochę mam niepokój o Klarę. Nie lubię gdy stoi
tam sama w boksie i nie mogę się nią zająć. W drodze powrotnej tam podjadę –
postanawiam.
Obsługa stoiska podczas XXXII Zjazdu Polskiego Towarzystwa
Andrologicznego nie powinna być bardzo absorbująca. W każdym razie nie na
tyle aby nie spróbować wyrwać się choć na pół dnia na Kasprowy, dywaguję
224
pakując do bagażnika narty. W końcu jedzie tam nasz cały dystrykt i będziemy
się rotować.
A zresztą moja rola to przecież nadzór i udział w imprezach towarzyszących a te
przecież odbywają się wieczorem. A może umówię się na gdzieś na jazdę?
Trochę napawa mnie niechęcią jazda na obcym koniu (kiedyś to uczucie było mi
zupełnie obce) i mam jakieś takie niejasne poczucie zdrady ale z drugiej strony
piękny, pokryty śnieżnym puchem plener oddziaływując na wyobraźnię, kusi.
Stojąc pochylony w wagoniku kolejki z Myślenickich Turni na Kasprowy
Wierch dopinam niecierpliwie klamry moich Salomonów. Wokół roztacza się
zapierająca dech w piersiach panorama Tatr. Dojeżdżamy. Zapinam pod szyją
kurtkę, dociągam ściągacze kaptura, chwytam w ubranymi w rękawice dłońmi
narty i wysiadam z wagonika. Brrrr! Na zewnątrz jest minus dwadzieścia i mgła.
Surwiwal. Dawno już nie jeździłem na nartach w kraju a do tego w grudniu na
Kasprowym. We Włoszech w kwietniu jest zupełnie inaczej i jakby trochę
cieplej mruczę do siebie pod nosem i wchodzę do wnętrza stacji. Przechodzę na
drugą stronę i po chwili już ponownie jestem na dworze, teraz jednak, bogatszy
o nabyte przed chwilą doświadczenie, mam założone gogle. Rzucam narty na
śnieg, wbijam z rozmachem obok nich kije i wpinam buty w wiązania. Obok
mnie, zupełnie jakby po godzinach wspólnych ćwiczeń kilku innych świrów w
milczeniu powtarza moje ruchy. Grozę tej dziwnej pantomimy podnoszą kłęby
pary unoszące się z ust i osadzające szadzią na włosach i brwiach. Odpycham
się mocno kijkami i ruszam trawersem stoku, za mną ruszają następni. Nikt nie
celebruje przygotowań do zjazdu. Jest pieruńsko zimno i mało co widać.
Wychylony do przodu staram się wzrokiem przebić mgłę. Po przejechaniu
kilkudziesięciu metrów mijam wyciąg krzesełkowy z doliny Gąsienicowej i
skręcam ostro w lewo w dół kierując się do jego dolnej stacji. Śnieg twardo
skrzypi pod krawędziami nart. Starając się zbytnio nie szarżować jadę jednak
225
dość szybko, tak aby jak najprędzej schronić się przed przenikającym
lodowatym zimnem wiatrem.
Z mgły wyłania się dolna stacja wyciągu i stojące nieopodal niej schronisko. Z
ulgą hamuję czując pulsujące gorąco zmęczonych ostrym zjazdem mięśni ud a
jednocześnie mając prawie zamarznięte od mroźnego powiewu policzki.
Wypinam kijkiem wiązania, podnoszę narty otrzepując je rękawicą ze śniegu i
wchodzę do środka. Zza zaparowanych gogli nic nie widzę. Odsłaniam twarz i
...chyba ktoś znajomy.
-Piotrek? - a więc nie omyliłem się
-cześć Gośka – mówię
Nie znam jej właściwie za dobrze, parę razy spotkaliśmy się gdzieś przy okazji
jakiegoś zjazdu czy kongresu, kilka razy mignęła mi też w przychodniach gdy
jeszcze jako rep pracowałem w Warszawie. Wiem o niej natomiast sporo od
Domi a myślę że i ona o mnie również. W końcu to najlepsze przyjaciółki.
-co za spotkanie
-a co ty tutaj właściwie robisz w tą zimnicę? - pytam – bo ja jestem na zjeździe
PTU
-a! to ty ciężko pracujesz – słyszę jej kpiący głos – podobnie jak ja – dodaje po
chwili
-to mamy dzisiaj imprezę – mówiąc to spoglądam na schowany pod rękawem
kurtki zegarek – dokładnie za trzy godziny
-nie chce mi się – mówi z rozbrajającą szczerością – jest taka obrzydliwa
pogoda że psa by z domu nie wyrzucił
-dlaczego właśnie psa? - odezwała się we mnie dusza weterynarza – a może by
tu tak zostać do rana?
-myślisz że są wolne miejsca? – wydaje mi się że ma chęć, ja też czuję że mam
coraz większą
226
Przyglądam się jej. Nigdy nie sądziłem że ktoś może tak super wyglądać w
kombinezonie narciarskim. Gdzie ja miałem przedtem oczy? Zastanawiam się.
Zwłaszcza po tym co mi o niej Domi opowiadała. Czuję, że ona też mi się
przygląda, mam nadzieję, że ja jej też się podobam i że Dominika mi zbytnio nie
obsmarowała przed nią czterech liter.
A może to przeznaczenie – myślę – postanawiam przejąć inicjatywę
-pójdę sprawdzić – mówię kierując się w stronę recepcji – chyba rzeczywiście
będzie rozsądniej niż zjeżdżać stąd na dół w tym zimnie i mgle prawie po
ciemku
Po chwili wracam:
-mają jedną wolną dwójkę – mówię starając się ukryć radość
-to super – uśmiecha się – mam nadzieję że nie nadużyjesz mojego zaufania? –
mówi prowokacyjnym tonem
-a masz do mnie zaufanie? - odpowiadam pytaniem na pytanie
-a powinnam?
Zjeżdżamy nartostradą razem na dół. Świeci słońce. Czuję że to chyba
rzeczywiście przeznaczenie. Mam nadzieję że czar nie pryśnie.
Zmrożony śnieg pięknie lśni w słońcu.
-coś niespotykanego w grudniu - wskazuje ręką jakby czytając mi w myślach –
może to powtórzymy?
Mam nadzieję że ma na myśli naszą upojną noc, a nie na przykład śniadanie.
To dziwne, ale mimo tak szybkiego i niespodziewanego finału naszego
spotkania, jak nigdy dotąd jestem przekonany że było to coś absolutnie
niespotykanego, coś czego nigdy dotąd nie przeżyłem – i – jeśli to stracę, nigdy
już nie u da mi się przeżyć
-oczywiście – wykrzykuję z zapałem godnym piętnastolatka – może dzisiaj?
227
-przemyśl to jeszcze dokładnie, żebyś nie żałował – uśmiecha się grożąc mi
palcem – bo jestem strasznie zaborcza.
-już przemyślałem – odpowiadam jakoś tak dziwnie poważnieje
-i nie boisz się? - pyta
-a czego miałbym się bać? - odpowiadam
-no nie wiem? Może mnie? A może konsekwencji? Tempa?
-trochę – mówię szeptem – ale zaryzykuję, a ty?
-ja też – mówi cicho
228
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Dominika
Na wieść o mojej ciąży Kierza o mało nie trafił szlag.
-chyba zwariowałaś! - darł się w słuchawkę – to absolutny priorytet, ktoś od nas
musi tam jechać
-to jedź sam – odpowiadam - absolutny priorytet dla mnie to spokojnie donosić
ciążę ... i nie zamierzam pracować w weekendy, a już na pewno jako jedyna
-tto cco? - z irytacji zaczyna się jąkać – tto mmoże sspodzdziewasz ssię że inni
sięę ddo ciebie ddostossują? - artykuuje z trudem
-to świetny pomysł – odpowiadam – zwłaszcza że teraz nie będę mogła tyle
godzin spędzać za kierownicą o musisz wybiera
, no i Arek stanowczo nalega żebym nocowała w domu
-Gówno mnie to interesuje! -zaczyna się wydzierać
-nie krzycz na mnie – odpowiadam stanowczo
Czuję że coś się we mnie przełamało i że już się go nie boję. Bez względu na
wszystko nie dam mu więcej sobą pomiatać – postanawiam
-tak że mogę pojechać jutro od rana, ale na wieczór najpóźniej zamierzam być w
domu – mówię spokojnie
-dobrze, to w takim razie bądź w Siedlcach od ósmej a ja o siedemnastej
postaram się cię zmienić a na imprezę pójdzie do obsługi naszych gości Dorota
Widzę, że mój stanowczy, a zarazem spokojny i rzeczowy ton prowadzenia
rozmowy osadził go na właściwym miejscu i spuścił z niego powietrze –
niemalże wróciliśmy do naszych relacji z czasów studiów – kiedy to był zakałą
grupy. Szkoda że od początku nie ustaliłam naszych relacji w taki sposób myślę – uniknęłabym wielu nieprzyjemnych sytuacji i upokorzeń.
-coś jeszcze? - pytam, starając się nie okazywać mojego zwycięstwa w tej
utarczce
229
-chyba tak – odpowiada spolegliwie – jakby mi się coś przypomniało to się jutro
jeszcze zdzwonimy
Od dwóch miesięcy siedzę w domu. Gdy po raz pierwszy doktor Sosnowska
powiedziała mi, że powinnam odpocząć, pomyślałam: takie tam gadanie, dobra
klientka z dawnych czasów, gdy jeszcze pracowałam wśród ginekologów i
promowałam Tanikin, teraz stara się zrewanżować. Ale gdy o raz pierwszy po
całym dniu biegania po przychodniach tak zbrzękły mi nogi, że obrzęki miałam
jeszcze po wstaniu rano, zaczęłam na to inaczej patrzeć.
DRRR
DRRR
DRRR
- odbieram – halo
-cześć – to ja, Gośka - jak się czujesz?, jak twój brzuszek?
-czy wiesz że ten kutas zabrał mi służbowy samochód i telefon
-chuj mu w dupę ...
-łatwo ci mówić
-wyluzuj, najważniejsza jest mała i ty, pamiętaj
-łatwo ci mówić – odpowiadam – ale co dalej?
-na razie masz jeszcze trzy miesiące – odpowiada – a potem jeszcze cztery
macierzyńskiego żeby się pozbierać
-no dobrze – odpowiadam – ale potem mnie wypierdolą
-to odejdź sama – ripostuje – po to się uczyłaś weterynarii, żeby jakiś kutas cię
szykanował?
-w sumie nie – odpowiadam z namysłem
-to może wróć do zawodu – odpowiada – a co na to Artur?
-on uważa tak samo – mówię
-to może ma rację?
-może?
Powoli i z trudem dociera do mnie, że nie jestem chciana w firmie. Piotrek
opowiadał mi o swojej pracy w schronisku, o tym jak go potraktowali bez mydła
230
w lecznicy. I teraz ja mam się w to włączyć? I to rzucona w głęboką toń bez
trzymanki? I nawet bez służbowego samochodu? Gdy o tym myślę robi mi się
słabo.
Ale może to naprawdę ostatni dzwonek? W końcu jakoś ci weterynarze którzy
zostali w zawodzie, jakoś wiążą koniec z końcem. Przecież ja nie jestem znowuż
taka ostatnia. Przecież byłam najlepsza na roku ...
Wykorzystując nadwyżki wolnego czasu – pierwsza taka sytuacja od uzyskania
dyplomu – przepijam się przez urzędy, zdobywam informacje, wyrabiam
papiery. Decyzja, aby odrzucić zacisze firmy farmaceutycznej i skoczyć do
głębokiej wody, jest trudna. Wreszcie jest – decyzja, choć trudna – zapadła.
Dziesiątki godzin nad dawno już niewidzianymi notatkami, spotkania dawno nie
widzianych znajomych którzy pozostali w zawodzie zaowocowały powstaniem
biznesplanu: szukam lokalu.
Namówiona przez znajomego urologa, robię rozeznanie co do możliwości
uzyskania funduszy unijnych. To dla mnie zupełnie nieznany teren.
Ku mojemu zdumieniu moje podanie znajduje odzew,.
-pani wniosek możemy rozpatrzyć pozytywnie – informuje mnie urzędniczka
działu inwestycji regionalnych urzędu gminy – proszę mi tylko wytłumaczyć, co
można zmienić mając taki aparat, o którym pani pisze?
Spoglądam na nią badawczo – nie kpi ze mnie, to widać po oczach
-ultrasonografia to podstawa diagnostyki we współczesnej weterynarii –
odpowiadam – mamy już dwudziesty pierwszy wiek i jesteśmy w unii
europejskiej
-proszę napisać uzasadnienie wniosku – mówi – myślę że może pani liczyć na
jakiś dwadzieścia tysięcy dotacji przy stosunkowo niedużym wkładzie własnym
Wchodzę w to. Według mojego rozeznania będę jedyna, która będzie
dysponować aparatem USG. Piotrek Małecki obiecał mi pomoc w szkoleniu – w
231
przyszłości będę musiała odbyć jakiś kurs i uzyskać formalny certyfikat – ale na
początek wystarczy kilka godzin szkolenia.
Spadł mi kamień z serca. Decyzja jest już podjęta. Jakoś to będzie, bo jakoś być
musi. Nie już mam w każdym razie odwrotu, a to najbardziej mnie motywuje.będzie dobrze – mówi Arek – bo jak miałoby w końcu być
-twój w tym interes – odpowiadam – bo inaczej będziesz musiał mnie
utrzymywać
Pierwsza zima to walka o przetrwanie. Rano, gdy przyjeżdżam do pracy
wewnątrz jest minus dwa stopnie, temperatura nie różni się od otoczenia. Co
prawda po napaleniu na maksa da się uzyskać w środku nawet dwadzieścia pięć
stopni, ale wystarczy na dwie godzin wyłączyć ogrzewanie, by temperatura
zrównała się z tą na dworze.
