Spacer myśli na morfinie
Transkrypt
Spacer myśli na morfinie
Spacer myśli na morfinie czyli najwspanialszy nałóg ludzkości czyli miniwieść wiesz o czym Michał Siedlaczek 18 października 2010 ii Spacer myśli na morfinie 1 Pielgrzym ku życiu Znowu musiałem wyjść z domu — to była jedna z tych nocy, które zapraszają do siebie i którym nie umiesz odmówić. Ja nigdy nie potrafiłem, dlatego życie mijało mi na błądzeniu wśród mroków największych tajemnic życia; największych i najmniej widocznych zarazem, bo pochłoniętych przez ciemność. Tym razem i ja dałem się pochłonąć. Było już sporo po północy, gdy wychodziłem z domu. W końcu mogłem oddychać pełnią płuc, choć płuc drżących wciąż pod naporem sumienia. Mimo że było dość zimno, a z każdym moim wydechem malowała się przede mną intensywna chmurka skraplającej się pary, nie odczuwałem chłodu, ciągle czułem się rozpalony od środka. Rozpalał mnie gniew, żal, rozpalała niecierpliwość. . . Mijałem kolejne latarnie — kolejne niespełnione pragnienia, które tworzą miastu łunę, lecz nie mogą wznieść się ku gwiazdom. Z każdą następną alejką rozpoczynałem nową historię, a mijając je, zostawiałem za sobą nierozwiązane sprawy — jak nieskończone akapity. Dręczyło mnie to całą noc. Chciałem dokończyć wszystko, co zacząłem, obejść całe miasto tak, aby chodniki miały jednakowy priorytet, ale nie miały. Szedłem więc prosto, skręcając jedynie w porywach emocji, napływających pod czapkę z daszkiem w momentach, gdy czas śmiał się w oczy staremu Heraklitowi. W tamtej chwili byłem bliżej siebie niż kiedykolwiek. Zanurzałem się więc w sobie z nadzieją, że wypłynę następnego dnia rano, a może nawet jeszcze tej nocy pod wpływem jakiejś nieziemskiej siły uniosę się ponad ulice i zrobię najgłębszy możliwy wdech, wprowadzę tlen do sentiobiegu, zacznę oddychać, skończę się dusić. Na razie jednak musiałem twardo stąpać po dziurawych chodnikach szarej rzeczywistości, w której kolor czarny był najpiękniejszą z barw, kryjącą w sobie esencję wszelkiego istnienia. W czerni chowałem się często. Nie bałem się bieli, ale czerń jest bardziej przystępna, prawdziwsza, bo w ciemności nie ma miejsca na kłamstwa, są tylko błędne interpretacje i czasem błądzenie po omacku. Ponadto, dopiero chowając się w ciemność, mogę (przez szybę) obserwować to, co się dzieje w jasności innych pomieszczeń. Dziś wiem, że dzieje się wiele, tak wiele, że nie starcza nocy, by zobaczyć wszystko, bo każda ulica kryje osobną przenośnię, mającą odzwierciedlenie w miejskich godzinach szczytu. Te były jednak jeszcze daleko przede mną, więc nie skupiałem się na odniesieniach, chciałem raczej przeżyć wszystko jak najgłębiej, jak najbardziej, bym potem mógł poskładać to wszystko do kupy — o ile będzie mi dane cośkolwiek poskładać. Na razie szedłem przez miasto, rozglądając się na boki, patrząc na te same rzeczy co za dnia — widząc o wiele więcej. Te same budynki żyły innym życiem. Te same ulice prowadziły w inne zakątki miasta. To samo miasto, niebędące miastem, lecz częścią planety — a ja w niej, w jej samym środku, badając, odkrywając jej wartość, spisując notatki pierwszego przybysza, pielgrzyma ku życiu. Za dnia każdy blok jest osobną bryłą. Każdy chodnik jest kolejnym słowem, a słowa mówione zbyt często, choćby pełne myśli i znaczeń, zamieniają się w ustach naszych w betonowe osiedle pustki. Co za różnica, czy idę po asfaltowym bulwarze, czy kocich łbach na starówce? Żadna, jeśli obie drogi prowadzą donikąd, a zbyt często tak się dzieje za dnia. Wtedy, choć się roi od tłumów, ulice są puste, puste w swej naiwności, że ktoś, stąpając, właśnie je ma na myśli, je kocha i pieści. 1 2 Spacer myśli na morfinie Ale noc jest inna. Chociaż w tych samych butach chodzę po ulicach, to inaczej odczuwam odciski na piętach. Bo miasto jest całe; całe jest dla mnie, z całości się składa; tłumaczy lepiej, opisuje barwniej, nie sztucznie, prawdziwie, bez słów, bez mówienia. A ja, jakby część metropolii, jakby z cegieł i szkła, idę, a fundamentem moim jest każdy krawężnik. Poczułem się lekki, nic na mnie nie ciążyło, jakbym zdjął ubranie i szedł bez wstydu. Bez kontaktu z tym światem. Byłem sam, ale szedłem za cały batalion! Za dnia wokół mnie ciągle przewijają się ludzie, chodzą wte i wewte, kręcą się w kółko, bez przerwy szturchając mnie swoimi łokciami. Ale ja wśród łokci się nie odnajduję. Jestem nocnym kotem, wędruję w poszukiwaniu zdobyczy, którą mógłbym egoistycznie skonsumować w którymś z ciemnych zaułków miasta. A jednak — myślałem — wciąż gdzieś tam jest ktoś, czyj numer bym z chęcią wykręcił. Instynktownie złapałem za kieszeń, sprawdzając, czy telefon wciąż tam jest — choć nie miałem zamiaru go użyć — a on był ciągle, uparcie, zwyczajnie. Nie stało się nic niezwykłego. To jeszcze nie ta pora, kiedy jawa ze snem przepychają się, gryzą i drapią jak dwa szczeniaki, dokładnie tak, jak ja się przepycham i drapię ze wszystkim wokół mnie. Cóż, szczeniak ze mnie. Ale szczeniak, który wie, czego chce, nawet jeśli czasem nie ma pojęcia. . . Nie każcie mi więc iść za czymkolwiek — ja doskonale wiem, za czym chcę. . . Zawsze za czymś, czego słowa ująć nie spotrafią, wierz mi. Ale ty — i tak nie wierzysz, wiem. Szedłem dalej z tą wiedzą, że nikt nie wie poza mną, a nawet i ja nie wiem. Szedłem dać życiu prztyczka w nos, zakraść się w mroku, zaatakować znienacka, przewrócić je na ziemię i bić raz za razem to jedną, to drugą pięścią, pozostawiając całą dziecięcą siną frustrację na jego twarzy — jak szczeniak. W stosunku do dnia byłem jak smarkacz, który urządza w domu pijacką orgię pod nieobecność rodziców. Z tą jedną różnicą, że rodzice najwyraźniej byli w domu, tylko spali niewinnym, choć mocnym (niezwykle), snem, a ja wiedziałem, że są, wiedziałem i w tym tkwiło całe rzeczy wyuzdanie. Okropność. Więcej podobnych myśli na trzeźwo znieść nie byłem w stanie. Wpadłem więc do pierwszego napotkanego na mojej drodze baru ze śmiałym zamiarem zracjonalizowania postrzeganego świata siłą. Miałem wrażenie, że każda inna metoda zawiodła, a może po prostu chciałem mieć to wrażenie, tak naprawdę zamiar użycia siły pojawił się spontanicznie, instynktownie, jako najstarsza i najprostsza z metod. Wszedłem do lokalu, a był to bar czy też knajpa w stylu tych widzianych przeze mnie niejednokrotnie w hollywoodzkich produkcjach filmowych (w których akcja dzieje się w irlandzkich barach). Dym papierosowy unosił się jakby namalowany pastelem, choć rozejrzawszy się wstępnie, nie namierzyłem nikogo z miłośników nikotyny na sali. Właściwie to wcale nie było tłoku, niewielu dotrwało do tak późnej pory — ci z mniejszymi problemami już dawno tu o nich zapomnieli i wynieśli się do domów, tym z problemami cięższej wagi dawno skończyły się pieniądze. Zostali tylko ci, którzy sami jeszcze nie wiedzą, że mają problem, oraz fanatycy, bojący się stracić jakąkolwiek chwilę z życia, chroniący każdy jego moment poprzez wciskanie sobie zapałek w oczy. Niedorzeczni racjonaliści — żyją w strachu przed snem, nie mając pojęcia. . . tak jakbym to sam wiedział lepiej! Ja tu razem z nimi, choć może z innych pobudek, może przypadkiem, chociaż — skąd! Po prostu sam muszę się przekonać — pozostać przytomnym do samego końca, by poczuć, jak to jest zapaść w sen. Szczenięcy pysk myśliciela. Dałem z tym spokój i usiadłem pośrodku długiego baru, zza którego patrzyły na mnie te wszystkie sławne imiona, każde równie znane co anonimowe i równie anonimowe jak ja w tamtej chwili. Siadłem tak przy barze, a gdy już siadłem, to siedziałem, i to bez chęci poruszenia choćby nogą, choćby rzęsą, choćby myślą w kierunku spraw zwyczajnych. Usiadłem i właśnie w tej chwili świat wrzucił slow motion, zwolnił na chwilę, na całą tę noc, tak jakby dla mnie specjalnie, żebym w powolnych jej ruchach odnalazł coś, co zgubiłem, dostrzegł coś, co mi umknęło, dowiedział się czegoś, co stanowi niewiadomą. Zaczęło się — to nie była już po prostu noc, to był film cholernie ambitnego reżysera, geniusza surrealizmu, magika czarów półciemnych. Zamówiłem porcję mocniejszego alkoholu, w oczekiwaniu na którą rozejrzałem się dookoła, wiercąc się na barowym stołku. Wzrok mój utkwił i tkwił następnie, z początku dyskretnie, potem 1. Pielgrzym ku życiu 3 bez oporów i z zapomnieniem, w pewnym