tutaj - Jarocin

Transkrypt

tutaj - Jarocin
Jarocin w Afryce
Z free.wolnymi gadżetami, podróżował prawie za free Mateusz Kaźmierczak
Pod koniec stycznia wyruszyłem (oczywiście autostopem) na Górny Śląsk, by tam po raz
pierwszy spotkać się z moim współtowarzyszem wyprawy Markiem, znającym język arabski.
Impreza integracyjna w akademiku zaowocowała rezygnacją z Mauretanii i co za tym idzie,
kompletną zmianą trasy. Jak się później okazało wyszło nam to na dobre. Mogliśmy z należytą
starannością poznać prawdziwe oblicze świata arabskiego i nie martwić się o to, czy zdążymy na
lot powrotny. Ryzyko utknięcia na całkowitym pustkowiu zostało zmniejszone. Następnego dnia
wylecieliśmy z Pyrzowic do Niemiec, potem była przesiadka i mogliśmy rozpocząć stopowanie z
Fezu. Okrężną trasą najdalej na południe dotarliśmy do Dakhli – malutkiego miasteczka
położonego na samym południu Maroka na terenie Sahary Zachodniej. W trakcie naszej podróży
dostaliśmy to, czego chcieliśmy. Odkryliśmy prawdziwe oblicze Maroka i Sahary Zachodniej.
Spanie u ludzi z couchsurfingu, jak również u tych przypadkowo napotkanych ludzi, jedzenie z
nimi, rozmowy, wspólne spędzanie czasu to jedyna możliwość poznania realiów, jakie panują w
obcych krajach. Urzekła nas niesamowita różnorodność, piękne góry, pustynie, oazy, jeziora,
ocean, klify, plaże te kilkukilumetrowe i te kilkumetrowe. Widzieliśmy duże popularne i
turystyczne miasta, ale przede wszystkim wioski, które turyści omijają szerokim łukiem. Jazda
autostopem kilkaset kilometrów wzdłuż oceanu jest rzeczą nie do opisania. Wielbłądy na środku
pustkowia podczas marszu też nie każdy ma okazję podziwiać, a widok setek flamingów w
jednym z najpiękniejszych miejsc, w którym byłem, gdzie góry, klify, ocean, wydmy, wiatr i
słońce o niesamowitej sile spotykają się w jednym miejscu zapamiętam do końca życia.
Cudowne jest to, że w tych miejscach są tylko pojedyncze osoby. Wszystko wydaje się być tylko i
wyłącznie twoje. Ludzie bardzo gościnni, otwarci i głodni wiedzy o Europie i Polsce. Jedzenie,
słodkości i świeże soki - przepyszne. Batoniki małe czy duże za 1 dirhama (35gr) – po prostu żyć
nie umierać :) Widzieliśmy duże zakłady pracy, ogromną garbarnię w Fezie jak i pojedynczych
pucybutów, sprzedawców chusteczek czy papierosów na sztuki, którzy cały dzień spędzają na
krześle lub krawężniku. Uwielbiałem usiąść tak jak oni i obserwować przechodniów, życie.
Zabytki, budynki zostaną przez wiele lat, ale to ludzie są najważniejsi i poznawanie ich jest czymś
niesamowitym. Myślę, że każdy tam jest szczęśliwy na swój sposób i czuje się potrzebny.
Dzieciaki cały czas bawią się na dworze, nie mają komputerów ani setek kanał w tv. Poczułem się
tam, jakbym przeniósł się w czasie do pięknych lat dzieciństwa, do fantastycznych lat 90-tych,
których brakuje chyba wielu osobom. Kasety z piosenkami, pełne ulice ludzi, ciągła zabawa na
dworze. Zupełnie coś innego niż obecnie w Europie, gdzie ludzie są samotni. Gdy spoglądam
przez okno w maju nikogo nie ma na dworze, wszyscy zamknięci są w swoich domach. Kiedy ja
byłem mały wszyscy bawili się na zewnątrz.
