1 WSPOMNIENIA ANTONIEGO SIENKIEWICZA Nazywam się

Transkrypt

1 WSPOMNIENIA ANTONIEGO SIENKIEWICZA Nazywam się
21. 11. 2003 r. Moroczyn
Święto Ofiarowania Najświętszej Marii Panny
Sławomir Tomasz Roch
[email protected]
„[...] Jeszcze brzęczały nam w uszach, te straszne słowa, a już otworzyły się nam
także oczy i zobaczyliśmy, że po ogrodach i sadach całej niemal wsi chodzą sobie samopas
zwierzęta, a nikt nie stara się je stamtąd przegnać. Jak okiem sięgnąć nigdzie nie mogłem
dojrzeć nawet jednej żywej duszy, nie było widać nawet jednego dymka z kominka. To wydawało
się nam rzeczywiście bardzo podejrzane i niezwykle groźne, w tej sytuacji szybko wróciliśmy do
swojego domu i opowiedzieliśmy pozostałym ostatnie nowiny. Z tą chwilą wszystkich ogarnął
wielki strach, siedzieliśmy przerażeni w domu i nigdzie, nawet na chwilę nie wychodziliśmy.
Jednak jeszcze tego samego dnia, już z ukrycia zobaczyliśmy jak traktem tuż obok naszego domu,
co chwilę jedzie ukraińska furmanka z rodziną, co ciekawe zaprzęgnięta w konie, należące
jeszcze niedawno do polskich gospodarzy. A muszę tu podkreślić, że znaliśmy te konie bowiem
nasza łąka przylegała przez Turię do pastwisk Polaków z Dominopola, dlatego nie mieliśmy
większych kłopotów z ich rozpoznaniem. [...] „ Antoni Sienkiewicz
WSPOMNIENIA ANTONIEGO SIENKIEWICZA
Z KOLONII PIŃSKI MOST W POWIECIE WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU
1930 - 1944
Nazywam się Antoni Sienkiewicz mam 82 lata, mieszkam we wsi Moroczyn 56, gm.
Hrubieszów, powiat Hrubieszów. Urodziłem się 20 lutego 1921 r. w kolonii Piński Most, gm.
Werba, powiat Włodzimierz Wołyński. Mój tato miał na imię Michał, a mama Józefa z domu
Świstowska. Moja rodzina była polską, miałem trzech braci i jedną siostrę, najstarszy był
Hipolit z 1910 r., druga była Leokadia z 1913 r., trzeci był Kazimierz z 1916 r., czwartym
dzieckiem byłem ja z 1921 r., najmłodszy był Eugeniusz z 1923 roku. Jako młody chłopak
miałem wielu kolegów, przeważnie Polaków, choć jeden był Ukraińcem, nazywał się Piotr
Romaniuk i pochodził z kolonii Zarudle. Piński most to była mała kolonia polska, w której
mieszkało tylko 12 gospodarzy, ale nie w ilości siła. A jakości w naszej kolonii nie brakowało
bowiem kilku z nich, należało do elitarnej organizacji, która nazywała się: „Krakusy”.
Należało tam dwóch moich rodzonych braci: Hipolit i Kazimierz oraz Stanisław Hypś i Józef
Świstowski. Każdy z nich posiadał swojego konia, swoją Lancę i szablę oraz inne potrzebne
uposażenie. Przed wojną nie raz, przeważnie w niedzielę, mogłem ich podziwiać, właśnie tak
jeżdżących i ćwiczących. Na polu Stacha Hypsia była „ujeżdżalnia” i pamiętam dobrze, jak
wielu kolegów przyjeżdżało do nich, aby poćwiczyć, czasami nawet z dość oddalonych
miejsc. Dla przykładu z Marianpola przyjeżdżał pan Rak, z Mikołajówki pan Stasilewicz, z
Turii pan Dobrowolski, a ich szefem był pan Abramowicz lat około 40, który był z
Dominopola. Wszyscy należeli do szwadronu Kawalerii we Włodzimierzu Wołyńskim skąd
też otrzymali potrzebne uposażenie. Pamiętam, że kiedy się ładnie ubrali to naprawdę było na
co popatrzeć, mi osobiście bardzo się podobały specjalne koce pod siodło, na których były
biało czerwone chorągiewki i po jednej i po drugiej stronie konia.
Ludności ukraińskiej u nas nie było, za to mieszkała u nas jedna rodzina żydowska o
nazwisku Szloma. Stary Żyd miał lat około 70, a jego żona około 65, mieli też trzech synów:
Dawid lat około 35, Herszko lat około 30 i Moszko lat ok. 25 oraz jedną córeczkę, której było
na imię Łejka lat około 17.
POD SERCEM MARYJI ZE SWOJCZOWA
Dla Królestwa Niebieskiego narodziłem się w Kościele p.w. Narodzenia Najświętszej
Marii Panny w Swojczowie, gdzie już od wieków czczony był łaskami słynący wizerunek
Matki Bożej Śnieżnej. Tam też przystąpiłem do pierwszej Komunii Świętej oraz do
sakramentu dojrzałości chrześcijańskiej, do dziś bardzo dobrze pamiętam ten dzień, kiedy
udzielono mi sakramentu Bierzmowania. Wraz z licznymi kolegami spotkaliśmy się już przed
naszym Sanktuarium, było nas dość dużo i byliśmy poubierani w piękne świąteczne ubrania,
1
ale przecież i chwila jak najbardziej stosowna. Potem razem z księdzem weszliśmy do
Kościoła, przybył do nas też ksiądz biskup, który osobiście udzielał nam sakramentu
Bierzmowania. Kiedy podszedł do mnie i zobaczył moje kalectwo, stała przy mnie moja
mama i powiedziała, że błaga, że modli się o zdrowie dla mnie i o moja niepewną przyszłość.
Bardzo martwiła się, jak ja sobie dam radę w życiu. Tymczasem ksiądz biskup pogłaskał
mnie czule po głowie i powiedział: „Wszystko w mocy Boga, to nic nie szkodzi, może długo
żyć.” I proszę żyję do dziś, mam się całkiem dobrze i moja rodzina także, choć przecież
czasy, w których przyszło mi zmagać się ze zwykłą codziennością, rzeczywiście nie należały
do najłatwiejszych. Muszę jednak podkreślić, że w najtrudniejszych chwilach zawsze
uciekałem się do naszej umiłowanej Matki Bożej Swojczowskiej, a ona zawsze wspierała
mnie swoją macierzyńską pomocą. Nawet w dzisiejszych czasach, kiedy tylko mogę, jadę 08
września na uroczysty odpust do Otwocka pod Warszawą. Właśnie tam znalazł swoje miejsce
nasz cudowny wizerunek przeczystej i niepokalanej Panienki ze Swojczowa i tam też od lat,
pielgrzymują nasze wołyńskie rodziny.
To już losy powojenne, póki co w ołtarzu głównym w naszym Kościele wciąż
znajdował się ukochany Obraz Matki Bożej Swojczowskiej. Zwykle zasłonięty był innym
obrazem, przedstawiającym Pana Jezusa unoszącego się w powietrzu, a pod nim na ziemi
leżało 3 albo 5 ludzi i patrzyli w górę. To było chyba Zesłanie Ducha Świętego. Gdy obraz
był odsłaniany, śpiewano piękną pieśń, my w tym czasie klęczeliśmy, a ministranci pięknie
dzwonili dzwoneczkami. Obraz odsłaniał kościelny kręcąc korbką, która znajdowała się po
lewej stronie Ołtarza, natomiast zakrystia znajdowała się po prawej stronie Ołtarza. W
naszym Kościele nie było pięknej tradycji obchodzenia Ołtarza do około, którą można
spotkać w innych znanych sanktuariach maryjnych i dawniej i dziś. Oprócz Ołtarza głównego
w naszej świątyni było jeszcze dwa piękne ołtarze boczne, ale nie pamiętam już dziś komu
były poświęcone. Przy jednym z nich, niekiedy modlił się ks. Symon, przeważnie przyjeżdżał
do nas na Odpust. Po wojnie służył w Horodle w kościele św. Jacka i Matki Bożej
Różańcowej.
KOCHALIŚMY ŚPIEWAĆ NA WOŁYNIU
Warto dodać, że przy naszym Kościele w Swojczowie był przepiękny chór złożony już
z dorosłych osób, które ładnie potrafiły śpiewać, przy czym wtórowały im nasze piękne
parafialne organy. Maryjny kult mocno promieniował nie tylko na Swojczów i naszą okolicę,
a objawiało się to, nie tylko lgnięciem wiernych do maryjnych nabożeństw, ale przede
wszystkim zamiłowaniem do pieśni religijnych, ale i wszystkich innych. W tamtych czasach
na Wołyniu naprawdę kochano śpiewać, kochano te wspólne rodzinne spotkania i wieczory
kiedy płynęła z piersi radosna i rześka pieśń patriotyczna. To był zarazem piękny model
wychowania i niezwykła, swoista kultura i to zarówno Polaków jak i Ukraińców, wszyscy
śpiewali. Poszczególne święta w roku miały swoje obrzędy i oczywiście pieśni. Jeszcze przed
wojną jako młody chłopak, sam wykonałem gwiazdę i wraz z kolegami chodziliśmy po naszej
kolonii oraz po sąsiednich wsiach i kolędowaliśmy. Pamiętam, że wraz ze mną chodził Antoni
Dobrowolski z koloni Piński Most oraz parobek u sąsiada, który nazywał się Wieszczak.
Kolędowaliśmy przeważnie w koloniach Wandywola i Zarudle, omijaliśmy natomiast bliski
Dominopol bowiem tam było dużo podobnych grup, a więc duża konkurencja. W tej pięknej i
kultywującej tradycje wsi, wierni robili nawet przedstawienie nazywane: „Herody”, w którym
występowały takie postacie jak: śmierć, diabeł rogaty, Marszałek Polski Józef Piłsudski i sam
Herod. Nie chodziliśmy dla pieniędzy, raczej dla radości, że w ten sposób mamy drobny
wkład w podtrzymywanie pięknych tradycji, śpiewania pięknych kolęd polskich. To zawsze
dodawało nam skrzydeł, dlatego kolędowaliśmy nawet podczas II wojny światowej i
właściwie nikt, z tego powodu nie robił nam przykrości. Niektórzy w naszych stronach
kolędowali jeszcze w roku 1942 r. .