zjawiskowym wspomnieniu przyszłości, pragnieniu wspomnień, niesamowitym dotyku słów. Po prawej stronie, przy samym końcu baru siedziała ona, bez imienia jeszcze, choć już z osobowością. Zamiast nóg — skromność, zamiast piersi — chęć życia, zamiast dłoni — ambicja, miłość miast ramion, w ust miejsce słowa, a oczy patrzyły, widziały, mówiły. . . Choć wciąż nazywała się Ona, to była Nią już od dawna, bo na pierwszy rzut oka tak miała na imię. Z czerwieni błękitu patrzyła na mnie, nie widząc mnie, nie wzruszywszy nawet skronią, a może to ja patrzyłem na siebie przez nią, przez błękit głębi, przez czerwień płomieni. Siedziałem z ordynarnie opuszczoną metaforyczną szczęką, sapiąc w myślach obrzydliwie. Wtedy obdarzyła mnie swoim ciepłym, żarliwym spojrzeniem — przez chwilę, moment dosłownie, lecz tej nocy obserwowałem wszystko klatka po klatce. Nie wiem, czy był to uśmiech, ale z pewnością zadrżała jej warga, podobnie jak drga warga komuś, kto próbuje skryć rozbawienie niezbyt stosownym dowcipem, lecz nie wyglądała na taką, która wstydziłaby się swej zdrożności. To ona była tu nocą, dniem i czymkolwiek jeszcze. . . Spuściła wzrok, po czym wzięła łyk ze stojącego na wprost niej smukłego kieliszka. Ja również spuściłem wzrok, a także zrzuciłem z siebie wszystkie myśli, jakbym je spuszczał w wielkiej toalecie świadomości. Zatem, nie namyślając się zbytnio, opróżniłem szklankę, wstałem i wyszedłem, tak jakby było to częścią z góry zaplanowanego scenariusza. Nie miałem na niego wpływu, nie chciałem mieć. Chociaż teraz, z perspektywy czasu, myślę, że byłem nawet jego autorem, sam pisałem sobie rolę do odegrania. Dlaczego? Ludzkość pyta od dawna. Ba! Ja pytam... Do diabła z ludzkością — ja pytam! Znów szedłem po ulicach, lecz teraz naznaczony swoim nieudolnym alkoholizmem. Chciałem użyć siły, tymczasem siła użyła sobie na mnie, jakaś dziwna siła kolorów, nie czerni, ale prawdziwych barw, które pachną, smakują, świecą — autentycznie, nie tym pospolitym dziennym światłem. Nie. To było światło narodzone z ciemności, z eksplozji doskonałej czerni, która absorbowała je od lat, a teraz, wypełniona po brzegi, nie wytrzymała — wybuchła. A więc szedłem kolejny raz przez miasto, ale czułem jakbym podążał myślami w głąb swoich odczuć. Gdzieś tam znajdował się środek, źródło, a ja starałem się za wszelką cenę (choć całkiem podświadomie) tam być. Ale gdzie naprawdę chciałem być wtedy? Przypomniałem sobie o niej. Czy tam chciałem być? Obok niej, w barze o pastelowych barwach? Wtedy myślałem, że nie, teraz myślę, że nie wiem. Myślałem, że nie, ale nie ufałem sobie w tej kwestii. Z jakiegoś powodu wiedziałem, że z panoramą tej nocy jedynie dwa punkty wszechświata nie tworzyły jedności. Dwie tylko rzeczy były z innej całkiem bajki. Taki mały defekt obrazu, dwa wypalone piksele, lekka niedoskonałość papieru, mała skaza na bursztynie. Chociaż — czy defekt? czy niedoskonałość? Może to zabieg celowy, kontrast artystyczny. Może tylko te dwa punkciki w całym świecie były istotne, może tylko to się liczyło i ktoś usilnie starał się zwrócić na to moją uwagę. . . A może to ja już przesadzam. Ale ta noc! Ta noc i ja — tak różne, a razem. Ta noc i ona — tak inne, a w sobie nawzajem. A ja nawet nie wiem, kim jest. Może nie ma imienia, może nie ma jej wcale? Czego to człowiek nie nawymyśla, pozbawiwszy się snu. . . Mam rację? Mimo wszystko chciałem to sprawdzić. Noc i tak była dla mnie. Do domu wracać nie chciałem, a muszę przyznać, mistykę nakreśliłem dość sprawnie (przynajmniej tak lubię o tym myśleć). Pomyślałem tylko, że może jesteśmy w tym świecie jedynie bohaterami dramatu. Ktoś tam go pisze, a pod koniec każdego dnia zbiera się grupa ludzi, dla których my sami go wystawiamy. Poczułem się głupio, bo jeśli tak jest w istocie — ja gram rolę w komedii, a dziś ktoś naśmiewa się ze mnie, doprowadzając siebie samego przy tym do poważnego bólu brzucha (nie mogę się doczekać wydania na DVD z autorskimi komentarzami). Nic to. Śmiej się. Ja tymczasem, zastanawiając się, skąd się ona wzięła, skąd wziąłem się ja i gdzie narodził się pomysł owych zdarzeń, obrałem drogę powrotną do odwiedzonego wcześniej lokalu. Bar nazywał się „Taibreamh Geata”. Nazwa cokolwiek dziwna jak na tę część świata (doprawdy niełatwo to wymówić), ale nazwa jak nazwa — niech będzie, wchodzę. 4 Spacer myśli na morfinie Wszedłem do środka, popatrzyłem — pusto. Pastel zmył się, jak zmyli się wszyscy koneserzy trunków. Jeden tylko siedział gdzieś w samym rogu za stołem, choć zdawał się być jedynie częścią scenografii, nie ruszał się, siedział, nie drgnąwszy nawet mięśniem na policzku. Za barem trwał wciąż barman. Zastałem go przecierającego szklankę. Spojrzał na mnie kątem oka bez żadnego zainteresowania — ot, wchodzi ktoś do baru, ktoś nie wart uwagi, lub wcale nikt nie wchodzi, to tylko wiatr. Cały czas wzrok miał skierowany w szklanki. Wycierał je, jak mniemam, żeby nie musieć patrzeć. Dlaczego nie chciał patrzeć? A może chciał — dlaczego więc nie patrzył? Czy ma to jakieś znaczenie? Nie ma w tej chwili. Zbliżyłem się do baru, usiadłem vis-á-vis barmana bez słowa, nie proszony i nie prosząc. Zajęło nam chwilę, by przerwać ciszę. On wycierał, ja siedziałem. On pewny, ja wątpliwy. On milczał, ja milczałem. Razem milczeliśmy, z pijaczyną jeszcze, i chyba tylko ja nie wiedziałem dlaczego. W końcu barman postawił przed sobą szklankę (lecz nie jedną z tych, które wytarł przed chwilą), zalał i podsunął mi pod nos, ciągle jednak patrząc w swoje własne obok. Podziękowałem w jednym słowie i znów dłuższą chwilę siedzieliśmy w ciszy. . . — Szukam kogoś. Siedziała tu przed niespełna godziną — powiedziałem w końcu, pokazując palcem miejsce obok. — Mówisz o Sue. . . — odpowiedział bez wzruszenia, jakby wiedział, że spytam. Kim jesteś, że wiesz?! Nie miałem pewności, że mówimy o tej samej osobie, ale zaczarował mnie swym spokojem, tą pewnością spuszczonych oczu, jego ignorancją mojego zaciekawienia. Był jak zdrowy rozsądek, którego tak często mi brakowało. Ja: — Znasz ją? — Pewnie, kto nie zna Sue? — odparł. — Bywa tu często? — Niekoniecznie. Zachodzi do nas czasami, żeby się rozejrzeć. — Rozejrzeć się? Za czym? Nic. Zamilkł jak kamień. Ale kamień magiczny, z mocami przecierania szklanek i wzbudzania mojej niezaspokojonej ciekawości. — Wiesz, jak można z nią nawiązać kontakt? — Oczywiście, nic prostszego. — Jak mogę to zrobić? — spytałem pełen naiwnych wierzeń w celowość pytania. On jednak milczał — jak grób tym razem; znów kazał mi nasłuchiwać ciszy, jakby wiedział, że w ciszy tej znajdę odpowiedź; jak dobry wujek, jak ojciec, surowo niepatrzył, ale ja nic — bez reakcji żadnej, nie skorzystałem z nauk. Nie widziałem nic w parszywym świetle, nie słyszałem nic we wzdychaniu pijaka. Zero znaków, zero wskazówek. Jakbym już spał i nie wiedział, że śpię. — To na mój koszt — rzucił barman, gdy wstałem i sięgnąłem ręką do kieszeni. Nie odpowiedziałem już nic, tylko skinąłem głową lekko i skierowałem się w stronę drzwi. — Przy odrobinie szczęścia może spotkasz ją nawet jeszcze tej nocy — dorzucił jeszcze, a mówiąc to, pierwszy raz uniósł głowę w moją stronę. — Czy to takie szczęście ją spotkać? — spytałem (już retorycznie), odwracając głowę i z uśmiechem, ale nie czekając na reakcję, wyszedłem. 