W Maroku nieważne która była godzina, cały czas wioski pełne są ludzi, jakby nikt nie
pracował, jakby było święto. Widać po nich, że naprawdę są szczęśliwi, kiedy to w 200 osób leżą
na okropnie zaniedbanej łące i grają w karty, kiedy śmieją się czy piją herbatę na mieście o 3.30
w nocy. I my z nimi to wszystko robiliśmy. Niby to tylko kilkanaście kilometrów (od hiszpańskiej
Tarify do marokańskiego Tangeru), ale tak naprawdę to zupełnie inny świat. Począwszy od
samego powitania, poprzez wystrój domu (w jednym pokoju naliczyłem 50 poduszek), sposobu
jedzenia i w końcu podejścia do życia. Tematu różnic kulturowych nie będę poruszał, bo
musiałbym napisać osobny artykuł, powiem tylko tyle, że najwięcej trudności sprawiało mi
jedzenie prawą ręką, gdyż jestem leworęczny. Jednak cały ten rytuał dzielenia się i wspólnego
jedzenia z jednego naczynia był bardzo radosny i wynagradzał moją "niepełnosprawność":). Nie
miałem ze sobą ani telefonu komórkowego, ani zegarka a rytm dnia wyznaczał nam muezin,
który 5 razy dziennie nawoływał z minaretu. Głośność niesamowita szczególnie o wschodzie
słońca, gdy spałem w najlepsze : ) . Sami mieszkańcy praktycznie żyją religią, dyskutują cały czas
o tym, to jest to co nas Europejczyków różni od muzułmanów. U nas to taki temat tabu, zupełnie
nie wiem dlaczego. Ludzie wypytywali nas często czy my wierzymy w Jezusa itp. Nie wstydzą się
słuchać tradycyjnej muzyki, co u nas uważane jest za totalny obciach. Naszą kulturę różni to, że
wyłaniane są indywidualności, osoby bardzo silne z różnymi predyspozycjami, nie ma miejsca dla
ludzi słabych, niepotrzebnych. A tam wszyscy są jednością. Podobne doświadczenia miałem
podczas pracy zagranicą gdzie np. Turcy są bardzo ze sobą związani. My Polacy możemy się od
nich wiele uczyć, ponieważ Polak Polakowi wrogiem zagranicą jest.
Jazda autostopem po Maroku nie należała do łatwych, ze względu na duże odległości między
miastami na Saharze Zachodniej nieopłacalne jest dla miejscowych jeżdżenie pustym autem.
Utrudnieniem są też bariery językowe (wiele dialektów arabskiego, nasza nieznajomość
francuskiego), problemy żandarmerii, która na południowej części naszej trasy miała stałą
kontrolę przed i za każdym miastem i nie rozumieli tego, jak można jeździć autostopem.
Dużo kierowców bało się nas zabierać w tamtych rejonach, gdyż policja myśli, że są oni
nieoznakowanymi taksówkami. Ale tak naprawdę nigdy długo nie staliśmy, ludzie bardzo nam
pomagali i sami ryzykowali np. jechaliśmy w 6 osób tirem. Stojąc na pustyni, próbując łapać
stopa, gdy przejeżdżały tiry, to tak jakbyś dostał sipą piasku w twarz, ale mnie to akurat
sprawiało bardzo dużą frajdę. Dziennie robiliśmy od 200 do 500km, przy ich drogach i
prędkościach starych aut 50-80km/h było to dobrym wynikiem. Nie jeździliśmy w nocy, wtedy
się bawiliśmy ☺, unikaliśmy spania w hotelach, by jak najwięcej czasu spędzić z miejscowymi.
Nie ma tam wielu surowych norm i zasad, do których człowiek jak w UE musi się dostosować.
Normalnym jest jeżdżenie po mieście w 7osób taksówką czy też jedzenie wszystkiego, co
przygotowują na ulicy (gdyby nasz sanepid to wszystko widział, to by wszystkich zamknął).
Próbowaliśmy wszystkiego co się dało, raz tylko w mieście Sefrou sprzedawca pokiwał głową i z
uśmiechem na twarzy powiedział "syfilis" i nie chciał nam sprzedać mięska wyglądającego jak
świnka morska. Skosztowaliśmy tajiny, kus-kusa, codziennie piliśmy specjalną kawę z mlekiem a
raczej mleko z kawą, uzależniającą herbatę miętową, hubs (chleb wyglądający jak bułka od pity)
maczany później w świeżej oliwie z oliwek, świeże soki, owoce... mógłbym opowiadać 2 dni .
Cudo….
