szeroki_margines numer strony
Transkrypt
szeroki_margines numer strony
Fiut-debiut Wiesława podeszła do telefonu, by umówić się ze swoją koleżanką Ludwiką. Chociaż były z sobą na ty, użyła w rozmowie wyrażenia pani profesor. – Czy pani profesor bardzo zapracowana teraz, w czasie wakacji? – zapytała z dobroduszną ironią. – Bo jeśli nie, to może wpadłaby pani do nas dziś wieczór? Ludwika uczyła angielskiego w szkole podstawowej, tej samej pruszkowskiej podstawówce, którą zarządzała moja żona. I oto pani dyrektor umawia się z panią profesor. Anglistka a zarazem polonistka; lecz te polonistyczne umiejętności były sprzedawane już gdzie indziej, w Łowiczu, w tamtejszej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Tam właśnie zwracano się do niej per pani profesor; bez ironii. Upalny wieczór sierpniowy. Siedzieliśmy we trójkę przy stole suto zastawionym: ciastka, wino, lody. Rozmowa o Dostojewskim męczyła mnie, gdyż Ludwice nie zamykały się usta. Z tych ust nierzadko płynęły ciekawe myśli, ale ja też miałbym coś do powiedzenia. Niestety, nie udało mi się zbyt wiele wtrącić. Gdy zaczynałem jakąś wypowiedź, przerywano mi w połowie zdania. Erudytka często powoływała się na poglądy pewnego wybitnego slawisty. Nie żyje już on. Nawiasem mówiąc, pogrzeb odbył się w taki sam skwarny dzień, zwłoki zaczęły się psuć i ona, pełniąc przy trumnie honorową wartę, zemdlała. – Odór trupi – odezwałem się – podobnie jak po śmierci starca Zosimy. Moje skojarzenie niemal olśniło panią profesor. – Rzeczywiście, scena jak z Braci Karamazow. Jedyny moment, gdy raczyła zwrócić uwagę na moje słowa. – Skrzywienie zawodowe – rzekłem do żony, gdyśmy zostali sami. – Ona mówi tak, jakby miała do czynienia z niesforną klasą. Trzeba cały czas trzaskać dziobem, żeby skupić na sobie uwagę dzieciarni. Zaciekłe wymuszanie posłuchu. Uczniaki z wybałuszonymi gałami patrzą na nią jak zahipnotyzowane, w klasie cisza jak makiem zasiał, a ona gada, gada, gada. – No, niezupełnie tak jest – odparła Wiesława uśmiechając się pod nosem. – Nie powiem, żeby jej włażono na głowę, ale atmosfera na lekcji jest dosyć poluzowana. – Co do mnie, nie czułem się na luzie, a poza tym nie bardzo trafia mi do przekonania to wszystko, co prawiła o Dostojewskim. Stiepan Trofimowicz, ten słaby człowiek, miałby być głównym biesem? Jaki tam z niego bies, to tylko jedna z ofiar biesów. Kandydat do piekła, co nie znaczy, że bies. Egoista, stary dzieciak, pieczeniarz i pasożyt, lecz poza tym poczciwiec nie mający w sobie nic demonicznego. Ale dlaczego nie pozwoliła mi tego wypowiedzieć? Wiesz co? Dam jej do przeczytania coś ze swojej teki. Nie udał mi się występ w roli oratora, spróbuję szczęścia jako narrator. Orator i narrator to dwa różne zjawiska. Tego pierwszego można zagłuszyć, ale ten drugi sypie słowami nieprzerwanie i może mieć pewność, że nikt go nie stłamsi. Narrator w utworze literackim to ktoś niewzruszony, nie dający się zbić z tropu, nie pozwalający odebrać sobie głosu. Za pośrednictwem żony przesłałem Ludwice pokaźny kawał prozy pt. Moja bitwa pod Marengo. Po przeczytaniu zwróciła się do mnie z pytaniem, czy zgodziłbym się na publikację. Gdzie? W Masovii, tygodniku wydawanym przez łowicką WSP. Pośredniczką znowu była Wiesława. – Ja miałbym się nie zgodzić! – wykrzyknąłem usłyszawszy nowinę. – Ależ rozumie się, że byłbym uszczęśliwiony. Kochana Lucia! Lucia, zdrobniałe imię, które przyjęło się w szkole. Zdrobnienie kursujące wśród nauczycieli. 