2
ODPUSTY W SWOJCZOWIE
Największe uroczystości zawsze gromadziły w Swojczowie tłumy wiernych, którzy
przyjeżdżali nawet z odległych stron. Szczególnie Odpusty stawały się takim czasem, kiedy
mogliśmy spotkać wielu gości, a było u nas dwa odpusty, mniejszy przypadał 15 sierpnia na
Matki Bożej Wniebowziętej i trwał tylko jeden dzień. Drugi wypadał 08 września w święto
Narodzenia Najświętszej Marii Panny i ten był najważniejszym Odpustem w naszej parafii,
który trwał przez trzy dni. Pamiętam, że trwało wtedy uroczyste 40-godzinne nabożeństwo,
które zaczynało się o godzinie 18.00 nieszporami, dwa dni przed właściwym Odpustem.
Następnego dnia, t.j. 07 września modlitwy trwały przez cały dzień, a nasi wierni z nadzieją i
wiarą powierzali Maryi swój los, swoje życie, powołanie, codzienne troski i kłopoty.
W tych dniach, przychodziły do Swojczowa piesze pielgrzymki z takich miejscowości
jak: Horodło nad Bugiem, Sielec, Poryck, Kisielin, a nawet z odległego Sokala. Wiele razy
widziałem, jak Ci radości i rozmodleni pielgrzymi, całymi grupami wchodzili do naszej wsi,
aby pokłonić się naszej pięknej i dobrej Królowej. Na ich czele zwykle kroczył kapłan, gdy
byli już blisko na przeciw nich wychodził nasz proboszcz ks. Franciszek Jaworski, w
otoczeniu wielu wiernych naszej parafii i radośnie witał w Imię Jezusa Chrystusa, przybyłych
pielgrzymów, niemal całował pobożnie ich błogosławione stopy. Uroku tej chwili przydawały
jeszcze, radośnie bijące dzwony w przykościelnej dzwonnicy. Trzeciego dnia, tych wielkich
świąt w naszej parafii, były już wokół Kościoła prawdziwe tłumy wiernych, rozradowanych i
religijnie rozśpiewanych. Ludzie jak zwykle przybywali ubrani bardzo odświętnie, a zarazem
bardzo różnie, było więc wesoło i kolorowo. A muszę dodać, że mieliśmy tam na Kresach,
piękną i postawną młodzież, chłopcy rośli, a dziewczęta urodziwe. Tak więc choć plac
przykościelny był naprawdę dość duży, mimo wszystko, niemal cały zapełniał się
furmankami, tak że wielu z tych, którzy przybyli później, musiało już korzystać z łąki
naszego organisty, Polaka o nazwisku Jakubicki.
Szczególnie uroczysta była procesja, która odbywała się zarówno podczas małego, jak
i wielkiego Odpustu. Jak zawsze na koniec nabożeństwa szliśmy radośnie dookoła naszej
świątyni, chyba 3 razy, a razem z nami kroczył sam Pan Jezus. Ludzie nieśli wtedy zwykle
nasze sztandary oraz obrazy, a dziewczynki, które w tym roku przystąpiły do pierwszej
Komunii Świętej, sypały wdzięcznie kwiatki. Biły radośnie dzwony, a ludzie wyjątkowo
głośno i radośnie śpiewali. Na koniec, jak w zwykle, już w Kościele wszyscy otrzymywali
szczególne błogosławieństwo, połączone z odpustem zupełnym pod zwykłymi warunkami.
Oczywiście jak Odpust, to tak jak i dziś, tak i w tamtych czasach, zjeżdżało się wielu
handlarzy, którzy rozstawiali swoje kiermasze. Tam to dopiero był ruch i prawdziwy jarmark,
który robiły przeważnie dzieci, uradowane tak wymyślnymi słodyczami i przeróżnymi
zabawkami. Jeden z mieszkańców Wólki Swojczowskiej, która przylegała do Swojczowa
Ukrainiec Aleksiej Wydychaj, wpadł na dobry pomysł i postanowił zrobić dobry interes na
tych tłumach ludzi. Jako zdolny człowiek zbudował karuzelę, którą w tych dniach stawiał na
placu przykościelnym, widać miał pozwolenie księdza i robił na tym niezłe pieniążki, a
dzieciaki miały przy tym dodatkową radochę. Karuzela była oczywiście napędzana ręcznie
przez same dzieci. Ponieważ nie mieliśmy swojej rodziny w Swojczowie, zaraz wracaliśmy
spiesznie do swojego rodzinnego domu, na smaczny i uroczysty obiad
POBOŻNI NAUCZYCIELE I DOBRA SZKOŁA
.
W Swojczowie służyłem wiele razy do Mszy Świętej jako ministrant, a zawdzięczam
tę łaskę naszym wspaniałym nauczycielom ze Swojczowa, którzy w każde święto prowadzili
nas czwórkami, na godzinę 9.00 rano do Kościoła na Mszę Świętą. Była poza tym zrobiona
lista, według której kolejne osoby służyły przy ołtarzu, to mi się bardzo podobało. Nie był to
jedyny przejaw głębokiej wiary i patriotyzmu naszych wychowawców i nauczycieli. Bardzo
miło wspominam także lekcje prowadzone przez naszego dyrektora szkoły, Polaka Stefana
3
Stępień, który o ile dobrze pamiętam, uczył nas języka polskiego. Gdy rozpoczynał lekcje
mówił krótko: „modlitwa”, wtedy wszyscy wstawali w klasie w swoich ławkach, a on
odwracał się przodem do tablicy nad którą wisiał Krzyż i wspólnie głośno odmawialiśmy
modlitwę, oto jej słowa: „Duchu Święty, który oświecasz serca i umysły nasze, dodaj nam
ochoty i zdolności, aby ta nauka była pożytkiem doczesnym i wiecznym przez Chrystusa
Pana naszego Aman.” Potem wszyscy siadaliśmy na swoich miejscach i trwała normalna
lekcja, sytuacja powtarzała się, gdy kończyliśmy już swoją naukę. Znowu wspólnie
odmawialiśmy modlitwę, tym razem dziękczynną, dopiero po niej szliśmy do domu.
Modliliśmy się wspólnie i nikt się temu nie sprzeciwiał, chociaż w mojej klasie, była nawet
jedna Żydówka oraz dwóch Żydów. Jeden z nich miał na imię Abram, a drugi Herszko, obaj
pochodzili ze wsi Widełka, od strony Włodzimierza, to były wysokie chłopaki, ale nie wiem
co się później z nimi stało. W mojej klasie byli też Niemcy, w tym Herman Negier z kolonii
niemieckiej Wandywola oraz Ukraińcy, dla przykładu Liwiniuk ze wsi Wólka Swojczowska.
Szczerze mówiąc nie wiem czy modlili się razem a nami, ale nie pamiętam, aby kiedykolwiek
żalili się, że ich ktoś prześladuje, albo składali jakieś protesty do dyrekcji naszej szkoły. W
szkole odbywała się także religia, przychodził do nas ks. Franciszek Jaworski, a do młodzieży
ukraińskiej pop prawosławny ze Swojczowa. Niedaleko szkoły, tylko zaledwie 50 metrów,
była wysoka, drewniana i piękna Cerkiew, pamiętam że była pomalowana na zielono i
pokryta blachą.
DZIEŁO DOBREGO PASTERZA
Pierwszego kapłana, którego pamiętam w Swojczowie, to był ksiądz Kurowski, ale
niestety jego posługa spotkała się z krytyką naszych parafian. Wtedy przyszedł do naszego
Kościoła ksiądz staruszek, który tym bardziej, nie dawał sobie rady z posługą w tak wielkiej
parafii. Wiem o tym dobrze ponieważ, nasi parafianie publicznie o tym dyskutowali wiele
razy. Dopiero gdy do Swojczowa przyszedł ks. Franciszek Jaworski, nasza parafia zaczęła
tętnić życiem, już od pierwszych dni można było zauważyć, że wspaniale się u nas czuje i
doskonale daje sobie radę. Nasi ludzie także bardzo go polubili i chętnie udzielali wszelkiej
pomocy przy rozwoju naszej parafii. Jednym z pierwszych jego dzieł, była więc aktywizacja
Kościoła, który budują przecież parafianie i ich rozmodlone serca, potem były następne. Dla
przykładu nowa, ładna kaplica zbudowana tuż obok naszej świątyni, o ile dobrze pamiętam
poświęcona była Matce Bożej. Stała po lewej stronie Kościoła i była zwrócona przodem do
ołtarza głównego. Ks. Franciszek poszerzył tez plac wokół Kościoła oraz zbudował na
zewnątrz poddasze, pod którym księża spowiadali tłumy wiernych, szczególnie w czas
niepogody. Obok Kościoła stała też murowana, piękna i zabytkowa dzwonnica. Były tam 3
dzwony, jeden z nich był tak duży, że słychać go było bardzo daleko, nawet na odległość 15
km. Niektórzy parafianie mówili, że dzwony ze Swojczowa słychać nawet we wsiach
Kowalówka i w Budy Osowskie. Gdy jednej zimy, około 1929 r., mrozy w naszych stronach
dochodziły nawet do 40 stopni, jeden z tych dzwonów nie wytrzymał i pękł, wtedy odlaliśmy
nowy dzwon. Każdy z nich miał swoje imię, a jeden to był chyba Bartek.
Do piewszej mojej szkoły chodziłem do niedaleko położonej, dużej i pięknej wsi
polskiej Dominopol. Tam pod Lasem Świnarzyńskim znajdował się duży drewniany dom pod
blachą, który należał do gospodarza Pawła Buczko. Pan Buczko wynajmował swój dom dla
potrzeb naszej 4 – klasowej szkoły. Oczywiście w szkole miałem bardzo wielu kolegów i
koleżanek, ale znowu prawie wyłącznie Polaków bowiem na około 120 rodzin mieszkających
w Dominopolu, prawie wszyscy byli narodowości polskiej. Mieszkało tam tylko dwie rodziny
ukraińskie: Stefana Dubczuka i Teodora Dubczuka.
DOMINOPOL – PERŁA WOŁYNIA
Pamiętam, że bardzo lubiłem ludzi z Dominopola bowiem pięknie potrafili śpiewać i
to zarówno podczas różnych uroczystości, jak i w swoich rodzinnych domach. Bardzo miło
4
wspominam także te chwile, kiedy wraz z nimi gromadziłem się przy figurze, stojącej w
środku samej wsi. To był nowy, wysoki i piękny Krzyż z drzewa przy którym w maju
śpiewaliśmy nabożeństwo majowe. Drugi Krzyż w tej wsi, stał tuż obok naszej szkoły przy
drodze do ukraińskich wsi: Wołczak i Rzewuszki, jeszcze dziś przypomina mi się ten zwyczaj
zdejmowania tam naszych czapek. Ponieważ w Dominopolu naprawdę ludzie pięknie potrafili
śpiewać, zauważył to także nasz nauczyciel z Teresina i utworzył młodzieżowy chór, w
którym dużo śpiewano, nawet na głosy. Także ja trafiłem do tego chóru, śpiewaliśmy raz w
tygodniu w szkole. Nasz repertuar obejmował najróżniejsze pieśni, w tym patriotyczne i
religijne, ale ja najmilej wspominam kolędy na uroczystość Bożego Narodzenia.