"Król Mustafa I"
Gdyby tylko znał język polski, to moglibyśmy mu zaśpiewać "Lecz ludzi dobrej woli jest więcej i
mocno wierzę w to, że ten świat nie zginie nigdy dzięki nim." A więc to było tak...nieco
zmęczeni, nieudolnie stoimy na jedynej trasie do Dakhli, za Guelmim zwanym Bramą na
Pustynię, upał, nieco zniesmaczeni widokiem kozy, potrąconej przez tira...Nadjeżdża jeep, a w
nim tajemniczy gość, jak się później okazało szef firmy budującej meczety. Jedziemy z nim do
Tan-Tan nie zamieniając prawie żadnego zdania, ponieważ kierowca znał tylko francuski i dialekt
arabskiego, którego Marek kompletnie nie rozumiał. Po 120 km docieramy do Tan-Tan, witają
nas dwie atrapy ogromnych wielbłądów na rondzie. Robimy szybką fotkę i gestykulujemy z
Mustafą (bo tak miał na imię) dokąd jedzie. Cała sytuacja była niesamowicie komiczna, nikt nie
wiedział o co chodzi… Mustafa pokazuje na brzuch i usta, to znaczy jedziemy się najeść, zabiera
nas do przydrożnego baru, jemy dwa tajiny, pijemy herbatkę, colę taki codzienny nasz zwyczaj,
wchodzimy do auta i oddajemy mu pieniądze za obiad, on zdecydowanie odmawia (wypaśny
obiad koło 8zł). Jedziemy dalej pokazuje na spanie, a my że: w Tan-Tan bo już było około 16-tej i
ciężko byłoby dojechać do następnego miasta. Mustafa driver nawraca i zaprasza nas do
mieszkania swojego przyjaciela, wyjmuje plik pieniędzy i pokazuje, że jedzie dać wypłatę swoim
pracownikom. Zostawia nas samych w domu z jakimś młodym chłopakiem. Cóż za zaufanie,
niesamowita gościnność, urządzamy kalambury by się jakoś dogadać. Gościu dzwoni do swojego
brata Mahfouda, kierowcy tira który jest 800 km dalej i zna angielski. W ten sposób "Król
Mustafa" załatwił nam 7 noclegów i cudowną gościnę do samej Dakhli. Następnego dnia
mieliśmy dotrzeć 300 km do Laayoune i spać u jego brata, a następnie dalej z nim jechać do
Dakhli i spać w jego drugim mieszkaniu. Jednak przez protest w porcie (Mahfoud wozi rybki ; ) )
musiał czekać, aż to wszystko się skończy. Jakimś fuksem docieramy wieczorem do Laayoune,
gdzie okazało się że jego nadal tam nie ma. No to idziemy do cyber cafe i szukamy noclegu na
couchsurfingu lub adresów hoteli (ceny 2-3 euro :D ) ale nie nie nie! "Król Mustafa" i jego
rodzina jest "Królewska" i nie pozwoli nam na spanie w jakiś hotelach. Po chwili dzwoni
Mahfoud z pytaniem o ulicę na której jesteśmy. Wielka niewiadoma co będzie dalej, ale
przyjeżdża dwóch ziomków od niego i zabiera nas do swojego mieszkania może i skromnego, ale
jaka tam była zabawa… szisza, tajiny, śmiechy. Znowu musiałem kalambury odstawiać, bo nikt
angielskiego nie znał. Na szczęście znali ten sam dialekt co Marek i pół nocy spędziliśmy na
rozmowach o Polsce, Europie i świecie. Następnie spędziliśmy trzy nocki w Dakhli u Mahfouda,
gościa którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy a on zachowywał się jakbyśmy byli jego braćmi.
Zostawia nas samych w domu, daje nam klucze… coś pięknego… wiara w ludzi wzrasta
niesamowicie po takich wyprawach autostopowych. Tak naprawdę to przede wszystkim
jesteśmy ludźmi a potem dopiero są kraje, granice, narody, flagi...Chciałbym wszystko dokładnie
opowiedzieć bo to wspaniałe, ale na kilku kartkach nie da się tego streścić.
"Markus to Ty!?"
Wracamy z Dakhli do Fezu mamy 2000 km do lotniska… coś idzie nam niemrawo. Wyjeżdżamy z
półwyspu na główną trasę między Mauretanią a Marokiem, ale to tylko 40km. Maszerujemy na
północ, nagle pojawia się w oddali wysoki, z długimi włosami i ogromnym plecakiem
autostopowicz. "My name is Markus, I'm from Italy!" mówi grubym, zdecydowanym głosem.
Gadka szmatka na pustkowiu, gdzie jedno auto przejeżdża co 5minut, a widać je z kilku km.
Podjeżdża jeep, który zabiera nas 10 km, wychodzimy a tam zupełne nic, żadnego domu, "jak to
koniec? jak to ?" mówi zdziwiony Markus. Kierowca z uśmiechem pokazał wschód i powiedział,
że tam mieszka kilka km dalej. My bez wody, bez jedzenia musimy jak najszybciej wydostać się z
tego miejsca. Jest godzina 14.30 Markus odpuszcza stopowanie z nami i rusza pieszo. Po
godzinie łapiemy tira, mijamy Markusa, ale nie możemy go zabrać ze względu na brak miejsc.