2 Esteta w pięknym świecie Wyszedłem na świeże powietrze. Stanąłem przed perspektywą długiej drogi do domu, której nie miałem ochoty się podejmować. Ale co miałem zrobić? Prawdę mówiąc, zapomniałem się w tej wojaży miejskiej. To był najwyższy czas, by obrać drogę powrotną. Z drugiej strony noc nie chciała przyspieszać, a w każdej swojej długiej sekundzie przynosiła mi niespodziewaną rozkosz, nietrywialne przeżycia. Dziwne, i może nie przeżycia nawet, ale choć nie działo się jeszcze nic niezwykłego, to działo się coś. Zatem postanowiłem — nie wracam. Ale gdzie iść w takim razie? Gdzie podziać głowę? Zdecydowałem się pójść przed siebie z nadzieją, że któryś z wysłanników nocy przetnie moją drogę. Czekając na to, miałem chwilę czasu dla siebie. Czułem, jak muzyka towarzyszyła moim krokom. . . Zastanawiałem się nad tym, co powiedział Irlandczyk. Nad tym, co powiedział, nad tym, jak się zachował. . . Wydawał się być małym żartem późnej pory, dowcipem nocnych cieni. Może był nim w istocie, ja jednak nie poznałem się na tym żarcie. Z jakiegoś powodu traktowałem go z pełną powagą i z podziwem. Mistrzowsko pobudził moje zainteresowanie teraźniejszością, zapomnienie przeszłości i w przyszłości. Razem — ze swoją znajomą Sue — sponiewierali moje wyobrażenie o rzeczywistości. Nocni wysłannicy dnia — przyszli zniszczyć ostatni most łączący mnie z moim światem, a potem oderwać mnie od ziemi, porwać ze sobą, by w końcu opuścić w dół, pozostawiając po mnie jedynie plamę gorzkiej krwi. A ja zamierzałem się im poddać. Wydawało mi się, że czekałem na to, czekałem zbyt długo, w bezsenności ducha. Chciałem myśleć, że oni przyszli utulić mnie do snu, uśpić mój umysł, wstrzymać ruch w krwiobiegu, zamrozić serce. Idąc, płynąłem. Przeciwnie do moich oczekiwań, serce nie chciało ochłonąć; nic nie chciało, tylko na dworze zrobiło się już trochę chłodno. Pora była już bardzo późna, wydawało się, że nawet chodniki poszły już spać. Słyszałem każdy swój krok, a moje kroki z pewnością słyszały moje myśli. Już sam nie wiedziałem, czy idę, gdzie chcę, czy chcę iść, gdzie akurat idę. Może nawet żadna z tych opcji. Absorbowałem piękno nocy. . . Byłem estetą w pięknym świecie. . . Jedynym estetą. Nie było zupełnie nikogo, z kim mógłbym się podzielić swoim zachwytem. Tylko ja dostrzegałem każdy atom niesamowitości. Tylko ja widziałem cel w każdym ruchu i słyszałem magiczne dźwięki płynących sekund. Czytałem najlepszą książkę wybitnego pisarza; oglądałem najlepsze momenty ulubionego filmu, chociaż nie był to żaden z tych, które znałem. Na horyzoncie widziałem już brzeg rzeki, co znaczyło, że jestem już bardzo daleko od domu. Nijak było wracać, nijak iść dalej — od najbliższego mostu dzielił mnie kawał drogi. Doszedłem więc do przeszkody, siadłem na betonowym schodku i zacząłem wpatrywać się we fragment rzeki oświetlony latarnią. Woda płynęła wartko, zbyt wartko. Stanowiła zabójczy kontrast do stojącego wszystkimi siłami miasta. Widziałem, jak rzeka, wbrew zakazom, naprzeciw nocy, stawiając się jej władzy, płynęła. . . jakimś magicznym nurtem, jednocześnie pod prąd i z prądem, kompletnie oderwana od świata. Siedziałem i myślałem o tym, dlaczego tak pięknych obrazów nie widuję w filmach. W świecie 5 6 Spacer myśli na morfinie zjadanym przez plastik i suchą frakcję coraz bardziej brakuje nocnej ciszy, przyciemnionych świateł, szumu rzeki i dotyku chłodnego wiatru, zagubionego dziś pośród gorących prądów dnia. Dlaczego na waszych ścianach wiszą ludzie, drzewa, słoneczniki, a nie widziałem nigdy tego wspaniałego mostu nad tą niesamowitą rzeką. . . Dlaczego nie widziałem nigdy tych betonowych chodników, z których przecież wszyscy wyrastamy, a które pozostawiają w nas nasze słynne kamienne serca. . . W tym moje własne — z kruchego piaskowca. Wiedziałem, że nie zostało mi wiele czasu, zanim doszczętnie skruszeje, a kruszyło się okruch po okruchu, wolno, jednostajnie, odkąd pamiętam. Jak permanentne krwawienie wewnętrzne. Wsłuchiwałem się w stukanie serca; bez wątpienia potrafiłem się wsłuchać. Uderzenia były puste, głuche, ledwo słyszalne, ale jakby z sekundy na sekundę coraz głośniejsze. Nie dochodziły jednak z mojej piersi. Gdzieś tam za moim ramieniem biło serce, depcząc bezwiednie chodnik. Dziś wiem, że każde uderzenie było obrazem mojego własnego tętna, wtedy — tylko się tego domyślałem. Odwróciłem głowę tak szybko, jak tylko zdałem sobie sprawę z obecności akompaniamentu stóp w tej melodii. I stało oto bijące serce, lecz bez czerwieni już, a błękit patrzył jedynie z jej oczu. Wyglądała zwyczajnie, jakby wyszła już z granej poprzednio przez siebie roli. Może właśnie weszła w następną, co nie dziwiłoby mnie wcale, bo była dokładnie taka, jaką sam chciałbym obsadzić w roli głównej. Uśmiechała się nieznacznie, choć dostrzegalnie. Była jedną z tych osób, o których można powiedzieć, że nie uśmiechają się do siebie. Uśmiechała się do mnie. Ja siedziałem nieruchomo, a Sue podeszła i usiadła obok mnie. — Szukałeś mnie — odezwała się po raz pierwszy ona o imieniu Sue. — Nie sądziłeś, że mnie spotkasz, prawda? — zapytała, a raczej oświadczyła, bo razem z barmanem dzielili tę wadę genetyczną pozwalającą czytać w moich myślach. Niech mówi. Na jej pytanie twierdząco odpowiedziało milczenie. Ale przecież nie pytała, by wiedzieć, lecz by pokazać, że wie. — Nie chciałbym hamować twojej radości, ale czy jest gdzieś powód dla tego uśmiechu? — spytałem, ujrzawszy zabłyśnięcie oczu i nieśmiałe poruszenie ramion. Zwykłe, bez magii i czarów. — Szukałeś mnie, ale nie masz pojęcia dlaczego. Ja wiem doskonale — Mówiąc to, wyglądała jakby faktycznie wiedziała. Zadowolenie wymalowało się na jej twarzy. — I jesteś tu, by mi to powiedzieć? — spytałem podejrzliwie. — Nie, ale mogę ci to pokazać — odparła. Nie miałem pojęcia, co to może oznaczać, nie miałem pojęcia jak bardzo. . . Nie czułem potrzeby, by wiedzieć. Postanowiłem się po prostu przekonać. Sue z drugiej strony nie spieszyła się, by mi to wytłumaczyć. Jedyne, co zrobiła, to podniosła z ziemi kamyk i rzuciła go niezgrabnie w stronę rzeki, wstając przy tym i podchodząc kilka kroków ku brzegowi. Kamyk, wpadając do wody, wywołał cichy plusk; plusk ten, choć cichy, odbijał się w mojej głowie echem już do samego końca. Wpadł, tak jak ja, w ten prąd rządzący czasem. Lecz czy umiał się zaczepić, czy potrafił odpłynąć? Czy może od razu poszedł na dno? I czy mi przyjdzie utonąć, czy jeszcze gdzieś dalej uniesie mnie woda. . . Po co rzuciła? Czy może. . . nie. Z pewnością nie. — Chodź — zachęciła mnie niewinnie, czym zburzyła, piętrzącą mi się w głowie, wierzę przemyśleń. Poczułem się dobrze, luźno, u siebie. Wiedziałem, że nie mam żadnych innych obowiązków, jak wstać i iść za nią, zobaczyć cokolwiek miała mi do pokazania. Była przecież noc, a ja nie chciałem wracać do domu. Co innego miałem więc robić? Choćbym miał się zaraz obudzić, to przecież nie przesiedzę reszty nocy nad rzeką. . . — Idziesz? — spytała, udając zniecierpliwienie, kiedy zauważyła, jak znów odpłynąłem w myślach. Poszedłem więc, nie pytając o nic więcej, przygotowany na wszystko. Szliśmy, ale czy na dno, czy z prądem? A może na pohybel prądom, po swojemu, już nie płynąc, a lecąc, gdzie tylko sobie zażyczymy, bo nasze życzenie jest w naszych skrzydłach, które pozwalają wzbić się do góry, ale i przewyższają ciężarem największe z brzemion. O ile nie ma to większego znaczenia, gdy fruniemy nad miastem, o tyle, niestety, niekiedy podczas burzy musimy wylądować 2. Esteta w pięknym świecie 7 na ziemię i ciągniemy za sobą ciężkie, przesiąknięte wodą skrzydła. Nie sądzę, by skrzydła były standardowym wyposażeniem. Wielu z nas lata po niebie i tak często spada w dół, choć wcale o nie się nie prosiło. . . Inni z kolei chcieliby latać, ale stoją nieustannie na stopach, czasem lądując na kolana, czasem na twarz. Może tu nie ma właściwego wyjścia, może musimy pogodzić się z tym, jak życie nas wyposaża. — Musi cię męczyć to ciągłe rozmyślanie. . . — wtrąciła Sue pomiędzy głuche zdania w mojej głowie. — Nie, ja tylko. . . — Jesteś pewien? — przerwała w pół słowa. — Popraw mnie, jeśli się mylę — kontynuowała, pewna co do swoich przypuszczeń. — Niemal każdą sekundę swojego życia wypełniasz jakąś myślą, każdą chwilę obdarzasz podświadomym komentarzem, a każdą myśl poddajesz w wątpliwość, przez co w każdej chwili toczysz w głowie bitwę pomiędzy sobą a sobą, na wpół racjonalną, na wpół emocjonalną rozmowę ze swoim wewnętrznym „ty”. — Czy my się skądś znamy? — zapytałem. Byłem pod niemałym wrażeniem tego podsumowania. — Mówią, że w oczach kryje się dusza — odpowiedziała, spoglądając mi w oczy. — Gdzieś musi się kryć — odparłem. — Dlaczego? — Dlaczego co? — Dlaczego musi się kryć? — Coś musi. — Tak po prostu? — Tak po prostu. W innym przypadku, gdyby wszystko było na wierzchu, potrafiłbym siebie zrozumieć. Ale nie potrafię, więc coś musi się ukrywać. A skoro sami, będąc tak blisko siebie, nie umiemy tego dostrzec, wydaje się być sensownym, by ukrywało się to w oczach, tam gdzie sami nie jesteśmy w stanie zajrzeć. — Być może, ale to tylko potwierdza moją tezę. — Jaką tezę? Wiedziałem jaką. A Sue wiedziała, że wiem. Nie odpowiedziała na pytanie, na które nie chciałem znać odpowiedzi. Tylko spojrzała