Byłem tam, widziałem, przeżyłem…

Transkrypt

Byłem tam, widziałem, przeżyłem…
Byłem tam, widziałem, przeżyłem…
Wspomnienia Janusza Korlakowskiego
z zsyłki i tułaczki
po syberyjskich bezdrożach i afrykańskiej sawannie
Praca na
Ogólnopolski Konkurs Historyczny
Losy Bliskich i losy Dalekich – życie Polaków w latach 1914 - 1989
1
W ubiegłym roku jako uczennica klasy pierwszej Gimnazjum im. Zesłańców Sybiru
w Zaczarniu uczestniczyłam w szkolnym konkursie wiedzy o zesłaniach na Sybir
organizowanym podczas obchodów Dnia Patrona w naszej szkole. Przygotowania do
konkursu sprawiły, że zainteresowałam się wspomnieniami deportowanych na nieludzką
ziemię. Nie mogłam pojąć, jak człowiek może drugiemu wyrządzić tyle zła… Byłam pod
ogromnym wrażeniem woli przetrwania zesłańców i wciąż szukałam nowych informacji na
ten temat.
Kiedy dowiedziałam się o tegorocznym konkursie "Losy Bliskich i losy Dalekich życie Polaków w latach 1914-1989" uznałam, że to dobra okazja, aby pogłębić swą wiedzę
o konkretnych ludziach, którzy bohatersko przetrwali zesłanie i po wielu trudach powrócili do
ojczyzny. Moimi najbliższymi sąsiadami są repatrianci z Kazachstanu. Ich dziadkowie
i rodzice zostali przesiedleni tam w 1936 roku. Często rozmawiałam z panią Gojko o ludziach
i wydarzeniach z tamtych lat. Pewnego dnia opowiedziała mi historię chłopca – Janusza
Korlakowskiego, który został zesłany na Syberię, gdy był w moim wieku. Zafascynowały
mnie jego dzieje i postanowiłam poszukać więcej informacji o tym człowieku. Okazało się, że
nie jest to trudne. Dotarłam do rękopisu wspomnień wojennych pana Janusza
Korlakowskiego. Stały się one dla mnie punktem wyjścia przy pisaniu tej pracy.
******
O wczesnym dzieciństwie mojego bohatera nie znalazłam wielu informacji. Jego
rodzicami byli Janina z domu Sroczyńska i Stanisław Korlakowski. Ich drugi syn, Janusz,
urodził się 24 kwietnia 1928 r. Zdjęcia z rodzinnego archiwum ukazują go jako drobnego
szatynka o ciemnych oczach, podłużnej twarzy i jasnej karnacji. Jego wojenna historia
rozpoczęła się w upalny dzień 30 sierpnia 1939 r. Chłopiec miał wówczas skończone 11 lat.
Jeszcze nie wiedział, że właśnie kończy się beztroskie dzieciństwo jego i tysięcy innych
dzieci. Na 31 sierpnia rodzice Janusza zaplanowali powrót chłopca wraz z opiekunką do
Katowic po miesiącu wakacji spędzonych w malowniczej Rabce. Zbliżał się bowiem
początek roku szkolnego. Los jednak zdecydował inaczej… Około północy z 30 na 31
sierpnia do Rabki przyjechał szofer ojca i zabrał chłopca oraz opiekunkę do Krakowa do
dziadków, rodziców matki. Ona sama też tam już była.
1 września 1939 roku Korlakowscy usłyszeli przerażające wieści, że wojska
niemieckie napadły na Polskę. Atak nastąpił z lądu, morza i powietrza, aby błyskawicznie
przełamać polską obronę. Hitlerowcy mieli nie tylko przewagę liczebną, ale dysponowali
również nowocześniejszym uzbrojeniem. Z kolei społeczeństwo polskie było zupełnie
nieprzygotowane do tego, co się stało, za co winę ponosiła polska propaganda. Także
Korlakowscy byli zdezorientowani, ale szybko trzeba było podjąć decyzję, co dalej robić.
2 września zjawił się w Krakowie ojciec Janusza (udający się do Stalowej Woli).
Krótko przebywał jednak u swoich teściów. Zdążył pożegnać się z żoną i synem, którzy
z jego szoferem wyruszyli w kierunku Lwowa. Jechali w tłumie Polaków ewakuujących się
na wschód w przekonaniu, że tam będą bezpieczniejsi. Z trudem przeciskali się przez tę
ludzką rzekę na motorze marki Sokół, zajmując miejsca w koszu tego pojazdu. Podróż była
dla wszystkich gehenną. Pikujące „stukasy” niemieckie seriami z karabinów maszynowych
raziły bezbronne tłumy i zmuszały uciekającą ludność, obładowaną całym dobytkiem, do
krycia się po rowach. Właśnie wtedy mały Janusz zetknął się po raz pierwszy bezpośrednio ze
śmiercią. Do dziś wyraźnie pamięta, jak przerażona tym, co dzieje się wokół, mamusia,
przyciskając go do siebie, powtarzała: Boże, oby tylko nas oboje naraz…. Nie rozumiał
jeszcze, co miała na myśli…
W końcu przed nocą dotarli do rodziny we Lwowie, który wówczas był miastem
o wiele większym niż Kraków. Pani Janina dziękowała Bogu, że udało się im szczęśliwie
przebyć tę dramatyczną drogę i wreszcie odetchnęła z ulgą. Wydawało się jej, że w tej dużej
2
wieloetnicznej metropolii, ośrodku nauki, kultury, sztuki, będą na razie bezpieczni.
I początkowo tak rzeczywiście było. Z centralnej Polski docierały tylko dalekie echa wojny.
Niestety, 17 września sytuacja uległa diametralnej zmianie. O świcie granicę naszej
ojczyzny przekroczyły oddziały Armii Czerwonej, łamiąc w ten sposób obowiązujący polskosowiecki pakt o nieagresji. To ostatecznie przyczyniło się do klęski naszego kraju. Dla
Polaków rozpoczął się ciężki okres okupacji. W szczególnie trudnym położeniu zaleźli się
nasi rodacy na terenach granicznych między Niemcami a ZSRR.
Wkroczenie Armii Czerwonej do Lwowa oznaczało "koniec świata". Niemalże
w jednej chwili to piękne, położone na wzgórzach miasto z niezwykłymi parkami i pełnymi
kwiatów ogrodami, wysoko rozwiniętą kulturą, zalał smród bolszewickich dzikusów. "Nowe
porządki", jakie zaprowadzili, zmusiły mężczyzn do ucieczki na Węgry. Decyzje te były
jednak fatalne w skutkach. Uciekinierzy nie wiedzieli, że Polskie Dowództwo Podziemne
(przerzutów) było inwigilowane przez NKWD i Ukraińców. Zdobyte przez nich informacje
umożliwiały organizację zasadzek na uciekających Polaków, skutecznie niwecząc ich
zamierzenia. Los ten podzielili również ojciec i starszy o 6 lat brat Janusza, którzy niewiele
wcześniej przybyli do Lwowa. W listopadzie 1939 roku zostali schwytani w pułapkę
i przewiezieni kibitką do więzienia w Stanisławowie. W tym miejscu widzieli się po raz
ostatni. Niestety, Janusz także już nigdy więcej nie zobaczył swoich najbliższych. Na
podstawie informacji, jakie później zdobył, mógł sobie jedynie wyobrazić, jak dalej
wyglądały losy jego najbliższej rodziny. Wyobrażenia te pozostawiły do dziś niezabliźnione
rany. Brat zginął w okolicy Archangielska, w warunkach skrajnej nędzy, ojciec zaś dostał
wyrok skazujący go na deportację do Mołdawskiej ASSR (tzw. Autonomistycznej
Socjalistycznej Sowieckiej Republiki) i prawdopodobnie pracował przy naprawie sieci
rybackich nad rzeką.