Dojeżdżamy do Boujdour - jedynego miasta w przeciągu 500 km na trasie Dakhla-Laayoune.
Rano kolejna kontrola za miastem i łapiemy dalej, maszerujemy, maszerujemy i po raz kolejny
widzę z oddali „wysokiego, z długimi włosami i ogromnym plecakiem autostopowicza”.
"Markus!!!!!!! Markus! to Ty?" z wrażenia zapomniałem, że przecież on polskiego nie rozumie,
biegnę do niego 100-150 metrów, Marek stoi w miejscu, jedzie puste auto, ale co tu robić biec
dalej do Markusa czy łapać stopa? Ufff! dwie pieczenie na jednym ogniu! Kierowca cofnął się po
Markusa i wszyscy w trójkę udajemy się do Laayoune. Coś pięknego! Spotkaliśmy się
przypadkowo dzień później, 300 km dalej… jaki ten świat jest mały i cudowny. Markus zostaje
tam, by łapać statkostopa na Wyspy Kanaryjskie, a dalej do Ameryki Środkowej. Na razie
podróżuje około 2 miesięcy, w planach ma jeszcze ponad 1.5 roku. Życie jest piękne :-).
Droga powrotna, Tiznit. Ledwo co wyszedłem z ciężarówki i idę w kierunku drogi wylotowej
na Agadir, wyjmuję rękę z kieszeni i pierwsze auto już się zatrzymuje - Camper, francuskie
starsze małżeństwo, które wraca do domu po 4 miesiącach w Dakhli (co roku na zimę tam
wyjeżdżają :) ) Pierwsze co zrobiła żona kierowcy, gdy wsiadłem do auta, to dała mi zdjęcie
swojego domu z adresem we Francji i powiedziała, że koniecznie muszę ich odwiedzić.
Agadir...Łapiemy stopa do Marrakeszu, zatrzymuje się stare auto, w środku 3 osoby i znowu
rozmowy na temat świata, ekonomii, islamu...bla bla bla, taki standard. W połowie trasy
niespodziewanie zatrzymujemy się i wchodzimy do czyjegoś mieszkania, coś mi tu nie pasuje, ale
dobra jemy wszyscy obiad, śmiejemy się, luzacka atmosfera. Gospodarz domu, który był jednym
z pasażerów podał dokładny adres i zaprosił nas gdy będziemy następnym razem w Maroku.
Jednak nadal nie wiem o co chodzi, po chwili okazuje się, że kierowca zabrał ojca i syna (u
których właśnie jedliśmy obiad) 10 km przed nami na stopa i to jest ich dom. Fajny to był taki
akcent, nikt kilka godzin wcześniej się nie znał, a tu jemy wspólnie posiłek.
W międzyczasie przypadkowo dowiedzieliśmy się o anulowaniu naszego lotu z Belgii do
Polski. Nieco nerwówki było, ale siostra Marka spisała się i wracaliśmy z Fezu do Belgii
i...Warszawy. Ciężkie były pierwsze chwile w naszej stolicy, padający śnieg i nasze lekkie ciuszki,
zimowe zostały do dziś w Akademiku w Sosnowcu. Razem zrobiliśmy ponad 4500 km
autostopem w Afryce, do tego ponad 500 km w samej Polsce, by dostać się na lotnisko.
Autostop? Wstyd. Słyszałem wiele takich opinii, a według mnie jest to jedyna, niepowtarzalna
okazja poznać prawdziwe oblicze siebie, drugiego człowieka i danego kraju/regionu. Dla mnie
żałosne nie jest jeżdżenie autostopem, lecz jak inni siedzenie w domu ze smutną miną i ciągłe
narzekanie, jakie to wszystko jest drogie itp. Tak naprawdę wystarczą tylko chęci i optymizm,
"wystarczy tylko wybiec z domu". Ludzie błędnie opierają się na stereotypach. Według wielu
świat islamski to terroryści, Niemcy ponuraki, a Amerykanie grubasy. A to my - mieszkańcy
próżnej, zadufanej w sobie i super popularnej Europy możemy wiele się nauczyć od tych tzw.
"terrorystów". Jak pielęgnować kulturę, obyczaje i szanować religię.
Jeśli kogoś interesują moje opowieści z wyprawy do Maroka lub chciałby dowiedzieć się
więcej, zobaczyć zdjęcia to można skontaktować się ze mną. Jak tylko będę miał czas, nikomu
nie odmówię pogadanki.
Mateusz Kaźmierczak
e-mail: [email protected]