na mnie wzrokiem, który mówił sam za siebie: — Nie wygłupiaj się, dobrze wiesz — zaczął wzrok. — Nie bądź taki tajemniczy, bo nie ukryjesz rzeczy, które wystają ci ordynarnie zza pleców; tak jak nie schowasz się przede mną za cienkim słupem pozorów — mówił, ale nie atakując, raczej dawał przyjacielską radę, uczciwie ostrzegał, że poznał mnie na wylot i nie ma potrzeby, bym więcej udawał. — To czas szczerości, bądź ze mną szczery. Wiem, że chcesz. . . Chciałem. Tylko czy to tak można? Przez chwilę czułem się, jakbym próbował wyrzygać prawdę. Wstrzymałem swoje umysłowe konwulsje i postanowiłem ściskać żołądek tak długo, jak będę w stanie. Niech przyjdzie, co ma przyjść, ale niech przyjdzie naturalnie. Nie ma potrzeby stosowania sztuczek, palce należy trzymać z dala od przełyku, jak Bóg przykazał. Po jakimś czasie znaleźliśmy się na małej, wąskiej śródmiejskiej uliczce, przed niepozornie wyglądającym budynkiem, stojącym pośród setek takich samych kamienic, ale drzwi — drzwi miał wyjątkowe, bo niemal identyczne już widziałem tej nocy — przed irlandzkim barem o nazwie, której już nie pamiętałem. Wrota (wręcz) prowadzące do największego (i najwspanialszego) z ludzkich nałogów. Sue otworzyła ciężkie drzwi z lekkim trudem, ale dzielnie i bez narzekania. Weszła pierwsza, ja za nią; ona pewnie, ja niezdecydowanie. Byliśmy w środku. 8 Spacer myśli na morfinie 3 Taryfa ulgowa dla zuchwałych marzycieli Weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia przypominającego połączenie sklepu jubilerskiego z warsztatem. Na ścianach wywieszonych było kilka przedziwnych obrazów; wydały mi się wstrętne i odpychające, ale może to wina słabego oświetlenia. Pomiędzy obrazami stały oszklone regały pełne książek, statuetek, porcelany i innych drobiazgów. Na środkowej półce stała pozytywka, która w pewnym momencie uruchomiła się, i w pomieszczeniu zadźwięczała muzyka, jakiej do tej pory nie znałem; nie przykuła uwagi Sue. Przy akompaniamencie tych dźwięków przeszliśmy przez pokój w stronę drewnianych drzwi ze stalowymi wzmocnieniami, znajdujących się na przeciwległej ścianie do wyjścia z budynku. Sue zdjęła kłódkę z zamka. — Pomożesz? — spytała, zachęcając mnie do współpracy. Drzwi były ciężkie jak kawał betonowego klocka, nieosadzonego wcale na zawiasach, a wgniecionego siłą swego ciężaru w podłogę. Po chwili zaczęły się poddawać, wydając z siebie w agonii, jeszcze ostatkiem sił, jęk zawodu — dźwięk rozpryskiwanych iskier. — Dziękuję — powiedziała Sue, gdy tylko luka w drzwiach stała się wystarczająco szeroka, by się przez nią prześliznąć, co uczyniła, zostawiając mnie w tyle nad swoim przeciwnikiem. Zwycięskiego, lecz kompletnie samotnego w swym zwycięstwie. Nikt nie podniósł owacji. Zresztą wcale nie byłem pewien, czy aby przypadkiem drzwi sobie ze mnie nie zakpiły. Może — myślałem — gdyby tylko chciały, postawiłyby opór nie do przejścia, ale drwiąc ze mnie, poddały mi się, żeby zniszczyć mnie w przyszłości z pomocą mojej własnej naiwności w najmniej przez kogokolwiek oczekiwanym momencie. Niesforny szczeniak — szczekający myślami. Szczegółów nie pamiętam, ale wiem, że schodziliśmy schodami w dół. Potem stanęliśmy przed kolejnymi drzwiami, ale nie takim jak te poprzednie. No, drzwi — to za dużo powiedziane. Na zawiasach wisiał jakiś kawał zardzewiałej blachy. Nikt nie zadał sobie nawet trudu, by zamontować przynajmniej prowizoryczny zamek, zasuwę — cokolwiek. Nikt nie dbał o nieoczekiwanych gości. Sforsowanie ciężkich drzwi na górze było nagradzane całkowitym dostępem w tym świecie. My mieliśmy z tego dostępu skorzystać. Mieliśmy zbadać ten świat, który nie był nawet światem, tylko łatką do świata, mającą prowizorycznie i tymczasowo świat ten naprawić. Minęliśmy drzwi, a ten nasz świat — stał się żartem. Bo w piwnicach budynku, w katakumbach podświadomości, w podziemiach umysłu — nazwij to jak chcesz — krył się wielki taras z widokiem na całe miasto, a może nawet więcej. Widzieliśmy gwiazdy. Spodziewałem się ciemności, wilgoci, smrodu, szczurów i innych gryzących stworzeń, a zobaczyłem jasność pochodzącą z tysięcy — co tam — miliardów małych lampek, migających impulsów w sieci neuronowej wszechświata. Nie byłem zaskoczony, to nie tak. Świat już od dawna był dla mnie groteskowym cyrkiem. Na każdym kroku czyhał na mnie jeden z tych klaunów przedrzeźniających moją rzeczywistość. Kulminacja mnie nie przerażała, raczej byłem na nią przygotowany. Było to coś, czego właśnie 9 10 Spacer myśli na morfinie bym się spodziewał. Sue zaprowadziła mnie do barierki na krawędzi dachu. — Poznajesz? — spytała, pokazując ręką na rozpościerające się wokół miasto. — Dlaczego mam wrażenie, że nie powinienem? — Nie wiem. . . Po prostu za każdym razem gdy na nie patrzę, widzę coś innego, coś więcej. Rozumiesz? Jakbym za każdym razem lepiej się wpatrywała, a przecież tak nie jest. To jest dziwne. . . I trudne. Wiesz. . . widzieć więcej. — Chyba wiem — przyznałem, a mówiłem serio. — To chciałaś mi pokazać? — Nie i tak. . . To jest. . . Nie ma tu nic do pokazywania, nie naprawdę. Chciałam tylko, żebyś poszedł ze mną. Daj spokój, „mogę ci to pokazać”? To zabrzmiało tak głupio, że musiałeś przeczuwać przekręt. Zawsze lubię tu przychodzić wieczorami i patrzeć na miasto, ale dziś nie chciałam iść sama. — Wieczorami? Jest sam środek nocy. — Więc nocami. — Nie uważasz, że jest to — poza tym, że bardzo, bardzo niepokojące — trochę niebezpieczne? Chodzenie w nocy po mieście, zaczepianie pierwszej lepszej osoby i wchodzenie z nią w jakieś dziwne, ciemne zakamarki miasta? — Po pierwsze nie pierwszej lepszej — odparła, chcąc chyba ratować moje o niej pierwsze wrażenie — a po drugie nie, nie uważam. Może się zdawać, że o tej porze w mieście czyha na nas mnóstwo najróżniejszych niebezpieczeństw, o których w dzień balibyśmy się nawet pomyśleć. Tak nie jest. Wręcz przeciwnie! Noc rozkłada pod sobą siatkę asekurującą. Jak się zagapisz, potkniesz i upadniesz — wylądujesz na niej i wszystko będzie w porządku. Wstaniesz i pójdziesz dalej, może tym razem ostrożniej, a może nie — w tym jest całe piękno tej nocy! Posiada taryfę ulgową dla zuchwałych marzycieli. — I jest to udowodnione naukowo? — Nie, nie jest. Dziwne, że sam masz nieprawdopodobne teorie, a na cudze reagujesz tak bardzo sceptycznie — odparła zaskakująco wyrozumiale. — Faktycznie, jest to coś wartego przemyślenia. Sue spojrzała na gwiazdy. Gdzieniegdzie migotały nerwowo z niewielką częstotliwością. — Niebo wygląda dziś pięknie — zauważyła. — Tak — przyznałem, podążając swoim za jej wzrokiem. — Wydaje się, jakby gwiazdy migały. Doprawdy nie wiem, jak to wytłumaczyć. — Ja też nie. Wiem za to, jak tłumaczył to mój przyjaciel, Ed. — Przyjaciel Ed? — Ed jest autorem „Spaceru do gwiazd” — wyjaśniła. — Jest to powieść, której zdarzenia osadzone są w fikcyjnym świecie. Grupa ludzi postanowiła zeksplorować kosmos w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o piękno migocących gwiazd. Była to grupa fanatyków, zachwycających się pięknem, estetów, artystów czy innych marzycieli. Wyobraź sobie, że zbudowali statek kosmiczny napędzany mechanizmem opartym na legendarnych siedmiomilowych butach. Zwyczajnie poszli sobie nim na kosmiczny spacer. Kiedy dotarli do najbliższych gwiazd, doznali szoku. Mistyczne, tajemnicze gwiazdy, tak piękne z perspektywy Ziemi, okazały się być żywymi istotami, obrzydliwymi stworami o kulistych kształtach i z wielkimi otworami gębowymi, znad których patrzyły narkotyczne oczy. Ponadto różnorodne przewlekłe choroby przewodu pokarmowego wywoływały co jakiś czas w różnych miejscach kosmosu epidemie permanentnej czkawki. Czkawka, a raczej skurcze ją powodujące, skutkowała arytmią promieniowania, a ta z kolei efektem migotania, widzianym lata świetlne dalej — w fikcyjnym świecie zwanym Ziemią. — Najwyraźniej czasem lepiej jest napawać się pięknem z bezpiecznej odległości, niż wnikać. . . — podsumowałem jej opowieść, co nie do końca się jej spodobało. — Rozumiem, że to — powiedziała „to” jakby było to coś innego — jest naukowo potwierdzone. . . — Powiedzmy, że ludzkość przekonywała się o tym wystarczająco wiele razy, by za takie to uznać. 