WSTĘP Przygotowania do wyprawy zaczęły się dobre parę tygodni
Transkrypt
WSTĘP Przygotowania do wyprawy zaczęły się dobre parę tygodni
WSTĘP Przygotowania do wyprawy zaczęły się dobre parę tygodni temu przed planowanym wyjazdem. Organizacja ekwipunku, przegląd roweru oraz sprawdzenie sprzętu zabierała cenny czas. Ostatnie dwa dni przed podróżą to istny nawał pracy i pakowanie się do późnych godzin nocnych. Na szczęście z pomocą przyszła mi nieoceniona „lista rzeczy do wzięcia”, która powstała ładnych parę lat temu. Obecnie tylko zmieniam numer wersji, bo praktycznie po każdej wyprawie ciągle coś w niej poprawiam i dopisuję, żeby do następnej wyprawy być przygotowanym jeszcze lepiej. Podzielam zasadę, iż parę dni przed planowaną datą wyjazdu w podróż na bicyklu, nie wsiadam praktycznie na rower, aby móc poczuć głód jazdy na nim. Pomaga to przez pierwszych parę dni jazdy. Co warto podkreślić, miała to być moja pierwsza podróż rowerowa od 2005 roku, gdzie moim partnerem nie będzie Jakub Gdula. Z racji tego czułem się niepewnie, pomimo już naprawdę dużego doświadczenia w wyprawach rowerowych. DZIEŃ 1 2009-08-08 (sobota) W sobotnie popołudnie wsiadam do pociągu z Warszawy Centralnej do Białegostoku. Żegnam się z rodziną i moją ukochaną Moniką, która jest wyjątkowo przeciw tejże wyprawie i woli me wyjazdy na zachód Europy. Zarazem zdaje sobie sprawę, iż jest to moja ulubiona forma spędzenia wolnego czasu i nic na to nie poradzi. Miejscówkę w pociągu znajduję bez problemu, bezpośrednio przy przedziale na rowery, gdzie przypinam swego rumaka. Podróż nie trwa długo – 2,5h i już po 15stej wysiadam na peronie w Białymstoku, gdzie mają na mnie czekać moi partnerzy podróży – Grzesiek i Jarek. Poznaliśmy się przez fora dla rowerzystów i postanowiliśmy wspólnie wyjechać na tereny wschodnie. Po paru minutach krążenia po stacji znajdujemy się bez problemu. Moi towarzysze, głodni jak wilki, połykają jakiegoś fast-food’a przy stacji, gdyż czeka nas kolejna jazda pociągiem – tym razem do Kuźnicy Białostockiej. W międzyczasie obserwujemy istny wysyp przejeżdżających przy stacji w Białymstoku rowerzystów – naprawdę duch sportu w narodzie rośnie. Widzimy dużo rodzin z małymi dziećmi. Nie należy się dziwić, gdyż ściana wschodnia Polski należy do wyjątkowo atrakcyjnych terenów na spędzanie wolnych chwil na jeździe rowerem z bardzo różnorodnymi trudnościowo trasami. Przed 17-stą wsiadamy do pociągu osobowego do Kuźnicy Białostockiej. Jedziemy już we trójkę pełni pomysłów na wyprawę, poznając się nawzajem. Na stacji docelowej zastajemy parę sklepów typu „wszystko w jednym”, w tym upragnione kantory. Niestety, rubli białoruskich wystarcza tylko dla niewielu i ucieszyłem się, że wziąłem na wypadek trochę prowiantu z domu oraz wymieniłem w Warszawie 20 zł na ruble, co dało mi pewną niezależność i spokój. Kręcimy się parę minut po Kuźnicy. Miasteczko bardzo spokojnie, ludzie wręcz ospali. Życie toczy się o wiele wolniej niż w Warszawie ze wszystkimi za i przeciw takiemu stanu rzeczy. Mając na uwadze zbliżający się zachód słońca, decydujemy się odjechać w bok od miasta, szukając przyjemnego noclegu na pierwszą noc, z dala od samochodów. Po przejechaniu paru kilometrów, znajdujemy uroczą polankę, a nieopodal niej miękkie legowisko. Do końca dnia rozmawiamy, gdyż tak naprawdę wcześniej nie mieliśmy okazji na bliższe poznanie, nie licząc prawie godzinnej rozmowy między mną a Grzegorzem parę tygodni przed wyjazdem. Rozstawiam pierwszy raz swój nowy namiot (nie licząc rozstawienia w domu ;-) ), który zastąpił szybko psującego się Loap’a Sorebo (wytrzymał jeden sezon!), a mianowicie Fjord’a Nansen’a Muwang II, którego serdecznie polecam, ale tylko dla jednej osoby. O wadach i zaletach wszelkiego sprzętu wyprawowego w dziale Sprzęt. DZIEŃ 2 2009-08-09 (niedziela) Wczesna pobudka pierwszego dnia – parę minut po 06:00, aby móc spokojnie zdążyć na 07:15 na pociąg do Grodna. Ogrzewamy się na dworcu przy kaloryferach i ciepłej herbacie. Pierwsza noc w namiocie jest zawsze oczyszczająca, budzisz się na łonie przyrody, z dala od smrodu miasta, przy grających swą melodię zwierzątkach. Niepewnie wsiadamy do pociągu - z racji dodatkowego bagażu jakim są rowery, ale okazuje się, iż celnicy kompletnie nie zwracają na nie uwagi. Dają nam malutkie karteczki (a’la ukraińskie) i każą wypełnić. Tory nie są położone równo, a karteczki są małe – ciężko jest w nie trafić, a co dopiero wypełnić starannie. Jako adres meldunkowy wpisujemy tożsame dane z tymi co podaliśmy w Ambasadzie, czyli że jedziemy do Mińska w odwiedziny do znajomego. Wtedy też moi towarzysze, Grzesiek i Jarek, zauważają na swych wizach, iż zobowiązano ich do wyjazdu z Białorusi po 9 dniach, co też powoduje zmianę wcześniej ustalonych planów. Prawdopodobnie w konsulacie zasugerowali się tym co Grzegorz z Jarkiem wpisali we wniosku wizowym (a wpisali właśnie 9 dni, bo tyle planowali na Białorusi być) i tyle wpisali im w wizy. Co dziwne, moja wiza uprawnia do pełnego, 30 dniowego pobytu na terytorium Białorusi. Warto sprawdzić przy odbiorze te dane. Dojeżdżamy do Grodna. Odprawa przebiega bardzo sprawnie, wśród uśmiechów celników i życzenia udanej podróży. W związku z tym, iż socjalistyczna fikcja u naszych Sąsiadów dalej istnieje, to też bardzo widoczne są kartki z napisami, aby nie robić żadnych podejrzanych ruchów oraz sprawdzić czy w paszporcie nie zawieruszyły się żadne pieniądze, gdyż każdy taki incydent będzie traktowany jako próba przekupstwa i natychmiastowo zgłaszany na Milicję. Grzegorz poprzez serwis społecznościowy w Internecie umówił się z Anią, mieszkającą w Grodnie na stałe w celu oprowadzenia po zabytkach i pokazaniu atrakcji miasta. Okazało się, iż owa koleżanka nie miała rano czasu i wysłała dwie swoje koleżanki w wieku studenckim – Ola oraz Elena. Rowery zostawiamy w przechowalni bagażu, płacąc dosłownie grosze za tą usługę. Uderza mnie czystość jaka panuje na ulicach i bardzo uporządkowany ruch samochodowy. Na pewno wpływ mają na to liczne zastępy Milicji. Dziewczyny są bardzo dobrze przygotowane i rzucają co chwila datami historycznymi - umieją trochę mówić po polsku, gdyż często bywały w Polsce, mają tam rodzinę lub w planach chcą studiować w Polsce, zatem nie ma problemów z dogadaniem się i rozmowy kwitną. Z większych atrakcji przez te parę godzin udaje się nam zobaczyć dom Elizy Orzeszkowej, malowniczy park, gdzie nowożeńcy ślubują sobie dozgonną miłość poprzez wspólne zamknięcie kłódki na romantycznym mostku. Oczywiście nie mogło zabraknąć także widoku na dolinę rzeki Niemen, paru Kościołów, muzeum historii no i oczywiście pomnika wiecznie żywego Lenina na ogromnym cokole. W pamięci utkwiły mi duże plakaty z napisami: „Kocham Białoruś” lub billboard’y „Za Białoruś” z wiejską kobietą na planie głównym. Na zakończenie zwiedzania spożywamy wspólnie skromny obiad, smakując przy tym lokalnej potrawy