Pojedyncze, oprawione w stalowe ramy okna nie stanowią żadnej bariery dla
mrozu, tyle że stosunkowo skuteczne chronią przed lodowatym o tej porze
wiatrem . Lodówka, która w lecie zabezpieczała moje szczepionki przed
przegrzaniem teraz jest najcieplejszym miejscem w lecznicy i – skutecznie
zabezpiecza je przed zamarznięciem.
Pomysł Artka – by wstawić tu prawdziwą, żeliwną kozę na węgiel i koks – był
genialny. Odkąd nauczyłam się w niej efektywnie palić, jest mi ciepło,
przynajmniej wtedy, gdy jestem tu dłużej i węgiel zdoła się zająć.
Zgodnie z założonym biznesplanem w tym martwym sezonie powinnam
zarabiać wyłącznie na wyrównanie kosztów własnych.
Nie idzie mi nawet tak źle. Stosunkowo dobry punkt i niewielki czynsz –
okupiony niskim standardem lokalu – powodują, że udaje mi się wyjść na zero
już w pierwszych miesiącach działania przychodni. Zaczynanie działalności w
martwym sezonie to może nie najlepszy pomysł, ale z drugiej daje szansę, że w
kolejnym sezonie będę już na rynku gdy zacznie się ruch.
232
Nie jest źle. Podsumowanie minionego kwartału pozwala nam na wyciągnięcie
umiarkowanie optymistycznych wniosków na przyszłość. W ciągu pół roku
udało nam się uzyskać zbilansowanie nakładów i osiągnięcie pozycji, którą
spodziewaliśmy się mieć dopiero po roku.
Zapada decyzja.
-skoro to ci wychodzi to może należałoby w to zainwestować – stwierdza Arek
-przecież codziennie inwestuję siedząc w tym zimnie – odpowiadam
-miałem na myśli jakiś kredyt - mówi Atur – lub wciągnięcie w to rodziców
-wolałabym – odpowiadam – żeby to jednak było moje
-a więc kredyt – reasumuje
Przystępujemy do poszukiwania swojego lokalu. Nawet pobieżna kalkulacja
pokazuje sensowność takiego rozumowania. To, co pochłania mi dziś czynsz
mogłoby prawie pokryć koszty kredytu na zakup własnego lokalu czy
nieruchomości.
Decyzja zapadłą. Wszystkie wolne chwile poświęcam na przeglądanie ogłoszeń
i odwiedzanie agencji nieruchomości. Jak zwykle okazuje się że wszędzie
dobrze, gdzie nas nie ma. Agencje najchętniej wzięłyby marżę od transakcji
którą znajdziemy i zorganizujemy sami. Ich oferty są w większości nieaktualne i
niepełne.
Tymczasem zaczyna powoli ruszać sezon. Z każdym dniem, w miarę
wydłużania się dnia, zwiększa się też ilość klientów. Sama nie wiem, czy to
inwazja kleszczy, czy wzrost mojej popularności, ale z dnia na dzień ilość
klientów odwiedzających moją przychodnię niemalże się podwaja. Coraz
większy ruch zmusza do podejmowania decyzji o inwestycjach. Jeszcze pół
roku temu bałam się zamrozić dziesięć tysięcy złotych w towarach, dziś w
samych karmach mam prawie dwadzieścia tysięcy, a jeśli doliczyć do tego
233
szczepionki, środki przeciwko kleszczom, antybiotyki, szwy, to potroiłam
inwestycje, a mimo to księgowy nadal wykazuje, że mam dodatni bilans.
Powoli mija moja pierwsza zima na swoim. Codzienny, poranny rytuał
rozpalania kozy gdy w lecznicy panuje ujemna temperatura zajmuje mi coraz
mniej czasu. Początkowo wszyscy znajomi którzy mnie odwiedzali w pracy
sprawiali wrażenie przerażonych, teraz widzę że wielu repów którzy
okazjonalnie do mnie wpadają w przerwie między wizytami u lekarzy szczerze
mi zazdrości. Tymczasem zaczyna się sezon. Codziennie objeżdżam okoliczne
wioski wzywana na wizyty domowe.
Ostatnio często dzwoni do mnie Małecki i Kownacka delikatnie podpytują jak
sobie radzę.
-nie wyobrażam sobie innej pracy mówię
-i na pewno nie chcesz wrócić do firmy? - Kownacka z fanatyczki weterynarii
stała się fanatyczną dręczycielką ulotek
-a nie żal ci samochodu – nie daje za wygraną Mielnicki – teraz takim złomem
jeździsz i to w dodatku na swój koszt
-ale przynajmniej tam gdzie chcę – ripostuję – i tam gdzie widzę sens
-a wyjazdów
-byliśmy z Artkiem na nurkowaniu w Egipcie, niedługo znów się tam
wybieramy – odpowiadam zniecierpliwiona - i dziwię się jak mogłam tyle czasu
zmarnować w firmie
-DRRR
DRRR
DRRR
– podnoszę telefon i naciskam klawisz z
narysowaną zieloną słuchawką
-Przychodnia Dla Zwierząt, słucham – mówię już odruchowo
-czy pani leczy króliki? - odzywa się głos w telefonie
234
-oczywiście – usiłuję w błyskawicznym tempie przypomnieć sobie co wiem o
gryzoniach – zapraszam do lecznicy
Ale mamy ich sześćdziesiąt – słyszę zakłopotany głos w słuchawce – i
zaczynają jakoś dziwnie puchnąć
-to może być myksomatoza – głośno myślę – a były szczepione?
-chyba nie? - moja rozmówczyni nie jest pewna – spytam męża ..., a mogłaby
pani przyjechać zobaczyć?
-dobrze – podejmuję szybko decyzję – mam zamówić szczepionkę dla państwa?
Dzwonię do hurtowni zamówić szczepionkę. Nie cieszy mnie ta wizyta. Jeśli to
rzeczywiście myksomatoza to jest obowiązek ustawowy wybicia stada,
właściciel nie będzie dumny – myślę – zwłaszcza jeśli nie ma ubezpieczonych
zwierząt, a pewnie nie ma. Nie ma co, niezła inauguracja w leczeniu królików
pasztetowych.
Rozwieszamy z Artkiem plakaty. Część rozwieźliśmy do sołtysów – według
podziału wsi – który uzgodniliśmy na zebraniu lekarzy weterynarii naszej
gminy. Ten podział jest oczywiście nieoficjalny, ale bardzo pomógł nam w
przygotowaniu się do organizowanego przez urząd przetargu. Nie obyło się, jak
wszędzie tam gdzie chodzi o pieniądze, bez kłótni.
Starzy wyjadacze, działający w tym rejonie jeszcze za czasów państwowych
lecznic chcieli dzielić teren wyłącznie między siebie. Podobno w zeszłym roku
tak zastraszyli dziewczyny, że oddały pole bez walki. W tym roku postanowiłam
do tego nie dopuścić. Przecież te akcje – powtarzałam sobie – to jedyny taki
solidny zastrzyk kasy w ciągu roku, dlaczego całą pulę ma zgarnąć dwóch, czy
trzech leśnych dziadków – i – napuszczona przez Artka, przystąpiłam do
kontrataku.
235
Ku mojemu zdumieniu oddali mi trzy wsie niemal bez walki, po zeszłorocznym
zebraniu (w którym jeszcze nie uczestniczyłam, bo byłam wtedy repem) byli tak
zaskoczeni, że nie potrafili znaleźć żadnych racjonalnych argumentów.
-nie da pani sobie rady – próbował nieśmiało protestować doktor Tomaszewski
-myślę że dam – odpowiedziałam spokojnie, nie chcąc nadmiernie przeciągać i
tak już napiętej atmosfery – na studiach brałam udział w takich akcjach
-ale to zupełnie co innego
-gdyby mi nie szło to mogę liczyć na pana pomoc? - spytałam z fałszywą
uległością
-oczywiście – zrobił dobrą minę do złej gry
Do kolejnego drzewa przybijamy pinezkami wizerunek wściekłego psa z
dopisaną markerem datą akcji
-to już ostatni?
-pozostałe mają rozwiesić sołtysi – odpowiadam
-zdążą? - Artur ma wątpliwości - zaczynamy już pojutrze
-mam nadzieję – odpowiadam niepewnie – w końcu organizują to co roku
-a gdzie będziemy szczepić? - pyta
-są od lat te same, stałe punkty, sołtys nas zawiezie
-to wracajmy do domu – mówi – bo zimno
Jedziemy szutrową drogą do pierwszego punktu. Przed nami czerwonym
seicento pomyka dziarsko sołtysina. Nigdy nie sądziłam – przychodzi mi do
głowy myśl – że to taki sfeminizowany zawód, tymczasem na trzech sołtysów z
którymi współpracuję, to kobiety.
-a może ty byś tak została sołtysem – Artkowi widocznie ta sama myśl zaświtała
w tym momencie w głowie.
Wyjeżdżamy z lasu, przed nami kolejne osiedle domków Przed jednym z nich
czernieje tłum ludzi z psami.
236
-patrz -mówię pokazując palcem – to tu
Samochód przed nami zwalnia, parkujemy, wyciągamy z bagażnika zabawki.
Artur, wspomagający mnie tutaj w charakterze sekretarza, zajmuje miejsce przy
rozstawionym pod plażowym parasolem stoliku. Jego udział w akcji jest
możliwy, ponieważ tradycyjnie szczepienia odbywają się w weekendy.
Bloczki samokopiujących zaświadczeń o szczepieniu raz za razem sfruwają ze
stolika, przyciśnięte naprędce znalezionym polnym kamieniem bezsilnie furkocą
na wietrze.
Rozpoczynamy wspólny rytuał: właściciel przytrzymuje mocno psa za obrożę,
ja szybko podaję zastrzyk szczepionki, następnie Arek wypisuje kwit i wydaje
aluminiową blaszkę znaczka. Pies za psem, właściciel za właścicielem,
strzykawka za strzykawką.
-Imię nazwisko – słyszę za plecami beznamiętny głos Arka zadającego po raz
nie wiem już który te same pytania
-Burek – pada odpowiedź
--właściciela imię i nazwisko – powtarza niestrudzenie
-Kowalski Marian
-pesel – pada kolejne pytanie
-mam w dowodzie
-to proszę dać dowód – Arek ma nieprzebrane zasoby cierpliwości
-adres …
Zatracam się w pracy, powoli przestaję kontrolować ilość psów, zresztą to rola
Artka. Od niewygodnej, pochylonej pozycji zaczyna boleć mnie krzyż, dobrze
że założyłam długą ciepłą kurtkę – myślę – zimny, przenikliwy wiatr przenika
do kości. Ja jestem cały czas w ruchu, ale widzę że Artur jest już siny z zimna.
Niektóre, co bardziej bojowe kundle aby zaszczepić, trzeba zawieszać prawie w
powietrzu a i tak warczą zza odsłoniętych zębów. Jeden z nich, już po
237
szczepieniu, w odwecie podbiega do mojego sekretarza i z całej siły łapie go
zębami za łydkę.
-kurwa rzesz mać! - Artek rozciera łydkę z widocznym odciskiem zębów –
pierdolony kundel!
Właścicielka agresora kaja się. Po tym nieprzyjemnym przerywniku akcja
przebiega bez przeszkód dalej. Mimo dochodzenia kolejnych zwierząt i i ich
właścicieli oczekujący tłumek zrobił się widocznie mniejszy.
-mamy już sześćdziesiąt – informuje mnie, jakby czytając w moich myślach
Artek
-powoli kończymy – odpowiadam – ale jeszcze trzy punkty
-damy radę – odpowiada – pamiętaj że robimy to za kasę
-boli cię jeszcze noga – mam wyrzuty sumienia
-już zapomniałem – odpowiada
Ostatni! Prostuję obolałe plecy i podchodzę do grupy ludzi stojących bez psów.
Sołtys uprzedzała, że zwyczajowo, jeśli ktoś ma więcej niż dwa psy to zaprasza
do siebie na posesję, oczywiście opłacając dojazd. Umawiam więc te wizyty na
później, po zakończeniu akcji.
Pakujemy sprzęt i wyprodukowane świecie i podążamy za czerwonym seicento
do kolejnego punktu. Mimo pracującego na maksa ogrzewania oboje
dygoczemy z zimna. Spoglądam za zegarek:
-mamy pół godziny spóźnienia – oznajmiam
-jeśli czekają na dworze – odpowiada - to są z nas na pewno dumni

a gdzie mają czekać? – odpowiadam retorycznie – wskazując na kolejny
czarny tłum
Dojeżdżamy. Rytuał zaczyna się od początku.
Podsumowujemy akcję. W dwa weekendy zaszczepiliśmy blisko siedemset
psów. Teraz przed nami noce nad zbudowaniem bazy i umieszczeniem w niej
238
danych, koszmarne zajęcie, tyle że w cieple – pocieszam się. No a później
rachunek dla gminy i kasa na konto!
Jedziemy z Markiem do znajomego gospodarza, mamy kastrować knurki.
Odczuwam wewnętrzny niepokój, nigdy tego sama nie robiłam, ale sama
obserwacja wystarczyła, by kwik operowanych na żywca prosiąt jeszcze przez
kilka miesięcy budził mnie w nocy.
-jak będziesz znieczulać? – zagaduje Marka
-do tego się nie znieczula – odpowiada pogodnie – to tylko chwila
Żeby tak ciebie ktoś wykastrował bez znieczulenia – myślę – mściwie
utożsamiając się z bezbronnymi świnkami.
-myślisz że ich to nie boli? – pytam z wyrzutem
-trochę boli – odpowiada spokojnie – jak się dobrze przytrzyma …
-barbarzyństwo – nie mogę powstrzymać się od komentarza – nie można trochę
ostrzyknąć ksylokainą?
-niby można – odpowiada beznamiętnie – ale to nic nie da a tylko wydłuży cały
zabieg
-a narkoza? –pytam
-a kto za to zapłaci? – mówi z wyraźną pasją - chłop jakby mógł to by zębami
jaja obgryzł a kasy nie wydał
Skręcamy z asfaltu i po chwili wjeżdżamy na podwórko. Marek z brawurą
parkuje swojego pełnoletniego już mercedesa pod stodołą i trąbi.