Rok 1940 we Lwowie i na terenach zagarniętych rozpoczął się masowymi
aresztowaniami i wywózkami do Związku Radzieckiego. Zorganizowano 4 wielkie
deportacje: w lutym, w kwietniu, na przełomie czerwca i lipca 1940 roku oraz w czerwcu
1941 roku. O tych wydarzeniach możemy przeczytać także w rękopisie wspomnień
wojennych Janusza Korlakowskiego. W pamięci szczególnie zapadł mi opis zsyłki lutowej,
kiedy to dla setek tysięcy osób rozpoczął się wieloletni koszmar. Ich podróż na Wschód
w bydlęcych zaplombowanych wagonach, w nieludzkich warunkach, przy 40-stopniowym
mrozie trwała kilka tygodni. Trupy zamarzniętych ludzi – bez najmniejszego poszanowania –
obsługa pociągu wyrzucała przez otwór kloaczny niczym bydlęce odchody. W kwietniowej
zsyłce deportowano wyłapanych wcześniej przedstawicieli polskich władz, głównie
pochodzenia inteligenckiego. W tej grupie byli także kolejarze i wojskowi, którzy się dotąd
ukrywali.
Dla Korlakowskiego gehenna zesłania zaczęła się 29 czerwca 1940 r. Dzień ten stał
się symbolem kolejnego etapu jego okrutnego, wojennego losu. Po nocnej rewizji
i aresztowaniu Janusz wraz z matką trafili do grupy lwowskiej. Załadowani do zapełnionych
po brzegi bydlęcych wagonów, zaplombowanych niczym puszka sardynek – ruszyli
w nieznane. Zaduch, smród, zmęczenie, twarze wystraszonych ludzi wywoływały u Janusza
wręcz fizyczny ból, strach i przerażenie. Nie mógł spokojnie myśleć, w jego głowie kłębiły
się pytania: Co z nami będzie? Dlaczego to wszytko się dzieje? Co ze sprawiedliwością?
Chociaż chciało mu się płakać, przy matce starał się nie okazać swojej słabości. Musiał być
silny. Dla Niej, dla siebie...
Podróż była długa i wyczerpująca. Jechali dzień i noc. Bez przystanków, bez jedzenia
i picia. Janusz i jego matka byli bardzo wycieńczeni. W ciemnym, ciasnym wagonie słychać
było jęki kobiet i dzieci. Niektóre ciała umarłych zaczęły się już rozkładać, a oni, bezsilni, nie
mogąc nic uczynić, patrzyli na to ludzkie upokorzenie.
3
Pewnego dnia pociąg wreszcie się zatrzymał. Były to ostatnie, piękne, upalne dni
lipca. Okazało się, że znajdują się w rejonie Uralu. Zdezorientowany i osłabiony Janusz
pomyślał, że może jest jeszcze dla nich szansa – szansa na życie. W tej samej chwili drzwi
wagonu zostały otworzone i wszystkich wypchnięto na zewnątrz niczym bydło. Blask słońca
oślepił przebywających w półmroku od tygodni ludzi. Choć strach przeszywał ich serca,
mogli teraz odetchnąć pełną piersią, bo w końcu opuścili ciasny i pełen smrodu wagon,
wychodząc na świeże powietrze. Popychani, bici przez funkcjonariuszy NKWD, ruszyli
w głąb tajgi. Szli bardzo długo i – jakby na przekór dramatowi, który stał się ich udziałem –
podziwiali roztaczające się wokół nich pasma wielkich, potężnych, ale jakże pięknych gór.
Widoczność mieli dość dobrą, bowiem był to czas białych nocy.
Bez wytchnienia, zmęczeni, wyczerpani, powłócząc nogami i podtrzymując się
wzajemnie, Janusz, jego matka i reszta zesłańców szli bezwolnie przed siebie, prowadzeni jak
na rzeź. Przeszli około 40 kilometrów. Ich podróż przypominała drogę krzyżową. W błocie,
kurzu, pyle sunęli przed siebie. Wreszcie znaleźli się w malowniczej, zapierającej dech
w piersiach dolinie. Janusz nie mógł złapać tchu porażony pięknem okolicy, ale także
strachem, który mieszał się z uczuciem zachwytu. Byli oto w zniewolonym raju. Naczelnik
tego posiołka, surowy i stanowczy towarzysz Dubakow, kazał wszystkim stanąć w kilku
rzędach, po czym zaczął spisywać listę przybyłych osób. Tych biednych, zmęczonych
i zagubionych ludzi było około 350.
Gdy zakończyło się liczenie, zesłańcy zostali zmuszeni do budowy baraków.
Mężczyźni, chcąc nie chcąc, wzięli się do pracy. Nie mieli wyjścia. Rachunek był prosty: albo
pracują, albo nie żyją. Janusz, mimo młodego wieku, pracował z nimi. Baraki zostały
zbudowane z desek, pomiędzy którymi znajdowały się trociny. Tak prowizorycznie
i prymitywnie ocieplone "domy" miały chronić deportowanych przed mroźną zimą. Widząc
przygotowania do nowej pory roku, zrozumieli, że pozostaną w tym posiołku na dłużej. Ich
nowym adresem było miejsce wyładunku: 59 Kwartał Lesopunkt – Swierdłowska Obłast,
Aczytskijrajon, Afanasiewsk(kij)razjezd.
Od tego momentu życie deportowanych zmieniło się w walkę o przetrwanie, toczoną
każdego dnia w głębi syberyjskiej tajgi. Inny był tu nie tylko klimat kontynentalny: dwie pory
roku, długa, bo trwająca blisko 6 miesięcy zima z temperaturą do około – 45○ C w apogeum
i upalne krótkie lato od czerwca do września. Inne, obce były także warunki mieszkalne,
język i ludzie. Janusz i jego matka musieli jednak być silni, jeśli chcieli przetrwać te
dramatyczne chwile. Była przecież nadzieja… Chociaż nikła, ale na Syberii umierała jako
ostatnia. A oni? Oni chcieli żyć, pozornie godząc się z tym, co zesłał im los. Nie było mowy
o rozpamiętywaniu bólu. Cierpienie z powodu straty rodzinnego domu musiało zejść na
dalszy plan. Zmienić się musiał ich system wartości. Radość i sielankę wcześniejszego życia
rodzinnego trzeba było zamienić na trud morderczej pracy. Janusz ze wszystkich sił starał się
pomagać swej mamie, ponieważ nie mógł spokojnie patrzeć na jej naznaczoną cierpieniem
twarz. Choć tak naprawdę niewiele mógł zrobić, mając zaledwie 12 lat. Wzajemne wsparcie
i opieka mobilizowały Korlakowskich do walki z przeciwnościami losu.
Ciężka praca fizyczna na Syberii dawała szansę na przeżycie. Każdy, kto był do tego
zdolny i skończył 16 lat, musiał ją podjąć, chyba że miał to szczęście, że uczęszczał do
szkoły. Niestety, w praktyce wiek kwalifikujący do zatrudnienia był niższy, bowiem
pracowały już dwunastoletnie dzieci. Z Januszem pracowali inni młodzi chłopcy, którzy
przecież powinni szczęśliwie żyć w wolnym kraju. Jak to młodzi – marzyli o miłości,
szczęściu, pierwszych zauroczeniach i pocałunkach. Wojna jednak zniszczyła te ich marzenia.
Teraz musieli walczyć o każdy dzień… Bo każdy mógł stać się ostatnim.
Zazwyczaj mężczyźni pracowali w lesie przy wyrębie drzewa. Wojna nie oszczędziła
także kobiet. Były potrzebne do prac pomocniczych. Matka Janusza cięła lanbzegą kostki na
opał do traktorów. Tak! W roku 1940 używano w 59 Kwartale sprzętu z roku 1920. Z kolei
4
dzieci, wśród których był Janusz, pomagały palić tzw. kucze, czyli stosy dużych gałęzi ze
ściętych sosen. W chwilach odpoczynku od pracy, chłopcy chodzili do szkoły. Wbrew woli,
pod przymusem musieli odrzucić system wartości, jaki wpajali im ich rodzice i uczyć się
o rzeczach dotąd dla nich nie do pomyślenia. Wychowani w wierze, byli przekonywani, że
przecież Bóg nie istnieje. Janusz do dziś pamięta wierszyk, który musiał umieć na pamięć:
Chleb nie daje nam Christos
A maszina i kołchoz
Raz tielonek u paroha
zajawlieł: nie wieru w Boha.
(Co oznacza, że nawet cielę stwierdziło, iż nie ma Boga). Na nic zdały się starania Rosjan
w przypadku Janusza – jego wiara w Bożą opatrzność tylko się utwierdziła i odtąd chłopiec
w trudnych chwilach szukał ratunku w modlitwie.