jakiej są czeburieki – podgrzane duże mięsne pierogi o specyficznym smaku. Praktycznie cały dzień spędzamy w piątkę, popołudniu dołącza do nas „zguba” w postaci „właściwej” koleżanki i w szóstkę żegnamy Grodno. Z informacji praktycznych można dodać, iż drogi asfaltowe są fatalne i co najważniejsze w miastach nie można się poruszać po drogach, a jedynie po chodnikach. W muzeach raczej nie warto przyznawać się, iż jest się obcokrajowcem, gdyż dla „innastrannych” jest inny cennik, z wyższymi cenami. Dokładne mapy drogowe są dostępne w centrum miasta w księgarniach otwartych nawet w weekendy w cenie ok. 4 zł za sztukę (cena w Polsce na allegro – blisko 30 zł). Grodno opuszczamy popołudniem, chcąc jeszcze przejechać te 50-60 kilometrów. Kierujemy się na południowy-wschód w kierunku miejscowości Mosty. Przed opuszczeniem miasta, jadąc dosyć ruchliwą trasą, zostajemy pouczeni sygnałem z radiowozu milicyjnego o tym, iż jeździć rowerem po drodze nie można. Na szczęście cała rzecz ma miejsce bezpośrednio przed rogatkami miasta i tylko jeden kilometr pokonujemy po kiepskiej jakości chodniku. Jedziemy drogami lokalnymi, praktycznie bez ruchu samochodowego. „Żółte” drogi na Białorusi to czasami istne drogi gruntowe, czasem dobrej jakości szuter, a czasem równy asfalt. Szybko dojeżdżamy do miejscowości Krasówka. Staramy się jechać wzdłuż Niemna, jednakże brak dróg powoduje, iż bardziej kręcimy się drogami lokalnymi niż jedziemy do przodu. Grzegorz wypatrzył na mapie literacko historyczną wieś Bohatyrowicze, gdzie mieszkała Eliza Orzeszkowa i gdzie toczyła się główna akcja w powieści Nad Niemnem. Mamy trudności z trafieniem tam, ale bardzo pomocny okazuje się młodzieniec o imieniu Sasza, który spytany o drogę, wsiada na rower z gołymi stopami, bierze psa i kieruje nas przez prawie 4 kilometrów do celu. Trudno się z nim porozumieć, szczególnie podczas jazdy na rowerze, ale dowiadujemy się, iż ma żonę i jedno dziecko i lubi czasem wyjść z psem na zasadzie: Pan jedzie na rowerze, pies biegnie obok niego. Robimy sobie z nim parę zdjęć pamiątkowych przy drewnianych, charakterystycznych drogowskazach na Bohatyrowicze. Sasza stwierdził także, iż po polsku umie tylko jedno słowo, a mianowicie „chu*”. To bardzo urocze, tym bardziej, że na koniec spotkania oznajmia, iż dotąd myślał, że Polacy to „chu*owi” ludzie, a tu tacy mili faceci się mu trafili. Jak to czasem przez zupełny przypadek, przez trzech rowerzystów, zmienia się światopogląd człowieka na całe życie… Dojeżdżamy do Bohatyrowiczy, ale nie dane nam niczego ciekawego tam zobaczyć. Pytamy się miejscowych czy jeszcze są jakieś znaki z powieści „Nad Niemnem”, ale otrzymujemy negatywne informacje. Nocujemy parę kilometrów za wsią, napełniając wcześniej swoje bidony wodą pitną. Udaje nam się trafić na łagodne zejście do samej rzeki, jednakże zostaje to okupione dużą ilością komarów i wszędobylską wilgocią. Ukojenia dostarcza nam przepiękny zachód słońca, który udało się po części zachować dzięki fotograficznym aspiracjom Grzegorza. DZIEŃ 3 2009-08-10 (poniedziałek) Pobudka przed siódmą czasu polskiego (według czasu białoruskiego to już ósma). Podczas pakowania się towarzyszy nam przepiękna mgła unosząca się nad rzeką. Z samego rana czeka nas kilkukilometrowa przeprawa piaszczystą, grząską drogą. Szybko jednak zmienia się ona w ubitą nawierzchnię. Ruch na drogach jest znikomy. Co warte podkreślenia dla przyszłego nawigatora podróży po Białorusi to spostrzeżenie, iż nazwy miejscowości na mapie różnią się, i to czasem diametralnie, od tych widocznych na kierunkowskazach. Z tego co się dowiedziałem wynika to z faktu, iż drogowskazy są pisane w języku rosyjskim, a mapa jest z nazwami w języku białoruskim. Ot, taka pozostałość po towarzyszach ze Wschodu. Przejeżdżamy przez małe wsie, ciągle mając po swej lewej stronie rzekę. Udaje nam się zauważyć dość dużą liczbę plakietek na domach, które informują, iż „Tu mieszka uczestnik wielkiej ojczyźnianej wojny 1941-1945” z nadanym dodatkowo numerem klasyfikującym. Niespotykany przeze mnie wcześniej sposób utrwalenia pamięci o bohaterach. Prosta tabliczka, a jednak nadaje miejscu zamieszkania szacunek. W jednej ze wsi Jarek, zmęczony silnym słońcem, postanawia zapoznać się z lokalną modą i zakupuje czapkę w sklepie przemysłowym. Czapka z daszkiem jest nad podziw elegancka i bodajże kosztuje 20 zł. Jeszcze raz zjeżdżamy w kierunku rzeki Niemen, aby móc napawać wzrok krętą doliną rzeki. Aby urozmaicić sobie jazdę wybieramy drogi trzeciorzędne, co jednak po paru kilometrach przestaje się podobać z racji lichej ich nawierzchni i decydujemy się na jazdę „czerwoną” drogą. Mimo statusu drogi międzymiastowej okazuje się ona bardzo słabo wykorzystywana przez urządzenia mechaniczne, co bardzo nas cieszy. Cechą charakterystyczną rejonów, przez które przejeżdżamy, jest mnogość pomników upamiętniających II wojnę światową z licznymi napisami w stylu „Wieczna sława bohaterom wojny”. Dojeżdżamy do miejscowości Łunno. Wjeżdżamy na chwilkę na most, by zaraz potem zawrócić i skierować się do pobliskiego sklepu spożywczego by uzupełnić płyny. Okazuje się, iż obok magazynu znajduje się beczkowóz z kwasem chlebowym. Raczymy się tym tanim trunkiem, który jedynie wygląda jak ciemne piwo i na pewno nie zawiera alkoholu. Ma specyficzny smak, w Polsce jest raczej niedoceniany, a jeżeli już widzimy go w sklepie, to jest silnie wspomagany chemicznie i stosunkowo drogi. Po krótkim odpoczynku kierujemy się na Mosty. Szybko docieramy do tego miasta, ale prócz pomnika Lenina nie zauważamy jednak żadnych atrakcji. Z racji upału postanawiamy skierować się ponownie nad Niemen, aby się w nim wykąpać i zarazem odświeżyć. Z głównej drogi zbaczamy w szutrową na wieś Nowosielki. Droga okazuje się paskudna, z daleko wygląda do zaakceptowania, niestety jadąc po niej odczuwamy na nadgarstkach bieżnik setek maszyn rolniczych, które przejechały tędy w ostatnich latach. Amortyzator nie jest w stanie wyłapać tak małych drgań – wszystko muszą chłonąć dłonie. Na szczęście po 2-3 kilometrach dość wolnej jazdy, dojeżdżamy do wsi. Wygląda na wymarłą. Okna i drzwi w większości domów są zabite deskami. Obawiamy się trochę brać wodę ze studni, gdyż pojawiają się głupie myśli w stylu, iż to woda zabiła tych ludzi. Pojawić się tam w nocy to istne szaleństwo! W końcu spotykamy nielicznych mieszkańców, w tym trzy klimatyczne starsze Panie, które nie kryją zdziwienia na widok trzech objuczonych rowerzystów w tych okolicach. Jedna ze staruszek umie mówić po polsku, ale nie przypomina sobie skąd (!). Prawdopodobnie to jeszcze pozostałość po systemie politycznym, w którym jednak nie opłacało się mówić za dużo niż to wskazane. Grzegorz raczy napotkane Panie przewodnikiem turystycznym po swej rodzinnej miejscowości Parczewie, wziętym jeszcze z Polski – kredowy papier i kolorowe zdjęcia robią wrażenie na staruszkach. Na zakończenie