1 Wymknęło mi się mimo woli, toteż natychmiast dodałem: – Nie należy mówić Lucia. Czyż Ludwika nie jest pięknym romantycznym imieniem? Poprawię się i powiem: kochana Ludwika. Kochana i, trzeba przyznać, mająca głowę na karku. Poliglotka, zna również rosyjski, dzięki czemu może czytać Dostojewskiego w oryginale. Nie miałem racji złoszcząc się, że nie dopuszcza mnie do głosu. W rozmowie z intelektualnym autorytetem, jakim jest Ludwika, należy więcej słuchać, a mniej mówić. Odzywać się tylko dla podsycenia jej iskrzącego się mądrością monologu. Minęło parę miesięcy. Co z Moją bitwą pod Marengo? Moją, nie tą napoleońską. A więc co z moją Moją bitwą pod Marengo? O mojej Mojej bitwie pod Marengo – ani widu, ani słychu. Ludwika nie dotrzymała słowa i moja Moja bitwa pod Marengo nie została wydrukowana. Ze złością myślałem o babie. Na myśl o poematach Przybyszewskiego, nowelach Londona i aforyzmach Schopenhauera, które jej pożyczyłem, moja złość wzrosła. Intelektualistka od siedmiu boleści – pożycza cenne czytadła i nie oddaje; zobowiązuje się do poparcia czyjegoś utworu i nic nie robi w tym kierunku. Któregoś dnia: – Na półce są książki, o które się upominałeś – oznajmiła Wiesława. – Od Luci. – Nareszcie – westchnąłem. Po czym: – I niech mi odda moją pisaninę, po co ma tam u niej leżeć? Jakież toto wredne, ileż w niej wyrachowania. Złudziła mnie, że zajmie się drukiem, tymczasem dobrze wiedziała, że nic z tego nie będzie, a maszynopis zatrzymała tylko dlatego, żeby tobie pokazać, jaka to ona uczynna, i żebyś ty z kolei, jako dyrektorka, odpłaciła jej za tę uczynność; w imieniu męża. Ty może sądzisz, że dałem swoje opus z myślą o tej zaściankowej Masovii? Bynajmniej. Moją pierwszą reakcją na pytanie, czy zgadzam się na druk, było zdziwienie. Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że to czasopismo mogłoby być zainteresowane rodzajem mojego pisarstwa. Skoro jednak jest zainteresowane, proszę bardzo. I dopiero teraz widzę jak na dłoni, że od początku była to lipna gadka. Tobie się przymila, ale moje samopoczucie guzik ją obchodzi. Nie dba, zgaga, że ta historia z odrzuconym maszynopisem będzie dla mnie drańskim rozczarowaniem. – To ty jej nie znasz – przeciwstawiła mi się moja połowica. – Ona jest bardzo życzliwa. Maszynopis nie leży u niej. Został, zgodnie z jej obietnicą, przekazany redaktorowi. – Zgodnie z obietnicą? – powtórzyłem szyderczym tonem. – Obiecanki cacanki, ot co. W parę dni po tej rozmowie Wiesława, wróciwszy z zajęcia, już od progu wydała mi dyspozycję: – Weź kartkę i zapisz swoje dane personalne, łącznie z numerem identyfikacji podatkowej. Będzie to oddane redaktorowi. I dorzuciła wyjaśniająco: – Mają zamiar wydrukować twoją prozę. Sięgnąłem po papier, lecz nie po byle jaki świstek. Na dużym, eleganckim arkuszu skreśliłem zamaszyście: „Miła Pani Ludwiko, już wiem od Wiesławy, że dzięki Pani staraniom znajdę się na łamach. Jest Pani perłą!... Moje dane: NIP... PESEL... Gorąco pozdrawiam.” Mijały tygodnie i... miesiące oczekiwania. Co pewien czas nagabywałem żonę: „Co z moim opowiadaniem? Kiedy opublikują Bitwę? Co mówi ta moja protektorka?” „Lucia? Nic nie mówi – brzmiała odpowiedź. – Zapytam ją jutro.” Na powtórną moją interpelację, zgłoszoną następnego dnia, padały niefrasobliwe słowa: „Zapomniałam zapytać.” Ja natomiast nie byłem zdolny zapomnieć; zapomnieć o prasie drukarskiej, a także o osobie, która mi obietnicą druku narobiła