W Dominopolu zawiązała się i aktywnie działała organizacja szlachty zagrodowej,
która podtrzymywała tradycje szlacheckie i polskie. Widziałem jej przedstawicieli, jak wiele
razy brali udział w uroczystościach z okazji narodowego Święta 3 Maja przy naszym kościele
parafialnym w Swojczowie. Do tej organizacji należały takie rodziny jak: Potoccy, Ulerycy,
Turowscy, Wasilewscy, Magreccy, Buczki, Traczyńscy i Zawadźcy.
W tym czasie moim najlepszym przyjacielem był Stanisław Czyżewski z 1921 r.,
Polak z kolonii Zarudle, z którym razem chodziłem do jednej klasy. To były bardzo radosne
lata, często bywałem gościnnie u moich kolegów w ich domach, najczęściej oczywiście w
Dominopolu. Miałem więc wiele okazji, aby dobrze przyjrzeć się ludziom, którzy tam
mieszkali i zauważyłem, że to byli bardzo dobrzy i spokojni ludzie. Przed wojną nie
przypominam sobie, aby między Polakami i Ukraińcami w naszych stronach panowała jakaś
niezgoda czy choćby wzajemna niechęć. Było bardzo spokojnie i panowała zgoda, poza tym
Ukraińców spotykałem raczej bardzo rzadko i siłą rzeczy nie mogłem mieć do nich jakiś
uprzedzeń.
Gdy ukończyłem 4-klasową szkołę w Dominopolu swoją naukę kontynuowałem w
niedalekim Swojczowie, gdzie zaliczyłem jeszcze 3 klasy. Tym razem do szkoły miałem już 4
km, latem chodziliśmy na piechotę, a zimą jeździliśmy tam saniami. Był to wiek, kiedy ja i
moi koledzy mieliśmy szereg różnych zainteresowań, a które mieliśmy wielką ochotę
rozwijać. Dla przykładu, żywo interesowaliśmy się rolnictwem i braliśmy udział w różnych
kółkach problemowych. Po ukończeniu nauki w Swojczowie miałem więcej czasu na pomoc
w naszym domowym gospodarstwie, podjąłem też naukę w zawodzie szewskim. Bardzo
chciałem nauczyć się dobrze robić buty i w tym celu całą zimę chodziłem do kolonii
Wandywola. Pobierałem tam naukę, u mojego kolegi Karola Pietruszka, który był dwa lata
starszy. W 1940 r. Sowieci powołali Karola do swojej armii i od tej pory wszelki słuch po nim
zaginął. Wydaje mi się, że zginął jak wielu innych, podczas krwawej wojny w Finladii.
Niedługo później, podjąłem też pracę jako sprzedawca we wsi Dominopol. Sklep w którym
sprzedawałem najczęściej artykuły spożywcze, należał do Spółdzielni Rolniczej „Zgoda”,
miałem wtedy okazję, jeszcze bliżej poznać te rodziny, które i tak już bardzo dobrze znałem z
mojego dzieciństwa. Po jakimś czasie znałem i to dobrze, właściwie wszystkich mieszkańców
w tej, tak bardzo polskiej wsi.
Jako młodzieniec, mimo mojej wrodzonej wady stóp, nie stroniłem od rozrywki i
dobrego towarzystwa, dlatego często bywałem na imprezach i na potańcówkach, gdzie
zbierała się młodzież. Podczas tych wieczorów nie przypominam sobie, abym spotkał się z
jakimikolwiek aktami wrogości do Żydów czy Ukraińców. Może poza jednym przypadkiem.
Był pewien Ukrainiec o imieniu Wasyl, który pochodził gdzieś od strony Świnarzyna. On
rzeczywiście prześladował Żydów, ale do nas Polaków nie ujawniał żadnej niechęci. Wiem o
tym dobrze ponieważ pasłem z nim krowy na łąkach nad rzeką Turią. W Dominopolu
mieszkała także pani Rakowska, właścicielka młyna, który poruszany był siłą wody, ale także
motorem spalinowym, prądu u nas wtedy jeszcze nie było. Pani Rakowska była już wdową i
miała 3 córki: najmłodsza Ewa, wyszła za mąż za nauczyciela o nazwisku Stasiak. On właśnie
posiadał radio lampowe i to on informował nas podczas wojny, o tym co się dzieje na froncie.
5
Tymczasem ja prawie do samej wojny pracowałem w sklepie w Dominopolu, w naszych
okolicach wciąż było spokojnie. W końcu maja zastąpił mnie w sklepie Mirosław Turowski, a
ja miałem wtedy więcej czasu na pomoc w pracach domowych.
WRZESIEŃ 1939 ROK
Pamiętam, że przed wybuchem II wojny światowej, głośno mówiło się naszej okolicy,
że Niemcy żądają od Polski korytarza oraz większych wpływów w Wolnym Mieście
Gdańsku. Wiedzieliśmy o tym z gazet, które ukazywały się na Wołyniu, w Swojczowie
można je było nabyć na poczcie. Podczas mobilizacji w 1939 r. do armii polskiej powołani
zostali moi bracia Hipolit i Kazimierz. Hipolit walczył chyba na Śląsku i potem dostał się do
niewoli niemieckiej, w której przebywał prawie 6 lat, do końca wojny. Po wyzwoleniu wrócił
do Polski i osiadł aż za Legnicą w miasteczku Śląska Góra. Tam go odnalazłem i razem
wróciliśmy do Moroczyna gdzie już osiadł nasz brat Kazimierz, który otrzymał tu ziemię od
państwa. Nieco inne były losy Kazimierza, który bronił Lwowa, został w końcu rozbrojony
przez Sowietów, a następnie wrócił do naszego domu w kolonii Piński Most i tu przebywał do
samej ucieczki w roku 1943.
Gdy we wrześniu 1939 r. trwała już wojna, w Dominopolu i w najbliższych okolicach
wciąż było spokojnie, nie zauważyłem, a nawet nie słyszałem, żeby gdzieś Ukraińcy
prześladowali Polaków, rozbrajali na drogach żołnierzy, czy wszczynali jakieś powstanie. Nie
widziałem w tym czasie także, akcji wywieszania ukraińskich flag. Gdy po 17 września do
naszej wsi weszły wojska sowieckie, pamiętam jak wiele ich wojska jechało traktem tuż obok
naszej kolonii. Sowieci jechali wtedy do miasta Włodzimierz Wołyński, nawet wtedy
Ukraińcy zachowywali spokój. Jest mi natomiast wiadome, że w wielu miejscach Ukraińcy i
Żydzi budowali bramy powitalne, wywieszali czerwone sztandary i zakładali czerwone,
komunistyczne opaski, cieszyli się w ten sposób z przybycia władzy sowieckiej, u nas jednak
tego nie widziałem. Pamiętam także, jak jeszcze we wrześniu 1939 r. Sowieci zrzucali z
samolotów ogromne masy ulotek, na których było napisane po polsku tak: „Bierzcie widły,
kosy i siekiery i bijcie panów polskich!” Mnóstwo takich ulotek zrzucili także na naszą
kolonię Piński Most, na Dominopol i na całą naszą okolicę. Widziałem jak wielu ludzi
zbierało te kartki i czytali, także ja osobiście czytałem jedną z takich ulotek sowieckiej,
zbrodniczej propagandy. Oczywiście nikt z nas nie wierzył Sowietom i nikt rozumny, nie
traktował poważnie tego, o co do nas apelowali. Trzeba w tym momencie przyznać, że nawet
Ukraińcy tym razem zachowali się biernie i na Polaków, nawet tych najbogatszych nie
napadali.
SOWIECKI RAJ NA ZIEMI
Sowieci tymczasem sprawnie zabrali się za utrwalanie swojej władzy na naszej
polskiej ziemi. Na początek zafundowali nam więc swoje wielkie dobrodziejstwo, zaczęli
zakładać kołchozy, odbierając oczywiście ojcowiznę tysiącom ludzi, szczególnie tym
majętniejszym. Nie było różnicy, czy ktoś był Polakiem, czy Ukraińcem, dla wszystkich
„kułaków” byli jednakowo „hojni”, ich rodzinom za darmo fundowali szczególne „wczasy”
na Syberii. To były straszne dni dla tych ludzi, zabierano ich przeważnie nocą, często
zaskoczeni nie mieli właściwie czasu na to, aby się przygotować do tak ciężkiej, długiej i
jakże morderczej drogi. Ładowani potem w bydlęce wagony i wiezieni długimi tygodniami,
przy trzaskającym mrozie, ginęli całymi rodzinami. Taki oto los zgotował człowiek, drugiemu
człowiekowi, swemu batu.
Tymczasem los biedniejszych gospodarzy był nieco lżejszy, mogli nadal pozostać na
swoich gospodarstwach i w swoich domach. Na szczęście do tej drugiej grupy zaliczała się
także moja najbliższa rodzina, która gospodarowała na 8 ha ziemi. Ale już rodzony brat
mojego taty Sebastian Sienkiewicz lat około 54, jego żona z domu Buczko lat około 50 oraz
troje ich dzieci, w tym: Stanisław lat około 18, Józef lat około 8 i jeszcze jedna córka lat
6
około 13, wszyscy zostali wywiezieni na Syberię. Mroźną katorgę przeżył Józef i jego
rodzice, którzy wydostali się wraz z armią gen. Władysława Andersa na zachód do Anglii,
natomiast Stanisław i siostra zginęli. Stanisław został przygnieciony przez drzewo, a siostra
zmarła na jakąś chorobę zaraźliwą. Stryj w jednym ze swoich listów pisał tak: „Nad nami
niebo, a przed nami las.” Pisał to do nas, gdy jeszcze byli na Syberii i nikt nawet nie
przypuszczał, że Anders może ich z stamtąd wyprowadzić. Potrzebowali żywności, ponieważ
bardzo głodowali, bezzwłocznie wysłaliśmy im paczkę żywnościową. Tymczasem ku
naszemu zaskoczeniu, niedługo później dostaliśmy list, w którym ponownie tak do nas
napisali: „Coście nam wysłali łupiny z kartofli?” Niestety nie udało mi się do tej pory
odnaleźć ich rodziny. Ich późniejsze losy znam z listu, jedynego jaki nadesłali do rodzonego
brata żony o nazwisku Buczko. To właśnie on dał nam znać po wojnie, że część rodziny
Sienkiewiczów uratowała się i obecnie znajduje się w Anglii.