mają łzy w oczach i pytają się z niepewnością czy to jest „padarek”. Po wspólnym zdjęciu podjeżdżamy kawałek i postanawiamy się umyć i coś zjeść. Zejście do rzeki nie jest zbyt wygodne, ale w sumie wszyscy na jakiś tam sposób odświeżają się. Rozstajemy się z „wymarłą” wsią i ruszamy dalej. Szuter ciągnie się jeszcze parę kilometrów, po czym wjeżdżamy z powrotem na drogę, z której zboczyliśmy. Nadrobiliśmy około 6 km, ale było warto. Niedługo później przekraczamy granicę Lipiciańskiej Puszczy. Jedziemy ponownie drogą lokalną wiodącą skrajem rezerwatu. Pierwsze 10 km poruszamy się po szybkim asfalcie, kolejne 20 km okazuje się naprawdę ciężkim szokiem, gdyż cały dystans jedziemy po szutrze pełnym nierówności poprzecznych. Na dodatek sytuację co jakiś czas pogarsza przejeżdżająca ciężarówka, która pyli niemiłosiernie. Każdy z nas szuka optymalnej, jak najbardziej równej ścieżki na drodze, aby móc pokonać zamierzony dystans w jak najmniej męczący sposób. Owy szuter był naszym pierwszym spotkaniem z tak marnymi drogami. Mając rower nieobciążony, z dwoma amortyzatorami, jechało by się bardzo przyjemnie, ale z pełnym obciążeniem przodu oraz tyłu oraz upałem z nieba, droga stawała się nie do zniesienia. Na szczęście późne popołudnie zbliżało się dużymi krokami i ochłodziło się z lekka. Zajeżdżamy do sklepu, aby przed noclegiem zrobić zapasy. Kiełbasa smakująca podobnie jak salami z marketu kosztuje 10zł/1kg. W oczy rzucają się niskie ceny słodyczy, na przykład typowe wafelki przekładane kosztują jedyne 9zł za kilogram. Obsługa sklepu okazuje się bardzo pomocna i bodajże z dobre 10 minut tłumaczy nam jak dojechać nad pobliskie jezioro. Chcemy zanocować nad jakiś małym zbiornikiem wodnym, aby móc ponownie się wykąpać, choć osobiście nie czuję aż takiej dużej potrzeby jak moi Towarzysze. Ale jeżeli jedziemy razem, to i razem też podejmuje się decyzje i ustanawia kompromisy. Kierujemy się we wskazaną przez panie ze sklepu stronę. Ktoś z mieszkańców tej spokojnej mieściny usłyszał, iż porozumiewamy się po polsku i dał znać sąsiadom. Od razu zaczepia nas starsza kobieta recytując wiersz „Kto Ty jesteś? Polak Mały”. Tak nas to urzeka, że musimy się zatrzymać. Kobieta bardzo chce z nami porozmawiać dłużej, gdyż jak twierdzi brakuje jej osoby mówiącej po polsku, a bardzo lubi ten język. Niestety - nie możemy zostać dłużej, zresztą osobiście wolę nie nocować wśród ludzi, mając sprzęt z ekwipunkiem wartym trochę pieniędzy. Owe wspomniane wcześniej jezioro nie chce odnaleźć się tak łatwo i nadkładamy ładnych parę kilometrów - aż docieramy do raczej paru małych stawów niż jeziora. Nocleg wypada nieopodal wsi Rusaki. Rezygnujemy z wieczornego kąpania i po zjedzeniu kolacji każdy grzecznie idzie spać, tym bardziej, że naprawdę jesteśmy zmęczeni po tych szutrach. Jako jedyny mam amortyzator z przodu, moi Towarzysze za to nie dysponują tym „zbawieniem” i nadgarstki oraz krzyż dokuczają im naprawdę boleśnie. DZIEŃ 4 2009-08-11 (wtorek) Rano budzimy się wypoczęci. Grzegorz z Jarkiem spożywają przygotowaną przez siebie ciepłą potrawę z zakupionego dzień wcześniej sosu z mięsem - jednak nie okazuje się to zbyt smaczne. Aby się odświeżyć kąpię się w stawie. Woda jest przezroczysta, ale przecież bakterii nie widać. W planach na ten dzień mamy Nowogródek i zdobycie meldunku, gdyż jak stanowi prawo białoruskie, każdy przyjezdny z zagranicy musi w przeciągu trzech pierwszych dni pobytu zameldować się w miejscu, gdzie będzie przebywał. W naszym przypadku już to się komplikowało, gdyż jadąc na rowerze przemieszczasz się, co oznacza, że należałoby codziennie meldować się gdzie indziej. Parę kilometrów po ruszeniu z obozowiska zahaczamy o sklep spożywczo-przemysłowy. Obok ogórków konserwowych leżała deska klozetowa oraz widły. Uroczy widok, dodatkowo ekspedientka miała na stanie dwie równoważne metody liczenia za sprzedany towar: drewniane liczydło oraz kalkulator elektroniczny. Widocznie kalkulator okazywał się zawodny, stąd atrybut pierwszy. Po pierwszych 20km dobrego asfaltu zaczyna się szuter, który ciągnie się prawie do samego Nowogródka. Grzegorz proponuje, aby odnaleźć w mieście klasztor Sióstr Nazaretanek i tam zdobyć meldunek. Miasto posiada ścisłe centrum i tam też znajdujemy owy przybytek. Siostry witają nas miło, mówią, że problemu z meldunkiem nie będzie. Zostawiamy u nich paszporty oraz rowery i udajemy się na zwiedzanie miasta. Z rzeczy wartych zobaczenia poleciłbym się standardowo kościół, w którym ochrzczono Adama Mickiewicza oraz zawarto związek małżeński Władysława Jagiełły z Zofią Holszańską oraz oczywiście sam dom wieszcza z jego popiersiem. Inspirują nas także tablice z portretami osób, które zasłużyły swą pracą na wyróżnienie - tacy przodownicy pracy - tablice stoją parę metrów od dosyć ruchliwej ulicy w centrum miasta. Prócz powyższych atrakcji, Grzegorz nie daje za wygraną i znajduje pomnik Lenina, który faktycznie stoi w każdej ciut większej miejscowości. Docieramy także do dworku Sapiehy, ale okazuje się on w tak katastrofalnym stanie, że nie ma czego oglądać. Wracamy do Sióstr na obiad. Przyjmują nas bardzo ciepło, ale niestety z meldunku nici, gdyż zarejestrowały w tym miesiącu tyle osób (sami byliśmy świadkami pokaźnej grupy z Polski), iż nie mogą narażać się na niewygodne pytania ze strony władz. Trudno mi się ustosunkować do tego twierdzenia, dlatego pozostawiam je bez komentarza. Jesteśmy mocno zawiedzeni, gdyż w takim wypadku następny dzień jest swoistym deadlinem na zdobycie meldunku. Osobiście nie lubię mieć noża przy gardle - nie po to jadę na wakacje rowerem, żeby martwić się bzdurami. Siostry radzą nam pojechać nad Jezioro Świteź (do którego i tak zresztą zamierzamy podążać) i tam odnaleźć pensjonat, gdzie dokonamy niezbędnej rejestracji. Żegnamy się z Siostrami i podążamy nad jezioro. Jest późno popołudniu, ale droga jest lekko z górki i z wiatrem w plecy, to też szybko dojeżdżamy na wskazane miejsce. Faktycznie drogowskaz kieruje nas na pensjonat. Droga do niego jest bardzo malownicza, ale nie zdobywamy tego, czego chcemy. Okazuje się, iż obsługi rejestracji już nie ma o tej porze, a tak w ogóle to oni nie mają jakichkolwiek wytycznych, aby przyjmować ludzi poleconych od Sióstr. Notabene pensjonat wydaje się sanatorium dla nowobogackich, a nie biednych rowerzystów. Ochroniarze radzą nam jednak przyjechać nazajutrz wczesnym rankiem. Wracamy nad jezioro i kąpiemy się w nim. Woda okazała się niezbyt ciepła, ale świadomość, iż paręnaście metrów od Ciebie jest kamień, na którym napisano „Ktokolwiek będziesz w nowogródzkiej stronie, Do Płużyn ciemnego boru wjechawszy, pomnij zatrzymać swe konie, Byś się przypatrzył jezioru” raduje serce. U nas w roli koni były rowery, a że przy jeziorze nocowaliśmy, to mniemam, iż spełniliśmy życzenie wieszcza. Szybko zapada zmrok, a z miejscem na nocleg jest krucho. Zaczyna się chmurzyć, co zwiastuje