-a jest już pan doktor – z kuchennych drzwi prowadzących do budynku
mieszkalnego wychyla się głowa w chustce – już wołam starego – głowa niknie
za zamykającymi się drzwiami
Wysiadamy. Marek otwiera klapę przepastnego bagażnika i z jednej ze
stojących tam plastikowych skrzynek wyciąga igłotrzymacz, z małego
metalowego chromowanego pudełka wydobywa dwie półksiężycowate igły,
239
znów nurkuje cały we wnętrzu samochodu i pochwali wynurza się dzierżąc
triumfalnie w ręku kłębek cienkiego sznurka.
-po co ci to? – pytam, z zaciekawieniem wskazując na linkę
-szpagat? – odpowiada – do szycia
-miskę gorącej wody kobieto – zwraca się do otwierającej właśnie drzwi stodoły
gospodyni – gdzie je trzymacie?
-w chlewiku – odpowiada wskazując ręką w nieokreślonym kierunku
-przecież mówiłem żeby były gotowe jak przyjedziemy – mówi z wyraźnym
niezadowoleniem – myślicie że ja będę czekać aż je połapiecie?
-już targają pierwszego – kobieta odpowiada przepraszającym tonem – co
jeszcze przygotować?
-dwie kostki słomy – odpowiada – przecież byłem już u was – kręci głową z
wyraźną dezaprobatą – i otwórzcie szeroko drzwi stodoły żeby jasno było
Nigdy nie widziałam tak zachowującego się Marka. Ten zwykle miły, elegancki
i kulturalny starszy pan zmienił się nie do poznania. Niecierpliwy,
niesympatyczny, traktujący płacących mu w końcu klientów z góry, wręcz
obraźliwie.
-czemu nie używasz normalnych szwów – szepczę mu do ucha
-bo bym jeszcze dołożył do tego interesu – odpowiada gderliwie – zresztą od
ponad czterdziestu lat tak robię i zawsze się dobrze goi
To jest argument – myślę – nie ma to jak postęp i nowe technologie. Zachowuję
te przemyślenia dla siebie, w końcu przyjechałam się tu uczyć a nie dyskutować.
W międzyczasie dwóch ubranych w gumofilce i złachane waciaki mężczyzn
dysząc ciężko wnosi do stodoły wyrywającego się i kwiczącego w niebogłosy
knurka trzymając go za wszystkie cztery nogi brzuchem do góry.
Przyglądam się temu spektaklowi z zaciekawieniem. Ile jeszcze lat upłynie aż
takie zabiegi wykonywane będą w sterylnych warunkach Sali operacyjnej.
Widzę teraz do czego potrzebne były kostki słomy: rozciągnięty założonymi za
240
racice konopnymi postronkami prosiak leży na nich niby na stole operacyjnym
prezentując śmieszny, pokryty rzadką szczeciną brzuch i genitalia.
Szybkim wprawnym ruchem Marek nacina skórę w okolicy pierścieni
pachwinowych i przy akompaniamencie przeraźliwego kwiku pacjenta
błyskawicznymi ruchami wydobywa jądra zaciskając klemem powrózki.
Błyśnięcie ostrza skalpela i szwy. Po chwili prostuje się i sięga do miski z
parującą wodą.
-dawajcie następnego – mówi
Jestem pod wrażeniem, rzeczywiście robi to niebywale sprawnie, od momentu
unieruchomienia zwierzaka do chwili jego puszczenia nie minęły nawet dwie
minuty. Może rzeczywiście tak to trzeba robie – myślę – w końcu ta technika
oparta jest na wielowiekowej tradycji.
-tu jest dużo czyściej i mniej bakterii niż w lecznicy – mówi jakby czytając w
moich myślach – chcesz spróbować następnego?
-może jeszcze dzisiaj tylko popatrzę – wolałabym jednak zrobić to w
znieczuleniu, myślę
Decyzja zapadła. Odnalazłam się we własnym zawodzie, jak się powiedziało A
to należy powiedzieć B. Kupuję własny lokal.
-na myśl o kolejnej zimie w tej norze chce mi się rzygać – informuję głośno
Artka
-może jesteś w ciąży? - pyta z nadzieją w głosie
-nie, kupujemy lokal
-jaki lokal?
-no ... jeszcze nie wiem, w każdym razie na lecznicę
a masz coś na oku? - pyta
-poszukamy to znajdziemy – nic nie zaburzy mi radości
-to choć – wstaje – przejedziemy się po agencjach nieruchomości
241
Łatwiej postanowić niż wykonać. Wszystkie (to znaczy trzy ) oferty na które nas
stać są do dupy. Panie w agencjach sprawiają wrażenie ociężałych umysłowo,
nie potrafią pojąć że lokal na lecznicę dla zwierząt musi być na parterze i mieć
osobne wejście a to znaczy że mieszkanie w bloku na piątym piętrze się nie
nadaje ... na trzecim zresztą też. Z kolei konkurencyjna firma proponuje nam
działkę do zabudowy i garaż. Moja wizja zimy w ciepłym, przytulnym, własnym
lokalu powoli oddala się w niebyt.
Bezpańskie koty zaczynają mi się śnić po nocach ale petunia non olet , skoro
hycel upodobał mnie sobie jako miejsce ich zwożenia na sterylizację przez
oddaniem do schroniska, to nie mogę zawieść jego oczekiwań.
-szczególnie że mają konkretny wymiar finansowy – odpowiada zza parawanu
na moje myśli Artek – choć, bo chyba się rusza
-przepraszam na moment – informuję siedzącą przede mną właścicielkę yorka
któremu właśnie obcinałam pazurki – muszę podać narkozę
Wsuwam się za parawan uspokajam rozjuszonego Arka i podaję budzącej się
kotce kolejną porcję ketaminy.
-muszę do niej iść – mówię mu szeptem do ucha
-to ty miałaś operować nie ja – odpowiada mi szeptem
-zapomniałam że się z nią umówiłam – kajam się – przepraszam, ale to bardzo
dobra klientka
Artek uśmiecha się z triumfem
-mam! - podnosi w pęsetce odnaleziony w brzuchu róg macicy – a jak znowu cię
zawołam to nie czekaj aż mi zacznie uciekać ze stołu tylko reaguj od razu
-przecież wiesz że zawsze reaguję na ciebie od razu – biorę jego dłoń w swoją i
prowadzę w miejsce potwierdzające prawdę moich słów
-ostatnio czasem mam wątpliwości – odpowiada
242
-rozwieję ci je dzisiaj – szepczę mu do ucha – ale teraz muszę iść do tej
dziumdzi z yorkiem – zostawiam go za parawanem
-jest! -krzyczy w słuchawkę – znalazłem chyba!
-kogo znalazłeś? - pytam zaniepokojona
-lokal dla ciebie
-za ile? – pierwsze pytanie może się okazać ostatnim
-na parterze, trzydzieści metrów, z osobnym wejściem – recytuje jak w transie
jakby nie zrozumiał mojego pytania – nowy, naprzeciw nowego kina ...
-za ile – przerywam mu niecierpliwie
-sto pięćdziesiąt – rzuca szybko – ale wykończony, ma wszystkie media no i
lokalizacja ...
-tani nie jest – mówię ostrożnie – i mały
-sprawdzałem w przepisach – Arek jest pełen entuzjazmu - trzyma normy
metrażu
To chyba tu, otwieram niepewnie drzwi. Zza dziwnej konstrukcji z kartonów i
innych śmieci wystaje głowa Arka:
-dobrze że jesteś mówi – zobacz – pokazuje leżące na posadzce przedmioty: kij
od szczotki, dwa buty i jakieś pudełko ułożone jedne za drugim – ta ściana
wydzieli gabinet zabiegowy
Nie widzę tu żadnej ściany, wyobraźnia przestrzenna nie jest moją
najmocniejszą stroną.
-zobacz – podsuwa mi pod nos kartkę – rozrysowałem plan adaptacji lokalu
-i jak wyszło? - wpatruję się bezradnie w kawałek papieru
Mimo szczerych chęci nie umiem z systemu kresek wyłonić plastycznego
obrazu ciepłego wnętrza mojej nowej lecznicy.
-super – odpowiada – a u będzie pomieszczenie socjalne
243
-tu? - przypatruję się kwadratowi narysowanemu kredą
-nie – pokazuje palcem - tam, tu jest toaleta
Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. No i ten dobór kolorów. Nigdy
nie myślałam że przychodnię dla zwierząt da się zaaranżować w moich
ulubionych barwach. Jest ciepło, przytulnie a zarazem profesjonalnie.
-wiesz co – przytulam się do mojego Arturka – jak będziemy otwierać kolejne
lecznice sieci, to możemy wszystkie utrzymać w tej tonacji kolorów
-z tą siecią to na razie mocno na wyrost – odpowiada – ale o filii w Pruszkowie
to powinniśmy poważnie pomyśleć
244
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Tomek
Gdy wreszcie wyjeżdżamy z Warszawy jest dobrze po piątej. Niby mieliśmy
pracować tylko pół dnia, ale jak zwykle wybuchł jakiś pożar który trzeba było
gasić.
Od rana jeździłem na wizyty towarzyszące z Kasią, nowo przyjętą
przedstawicielką kontraktową. O dwunastej, gdy wchodziłem na ostatnią z
planowanych wizyt u POZ-ów.
DRRR
DRRR
- zadzwonił nagle telefon.
Spojrzałem na wyświetlacz: docent Antonowski – antypatyczny, często wręcz
chamski, ale z punktu widzenia dyrektora absolutnie kluczowy klient firmy.
-cholera, to akurat muszę odebrać, czego ten pajac znowu ode mnie chce?
Kasia spojrzała na mnie ze zdziwieniem – krótko pracujesz, pomyślałem,
jeszcze niejedno cię zdziwi.
DRRR
DRRR
-dzień dobry panie docencie – mówię – w czym mogę panu pomóc
-za trzy godziny wylatuję do Barcelony, gdzie mam prezentację, a laptop
którego od was dostałem przestał nagle działać…
-to niemożliwe żeby się zepsuł, był naprawdę z najwyższej półki …
-przecież widzę
-może uda się ją jakoś uratować – myślę głośno – nie ma pan kopii na płycie?
-jasne że mam, tylko nie mam jak odtworzyć
-a może da się jakoś go uruchomić?
-myślę że nie, bo gorąca kawa mi się w niego wylała – odpowiada – niech pan
coś szybko wymyśli, muszę kończyć, wyjeżdżam na lotnisko. Odkłada
słuchawkę.
245
O rzesz ty chamie – mówię głośno do wyłączonego telefonu – jakbyś sam za
niego zapłacił , to byś uważał. Basia ma oczy jak spodki.
-kto to był – pyta
-absolutny VIP – odpowiadam – nie przeszkadzaj teraz. Dzwonię do szefa:
-dzień dobry pani Krysiu – mówię do jego sekretarki - przepraszam że
przeszkadzam, ale mam problem, może mnie pani połączyć pilnie z szefem?
-łączę – odpowiada
-cześć Piotrek, dobrze że się do mnie zwracasz – odpowiada miłym pogodnym
głosem (tym samym głosem potrafi bez mrugnięcia powieką skłonić kogoś z nas
aby złożył w trybie natychmiastowym podanie o zwolnienie z pracy we
własnym dobrze pojętym interesie)
-Marek - zwracam się do szefa po imieniu zgodnie z obowiązującą w firmie
regułą – nie potrafię sam rozwiązać mojego problemu, a sprawa jest bardzo
pilna
-słucham, mów dalej – słyszę w słuchawce
-dzwonił do mnie przed chwilą docent Antoniowski, jest w drodze na lotnisko,
leci na jakiś sympozjum zagraniczne, gdzie ma wykłady
-wiem – przerywa mi – myśmy go zaprosili, ale to wszystko jest dograne
-tak – odpowiadam – ale nie działa mu laptop, którego od nas dostał, może
dlatego, że go zalał kawą – dodaję z sarkazmem
W słuchawce zalega cisza, szef widocznie zastanawia się, co ma powiedzieć
-cholera! – pada wreszcie w słuchawce
-tak? Nie dosłyszałem! – mówię specjalnie głośniej, ta odpowiedź nie
rozwiązuje mojego problemu
-możesz mu pożyczyć swój? – pyta
-niechętnie – odpowiadam – muszę raportować na bieżąco, a zresztą mam tam
bazę lekarzy i wyniki cegiełek
246
-prawda – zasępił się – dobra, zadzwoń do niego, powiedz żeby się nie martwił
tylko leciał a ja to załatwię – mówi – coś jeszcze?
-nie, to już wszystko – odpowiadam z obawą, nie wiem czy już nie
przeciągnąłem struny – jedziemy zaraz na regaty …
-no to jak to się mówi? Pyta – pomyślnych wiatrów i stopy wody … rozłącza się
Mijamy korek ciągnący się od Łomianek i za Nowym Dworem odbijamy w
lewo. Daje to podwójną korzyść: omijamy i korki i radary. Musimy się śpieszyć.
Losowanie łódek jest co prawda dopiero jutro, ale dziś po zakwaterowaniu się w
Gołębiewskim czeka nas jeszcze impreza – niby nieoficjalna – ale oczekuje się,
że nasza firma będzie tam obecna. A jutro od rana regaty, najpierw, o ósmej
rano odprawa sterników, później losowanie łódek, taklowanie, odprawa załóg i
o dziesiątej – jak powieje – start do pierwszego biegu.
Powoli krajobraz z monotonnego, nizinnego zamienia się w pagórkowaty.
Jednocześnie długie proste ciągnące się wzdłuż pól uprawnych odcinki drogi
wypierane są przez leśne i pełne ostrych zakrętów. Zwalniam. Dojeżdżamy do
Mikołajek.