Głód, zimno, tragiczne przeżycia, jakich doświadczyły dzieci, sprawiły, że bardzo
szybko musiały dorosnąć. Starszym także nie było łatwiej. Ci, których nie pokonały choroby,
i mordercza praca, wytrwali w tym posiołku do stycznia 1942 r. Wówczas na mocy amnestii
i otrzymanego „udostowierenija” mogli pojechać do Swierdłowska, gdzie znajdowała się
delegatura Rządu Polskiego na uchodźctwie, aby szukać wsparcia. Przedstawiciele władzy
niewiele mogli pomóc tłumom zesłańców – suma kilku rubli i nakaz wyjazdu na południe
kraju, gdzie było ciepło – musiały im na razie wystarczyć.
Amnestia dała części Polaków możliwość swobodnego przemieszczania się po ZSRR.
Ludzie rozpoczęli podróż w kierunku południowo – wschodnim, licząc na poprawę
warunków życia, związaną z cieplejszym klimatem, a także mieli nadzieję, że uda im się
dotrzeć do armii polskiej. Roznosiły się wieści, że taka armia tworzy się gdzieś na południu.
Janusz z matką podjęli decyzję o wyruszeniu w nieznane. Wycieńczeni, rozdarci
wewnętrznie, odarci z człowieczeństwa i godności, podążali właśnie na południe. Jazda na
otwartych lorach w czasie dużego mrozu była kolejną udręką, która zdawać by się mogło, nie
dawała szans na przeżycie. Setki zziębniętych pasażerów, takich jak oni, czekały na okazję,
aby wejść do zatłoczonych, ciasnych, ciemnych wagonów, ale jakże wtedy przytulnych
i upragnionych. Niestety, takie szczęście miała tylko garstka ludzi i tylko na krótkich
odcinkach trasy. Janusz i jego matka nie mieli tyle szczęścia. Kolejny raz musieli odnaleźć
w sobie siłę i determinację, by nie zaprzepaścić szansy na powrót ojczyzny.
Podróż przeciągała się. W wyniku zimna, głodu i chorób śmierć zbierała obfite żniwo.
Ludzie umierali, a ich ciała były wyrzucane z wagonów. Tym razem Janusza już to nie
szokowało. Przyzwyczaił się do myśli, że śmierć była nieodłączną towarzyszką zesłańców. Po
długiej wędrówce Korlakowscy wreszcie dotarli do Czardźni. Tu czekała na nich miła
niespodzianka. Polska placówka podarowała im zapas chleba. Był to dla nich nieoceniony
dar, bowiem oboje od dawna przymierali głodem. Zziębnięci, ale szczęśliwi, Janusz i pani
Janina popłynęli na barkach w górę rzeki Amu-Daria w okolice Turt-Kul w dzisiejszym
Uzbekistanie. Pod koniec podróży zabrakło im jednak wody oraz chleba i głód znowu zaczął
zaglądać im w oczy. Będąc u kresu sił, dotarli do miejsca postoju. Umieszczono ich
w sowchozie Lenin-Julij w rejonie Karakulskim. Rozglądając się wokół siebie, Janusz
przeżywał chwile, w których wątpił w to, co mówiła mu mama, że dadzą radę, że wrócą do
Polski. Wszędzie widział cierpienie, choroby i śmierć. Była wojna i tamtejsi Uzbecy również
głodowali. Znów zaczęła się walka o przeżycie, którą umożliwiała wyczerpująca praca przy
zbieraniu bawełny. Janusza i panią Janinę rozdzielono. Od tej chwili chłopak musiał radzić
sobie sam. Aby zaspokoić głód, szukał nad rzeką małych mączastych owoców koloru
czekolady na wyschniętych krzewach. Był przerażony. Nie wiedział, gdzie jest jego mama.
Często wspominał wspólne z nią chwile, jak ta, gdy znaleźli zardzewiałą żyletkę i oboje
niemal do gołej czaszki obcięli sobie głosy, ratując się w ten sposób od wszy. Miał nadzieję,
że los ich wkrótce połączy. Jednak tak się nie stało.
5
Pewnego dnia znajoma Janusza powiedziała mu, że jego matka nie żyje. Wyniszczony
głodem organizm pani Janiny nie wytrzymał trudów pracy w kołchozie. Zmarła 13 marca
1942 r., mając 44 lata. Chłopiec, gdy usłyszał tę wiadomość, był tak zrezygnowany i przybity,
że nie miał sił rozpaczać. Na nic nie reagował – jakby prostu nie zrozumiał tego, co się stało.
Dobrzy ludzie zorganizowali skromny pogrzeb pani Korlakowskiej. Janusz, jako
"muzułmanin”, chudy, na którym "wisiała" skóra, powlekając kości, szedł za dwukołową arbą
z ciałem zmarłej na wydzielone za sowchozem miejsce zwane „cmentarzem”. Po pogrzebie
był jeszcze bardziej przygnębiony i smutny, ale wiedział, że musi coś ze sobą zrobić. Został
sam, a życie w sowchozie nie podobało mu się. Podjął decyzję o ucieczce.
Kilka dni potem rzeczywiście uciekł z sowchozu i po wielu dniach wędrówki przez
pustynię (drogą zasypywaną piaskiem, od słupa telegrafu do słupa) dotarł do Koganu blisko
Buchary. Była to, myśląc po ludzku, sprawa niepojęta – odległość około 400 km bez wody
i jedzenia mogła być pokonana jedynie z cudowną Bożą pomocą i tak to widzę przez wszystkie
lata mego życia. Nie mając blisko siebie rodziny, zawierzył Bogu i nie poddawał się.
Wiedział, że po tylu poświęceniach nie może tego zrobić, bo ofiara jego mamy poszłaby na
marne.
Wagonem towarowym dostał się do wspomnianej Buchary, gdzie znajdowała się
ogromna placówka polska i ochronka. W mieście łatwiej było Januszowi o jedzenie, co po
okresie ciągłego przymierania z głodu, było dla niego bardzo ważne. Zaledwie po kilku
tygodniach pobytu tam chłopca zjawił się podoficer z pobliskiej polskiej jednostki wojskowej
i w ten sposób Janusz w wieku lat 14 trafił w tragicznym stanie zdrowia do Ośrodka
Zapasowego VI dywizji generała Tokarzewskiego-Karaszewicza (Kitab i Szachryziab).
Znajdował się on wśród pięknej zieleni, w pobliżu szumiącego cicho potoku, a wokół było
czyste, świeże powietrze. Taki krajobraz Janusz pragnął zobaczyć od dawna. W tym rajskim
świecie rozgrywały się jednak straszliwe dramaty ludzkie – wśród wyniszczonych uchodźców
i żołnierzy wielkie żniwo zbierała śmierć. Było to w pobliżu Karkin-Batasz, czyli w Dolinie
Śmierci. Dla niektórych pomoc przyszła za późno!
Janusz i inni bardzo młodzi junacy nie uczestniczyli w pełnym życiu obozowym.
Podoficerowie z zawodu nauczyciele, uczyli ich historii Polski i patriotyzmu. Chłopiec
z zapartym tchem słuchał opowieści o ukochanej ojczyźnie, latach jej świetności, ale też
upadku. W jego sercu rodziła się prawdziwie żarliwa miłość do kraju.
Niebywałym przeżyciem dla młodego Janusza był przyjazd inspekcyjny generała
Andersa, który po krótkim w pełni żołnierskim przywitaniu, uściskał sierżanta
odpowiedzialnego za 3 Kampanię złożoną z wynędzniałych dzieci. Podchodził do wielu
z nich – pytał o przeżycia, rodzinę. Zarówno temu wspaniałemu Dowódcy, który uratował
wielu ludzi, jak i chłopcom, po policzkach obficie płynęły łzy. Nikt się ich nie wstydził. Od
ogromu przeżyć Janusza aż ściskało w piersi. Chłopiec ze wzruszenia tulił twarz w rękach,
ocierał ukradkiem płynące łzy, pochylał głowę. Jego ręce i nogi drżały. Nie mógł wydobyć
z siebie słowa. Żałował, że sytuacji tej nie widzi jego matka. Na pewno cieszyłaby się
i przeżywała wszystko tak, jak on. Janusz wiedział, że wizytę generała Andersa zapamięta do
końca życia.