deszcz. Najbardziej doskwiera brak wody pitnej. Zasięgamy języka u miejscowych i okazuje się, iż paręset metrów od jeziora, po drugiej stronie drogi, znajduje się publiczny kemping. Podczas wypraw nie lubię nocować wśród ludzi ze względu na bezpieczeństwo (bo kradną ludzie, a nie zwierzęta leśne), ale nie było wyjścia. Udaje nam się zdobyć niezbędną wodę od naszych sąsiadów kempingowych. Grzegorz z Jarkiem próbują jeszcze zakupić kiełbasę na ognisko, gdyż zaistniała możliwość rozpalenia ogniska i nagrzania się. Wyruszają już bez obciążenia do pobliskiego sklepu oddalonego o ładnych parę km. Okazuje się jednak, że już dawno jest on zamknięty. Wracają z posępnymi minami. Na pocieszenie możemy skonsumować prawdziwy białoruski chleb, kupiony parę godzin wcześniej, który raczy smakiem i wyróżnia się znaczną wagą własną. Zaczyna kropić lekki deszcz i pada prawie całą noc. Śpię na lekkim spadku, ale do tego po trzech dniach podróży można się przyzwyczaić. DZIEŃ 5 2009-08-12 (środa) Budzę się parę minut po 6 i słyszę lekki deszczyk. Z obawą otwieram namiot i spoglądam na niebo. Myślę sobie – nie jest źle. Jest nadzieja na ładną pogodę. Piszę, jak co rano, zdania przewodnie do relacji, jem szybkie śniadanko i wspólnie z towarzyszami zwijamy biwak. Niestety kropić nie przestaje. Wyruszamy do sanatorium, tak jak doradzili nam dzień wcześniej ochroniarze. W recepcji odmawiają nam jakiejkolwiek pomocy i raczej szybko wypraszają z terenu. Decydujemy się skierować z powrotem do Nowogródka. Pierwszy raz podczas mych wędrówek muszę wracać przeszło 20 km tą samą drogą. Straszna porażka, ale nie ma wyjścia. Mamy tylko nadzieję, że Siostry Nazaretanki ulitują się i pomogą nam w zdobyciu nieszczęsnego meldunku. Na miejscu obrywamy ponownie w policzek – Siostry „od meldunków” nie ma, a i tak już za dużo zarejestrowały osób i nie mogą nadużywać swej pozycji. Jesteśmy rozgoryczeni. To jest ostatni dzień, w którym mamy obowiązek zdobycia meldunku. W przeciwnym wypadku czeka nas wysoka kara pieniężna na granicy i na pewno sporo innych nieprzyjemności, o których nie chcieliśmy wówczas myśleć. Szukamy motelu/hotelu (po białorusku „gastnica”). Znajdujemy takowy w centrum Nowogródka (zresztą jedyny w tym mieście). Kobieta w recepcji okazuje się nad wyraz uprzejma i chętna do pomocy – zdaje się, iż rozumie naszą sytuację. Uwiarygodnieniem naszych słów stają się objuczone rowery stojące przed wejściem do hotelu, które z pewnością widziała Pani z recepcji. Kobieta melduje nas bez żadnej gratyfikacji finansowej na 1 dzień. Wychodzimy od niej uszczęśliwieni i bogatsi o jedną pieczątkę na kartce migracyjnej. Dla pewności naszych poczynań Grzegorz z Jarkiem zasięgają języka w miejscowym Biurze Meldunkowym. Kierowniczka Biura osądza, iż w przypadku podróżowania po Białorusi i braku stałego meldunku poprzez rejestrację u konkretnej osoby, takowe pieczątki należy mieć na każdy dzień pobytu na terytorium Białorusi. Dla nas oznacza to codzienną wizytę w hotelach. Natenczas najważniejsze jest, że tę pierwszą pieczątkę mamy. W międzyczasie Grzegorz zdąża złamać klucz nasadkowy napotkanemu obywatelowi, który chętnie pożyczył klucz do przykręcenia podnóżki w rowerze. Mężczyzna nie ma pretensji, ale z pewnością podziwia siłę w rękach Polaka… Pozostajemy jeszcze z 1,5 godziny w mieście, spożywając gorący posiłek w naprawdę niskiej cenie – nie opłacało się nawet przyrządzać samemu, bo wyniosło by drożej. W owym barze w sposób demokratyczny zmieniamy trasę podróży i zamiast do Miru jedziemy do Lidy. To także jest pierwsza w moim życiu, taka drastyczna, zmiana trasy podróży w jej trakcie. Jest ona podyktowana stratą praktycznie całego dnia na poszukiwanie meldunku. Myśleliśmy, iż nie może być gorzej, ale myliliśmy się. Co i raz kropi deszczyk, co nie ułatwia jazdy, ale sprężamy się i szybko dojeżdżamy do Lidy. Na trasie spotykamy, już po raz drugi, rowerzystów z Rosji, którzy przemierzają kresy wschodnie. Na ową grupę składa się dwóch mężczyzn w sile wieku z „piwnymi brzuszkami”, kobieta oraz dwójka małych dzieci – jedno już miało rowerek, a drugie siedziało z tyłu za mamą podczas jazdy w foteliku. Brawa za odwagę i determinację. Z tego co zrozumieliśmy nocowali na dziko, najczęściej u kogoś w gościńcu, żeby mieć dostęp do wody itp. Na przedmieściach Lidy „czai się” ogromna żelazna lokomotywa. Muszę stwierdzić, iż robiła wrażenie. Stoi ona na metrowym cokoliku, co jeszcze optycznie powiększa przedmiot. Do tego dochodzi świeży malunek. Oczywiście jest to zabytek z czasów drugiej wojny światowej. Zamek w Lidzie z XIV wieku okazuje się zamknięty od późnego popołudnia, zresztą przez szpary w bramie nie wygląda za ciekawie, z zewnątrz też nie jest niczym niezwykłym. Trochę kręcimy się po Lidzie - oczywiście pomnik Lenina obowiązkowy. Podejmujemy decyzję o ponownej zmianie planów, a mianowicie podjechania trochę kilometrów pociągiem. Znajdujemy dworzec, sprawdzamy połączenia – na szczęście z samego rana jest pociąg i nie będziemy musieli tracić porannego czasu. Wyjeżdżamy z miasta, szukając dogodnego noclegu, najlepiej blisko dworca. Na sam wieczór Grzegorzowi pękło mocowanie bagażnika – taka blaszka, która utrzymuje z góry bagażnik w prostej linii. Gumkolinka tymczasowo rozwiązała sprawę, ale szybko musimy szukać dogodnego noclegu tym bardziej, że porządny deszcz wisi w powietrzu. W końcu z pomocą lokalnej kobiety znajdujemy kawałek równej ziemi. Zdążamy przed samym deszczem się rozbić. Po wykonaniu wieczornej toalety, zakryciu oraz przypięciu rowerów, przekąszeniu ciebieraków, kładziemy się spać. DZIEŃ 6 2009-08-13 (czwartek) Wstajemy o porze tak jak zazwyczaj z tym, że zgodnie ze wspólną decyzją, jedziemy na dworzec kolejowy. Stawiamy się tam z odpowiednim marginesem czasu. Mimo, że miasto nie należy do dużych, odczuwa się pewien tłok na dworcu i w okolicach. Być może jest to spowodowane wczesną porą utożsamianą z dojazdem do pracy. Bez problemów dogadujemy się w kasie i zakupujemy każdy po dwa bilety. Dlaczego dwa? Otóż jeden dla siebie, drugi dla swego roweru. Bardzo prosta zasada i chyba tylko tam się sprawdza ze względu na niskie koszty samych biletów. Za trzy godzinną podróż pociągiem osobowym (czysto, schludnie, tylko wagon trochę z nie z tej epoki) na odległość 128 km, każdy z nas płaci 5850 rubli białoruskich, czyli niespełna 6 PLN. Tą kwotę należy pomnożyć razy dwa. Praktycznie jak za dawnych lat w PKP. Co budzi szacunek, obecni w wagonie konduktorzy nie sprawdzili nam biletów przez cały okres podróży. Wagony mają w środku układ typowy dla składów osobowych, czyli bez przedziałów oraz z dwoma rzędami siedzeń, oddzielonych od siebie metrową przerwą. Oparliśmy ostrożnie obładowane rowery o boki siedzeń. Konduktorki nie miały jednak jakichkolwiek uwag do nas. Być może wpływ ma na to niska frekwencja w pociągu, która nie koliduje z naszym osprzętem. Podczas podróży oddajemy się