Pamiętam, że w tamtych czasach Polacy boczyli się już na Ukraińców i Żydów,
bowiem wielu z nich donosiło na Polaków do komunistów, a ci z kolei wysyłali polskie
rodziny na Syberię. W naszej okolicy we wsi Oseredek Nowy mieszkał bogaty Polak
Aleksander Smyl ze swoja rodziną, był teściem dla moich dwóch rodzonych braci:
Kazimierza i Eugeniusza. Kazimierz bowiem ożenił się z Czesławą z domu Smyl, która
urodziła mu syna Henryka oraz córeczkę Bogusławę. Czesława przeżyła wojnę i żyła na
Zamojszczyźnie, obecnie pochowana jest na cmentarzu w Szpikołosach. Eugeniusz
tymczasem wziął sobie za żonę siostrę Czesławy Henrykę Smyl i mieli razem cztery córeczki:
Irenę, Dzidkę, Krystynę oraz syna Stanisława. Aleksander był bardzo bogatym człowiekiem i
Sowieci zrobili z jego gospodarki kołchoz, przyjmując wielu ludzi do pracy, ale jemu samemu
odmówili tego prawa. Dopiero zmuszony był pisać aż do Moskwy do Rady Najwyższej i
prosić, aby mu pozwolono w tym kołchozie pracować. I rzeczywiście takie pozwolenie
otrzymał, dopiero wtedy przyjęto go do pracy w jego własnym majątku. Tak to było z władzą
radziecką.
W Dominopolu mieszkał pewien Polak o nazwisku Karagin, który bardzo gorliwie
wysługiwał się Sowietom, wygadując przy tym o Polsce i Polakach różne bzdury i nieprawdy.
Dlatego nikt go poważnie nie traktował, mówi dla przykładu tak: „Polacy nie dawali mi łyka
drzyć z łozy na postoły!” Jego oskarżenia były więc naprawdę śmieszne i niepoważne.
Podczas zebrań organizowanych przez komunistów w Dominopolu wydzierał się
wniebogłosy i wychwalał władzę sowiecką. W każdym razie, gdy na nasze ziemie weszli
Niemcy, był jednym z pierwszych, który zgłosił się na ochotnika na roboty do Niemiec, widać
bał się zemsty, czy jakiegoś odwetu za swoją wcześniejszą robotę.
Sowieci stworzyli swoją milicję, a porządku pilnowała NKWD, najbliższy posterunek
NKWD był dopiero w Werbie i we Włodzimierzu Wołyńskim, w samym Dominopolu i w
najbliższej okolicy nie było. Władzę w imieniu Sowietów sprawował „procidatiel”, w
Dominopolu był nim sołtys Aleksander Dubczuk. Poza tym nasze życie nie uległo większym
zmianom, pracowaliśmy i nadal chodziliśmy do Kościoła w niedzielę i w większe święta.
Sowieci nie robili utrudnień, także Ukraińcy wciąż zachowywali się spokojnie, wszyscy bali
się okropnie, aby w najmniejszym stopniu nie narazić się na wywózkę, na straszną Syberię.
CZERWIEC 1941 ROK
Ponieważ często słuchaliśmy radia Wolna Europa u pana Józefa Pardus, który jako
rencista po pierwszej wojnie światowej, posiadał własne radio i często sam słuchał audycji z
zagranicy, byliśmy dość dobrze poinformowani, o tym co się dzieje na froncie. Szczególnie
często słuchaliśmy komentarzy z wojny, dlatego spodziewaliśmy się, że Niemcy uderzą na
ZSRR. Za takie słuchanie radia NKWD przesłuchiwała mojego brata Kazimierza, musiał być
na niego donos, ponieważ niespodziewanie wezwano go na posterunek do Włodzimierza. Na
szczęście szybko go zwolniono.
7
Gdzieś w 1940 r. Sowieci rozpoczęli budować nad granicą całą linię potężnych
bunkrów pod ziemią, nazywając tę operację „ukreplenie”. Do pracy, oczywiście darmowej,
zmuszali okoliczną ludność. W chwili krytycznej, umocnienia te na nic się nie zdały bowiem
Niemcy wcale nie usiłowali tych umocnień zdobywać, tylko błyskawicznie przeszli obok nich
i poszli dalej. Gdy Niemcy weszli do naszej kolonii Piński Most w całej okolicy, wciąż było
dość spokojnie i nie zauważyłem jakichkolwiek rozruchów antypolskich. Ukraińcy siedzieli
dość spokojnie i nie widziałem także, aby wyrażali szczególną radość z przybycia Niemców.
Bardzo szybko jednak porozumieli się z Niemcami i utworzyli policję ukraińską, która
wysługiwała się faszystom. Najbliższy posterunek ukraińskiej policji powstał we wsi Gnojno.
W tym pierwszym okresie sytuacja w naszej okolicy nie uległa właściwie żadnym
zmianom, nadal było wyjątkowo spokojnie i nie słyszałem, aby gdzieś w okolicy
prześladowano ludność polską. Co więcej, nawet nie spotykało się jeszcze wrogich żartów,
czy tym bardziej piosenek pod naszym adresem. Za to nasza społeczność, coraz boleśniej
zaczęła odczuwać zorganizowaną akcję wysyłania polskiej, zdrowej młodzieży na
przymusowe roboty do Niemiec. Co prawda, wyjeżdżali też Ukraińcy, ale jednak wydaje mi
się, że przeważnie Polacy. Niemcy wydali przy tym zarządzenie, aby w każdym domu na
ścianie wisiała karta informacyjna o całej rodzinie, kto mieszka w domu oraz kiedy się
urodził. I tym razem mieliśmy szczęście bowiem z mojej rodziny nikogo nie zabrano na
roboty. Tymczasem mój kolega Józef Pardus lat około 20, został na roboty zabrany, jak się
później dowiedziałem przeżył koszmar bombardowań, przeżył wojnę i na stałe osiadł w
Belgii. Po wojnie wiele razy przyjeżdżał jednak do Rogalina koło Strzyżowa na
Hrubieszowszczyźnie, gdzie osiedli jego rodzice Józef i jego żona. Z Dominopola na roboty
pojechała Janina Kołodziejczyk lat około 17, która może dzięki temu przeżyła wojnę i osiadła
w Skierniewicach. Tam wyszła za mąż za Wójcikowskiego. Trzecią osobą którą pamiętam
jest Antonina Uleryk lat około 20, ona również przeżyła wojnę i osiadła w Hrubieszowie, ale
już pomarła.
ZAGŁADA ŻYDÓW
Od 1942 r. w naszym powiecie i przypuszczam, że na całym Wołyniu Niemcy
rozpoczęli ostateczną rozprawę z Żydami. W tej strasznej zbrodni aktywnie pomagała im
policja ukraińska. Tak naprawdę na większości terenów wiejskich, a szczególnie zalesionych,
jeśli ktoś ścigał Żydów, to była prawie zawsze policja ukraińska. Niemiec bał się raczej w
takie okolice zapuszczać. Dla przykładu szwab w poszukiwaniu Żyda w krzaki nie poszedł, a
Ukrainiec tak, a właśnie w pobliskich krzakach nad rzeką Turią, ukrywało się wielu zbiegłych
Żydów. Prawie wszyscy tez zginęli z rąk ukraińskich siepaczy na miejscu, niekiedy
prowadzono ich pod bronią do lasu i tam kazano im kopać dla siebie doły, w których
następnie ich mordowano. Dla przykładu w poniemieckiej kolonii Wandywola, mieszkało
dwie rodziny żydowskie, w tym Dawid ze swoją rodziną, żoną i dziećmi. Po pewnym czasie
ukrywali się w krzakach nad rzeką Turią i właśnie tam schwytali ich Ukraińcy, gdy robili
obławę w terenie. Zapędzili ich wtedy do Lasu Świnarzyńskiego, a potem kazali im kopać
doły dla jakiś osób. Gdy to uczynili Ukraińcy rozkazali im się rozbierać. Widząc na co się
zanosi Dawid rzucił się do ucieczki w głąb lasu i chociaż gęsto za nim strzelali zdołał uciec i
ukrywał się w naszych stronach, aż do przyjścia Sowietów, niekiedy przychodził do naszego
domu po żywność. Długo tak mu pomagaliśmy, zresztą nie tylko my bowiem wiele rodzin
polskich z naszej kolonii udzielało mu pomocy. Było u nas na szczęście jeszcze dużo dobrych
ludzi. Jednego razu, opowiedział mi właśnie historię zagłady jego własnej rodziny, mówił tak:
„Moją żonę, Urainiec przed zamordowaniem uderzył pięścią w twarz, tak mocno że
powybijał jej złote zęby, które miała wstawione! Potem ją i moje dzieci okrutnie zamordował
i zakopał w lesie!” Niestety nie znam nazwisk oprawców rodzin żydowskich, gdyż to byli
ludzie obcy, głównie z Galicji na południu. Chcę podkreślić, że to byli bardzo paskudni
8
ludzie, byli nieprzyjemni i wyczuwało się od nich wrogość w stosunku do nas Polaków,
przynajmniej od końca 1942 r.
ŚWINARZYŃSKA BANDA OUN-UPA
Od wiosny 1942 r. zaczynają w naszych stronach chodzić słuchy, że Ukraińcy,
głównie policjanci ukraińscy w służbie niemieckiej, dopuszczają się brutalnych morderstw i
prześladowań na wybranych Polakach, a nawet na całych rodzinach polskich. Mówiono coraz
częściej z trwogą w sercach: „Jak już kogoś napadli, to prawie na pewno zamordowali.”
Pierwszy głośny mord, który mocno utrwalił mi się w pamięci, to napad na rodzinę
Rudnickich we wsi mieszanej polsko-ukraińskiej Chobułtowa. Słyszałem od ludzi, że całą
rodzinę okrutnie zamordowali Ukraińcy. Podobny przypadek miał miejsce we wsi polskiej
Augustów, gdzie na już skraju tej miejscowości, przy trakcie z Augustowa do Kisielina
mieszkał Polak lat około 55 wraz ze swoją rodziną, żoną i dziećmi. Właśnie ich także napadli
nocą Ukraińcy i wszystkich wymordowali, a dobytek puścili z dymem. Pamiętam, że to było
w tym samym czasie co tragedia rodziny Rudnickich. Wiem o tym ponieważ widziałem to
osobiście, gdy wierzchem jechałem tym traktem do wsi Rudnia, do mojej rodzonej siostry,
która wyszła za mąż za Konstantego Dobrowolskiego. Gdy więc rano przejeżdżałem obok
tego miejsca nie widziałem tam trupów, ale dom dopiero co się dopalał. Zauważył to także
lotnik niemiecki, który krążył na tym miejscem. Od ludzi z naszej wsi słyszałem także, że
podobne zdarzenie miało miejsce jeszcze we wsi Włodzimierzówka.