3. Taryfa ulgowa dla zuchwałych marzycieli 11 — Ludzkość czy ty? Ludzkość czy ja? Kim jest ludzkość? — Raczej: kim ty jesteś? — poprawił mnie jej wzrok, mówiąc „ty” jakby to był ktoś inny. Wtedy zrozumiałem, że jej wzrok mówił może i w mojej wyobraźni, ale dokładnie to, co powiedziałaby ona, gdyby ją o to zapytać. Zadziwiające, jak często ukrywamy rzeczy, które tak skutecznie same z nas wychodzą, choćby poprzez oczy. Upierdliwy wzrok. Szczerość zawsze jest upierdliwa. Przepraszam wszystkich poirytowanych, ale — rozumiecie — nie da się inaczej. Zamyślony, jeszcze raz rzuciłem okiem na imponującą panoramę miasta. Widok był inny. Zdawało mi się, jakbym był teraz w punkcie obserwacyjnym, z którego patrzy na miasto sam Bóg, czy to podziwiając piękno swego dzieła, czy to śledząc zabawne losy ulubionego ludzkiego sitkomu. Stał się jeszcze zabawniejszy, odkąd swój wkład zaczęli weń wnosić Franz Kafka, a trochę później Salvador Dali, który poprzez udział w tym przedsięwzięciu znalazł nowy sposób, by zwrócić na siebie uwagę. Choć chyba tylko moją. — Tak czy inaczej myślę, że Ed by się z tobą zgodził — przyznała w końcu — Tak myślisz? — On mówi, że gdyby wiedział, gdzie zaprowadzą go w życiu jego buty, chodziłby boso. Ale ja mu nie wierzę. Znam go i wiem, że chce jedynie ukazać sedno sprawy. — Chyba rozumiem to sedno. — Oczywiście, że tak. Każdy rozumie, póki nie okaże się, że nie. Uwierz mi na słowo, niejednokrotnie by cię zadziwił ten stary wariat. — Z tym większą chęcią chciałbym go poznać. Lubię wyzwania. — Najwyraźniej — powiedziały jej usta, a oczy dodały: — Zapraszam, ale wiedz, że wkraczasz w świat, którego dotąd nie znałeś. Świat ten jest nieobjęty niczyją percepcją. Świat ten jest niepokonany. Światem tym rządzą porażki, a zwycięstwa odnosisz jedynie na poziomie, jakże nieciekawej, rzeczywistości. Rzeczywistość nie jest ani trochę prawdziwsza od wyobraźni. Jest tylko bardziej rzeczywista. — Sam trochę piszę, dlatego zawsze chętnie wymienię opinię z kolegą po fachu. — Naprawdę? — spytała, udając zaskoczenie. — Naprawdę cię to dziwi? — Nie. . . zwykła kurtuazja — odparła, nie ukrywając lekkiego zawstydzenia, ale także braku wstydu przed nim. — Nie pasuje do ciebie. — To prawda, nie pasuje. Ale żyjemy w świecie kurtuazji. Czasem lubię zrobić coś, co zarysowuje moje luźne więzi z wszechświatem. Tak czy inaczej jesteś przesiąknięty swoim atramentem od butów po czapkę. Zapewne nawet teraz chowasz swoje długopisy po kieszeniach. Chowałem. — Z Edem jest to samo — ciągnęła, nie zaczekawszy na moją reakcję. — Nie zrozum mnie źle, Ed to bardzo sympatyczny człowiek, ale spędza za dużo czasu nad swoimi powieściami. Przez lata zrobił się z niego niezły dziwak i nie sądzę, by do końca mu się to podobało. Zastanów się nad tym, dla ciebie może jeszcze nie być za późno. Było. Przynajmniej teraz to wiem. Sue chyba nawet wtedy to wiedziała, chciała po prostu dać mi wybór, pozwolić, bym sam zdecydował, czym napycham głowę. Wydaje mi się też, że wcale tego nie potępiała. Sam nie wiem. . . Może w tych sprawach nie ma złych i dobrych wyborów. Może wybór jest podjęty za nas w momencie narodzin — jakiś szalony gen, demon, chochlik, czy coś. . . Ale może tylko szukam usprawiedliwień dla czegoś, co być może wcale nie powinno być potępione. A może znowu przesadzam. — Zrobimy tak. . . — zaczęła, po czym wyjaśniła mi swój plan dalszych poczynań tej nocy. Mieliśmy się spotkać w wyznaczony miejscu w ciągu pół godziny (w międzyczasie Sue miała zająć się jakąś sprawą), a potem odwiedzić starego pisarza, który „na pewno jest na nogach, bo zazwyczaj o tej porze kończy pisać któryś z rozdziałów którejś z jego książek”. 12 Spacer myśli na morfinie Z jakiegoś powodu naciskała na to spotkanie. Jakby od tego zależał czyjś los lub jakby chciała nam oddać przysługę. Nie miałem tu bogatego wyboru: mogłem się zgodzić lub nie. Zgodziłem się. Bo „dlaczego nie?”. Zresztą i tak czułem, że nie miałem na to wpływu, a historia o dziwnym autorze książki o gwiazdach trochę mnie zaciekawiła. Co tam. . . Zeszliśmy na dół schodami pożarowymi. Kiedy Sue oddalała się coraz bardziej, idąc w swoim kierunku, zastanawiałem się, skąd biorą się takie istoty jak ona, jak ja; gdzie powstajemy i po co, do cholery, chodzimy tymi ulicami po nocach, szukając szczęścia i otuchy w chłodnym podmuchu beztroski. Pomyślałem, że nikt tego nie wie, a jeśli by wiedział, to naprawdę by mnie to zezłościło. Idąc na miejsce naszego spotkania, spostrzegłem, że mój telefon nagle przestał być trywialnie (to już teraz!). Zaczął grać melodię, którą znałem, ale nie potrafiłem określić, co to za melodia. Była jak słodko-gorzki śpiew klauna. Numer zastrzeżony. — Halo? — Rozejrzyj się — odpowiedział ktoś po drugiej stronie. Rozejrzałem się. — Nie jesteś sam — ciągnął dalej. Gada głupoty, jasne, że jestem. — Głupoty gadasz. Zaraz, zaraz... Kim jesteś właściwie? Jest środek nocy, a ty dzwonisz i gadasz głupoty. — Nie gadam głupot. Nie jesteś sam. Ja jestem z tobą. Rozejrzałem się znowu. — Masz świadomość tego, że to nie ma sensu? — Jasne, że nie ma. A co byś chciał, po nocy sensu słuchać? — wzburzył się głos w słuchawce. — Co nie zmienia nic w kwestii samotności. Ale porzućmy to. Proszę cię tylko, nie bierz tego wszystkiego na serio. Naprawdę, opanuj się trochę. Po co masz później żałować? — Naprawdę? Spróbuj powiedzieć coś z jeszcze mniejszym sensem. — Sam jesteś bez sensu, skończ z tym. . . Halo! — krzyknęła słuchawka, wystraszywszy mnie nie na żarty. Cholerna słuchawka, co z nią jest nie tak? — Wiesz, jakbym chciał, mógłbym sprawić, byś upadł, właśnie teraz, na ziemię. Ot tak — pac i leżysz. — No dalej, spróbuj szczęścia — rzuciłem wyzwanie, poddenerwowany całą sytuacją. Czekałem, gotowy na upadek. Nic się nie stało. — Przykro mi to mówić, ale chyba sztuczka ci nie wyszła — powiedziałem po chwili. — Co mogę poradzić. . . Uda się następnym razem. Po prostu wiedz, że mam nad tobą kontrolę i, nawet jeśli nie zawsze mi to wychodzi, jestem w stanie wpłynąć na twoje losy w dość dużym stopniu. — A mówisz mi to dlaczego? — Halo! — Przestań krzyczeć! — Halo. . . Rozmowa przerwana. Spojrzałem na telefon, który wyświetlił komunikat: „Rozmowa z M. zakończona”. 4 Ed Edward Dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, gdzie jest miejsce, w którym spotkać miałem się z Sue, mimo że przecież stąpałem po mieście zdeptanym przeze mnie już setki razy. Chociaż może wcale nie. Bez żartów, nie wiedziałem już, gdzie jestem, bo, przytłoczony życiem, wyszedłem, by o nim zapomnieć, a ono tak natrętnie o sobie przypominało. Nic nie osiągnąłem i nie wiedziałem, czy jeszcze osiągnę. Zatrzymałem się, stanąłem, stałem. Usiłowałem wyłączyć to wszystko, ale jak się to wszystko wyłącza? Chciałem wyrzucić długopis, ale nie mogłem. Chciałem sobie przypomnieć drogę, ale byłem już na miejscu. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ale znałem to miejsce, choć teraz znów nie dałbym rady go opisać poza tym, że było znajome. Wówczas nawet tyle bym nie potrafił przed sobą przyznać. Wtedy zobaczyłem Sue. Nie spytałem, gdzie była. Nie zdążyłem nic powiedzieć, zanim sama zaczęła mówić: — Chodź, to tuż za rogiem. I faktycznie — podeszliśmy parę kroków, skręciliśmy, potem znów kilka metrów i byliśmy na miejscu. A tam stał zwykły, mniej więcej prostopadłościenny w swym kształcie budynek. Nie wyglądał ani na biedny, ani na bogaty. Budynek jakich wiele w miastach całego globu, w szczególności w tym, które było przecież po części każdym z tych miast. Sue zaprowadziła mnie naokoło budynku do wejścia prowadzącego na korytarz. Weszliśmy chyba dwa piętra w górę i dalej w głąb korytarza. Przechodząc obok drzwi do jednego z mieszkań, usłyszeliśmy jazgot jakichś nieprzyjemnych dla ucha dźwięków, jakby muzyki mającej na celu wymusić czyjeś zeznania, oraz odgłosy ludzkich rozmów i śmiechu. Następne drzwi prowadziły do mieszkania Eda. „Ed Edward” — mówił napis na drzwiach, w które zapukała Sue. Nie było reakcji. Zapukała ponownie, trochę głośniej. Znowu nic. Złapała ostrożnie za klamkę, powoli otworzyła drzwi, po czym dyskretnie weszliśmy do środka. Ona pewnie, ja — nie wiedząc, co mnie czeka i czy dobrze robię, przechodząc przez próg. — Ed? — zawołała Sue, ale nikt nie odpowiadał. W mieszkaniu paliło się światło. Przeszliśmy przez długi, wąski hall, na końcu którego znajdowały się