Przed nami Giżycko, Kaśka ożywia się, wiem że pochodzi gdzieś z tych okolic
-skręć to w lewo – mówi nagle
Hamuję z piskiem opon i skręcam w leśny dukt, zatrzymuję samochód
-co się stało? - pytam, pewnie chce jej się siusiu, myślę
-nic – odpowiada – tędy jest skrót, a poza tym ominiesz korek na wjeździe
Ruszam, spoglądam na nią z uznaniem, droga prowadzi w gęsty ciemny las,
nigdy w życiu nie przyszłoby by mi do głowy, żeby tu skręcić
-masz do mnie zaufanie – mówię, rozglądając się wymownie po otaczającej nas
głuszy
mam – mówi po prostu – i wiem że go nie nadużyjesz
-jeśli znasz takie skróty na jeziorze to możemy wygrać – zmieniam temat
247
Przed nami las rozrzedza się, dojeżdżamy do poprzecznego asfaltu
-gdzie teraz? - pytam

w prawo – odpowiada
Mijamy Giżycko. Drogowskaz na Sztynort
-jesteśmy prawie w domu – mówię – byłaś tu kiedyś
-wiele razy – odpowiada – tata miał łódkę na Niegocinie
-ciekawe, czy Marcin już jest – zastanawiam się głośno
-on żegluje? - pyta Kaśka
-z tego co wiem, to nie – mówię – chyba tylko ty i ja mamy jakieś
doświadczenie
-szkoda że Tomka nie ma – stwierdza z żalem
-co, tęsknisz? - stwierdzam żartobliwie
-nie, tylko on jest opływany i chyba się nawet kiedyś ścigał
-to rzeczywiście szkoda – mówię ponuro – mam nadzieję, że nie będziemy
ostatni, bo sobie obciachu nastrzelamy, Tomek teraz może się ścigać w regatach
hipermarketów
-płyniemy tylko we trójkę? - pyta
-nie, będzie jeszcze ktoś z dystryktu Marcina – odpowiadam – ale z tego co
wiem to co prawda trenuje wyczynowo, ale rugby
-też się przyda – stwierdza filozoficznie Kaśka – na balast
Kończy się asfalt, wjeżdżamy na kocie łby, w oddali widać już zabudowania
dawnego pałacu, po lewej stronie, w dole widok na port i jezioro Sztynorckie.
-cześć, dobrze że wreszcie jesteście – Marcin już na nas czeka – śpimy na łodzi,
strasznie ciasno – nie sprawia wrażenia zadowolonego – impreza się już zaczęła,
Mariusz pilnuje stolika, chodźcie, rzeczy weźmiecie później
-ale ja się muszę przebrać – protestuje Kaśka, ubrana w stalowy garniturek –
przecież ja tak nie pójdę
-jakie stroje obowiązują? – pytam
248
-dowolne – odpowiada z wyraźnym sarkazmem w głosie Kierz, ubrany,
podobnie jak ja w prążkowany garniturek – to „impreza żeglarska”, tak
przynajmniej napisali w programie
-to ja też się przebiorę – mówię – poczekaj pięć minut, a my znajdziemy jakąś
łazienkę
-z tego co pamiętam to była tu zaraz naprzeciwko – mówi Kaśka wyjmując z
bagażu jakieś ciuchy i neseser
-co masz w tej skrzyni? - pytam biorąc z torby jeansy, T – shirt, sweter i adidasy
-jak to co?, kosmetyki
-OK, tak się tylko pytam
Z daleka dobiega nas głośny hałas, kierując się nań odnajdujemy „Zęzę”. Hałas
okazuje się być koncertem szant. Schodzimy po schodkach w dół. Dość nisko
sklepiona piwnica wypełniona jest ludźmi. Przy jednej z drewnianych, ciężkich,
surowych ław siedzi Mariusz, przeciskamy się jego stronę, spostrzega nas,
macha.
Siadamy, rozglądam się wkoło. Wśród mnóstwa nieznajomych twarzy niektóre
rozpoznaję, Kierz - jako jedyny chyba na sali ubrany w garnitur – na tle
wyluzowanych ludzi w jeansach i bluzach wygląda jak palant. Jak zwykle
zresztą, odkąd go znam stwierdzam w myślach – zresztą nie bez satysfakcji.
-mamy jakiś plan? - pyta Mariusz
-wygrać! - stwierdza Kierz
-Wypić piwo! - mówię jednocześnie z nim
Mariusz wstaje
-to może, jako najmłodszy – spogląda na Kaśkę – w każdym razie z mężczyzn,
przyniosę pierwszą kolejkę – wyraźnie mój plan bardziej przypadł mu do gustu
-co tu mają? - pyta Kaśka
249
-z lokalne z kija i prawie wszystko w butelkach – odpowiada – ta ich „Perła”
jest zupełnie niezła – dodaje
-musimy wygrać – powtarza Marcin
-a masz jakieś doświadczenie regatowe? - pytam
-nie – odpowiada – ale jesteśmy najlepsi
-w czym? - spoglądam na niego zdziwiony
we are the champions
Nucę pod nosem. Aż dziw, że po tylu latach znajomości jest mnie w stanie
zaskoczyć.
-we wszystkim – odpowiada – mamy najlepszy produkt i sprzedaże
-no i co z tego? - jego tok myślenia zaczyna mnie fascynować
-to, że musimy wygrać – odpowiada
-to może ty zostaniesz sternikiem? - podpuszczam go
-ciebie wyznaczył dyrektor – odpowiada z wyraźnym żalem
Impreza rozkręca się. Po kolejnym, nie wiem już nawet którym piwie szanty
zaczynają mi się nawet podobać.
Straszny huk, chyba trzęsienie ziemi, usiłuję schować się po kocem ale coś
trzyma mnie za ramię.. Boli mnie głowa. Słyszę jak przez mgłę głos Marcina
-wstawaj, zaraz zebranie sterników
Powoli przypominam sobie gdzie jestem. Wczorajszy wieczór był fantastyczny,
choć nie za bardzo pamiętam, kiedy się skończył. Tańczyliśmy z Baśką,
Mariuszem i jakimiś świeżo poznanymi ludźmi, potem zmieniając lokal
przenieśliśmy się do nich na łajbę, a potem ... otwieram oko, jestem wewnątrz
łódki. Sięgam ręką pod przykrywający mnie koc, śpię w opakowaniu,
wyczuwam przez materiał spodni portfel, komórkę i kluczyki – jest OK –
wszystko pod kontrolą, tyle że mam kaca
-masz coś do picia? - pytam
250
Unoszę głowę, Kaśka i Mariusz jeszcze śpią. Przez otwartą zejściówkę wpada
oślepiające przeraźliwie światło. Spoglądam na zegarek, za dziesięć ósma.
Trzeba zagęszczać ruchy. Przeciągam się waląc przy okazji potylicą o
drewnianą gródź na końcu koi
-i co z tym piciem? - ponawiam pytanie
-jest tylko resztka coli – podaje mi plastikową butelkę z niewielką ilością
brązowej cieczy na dnie – przysysam się chciwie do szyjki i osuszam ją.
Wydobywam się z koi.
-trzeba iść – mówię – umyję się potem, idziesz ze mną?
-trzeba pobudzić tamtych – wskazuje gestem na śpiących na dziobie - niedługo
mamy śniadanie
-no to na razie – kończę zakładać buty i wydobywam się na zewnątrz jachtu
W kokpicie Sajgon: puszki po piwie, jakieś papierki, szmaty – może ciuchy,
cały pokład zadeptany
-ogarnijcie tu trochę – rzucam do środka i nie czekając na odpowiedź wyskakuję
na keję.
Pogoda jest zajebista, mimo wczesnej pory jest już dość ciepło, świeci słońce.
Wiatru jeszcze nie ma ale pewnie się rozwieje. Na części łódek załogi już wstały
i niemrawo się krzątają – wszędzie widać pozostałości wczorajszej imprezy. Idę
się odlać, w męskiej toalecie chciwie przysysam się ustami do kranu.
Schodzę do piwnicy, gdzie zaczęła się wczorajsza impreza. Tu już nie widać jej
śladów, ani też żadnych spustoszeń. Widocznie tutejszy personel ma wprawę w
takich akcjach – myślę. Kupuję dużą butelkę nałęczowianki i siadam. Stopniowo
wszyscy się schodzą:
-witam na odprawie sterników Drugich Żeglarskich Mistrzostw Polski Firm
Farmaceutycznych – rozpoczyna przedstawiciel organizatora imprezy. Do regat
zgłoszonych jest czterdzieści jeden załóg. Ponieważ dysponujemy
dwudziestoma dwoma jachtami więc eliminacje odbędą się w dwu turach.
251
Startujemy na jachtach klasy Sasanka, za chwilę odbędzie się omówienie trasy a
następnie losowanie jachtów. Chciałbym państwu przedstawić
przewodniczącego komisji sędziowskiej – wskazał dłonią na starszego
mężczyznę, który wstał ukłonił się zgromadzonym – który przedstawi państwu
zasady zawodów ...
-ścigać się będziecie na jachtach klasy Sasanka, bieg eliminacyjny odbywać się
będzie po śledziu, w biegach eliminacyjnych trzy okrążenia, w biegu finałowym
pięć okrążeń. Jachty dostajecie w wyposażeniu standardowym, z podstawowym
ożaglowaniem
-czy wolno używać spinakerów? – padło pytanie z sali
-nie wolno używać niczego, co nie jest na wyposażeniu jachtów – kontynuuje –
przypominam też o przestrzeganiu prawa drogi i o bezpiecznej żegludze.
Wszystkie załogi, które doprowadzą do kolizji zostaną zdyskwalifikowane,
protesty proszę zgłaszać mijając statek komisji, jednak nie później niż do
skończenia biegu. Sternik, który czuje się winny sytuacji konfliktowej może w
celu uniknięcia dyskwalifikacji wykonać trzy pełne obroty jachtu przed
rozpatrzeniem protestu przez komisję ...
Omawiane są kolejne szczegóły biegu, reguły startu, sygnały. Staram się to
wszystko zapamiętać ale uporczywy ból głowy bardzo mi w tym przeszkadza.
Wreszcie kulminacyjny punkt odprawy, losowanie łódek. Przypada nam
Sasanka VI w biegu eliminacyjnym A. Mamy niespełna godzinę do wypłynięcia
a półtorej do startu, trzeba zagęszczać ruchy.
Pobieram z rąk organizatora koszulki dla załogi i biegnę na keję. Oby byli już
gotowi – myślę.
-idziemy – krzyczę z oddali – zaraz przejęcie jachtu, o dziesiątej startujemy,
jesteśmy w pierwszej turze
-spoko – mówi Marcin – to full czasu mamy
-niezupełnie – odpowiadam niecierpliwie
252
Przecież on nie ma o tym bladego pojęcia – myślę – to widać na pierwszy rzut
oka.
-mamy otaklować łódkę i jak najszybciej wyjść na wodę żeby choć trochę
poćwiczyć – tłumaczę cierpliwie choć wewnątrz cały się gotuję – nigdy żeśmy
razem nie pływali, musimy się zgrać, poznać choć trochę łódkę, dopłynąć na
start który będzie na Niegocinie, a o dziesiątej jest sygnał do minięcia linii
startowej
-to co innego – odpowiada spolegliwie – Kaśka jeszcze się pindrzy ale my
jesteśmy już gotowi, tylko bez śniadania
-dobra, niech w takim razie Marcin idzie na śniadanie, ale w podskokach a my
do bosmana po szpeje, a później zrobimy podmiankę
Mimo zwariowanego tempa udaje nam się wszystko poskładać wszystko do
kupy i kwadrans przed dziesiątą jesteśmy na wodzie, a w dziesięć minut później
na Niegocinie. Ten czas staram się wykorzystać na zrobienie maksymalnej ilości
zwrotów i wytłumaczenie załodze, oczywiście w prostych, żołnierskich słowach
zasad pracy na szotach i balaście. O omawianiu zasad strategii, startu, czy
innych niuansów nawet nie ma mowy – to wszystko spada na mnie. Tylko
Baśka wie mniej więcej o co chodzi. Mariusz po prostu dobrze się bawi, za to do
Kierza zaczyna powoli docierać, że nie należymy bynajmniej do faworytów że
możemy nie wygrać.
Ostatnie kilka minut wykorzystuję na zajęcie pozycji powyżej nawietrznej boi
startowej. Pierwszy sygnał – oznajmiający dwie minuty do rozpoczęcia biegu
zastaje nas jeszcze w krzakach, po kolejnym ruszamy w kierunku linii łączącej
boję ze statkiem komisji i w niespełna piętnaście sekund później mijamy ją – ku
mojemu zdumieniu – bez kolizji z nikim i pędzimy w ostrym bajdewindzie jako
szóści czy siódmi. Ta zupełnie niezła pozycja startowa stwarza pewne nadzieje,
postanawiam mimo wszystko nie odpuszczać.
253
Wieje rześka trójka. W lekkim przechyle zbliżamy się do boi zwrotnej. Cały
czas muszę nadzorować pracę żagli, Marcin zupełnie nie wie o co w tym
wszystkim chodzi i chyba cały czas nie może pojąć po co robimy te zwroty
zamiast najkrótszą drogą prosto pod wiatr płynąć na boję, z kolei z Marcina
wychodzi kulturysta - stara się ciągnąć szot foka jak najmocniej – moje uwagi o
optymalnym kącie natarcia i dopasowania pracy żagla do chwilowego wiatru
pozornego nie robią na nim najmniejszego wrażenia. Trudności te sprawiają, że
stopniowo przesuwamy się ku tyłowi stawki. Przed zwrotem lewym halsem
prosto na zderzenie blokuje nam drogę Sasanka II
-prawy! - krzyczę
-prawy!! - drę się jeszcze mocniej
Bez rezultatu. Kilka już metrów dzieli nas od rozpędzonej łódki godzącej w
środek naszej lewej burty. Widzę roześmiane, myślą nie skalane twarze.