Moja ostatnia wigilia w rodzinnym domu była już bardzo smutna. Bardzo dobrze
pamiętam ten wieczór jak siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy o Polakach, którzy ginęli
bez wieści. Łączyliśmy w bólu z tymi rodzinami które do tej chwili czekają, że tatusiowie
jeszcze wrócą do domu, do mamusi, że przyniosą ze sobą choinkę z lasu, a może nawet jakiś
ładny prezent od św. Mikołaja. Jak zwykle w nocy udaliśmy się całą naszą rodziną na
uroczystą pasterkę, a po powrocie z Kościoła wspólnie kolędowaliśmy. Zaraz po świętach
wchodziliśmy w nowy rok 1943, a nikt z nas nawet w najczarniejszych myślach nie
przypuszczał, że właśnie ten rok, na setki następnych lat, zapisze się jako niezwykle tragiczny
i brzemienny w swoich skutkach.
Koszmar rozpoczął się na wiosnę 1943 r., gdy ukraińscy policjanci porzucili służbę u
Niemców i z bronią, nocą w zorganizowany sposób uciekli do lasu. Właśnie z tym
wydarzeniem, wiąże się początek martyrologii narodu polskiego na Wołyniu. Od tego
momentu tworzenie się band ukraińskich w lasach, nazywających się Organizacja
Ukraińskich Nacjonalistów – Ukraińska Powstańcza Armia (OUN-UPA) nabiera
szczególnego tempa. Najwięcej Ukraińców zgromadziło się w naszych okolicznych lasach,
przede wszystkim w Lesie Świnarzyńskim i w dużej wiosce ukraińskiej Wołczak. To była
wieś położona między lasami, bardzo dogodne miejsce dla organizacji bazy partyzanckiej i to
Ukraińcy wykorzystali w stopniu wysokim. Powstał tam cały sztab ukraiński o czym nasi
ludzie doskonale wiedzieli. Tymczasem ukraińska banda rosła w siłę z każdym dniem
bowiem wciąż przyjmowano nowych ochotników do UPA. Nie mogliśmy jednak wtedy
przewidzieć jaką siła dysponują, gdyż Ukraińcy wprowadzili bezwzględny zakaz kręcenia się
po lesie, trudno więc było cokolwiek podejrzeć.
Słyszałem, że do Wołczaka i Lasu Świnarzyńskiego przyjechało dużo Ukraińców z
Galicji i że to też była formacja OUN-UPA. Prawie wszyscy zostali zakwaterowani we wsi
Wołczak, nie słyszałem, aby Ukraińcy kwaterowali także w domach rodzin polskich w
Dominopolu. W czasie wojny nie wiedziałem nawet o tym, gdzie Ukraińcy kwaterują, tak się
dobrze tajniaczyli, dopiero po wojnie opowiedział mi o tym Franciszek Mikulski, mój
serdeczny przyjaciel ze wsi Wołczak. Franio mieszkał tam ze swoją polską rodziną w dużym,
pięknym domu. Dziś już nie pamiętam jego rodziców z imienia, miał też siostrę, chyba Józefę
lat około 19. Franio wspominał, że w jego domu mieszkało wielu ukraińskich oficerów,
9
którzy spotykali się prawie codziennie. Zapamiętałem nazwisko jednego z nich: Piśniuk.
Człowiek ten znany już był wcześniej z jakiś funkcji, które pełnił w ukraińskiej policji,
jeszcze w służbie Niemcom, a potem jako jeden z największych morderców ludności polskiej
w naszej okolicy.
Od wiosny 1943 r. Ukraińcy przejawiali jeszcze jedną szczególną aktywność, całymi
nocami wozili furmankami, chyba broń i sprzęt wojskowy, które wydobywali z sowieckich
bunkrów. Widziałem to nie jeden raz bowiem przejeżdżali tuz obok naszego domu i wtedy
wiele razy słyszałem ich ukraińskie rozmowy. Coraz częściej wzywano polskich gospodarzy,
młodych, silnych, najczęściej po wojsku jako potrzebne im „podwody”. Niestety jak już ktoś
do nich pojechał to już prawie nigdy do domu nie wrócił. Ludzie w naszej kolonii po cichu
komentowali to, dość jednoznacznie: „Ukraińcy skrytobójczo mordują naszych mężów i
synów w lesie, dlatego wciąż nie wracają do swoich domów!” W ten sposób zaginął bez
wieści mój kuzyn Stanisław Hypś lat około 32 z naszej kolonii Piński Most oraz wielu
innych, przede wszystkim z Dominopola.
POLSKO-UKRAIŃSKA WSPÓŁPRACA
Jednocześnie Ukraińcy coraz częściej pojawiali się w polskich wsiach i koloniach i
prowadzili ożywioną akcję propagandową. Namawiali młodych mężczyzn i chłopaków
polskich, aby wstępowali do powstającego właśnie oddziału polskiej partyzantki w
Dominipolu, który będzie walczył wspólnie z UPA przeciwko Niemcom. Osobiście
widziałem ukraińskiego oficera, który jeździł na koniu i rozgłaszał tę wieść w naszej okolicy.
Raz jeden zatrzymał się także obok mojego domu i nie zsiadając z konia zaczął ze mną o tym
rozmawiać, pamiętam że powiedział wtedy do mnie takie słowa: „Wasze młode chłopaki
powinni się organizować w oddział partyzancki i razem z nami bić Niemców!”. Ubrany po
cywilnemu w płaszcz, mówił do mnie w języku ukraińskim, nie dostrzegłem też u niego
broni. Zaraz po tych słowach zabrał się i pojechał dalej. Oficer ten miał około 35 lat i był dla
mnie człowiekiem zupełnie nie znanym. Znałem natomiast wielu chłopaków, którzy do tego
wojska zgłosili się na ochotnika, będąc wtraźnie pod wpływem tej propagandy. Służyli tam
dla przykładu: Eugeniusz Buczko lat około 20. Pozostali chłopcy byli z wielu różnych
miejscowości, w tym z: Jesionówki. Ich kwaterą był budynek naszej dawnej szkoły
podstawowej pod lasem, tam mieli swój wojskowy posterunek. Poubierani byli w mundury
przedwojenne oraz wojskowe furażerki, na których widniał polski orzeł, choć nie wszyscy i
większość, tak naprawdę chodziła, po prostu w ubraniach cywilnych.
Do momentu wymordowania wsi Dominopol, oddział liczył około 30 chłopaków, tak
przynajmniej słyszałem od moich polskich kolegów, którzy w Dominopolu mieszkali. Ja sam
osobiście, już do tej wsi nie chodziłem bowiem na moście przez rzekę Turię, Ukraińcy
postawili silną wartę. Dwóch a może nawet trzech, dobrze uzbrojonych wartowników, stało
tam dzień i noc, kontrolując wszystkich, którzy chcieli tamtędy przejść, bądź przejechać. A ja
naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty tłumaczyć się im choćby chwilę, dlatego wolałem
do Dominopola nie chodzić.
ZDRADA BANDEROWCÓW – ZAGŁADA ODDZIAŁU DĄBROWSKIEGO
Słyszałem od ludzi we Włodzimierzu Wołyńskim, że ten oddział młodych chłopaków,
który stacjonował w szkole został przez Ukraińców wyprowadzony w las na jedną z polan, a
tam był już ustawiony wcześniej strzelec ukraiński z karabinem maszynowym. Gdy nasze
chłopaki, nic zapewne nie wiedząc o ukraińskiej, haniebnej zdradzie, przystąpili do jakiś
swoich ćwiczeń, odezwał się karabin, który zmiótł ich wszystkich, co do jednego. Tak
zakończyła się niefortunna współpraca, która jeszcze raz obnażyła ukraińskie serca oraz ich
zawartość. Zarazem po raz kolejny, na wieczność utrwaliła sławę polskiego żołnierza, wcale
nie naiwnego, ale ponad wszystko wiernego Bożej, wiecznej, a zarazem romantycznej, jak
polska dusza właśnie ideii: „Za naszą i waszą wolność!” Niestety niektórzy synowie narodu
10
ukraińskiego nie byli i prawdopodobnie nadal nie są takiego ducha, który takimi ideałami żyje
i który takimi słowami się karmi.
Z tej jatki uratował się tylko jeden chłopak, który w chwili likwidacji oddziału, nie był
razem z innymi, ale mając przepustkę przebywał właśnie w swoim domu. Gdy 12 lipca, w
poniedziałkowy ranek, wracał na służbę do oddziału wozem, odwoził go jego młodszy brat,
jak zwykle na moście stali ukraińscy wartownicy, którzy zatrzymali ich do regulaminowej
kontroli. Dziś jednak zachowali się nietypowo bowiem widząc kto przyjechał, wsiedli na wóz,
tuż obok polskiego żołnierza i kazali się wieść do wsi. Gdy byli już w środku wioski,
Ukraińcy nieoczekiwanie zażyczyli sobie, aby Polak zatrzymał się przy Krzyżu, na którym
zawieszona była piękna figura Pana Jezusa. Tuż obok było gospodarstwo gajowego. Po chwili
rozkazali, aby obaj bracia rozpoczęli kopać dół dla jakiegoś Żyda, którego schwytano i
którego zaraz przywiozą, aby tu pochować. Nie mając innego wyjścia chłopcy zaczęli
posłusznie kopać, choć sytuacja musiała im się już wydawać, co najmniej podejrzana i
niepokojąca. Gdy już wykonali polecenie i dół był gotowy, ukraińscy oprawcy wydali
chłopakom kolejny rozkaz: „Rozbierać się!” Gdy starszy usłyszał to polecenie, nie miał już
wątpliwości, że ich chwile są już dosłownie policzone, dlatego nie mając nic do stracenia
rzucił się do rozpaczliwej ucieczki. I chociaż za nim gęsto strzelali, to jednak zły człowiek
strzela, ale Pan Bóg kule nosi. Zdołał uciec i przeżył, bo tak miało być, bo właśnie jego
wybrał Pan, dobry i sprawiedliwy, jako świadka na wieczną hańbę dla Ukraińców i dla
męczeńskiej sławy polskiego żołnierza. Bohatera wiernego swojemu powołaniu i służbie do
końca, czasami nawet takiego, jak ten na polanie i ten pod Krzyżem, w wymordowanym już
dzień wcześniej Dominopolu. Niestety jego brat został wtedy, prawie na pewno zamordowany
bowiem od tej pory wszelki ślad po nim zaginął. Dziś już niestety nie pamiętam, kto mi tę
historię opowiedział, ale jej szczegóły pamiętam doskonale. Wydaje mi się, że ten człowiek
był gdzieś z okolic wsi Jasionówka, w każdym razie, gdzieś z tamtych stron.
