Pierwszy pomysł był drogowskazem
Transkrypt
Pierwszy pomysł był drogowskazem
Środa B12 ekonomia.rp.pl 7 października 2015 ◊ KONKURS Inicjatorem konkursu jest Getin Leasing należący do polskiej grupy finansowej Getin Noble Bank Pierwszy pomysł był drogowskazem 23 lata na karku wystarczyły, żebyśmy uwierzyli, że wydawanie gazety lokalnej jest łatwe, przyjemne i da nam grube miliony. Pierwsza połowa roku to było poszukiwanie finansowania. Mieliśmy pewne zasoby i przygotowany wstępny biznesplan. Uwierzyliśmy, że firma powinna mieć zapewniony byt przez minimum pół roku, żeby w ogóle był sens startować. Nie mieliśmy tyle, ile było potrzeba, więc szukaliśmy. Banki odpadały (troje studentów bez stanu posiadania, historii, stałych dochodów), pozostało przekonać indywidualnych inwestorów. Znaleźliśmy kilku przedsiębiorców gotowych zaryzykować i w lipcu spotkaliśmy się, aby założyć spółkę. Wybraliśmy spółkę z o.o. – uwierzyliśmy znajomemu studentowi prawa, że to będzie najbezpieczniejsza opcja. Zaczęło się pięknie – event otwierający w centrum miasta, kampania teaserowa, produkcja gadżetów reklamowych, rekrutacja napalonych młodych wilków, którzy chcieli zdobyć świat. Byliśmy zarządem (Ania, Maciek, Jacek), dobraliśmy sobie fotografa (Kamila), grafika (Paulę), dziennikarzy (Grześka, Olgę), speca od reklamy (Pawła) i pracownika biura (Sylwię). Przygotowywaliśmy wydanie gazety „Moje Miasto Pabianice” – trzeciej lokalnej gazety w mieście, z którego wszyscy pochodzimy. Złe dobrego początki… Pierwszy numer to była katastrofa. Przygotowywaliśmy się do niego dwa miesiące. Starannie dobieraliśmy zdjęcia, grafiki, teksty były sprawdzane co najmniej kilkakrotnie. Materiał miał wyjść do drukarni najpóźniej o 19.00, byliśmy pełni pozytywnej energii… aż do momentu, kiedy padły komputery. Serwer odmówił posłuszeństwa, a plik, na którym pracował grafik, MAT. PRAS. MARKETING | W 2008 r. było nas troje odważnych – dwóch chłopaków (bo jeszcze za wcześnie, by mówić „mężczyzn”) i dziewczyna. ≥Anna i Maciej Kucharkowie. Agencja eventowa Creality. Gdy w 2008 roku zakładali lokalną gazetę, byli przekonani, że to łatwy i przyjemny biznes, który w krótkim czasie przyniesie im bogactwo. Już podczas przygotowywania pierwszego numeru zrozumieli, jak bardzo się mylili. popsuł się tak, że nie byliśmy w stanie niczego z nim zrobić. Numer poszedł do druku koło 3 rano, a błędów, literówek i złych podpisów było po kilka na większości stron. Gazeta trafiła do kiosków o kilka godzin później, niż powinna, byliśmy zmęczeni i załamani. Sprzedaż pierwszego numeru była niezła, co tylko prorokowało dalszy spadek – on NIE MÓGŁ się podobać. Wydawanie gazety okazało się trudne, a teoria odległa od praktyki. Burzyły konflikty interesów i odmienne wyobrażenia – o funkcji zarządu i podejściu do pracy, o tym, ile stron ma mieć gazeta i czy ma być opłacalna czy przede wszystkim wartościowa. Pojawiały się konflikty i kończyły pieniądze. Teoria, którą zebraliśmy przed rozpoczęciem działalności, absolutnie nie miała pokrycia w rzeczywistości (ceny reklam, które widniały w cennikach konkurencji, nijak się miały do realnych pieniędzy, które płacili reklamodawcy – nie osiągaliśmy nawet naszych planów minimum). Kombinowaliśmy, jak tylko potrafiliśmy: nowe tematy, rubryki, promocja… Przez cztery lata łapaliśmy się wszystkie- go, co pojawiało się na horyzoncie (bardziej skandaliczne podejście do tematów, zmiana papieru, rozrywka, zakres merytoryczny możliwie szeroki, śmieszne historyjki, pytanie ludzi o zdanie, sprawny portal, nagrody dla wytrwałych czytelników, imprezy masowe dla promocji i pozyskania reklamodawców, a nawet kobiety na okładkach…). Gazeta stała w miejscu – były skoki sprzedaży, ale czasowe i niezbyt znaczące. Z dzisiejszej perspektywy patrząc – tworzyliśmy gazetę dla młodych (którzy niespecjalnie sięgają po gazety), takich jak my, i uważaliśmy, że to będzie podobać się wszystkim. Im bardziej odchodziliśmy od początkowych, idealistycznych wyobrażeń o tworzeniu Wielkiej Prasy w małym mieście – tym gorzej znosiliśmy porażki przy kolejnych próbach. Pierwszy event Już w 2009 r. pojawiały się pomysły, by z działalności wydawniczej wyjść do innych – z nadzieją, że będzie to furtka do klientów, a te dodatkowe działania sfinansują gazetę. W zasadzie nie odrzucaliśmy niczego – produkcja ulotek, tekstów reklamowych, projektowanie plakatów i robienie zdjęć komercyjnych. To dobry kierunek Wydarzenia w obiektach handlowych, ale też w ogóle organizacja imprez bardzo nam się spodobała. Robiliśmy je dobrze, mogliśmy wykorzystać naszą kreatywność, odnosiliśmy sukcesy, a co ważne – nie generowały żadnych kosztów przed podpisaniem umowy. Klienci byli naprawdę zadowoleni, a to było bardzo przyjemne doświadczenie – zarabiać i widzieć, że efekty naszej pracy naprawdę się podobają. Trzymaliśmy kurczowo gazetę, łapiąc oddech po zastrzykach finansowych od naszych eventowych klientów. Nie zarzucaliśmy niczego – ale w organizacji wydarzeń stawaliśmy się coraz lepsi. A gazeta rzeczywiście otwierała drzwi. Decyzję o zamknięciu gazety podejmowaliśmy przez ponad rok. Najbardziej obawialiśmy się utraty motywacji, poczucia porażki i tych wszystkich oczu zwróconych w naszym kierunku i krzyczących „lecieli wysoko, ale spadli jeszcze niżej”. Ja byłam w pierwszej ciąży, kiedy ostatecznie decyzja zapadła, a utrzymywaliśmy się rodziną głównie z działalności w gazecie (Maciej to mój mąż, jechaliśmy na jednym wózku). Ciężko mi było sobie wyobrazić spojrzenia konkurencji, która DOWIE SIĘ, że położyliśmy sprawę. Nie mówiąc o potwornej dziurze w kieszeni, którą wyleciały nie tylko wszystkie nasze oszczędności, ani o tych rękach wyciągających się po pieniądze, których nie byliśmy w stanie zapłacić za druk gazety czy inne zamówione usługi. Nie rozwodząc się nad tym – mieliśmy po 28 lat, baliśmy się, że właśnie przegraliśmy nasze życia, że nikt nas nie zatrudni (ani zatrudnienie nie da nam możliwości zbyt szybko wyjść z tarapatów), że załamiemy się, gdy zmieni się nasz status społeczny. W zarządzie od kilku lat byliśmy we dwoje. Czuliśmy się absolutnie przegrani. Ja czułam się potwornie. Dzisiaj już wiem, że przejmowanie się w tej sytuacji zdaniem innych było absolutnie bezzasadne. Strach ma wielkie oczy Zamiast uczucia porażki przyszła ulga. Słowo się rzekło, decyzja zapadła, maszyna ruszyła. Ogromny stres, ale i spokój związany z taką swoistą ostatecznością. Wiedzieliśmy, że to nieodwracalne. Nie zamknęliśmy firmy – zakończyliśmy działalność związaną z wydawaniem gazety „Moje Miasto Pabianice”, spędziliśmy długie godziny, dni, a pewnie łącznie i tygodnie lub miesiące, pracując nad planem, rozmawiając z wierzycielami (i dłużnikami – od których tylko częściowo do dzisiaj udało nam się odzyskać pieniądze), budując nowy obraz. Nie chcieliśmy się poddać tak po prostu. Bo to naprawdę oznaczałoby porażkę. Wydawało nam się, że jeśli wszystko poukładamy, spłacimy, rozwiniemy się, robiąc coś innego, to będziemy silniejsi i wszystkim będziemy mogli spojrzeć w oczy. No i mielibyśmy spółkę z kilkuletnim doświadczeniem. A przede wszystkim zachowalibyśmy twarz w swoich oczach. Pracowaliśmy przez ponad rok z domu, niemal bez przerwy – śpiąc i jedząc, gdy była potrzeba. Dawaliśmy z siebie absolutnie wszystko. Było nas tylko dwoje – ze wszystkimi pracownikami rozstaliśmy się, kiedy zamykaliśmy gazetę. Została Kasia – na nasze szczęście była właśnie na urlopie wychowawczym. Na szczęście, bo dzisiaj wiemy, że ma miejsce także w nowej strukturze. Pół roku później otworzyliśmy pierwszego szampana – firma była na prostej. Spłaciliśmy długi, mieliśmy nowe logo i nazwę, nową identyfikację, stronę internetową, plany i perspektywy. Dzisiaj zatrudniamy osiem osób (nie jest to gigant, ale sukcesywnie rośniemy, mierząc się z kolejnymi wyzwaniami), ponad 100 osób pracuje u nas na zleceniach i umowach o dzieło przy konkretnych realizacjach, współpracujemy z kilkudziesięcioma partnerami biznesowymi. Wyprowadziliśmy biuro z domu. Mamy po 30 lat i dużo więcej pokory względem rynku. A nagrody przychodzą. Choć wiemy, że musimy być uważni, bo łatwo przeoczyć moment, w którym nie zauważymy, że wiatr wieje w inną stronę i trzeba przestawić żagle. Z doświadczeń, jakie mamy, wyrosły trzy wartości, w które bardzo wierzymy: rozwój, zaangażowanie i odwaga. I zamierzamy z nimi zdobywać świat. www.creality.pl Marzenia się nie spełniają same, trzeba o nie walczyć Poranne karmienie to rytuał, który jest zawsze tak samo przyjemny, niezależnie od pogody. Napełniam wiadra owsem, ziołami i zanoszę do boksów. Kilka minut na kawę na werandzie, też niezależnie od pory roku i pogody... Wypuszczam konie. W rozrzedzającej się powoli mgle majaczy osiem brył, sześćsetkilowych płochliwych zwierzaków z zadowoleniem jedzących siano... Tak czas minie im do popołudnia. Mój czas będzie biegł nieco szybciej... Śniadanie, kolejna kawa, zakupy, poczta, uzupełnianie zdjęć na fanpage’u stajni, rozpisanie treningów, kilka telefonów, sprzątanie stajni, przygotowanie placu na treningi. Po południu to, co kocham w tej pracy najbardziej: praca z klientami, z jeźdźcami. Wieczorem zganiamy konie, a potem, najczęściej do nocy, jeszcze rozmawiamy o nich przy szklance herbaty albo domowego śliwkowego wina. Mam 32 lata, mam zaszczyt i przywilej robić to, o czym marzyłam od dziecka, i kocham moją pracę. Jestem instruktorem jazdy konnej we własnej firmie. Dziś przeciętny dzień wygląda właśnie tak, ale nie zawsze tak było... Marzenia się nie spełniają same, trzeba o nie <Barbara Derkacz, Szkoła Jazdy Konnej Jakubówka. Jest przykładem, jak wiele można poświęcić dla realizacji własnej pasji MAT. PRAS. JAZDA KONNA Jest po 6 rano. Mgła, zimno i mokro. Zaczyna się dzień. Ubieram bryczesy, ciepłą kamizelkę, rękawiczki robocze, kalosze. Wychodzę z domu i na dźwięk otwieranych drzwi w stajni słychać rżenie koni. walczyć, a czasami wydrapać je życiu pazurami. I ono się nie zemści, lecz doceni, pomoże, podeśle szczęście, ludzi, którzy pojawią się we właściwym momencie, tylko trzeba odwagi. Po roku liceum, które miało otworzyć drogę na weterynarię, okazało się, że kilkanaście kilometrów od rodzinnego Wrocławia otwarto technikum hodowli koni. Wybór był tylko jeden i... znów pierwsza klasa. W międzyczasie wolontariat na hipoterapii, uprawnienia sędziego, wiele nauki dzięki praktykom w SK Pępowo i na Wrocławskim Torze Wyścigów Konnych. Studia, jednak zootechnika, nie weterynaria, i kolejna zmiana – po dwóch latach na turystykę i rekreację. Wszystko po to, by być bliżej koni i pracy w stajni. Coraz więcej doświadczeń, złych, dobrych, ale cennych. Aż nadszedł czas na coś swojego. Dziś jestem absolwentką zarządzania w sporcie, Szkołę Jazdy Konnej Jakubówka prowadzę od pięciu lat, wcześniej w formie stowarzyszenia, od lipca 2014 r. jako działalność gospodarczą, zatem stajnia stała się marką należącą do firmy Bader-Konie, mojej firmy założonej dzięki unijnej dotacji. Nie jeżdżę na wakacje, wypad na noc do znajomych jest rozpracowywany kilka dni, bo konie nie mogą zostać same. Ale mam coś najcenniejszego: spełnione marzenie, ukochaną pracę, z której jestem dumna każdego dnia, przyjaźnię się z niemal wszystkimi klientami, a sześcioletni syn chodzi do szkoły w czapce z naszym logo i jest z tego dumny. Plany? Sporo... ale mam tylko ok. 2 tys. znaków. www.jakubowka.com.pl