Zwrot!! - wrzeszczę wykładając ster w prawo i w ostatniej chwili unikając
staranowania
-protest! - krzyczę – róbcie kółka
-ale jaja! - słyszę głosy z tamtej łódki, jest czadersko! - żadnej reakcji
Boję osiągamy jako czternaści ale tuż przed nami trzy Sasanki sczepiają się
burtami a ich załogi zaczynają się obrzucać inwektywami. Mijamy boję na
pozycji jedenastej!
-miecz góra! - krzyczę – Marcin i Mariusz nie wiedzą zupełnie o co mi chodzi,
mimo że kilkanaście minut temu dokładnie im to tłumaczyłem a nawet
demonstrowałem, Kaśka walczy, ale bezskutecznie, jest za słaba. Puszczam ster
ruszając jej na pomoc. Wytracamy szybkość, w ostatniej chwili unikamy
niekontrolowanej rufy ale znów straciliśmy dwa miejsca. Wreszcie udaje nam
się ustawić jacht w baksztagu, optymalnie wyluzować żagle i podnieść miecz.
Pędzimy w kierunku dolnej boi. Nauczony doświadczeniem zawczasu zaczynam
instruować moich nieocenionych kolegów o konieczności opuszczenia miecza w
254
momencie jej mijania. Na boi udaje nam się nie popełnić żadnego błędu, mijamy
ją na pozycji trzynastej. Tylko pierwsze dziesięć załóg kwalifikuje się do finału.
Nie mając więc nic do stracenia nie płynę śladem poprzedzających mnie
jachtów starających się maksymalnie wyżyłować kurs, tak by jednym halsem
osiągnąć boję,
-zwrot! - krzyczę – przechodzimy na kontrkurs
Staram się prowadzić jacht z maksymalną szybkością. Marcin wymownie
pokazuje że płyniemy w diametralnie innym kierunku niż poprzedzająca nas
stawka.
-nie mamy innego wyjścia – rzucam – inaczej ich nie wyprzedzimy
Tymczasem za nami kolejne jachty wykonują zwrot podążając naszym tropem.
Oceniam uzyskaną wysokość, odczekuję chwilę, powinno wystarczyć – myślę
-zwrot!! - wrzeszczę
Kieruję dziob Sasanki kilka stopni powyżej boi zwrotnej. Tymczasem
poprzedzające nas jachty rozpaczliwie walczą na krawędzi kąta martwego z
odkrętką wiatru. Wyraźnie tracą szybkość, wydaje się, że przynajmniej część z
nich nie osiągnie boi bez zwrotu. Tymczasem my zmniejszamy stopniowo
dzielącą nas od nich odległość. Na boi zaczyna robić się ciasno. Pierwszych
szesciu Sasankom w lepszym lub gorszym stylu udaje się ją minąć gdy kolejna
zmuszona do zrobienia zwrotu blokuje kurs pozostałym. Dochodzi do
zamieszania – na to właśnie liczyłem – lekko odpadając wpływam między nie.
-miejsce na boi!- krzyczę – i wykorzystując przysługujące mi prawo drogi i
przewagę szybkości robię zwrot mijając ją burtą w odległości pół metra.
Przed nami siedem łódek i ostatnia prosta z wiatrem. Damy radę – myślę.
-miecz góra! - krzyczę i o dziwo tym razem manewr ten nam wychodzi.
Nabieramy prędkości i po kilku chwilach na ósmej pozycji mijamy linię mety.
-jesteśmy w finale! - krzyczę do załogi
-super! Udało się! - wrzeszczy Kaśka
255
-nie udało się, tylko sprawdziła się nasza taktyka – prostuję trochę żartobliwie, a
trochę z dumą
-to znaczy że nadal możemy wygrać? - upewnia się Kierz
-na to by nie liczył – odpowiadam
Płyniemy do portu. Szybko klarujemy jacht przekazując go następnej załodze,
która popłynie nim w biegu B.
Marzę o piwie. Talik zimnym, z pianką, z rosą na ściankach szklanki. Takim
prosto z beczki.
Tymczasem czekamy na rozegranie drugich eliminacji.
Kolejna odprawa sterników, kolejne losowanie łódek.
Wychodzimy na wodę. Tym razem idzie nam to o wiele sprawniej niż przed
południem. Bez problemu mijamy linię startu jako trzeci. Niestety wiatr słabnie
i ujawniają się różnice między poszczególnymi łódkami. Nasza niestety do
najszybszych nie należy. Po drugim nawrocie, gdy posuwając się jak muchy w
smole usiłujemy zebrać żaglem anemiczne powiewy, na statku komisji pojawia
się sygnał o zakończeniu wyścigu. Mijamy linię mety na dziewiątej pozycji. Nie
jestem zachwycony. Co prawda gdyby mi ktoś rano powiedział, że będziemy w
pierwszej dziesiątce, to byłbym bardzo zadowolony, ale w międzyczasie
zrobiliśmy znaczne postępy, a wiadomo że apetyt rośnie w miarę jedzenia –
myślę.
Na linii mety zrzucamy żagle i na pagajach wracamy do Sztynortu. Baśkę
sadzamy na sterze. Każdy ruch wiosłem przypomina mi o czekającym mnie
spotkaniu z piwem.
Po powrocie dowiadujemy się, że los da nam jeszcze jedną szansę: rano, w
niedzielę, jeśli tylko będzie odpowiedni wiatr, odbędzie się jeszcze jeden bieg
finałowy na pozostałych trzech okrążeniach, z tym że wynik finału liczony
będzie jako średnia z obu biegów.
256
Wieczór przebiega w rozluźnionej atmosferze. Emocje powstałe na wodzie toną
w piwie. Antagonizmy zrodzone konkurencją w udziale w rynku czy wynikami
sprzedaży bledną wobec szans na finał. Nawiązują się nowe przyjaźnie i
sojusze.
W niedzielę wiatr nie sprawia nam zawodu. Mijamy linię startu jako trzeci i
udaje nam się utrzymać tą pozycję do końca. Łącznie daje nam to szóste
miejsce.
Wszyscy, łącznie z Marcinem uważamy to za duży sukces. Dzwonię do Szefa.
-szóste? no trudno – mówi – mam nadzieję że nasza główna konkurencja została
za nami
-tak – odpowiadam – część z nich nawet nie weszła do finału
-dobrze że chociaż to – rozpromienia się – w przyszłym sezonie spróbuję
znaleźć czas i pojechać z wami, to wygramy
-to super – odpowiadam – a dużo pływałeś w regatach?
-jeszcze nigdy - mówi – ale co to ma do rzeczy
Wracamy do Warszawy.
-płyniemy za rok? - pyta Kaśka
-kto może wiedzieć co będzie za rok? - odpowiadam
-mam wrażenie że nie lubisz Marcina – stwierdza – zajął twoje miejsce w
Krakowie?
-wydaje ci się – mówię spokojnie – on nie jest w stanie zająć żadnego mojego
miejsca
257
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Marcin
Jakaś kurwa ściągnęła na nas audyt. Mnie się od razu nie podobała, zwłaszcza
jak zauważyłem że zakolegowała się z Dominiką.
-należy ją pod byle pretekstem zwolnić – mówiłem Wojtkowi ale ten, tak samo
jak w przypadku Domi zasłaniał się jej dobrymi wynikami i decyzją szefa
No i mamy! Jak tytko się dowiedziałem że jest w ciąży to czułem że będą z tego
sama nieprzyjemności. Od razu jej zasugerowałem że – jeśli chce być w
porządku do firmy – to powinna się zwolnić. No i nie myliłem się; nie minął
nawet miesiąc od tej informacji a już przesłała zwolnienie.
-skoro nie możesz pracować, to powinnaś złożyć wypowiedzenie –
odpowiedziałem jej –blokujesz etat i narażasz nas na koszty
Kazałem jej odstawić samochód na firmowy parking i poinformowałem, że
będzie sama ponosiła koszty związane z rozmowami przez telefon komórkowy.
No i zaczęło się;
-dlaczego bez uzgodnienia ze mną odebrałeś Kaśce samochód służbowy! –
usłyszałem w słuchawce podniesiony głos Wojtka
-ty też byś to na moim miejscu zrobił – odpowiedziałem broniąc się
-ty się mną nie zasłaniaj – rzucił – będziesz się tłumaczył z tego przed
dyrektorem naczelnym
-ja? Jak to? – zatkało mnie ze zdumienia – a z czego?
-z mobbingu …
-z czego? – byłem teraz naprawdę zdumiony – przecież coś takiego w Polsce nie
istnieje
-już istnieje – usłyszałem chłodny ale już spokojniejszy głos – nagrała wasze
rozmowy …
-a to kurwa – wymknęło mi się
258
-nagrała wasze rozmowy – powtórzył – i zawiadomiła zarówno dyrektora jak i
centralę
-to trzeba ja jak najszybciej zwolnić – powiedziałem odruchowo – i będzie po
temacie
-nie można – wycedził – po pierwsze jest w ciąży a po drugie zgłosiła sprawę w
sądzie pracy
No i mamy audyt. Rozmowa z dyrektorem naczelnym poszła mi i tak
stosunkowo gładko. Chyba zrozumiał że działałem przecież w interesie firmy bo
poza oficjalną naganą ustną (to znaczy opierdolił mnie w swoim gabinecie jak
burą sukę za to że dałem się nagrać) i zaleceniem wdrożenia programu
naprawczego na razie nic więcej nie postanowił.
Zastanawiałem się przez moment czy nie byłoby taktycznie zachorować ale
niestety prawo do brania zwolnień nie wszystkich obejmuje w jednakowym
stopniu.
-tylko nie wygłup się i nie zachoruj - usłyszałem od Wojtka – bo to zostanie
odebrane jednoznacznie jako przyznanie się do winy i chęć odejścia z firmy
-a gdybym naprawdę się źle poczuł i zachorował/ - to co powiedział nie mieściło
mi się w głowie
-dba o siebie – odpowiedział ironicznie – łykaj witaminy
Jakiej winy? Nie mam poczucia winy – no może to jedno że dałem się tej rurze
przechytrzyć i tak łatwo podejść – teraz będę uważał.
DRRR
DRRR
DRRR
-Marcin Kierz firma Osakafarma słucham – odebrałem telefon
-dzień dobry panie Marcinie – usłyszałem w telefonie damski głos – mówi
doktor Budka, pamięta mnie pan?
259
-nigdy nie zapominamy o kluczowych klientach naszej firmy – odpowiadam
uprzejmie próbując zlokalizować w pamięci rozmówcę
-o! to dobrze się składa – odpowiada – to czy moglibyśmy się spotkać?
-a nie przyjeżdża do pani doktor nasz przedstawiciel?
-no właśnie w tej sprawie chciałam porozmawiać – mówi
-a co się stało?
-po tym jak pan awansował, przyjeżdżała do mnie pani Kasia …
-wiem – przerywam – ale jest teraz na zwolnieniu lekarskim z powodu ciąży –
staram się by w moim głosie nie było słychać sarkazmu
-o! ale mam nadzieję ze wszystko pomyślnie się skończy – mówi po chwili
zadumy
-my też mamy taką nadzieję – odpowiadam – pozostajemy z nią w stałym
kontakcie i trzymamy za nią kciuki
- no i właśnie powstała taka niezręczność - powiedziała niepewnie – że
następny przedstawiciel …
-nie pojawia się? – starałem się jej pomóc
-powiedział że się nie rozliczy z dawnych zobowiązań – wyrzuciła z siebie nagle
– bo jest nowy i one go nie dotyczą …
-a o jakie zobowiązanie konkretnie chodzi? – spytałem próbując sobie
jednocześnie przypomnieć kto z nowych repów może do niej chodzić
-za trzysta recept po pięć złotych – zaczęła wymieniać - to daje razem …
-tak tak, rozumiem – przerwałem jej przypominając sobie o zaleceniu nie
prowadzenia pewnych tematów przez telefon – wyjaśnię to i skontaktuję się z
panią doktor
-mam nadzieję że uda się to wyjaśnić – usłyszałem w odpowiedzi – jestem
waszą wierną klientka od wielu lat
-ja też mam taką nadzieję – odpowiedziałem – odezwę się jeszcze w tym
tygodniu
260
-to do usłyszenia
-do usłyszenia i dziękuję za informację - zakończyłem rozmowę
Po ustaleniu że pani doktor Budka rzeczywiście jest kluczowym klientem naszej
firmy (w tym znaczeniu że w ilościach półhurtowych pisze nasze specyfiki
swoim pacjentom) postanowiłem tą sprawę wyprostować bez angażowania w to
Wojtka. Po ostatnich wydarzeniach wole to wyciszyć i go do tego nie mieszać –
pomyślałem – dziwne tylko ze nie bardzo mogę ustalić kto po Kaśce do niej
jeździł a nie chciałem się wypytywać żeby nie powodować wokół niej jeszcze
większego szumu i smrodu.
Załatwię to sam – postanowiłem – mój budżet to wytrzyma - a nie można
ryzykować utraty takiego przepisywacza. Umówiłem spotkanie na jutro. Była
jakby zmieszana i spytała – co mnie trochę nawet zdziwiło
–czy nie moglibyśmy przełożyć nasze spotkanie na po weekendzie?
-to który dzień pani doktor proponuje?
-może wtorek o dwunastej? – spytała – będę wtedy po pacjentach i będziemy
mogli spokojnie porozmawiać
-wtorek o dwunastej? Sprawdzę tylko w kalendarzu – patrzę czy nie mam nic
umówionego – dobrze, będę
-to do widzenia
-do zobaczenia – rozłączam rozmowę
-to dla pani doktor – odliczam dziesięć banknotów stuzłotowych – resztę
rozliczymy po sprawdzeniu wyników sprzedaży
Kładę pieniądze na jej biurku.
-czy jest je4szcze coś co mógłbym dla pani zrobić? – pytam podając jej rękę
-dziękuję – mówi unikając mojego wzroku – czy mam coś pokwitować?
Wypełnić?