Dni chłopca w ośrodku upływały szybko. W sierpniu 1942 r. nastąpił długo
oczekiwany wyjazd przez Aszchabad kolejką do Krasnowodzka, gdzie mieścił się główny
punkt ewakuacyjny. Ewakuowani płynęli promami przez Morze Kaspijskie, przebywając
znowu w okropnych warunkach. Na statkach panował ogromny tłok. Podróżnym doskwierał
brak pożywienia, wody do picia, a także zły stan sanitarny. To wszystko schodziło jednak na
dalszy plan. Pasażerowie myśleli tylko o tym, żeby wyrwać się z sowieckiej niewoli i dotrzeć
do Iranu.
Wreszcie 25 sierpnia Janusz wraz z towarzyszami podróży przybył do portu
irańskiego Pahlevi. Utworzono tam bazę ewakuacyjną. Główną jej częścią był Obóz
6
Ewakuacyjny nr 1, składający się z pięciu rejonów zakwaterowania. W 1. i 2. umieszczono
ludność cywilną, w 3. i 5. –wojskowych, 4. – był tzw. rejonem zapasowym. Rejony 1. i 3.
nazywano brudnymi, ponieważ przeprowadzano tam dezynfekcję przybyłych. Ich cały
dobytek, zwykle pościel czy ubrania, przeważnie palono. Golono też ludziom włosy, aby
pozbyć się wszy. W tym rejonie uchodźcy mogli także po raz pierwszy od bardzo dawna
wykąpać się. Potem przenoszono ich do tzw. obozów czystych, gdzie przechodzili dwu-,
trzytygodniową kwarantannę. Całą tę procedurę przeszedł także Janusz.
Uchodźcy wreszcie zaczęli odzyskiwać swą godność, mieli zapewniony dach nad
głową (choć nie dosłownie, ponieważ zamieszkiwali tzw. bloki, szałasy i namioty), a także
żywność, o którą nie trzeba było już walczyć. Chorzy mogli też liczyć na opiekę lekarską.
W tym teherańskim obozie zaczął się nowy etap w życiu Janusza. Początkowo przepełniała
go radość, życzliwi ludzie opiekowali się nim, zachwycały go nowe namioty i cudowny
klimat. Spokój nie trwał długo, wkrótce w obozie rozegrał się dramat. Za otrzymane
w rialsach pobory (6 miesięcy żołdu) ludzie kupowali głównie żywność. Janusz także. Parę
dni potem okazało się, że prawie połowa wojska zachorowała na biegunkę lub czerwonkę.
Chorzy zostali umieszczeni w lazaretach. Chłopiec również zachorował. Jego stan był tak
ciężki, że odwieziono go karetką do Teheranu, gdzie pozostawał w szpitalach, najpierw
w cywilnym, a potem wojskowym przez długie miesiące. Zmagał się z tyfusem brzusznym,
zapaleniem płuc i anemią… W krytycznym momencie dostał jakiś zastrzyk niesterylną igłą
i do „starych” dolegliwości dołączyły nowe. Najpierw zaczął chorować na abess ropień,
a potem w jego organizmie rozprzestrzeniła się flegmona od łokcia do ramienia prawej ręki.
Mimo decyzji gremium medycznego o amputacji – polski lekarz uratował mu rękę. Chłopiec
spędził blisko rok w szpitalach, często ocierając się o śmierć. Zachorował też na malarię. Poza
dolegliwościami fizycznymi powodem tak długiego pobytu w szpitalu były również jego
zaburzenia psychiczne, wywołane powracającymi dopiero teraz przeżyciami związanymi ze
śmiercią matki i świadomością sieroctwa. W wyniku tego Janusz dwukrotnie targnął się na
swe życie – truł się (weronalem i sabadylą). Na szczęście uratowali go polscy pediatrzy.
Czas szybko mijał i pobyt Polaków w Iranie nie mógł trwać dłużej. Wprawdzie już nie
nazywali się zesłańcami, powoli zaczynali odzyskiwać siły, ale bezustannie dręczyło ich
pytanie, kiedy wrócą do ojczyzny i pozostawionych tam bliskich. Zaczęli szukać możliwości
powrotu do kraju. Janusz, walcząc o zdrowie, jeszcze się nad tym nie zastanawiał. Jednak
nadszedł wreszcie czas wypisania chłopca ze szpitala i okazało się, że nie ma co z nim
zrobić. Obozy przejściowe zostały już zlikwidowane, a w Teheranie pozostał jedynie
personel konsularny. Znaleźli się jednak dobrzy ludzie, tacy jak dr Podhajeka i spotkana
znajoma z Katowic (jak się potem okazało, dała znać przez Czerwony Krzyż w Genewie do
Krakowa, że Janusz żyje), którzy porozumieli się z siostrami Nazaretankami (z Łomży). Te
prowadziły w Teheranie ochronkę i przyjęły Janusza. Uratowały go tym samym od
niepewnego losu. Trochę zagubiony, onieśmielony chłopiec odetchnął z ulgą, mogąc liczyć
na opiekę sióstr. Był wdzięczny Bogu, w którego łaskę tak wierzył, za ocalone życie.
Po długim pobycie w szpitalu w Teheranie - bardzo osłabiony - dzięki przyjaznym
ludziom trafiłem do domu ss. Nazaretanek polskich przy ulicy Bahar 60. Janusz przebywał
tam od września 1942 r. do 7 maja 1944 r. Podczas pobytu uczęszczał do szkoły polskiej do
szóstej klasy. Przebyte choroby bardzo osłabiły jego organizm. Siostry robiły wszystko, co
możliwe, aby wrócił do sił, ale Janusz zakaził się tasiemcem rybim w szpitalu, jedząc
niedogotowaną potrawę wigilijną i pasożyt ten stopniowo wyniszczał jego organizm. Pomimo
wielu prób i stosowania różnych środków, nie udało się go pozbyć (aż do roku 1947 – już
w Polsce). Organizm chłopca przez wiele lat niszczony głodem nie miał sił do obrony,
a przydomki: ukwiał, patyczak i chuderlaniec, jakimi obdarzali go rówieśnicy,
w konsekwencji powodowały wyobcowanie i poczucie odrzucenia. Janusz zaczął izolować się
7
od świata, był smutny, jakby nieobecny. Snuł się po korytarzach i z nikim nie rozmawiał. Nie
miał przyjaciół ani nawet kolegów. Czuł się bardzo samotny.
Z początkiem maja 1944 r. przewieziono siostry, sieroty i osoby towarzyszące do
Ahwazu, by w namiotach na piaskach, prawdopodobnie w okolicy Koram-Shahr, oczekiwały
na przygotowanie statków. Trwało to około 2 tygodni. Następnie na holenderskim
drobnicowcu Boyse Fajn wszyscy popłynęli do cieśniny Hormuz (w tamtym czasie nosiła
nazwę Bab-el-Mandeb). Podczas oczekiwania w barakach w Ahwazie zdarzyło się coś, co
wstrząsnęło psychiką Janusza i z czego nie mógł się otrząsnąć przez wiele lat. Do pilnowania
pomieszczeń barakowych przed złodziejami czy bandytami przydzielono żołnierzy
pakistańskich. Także siostry w ramach dobrego uczynku i pomocy wysyłały chłopców do
pomocy mężczyznom. Nie wiedziały, na jakie ogromne niebezpieczeństwo naraziły swych
podopiecznych. Niemal wszyscy żołnierze byli bowiem homoseksualistami. Wydarzenia,
które rozegrały się w barakach, Janusz w swych zapiskach skwitował słowami, że obrona
była heroiczna, szok pozostał. Można się tylko domyślać, jak traumatyczne przeżycia stały się
udziałem chłopców, zważywszy, że liczyli oni po kilkanaście lat i byli wycieńczeni
wcześniejszymi przejściami. 16-letni Korlakowski długo nie mógł wydarzeń tych zapomnieć.