oskomy. – Ona pochodzi z Wilna? Ech, ci kresowiacy i te kresowianki. Weźmy na przykład to malowidło, co tu zajmuje pół ściany. Dar Luci. Jak długo, ciekaw jestem, wisiało u niej na ścianie to, pożal się Boże, dzieło sztuki. Czy w ogóle wisiało? Dostała w prezencie coś, na co prawdopodobnie patrzeć nie mogła, więc wtryniła tobie. Pozbycie się grata i jednocześnie okazanie, 2 jaka to ona hojna, pragnąca uraczyć przyjaciół pięknem. A to takie piękno, że tylko o tyłek potłuc. Wiesława, jak zwykle, stanęła w obronie koleżanki. – Mylisz się, tego obrazu nikt jej nie dał w prezencie. Kupiła go na wernisażu. – O rany – zdumiałem się. – I cóż takiego zobaczyła w tym płótnie, żeby aż wydać na nie forsę? – Spodobała się jej ta martwa natura, a zwłaszcza ten dzbanuszek pośrodku, co tak subtelnie, według niej, pobłyskuje. – Bohomaz – burknąłem. Minął kolejny miesiąc i nic się nie działo. Owszem, rosła sterta moich maszynopisów, ale w kwestii druku – stagnacja. Nic nie przerywało pasma szarych, beznadziejnych dni. I oto raptem głos żony zabrzmiał w moich uszach niczym muzyka; Wiesława wróciła ze szkoły z nowiną: – Lucia mówi, że wszystko w porządku. Opowiadanie zostało zakwalifikowane i przekazane do druku. Tyle jej wiadomo. A w którym numerze się ukaże, tego ona nie wie. Słowo druk podziałało na mnie euforycznie. Spojrzenie na świat odmieniło się. O wiszącym u nas obrazie miałem już coś zgoła innego do powiedzenia: – A wiesz, że nawet niebrzydki jest ten dzbanuszek, gdy się tak dobrze przyjrzeć. Ucho wygląda, jakby było z lodu. Można by rzec: póty dzbanek wodę nosi, póki ucho nie stopnieje. Ludwika ma jednak dobry gust. Przygotowałem kolejny plik zaczernionego papieru i włożyłem do tekturowej teczki wraz z listem tej treści: „Droga Pani Ludwiko, powie Pani: podać człowiekowi palce, to za rękę chwyta. Otrzymawszy od Wiesławy wiadomość, że Bitwa będzie niebawem opublikowana, ośmielam się przekazać porcję liczącą 20 kawałków, spłodzonych już po Bitwie, a zatem, jak sądzę, lepszych pod względem opanowania warsztatu pisarskiego. Może i one się nadadzą, a przynajmniej niektóre? Serdeczne pozdrowienia.” Jak zwykle skorzystałem z pośrednictwa żony. Było to o ósmej rano, na moment przed jej wyjściem z domu. – Przekaż to, proszę, Ludwice. „To” zostało wzięte z pewnym ociąganiem. – Dzisiaj nie będę się z nią widziała. Tylko na krótko wpadnę do szkoły i zaraz wyjdę do Urzędu Miasta, na naradę dyrektorów. No, ale dobrze, zostawię teczkę w sekretariacie i powiem, żeby oddano adresatce. Teczka wróciła do mnie już nazajutrz. Nic z niej nie ubyło, przeciwnie, zgrubiała nawet nieco. Do pliku papierzysk włożonych w przeddzień dołączył maszynopis od wieków nie oglądanej przeze mnie Mojej bitwy pod Marengo. Według słów Wiesławy, co po raz ostatni wystąpiła w roli pocztowego doręczyciela, nastał nowy redaktor naczelny, ktoś, do kogo „nie ma dojścia”. – Z chwilą gdy ten poprzedni został skasowany, obowiązują nowe przepisy – wyjaśniała moja żona. – Teraz prawo publikowania w Masovii mają już tylko pracownicy WSP. – A więc tamten zaprzyjaźniony redaktor został... co? Jak tyś powiedziała? – Skasowany. Przeniesiony gdzieś na inne stanowisko. – Skasowany, wyborne określenie – powiedziałem ważąc w dłoniach teczkę ze swoim niechodliwym towarem. – Nie było ci znane? Jest już w obiegu od dawna. – Określenie pełne ekspresji, takie, którego ekspresywność jedynie ja mogę ocenić. W każdym razie nikt lepiej ode mnie. 3