261
-ja już to zrobię za panią – odpowiadam – przecież te badania to i tak fikcja
Żegnam się, wychodzę.
Na parkingu przy moim samochodzie kręci się trzech młodych mężczyzn.
Trochę za eleganccy na złodziei czy bandytów – oceniam szybko sytuację –
podchodzę:
-w czym mógłbym panom pomóc? – pytam
-czy to pana auto? – pyta jeden z nich
-tak, a o co chodzi?
-pan Marcin Kierz? – mówi ignorując moje pytanie
-tak – odpowiadam zaskoczony
-sierżant Paśko CBA – wyciąga jakąś legitymację – jest pan zatrzymany
Czuję się kompletnie sparaliżowany. Bezwolnie poddaję się gdy dwaj pozostali
zakładają mi kajdanki i daję się odprowadzić na bok. W głowie mam gonitwę
myśli. Jak to? Co się stało? Czuje jakby w gardle stanęła mi jakaś klucha, nie
jestem w stanie się odezwać.
Podchodzimy do jakiegoś dużego osobowego samochodu. Jeden z
prowadzących mnie mężczyzn otwiera tylne drzwi, czuję rękę mocno
naciskającą na moje czoło.
-proszę uważać na głowę – mówi pomagając mi zająć miejsce na tylnym
siedzeniu.
Mama załatwiła mi adwokata. Od tygodnia siedzę w areszcie i nic się nie
dzieje. Mecenas obiecał że zrobi wszystko żebym mógł wyjść za kaucja ale że
jego zdaniem na razie szanse nie są duże bo jest nagonka.
Nie mogę tu spać, wszystko mnie swędzi, chodzę od ściany do ściany i próbuje
zrozumieć co właściwie się stało.
262
Jestem oskarżony o korupcję. Ale ja przecież nic takiego nie zrobiłem. Wszyscy
dawali i wszyscy brali. I wszyscy wiedzieli że to tak wygląda. Teraz nagle
okazało się że to ja jestem ta czarną owcą.
Nie minęła doba od zatrzymania a już wręczono mi ( w areszcie!) dyscyplinarne
zwolnienie z pracy. Paragraf 52 Kodeksu Pracy: za rażące naruszenie …
Ciekawe kto mnie w to wrobił i tak wystawił? Boje się że mogę się tego nigdy
nie dowiedzieć. Zresztą … to wszystko są chuje … prosiłem mamę żeby zrobiła
wszystko żeby mnie stąd zabrać … inaczej się tu uduszę
263
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Wojtek
Raz się żyje: jak mawiała moja babcia „kupił nie kupił potargować można:.
Składam papiery na dyrektora medycznego. Teoretycznie nie jest to konkurs
wewnętrzny a otwarty ale tradycją firmy jest by w pierwszej kolejności
awansować swoich. Zresztą konkurencja nie śpi. Z dyskretnych rozmów z
przedstawicielami firm hadhanterskich wynika że moja cena na rynku rośnie i że
decydując się na zmianę firmy dostanę na tym samym stanowisku przynajmniej
tróję do ręki więcej.
Własna sekretarka! Nawet nie sądziłem że to taki luksus. I to nie tylko poranna
kawka i „dzień dobry panie dyrektorze” – choć to też poprawia humor – ale
filtrowanie telefonów.
Dotychczas nie uświadamiałem sobie nawet ile ja marnuję czasu na niechciane
rozmowy telefoniczne. A teraz … bajka … zawsze mogą usłyszeć że mnie nie
ma, albo że jestem zajęty … no, chyba że dzwoni naczelny, lub ktoś z centrali,
bądź z któryś z członków zarządu. Lista tych którzy zawsze muszą mieć ze mną
kontakt jest niestety dość duża, ale liczę że z upływem lat będzie się zmniejszać
w przeciwieństwie do listy tych którzy mogą mnie pocałować w dupę.
Furę też mam – jak to mówi moja mama – niewąską. Przy limicie prawie trzystu
tysięcy jest naprawdę z czego wybierać. A do tego w wysokim, czarnym SUV –
ie BMW jest mi po prostu do twarzy.
Tą opinię, ponownie zresztą jak wiele innych – muszę zachować dla siebie –
zresztą to jeden z minusów mojej nowej funkcji.
Niełatwo mi przyjdzie się wczuć w nową rolę –ale cóż – ćwiczenie czyni
mistrzem a i motywacja jest nienajgorsza/
264
Uczę się zachowywać dystans co przy zwyczaju mówienia sobie przez
pracowników firmy „na ty”- nie jest takie proste.
Zresztą ta zasada relacji ma też i swoje dobre strony. Szefowi który zwraca się
do pracownika z prośbą po imieniu znacznie trudniej jest odmówić. Ćwiczyłem
to już przez lata jako menadżer i to nie bez widocznych sukcesów.
BRRR
BRRR
BRRR – delikatny brzęczyk odrywa mnie od tych
rozmyślań
Spoglądam na stojący na biurko opływowy kształt ekskluzywnego telefonu (te
szczegóły w wystroju!). Miga czerwona dioda sygnalizując połączenie z
sekretariatu, odbieram.
-panie dyrektorze – słyszę jak zwykle miły głos – dzwonią z sekretariatu pana
profesora Pawłowskiego, pan profesor prosi o rozmowę z panem
-a w jakiej sprawie? – pytam z ciekawości
-chciałby umówić się na spotkanie
-proszę go w moim imieniu zaprosić na lunch jeszcze w tym tygodniu, niech
pani zorientuje się w kalendarzu i spróbuje go gdzieś wcisnąć. Aha, i proszę
zarezerwować nam stolik.
-ile czasu mam zarezerwować
-myślę że półtorej godziny powinno wystarczyć – przerywam połączenie
Sięgam pamięciom do dawnych czasów - uświadamiam sobie że to tak
naprawdę było zaledwie przed czterema laty – może już mógłbym zdawać
dwójkę. A teraz profesor prosi o spotkanie. Ciekawe czego ode mnie chce?
Chyba nie szuka sponsoringu na udział w kongresie - w tym celu zwróciłby się
niżej – może jakiś program badań? Cóż dożyjemy, zobaczymy. Praca w branży
nauczyła mnie cierpliwości
Kolejny telefon w kilka dni później rozbawia mnie do łez
265
-panie dyrektorze – sekretarka nie mając na liście nazwiska dzwoniącego zwraca
się o pomoc do mnie – dzwoni pan docent Kowalik, prosi o spotkanie
-Kowalik? Któż to jest docent Kowalik? – a już wiem – a mówił może w jakiej
sprawie?
-tak, złożył do nas aplikację o pracę, jego teczka leży u naczelnego na biurku i
prosi o osobiste spotkanie w tej sprawie
-o protekcję? – wyrwało mi się
Przypominam go sobie jako adiunkta gdy – jeszcze na studiach - znany był
wśród studentów jako wyjątkowo wredny i złośliwy gnój. Później się
habilitował, kierował jakąś resortową kliniką gdzieś na Śląsku. Z plotek
słyszałem że były z nim związane jakieś przechery.
No cóż, zmienne są koleje losu. Ale nie jestem złośliwy, w końcu mnie
osobiście nic złego nie zrobił;
-niech mu pani wyznaczy spotkanie
-na lunch?
-nie przesadzajmy – odpowiadam, nie muszę z każdym docentem zaraz się na
obiad umawiać (ten komentarz pozostawiam dla siebie) - niech go pani umówi
w biurze w przyszłym miesiącu i zarezerwuje dwadzieścia minut, dziękuję –
odkładam słuchawkę
266
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Piotrek
Czuję, że sytuacja się zagęszcza. Dzwonię do Gośki.
Zacząłem starania o pracę za granicą – mówię – spotkamy się? Tam gdzie
zawsze? pokażę ci
Zjeżdżam w prawo z Czerniakowskiej, jeszcze chwila i koniec asfaltu.
Wjeżdżam da wał przeciwpowodziowy, jadę jeszcze pięćdziesiąt metrów,
zjeżdżam na naszą sekretną polankę wygniecioną samochodami w wiklinie.
Gośki jeszcze nie ma, ale po chwili pojawia się na wale jej czerwony Megane.
Jest! Rozglądam się wokół, pusto, jak zwykle. Wskakuję do jej samochodu,
przewalamy się na tylną kanapę. Po chwili nasze nagie ciała splatają się i łączą.
Po kilkunastu minutach zmagań zadyszani i szczęśliwi patrzymy na siebie.
Gośka dyskretnie wygląda przez zaparowane szyby samochodu.
-nikogo nie ma – wzdycha z ulgą
-a na kogo liczyłaś? – pytam, patrzę jak zawsze nienasycony na jej nagie
zarumienione ciało
Śmieje się, nagle poważnieje i mówi:
-Wczoraj dostałam informacje o Marcinie. Trzymają go już sześć tygodni,
jeszcze nie postawili zarzutów.
-chcesz zobaczyć moją korespondencję z Hiszpanią?
-no pewnie – przeciąga się prowokacyjnie
I jak zwykle udaje jej się mnie sprowokować. Po chwili, choć zdyszani, znów
możemy rozmawiać
-pokaż mówi
-a co chcesz zobaczyć?
-na razie tylko twojego laptopa – odpowiada
267
-szkoda – sięgam do torby, wyjmuję i odpalam komputer – czytaj, mówię.
Odpowiedziałem na ogłoszenie, które pokazał mi doktor Kalinowski z
Wołowskiej w styczniowym numerze Gazety Lekarskiej:
„Międzynarodowe biuro pośrednictwa pracy PROMEDICO poszukuje chętnych
do zatrudnienia się w Hiszpanii. W szczególności poszukujemy:
-pielęgniarek z tytułem magistra
-specjalistów analityki medycznej
Oraz wielu innych specjalistów. Przewidujemy możliwość podjęcia nauki języka
hiszpańskiego na miejscu. Chętnych prosimy o kontakt telefoniczny lubi
przesłanie CV w języku hiszpańskim lub polskim na adres mailowy.
Izabella Floriani Barcelona 11.01.2007
[email protected]
nr telefonu: 0034854652353.”
Czyta ze skupieniem, odwraca się
-nic nie mówiłeś? – rzuca i czyta dalej
Temat: praca, weterynarz
Warszawa 25.01.2207
Szanowni Państwo!
Mam 35 lat, jestem z wykształcenia lekarzem weterynarii. Mam pięcioletnie
doświadczenie w pracy z małymi zwierzętami, oraz czteroletnie doświadczenie w
dziedzinie marketingu i promowania leków. Jestem zainteresowany
przeniesieniem się i podjęciem pracy w Hiszpanii. Interesuje mnie zarówno
praca ze zwierzętami, jak i nowe wyzwania zawodowe.
W załączeniu CV.
Pozdrawiam
Piotr Małecki
268
Temat: Hiszpania
Barcelona 23.04.2007
Szanowny Panie Piotrze
W załączeniu przesyłam ofertę Szpitala w Ceucie. Jest to kolonia hiszpańska
położona na terytorium Maroka. Dyrektor tamtejszego Szpitala
Uniwersyteckiego pilnie poszukuje lekarza weterynarii na stanowisko asystenta
szpitalnym laboratorium i zwierzętarni. Po zapoznaniu się z pana CV jest pan
jednym z kandydatów na to stanowisko Jeżeli jest pan zainteresowany ofertą
proszę o pilny kontakt
Pozdrawiam
Izabella Floriani
Temat: Re, Hiszpania
Warszawa 20.04.2007
Szanowna Pani Izabella Floriani
Dziękuję za przesłanie oferty pracy w Ceucie. Wstępnie jestem nią
zainteresowany. Bardzo proszę o przesłanie bardziej szczegółowych informacji.
Pozdrawiam
Piotr Małecki
Temat: Ceuta, praca
Barcelona 30.06.2007
Witam Panie Piotrze
Dyrekcja szpitala bardzo niepokoi się brakiem pana odpowiedzi
Pozdrawiam
Izabella Floriani
Temat: Re., Ceuta, praca
269
Warszawa 1.07.2007
Szanowna Pani Izabello!
Ponawiam moja prośbę o przesłanie większej ilości szczegółów dotyczących
oferty zatrudnienia oraz kosztów utrzymania, praw emerytalnych,
spodziewanych dochodów, możliwości zabrania rodziny, jej ubezpieczenia,
pracy dla osoby towarzyszącej. Nie będę ukrywał, że od odpowiedzi na te
pytania uzależniam moja decyzje o wyjeździe.
Nie udzieliłem żadnej odpowiedzi Dyrekcji Szpitala, ponieważ nie podała mi
Pani kontaktu do Niej, jak również informacji, że spodziewają się odpowiedzi
bezpośrednio ode mnie, a nie za pani pośrednictwem. Ponadto oferta ich jest
napisana w języku hiszpańskim – którego – jak już wspominałem, nie znam.
Pozdrawiam
Piotr Małecki
-z kim się wybierasz? – pyta
-a jak myślisz?, z tobą głuptasie –mówię całując ją – o ile wreszcie się
zdecydujesz kopnąć w dupę tego palanta twojego męża
Nie odpowiada – czyta dalej
Temat: Ceuta
Barcelona 15.08.2007
Witam Panie Piotrze,
Przesyłam kontakt na szpital w Ceuta: [email protected] - to jest mail do
dyrektora terytorialnego dystryktu, z którym rozmawiamy na tematy
zatrudnienia polskich specjalistów. nr telefonu: 0034953564534. Numer
telefonu do dyrektora medycznego szpitala : 0034953443565 proszę prosić
Panią Sylwię.
A to jest kontakt do Pana Romana Brzóski - anestezjologa który już jest w
270
Melilla : 48 600434655, [email protected] Proszę również rozpocząć naukę języka
i złożyć dokumenty do ambasady.
Pozdrawiam, Izabella Floriani Barcelona
[email protected]
nr telefonu: 0034854652353.
Temat: Ceuta, weterynarz, praca
Warszawa 17.08.2007
Szanowny Panie doktorze!