Targały nim różne uczucia. Czuł wstręt do ludzi i świata. Po tym, co wcześniej przeżył: ocalał
z niewoli, przebył długą drogę z Uzbekistanu do Teheranu, wyzdrowiał, nie sądził, że może
go spotkać jeszcze coś straszniejszego…
Opuszczając Iran, Janusz zamykał ważny etap w swym życiu, nie tylko ze względu na
ostatnie przeżycia. Również dla pozostałych Polaków wyruszenie w dalszą drogę, której
celem było dotarcie do ojczyzny, stało się wyzwaniem. Działo się tak m. in. dlatego, że pobyt
na zesłaniu odbił się niekorzystnie na zdrowiu wszystkich deportowanych. Umierali oni
jeszcze długo po opuszczeniu Związku Sowieckiego na choroby, których się tam nabawili.
Zesłanie wpłynęło także na ich psychikę. Głód, przemęczenie, bezsilność, poniżenie,
niepewność, strach, których doświadczyli – pozostawiły w sercach zadrę na całe życie. Nie
byli to już ci sami ludzie, którzy kilka lat wcześniej zostali wywiezieni ze swoich domów.
Wiedzieli, co znaczy walka o przetrwanie i poznali granice ludzkiej wytrzymałości.
Doświadczyli także dramatu rozbitych rodzin. Prawie każdy stracił kogoś na zesłaniu. Cały
czas trwała przecież wojna. Na przekór wszystkiemu ludzie ci nie tracili jednak nadziei na
lepsze jutro.
Docierały do nich informacje, że rząd polski, by zabezpieczyć ewakuowanym godne
warunki życia, podpisał z rządami różnych krajów porozumienia dotyczące osiedlenia się na
ich terenie uchodźców. I tak polscy tułacze trafili do Indii, Meksyku, Nowej Zelandii, Libanu
czy Palestyny. Największa rzesza skierowana została do Afryki. Państwami, które udzieliły
Polakom schronienia, były: Rodezja Północna (dzisiejsza Zambia), Rodezja Południowa
(dzisiejsze Zimbabwe), Związek Południowej Afryki (dzisiejsza Republika Południowej
Afryki), Kenia, Uganda i Tanganika (dzisiejsza Tanzania). W grupie Polaków, którzy trafili na
kontynent afrykański, znalazł się Janusz Korlakowski.
Trasa z Iranu do Afryki wiodła okrężną drogą. Statki płynęły przez indyjskie porty
Bombaj (Mumbaj) i Karachi (Karaczi), tak było bezpieczniej. Transporty morskie w Zatoce
Perskiej i na Oceanie Indyjskim narażone były bowiem na ataki japońskich łodzi podwodnych.
Aby zapewnić ochronę statkom z polską ludnością cywilną, w drodze towarzyszyły im
brytyjskie okręty wojskowe.
Janusz wypłynął z cieśniny Hormuz, jednego z najgorętszych miejsc na świecie i 29
czerwca 1944 r., czyli dokładnie 4 lata po opuszczeniu Polski, dopłynął do portu Der esSalaam, ówczesnej stolicy Tanganiki. Kontynent afrykański, o którym w dzieciństwie słyszał
tak wiele, stanął przed nim otworem. Było to kolejne wyzwanie w jego życiu, któremu musiał
sprostać. Dla każdej z nowo przybyłych osób pierwszy kontakt z Czarnym Lądem był
przeżyciem niezwykłym. Afryka była krainą piękną, ale nieznaną, a przez to również
8
niebezpieczną. Wszystko było tam obce. Janusz znowu poczuł się bardzo samotny.
Z niepewnością, strachem, obawą o przyszłość stanął na ziemi afrykańskiej. Czuł się nieswojo
w obcym miejscu, państwie, na obcym kontynencie. Był jeszcze bardziej opuszczony, niż
wtedy, gdy ze spuszczoną głową szedł za trumną matki. Znów wrócił wspomnieniami do chwil
spędzonych z nią. Zatęsknił tak bardzo, że poczuł przeraźliwy ból w okolicy serca. W tej
właśnie chwili chciałby być z Nią... Nadal nie pogodził się z faktem, że od kilku lat był sierotą.
Chłopiec w Dar-es-Salaam spędził parę dni. Potem nocą przez sawanny pojechał do
małej miejscowości Morogoro w południowej Tanganice. Tu – w pobliżu misji i siedziby
biskupa holenderskiego, w obozie, w którym było ok. 400 osób – przeżył bezpiecznie kilka
pierwszych miesięcy w Afryce. Mimo położenia w pobliżu gór (do 1500 m), klimat był
tropikalny. Janusz ciężko znosił zmianę klimatyczną, miał świadomość, że stwarza
niebezpieczeństwo dla jego zdrowia. Rzeczywiście, niedługo chłopiec zachorował na malarię.
Choroba miała nieco inny przebieg niż wcześniej w Iranie. I tym razem Janusz, na przekór
swej wątłości, okazał się silny i psychicznie, i fizycznie. Dzielnie znosił kolejne
niedogodności, pytając skrycie Boga, co go jeszcze spotka. Nie robił Mu wyrzutów. Wręcz
przeciwnie, z pokorą przyjmował cierpienie.
Po raz kolejny wyszedł zwycięsko z batalii o życie. Pomyślał, że skoro żyje, to Bóg
ma dla niego tu na ziemi jakiś plan. Na pewno jest jeszcze potrzebny. Tylko komu? Nie miał
rodziny, nie znał losu znajomych. Zastanawiał się czasem nad swym życiem, ale
najważniejsze było to, że w ogóle żył. I tym razem bardzo chciał żyć. Zrobił więc pierwszy
kurs języka angielskiego i zaliczył w ramach ZHP kurs harców w Ifundzie. Był z siebie
dumny. Powoli wracał do "normalności" . Miał nadzieję, że mu się uda jeszcze coś osiągnąć.
W małym Morogoro u stóp gór South Nguru było pięknie. Wszystko jednak było tu
prymitywne, a ludzie prowadzili niezdrowy tryb życia. Osiedla, w których zamieszkali
uchodźcy, m. in. ss. Nazaretanki z nauczycielami i dziećmi, założono w barakach po włoskich
jeńcach wojennych. Wyglądem odstraszały nie tylko dzieci, ale nawet dorosłych. Każdy starał
się jak mógł, żeby stworzyć "rodzinną atmosferę". Rozlatujące się, ciasne baraki mimo
najszczerszych chęci nie przypominały domu. Były prowizorką. Janusz już nie dziwił się
niczemu. Dostosowywał się do panujących warunków, choć nie było łatwo. Wielokrotnie
zacinał usta, zaciskał pięści, a nawet ronił łzy. Wytrzymał… Był chłopakiem inteligentnym,
lubianym przez siostry, które otoczyły go szczególną opieką. W Morogoro chłopiec poznał
Komendantkę Chorągwi Afrykańskiej ZHP, druhnę hm. Zdzisławę Wójcik.
Harcerstwo zapoczątkowane zostało wśród polskich zesłańców już w Iranie. W Afryce
w Tengeru dwa lata wcześniej, 6.12.1942 r., zorganizowano pierwszy hufiec harcerski. Jego
organizację i dalszą działalność powierzono właśnie harcerce Zdzisławie Wójcik, którą
wielką sympatią darzył Janusz. Chociaż życie harcerzy w Afryce toczyło się tysiące
kilometrów od ojczyzny, przez swoje działania i myśli cały czas byli oni blisko Polski
i Polaków. Mieli swoje miejsce w codziennym życiu osiedla, zawsze brali udział
w uroczystościach państwowych i kościelnych. Organizowali np. obozy. To one najbardziej
zapadły w pamięci polskim skautom w Afryce. Przygody, jakie przeżywali, zostały na długo
we wspomnieniach młodzieży. Obozy organizowane były zawsze podczas dłuższych wakacji
styczniowych i krótszych lipcowych. Harcerze mogli poznawać afrykańską dżunglę
i sawannę, wędrować po wulkanicznych górach, kąpać się w pięknych rzekach i jeziorach
oraz zobaczyć dzikie zwierzęta Afryki, znane im dotąd tylko z książek. Dla młodych były to
nowe przeżycia, zwłaszcza że na co dzień nie mogli zazwyczaj opuszczać terenu osiedla.