otwarte drzwi. Stamtąd dochodziły do nas ciche szmery, odgłosy czyjejś obecności. Weszliśmy do pokoju, który był średniej wielkości pokojem, wyposażonym w dwa duże regały pełne książek. Ta imponująca biblioteka zrobiła na mnie wrażenie, może trochę dlatego, że na pierwszy rzut oka nie rozpoznałem zbyt wiele tytułów wypisanych na grzbietach. Pociągał mnie mistycyzm regału pełnego nieodkrytych myśli. Na wprost nas ukazała się nam sylwetka lokatora. Siedział, odwrócony do nas plecami, przy biurku, pogrążony jakby w pracy. Na uszy miał założone słuchawki, w których, jak mniemałem, grała muzyka wymagająca największego skupienia. Po jego prawej ręce kręciła się czarna płyta skrobana przez igłę gramofonu. Sue zbliżyła się do Eda. 13 14 Spacer myśli na morfinie — Ed? — powiedziała, chwytając go za ramię. Ed odskoczył, zaskoczony, zrzucając z głowy słuchawki. Uspokoił przerażony wzrok, gdy ujrzał przed sobą znajomą twarz Sue. — To ty, Susan — stwierdził, chcąc upewnić się sam przed sobą, że jest na bieżąco z wydarzeniami. — To ja, Ed. Pukałam, ale. . . — Wybacz, ale te jęki za ścianą burzą mój spokój. Ci artyści to jakieś nieporozumienie. Ciągle piją i słuchają tych wrzasków, a ja nie mogę pracować. Dzień w dzień siedzą i albo się bawią, albo malują te swoje kleksy. Gdybym. . . — Ed! — upomniała się stanowczo Sue, jakby tylko takie upomnienie mogło w jego przypadku zadziałać. Ed uspokoił się i czekał z zaciekawieniem na to, co ma do powiedzenia Sue. Nie miała nic do powiedzenia. Zaczął więc Ed: — Przyprowadziłaś gościa — zauważył. Spojrzał na mnie, wstał, zbliżył się do mnie. — Ed Edward — przedstawił się, podając mi rękę. A więc to on — zwykły półstarzec, nie wyglądający wcale na wariata. Trochę siwe włosy. Doświadczenie miał szczegółowo wyrysowane na twarzy — w relacji jeden do jednego każda zmarszczka reprezentująca pojedyncze przeżycie — a na wpół siwy zarost przysłaniał jakieś tajemnice, jakieś trupy w szafie, jakieś bezpowrotne ścieżki życia. Człowiek siedzący na co dzień pomiędzy skarbnicą wiedzy na półkach a własnymi rękopisami porozrzucanymi na biurku, pomiędzy dziedzictwem świata a własną oceną. Był bardziej kimś innym, niż nie był sobą. — Widzę, że spostrzegłeś moją skromną biblioteczkę — powiedział, widząc mnie spoglądającego znowu w stronę regałów. — Fan literatury? Tak. . . to widać. . . — Sue opowiadała mi trochę o twoich powieściach. . . — Niech zgadnę: „Spacer do gwiazd”? — W moich oczach wyczytał, że tak. — Jasne. Sue zawsze preferowała ten tytuł. Ale Sue nie ma pojęcia o tym, co dobre — droczył się Ed. Wszystko w porządku, Sue rozumie. Podszedł w kierunku regałów z książkami. — Pokażę ci coś, co naprawdę zasługuje na uwagę. Chociaż do dziś tej uwagi poszukuje. To niedorzeczne — stwierdził i zaczął szukać książki w regale. Być może jest to niedorzeczne, ale czy w ogóle jest sens o tym mówić — nie wiem. Jakbym miał wspominać o wszystkich nonsensach, które co dzień widzimy, urosłoby to do rangi absurdu. I bylibyśmy w nie najlepszym położeniu. — Tutaj jest — oświadczył Ed, znalazłszy książkę na jednej z półek, po czym podał mi ją do rąk. — „Spacer myśli na morfinie” — odczytałem tytuł na głos. — „( . . . ) czyli najwspanialszy nałóg ludzkości”! — uzupełnił Ed z dumą. — Intrygujące — dodałem od siebie, zapatrzony w zamyśleniu na okładkę, na której widniała jedynie pierwsza część tytułu. — W rzeczy samej. — To jego obsesja — wtrąciła, cicha jak do tej pory, Sue. — Nie daj się w to wciągnąć, nic z tego dobrego nie wyjdzie. — To nie żadna obsesja, nie bądź śmieszna. Gdybyś na jej zrozumienie przeznaczyła połowę czasu, który poświęcasz na jej krytykę, może teraz byłabyś o połowę mądrzejsza. — Ed znany jest ze swej skromności — wyjaśniła mi Sue sarkastycznie. — A Susan ze swojego ciętego języka — zripostował Ed. — Nie da się ukryć — przyznała z uśmiechem, najwyraźniej zadowolona z wyniku słownej potyczki. — Intrygujące. . . — powtórzyłem, jakbym wcale ich nie słuchał. — No i patrz, Ed, co zrobiłeś — zmartwiła się Sue. — Teraz mam tu dwójkę dzieciaków. Nie 4. Ed Edward 15 myślcie, że mnie to nabiera, to nie jest żadna pasja. Jesteście zwykłe czubki. Boję się pomyśleć, co będzie, jak to już przeczyta. . . — Nie przesadzaj. Myślę, że potrafię zachować dystans — zapewniałem. Ale co ja tam mogę zapewnić. . . — Zachowujesz się, jakbyś to ty nigdy się w nic nie wciągnęła — napominał Ed — a jesteś ostatnią osobą, która powinna nam prawić kazania. Już nie pamiętasz, co było z tobą? Przyjacielu — zwrócił się do mnie — masz tu do czynienia z nałogową czytelniczką. Spojrzałem na Sue wymownie. Szukałem na jej twarzy odpowiedzi na postawione przed momentem zarzuty. Znalazłem — winna. — Gdyby tylko była taka możliwość — ciągnął Ed — wstrzykiwałaby sobie książki dożylnie. Co, nie było tak? — Mylisz teraz z kiedyś i w ogóle mylisz wszystko i zawsze — broniła się, sfrustrowana, zagubiona we własnych słowach. — Kobiety. . . Kontynuowali dalszą kłótnię, kiedy ja byłem już w środku pierwszego akapitu. Powieść zaczynała się od momentu, gdy. . . — Ciszej tam! — usłyszałem nagle krzyk Eda, uderzającego pięścią w ścianę — cholera. Co z nimi jest nie tak?! Urodzili się zwyczajni, jak my wszyscy, ale brak ćwiczeń umysłowych zrobił z nich chodzące worki kości. No, czy nie mam racji? Widzieliście, co oni wyprawiają? a czym zarabiają na życie? Widzieliście te ich obrazy, te rzeźby śmiechu warte, te pożal się Boże utwory muzyczne, które nawet skarbówkę są w stanie odstraszyć? Czytać — nie potrafią, mówią — sepleniąc, pierdzą w stołki, łykają tabletki, tylko by dorównać tym na tyle szalonym, że już żadnych środków nie potrzebują. Na wszystkie kamienice w okolicy — akurat ta musiała stać się ich zalążkiem. Tu się tworzy sztukę! dzień w dzień — krzyczał w stronę ściany — noc w noc. Praca, ciężka praca, ale kto by się tym przejął! Ja i Sue staliśmy przez chwilę, patrząc na Eda, który zrobił dłuższą pauzę. — Musimy zmienić lokal — orzekł w końcu. — Znam pewne miejsce. Nikt nie wnosił sprzeciwu. Ed przygotował się do wyjścia — zebrał porozrzucane kartki z blatu biurka, fotela i sofy, złożył je wszystkie razem i tak stworzony stos położył w rogu biurka; zdjął igłę z gramofonu; odwiesił słuchawki na kołku. Wyszliśmy przez drzwi balkonowe, od których prowadziły małe schodki, kończące się na podwórku, z tyłu budynku. W momencie gdy przeszliśmy przez próg, wzmogły się hałasy, które teraz dochodziły także z zewnątrz, spod okien budynku, obok miejsca, gdzie zeszliśmy na dół. — Hej, patrzcie, to Laico! — krzyknął do reszty jeden z uczestników zabawy. — Laico! — krzyczał inny. — Nie przedstawisz nas? — Nie bądź łajza, chodź się napić — namawiał trzeci, wymachując niezgrabnie butelką. — Zamknijcie gęby! — krzyczał w odpowiedzi Ed. — Toż to element! Jak wy traktujecie swoje życie?! — Jak nam się podoba, nieprawdaż? — odparł jeden z nich, szukając poparcia u reszty. — Idź się lepiej umyć. . . Obdartusy! Brudasy! Ja i Sue oparliśmy się na barierce niedaleko wyjścia z podwórka, obserwując całą sytuację z bezpiecznej odległości. — Woda nas nie kocha — kontynuowali sprzeczkę — a my jej nie potrzebujemy. To, czego chcemy, to alkohol i sztuka! — Ha! Sztuka! Dobre sobie. . . — Nie krępuj się, Laico, chcesz rzeźbę? a może jakiś akt na ścianę albo pejzaż? Powiedz tylko słowo — wszystko ma swoją cenę. Kto wie, może i ty nauczysz się kiedyś rozpoznawać prawdziwe piękno. . . — Prędzej uszy mi odpadną, niż uznam was za artystów! Dalsza część tej wymiany zdań jest dla mnie nieco mglista, niewyraźna. — O co im chodzi? — spytałem Sue. 16 Spacer myśli na morfinie — Kto by za tym nadążył. . . — westchnęła. Staliśmy tak jeszcze przez chwilę. Patrzyliśmy na odwieczny pojedynek — przyjmujący barwę banału, ale pachnący prawdziwym konfliktem błądzących duchów. Czułem dotyk podmuchu wiatru. Podmuch miał coś symbolizować także. I my też — tam na barierce — coś symbolizowaliśmy. Patrzyliśmy. . . W końcu Ed się wycofał. Gdy zbliżał się do nas, słyszeliśmy jeszcze jakieś krzyki, śpiewy, okrzyki prowokujące Eda, może i nas przy okazji. Nie wsłuchałem się, ale wiedziałem. Czasem jest tak, nie? — że wiesz. I jak często się mylisz, gdy wiesz? A jak często masz rację? Czułem, że wiem; czułem, że mam rację; wiedziałem, że mam rację; a co najważniejsze — wiedziałem, że czuję. 