POGROM DOMINOPOLA
Pamiętam, że 10 lipca w sobotę, w samo południe, ja i moja rodzina: mama oraz brat
Kazimierz, wybraliśmy się naszą furmanką do odległej 16 km polskiej wsi Rudnia.
Zamierzaliśmy tam dojechać jeszcze przed nocą. Po dotarciu na miejsce, nocowaliśmy u
mojej rodzonej siostry, a w niedzielny ranek 11 lipca, zamierzaliśmy wybrać się razem do
Kościoła w Kisielinie. To miała być msza święta, suma o godzinie 12.00, jednak ponieważ od
rana padał gęsty deszcz i była wyjątkowo nieprzyjemna pogoda, postanowiliśmy jednak
zostać w domu. Nikt z nas w tym momencie nawet nie przypuszczał, że to niebo płacze
nad ogromem nienawiści i zła, które pochłonęło tego dnia na Wołyniu tysiące
niewinnych ofiar. Do Kościoła w Kisielinie było z Rudni około 5 km, a my nie chcieliśmy
moknąć na wozie w drodze. Czekaliśmy więc cierpliwie w domu na tych, którzy jednak
wybrali się do Kościoła, pomimo takiej pogody. Tymczasem mimo upływu czasu ich wciąż
nie było i nie mieliśmy żadnego pojęcia, co się właściwie z nimi stało, sądziliśmy że pewnie
gdzieś jeszcze po drodze wstąpili. Nie mogąc już dłużej czekać, pomimo tego, że deszcz
nieustannie padał i wciąż utrzymywała się bardzo nieprzyjemna mżawka, postanowiliśmy po
południu wrócić do swojego domu w Pińskim Moście.
W drodze powrotnej, gdy przejeżdżaliśmy właśnie przez długą kolonię Wandywola,
spostrzegliśmy, że z przeciwka jadą wprost na nas, furmanki wypełnione ukraińskimi
banderowcami. W tym momencie nie było już czasu na ucieczkę, więc zdecydowaliśmy
jechać dalej myśląc sobie w sercu: „Co będzie!” . Gdy ich mijaliśmy widziałem, że furmanek
było około 10, a na każdej z nich siedziało od 7do 8 rezunów, uzbrojonych po zęby i w pełnej
gotowości bojowej. Na szczęście nie zatrzymali nas i nie wypytywali skąd i dokąd jedziemy i
po co. Czuliśmy jednak ich bardzo uważny i badawczy wzrok skierowany na nas, bardzo się
w tym momencie bałem, inni też, jechaliśmy z duszą na ramieniu. Oczywiście nikt z nas
11
nawet nie przypuszczał, że oni jechali właśnie prawdopodobnie do wsi Rudnia, gdzie
zamordowano bardzo wielu Polaków. Tak szczęśliwie dojechaliśmy do naszego domu, na
dworze już robiło się ciemno, my tymczasem wciąż nie mieliśmy zielonego pojęcia, co się
właściwie dzisiaj na Wołyniu wydarzyło. Spokojnie więc poszliśmy spać do swoich łóżek.
Tak więc gdy Ukraińcy rżnęli moich kolegów i przyjaciół w Dominopolu z 10 na 11
lipca, ja właśnie spokojnie spałem w dość odległej wsi Rudnia, dlatego nie jestem
bezpośrednim, naocznym świadkiem pierwszej, najbardziej gwałtownej fazy mordu. Znam ją
jednak dość dobrze z relacji naocznych świadków tych wydarzeń, których miałem łaskę
osobiście poznać i wiele razy osobiście wysłuchać. A oto Ci których pamiętam do dziś oraz
ich tragiczne losy:
10 – LATEK TRACZYŃSKI:
Już kilkanaście dni po napadzie na polską wieś Dominopol, do naszego miejsca
zatrzymania przy ulicy Lotniczej, przyszedł młody chłopiec w wieku około 10 lat i prosił
naszą rodzinę o pomoc. Przedstawił się jako Traczyński i gdy tylko trochę odpoczął, zaraz
zaczął nam opowiadać, jaką tragedię przeżył osobiście i co się stało z jego najbliższą rodziną,
mówił tak: „W nocy na nasz dom napadli Ukraińcy banderowcy i gwałtownie włamali się do
środka, gdy tylko znaleźli się już w domu od razu, bez żadnych słów, rozpoczęli bezlitośnie
mordować moją najbliższą rodzinę. Zabili moją mamę i mojego tatę oraz moją siostrę, a ja
w tym czasie zdążyłem ukryć się niepostrzeżenie za drzwiami, tak że mnie szczęśliwie nie
zauważyli. Kiedy bandyci opuścili nasz dom, powoli i po cichu wysunąłem się na zewnątrz i
zdołałem wydostać się z naszej wsi. Potem dotarłem do miasta Włodzimierz Wołyński.”
Niestety nie mogliśmy tej biednej sieroty przyjąć do siebie, ponieważ w tym czasie, też
bardzo biedowaliśmy, dlatego poradziliśmy mu, to co w tym momencie, było dla niego
najlepsze. Zachęciliśmy mianowicie chłopca, aby udał się i poprosił o pomoc ks.
Kobyłeckiego, który zajmuje się właśnie organizowaniem pomocy dla sierot, których rodzice
zginęli podczas trwających wciąż pogromów na ludności polskiej.
STANISŁAW I EDWRD ULERYK:
Gdy już byłem w polskiej partyzantce w Armii Krajowej, spotkałem tam dwóch braci
Uleryków: Stanisława lat około 22 i Edwarda lat około 20, opowiedzieli mi wtedy wielką
tragedię swojej najbliższej rodziny w Dominopolu, którą osobiście przeżyli, mówili tak:
„Nasz tato i dwie nasze siostry wybrali się, aby przerzucać siano na łące, która jest położona
w środku wsi Dominopol i od tej pory wszelki ślad już po nich zaginął. My zorientowaliśmy
tymczasem, że był napad na Dominopol i uciekliśmy do miasta Włodzimierz Wołyński. Tu
zamieszkaliśmy z naszą rodziną na przedmieściu, na ulicy Lotniczej. Niestety ukraińscy
bandyci i tu nie dali nam spokoju bowiem jednej nocy napadli znowu na naszą rodzinę i tym
razem zdołali zabić naszą mamę oraz naszego młodszego brata. My obaj zdołaliśmy podczas
napadu wyskoczyć z domu oknem i tak cudownie zdołaliśmy się potem uratować. Od tej pory
kiedy straciliśmy wszystkich, wstąpiliśmy do polskiej partyzantki.”
PAN BRONISŁAW KRASZEWSKI:
12 lipca rano do naszego domu przyszedł Polak Bronisław Kraszewski lat około 25 i
zaczął nas wypytywać o swoją rodzinę, która również mieszkała we wsi Rudnia. Z tego co mi
wiadomo mieszkała tam jego mama i rodzeństwo, w tym chyba brat Stanisław. Tej nocy, w
której Ukraińcy napadli na Dominopol, przebywał właśnie u swojej panny Zienkiewicz, którą
czasami odwiedzał, a która mieszkała na kolonii Wandywola. To było już dość blisko
Kościoła w Swojczowie. Ponieważ nic nie wiedzieliśmy, poszedł dalej do swojej wsi, przed
wyjściem wspomniał tylko, że nie będzie szedł przez most, aby nie doznawać przyjemności
oglądania ukraińskich wartowników. Po latach spotkałem go ponownie, a on opowiadał mi
tak: „Gdy od was wyszedłem udałem się prosto nad naszą rzekę Turię, przeszedłem ją i
12
ruszyłem w kierunku samej wioski. W pewnym momencie wszedłem na ogród rodziny
Traczyńskich gdzie rósł duży tytoń, który jednak był wyraźnie przez kogoś wytałowany i leżał
na ziemi. Byłem ciekawy co to takiego i poszedłem w tym kierunku. Nagle natknąłem się na
świeżo wykopany dół, w którym leżeli niedawno, co pomordowani ludzie. To było kilka osób
w różnym wieku. Jak tylko to zobaczyłem rzuciłem się do ucieczki, tą samą drogą którą
przyszedłem.”
Antoni Sienkiewicz: Jest mi także wiadome, że na Dominopolu mieszkała młoda
dziewczyna Antonina Uleryk lat około 12. Podczas napadu Ukraińcy włamali się do ich domu
i zaczęli mordować jej rodzinę. Następnie już pobitych składali na kupę, tak zginęła jej siostra
Rozalia oraz jej mama i tato. Antonina też została przebita bagnetem i straciła przytomność,
to właściwie uratowało jej życie, po jakimś czasie odzyskała bowiem świadomość i zdołała
wydostać się z domu. Chociaż Ukraińcy zauważyli, że w domu brakuje jednej osoby, już jej
nie znaleźli ponieważ zdołała ukryć się w krzakach. Gdy nadeszła noc przeszła przez rzekę
Turię i udała się do Swojczowa gdzie miała dużą rodzinę i gdzie spodziewała się znaleźć
pomoc. Na szczęście nie pomyliła się, jej bliscy udzielili jej pomocy i niedługo później
znalazła się we Włodzimierzu Wołyńskim.
DZIEŃ PO POGROMIE - POZNAJEMY TRAGICZNĄ PRAWDĘ
W poniedziałkowy ranek, to był już 12 lipca wstaliśmy dość wcześnie bowiem
zapowiadała się przepiękna pogoda, jakże różna od wczorajszej. Moja mama postanowiła to
od razu wykorzystać i zabrała mnie oraz brata Eugeniusza na naszą łąkę, gdzie grabiliśmy
siano. W tym momencie byliśmy zaledwie 700 metrów od pierwszych zabudowań,
wymordowanej już przez Ukraińców wsi Dominopol. Ale ani ja, ani nikt z nas, nie
zauważyliśmy jak dotąd żadnych, niepokojących nas znaków, co prawda dochodziły do nas
pojedyncze strzały od wioski, ale nawet one, nie wzbudziły u nas podejrzliwości i niepokoju.