Janusz został harcerzem i świetnie odnalazł się w nowej roli. Poczucie wspólnoty,
wyjazdy, poznawanie wspaniałej, obcej, dzikiej i tajemniczej przyrody wyzwalały w nim
uczucie zadowolenia, a nawet euforii. Nauczył cieszyć się każdym zauważonym szczegółem,
śpiewem ptaków, błękitem nieba, nieskazitelnością powietrza, szumem strumyka. Chłonął to
wszystko całą piersią, chciał zachłysnąć się otaczającym go światem.
9
Głównym celem harcerstwa (oprócz tworzenia więzi międzyludzkich) było
odbudowanie zniszczonego przez Sowietów systemu wartości młodych ludzi, wychowanie
pokolenia patriotów, którzy swoim życiem przysłużą się ojczyźnie. I te wartości wpajano
Januszowi. Coraz częściej w jego głowie pojawiała się myśl o powrocie do ojczyzny.
Niewątpliwie dużą rolę w życiu młodzieńca odegrała druhna Wójcik, która widząc postępy
schorowanego, zakompleksionego chłopca, tak mówiła o nim: W tym małym osiedlu
zetknęłam się po raz pierwszy z silnym kompleksem deklasowania się. Skarżył się, że ma 16
lat i ciągle jest w szkole powszechnej, a jego ojciec był inżynierem. Martwił się, że nie nadaje
się nawet na robotnika z powodu zdrowia. A przecież świetnie dawał sobie radę, choć nie
wierzył w swoje siły. Choroba zniszczyła go fizycznie, a traumatyczne przeżycia –
psychicznie. Był jednak dobrym harcerzem, a to zobowiązywało. Starał się robić wszystko
jak najlepiej. Z czasem godnie reprezentował hufiec. Stopniowo zaczął wierzyć w swoje
umiejętności.
Polacy, którzy mieszkali z Januszem, przemieszczali się pomiędzy osiedlami. Robili
to najczęściej z trzech powodów. Pierwszy to poszukiwanie rodzin. W wyniku wojennej
zawieruchy czy chorób członkowie rodzin tracili ze sobą kontakt. Po przybyciu do osiedli
szukali swoich bliskich. Drugim powodem zmiany miejsca pobytu był obowiązek
kontynuowania nauki. W mniejszych osiedlach funkcjonowało tylko szkolnictwo
podstawowe. Na otwarcie liceów czy szkół zawodowych nie pozwalał chociażby brak
wykładowców. Ostatnią przyczyną były względy zdrowotne.
Przemieszczał się także Janusz. Ponieważ w Morogoro nie było gimnazjum, chłopiec
musiał rozstać z siostrami Los związał mnie z siostrami w sierocińcu na długi czas około
półtora roku w Teheranie plus podróż do Indii i dalej do Afryki, gdzie byliśmy razem do
stycznia 1945 roku (dokładnie 7 miesięcy). Potem siostry z młodzieżą przeniesiono do Rongai
w Kenii, niemal na samym równiku. Odwiedzałem je kilkakrotnie.
Za radą hm. Szyryńskiego i hm. Wójcikównej wyruszył w podróż do największego
osiedla w Afryce, do ponad czterotysięcznego Tengeru koło Aruszy. Widoki, które podziwiał
w czasie podróży, były niesamowite, zapierały dech w piersiach. Szczególnie dla dzieci były
niezwykłe. Nie mogły one oderwać wzroku od malowniczych, zielonych krajobrazów. Stada
antylop, żyraf, strusi na tle pięknej afrykańskiej przyrody - takie obrazy znane były Polakom
dotychczas jedynie z książek. To był zupełnie inny świat.
Zasady, na jakich funkcjonowały osiedla, zależały od ustaleń międzynarodowych.
W lipcu 1943 r. podpisano memorandum w sprawie odpowiedzialności za polskich
uchodźców. Ustalono, że władze Afryki Wschodniej będą odpowiadać za budowę domów,
ochronę, wyżywienie, leczenie, ubranie Polaków. Przedstawiciele rządu polskiego mieli zająć
się edukacją, religią, kulturą, sportem. Do nich należało też zadbanie o porządek wewnątrz
osiedla oraz organizację pracy. Wszelkie sprawy urzędowe mieszkańcy mogli załatwić bez
problemu, gdyż funkcjonowały tu równolegle dwie administracje - brytyjska i polska. Polacy
wykazywali się dużą samodzielnością i sami dbali o organizację życia w osiedlach, które
stawały się dla nich namiastką ojczyzny.
Tengeru, do którego dotarł Janusz, wybudowane zostało w północno-wschodniej
części Tanganiki, na południe od równika. Jego wschodnią granicę wytyczał brzeg Oceanu
Indyjskiego, na północy i zachodzie rozciągały się jeziora. Wyżynną powierzchnię kraju
urozmaicały masywy górskie z najwyższym szczytem Afryki - Kilimandżaro i wulkanem
Meru. U jego stóp leżało Tengeru. Zbocza góry pokryte dżunglą i skalisty szczyt ukryty
w chmurach robiły na Polakach duże wrażenie. Osiedle było ogrodzone. Od północy rosły
liczne gaje bananowe, będące własnością miejscowej ludności. Przez obóz płynęła rzeka
Malala. A na południe od osiedla rozciągały się wielkie stepy, zamieszkiwane przez plemię
Masajów. Osiedle położone było w sprzyjającym, jak na warunki afrykańskie, klimacie. Poranki
i wieczory były chłodne, a w okresie pory deszczowej nawet zimne. W okresie od sierpnia do
10
września ocieplało się do 30 °C. Najgorętszymi miesiącami były grudzień, styczeń i luty,
kiedy to temperatura podnosiła się do 42 °C. Tu przynajmniej klimat sprzyjał Januszowi.
Polacy zamieszkali w domkach bez wody, kanalizacji i elektryczności. Łazienki były
wspólne. Przeważająca większość domków miała kształt okrągły, były zrobione z gliny, ich
ściany pobielano, a dachy kryto suchymi liśćmi bananowymi, palmowymi lub trawą. Sufitu nie
miały, a podłogę stanowiła ziemia. Drzwi takiego domku były drewniane. W Tokulach (tukle)
– tak nazywali te domki Murzyni – czy spolszczonych „ulach" mieszkały zazwyczaj trzy lub
cztery osoby. Wyposażenie domku stanowiły: łóżko, materac, prześcieradło, poduszka,
poszewka, koc, moskitiera, ręcznik, sztućce, talerze, kubki, a także stół z krzesłami, wiadro,
miednica i lampa. Pomimo tego, że warunki były przecież prymitywne i uchodźcy musieli się
borykać się z nieznanymi dotąd problemami, to jednak dla ludzi, których jedynym majątkiem
w czasie tułaczki był skromny kuferek, a później często tylko to, co mieli na sobie, afrykańska
tukula stała się prawdziwym domem, odnalezionym tak daleko od od ojczystej ziemi.
Janusz podziwiał estetyczny wygląd osiedla. Przy każdym domku znajdował się mały
piękny ogródek z kolorowymi kwiatami, kwitnącymi krzewami oraz drzewkami
cytrusowymi. Całe osiedle wyglądało bardzo kolorowo. W środku zasadzono żywopłot
układający się w napis: POLAND 1942. Niedaleko bloków mieszkalnych znajdowały się
również kościół i synagoga. Po przeciwnej stronie osiedla w ustronnym zaciszu rozciągał się
cmentarz. W niedużej odległości od synagogi po obu jej stronach powstały dwa budynki
sierocińca, w którym zamieszkał Janusz po przybyciu do Tengeru.
Ponieważ dla zesłańców jedynym ratunkiem mógł być Bóg, wierzyli w Niego szczerze
i gorliwie się modlili o ocalenie, dlatego ważnym elementem w ich życiu nadal była wiara.
W osiedlu nikt nie zabraniał im udziału w nabożeństwach. W zasadzie mieszkali tam
przedstawiciele trzech religii: rzymskokatolickiej, prawosławia oraz judaizmu, dlatego
wybudowano kościół katolicki, cerkiew i bóżnicę. Najwięcej było katolików. Księża oprócz
swoich obowiązków, często byli jeszcze nauczycielami. Przy kościele znajdowały się
dzwonnica i plebania. Budynki te otaczał piękny ogród utrzymywany przez wiernych. Janusz
uczęszczał regularnie do kościoła, szukając ukojenia i odpowiedzi na nękające go pytania.