5 Co ci chodzi po głowie Do gabinetu Generała Niebieskich Myśli, znajdującego się na ostatnim piętrze Niebieskiego Pałacu, wszedł porucznik Niebieskiej Armii. — Dobre wieści, poruczniku? — zapytał Generał, nie odrywając wzroku od kartek na biurku. — To zależy, panie Generale. — Zależy od czego, poruczniku?! — spytał podniesionym głosem Generał, unosząc wzrok. — Czy wojna to dobre wieści. — Pytacie, czy wojna to dobre wieści? — Tak jest, panie Generale. — Pytacie, czy wojna to dobre wieści?! — powtarzał ciągle, szukając odpowiedzi. — Tak jest — potwierdził porucznik. — Otóż powiem wam, poruczniku: na pewno to złe wieści dla Imperatora! Tak jest! — wyrzucił z siebie Generał, co nieco go uspokoiło. — No ale co z tą wojną? — Szykuje się. — A, szykuje się, powiadacie! Szykuje się. . . — Szykuje się. — Przecież widzę, że się szykuje! Właśnie to powiedziałem. . . Co z Pen Sée? — Będzie tu za chwilę. — Dobrze. Chciałem porozmawiać ze staruszkiem, zanim cokolwiek. . . Nie wiem, czy powinienem, ale posłuchać nie zaszkodzi. Dziękuję, poruczniku. Wracajcie do pracy. — Tak jest. Porucznik wyszedł z gabinetu, a Generał oparł się wygodnie i założył ręce za głowę, czekając na najgorsze. ∗ Siedziba Imperatora Czarnych Myśli mieściła się w Czarnej Cytadeli, w południowo-wschodniej części Półkuli, krainie Oxypitalii. Dążenia Imperatora miały na celu zawładnięcie całą Półkulą — od leśnej Frontali przez stepy Parientalii i aż po oba — zachodnie i wschodnie — pasma Gór Temporalnych. Jego żołnierze przygotowywali się do przejęcia władzy, najpierw jednak trzeba było pokonać wojska Niebieskiej Armii, stacjonujące na zachodzie Frontali. Imperator był pewny siebie — jego armia była liczniejsza, lepiej uzbrojona i fanatyczna. Jakie atuty były po stronie przeciwnika? Tylko nadzieja i legendy. . . — Wojska będą gotowe już za kilka dni, Imperatorze — zapewniał pułkownik. — Jakieś wieści od naszego człowieka w Niebieskiej Armii? — Na razie cisza. — Cisza przed burzą, pułkowniku. Cisza przed rzezią. — Otóż to. Obydwaj z dumą zaczęli kiwać głowami, sami siebie przekonując, że tak. Wiara to jedno, pewność to drugie, a podświadomość — płata figle i śmieszy. Śmieszy pisarzy, bo nie wiem, jak jest 17 18 Spacer myśli na morfinie z czytelnikami. — Proszę meldować, jak tylko zmieni się coś w sprawie naszego dzielnego szpiega. — Oczywiście, Imperatorze. Rozkazałem przekazywać informacje na bieżąco. Gdy tylko będzie coś wiedział, ja się o tym dowiem. A jak ja się o tym dowiem. . . — To wiedzieć będę i ja. — Dokładnie. — Podoba mi się ta cała sprawa ze szpiegiem. Pewnie niczego się nie domyślają. Jasne, moglibyśmy ich zrównać z ziemią, po prostu przeciwstawiając im siłę naszej potężnej armii. Ale gdzie w tym zabawa? Poza tym nie jestem jakimś tam bezdusznym tyranem, nie dam naszym chłopcom ginąć bez sensu. Taktyka! Taktyka, pułkowniku, to jest esencja każdej bitwy, każdej wojny. . . — Każdej rzezi? — W rzeczy samej. Zresztą proszę pomyśleć, jakie zniszczenia na naszej Półkuli spowodowałaby taka wojna. Nie zostałoby już nic do zniszczenia na potem. — I wojna stałaby się bezcelowa. — Bezcelowa. . . A tego nie chcemy — wyznał Imperator, zamyślony. — Jak idą przygotowania w górach? — Wszystko zgodnie z planem. — Proszę pamiętać, że to ma być zaskoczenie, podstęp. Absolutnie żadna Niebieska Myśla nie może się o tym dowiedzieć. — Nie ma takiej obawy. Już od kilku dni stacjonujemy w głębi lasów. Obstawiliśmy też nasze tyły. Wszystko w promieniu kilku kilometrów od miejsca naszej pułapki jest całkowicie niedostępne z zewnątrz. Nikt, prócz kilku uprawnionych osób, nie opuszcza też terenu prac. — Problem w tym, że może to zwrócić uwagę Generała. Boję się, że zwęszą podstęp. — Nie zwęszą — uspokajał pułkownik. — Nie zwęszą? — Zająłem się tym w odpowiedni sposób. Stworzyliśmy dywersję. — Dywersję? — Tak. Rozpuściliśmy pogłoskę, że szukamy nowych złóż energii. Niebieskie Myśle są przekonane, że nasze stare złoża są na granicy wyczerpania i znalezienie nowych jest kluczowe dla przebiegu wojny. Rozstawiliśmy też kilka innych obozów, także we Wschodnich Górach Temporalnych, dla uwiarygodnienia tej pogłoski. Tylko że tam nic nie znajdziemy — za to do zachodnich gór wyślemy energowozy, które pozwolą im myśleć, że znaleźliśmy energię. Być może sami wpadną w pułapkę, chcąc zniszczyć nasze złoża i zapobiec walkom. — Rozumiem. Warto spróbować. Będziemy monitorować sytuację i w razie czego wrócimy do poprzedniego planu. Ale czy zdecydują się uderzyć przy tak licznej obstawie? — Zmniejszymy ją pod pretekstem mobilizacji, każemy kilku jednostkom pomaszerować od wschodu, być może także od centrum. — Tak, widzę to. . . Stworzymy chaos i zamieszanie. Sprowokujemy Generała do popełnienia błędu. Będzie pod ścianą. Albo pośle wojska do walki — wtedy zajdziemy ich od tyłu — albo ruszy na nasze złoża, a tam czeka ich niemiła niespodzianka. Tak. Poczekamy, co się stanie, a jak już się stanie — coś się wymyśli. . . Dobra robota, pułkowniku. — Wykonuję tylko swoją pracę — odparł skromnie pułkownik. — I to nas od nich różni, to nas różni od wszystkich, pułkowniku — wykonujemy swoją robotę, podczas gdy oni robią — co? — produkują gówno na patyku. — Słucham? — Dobrze pan słyszał! Są zbyt mali, zbyt sentymentalni, zbyt delikatni. Dlatego my powinniśmy rządzić Półkulą. — I będziemy. . . — Będziemy, ale wszystko w swoim czasie. Nie możemy nic przyspieszać na siłę. Przeznaczenie nasze jest oczywiste — będziemy panować — ale przygotujmy się do tego porządnie. ∗ 5. Co ci chodzi po głowie 19 Do gabinetu Generała wszedł, wnosząc swą wszechmądrość ze sobą, mistrz Pen Sée. — Ach, Pen Sée, witam! — rzekł Generał kurtuazyjnie. Starzec skinął lekko głową i usiadł na krześle przed biurkiem Generała. — A więc szykuje się wojna? — zaczął. — Szy. . . — zająknął się Generał — szykuje się. . . — Nie widzę, Generale, zbyt wielkiej pewności w tobie. — Mamy gorzej wyposażoną, mniej liczną armię. To może się źle skończyć. . . Nie wiem, czy wierzyć w opowieści o problemach energetycznych Imperium, ale nawet jeśli je mają, to prędzej czy później znajdą nowe złoża i nic nie możemy z tym zrobić. — Nie możesz wysłać swojej armii na wojnę. . . — A co innego miałbym zrobić?! Oni zaatakują tak czy inaczej, taka ich natura. Mamy się poddać? To byłaby odmowa chęci życia. Podejmując walkę, mamy szansę. Musimy w to wierzyć. — Musimy za wszelką cenę uniknąć wojny — powtarzał stanowczo Pen Sée. — Tej wojny nie da się uniknąć, Pen Sée! Ona się szykuje, rozumiesz?! Już za późno na pokojowe rozwiązania. — Nawet jeśli uda się wam pokonać wojska Imperatora, co graniczy z cudem, to pozostanie nas wszystkich garstka w świecie kompletnej pustki i zgorzknienia. Większa część wszystkich myśli zostanie zabita, a te, które przeżyją. . . rozumiesz, co mam na myśli? — Jesteśmy zgubieni — wyartykułował Generał, opierając czoło o blat biurka w geście zwątpienia. — Jest jeszcze nadzieja. — Nadzieja?! — krzyknął Generał, podnosząc się gwałtownie. — Czy możemy zrobić coś jeszcze? — Być może jest jedna rzecz. — Mówisz o morfinie? Zapomnij. . . — Morfina istnieje! — przerwał Generałowi mistrz Pen Sée, pierwszy raz podnosząc swój głos. — To nie są bajki, Generale, jak zwykło się mówić wśród twoich żołnierzy. — Czy ktokolwiek może to potwierdzić? Czy ktokolwiek ją widział, zażywał? Czy ty, Pen Sée, ująłeś ją kiedykolwiek w ręce? — Ja nie, nie do końca, ale słyszałem opowieści starszych ode mnie i mądrzejszych od ciebie, którzy osobiście mieli z nią do czynienia. — Skoro tak, to dlaczego tak starannie ją ukryli przed nami? Wytłumacz mi to, bo nie rozumiem. Po co ci mędrcy utaili jej położenie, po co, skoro mogli zaprowadzić pokój na Półkuli? Dlaczego nas jej pozbawili? Powiem ci dlaczego: bo to stek bzdur, ot dlaczego! — Jak już mówiłem, byli o stokroć mądrzejsi od ciebie i nie tak krótkowzroczni jak ty. Morfina może zaprowadzić pokój i przynieść dobrobyt, uwalnia od bólu i rozterek, ale niesłychanie łatwo uzależnia, a przedawkowanie może zrodzić ból i niepokój dużo większe niż te doświadczane teraz. Po chwili ciszy zeszło z nich napięcie i obaj trochę się uspokoili. — Dlatego właśnie — ciągnął, zniżonym już głosem, mędrzec — starzy mistrzowie zadali sobie tyle