Dostałem Pana adres mailowy od p. Floriani z biura pośrednictwa w
Barcelonie i pozwoliłem sobie z niego skorzystać. Przed kilkunastu tygodniami
złożono mi propozycje zatrudnienia w Ceuta, ale przepływ informacji i brak
odpowiedzi na zadawane przeze mnie pytania wzbudziły moją nieufność do tej
firmy. Mam 35 lat, jestem menadżerem w dużym międzynarodowym koncernie
farmaceutycznym. Z wykształcenia jestem lekarzem weterynarii z pięcioletnia
praktyką. Obecnie korzystając z okazji chciałbym powrócić do zawodu, nie
rezygnując jednocześnie z godnego życia. Wiem że od około miesiąca jest Pan
w Ceulta, jest więc Pan na pewno znakomicie zorientowany co do atmosfery,
warunków pracy, oczekiwań, a także kosztów utrzymania, warunków życia.
Bardzo proszę o pomoc w wyrobieniu sobie opinii na te tematy. Szczególnie
interesuje mnie: warunki mieszkaniowe i związane z tym koszty, czy można
liczyć na pomoc pracodawcy w tym zakresie orientacyjne koszty utrzymania
oczekiwania językowe pracodawcy i tryb nauki języka hiszpańskiego na miejscu
możliwości załatwienia szkoły i przedszkola dla dzieci i ewentualne związane
z tym koszty ubezpieczenie rodziny możliwości pracy współmałżonka ( w moim
przypadku jest to magister rehabilitacji - w chwili obecnej nie mówiąca -
271
podobnie jak ja po hiszpańsku) Przepraszam z góry za kłopot i bardzo proszę o
szczerą opinię która pomoże nam w podjęciu dobrej decyzji. zdaję sobie sprawę
że jest Pan na pewno osobą szalenie zajętą zwłaszcza w tym początkowym
okresie i nie oczekuję że rzuci Pan wszystko i zajmie się moimi sprawami.
Chodzi mi bardziej o ogólne wiadomości oraz Pana wrażenia i spostrzeżenia.
Jeśli chce Pa nas bliżej poznać zapraszam do obejrzenia naszych stron w
internacie: www.skiper.com oraz www.gocha.com dziękuję i pozdrawiam Piotr
Mielnicki
-naprawdę planowałeś mnie zabrać? – jest wyraźnie wzruszona i przytula się do
mnie – kto to jest ten doktor?
-nie wiem, ale miły, koresponduję z nim od jakiegoś czasu bo siedzi na miejscu
i wydaje się być dobrze zorientowany
-jeśli weźmiesz mnie i Janka to pojadę z tobą wszędzie – mówi i oplata mnie
nogami
Czuję że zaraz znowu będziemy mogli się kochać. Gośka czyta kolejnego maila:
Temat: Odp.
Witam. Witam !!!!!!!
Akurat przeglądam moja pocztę i nie wierzę własnym oczom. Teraz jestem tu
sam i choć wszyscy bardzo dbają o mnie, to jednak odczuwam pewien brak
swojego towarzystwa. Hiszpanie, choć bardzo mili, zawsze pewnie pozostaną
Hiszpanami. 1-go października przyjeżdża tu ortopeda z Polski. Będzie wiec już
nas dwóch. A teraz do rzeczy. Nie mogę narzekać. Wszystko co zostało mi
obiecane przed moim przyjazdem zostało przez firmę i szpital dotrzymane...
a nawet nieco więcej, ponieważ płacą za moja naukę hiszpańskiego, codziennie
1,30 godziny. To wielka sprawa. Z tego co obserwuje obecnie pracuje tutaj
dwóch weterynarzy. ¨Stary młody. Młody chyba za miesiąc - dwa wyjeżdża do
272
Cartageny zmieniając miejsce pracy.. Rozmawiam czasem z nimi. Uważam, ze
nie robią dużo ale latem ponoć zawsze szpital pracuje na pół gwizdka.
Natomiast z pewnością możliwości maja wielkie. Tak zresztą mówi Juan Rios
(tutejszy szef laboratorium) Mówi, ze chciałby aby przyszedł ktoś. Tutaj w
promieniu 300 kilometrów nie ma innego szpitala. Możliwości są wiec ogromne.
A teraz o kosztach utrzymania. Wynajęcie mieszkania to koszt około 500 - 700E.
Około 200 - 300E/miesiąc to życie. Do tego pewnie trzeba dołożyć około 200E
na inne sprawy. Ja obecnie mieszkam w akademiku¨. Za 600E mam jedzenie,
sprzątanie, pranie, Internet. Podatki w hiszpańskich miastach w Afryce są
niskie. Wynoszą około 16 %, do tego chyba ok. 2% ubezpieczenie. W sumie od
poborów należy odjąć 18 %. I jeszcze coś. Jak do tej pory pomagają mi we
wszystkim. Są bardzo życzliwi. W tam mieście żyje wiele kultur. Około 50% to
europejczycy, 40 % to Arabowie. Są tez żydzi i hindusi. Wszyscy autentycznie
cieszą się, ze tu mieszkają. Miasto absolutnie spokojne i b. bezpieczne. Nie mogę
wypowiedzieć się co do możliwości pracy współmałżonka. Nie mam takiej
wiedzy. Mój kolega Antonio, którego syn jest lekarzem weterynarii uważa, ze
jest to pewien problem, gdy chce się pracować na państwowej posadzie. Teraz
muszę kończyć. Wołają mnie do zabiegu. Śmiało i bez żadnego skrępowania
proszę pytać się o wszystko. Serdecznie pozdrawiam
Roman.
-rzeczywiście fajny facet – mówi
-a puści Janka – pytam?
-nie będzie miał innego wyjścia, nie zamierzam go zresztą pytać – odpowiada
i czyta dalej:
Temat: Odp: Celta -Roman
Warszawa 20.08.2007
273
Cześć!
Dzięki za szybką odpowiedź. Siedzę w robocie, a tak naprawdę czekam na
homologacje i odpowiedź od Hiszpanów.
Piotrek
Ponownie Witam.
Jeszcze wczoraj rozmawiałem o Pańskim mailu z szefowa działu personalnego.
Są bardzo zainteresowani. Proszą o przysłanie C.V. na adres: [email protected]
najlepiej w języku hiszpańskim, a w ostateczności w angielskim. Hiszpanie
często nie znają angielskiego. I tu w szpitalu tak jest. Angielski znają emigranci.
Rdzenni Hiszpanie nie znają. Sam, gdy przymierzałem się do przyjazdu również
uzależniłem wszelkie poważniejsze ruchy z mojej strony od zaproszenia
dyrektora szpitala w Celta i otrzymałem je chyba dopiero po trzech tygodniach.
Tak naprawdę wszystko rusza `po otrzymaniu homologacji dokumentów.
Pozdrawiam serdecznie. Roman
p.s.
Proszę zwracać się do mnie po imieniu. Będzie mi doprawdy bardzo milo. W
Celta trwa ich tygodniowe święto. Jutro odbywa się tutaj ¨torro¨- walka byków.
Anestezjolodzy, z tutejszego szpitala zabezpieczają walkę. Czuje dreszcz emocji.
Pozdrawiam Roman
Temat: Celta
Warszawa 22.08.2007
Dziękuje za szybka odpowiedz. Wczoraj wysłałem też maila do dyrekcji szpitala,
na razie bez echa, ale jest jeszcze wcześnie rano. Na razie kompletujemy z żoną
papiery - nie mamy jeszcze homologacji, jesteśmy na etapie tłumacza
przysięgłego. Żonie nie zależy za wszelką cenę na pracy w zawodzie, choć
według naszej wiedzy specjaliści rehabilitacji są w innych Państwach Unii
274
poszukiwani. Mogłaby to być równie dobrze posada na obrzeżu zawodu: w
służbach sanitarnych, laboratorium, czy administracji. Nam Ceuta bardzo by
odpowiadała ze względu na położenie i klimat ponieważ żeglujemy i nurkujemy.
Jeśli rozmowy (a właściwie wymiana maili) potoczą się po naszej myśli to
pewnie przylecimy na 2-3 dniowy rekonesans. Tylko że poza Panem nikt
specjalnie nie chce rozmawiać. Pani z biura pośrednictwa w Barcelonie
powtarza ze wszystko będzie dobrze, że załatwi się na miejscu, że wszyscy są
zadowoleni i ze strona hiszpańska jest poważna. Ja w to oczywiście wierzę, ale
mając w miarę stabilną sytuację w kraju i troje dzieci nie chciałbym opierać się
na samej wierze, żeby nie przejść z deszczu pod rynnę.
pozdrawiam i życzę udanego dnia
Piotr Mielnicki
-wydaje mi się że to zbyt długo już trwa – mówię
Gośka spogląda na zegarek, zrywa się i zaczyna nerwowo szukać ciuchów
-nie to miałem na myśli – mówię rozbawiony
-wiem – odpowiada - ale już późno
Ubieramy się w milczeniu. Nie lubię tych rozstań i myśli że jedzie sama do
domu, do innego faceta. Ale może wreszcie podjęła decyzję i przetniemy to.
-to nawet lepiej, że tak daleko – mówię ubierając się – pewna jesteś
-tak – mówi i przytula się
-na pewno, na zawsze
-tak, jak tylko będziesz chciał?
-wiesz że będę – biorę laptopa i przesiadam się do swojego samochodu. Patrzę
jak jej Renaut Megane gramoli się z trudem pod górę i znika za wałem.
Wzdycham
i zagłębiam się w lekturze kolejnych maili.
275
Temat: Odp: Celta -Roman
Halo Piotrze.
Po przeczytaniu Twojego maila poszedłem do działu
socjalnego dowiedzieć się czegoś w Twojej sprawie. Inni pracownicy nie są
zorientowani. Nie zastałem jednak juz szefowej, która prowadzi Twoja
sprawę. Tutaj, w Celta ten weekend kończy się dopiero w poniedziałek,
z powodu miejscowego święta. Dopiero wiec we wtorek coś będę wiedział.
Bądź jednak dobrej myśli. To jest Hiszpania - maniana. Pamiętam swoja
> drogę tutaj. Było podobnie. Na odpowiedz czekałem ze trzy tygodnie.
Wykonałem chyba ze trzy telefony do Barcelony. Z tego co wiem oni tutaj
są bardzo zdeterminowani i nie maja wielkiego wyboru. Może oficjalnie
tłumaczą Twój mail. Nie wiem. Obiecuje, ze jak najszybciej, dam znać co
słychać w Twojej sprawie. Pisałeś poprzednio, ze chcielibyście tu
przyjechać. Generalnie jest to oczywiście możliwe, choć ostrzegam, ze
może okazać się dość drogie, chyba, ze kupuje się bilety z dużym
wyprzedzeniem. Najlepiej lecieć z Warszawy liniami Norwegian do Malagi,
a dalej do Celta albo samolotami Iberia albo promami Acciona
Transmediterriana. Ceny można sprawdzić i bilety najlepiej kupić przez
Internet. Na miejscu służę wszelka pomocą. Jeszcze raz życzę
cierpliwości i namawiam do nauki języka hiszpańskiego. Niebawem to wszystko
> zaprocentuje. Z chwila uzyskania homologacji sprawy nabiorą znacznego
przyspieszenia.
Pozdrawiam serdecznie.
Roman
Temat: Re, Odp.: Celta -Roman
Warszawa 25.08.2007
Dzień Dobry
276
czekam nadal na homologacje, moja zona też. strona hiszpańska (tzn.
dyrekcja) nie odezwała się
miłego weekendu
Piotr Małecki
Piszę kolejny list. Ale teraz już w naszym wspólnym imieniu.
Temat: Re, Odp.: Celta -Roman
Warszawa 28.08.2007
CZEŚĆ
Tu chłodna jesień.
Jak rozumiem Ciebie nie zaprosili na żadne rozmowy, ani na rekonesans na
miejsce. Zmartwiłeś mnie tym kosztem, liczyłem że polecę tanimi liniami do
Barcelony lub Madrytu, później ewentualnie pociągiem do Malagi i promem.
Największe wątpliwości budzi problem pracy dla Gośki - w tej kwestii wszyscy
nabrali wody w usta, a to dla nas bardzo ważne. J z kolei podobno jestem
pierwszym weterynarzem z Polski który ubiega się o homologację w Hiszpanii,
mimo iż do innych państw unii jest już niemal masowy nabór. Oczywiście
zdajemy sobie sprawę z faktu, że znalezienie pracy dla niej może być
problemem, ale na pewno coś można wymyślić - o ile ktoś ze strony hiszpańskiej
chciałby się w to zaangażować. Boję się, że samemu, zwłaszcza z perspektywy
Polski będzie to niemożliwe. Z hiszpańskim kłopot, w nawale pracy nie da się
znaleźć czasu.
Pozdrawiamy
Gośka i Piotrek
277
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Tomek
Propozycja spadła jak grom z jasnego nieba. Nie to żebym się nad tym nie
zastanawiał, ale nigdy nie brałem poważnie pod uwagę, podobnie jak szóstki w
totka.
Zaczęło się jak zwykle, od wezwania do gabinetu naczelnego.
Każde takie wydarzenie odchorowuje, szczególnie że nie wiedzieć czemu
zaproszenie dawane jest zwykle bez podania tematu rozmowy i to na następny
dzień albo wręcz z piątku na poniedziałek, żebym miał czas myśleć. Tak było i
tym razem. Skrupulatnie przeprowadzony rachunek sumienia wykazał że co
prawda mogę być z siebie dumny ale czy inni muszą to docenić? Tego właśnie
nie mogłem być pewny.
Szlachectwo zobowiązuje. Wędrując przez korytarz biura a następnie chodząc w
poniedziałek rano do sekretariatu ani słowem ani gestem nie dałem po sobie
znać że mam jakiś wewnętrzny niepokój. Starając się odwrócić myśli od
tłoczącego mi się do mózgu, jarzącego się od 3 dni wewnątrz głowy przed
zamkniętymi oczami pytania „co on ode mnie chce?” wyobraziłem sobie jak idę
dumny jak gladiator „ave cezar morituri te salutant” lub średniowieczny
arystokrata na ścięcie.