Często się wadziłem z Najwyższym, że mnie zostawił sierotą i tak chorowitym. Mimo
wszystko mocno wierzył w opiekę Stwórcy.
Jak to zwykle bywa, tam, gdzie znajdzie się grupa ludzi o odmiennych poglądach,
czasami dochodzi do konfliktów. Także w Tengeru relacje pomiędzy katolikami
a prawosławnymi oraz żydami układały się różnie. Czasem były dość skomplikowane. Wielu
przedstawicieli różnych wyznań żyło w osiedlu spokojnie, ale zdarzały się też poważniejsze
nieporozumienia. Było to nieuniknione, przecież mieszkało tam około 4 tys. osób, które miały
za sobą traumatyczne przeżycia. Janusz zawsze unikał konfliktów. Z natury był chłopcem
spokojnym i nie potrzebował dodatkowych problemów. Uważał, że w tak ciężkim czasie
ludzie żyjący obok siebie powinni wspierać się wzajemnie, a nie występować przeciwko
sobie. Dziwił się, widząc, że ktoś postępuje inaczej. Nie zawsze to rozumiał. Chłopiec chciał
żyć w zgodzie ze swoim sumieniem i innymi mieszkańcami, a szczególnie dziećmi, bowiem
one stanowiły koło 40 % mieszkańców Tengeru. Była to więc znaczna grupa, o którą należało
zadbać. Po traumatycznych przeżyciach Syberii to właśnie Afryka miała być dla tych dzieci
tymczasowym domem, tu mieli się uczyć żyć normalnie.
Zesłanie zwykle było przyczyną przerwania nauki albo jej niepodjęcia przez dzieci, bo
warunki na to nie pozwalały. Zresztą, poziom nauczania na zesłaniu pozostawiał wiele do
życzenia. W osiedlach postanowiono nadrobić te zaległości i zakładano szkoły. Brakowało
jednak wykwalifikowanych nauczycieli, więc o nauczanie poproszono osoby wykształcone,
ale bez doświadczenia pedagogicznego. Na początku na piętnastu nauczycieli i tysiąc uczniów
przypadały tylko dwa podręczniki oraz dwie mapy Europy i Polski, wykonane ręcznie przez
nauczycielki! Pedagodzy wykładali więc z pamięci, a dzieci uczyły się z notatek. Wielu
11
nauczycieli pracowało ponad siły dla dobra dzieci i młodzieży. Przepisywali oni nocami
książki, których brakowało. Starali się także rozwiązywać problemy wychowawcze. A było
ich czasem dużo, bo dzieci tęskniły za rodzicami, którzy zmarli lub z którymi po prostu nie
miały kontaktu. Mocno w nich tkwiła pamięć przeżytych wydarzeń, a przyszłość wydawała
się im niepewna. Nauczyciele martwili się również o miejsce nauki dla dzieci. Szkolne baraki
kryte były liśćmi i trawą, pod ich dachami wzdłuż ścian zostawiona była luka dla wentylacji.
Różniły się zdecydowanie od szkół, jakie dzieci zapamiętały sprzed wojny.
Janusz, mieszkając w sierocińcu, czuł się nadal odrzucony przez kolegów. Nawiązał za
to dobry kontakt z dyrektorem Szkoły Mechanicznej, inż. Dutczakiem, który był w jednej celi
z jego ojcem w Stanisławowie w listopadzie 1939 r. On jednak nie potrafił pomóc chłopcu.
W tym okresie Januszem targały różne uczucia. Od tych pozytywnych, jak radość z życia
i edukacji, po negatywne, jak osamotnienie i gorycz.
Od 1 lutego 1945 r. chłopiec rozpoczął naukę w pierwszej klasie gimnazjum.
W Afryce rok szkolny trwał od lutego do listopada, ponieważ grudzień i styczeń były
miesiącami bardzo upalnymi i nauka nie miała wtedy sensu. Janusz uważał, że była to dziwna
szkoła (nauka) wobec utraty lat przez wojnę i koniecznością tzw. zdawania egzaminów
powszechnych. Dwie klasy gimnazjum kończono w ciągu jednego roku. Takie tempo edukacji
miało odzwierciedlenie w wynikach uczniów. Janusz i inni chłopcy starali się otrzymywać jak
najlepsze oceny, wkładali wiele pracy w naukę, choć nie było to łatwe. Chłopiec czasem
przeżywał katusze, jednak cierpliwie wyczekiwał wakacji. Jeździł wtedy z radością do sióstr
do Rougai przez Moshi-Nairobi do Nakuru. Chociaż podróż była długa i męcząca, bo droga
liczyła łącznie około 900 km, Janusz z niezwykłą radością w sercu odwiedzał siostry. U nich
odpoczywał od kontaktów z nielubianymi kolegami, żmudnej nauki, wysiłku intelektualnego.
Po ciężkich chwilach oddychał z ulgą.
Zgromadzenie liczyło kilkanaście osób, z których dwie siostry szczególnie
zapamiętałem, nie tylko z ogromnej życzliwości, ale wręcz chęci zastąpienia brakującej
Rodziny. Te dwie siostry to: Matka Regina (Budzyńska) i siostra infermerka Bogdana
(Sawicka). M. Regina wyjechała z Afryki do Anglii do Pitsford i potem była w Rzymie, gdzie
też zakończyła życie. Odwiedziłem matkę w Rzymie przy via Macchiaveli; korzystając
z cennych rad – za wszystko, a zwłaszcza formację duchową, dziękując. S. Bogdana była
w Polsce, pracując w Rabce (Sanatorium Nr 5) przy dzieciach upośledzonych. Obu pięknym
postaciom składam gorące Bóg zapłać.
Wypoczęty i weselszy wracał po wakacjach do swojego osiedla. Mimo wszystko lubił
to miejsce pełne gwaru ludzi, krzyku dzieci, szczekania psów. Był to jego tymczasowy dom.
Nie mógł narzekać, ponieważ z czasem, osiedle stawało się coraz piękniejsze i bardziej
funkcjonalne. Było zalążkiem miasta. Oprócz szkół i świetlic, znajdowały się tu: rzeźnia,
garbarnia, wędliniarnia, szwalnia, piekarnia, tkalnia, cegielnia, warsztaty szewsko-rymarskie.
Zbudowano również magazyny, np. na żywność czy odzież. Działał sklepik-spółdzielnia, poczta,
PCK oraz kino i teatr. Pomimo trudnej przeszłości, której cień kładł się na codzienność
Polaków w Afryce, starali się oni zorganizować sobie życie normalnie, na tyle, na ile było to
możliwe.
Ciekawą rzeczą było to, że w Tengeru żaden Polak nie miał obowiązku podjęcia
pracy. Wszystkim zapewniano dach nad głową, jedzenie oraz ubranie. Dodatkowo każdy
dorosły, który nie posiadał innych dochodów, otrzymywał 10 szylingów miesięcznie,
a dziecko do 16 lat - 2,5 szylinga. Osiedla nie wolno było opuszczać bez uzyskania
specjalnego zezwolenia. Tubylcy byli zatrudniani do pracy głównie jako strażnicy.
Patrolowali teren wokół Tengeru i pilnowali wejścia do niego. Dbali o bezpieczeństwo
Polaków oraz o to, by nikt niepowołany nie dostał się na teren osiedla. Sami także nie mogli
tam wchodzić ani kontaktować się z mieszkańcami. Nie zważając na to, niektórzy chłopcy
odwiedzali pobliskie murzyńskie wioski. Pomimo różnic pomiędzy ludźmi z dwóch
12
kontynentów o odmiennych kulturach, posługującymi się różnymi językami, nawiązała się
nić sympatii.
Duże wrażenie na chłopcach i nie tylko robiło plemię wojowników i pasterzy –
Masajów, którzy mieszkali w pobliżu. Mężczyźni nosili długie włosy ufarbowane na
czerwono (jasnobrązowo). Za ubiór służył im koc lub płachta w czerwonym albo niebieskim
kolorze. Na strój kobiecy składały się liczne bransoletki i koraliki.