Co innego wielki dym na niebie, wielka chmura dymu, od strony wsi Rudnia, od razu
poznaliśmy, że to nie jest zwyczajny pożar, ale że musiało się tam wydarzyć, właśnie jakieś
nieszczęście. Póki co, wciąż nie wiedzieliśmy, że tam właśnie giną od ukraińskiej kosy, bądź
już zostali zamordowani nasi najbliżsi. O tym dowiedzieliśmy się dopiero w mieście we
Włodzimierzu Wołyńskim.
Po pewnym czasie przechodziły przez tę łąkę, na której pracowaliśmy, nasze sąsiadki
Stanisława i Konstancja Zymon. To były dwie rodzone siostry, Polki, lat około 20 i 23.
Zatrzymały się przy nas i powiedziały tak: „Wy nic nie słyszeliście! Jeszcze przy sianie
robicie, a cały Dominopol wymordowany!” Po tych słowach ręce nam opadły i już nie
mieliśmy ochoty dłużej pracować. Dziewczyny tymczasem poszły dalej, przeprawiły się
przez rzekę Turię i poszły dalej w stronę wsi Dominopol, prawdopodobnie do Polaka
Mikołaja Zymon. Od tej pory nie wiem, co się z nimi stało, słyszałem, że Mikołaj lat około
40, jego żona lat około 40, z pierwszego męża Buczko oraz dwoje ich dzieci lat 2 i 5, wszyscy
zostali zamordowani przez Ukraińców.
Jeszcze brzęczały nam w uszach, te straszne słowa, a już otworzyły się nam także oczy
i zobaczyliśmy, że po ogrodach i sadach całej niemal wsi chodzą sobie samopas zwierzęta, a
nikt nie stara się je stamtąd przegnać. Jak okiem sięgnąć nigdzie nie mogłem dojrzeć nawet
jednej żywej duszy, nie było widać nawet jednego dymka z kominka. To wydawało się nam
rzeczywiście bardzo podejrzane i niezwykle groźne, w tej sytuacji szybko wróciliśmy do
swojego domu i opowiedzieliśmy pozostałym ostatnie nowiny. Z tą chwilą wszystkich
ogarnął wielki strach, siedzieliśmy przerażeni w domu i nigdzie, nawet na chwilę nie
wychodziliśmy. Jednak jeszcze tego samego dnia, już z ukrycia zobaczyliśmy jak traktem tuż
obok naszego domu, co chwilę jedzie ukraińska furmanka z rodziną, co ciekawe zaprzęgnięta
w konie, należące jeszcze niedawno do polskich gospodarzy. A muszę tu podkreślić, że
13
znaliśmy te konie bowiem nasza łąka przylegała przez Turię do pastwisk Polaków z
Dominopola, dlatego nie mieliśmy większych kłopotów z ich rozpoznaniem.
NA DRUGI DZIEŃ - PO RZEZI DOMINOPOLA
Noc z 12 na 13 lipca ja i mój brat Kazimierz spędziliśmy w zbożu, w wysokim życie,
które w tym roku wyjątkowo pięknie obrodziło. W środku nocy, znowu posłyszeliśmy
jadących w stronę Dominopola, tym razem na własne oczy zobaczyłem ludzi wiezionych w
stronę wybitej wsi. Tym razem to była bardzo znana i lubiana w naszych stronach grupa
polskich muzykantów, którzy w większości wywodzili się z jednej rodziny polskiej, o
nazwisku Struś. Widać było Ukraińcy gdzieś ich dorwali, wsadzili na furmankę, pewnie
nawet przemocą i kazali sobie grać po drodze do Lasu Świnarzyńskiego. Od tej chwili
wszelki słuch po nich zaginął, jestem prawie pewien, że zostali skrytobójczo i okrutnie
zamordowani, może nawet jeszcze tej samej nocy. Tymczasem w moim domu ważyły się
nasze losy, nasz brat Kazimierz czując, że nie ma chwili do stracenia zdecydował, że jedzie
do swojego teścia, do wsi Nowy Oseredek, a trzeba tam było pokonać ok. 9 km. Podczas tych
przygotowań zdecydował się zabrać także i mnie, kiedy podjąłem decyzję, że ja również chcę
z nimi w tym momencie jechać. Póki co, byłem przekonany, że jeszcze tu wrócę i wcale nie
zamierzałem jeszcze uciekać, choć jak już podkreślałem, wciąż nie byliśmy pewni, tak do
końca tego, co się właściwie wydarzyło w Dominopolu. Byliśmy już niemal jednak pewni, że
siostry Zymonówne miały niestety rację.
Ledwie ujechaliśmy 1 km drogi zobaczyliśmy Ukraińca na koniu, który jechał od
strony Gnojna i miał kosę na ramieniu. Gdy nas mijał, zatrzymał się i zaczął nas wypytywać
tymi słowami: „Szo na Hularni czuty?” . Chodziło mu oczywiście o wieś polską Dominopol,
gdzie dawniej była znana w okolicy gorzelnia, stąd w naszych stronach wielu ludzi, a
szczególnie Ukraińcy, mówili na Dominopol także „hularnia”. Odpowiedzieliśmy siląc się na
spokój, że nic nie wiemy, co się tam dzieje. Wtedy on do nas tak: „Wy wtekajete!” My jednak
nie wiedząc wciąż jakie ma intencje, gwałtownie zaprzeczyliśmy, a on dodał jeszcze:
„Wtekajte, wtekajte, was i tam znajdut!” Po tych słowach pojechał sobie dalej, a my już
bezpiecznie dotarliśmy boczną drogą do wsi Nowy Oseredek. Ledwie tam przyjechaliśmy, a
już nam nasza rodzina mówi: „Uciekajcie dalej bowiem w naszych stronach, jest dziś
również bardzo niebezpiecznie dla Polaków. Ukraińcy bezlitośnie mordują naszych ludzi i
nikt nie ma od banderowskiego noża taryfy ulgowej!” Był tam dla przykładu Polak, chyba
nazywał się Stanisław Burliński lat ok. 26, który brał udział w Kampanii Wrześniowej 1939 r.
I jako żołnierz polski dostał się do niemieckiej niewoli. Po pewnym czasie jakiś niemiecki
Bawor zabrał go do siebie na gospodarstwo, aby pracował niewolniczo dla III Rzeszy.
Ponieważ dobrze się sprawował Niemiec wystawił przepustkę, aby mógł na krótki czas
wyjechać na Wołyń, na taki urlop do swojego domu. Tak więc od pewnego czasu przebywał
już w swoim rodzinnym domu. I właśnie tego samego dnia 13 lipca, kiedy my przyjechaliśmy
do naszego brata, po niego przyszli do domu Ukraińcy i zabrali go przemocą ze sobą do lasu.
Od tej pory, jak zwykle wszelki słuch już po nim zaginął, kolejna bardzo prawdopodobna
ofiara banderowskich zbrodniarzy. O jego zabraniu dowiedzieliśmy jeszcze tej samej nocy i
widząc, co się dzieje postanowiliśmy, że rano uciekamy do miasta Włodzimierz Wołyński. 14
lipca w środę, raniutko powsiadaliśmy na furmankę, a następnie ile konie miały sił w nogach
przejechaliśmy przez wieś, a potem nie zatrzymywani już przez nikogo dotarliśmy
szczęśliwie do samego miasta.
WE WŁODZIMIERZU WOŁYŃSKIM
W mieście zatrzymaliśmy się na ulicy Lotniczej w mieszkaniu pana Zbarawskiego. On
sam i jego rodzina, wszyscy zostali wywiezieni w roku 1940 na Syberię. Jest mi dla przykładu
wiadomo, że dwóch synów pana Zbarawskiego wstąpiło potem do armii gen. Władysława
Andersa, a rodzice niestety zginęli na strasznej Syberii. Życie w mieście było dość ciężkie, w
14
pierwszych dniach nie mieliśmy właściwie środków do życia, a właściwie na każdym kroku
spotykaliśmy rodaków, którzy naprawdę potrzebowali pomocy. Choćby już opisywany 10letni Traczyński. Taka była wtedy codzienna rzeczywistość, płacz, ból i cierpienie oraz
paraliżujący wszystkich strach, że Ukraińcy mogą nawet pokusić się o napad na samo miasto
Włodzimierz Wołyński. Każdego niemal dnia można było spotkać kogoś znajomego, kto
opowiadał o swojej osobistej tragedii, spotkałem więc w końcu, także wiernych z Kisielina,
którzy opowiedzieli nam, jaki los nacjonaliści ukraińscy zgotowali im w niedzielę 11 lipca,
podczas nabożeństwa w Kościele. To oni także poinformowali nas, że większość
mieszkańców wsi Rudnia, została brutalnie wymordowana 12 lipca, także przez ukraińskich
rezunów.
Podczas rzezi we wsi Rudnia zginął mój szwagier, który został wyprowadzony przez
Ukraińców ze swojego domu na podwórko i tam go brutalnie zamordowano. Gdy moja
rodzona siostra to zobaczyła, złapała ich dziecko na swoje ręce i drugimi drzwiami
wyskoczyła na zewnątrz. Będąc już na dworze uciekała dalej, ile tylko miała sił, aby dalej od
Rudni, aby dalej od strasznych bandytów. Tak przez las dotarła do naszego kuzyna Jana
Hypśa i tam przebywała przez pewien czas, właściwie do momentu kiedy nasza mama
wybrała się po nią swoją furmanką. Razem już przyjechały do naszego domu w kolonii Piński
Most, gdzie wszyscy już wiedzieli, co się stało w sąsiednim Dominopolu, a jednak
decydowali się na razie pozostać na miejscu. A kiedy jeszcze przyszło zaopiekować się
małym dzieckiem, decyzja o ucieczce nocą do miasta, stała się jeszcze trudniejsza.
NAPAD NA KOLONIĘ PIŃSKI MOST
Sytuację tę wykorzystały ukraińskie wilki, wciąż nienasycone Lacką krwią, napadli w
sierpniu 1943 r. na naszą kolonię i dokończyli już wcześniej rozpoczętego dzieła. Moi rodzice
i moja siostra zostali zamordowani na swoim podwórku, zaraz po zakończeniu żniw. Wiem o
tym dobrze, ponieważ mój brat Kazimierz Sienkiewicz spotkał pewnego dnia na ulicy
Włodzimierza, znajomego Ukraińca ze wsi Zarudle o nazwisku Łukijan Romaniuk, który
przywiózł drzewo na sprzedaż. On to właśnie opowiedział bratu następującą historię:
„Jechałam na pole (w stronę wsi Wołczak) swoim wozem i widziałam Twoją rodzinę jak
spokojnie siedziała przy swoim mieszkaniu. Jednak gdy tego samego dnia, wracałam z pola
do swojego domu, wszyscy byli już zamordowani. Widziałam ich ciała, leżące w waszym
ogrodzie, jeszcze nie pochowane.”