-witam panie Tomku, co u pana słychać? czekałem na pana z moją poranną
kawą, czego pan się napije – głos naczelnego dyrektora dobiegł do mnie jak z
innego świata
Spojrzałem na niego jak wyrwany z jakiegoś transu, niemal z żalem że nie
zaczął od publicznego wręczenia mi dyscyplinarki. Staliśmy tak naprzeciw
siebie w rozległym, nowocześnie urządzonym sekretariacie. On w otwartych
drzwiach prowadzących do gabinetu, ja na środku. Teraz moja kolej. Czułem na
sobie zaciekawione spojrzenia sekretarek. Chyba nie chce mnie wypierdolić
278
skoro tak mnie wylewnie wita w progu? Zawsze chłodny, wręcz lodowaty, z
olbrzymim dystansem, w kręgach zbliżonych do dyrekcji nazywany lodowcem
(również przez anglojęzyczną część rady nadzorczej określany jak Iceberg)
teraz starał się być (jak na niego oczywiście) wręcz serdeczny.
-dzień dobry, dziękuję - przerwałem przedłużające się na skutek
przeprowadzanej w myślach oceny sytuacji milczenie – poproszę kawę …
podwójne ekspresso, jeśli można – dodałem po chwili (a co tam, jak szaleć to
szaleć, w końcu jestem tu na audiencji pierwszy i pewnie ostatni raz w życiu)
-pani Basiu dla mnie to samo i może jakieś ciasteczka – wskazał zapraszającym
gestem w głąb gabinetu jednocześnie usuwając się w drzwiach – zapraszam
Wszedłem na miękki puszysty (perski?) dywan i bezszelestnie sunąc przez
olbrzymie wnętrze dotarłem do głębokiego klubowego fotela z miękkiej,
pomarańczowej skóry. Fajnie tu. Starając się nie uzewnętrzniać emocji ani
zainteresowania dyskretnie kontemplowałem urządzenie wnętrza: komplet
wypoczynkowy składający się z narożnika i czterech foteli ustawionych wokół
nowoczesnego szklanego stolika dobrze komponował się z resztą wystroju
wnętrza urządzonego w chromie, szkle i oranżu. Fotel okazał się być równie
wygodny jak elegancki (i pewnie równie drogi – pomyślałem – ciekawe czy ja
kiedykolwiek w życiu będę mieć taki gabinet?, lekko licząc ze dwieście tysięcy
w samych meblach). Gospodarz zamknął od wewnątrz drzwi i usiadł naprzeciw
mnie.
-miło że pan mógł pan do mnie dzisiaj przyjść – zaczął
Fakt – pomyślałem z sarkazmem – niezwykle miło, tak jakbym mógł nie
przyjść.
-bardzo dziękuję za zaproszenie – powiedziałem ni w pięć ni w dziewięć
-zapewne jest pan ciekawy dlaczego pana do siebie zaprosiłem?
279
To fakt, byłem zajebiście ciekawy, niestety moja ciekawość miała być
wystawiona na jeszcze jedną próbę, rozległo się pukanie i do gabinetu weszła
pani Basia z tacą zastawioną kompletem do kawy i rogalikami.
Chyba Rosenthal? Przyjrzałem się stojącej przed nami nowoczesnej
porcelanowej zastawie pasującej do całości wystroju. Interesujące. Nie znałem
zupełnie tego faceta, gdybym mnie ktoś spytał o jego gust to stawiałbym na
gabinet urządzony w ciemnym, ciężkim dębie w stylu gdańskim albo podobne
klimaty.
-tak – odpowiedziałem lakonicznie – rzeczywiście
-kontaktował się ze mną prezes Macro Group, poszukują osoby do tworzenia
naszego przedstawicielstwa w Rosji; mam przedstawić kandydata na dyrektora
pierwszej hali w Moskwie i pomyślałem o panu …
Nie bardzo wiedziałem co mam odpowiedzieć. Postanowiłem poczekać na
dalszy ciąg.
-wiem że interesuje się pan Rosją, że wielokrotnie pan tam bywał i że mówi pan
biegle po rosyjsku – skinąłem potwierdzająco głową – przeglądałem pana
dossier – kontynuował – i wydaje mi się pan być odpowiednim człowiekiem,
czy jest pan zainteresowany tą propozycją?
Zebrałem szybko myśli. To bardzo duża decyzja, z jednej strony wywrócenie
wszystkiego do góry nogami ale z drugiej niebywała i prawdopodobnie
niepowtarzalna szansa awansu. Jeśli by to wszystko wyszło to kto wie … Nie
czas się rozmarzać. Trzeba szybko podsumować za i przeciw: z jednej strony
spłacany kredyt mieszkaniowy , zobowiązania, koszty przeprowadzki, mama;
ale z drugiej to ewidentny awans i co za tym idzie na pewno konkretna
podwyżka która powinna to wszystko pokryć.
-tak – przerwałem ciszę
280
-to bardzo dobrze – grymas który pojawił się na jego twarzy miał zapewne
sygnalizować uśmiech – proszę się częstować – podsunął w moją stronę talerz z
rogalikami – pewnie obaj jesteśmy jeszcze przed śniadaniem
Skinąłem głową, jadłem co prawda przed wyjściem ale nie przyszedłem tu
dyskutować moich przyzwyczajeń żywieniowych.
-Prezes przylatuje do Polski dzisiaj o jedenastej – kontynuuje – to pojedziemy
razem przywitać go na lotnisko to mu pana przedstawię
-oczywiście – odpowiadam – za przyjemnością – jestem szczery, poznanie
legendarnego prezesa i głównego udziałowca jednej z największych światowych
sieci handlowych to naprawdę niebywała okazja, o jego wyjątkowej pozycji
świadczy już choćby fakt że dyrektor generalny sieci w Polsce osobiście jedzie
przywitać go na lotnisko
Pierwsza służbowa wizyta w Moskwie minęła jak sen. Czułem się jak udzielny
książę mając za sobą zaplecze w postaci kapitału i pozycji firmy. Lubię
tutejszych ludzi i atmosferę, z przyjemnością oddycham mroźnym powietrzem.
Staram się poznać i zrozumieć kulturę starych i nowych carów. Szczerze
mówiąc chyba wolę tu mieszkać niż w Polsce pełnej narodowych kompleksów i
niemniej narodowej hipokryzji.
Zaczynamy. Bardzo się tego obawiałem ale dział logistyki stanął na wysokości
zadania. Nic dziwnego – to w końcu sześćdziesiąty piąty rynek na który
wchodzi firma. Moja wizja że będę budować wszystko od podstaw (i to w
dosłownym tego słowa znaczeniu) rozwiewa się szybko. Przyjeżdżam na
gotowe: jutro oficjalne otwarcie megamarketu, wszystko zapięte na ostatni
guzik, personel zatrudniony, przeszkolony, hala zatowarowana.
Kosztowało mnie to przez ostatnie pół roku mnóstwo godzin pracy choć muszę
przyznać że moja rola sprowadzała się głównie do przeprowadzania
281
strategicznych dla firmy rozmów na szczycie. Wszystko inne, łącznie ze
znalezieniem dla mnie apartamentu i wyposażeniem dla mnie gabinetu wzięły
na siebie odpowiednie działy centrali firmy. Jadę z mojego nowego mieszkania
do firmy. Pozostawiam za plecami górujący nad centrum miasta Kreml. Po
Vectrze, którą miałem do dyspozycji moje nowe czarne BMW X5 cieszy mnie
jak dziecko. To najlepszy samochód jakim jeździłem w życiu, podobnie rzecz
się ma z moim nowym mieszkaniem. Służbowy czteropokojowy apartament z
widokiem z tarasu na rzekę w strzeżonym kompleksie z podziemnym
parkingiem, krytym basenem, kompleksem odnowy to coś, na co w Warszawie
pewnie nigdy nie mógłbym sobie pozwolić. Teraz na to wszystko będę musiał
zapracować – myślę – ale nie przeraża mnie to, przeciwnie, czuję w sobie
olbrzymi power narastający systematycznie od dnia w którym poznałem moje
nowe uposażenie.
Rok minął zanim się obejrzałem . W Polsce byłem w międzyczasie trzy razy,
właściwie tylko po to aby zobaczyć się z mamą. Tu są takie niesamowite
możliwości, tyle miejsc do zobaczenia i tylu ciekawych ludzi do poznania że
szkoda marnować czas na podróże do Polski. Zwłaszcza że tego czasu nie mam
za wiele.
Ludzie od niewiarygodnie ubogich po niewyobrażalnie bogatych, pełen
wachlarz. I mnóstwo obcokrajowców z całego świata.
Przygotujemy się do uroczystości pierwszego jubileuszu. Ma być pełna pompa –
takie dostałem wytyczne z Centrali. Ponieważ wkrótce powstanie kolejna hala –
tym razem w Petersburgu – więc mamy odłączyć się od „matkującej” nam
trochę sieci Polskiej i założyć nową – naszą, Rosyjską. Ale na razie w gali
wezmą udział zarówno przedstawiciele Centrali (być może przyjedzie – na co
liczę – sam prezes) jak i cała dyrekcja Polskiej sieci. No i nowy dyrektor
tworzonej Rosyjskiej Centrali. Tego się najbardziej obawiam. Z nieoficjalnych
282
przecieków słyszałem że ma to być Francuz, dotychczasowy dyrektor sieci na
Filipinach. Ciekawe jak nam się ułoży współpraca, dużo od tego zależy. Będzie
mu podlegać zarówno nasz megamarket, ten otwierany na dniach w Petersburgu
jak i kolejne trzy nowe, które mają powstać w ciągu najbliższego roku.
Na razie osobiście zaangażowałem się w znalezienie mu mieszkania, z jego
wyposażeniem, jak również z wystrojem jego gabinetu w świeżo wyposażonym
biurze rosyjskiej centrali postanowiłem wstrzymać się do oficjalnego poznania
nazwiska mojego przyszłego pryncypała i jego gustu i preferencji.
-widzisz, nie było się czego obawiać – mama którą udało mi się wreszcie
namówić na odwiedzenie mnie w Moskwie jest jak zwykle optymistycznie
nastawiona
-łatwo ci było mówić – odpowiadam - ale to nie wydawało się takie pewne i
proste
-jak ty sobie tam synku dasz radę, lepiej pomyśl
-to może ty ze mną pojedziesz? – pytam
-gdzie ja stara, na taki koniec świata – mówi – nie drap się tam gdzie cię nie
swędzi – cytuje od lat to samo przysłowie
-ale przecież Filipiny nie są w górach – ripostuję
-a wiadomo? – mówi – zresztą starych drzew się nie przesadza
-coś ty, teraz są takie sposoby
-zobaczymy – odpowiada
Nie ciągnę dalej tej dyskusji. Najważniejsze że nie powiedziała nie.
Z tym punktem wyjścia do kolejnego etapu negocjacji mam realne szanse ją
przekonać. Trudny do przebicia będzie tylko argument Jaśka: wnuki. Już sobie
wyobrażam kolejne odgrzewanie tej drażliwej kwestii. Jakby czytając w moich
myślach stwierdza
-ty byś tak tylko o karierze nie myślał i może wreszcie sobie kogoś znalazł?
283
-ale przecież ja mam – ripostuję – ciebie, Janka, Małeckiego – udaję że nie
wiem o co jej chodzi
-mam na myśli jakąś dziewczynę, żonę – moja taktyka okazuje się nieskuteczna
-a może męża – wypalam bez zastanowienia
Czuję na sobie przeciągłe spojrzenie mamy
-jeśli byłbyś szczęśliwy synku – mówi jakoś tak dziwnie
Przyszły wyniki a za nimi oficjalna propozycja. Tym razem lecąc do centrali
firmy nie miałem dławiącego ucisku w żołądku wynikającego z nieznajomości
celu wizyty, niepewności dnia ani godziny.
Wpółdrzemiąc nad szklaneczką whisky oddaję się marzeniom. Dziś jeszcze
podpisany zostanie oficjalnie mój awans na dyrektora naczelnego firmy na
Filipinach. To już być może mój ostatni lot w życiu w klasie ekonomicznej.
Spoglądam z mniejszą niż zazwyczaj niechęcią w stronę bizness class . A jeśli to
będzie kolejny sukces – to – kto wie, może w przyszłości nawet first class.
Przeglądam przewodnik po Filipinach. Postanawiam kolejne wakacje spędzić na
miejscu. Szczerze mówiąc z zatłoczoną Polską coraz mniej mnie wiąże. A z
Europą? Do Europy – jeśli tylko sprawdzę się jako dyrektor sieci (a dlaczego
miałbym się nie sprawdzić) wrócę jako członek zarządu. Apartamenty,
limuzyny, emerytura w czterdziestym piątym roku życia: rzeczywistość miesza
się z senną wizją.
W każdym razie jest dobrze – jest super – poprawiam sam siebie w myślach. Jan
w moim wieku nie był nawet ordynatorem – i – z tego co pamiętam jeździł
jeszcze Lanosem.
Zaproszę ich do siebie na wakacje, albo nie – jeszcze lepiej – zapłacę za ich
wakacje i umieszczę w hotelu. Wizja rozwrzeszczanych bachorów brata
biegających i rozrabiających w moim nowym, na razie jeszcze wirtualnym
284
apartamencie mierzi mnie. Nie lubię małych dzieci –zresztą dużych chyba
jeszcze bardziej.
Muszę kupić sobie jedwabny garnitur, w tamtejszym klimacie będzie jak
znalazł, pomieszczenia są co prawda klimatyzowane ale na dworze też trzeba
jakoś wyglądać.
285
SPIS ROZDZIAŁÓW
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI
ROZDZIAŁ XXVII
ROZDZIAŁ XXVIII
ROZDZIAŁ XXIX
ROZDZIAŁ XXX

Podobne dokumenty