studiowaniu przewodników oraz map. Reasumując, podjazd koleją spowodowany był brakiem czasu ze względu na wyznaczoną określoną liczbę dni w wizach Grzegorza i Jarka oraz mniejszym niż planowanym dystansem, który nie przekładał się na pokonywanie kilometrów, a szukaniem meldunku (m.in. dwukrotne przebycie trasy Nowogródek-Świteź). W trakcie całej naszej podróży pociągiem pada deszcz. W Mołodećnej niebo w dalszym ciągu jest zachmurzone. Korzystając z obecności w dość dużym mieście, decydujemy o szukaniu meldunku. Trafiamy kolejno na motel, milicję i Urząd Migracyjny. W motelu pomimo dobrych chęci kobiety tam pracującej i dwukrotnej próby, nic nie osiągamy. Jedziemy na milicję, ale mimo uprzejmej i konkretnej obsługi, kierują nas do Urzędu Migracyjnego. Niestety biuro jest już zamknięte – mimo tego obecne tam urzędniczki zapraszają nas do pokoju. Mamy problemy z porozumieniem się, ale rezultatem rozmowy jest informacja, iż meldunek „stały” otrzymuje się jedynie poprzez zameldowanie się u konkretnej osoby w danym mieście. Oczywiście nie znamy takowej. Przechodzi nam myśl o podaniu fikcyjnych danych, ale nie jest to możliwe, gdyż potrzebny jest dowód osobisty osoby, u której się meldujesz. Na nasze skomlenia oraz pytania jak mamy się zameldować skoro nocujemy w namiotach i za każdym razem w innym miejscu, urzędniczki nie znają odpowiedzi. Po nieudanych próbach zameldowania głodniejemy i w deszczu dojeżdżamy do stołówkobaru. Lubię takie miejsca, bo można smacznie i tanio zjeść i tak naprawdę w takich krajach bardziej opłaca się szybko coś przekąsić niż samemu przygotowywać smakołyki koło drogi. W trakcie obiadu przestaje trochę padać i decydujemy się jechać do Wilejki, kolejnego większego miasta, i tam także szukać meldunku. Szukamy pomocy u Księdza, w parafii, cerkwi, znowu milicji, nawet korzystamy z Internetu na Poczcie (naprawdę nie jest tam tak źle!), żeby poszukać osoby, które umiały by po angielsku/polsku w rejonie i mogły by nas zameldować. W końcu decydujemy się przeciąć tą nerwową atmosferę i przyjąć ryzyko otrzymania kary przy wyjeździe z Białorusi. Wyjeżdżamy z Bielijki i znowu zaczyna siąpić. Po parunastu kilometrach Jarek traci siły, a zarazem i humor. Od Bielijki odjeżdżamy 30 kilometrów i nocujemy w okolicach wsi Koroliewcy nad wąską rzeczką Narocz. Przed snem spożywam kanapki na białoruskim chlebie z białoruską wędliną a’la salceson (9500 rubli za 1 kg) i z serem żółtym (10000 rubli za 1 kg). Czuje się nadciągający chłód. DZIEŃ 7 2009-08-14 (piątek) Noc była dość zimna – ale było to zrekompensowane tym, że chyba pierwszy raz podczas tej wyprawy, miałem przyjemność nocowania na równej, miękkiej nawierzchni porośniętej wystrzyżoną przez krowy trawą. Kierujemy się nad Jezioro Świr. W czasie drogi natrafiamy na otwartą cerkiew. Wchodzimy do środka i natrafiamy na czas obrzędu. Grzegorz próbuje robić zdjęcia z ukrycia i nawet parę mu wychodzi. Nie chcąc wzbudzać kontrowersji, po paru minutach opuszczamy świątynię. W dalszym ciągu jest pochmurnie i czasami popaduje lekki deszczyk. W związku z chłodną nocą i jeszcze chłodniejszym rankiem, moi towarzysze raczą się procentami alkoholowymi na najbliższym postoju. Wódka ma naklejony emblemat z wyrysowaną mapą Białorusi i zaznaczonymi najważniejszymi miastami. Widocznie po jej spożyciu mogą pojawić się trudności z trafieniem do domu ;-) Ja nie piję alkoholu podczas jazdy na rowerze, ale z zakupów kolegów poniekąd korzystam i raczę się „zagrychą” - bardzo smacznymi i słodkimi chrupkami kukurydzianymi, których w Polsce się już nie znajdzie. Jedziemy zachodnią stroną Jeziora Świr – długiego i wąskiego zbiornika wodnego. Nawierzchnia drogi jest na zmianę asfaltowa i szutrowa. Niedogodności te rekompensuje właśnie piękny widok z prawej strony na jezioro. Żeby tylko była lepsza pogoda… W miejscowości Świr robimy sobie krótką przerwę i Grzesiek przekonuje nas do jazdy do wsi Stańczyki położonej po środku Parku Naroczańskiego. Jest mokro i wiadome jest dla nas, że błota będzie tam mnóstwo. Grzegorz wyczytuje w przewodniku, iż znajdziemy tam domy uszczelniane mchem, a przede wszystkim wszyscy liczymy na ładne, dziewicze widoki. Zjeżdżamy z głównej drogi do Naroczy i jedziemy polną drogą w kierunku zagubionych wsi. Po przejechaniu 2 kilometrów, na rozwidleniu dróg Grzegorz wybiera drogę szybciej niż pozostali współtowarzysze i natrafia na drut kolczasty, który przebija jego oponę i dętkę. Powietrze momentalnie ubywa i jesteśmy zmuszeni do kolejnego postoju. Ścisła współpraca przyczynia się do skrócenia czasu serwisu. Mamy szczęście, że nie rozcięło opony. Rozciągnięty drut kolczasty jest praktycznie niewidoczny z siodełka – dobrze, że nie jechaliśmy w trójkę obok siebie, bo wtedy każdy by zmieniał swoją dętkę ;-) Po kolejnym kilometrze natrafiamy na parę domków – dla pewności pytamy się o drogę na Stańczyki. Gospodyni zdziwiona takimi przybyszami tłumaczy nam drogę, choć nie bardzo rozumiemy, to jednak na trop natrafiamy. Jazda w grząskim terenie wycieńcza nas bardzo szybko. Natrafiamy na przepiękny strumyk, który przemierzamy gołymi stopami, przenosząc rowery nad wodą, aby nie zamoczyć piast i ekwipunku. Przejeżdżamy kolejne setki metrów i gubimy się. GPS, który posiadał Grzegorz nie jest na tyle dokładny, aby pomóc nam w tej sytuacji, a koniecznie chcemy zobaczyć tę wieś, bo nie po to tyle się męczyliśmy, żeby zrobić nawrót. Po środku Parku natrafiamy na gospodę wraz z nieopodal pasącymi się krowami, byczkami, koniem oraz watahą psów i kotów. Jarek spodobał się jednemu z byczków, który wyraźnie nie chciał, żeby Jarek opuścił łąkę i ruszył w dalszą drogę. Na szczęście obyło się bez sensacji. Najważniejsze jednak było to, iż człowieka niestety brak było w tym składzie. Powoli zaczynamy panikować. Natrafiamy na motocyklistę, który wskazuje nam drogę na Stańczyki. Dziwi się po co tam jedziemy, jak tam nic nie ma. Ruszamy. W sumie kręcąc się leśnymi drogami byliśmy już bardzo blisko tejże wsi, ale kto o tym miał wiedzieć ;-) Przekraczamy pojedynczo prawdziwie drewniany most, żeby obyło się bez niespodzianek. W końcu wjeżdżamy do wsi Stańczyki. Okazuje się, iż jest to parę domków letniskowych wysokiej klasy i jadąc z drugiej strony Parku dojazd byłby fenomalnie prosty. Nie chcemy wracać tę samą drogą i szukamy wyjścia z sytuacji. Po parokrotnych próbach i wręcz pchania roweru po zarośniętych drogach przez ładne kilkaset metrów, znajdujemy drogę na zewnątrz Parku. Jedzie się już całkiem przyjemnie, wśród śpiewu drzew i ptaków, całkiem równą nawierzchnią. Bez nawigacji satelitarnej bylibyśmy w naprawdę niezłych tarapatach. Szybko dojeżdżamy nad Jezioro Narocz. Chcemy wpierw coś zjeść, ale nie znajdujemy lokalu o naszym standardzie. Znajdujemy za to miejscowe karaoke – mieszkańcy śpiewają w rytm muzyki blisko ulicy i wprost pod budynkiem mieszkalnym. Ciekaw jestem na ile lokatorzy przyzwyczajają się