Janusz, choć na stałe mieszkał w Tengeru, w czasie pobytu w Afryce zwiedził klika
miejsc, które zapadły mu w pamięci. 300 km na północ od Nairobi znajduje się duże miasto
Nakuru, w połowie drogi zaś tzw. ptasi raj. Dane mu było go zobaczyć. Widział też słynny
rezerwat z jeziorem Naivasha, setki tysięcy różnych brodźców, flamingi – kilka gatunków,
mnóstwo innych ptaków i chyba najpiękniejsze żurawie koroniaste Kawirondo, bajecznie
kolorowe (obok Nakuru jest kilka mniejszych jezior także bogatych w ptactwo). Kilkadziesiąt
kilometrów na północ od Nakuru znajdowała się tablica Equatorial Circle. Janusz był przy
niej, czyli na równiku i nigdy w życiu nie było mu tak okropnie żal, że nie miał przy sobie
aparatu fotograficznego. Widoki te wynagrodziły mu chociaż w pewnym stopniu
wcześniejsze cierpienia. Czuł niepohamowaną chęć powrotu jeszcze kiedyś w to urokliwe
miejsce. Zwiedzając Afrykę, chłopiec obudził w sobie zainteresowania podróżnicze.
Marzenia o zwiedzaniu nowych miejsc spełnił w dorosłym życiu.
Tymczasem zbliżał się koniec wojny i w sercu Janusza narastał niepokój. Zastanawiał
się, co będzie dalej. W Tengeru ukończył gimnazjum (egzamin nazwany został małą maturą)
i I klasę liceum. Po zakończeniu wojny nawiązał kontakt listowny z siostrą matki, która
mieszkała w Krakowie, i zdecydował się powrócić do kraju. Tak wspominał ten czas:
Podczas kilkudniowego czekania na statek w obozie wojskowym w Marubasie (Klamka
zapadła) – doszedł do mnie list z Rongai, w którym matka Regina, Nazaretanka –
zawiadamia, że siostry uzyskały zgodę sióstr z USA na przyjęcie pięciu sierót za zezwoleniem
władz amerykańskich. Ale chyba było już za późno (wiele o tym myślałem przez lata – ale
chyba przeważyła moja stała samotność i ta nieszczęsna chuderlawość – stało się).
Wiele dni zabrało Januszowi opłynięcie brzegów Afryki Wschodniej aż do Morza
Czerwonego do Suezu. W Port Taufiq przeszedł kwarantannę. Po jeździe autobusem do Port
Saidu, podróżował znowu okrętem przez Adriatyk do Wenecji. W trakcie rejsu wśród
pasażerów z nieznanych powodów wybuchła panika, że wszystkich wyślą znów do Rosji.
W przypływie emocji i strachu, ludzie powyrzucali bezcenne notatki, pamiętniki i dokumenty.
Na szczęście Janusz nie poddał się tym emocjom. Wkrótce wszystko się uspokoiło. Potem
chłopcu został już tylko dwudniowy przejazd z Wenecji wagonami towarowymi przez Graz
i nocna podróż przez Wiedeń do Czechowic – Dziedzic. Wreszcie był w POLSCE.
Dramatyczna wojenna przygoda zakończyła się dla Janusza 29 czerwca 1947 roku.
Wrócił do ukochanej ojczyzny jako dorosły 19-letni mężczyzna z bagażem doświadczeń,
którymi mógłby obdzielić kilka osób, z nadwątlonym zdrowiem i zniszczoną psychiką. Był
zmęczony, udręczony koszmarem wojny, który zostawił trwały ślad w jego życiu i ogromny
cierń w sercu. Ważne jednak, że był. ŻYŁ. Rozpoczynał nowy etap. Wiedział, że nie będzie
to łatwe, ale po wcześniejszych przejściach był na pewno silniejszy. Jak mówi powiedzenie:
"Co nas nie zabije, to nas wzmocni". Tak też było w przypadku Janusza Korlakowskiego. Był
innym człowiekiem, ale wreszcie oddychającym "wolnym powietrzem Polski".
***
Pan Janusz Korlakowski nadal żyje w wolnej Polsce, w wolnym Krakowie.
Wydarzenia, które opisał we wspomnieniach, wpłynęły na całe jego dalsze życie. Trauma
wojny odcisnęła ogromne piętno na psychice tego Sybiraka. Dziś ma 87 lat, jest staruszkiem,
w którego życiu łzy cierpienia przeplatały się ze łzami radości, z przewagą tych pierwszych.
Pan Korlakowski nigdy nie założył rodziny, niechętnie spotyka się z ludźmi, prawdopodobnie
13
sytuacja ta jest spowodowana faktem, że od młodych lat skazany był na samotność
i odrzucenie, brakowało mu też rodzicielskiej miłości. Mam wrażenie, że izoluje się od
społeczeństwa, nikogo nie zaprasza do swojego domu. To właśnie wspomnienia wojny, walki
z wrogiem, samym sobą oraz z ludźmi, którzy powinni być przyjaciółmi a okazali się
zwyrodnialcami, stały się przyczyną tej sytuacji.
Jednak taka postawa i zachowanie człowieka, który w młodym wieku przeżył wiele
dramatycznych wydarzeń, nie powinny nikogo dziwić. Bo co czuł dojrzewający chłopak, bez
rodziny, przyjaciół, którego wydarzenia tak przytłoczyły, że chciał targnąć się na życie?
Nigdy się tego nie dowiemy, bo Pan Korlakowski zostawił to dla siebie.
Mimo że nie jest komunikatywnym człowiekiem, wzbudził we mnie ogromny
szacunek. Miał chwile zwątpienia i zawahania, ale kto by ich nie miał po takich przejściach?!
Sądzę, że siłę daje mu wiara w Boga, o której tak często mówił we wspomnieniach.
Na tej wartości opiera swe życie. Przeglądając fotografie z archiwum rodzinnego pana
Janusza, dostrzegłam na jego twarzy zadumę i niezgodę na świat, w którym ludzie ludziom
zgotowali ten los.
14
Źródła:
Wspomnienia wojenne z lat 1939-1947 spisane pod koniec 2008 r. przez Janusza
Korlakowskiego.
Wywiad z p. Jadwigą Koper z d. Latawską, Sybiraczką, która poznała Janusza
Korlakowskiego w obozie w Tengeru.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Ob%C3%B3z_w_Tengeru, 27.02.2015 r.
maps.google.pl
Wszystkie zamieszczone w pracy cytaty pochodzą ze Wspomnień wojennych z lat 1939-1947
spisanych pod koniec 2008 r. przez Janusza Korlakowskiego.
15
Zdjęcia:
Odpis aktu zgonu Pani Janiny Korlakowskiej
16
Matka Boża błogosławi Morogoro,
1944 r.
Zaświadczenie dot. wstąpienia do Związku Harcerstwa Polskiego
17
Książeczka zaopatrzenia
18
Świadectwo szkolne z roku szkolnego 1943/44
19
Świadectwo ukończenia Gimnazjum Ogólnokształcącego w Tengeru
20
Świadectwo ukończenia Gimnazjum Ogólnokształcącego w Tengeru
21
W drodze do Ifundy
Tengeru, 3 maja 1945 r.
22
Gimnazjum w Tengeru
Klasa prof. Ossolińskiego – Janusz trzeci od lewej
Tengeru
Młodzież pod drzewem bananowym – Janusz trzeci od prawej
23
Tengeru
od lewej:
Olek Chaberski
Michał Drałus
Alek Polakiewicz
Zdziszek Komar
Janusz Korlakowski
Ziutek Serbeński
Olek Chaberski
Ziutek Serbeński
Janusz Korlakowski
Rok 1946
Janusz Korlakowski, 18 lat
24
Droga Janusza ze Lwowa do obwodu Swierdłowskiego
Droga Korlakowskiego z obwodu Swierdłowskiego do miasta Turt-Kul w Uzbekistanie
25
Trasa przez pustynię do Kogon
Droga z ośrodka zapasowego Kogon do Kitob
26
Trasa z Kitob do Teheranu
Droga z Teheranu do Dar es Salaam w Afryce
27
Droga z Morogoro do Tengeru
Trasa powrotu Korlakowskiego do Polski
28
Wrocław, 1995 r. - Zjazd Afrykańczyków
Janusz Korlakowski, Hm. Wójcikówna, Hm. Szyryński, Ks. Prałat Peszkowski
Kraków
29
Boże Narodzenie 2006 r.
Listopad 2008 r.
30
Kraków – wiosna 2011 r.
31

Podobne dokumenty