W naszej kolonii w sierpniu 1943 r. (najprawdopodobniej) zostali zamordowani także:
Okapiec Maciej lat ok. 65 i jego żona lat ok. 60 i ich syn Jan lat ok. 13 oraz dziadek Zymon
lat ok. 83 i jego synowie: Adolf lat ok. 40, Stanisław lat 35 i chyba Jan lat ok. 32. Ostateczna
rozprawa z mieszkańcami naszej kolonii została poprzedzona w lipcu 1943 r., innym aktem
terroru, który jeszcze bardziej sparaliżował miejscową społeczność Polaków. Ukraińcy
jednego dnia zabrali z drogi 5 polskich mężczyzn, w tym Antoniego Bydychaja, Eugeniusza
Hypśa, Adolfa Burlińskiego, Władysława Wawrynowicza oraz Antoniego Hasiaka. Następnie
osądzili ich wszystkich w Gnojnie, a potem dwóch uzbrojonych wartowników ukraińskich
zawiozło pięciu silnych, młodych Polaków do Lasu Świnarzyńskiego i od tej pory wszelki
słuch po nich zaginął. Furmanka na której ich wieziono, należała do Ukraińca, który też
powoził, on to właśnie mówił później do swoich sąsiadów tak: „Jakie durne chłopy, dali się
pobić tylko dwóm rezunom!” Wydarzenie to miało miejsce zaraz po wymordowaniu wsi
Dominopol, gdzieś około 15 lipca.
Tymczasem ja we Włodzimierzu rozpocząłem pracę w zakładzie szewskim bowiem
już trochę znałem się na tym fachu, niestety nie trwało to długo, gdyż zachorowałem na
bardzo poważną chorobę. To była Krwawa Dezynteria, tak trafiłem do szpitala zakaźnego we
Włodzimierzu. Długo tam leżałem i bardzo się w tym czasie męczyłem bowiem to była
naprawdę ciężka choroba, ale mój organizm walczył zażarcie o życie i w końcu choroba
15
została pokonana. Wyszedłem z tego, ale byłem bardzo poważnie osłabiony, jednak ledwie
trochę odżyłem, a już nawiązałem kontakt z polskimi partyzantami na Bielinie.
PARTYZANCKA SŁUŻBA NA BIELINIE
Po pewnym czasie wstąpiłem do polskiej partyzantki, gdzie spotkałem dwóch barci
Uleryków, właśnie oni opowiedzieli mi o tym co przeżyli we wsi Dominopol. Tak naprawdę
to były dopiero początki polskiego wojska, ale okazało się, że jestem potrzebny bowiem nasi
partyzanci na gwałt potrzebowali dobrych butów. A ja przecież byłem już w tym fachu
niezłym wyrobnikiem, dlatego w tej swojej służbie Bogu i ojczyźnie, naprawiłem nie jedną
zniszczoną już parę wojskowego obuwia. Tym bardziej, że szła ciężka zima 1944 r. , tak więc
gdy moja rodzina została w domu w mieście, ja spiesznie udałem się na Bielin i tam na razie
zostałem. Znalazłem się w „Gromadzie” w II batalionie, w I kompanii pod dowództwem
Lecha Krassowskiego ps. „Lech”, dowódcą kompanii był por. Bronisław Bydychaj ps.
„Czech”. Mieszkałem tak jak inni, wszędzie tam gdzie się dało, trochę u gospodarzy, trochę w
stodołach, a czasami w opuszczonym domu. Należałem do plutonu gospodarczego i miałem
za zadanie pilnować niekiedy konie, należące do partyzantów. W tej służbie nie omijała mnie
też warta, która była dość ciężka i zawsze bardzo niebezpieczna.
Tymczasem mój brat również postanowił walczyć w obronie polskiej ludności przed
ukraińskimi bandami, dlatego wstąpił do polskiej policji w służbie Niemców, która
kwaterowała w Maciejowie na Wołyniu. Ta bardzo dobrze dozbrojona przez Niemców
jednostka, gdy tylko zaczęła się formować polska 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii
Krajowej, niespodziewanie rozbroiła Niemców. A następnie porzucając służbę u nich, wraz z
całym sprzętem, w jaki była dobrze wyposażona, przeszła do polskiej partyzantki na Bielinie.
Od tej pory moje losy i mojego brata związane są z dywizją oraz z jej dramatycznym, ale
jakże chwalebnym szlakiem bojowym. Byliśmy dla przykładu podczas przebijania przez
pierścień niemieckiego okrążenia w Jagodzinie, w rejonie stacji kolejowej. Większość
naszych chłopaków przeszła, ale nam się to nie udało i dostaliśmy się do niemieckiej niewoli.
W NIEMIECKIEJ NIEWOLI
Niemcy początkowo odesłali nas do Lubomla i tam umieścili nas w stajni, potem
uważnie przesłuchiwali. Następnie przewieźli nas pod strażą do Chełma i tu zamknęli nas w
baraku za kolczastym drutem. Było nas dużo chłopaków, przeszło 100 z różnych stron, ale w
wszyscy wcześniej należeli do 27 Wołyńskiej DP AK. Tam przebywałem od maja do połowy
czerwca 1944 r. W Chełmie wielu naszych zaczęło poważnie chorować na tyfus plamisty, a
niektórzy nawet z tego powodu pomarli. Ponieważ Niemcy nas raczej słabo pilnowali, wraz z
trupami uciekł jeden z naszych, nazywał się Turski.
Było już z nami bardzo krucho, na szczęście zainteresował się nami Polski Czerwony
Krzyż. Jeden z porządniejszych Niemców, poradził nam, abyśmy napisali na kartce swoje
imiona i nazwiska, a on postara się dostarczyć je komu trzeba, aby zainteresowali się naszym
losem. I rzeczywiście PCK szybko nawiązał z nami kontakt i od tej nie brakowało nam
przynajmniej chleba. Ale wkrótce Niemcy przewieźli nas do Brześcia, gdzie siedzieliśmy za
drutami do lipca 1944 r. Potem Niemcy przewieźli nas do Prus Wschodnich, tam trafiliśmy do
strasznie wielkiego obozu, gdzieś w okolicy Bałtyku. Zauważyłem, że są tam ludzie z całej
Europy, w także wielu bardzo z Polski. Ale niestety nasza poniewierka nie skończyła się i tym
razem bowiem Niemcy przewieźli nas w jeszcze inne miejsce i tam byliśmy gdzieś do
września 1944 r. Wtedy ogłosili, że można udać się do pracy u Niemców na dużych
majątkach, ja też się zgłosiłem. Powieźli nas więc gdzieś w okolice Kołobrzegu i tam razem z
innymi więźniami zbierałem kartofle. W tym majątku pracowałem do wiosny 1945 r., gdy nas
ewakuowali jeszcze bliżej morza.
Jednego dnia zgromadzili nas wszystkich i popędzili pieszo przed siebie, ja
tymczasem ukryłem się w słomie i tam siedziałem. Gdy znaleźliśmy się w nowym miejscu
16
ujawniłem się spokojnie, jak gdyby nigdy nic i dalej pracowałem tak jak inni. Pewnego dnia
jakiś Hitlerowiec dowiedział się, że umiem robić buty i zlecił mi zrobienie butów dla siebie,
gdy skończyłem on miał gest i podziękował mi chlebem i gorzałką. Tymczasem już
następnego dnia, byli u nas Sowieci, wyzwalając nas ostatecznie spod niemieckiego bata.
Spisane powyżej świadectwo, które osobiście podyktowałem panu Sławomirowi Roch
w moim domu we wsi Moroczyn w dniach od 24.09 do 26.09.2003 r. , zostało mi przeczytane
po przepisaniu, w samo święto Ofiarowania Najświętszej Marii Panny 21.11. 2003 r. , a
prawdziwość zawartych w nim treści potwierdzam własnoręcznym podpisem.
Antoni Sienkiewicz
P.S.
Powyższe wspomnienia zatem, zostały spisane i opracowane już w roku 2003, aby
rok później stanowić ważny rozdział książki: „Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników
Wołynia” , której drugą wersję ukończyłem w maju 2005 r. w Zamościu. Egzemplarze książki
przesłałem do kilku ważnych archiwów w Polsce, w tym na Jasną Górę w Częstochowie oraz
na Katolicki Uniwersytet Lubelski w Lublinie (na KUL w 2009 r. , jako mój protest przeciwko nadaniu prezydentowi
Ukrainy Wiktorowi Juszczenko tytułu doktora h. c.).
Pozostaje w kontakcie z wieloma osobami z Polski, które wciaż nadsyłają swoje
relacje i uzupełniają ważne informacje o losach swoich najbliższych, na których wspomnienia
natrafili w Internecie. Osoby te mając dostęp do nowych, nieznanych mi jeszcze faktów,
nasyłają bardzo cenne meteriały, które ja uważnie zamieszczam w książce. I tak, z Bożą
pomocą, wciąż rozrasta się, bezcenna praca: „Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników
Wołynia” , o losach mieszkańców katolickiej parafii Narodzenia Najświetszej Marii Panny w
Swojczowie, podczas ostatniej II wojny światowej.
Powyższe wspomnienia Antoniego Sienkiewicza zostały opracowane po latach, po raz
drugi, tym razem na użytek internetu. Zdaję sobie sprawę, że i to opracowanie nie jest jeszcze
w pełni profesjonalne, ale na pewno bardziej dostępne dla potencjalnego czytelnika, a przez
to, więcej użyteczne. Pragnę w ten sposób także, gorąco zachęcić wszystkich, żyjących
jeszcze parafian ze Swojczowa i okolic, ale nie tylko, także z całego Wołynia i Kresów do
spisania swoich wspomnień, przeżyć i doświadczeń z tamtych jakże pięknych, a potem jakże
dramatycznych lat. Raz dlatego, by dziedzictwo i ciężka praca naszych przodków, nigdy nie
była puszczona w niepamięć, a dwa by Ci wszyscy, którzy pozostali tam już na zawsze, w
końcu doczekali się choćby, prostego Krzyża katolickiego na swojej, jakże często
zapomnianej już dziś mogile.
Z poważaniem
Mgr historii Sławomir Tomasz Roch
17

Podobne dokumenty