do tego „śpiewu”, choć muszę stwierdzić, że słuchając w obecnych czasach radia, też mam wrażenie, że są to ludzie z ulicy. Silimy się następnie pod miejscowym sklepem spożywczym. Słońce zaczyna zachodzić i szukamy noclegu. Narocz jest ośrodkiem wypoczynkowym – ale nie chcę nocować wśród ludzi. Pomimo mojego sprzeciwu nocujemy na kempingu, 300 metrów od jeziora. Moje niezadowolenie jest spowodowane niemożnością wstawienia roweru do środka namiotu z racji jego niewielkich gabarytów – Grzegorz i Jarek posiadając ogromny przedsionek w swym namiocie mogą bez problemu zabezpieczyć się przed nagłą zmianą prawa własności rowerów. Prócz standardowego zabezpieczenia u-lock, robię zabezpieczenia z odciągów namiotu, powodujące ruchy całego namiotu, gdyby zaczął ktoś chodzić i trącił o linkę odciągu. Moi Towarzysze rozpalają ognisko na osłodę – ogrzewamy się i suszymy buty, które nasiąkły wilgocią podczas wojaży leśnych. Całą atmosferę psuje jednak młodzież białoruska, która do późnych godzin nocnych głośno słucha muzyki z otwartych samochodów, przy okazji rozkładając jeden namiot chyba z dobrą godzinę ;-) Wieczorkiem wpada do nas białoruska para z Mińska i wypijamy po kieliszeczku z nimi na dobry sen i polepszenie związków między Polakami a Białorusinami. Pomimo muzyki zasypiam szybko i dobrze mi się śpi. DZIEŃ 8 2009-08-15 (sobota) Ruszamy dość wcześnie, gdyż dzień wcześniej usłyszeliśmy, iż trzeba płacić za nocleg (co chyba jednak okazało się fikcją) i chcemy się złożyć przed przyjazdem domniemanego gospodarza. Jezioro Narocz w blasku słońca (w końcu dobra pogoda) robi wrażenie swą wielkością. Było to największe jezioro w II Rzeczypospolitej. Robimy zdjęcia na wąskim przesmyku dwóch jezior – Narocz oraz Miastro. Następnie po lewej stronie widzimy jezioro (po białorusku oziero) Mjadiel. Ruch samochodowy jest znikomy, pomimo ośrodków turystycznych. Dojeżdżamy do Postawy - jedna z większych miejscowości w ostatnich dniach, którą odwiedzamy. Spożywamy obiad w miejscowej restauracji – kotlet, ziemniaki i suróweczka za całe 5300 rubli białoruskich. Paręset metrów przed rynkiem, zauważamy wejście do miejskiej bani. Grzegorz nie popuszcza i po paru minutach znajdujemy się w środku, płacąc za bilet 3400 rubli (można siedzieć ile się chce!). Rowery zostawiamy na parterze, przypinając je do rur z ogrzewaniem centralnym, dodatkowo zostawiam skarpetki i majtki na zewnątrz, aby zniechęciły potencjalnego złodzieja;). Bania znajduje się na pierwszym piętrze. W związku z tym, iż ktoś musi pilnować dokumentów i pieniędzy, wpierw do łaźni wchodzimy Jarek i ja. Sama szatnia robi wrażenie - syf, stare pordzewiałe, zapleśniałe szafki, brudno i mokro. Wchodzimy niepewnie do środka. Znajdujemy się wśród raczej starszych, golusieńkich Panów. Robi się trochę niepewnie i staram się nie odwracać tyłem do nikogo ;-) Kręcimy się trochę, chcąc zaobserwować miejscowe zwyczaje. Po krótkiej chwili łapiemy całą procedurę – nabieramy wody do metalowej miednicy, myjemy się w niej, idziemy jeszcze pod prysznic i dochodzimy do punktu kulminacyjnego, czyli samej bani. Uderza nas podmuch gorąca. W środku Panowie mają z nas ubaw, gdyż nie wytrzymujemy zbyt długo w środku. Stosujemy znaną technikę polegającą na parokrotnym wchodzeniu do łaźni, wyjściu z niej, oblania się zimną wodą i wejściu z powrotem. Biczujemy się przy tym witkami. Chodząc w Warszawie do saun w żadnej nie odkryłem takiego gorąca i wilgoci. Zresztą człowiek nie czuje się wcale taki pełen sił po tym i po dokładnym wymyciu się, opuszczam z Jarkiem łaźnię, mając na uwadze dalszą drogę przed nami. Grzegorz wchodzi w „drugiej turze” – aby skorzystać z atrakcji. Wyjeżdżamy z Potawy. Nie chcemy jechać głównymi drogami przez Widzy, więc wybieramy drogę szutrową przez sam środek Parku Narodowego Brasławskie Jeziora. O dziwo, szuter jest w dobrym stanie. Droga jest szeroka na 1,5 samochodu, przez dłuższy odcinek wiedzie w linii prostej, aż po horyzont – robi to na nas wrażenie. Widoki były naprawdę rewelacyjne – roślinność nieskażona działalnością człowieka. Tak jak było 100 lat temu, tak jest i teraz. Pierwszy raz natrafiamy na błąd na mapie – wsie są pozamieniane miejscami ze sobą. Nocujemy już na skraju Parku, nad małym jeziorkiem, na tyłach gospodarstwa. Ściągając ekwipunek z roweru, ząb zębatki przedniej wbija mi się z impetem w piszczel. O dziwo nie boli zbytnio, ale pamiątka w formie blizny pozostanie już na zawsze. Znów wieczorem przychodzi chłodek. DZIEŃ 9 2009-08-16 (niedziela) Pada przez część nocy aż do siódmej rano. Niebo zasłonięte niskimi ciemnymi chmurami. Szybka herbata, parę kanapek, na deser parę ciasteczek i się zbieramy. Natura nam pomaga – wypogadza się. W związku z tym, iż chcemy trochę się pokręcić po Pojezierzu Brasławskim, nie kierujemy się prosto na Brasław, ale robimy małe kółko wzdłuż mnogości jezior. Staramy się wybierać drogi najmniej uczęszczane. Stajemy przy sklepie spożywczym. Grześkowi kończą się naładowane akumulatorki i prosi sprzedawczynię o naładowanie tychże. Bez żadnych przeszkód podłączają do prądu ładowarkę. Mając 2h wolnego kierujemy się nad pobliskie jezioro. Robimy tam pranie i myjemy się. Grzesiek nawet trochę popływał. Korzystając z uroków lokalnych dróg, po raz drugi gubimy się, co kończy się jazdą z maksymalną prędkością 10 km/h lub wręcz z pchaniem roweru ze względu na piach. W Niwnikach natrafiamy na kolejną cerkiew staroobrzędowców. Napotkania nieopodal wiejska kobieta stwierdziła, że cała ludność z otaczających wiosek, to „starej wiery” jest. Późnym popołudniem dojeżdżamy do Swobódki. Próbujemy jeszcze załatwienia meldunku, jednakże bez pozytywnego rezultatu. Krótka przerwa na zregenerowanie sił i zakupy. Jarek z Grzegorzem kąpią się w jeziorze, co już dla mnie jest nie do pojęcia - ze względu na lodowatą wodę. W związku z tym, iż czeka nas ostatni nocleg na terenie Białorusi szukamy urokliwego miejsca na przedmieściach Swobódki. Pod kierownictwem Jarka trafiamy na polanę z dodatkową atrakcją. Wpierw usłyszeliśmy znajome odgłosy uniesień kochającej się pary, a następnie samą parę. Widok był zapewne niesamowity dla obydwu stron – nas zdziwiło spotkanie wieczorem kochającej się pary na odludziu (już było troszkę zimno), ich widok trzech rowerzystów błądzących po łące. Ze szczegółów Pani była lekko pochylona, opierając się o duży kamień, Pan stał za nią ☺ Jestem ciekaw liczby kochających się par, których kamień był świadkiem. Późnym wieczorem widzimy błyski burzy. Wyglądają groźnie, na szczęście burza przechodzi bokiem. DZIEŃ 10 2009-08-17 (poniedziałek) Noc, pomimo nieodległej burzy, okazała się w miarę ciepła. Być może kochająca się para podgrzała, co nie co, atmosferę. Plan działania był taki, aby ostatniego dnia na ziemiach białoruskich objechać największe jeziora brasławskie i około 14 być na granicy. Po pół godzinie jazdy zbaczamy z głównej drogi i już chyba trzeci raz się gubimy. Musimy wracać tę samą drogą, którą przybywaliśmy. Nie lubię takich sytuacji i tracenia czasu, ale przemierzając polne drogi trzeba się z tym liczyć. Około południa docieramy na punkt widokowy zaraz za wsią Keziki, który położony jest pomiędzy dwoma jeziorami – Turmos oraz Strusto. Prawie cała droga do niego jest szutrowa, ale za to ciągnie się blisko jeziora. Jak na warunki białoruskie, taras widokowy jest naprawdę zrobiony porządnie i nowocześnie. Z wysokości ponad 174 m n.p.m. rozpościera się z niego niesamowity widok – jeziora brasławskie są nieskażone jakimkolwiek przemysłem, z mało rozwiniętą infrastrukturą turystyczną. Dla rowerzysty jednak nie stanowi to problemu, wręcz jest dobrodziejstwem. Dla Pojezierza Brasławskiego charakterystyczna jest obecność małych wysepek na jeziorach – czasami na tyle dużych, że są zarejestrowane na mapach. Wskazywałoby to na płytkie wody. Parę kilometrów dalej stajemy ostatni raz, żeby się wykąpać. Dla mnie to jest ostatnia kąpiel na wyprawie. Zmieniam całe ubranie na świeże. Tego dnia Grzegorz łapie dwie „gumy”. Dopiero porządna inspekcja opony przeprowadzona przeze mnie ujawnia niewidoczny na pierwszy rzut oka szpikulec położony głęboko w oponie, który dopiero pod naciskiem spełnia swą powinność i przebija dętkę. Szybko dojeżdżamy do Brasławia, ale z zaplanowanej 14stej na granicy, jesteśmy w pół do czwartej w Brasławiu, oddalonego od granicy pełne 14 kilometrów. Posilamy się w znanym już miejscu – stołowaja. Spotykamy jeszcze polskiego księdza, który uspokaja nas, że nasz jeden meldunek i karta migracyjna wystarczy, aby przekroczyć granicę bez żadnych utrudnień. Jeszcze pamiątkowa fota przy znaku miejscowości i do granicy. Moi współtowarzysze zwalniają trochę tempa. Dla rozluźnienia wypijają po piwie parę kilometrów przed granicą, co nie było rozważne moim zdaniem. Zajeżdżamy na granicę. Z emocji na pytanie „Kak Twaju zawod?”, podaję nazwę stanowiska pracy. Choć znam trochę rosyjski, to dałem dużą plamę. Jestem odprawiany jako pierwszy. Nie obyło się bez drobnych kłopotów – celniczka wzywa na pomoc kolegę i razem deliberują długo nad moją kartą migracyjną. Skutek jest pozytywny dla nas – przepuszczają wszystkich. Nie wiemy dokładnie jakie powinny być zasady związane z meldunkiem. Reasumując, mieliśmy jeden meldunek (pieczątka z datą na karcie migracyjnej) zdobyty trzeciego dnia przebywania na terytorium Białorusi. Po stronie UE oczywiście przepuszczają nas bez mrugnięcia okiem. Odjeżdżamy parę kilometrów, aby nie nocować w strefie przygranicznej. Stajemy nad jeziorem nieopodal miejscowości Silene na Łotwie. Brak kantoru na przejściu granicznym (jak i bankomatu) zmusza nas do zawitania dnia następnego do większej miejscowości – Visaginas. Swoją drogą podczas pisania tejże relacji, dowiedziałem się, iż planuje się budowę elektrowni atomowej na przedmieściach tegoż miasta. Czyli jednak warto było do niego zawitać. DZIEŃ 11 2009-08-18 (wtorek) Wstajemy bardzo rano. Śpi mi się bardzo dobrze, bo już na swych ziemiach – zjednoczonej Europy;) Wyruszamy już o 7.20 czasu polskiego. Parę kilometrów dalej asfalt zmienia się w szuter bardzo złej jakości, całkowicie zorany przez traktory. Taka męczarnia ciągnie się przez prawie 35 km. Jazdę przerywa deszcz, czasem także jesteśmy zmuszeni do jazdy w ulewę. Nie będziemy wspominać Łotwy miło - ze względu na pogodę. Dojeżdżamy do Visaginasu. Nie znajdujemy kantoru i jesteśmy zmuszeni do wymiany waluty w banku. Po rannej przeprawie szutrowej jesteśmy wyczerpani. Deszcz nie ułatwia jazdy. W tym miejscu nasze drogi się rozłączają. Decyduję się na dalszą podróż do Polski rowerem. Moi współtowarzysze w Visaginas wsiadają do pociągu do Wilna, z zamiarem jego zwiedzenia, a następnie mają plan ruszyć ponownie pociągiem do Polski. Przed rozstaniem zjadamy obiad w bardzo miłej knajpce. Jesteśmy cali przemoczeni i brudni od szutru. Zdejmuję aż buty, żeby mi się wysuszyły skarpetki. Pod naszym stolikiem robi się małe jeziorko wodne. Mimo to zostajemy obsłużeni bardzo miło, a jedzenie jest smaczne. Oczywiście ceny już są europejskie – za małą pizzę margheritę, zupę oraz dużą herbatę płacę ponad 20 zł. Robimy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie i dziękujemy sobie za wspólne chwile. Pogoda staje się dla mnie łaskawsza – od rana padało przelotnie, teraz słońce wyszło zza chmur, co pozwoliło mi na potwierdzenie słuszności decyzji o dalszej jeździe. Dodatkowo otrzymuję informację od mej Ukochanej, iż powinno być bezdeszczowo przez najbliższe parę dni. Postanawiam jechać „żółtą” drogą 102 aż do Wilna. Częściowo wiedzie ona wzdłuż Parku Narodowego Kretuonas. 15 km po rozstaniu i naprawdę szybkiej jeździe, dostrzegam nagłą zmianę pogody – bezchmurne niebo zaczynają przykrywać ciemne chmury. Jedynym dobrym symptomem jest wzmożony silny wiatr, który rokuje szybką zmianę warunków pogodowych. Przejeżdżam jeszcze kilometr, po czym łapie mnie straszna ulewa. Nie mam się gdzie schować – żadnych wiat, przystanków czy też budowli. Asfalt pokrywa się głębokimi kałużami – na szczęście jest dobrej jakości i nie muszę spodziewać się wyrw jak ma to miejsce w Polsce. W totalnej ulewie jadę prawie 2 km. Pomimo super kurtki przeciwdeszczowej cały przemakam – przesiąknięte całe spodnie, w butach pełno wody. Także sakwa na kierownicy przypomina raczej bajoro niż sakwę. Z chwilą gdy na horyzoncie pojawia się sklep z zadaszeniem przestaje padać. W sklepie nie ma niczego ciepłego, kupuję tylko ciastka na szybką regenerację. Jestem cały wyziębnięty – kapie ze mnie woda. Susze się w środku sklepu, po paru chwilach zaczyna znowu padać. Nie chcąc uprzykrzać życia klientom, wychodzę na przedsionek sklepu – jest cieplej niż na zewnątrz i nie pada. W ten sposób wstrzymuję dalszą jazdą o dobre 20 minut. W końcu tylko kropi, niebo wygląda już znacznie lepiej i decyduje się ruszyć – muszę jechać dalej, jeżeli chcę być w Polsce na trzeci dzień, a to był na razie pierwszy. Zła pogoda nie może być powodem załamania. Aby dotrzeć do Polski muszę dziennie przejeżdżać ponad 140 km. Reszta drogi tego dnia jest urozmaicana co i raz przelotnym deszczem, raz bardzo słabym, raz mocniejszym. Na szczęście mocne ataki ulewy są zazwyczaj skorelowane z czasem mych odpoczynków, zatem nie tracę zbyt dużo czasu na czekanie, aż przestanie lać. Parę kilometrów przed miejscowością Svencionys widząc zachmurzone przed sobą niebo i nie chcąc się rozkładać w czasie deszczu, decyduje się wziąć wodę jeszcze przed wjazdem do miejscowości – na jej przedmieściach. Przy studni zastaję poczciwą staruszkę. Po bardzo miłej wymianie paru zdań w języku polskim oraz widocznych nadciągających ciemnych chmurach, próbuję sugerować Gospodyni, że miło by było, gdyby zgodziła się na mój nocleg w jej ogródku. Z początku jest trochę niechętna i jakby się bała, że jej coś ukradnę z ogródka, ale zgadza się. Rozstawiam szybko namiot, parędziesiąt metrów od jej domu. Od drogi jestem osłonięty szpalerem z krzaków i z drzew. Jedynie miejscowi, idący z głębi wsi po polu mogliby mnie zauważyć. Już w trakcie rozpakowywania się zaczyna kropić – na szczęście zdążam ze wszystkim i zaparzam sobie tak upragnioną gorącą herbatę. Już około 20 jestem już rozłożony i gotowy do spania. Gospodyni kusi mnie parę razy możliwością przyniesienia ciepłej wody, ale uprzejmie odmawiam i radzę sobie sam. Mówię, iż wystarczy mi jej gościnność w postaci ziemi, na której rozłożyłem namiot. Na noc dobrze zabezpieczam rower znanym już systemem linek zrobionych z odciągów oraz porządnym ulockiem. Brakuje drugiego roweru, aby można było spiąć obydwa i w ten sposób mocno utrudnić ewentualną kradzież. Pierwszy dzień samotnej jazdy był walką z samym sobą ze względu na silny deszcz oraz parciem czasowym, które wymusiło jazdę minimum 140 km dziennie, aby w rozsądnym czasie dojechać do domu. Lubię to uczucie. Od Wilna dzieli mnie około 95 km. DZIEŃ 12 2009-08-19 (środa) W nocy męczy mnie gorączka i koszmary nocne. Udaje mi się przebudzić na tyle, że przytomnie biorę gripex - rano już jest lepiej. Pogoda jakby nie chciała odpuścić – dalej wietrznie i pochmurnie, ale chociaż nie pada. Szybko się składam, nabieram trochę wody w bidony i w drogę. Po 15 kilometrach zaczyna padać i przez kolejne pięć kilometrów nie odpuszcza. Deszcz nie jest na tyle silny, aby przerwać jazdę, ale uprzykrza ją w sposób znaczący. Dojeżdżam do miejscowości Pabrade mając na liczniku 45 km. Staję w przydrożnym barze i cały zziębnięty proszę o lokalne potrawy. Trafia mi się ciepły placek z kiełbasą. Całość popijam gorącą herbatą i od razu nabieram sił. Pół godziny przerwy musi mi wystarczyć. Ruszam w dalszą drogę. Aż do Wilna nie zatrzymuje się częściej niż to wskazane z przyczyn fizycznych. Staram się dużo pić, aby się nie odwodnić przy takim wysiłku. Przejeżdżam przez Wilno – nie widzę wielkich różnic w stosunku do obserwacji sprzed czterech lat poza ukończeniem remontu Bazyliki?. Oczywiście robię parę fotek przy ciekawych atrakcjach, ale nie mam zamiaru spędzić tam reszty dnia. W planach mam obiad w jakiejś fajnej knajpce (robienie samemu odpada, gdyż nie mam tyle czasu). W samym centrum Wilna jestem świadkiem prawdziwego oberwania chmury. Z prawie suchych dróg robią się szerokie strumienie wodne. Spożywam na szybko coś zimnego i zaraz po zaprzestaniu ulewy, ruszam dalej – na Troki. Wyjazd z Wilna w tym kierunku rowerem jest wręcz straszny. Przypomina mi się, iż kiedyś już tędy jechałem i oczywiście mam rację. Brak pobocza, drogi dziurawe, duży ruch osobówek i co najgorsze - ciężarówek. Chodników brak, a jeżeli są to tak zalane, że jazda po nich grozi wypadkiem. Co ciekawe, cztery lata temu była prawie taka sama pogoda w Wilnie – deszczowo i pochmurnie. Zaczynam kojarzyć stację, na której razem z Kubą się zatrzymaliśmy na Magnuma, a także zjazd na nocleg, który mieliśmy zaraz po wyjeździe z Wilna w lesie. W połowie drogi na Troki wypogadza się – zaczynają mnie ogrzewać ciepłe promienie słoneczne. Bardzo za nimi tęskniłem. Jadę ile sił w nogach – kilometry lecą szybko – pomaga mi pomyślny wiatr. Troki przejeżdżam w szybkim tempie i kieruje się na Rudiskes. Parę kilometrów za tą miejscowością biorę wodę od miejscowego gospodarza i nie chcąc dłużej już jechać (w tym dniu przejechałem ponad 146 km), skręcam w las, po 500 m staję i rozbijam się w sztucznie zrobionej niecce o nawierzchni lekko kamyczkowej, praktycznie bez roślinności. To pierwszy i ostatni nocleg z dala od ludzi – wieczorem budzą się zwierzęta, co wywołuje harmider, ale szybko zasypiam i śpię prawie 9h. DZIEŃ 12 2009-08-20 (czwartek) Pobudka o 6 rano i wyjazd o 7.20 - bardzo dobry wynik. Prawie się nie zatrzymuję – jest w miarę ładna pogoda oraz praktycznie zerowy ruch na drodze. Jazdę umilają piękne widoki – wszędzie lasy lub otwarte przestrzenie, z rzadko przerywane litewskimi gospodarstwami. Zatrzymuje się jedynie na przesmarowanie łańcucha, bo piszczy już niemiłosiernie. Jest już tak brudny, że muszę użyć kawałka szmaty do celów kuchennych i od razu ją wyrzucić. Staję dopiero po 50 km przed Alytusem w przydrożnym barze. Zamawiam placki ziemniaczane w sosie drogie i niezbyt dobre (8 litów), ale jeść coś trzeba. Miasto przejeżdżam bez zwiedzania. Robię krótkie przystanki. Przez granicę w Ogrodnikach przejeżdżam koło godziny 14 mając na cyferblacie już 110 km. Dzwonię szczęśliwy do Moniki i do domu (aby nie tracić cennych minut, rozmawiam przez komórkę podczas jazdy, za co serdecznie przepraszam! ;-) ). W Sejnach wymieniam pozostałości litewskiej waluty na polskie złotówki, żeby mieć na bilet PKP. Dodatkowo pompuję opony na 4 atmosfery (po całej podróży ciśnienie w nich spadło do 2,9), aby móc jeszcze szybciej pokonać końcówkę trasy. Decyduje się jechać do Suwałk, aby tam wsiąść w pociąg do Warszawy. Dostaję informację od Moniki, że około 17 jest pociąg z jedną przesiadką. Zjawiam się w Suwałkach już o godzinie 16.30 mając na liczniku ponad 155 km. W kasie dostaję informację, iż pociąg osobowy „nie jest przystosowany do przewozu rowerów i tylko od dobrej woli Kierownika Pociągu zależy czy wsiądę do tegoż pociągu”. Zrezygnowany, znając podejście panów, którzy mając władzę nad jednym składem, myślą, że są co najmniej prezydentami jakiegoś większego państwa w Europie, szukam Kierownika Pociągu. Tylko po jego zgodzie, mogę kupić bilet na ten pociąg (sic!). Odnajduję go, ale każe mi czekać paręnaście minut, prawie do odjazdu pociągu, gdyż tylko wtedy upewni się, że nie będzie tłoku w pociągu i mój rower „nie uprzykrzy” życia innym pasażerom. Zaznaczam, iż zgodnie z Regulaminem Przewozu Osób podróżny może przewieźć niezłożony i nieopakowany rower w wagonach klasy II przystosowanych do przewozu rowerów, a w wypadku braku takich wagonów - w pierwszym przedsionku pierwszego wagonu lub ostatnim przedsionku wagonu w składzie pociągu. Rowerów nie można przewozić WL/Bc (czyli sypialniany oraz z kuszetkami), a także w wagonach z miejscami do siedzenia nie przystosowanych do przewozu rowerów, włączanych do pociągów TLK nocnych. Nadchodzi upragniona chwila i dostaję pozwolenie na wejście „na pokład”. Kierownik daje delikatnie do zrozumienia, iż jeżeli na którejś ze stacji wejdzie dużo pasażerów, to będę zmuszony wyjść z pociągu. Próbuję go skorumpować banknotem 10 złotowym, niestety próba nie wychodzi pomyślnie – Kierownik odmawia i jest wręcz oburzony. Prawdopodobnie chodzi o kamery zainstalowane w pociągu, gdyż w jego uczciwość nie wierzę. Dojeżdżam szczęśliwie do Białegostoku. Szybko przesiadam się do ostatniego wagonu w pociągu pospiesznym do Warszawy. Prawie całą drogę spędzam na siedzisku utworzonym ze zwiniętych karimat. Ostatnie 3 km drogi z Dworca Centralnego, pokonuję z należytym dostojeństwem. Jestem w domu przed 23. Jem upragnioną jajecznicę i kładę się spać.