trudu, by utrzymać miejsce wydobycia morfiny w tajemnicy. — Nawet jeśli to prawda — tłumaczył Generał — nie mogę dodatkowo osłabiać armii, oddelegowując jej połowę do przeczesywania Półkuli w poszukiwaniu może prawdziwego miejsca. Poza tym w całej Parientalii stacjonują już wojska Imperatora i nie mamy możliwości spacerowania beztrosko, szukając po omacku. . . — Nie musimy wcale szukać po omacku! bo wiemy dokładnie, gdzie szukać. — Słucham. . . ? — Zapominasz, Generale, że jestem jednym z uczniów dawnych mistrzów. Otóż, jak wspomniałem, zatajono miejsce wydobycia morfiny, ale zdawano sobie doskonale sprawę, że kiedyś może być ona niezbędna do przywrócenia ładu. Rozumiesz, Generale, mieliśmy sprawować pieczę nad zasobami morfiny, kontrolować jej zużycie. Wszystko zostało obmyślone tak, aby mały krąg uczonych myśli mógł mieć dostęp do morfiny, ale starano się jak najmniej wiedzy powierzać jednostkom. Tyl- 20 Spacer myśli na morfinie ko starzy mistrzowie znali drogę w całości, a nam, uczniom, przekazali jedynie skrawki informacji, które mogły być złożone razem i użyte do jej odnalezienia. Wszystko po to, by pozostawić tę wiedzę młodszemu pokoleniu, ale nie ryzykować niewłaściwego wykorzystania jej przez źle ukształtowany umysł młodego ucznia — przecież nie mędrca jeszcze. Gdyby zaszła potrzeba odnalezienia morfiny, wszyscy uczniowie mieli zebrać się i ułożyć ścieżkę z poszczególnych wskazówek. Niestety nie przewidziano wszystkiego. Wszyscy mistrzowie zakończyli swój żywot, a my zajęliśmy ich miejsce. Jednak los mistrzów podzielili też ich uczniowie, wymordowani jeden po drugim przez zabójców Imperatora. Zostałem już tylko ja i mój własny uczeń, Yu Wen. Dużo czasu zajęło mi odtwarzanie wskazówek przekazanych nam przez mistrzów. Część z nich ocalała, przekazana w różnych formach, także ustnie; część poskładałem w logiczną całość z podsłyszanych niegdyś rozmów. Wszystko to po to, żebym dzisiaj przyszedł tutaj i mógł powiedzieć, że jestem przekonany, że wiem, gdzie znajdują się złoża morfiny. Ciebie proszę tylko o przydzielenie zaledwie kilku żołnierzy, którzy pomogą mi ją odszukać i zapobiec wojnie. Przy odrobinie szczęścia zdążymy przed pierwszymi atakami. Generał wstał i począł chodzić nerwowo po gabinecie, układając sobie wszystkie usłyszane informacje w głowie. — Załóżmy — zaczął niepewnie — że odszukacie miejsce. Skąd będziecie wiedzieć, że to właśnie tam? Jak je rozpoznacie? — Nie powiedziałem ci jeszcze jednego ważnego szczegółu: jako jedyny z uczniów byłem tam osobiście. Kiedyś, gdy mistrzowie wyprawili się w to miejsce, będąc jeszcze małym chłystkiem, schowałem się z tyłu wozu, którym podróżowali. Dobrze ukryty, nie widziałem drogi — jedyne, co pamiętam, to bardzo niewygodna przeprawa w górach, którą mocno odczułem w kościach. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wychyliłem się na moment i zobaczyłem wejście do groty, w której zniknęli mistrzowie. Ze środka unosiły się opary — bezbarwne i bezwonne, ale wyczuwalne w podświadomości. Pamiętam, że po chwili zrobiło mi się dobrze, zapadłem w błogi sen. Gdy się obudziłem, byliśmy już z powrotem. Nie pamiętałem, co mi się śniło w drodze powrotnej, ale czułem, że były to najpiękniejsze sny. . . Od razu poczułem wielką tęsknotę, która normalnie jest objawem trzeźwienia po przyjęciu dużej dawki morfiny, jednakże w przypadku takiego brzdąca, jakim byłem wówczas, zwykłe opary wystarczyły. — Rozpoznałbyś to miejsce po tylu latach? — spytał, jakby z większą nadzieją w głosie, Generał. — Jestem o tym przekonany. To widok, który na zawsze zachowałem w pamięci. — Więc dobrze. . . porozmawiajmy o tej wyprawie. . . ∗ — Imperator się niecierpliwi. Lepiej żebyś miał jakieś informacje — zwrócił się pułkownik do porucznika, który właśnie przysiadł się do jego stolika w knajpie na wschodnim skraju Parientalii, jednym z niewielu jeszcze neutralnych rejonów Półkuli. — Niecierpliwi się, mówisz? — zaczął porucznik arogancko. — No to powiedz mu, żeby przestał. — Daj mi powód — odparł pułkownik, niewzruszony. — Czy słyszałeś kiedyś legendę o morfinie? — O czym? — O morfinie. Słuchaj więc. . . Legenda ta głosi o istnieniu morfiny, magicznej substancji, która wprowadza porządek i pokój. Substancja ta znajduje się daleko w głębi Półkuli, niemal w samym jej jądrze. Stąd — jest niemal niemożliwe, by się do niej dostać. Jednakże! jest jedno takie miejsce. . . Można stamtąd bez trudu dostać się w głąb, można dotrzeć do morfiny, nie kopiąc, nie wiercąc. Istnieje jaskinia, prowadząca do nieograniczenie wielkich złóż morfiny. — Ładna bajka, ma jakiś morał? — Morał jest taki, że Generał wysyła ludzi. . . Jeśli znajdą morfinę, mogą zapobiec wojnie. I nie będzie już Czarnych i Niebieskich Myśli — będą myśli wielokolorowe, pstrokate, białe albo bezbarwne. I nie będzie Imperator władał Półkulą — bo nie będzie Imperatora. I nie będzie Imperium — będziemy zgubieni, rozumiesz? Przegramy wszystko! Nic z nas nie zostanie. 5. Co ci chodzi po głowie 21 — Jak to przegramy? Jak to nic nie zostanie? — Nic z nas, a oni zatriumfują. Ot tak. — Ale jak to tak? Bez ostrzeżenia? — To właśnie jest ostatnie ostrzeżenie! — No ale legenda. . . skąd wiadomo, że to prawda? Mówiłeś, że legenda. . . — Zapytaj Imperatora, on wie. Powiedz mu też, że pokpił sprawę, zostawiając przy życiu mistrza Pen Sée. Teraz on przewodniczy wyprawie, znajdzie morfinę — a podobno wie, gdzie szukać — i. . . — Będziemy zgubieni! — przerwał w środku zdania pułkownik. — Musimy chronić Imperium. Goń do Imperatora, powtórz wszystko, niech reaguje, niech wyśle kontrwyprawę! Nie możemy pozwolić im dotrzeć na miejsce. A jeśli już to zrobią — nie możemy im pozwolić stamtąd wyjść. — Z naszymi możliwościami będziemy tam prędzej, zaczekamy na nich i wybijemy! — Tutaj napotykamy mały problem. Niestety nie wiemy, gdzie jest to miejsce. Nie dokładnie. Udało mi się dowiedzieć tylko tyle, że wyruszają w stronę Wschodnich Gór Temporalnych jutro o świcie. Jedyna możliwość to przeciąć szlak ich wędrówki. Ale to nie będzie proste. Na pewno nie będą iść głównym szlakiem, bo dobrze wiedzą, że wszędzie tam stacjonują nasze wojska. Nie pójdą też stepem, bo jest to zbyt niebezpieczne. Na pewno będą chcieli wejść w góry bezpośrednio z lasów Frontali. Niełatwo będzie ich znaleźć. — Ale. . . uda nam się, prawda? — Tego nikt nie wie. Idź prędko prosto do Imperatora. Powtórz mu wszystko. Oby on wpadł na jakiś niezawodny plan. Musimy się też spieszyć, nie mamy zbyt dużo czasu, zanim dotrą w góry, a tam odnaleźć ich ślad będzie bardzo trudno. ∗ — Towarzysze wyprawy — przemawiał mistrz Pen Sée — przed nami bardzo trudna misja. Misja jakże istotna dla naszej wspólnej przyszłości. W naszych rękach trzymamy tę przyszłość, nie wypuśćmy jej z tych naszych pokracznych dłoni. Wyprawa liczyła łącznie pięć osób. W jej skład wchodzili: mistrz Pen Sée, jego uczeń Yu Wen oraz trzej żołnierze posługujący się aliasami: Alfa, Delta i Omega. Byli to członkowie Sił Specjalnych Niebieskiej Armii, jedni z najlepiej wyszkolonych jej członków. Ich zadaniem była ochrona Pen Sée i Yu Wena podczas wędrówki oraz pomoc w dalszej podróży w głąb Półkuli. Celem wyprawy było odnalezienie źródła morfiny, miejsca znanego pod kryptonimem „Eldorado”. — Nie będzie łatwo ominąć wszystkie straże Imperium. Czeka nas kilka dni skradania się najtrudniejszymi leśnymi ścieżkami. Musimy dotrzeć w góry — potem będzie łatwiej. Ale by to zrobić, musimy wyjść z lasu niezauważeni. Nie będę oszukiwał — wiele zależy od szczęścia. Ale my też musimy dać z siebie wszystko. Mamy tylko tę jedną szansę, więcej nie będzie. Jest nas tu pięciu; przynajmniej dwóch z nas musi dotrzeć do Eldorado, by móc zejść do źródła i wydobyć morfinę. Jeśli ktoś z nas zostanie schwytany przez imperialistyczne wojska, nie może pisnąć słówka o celu wyprawy. Taka wiedza w rękach Imperatora znacząco zmniejszy szanse powodzenia misji. Wszyscy przysłuchiwali się z uwagą. Byli świadomi powagi zadania. — Wyruszamy jutro o świcie. ∗ O świcie cała ekipa była gotowa. Wyruszyli z centralnej Frontali, z najbardziej na wschód wysuniętej bazy Niebieskiej Armii. Zagłębiali się w tereny opanowane przez nieprzyjacielskie wojska. — Mistrzu — zwrócił się Yu Wen do Pen Sée — czy sądzisz, że podołamy tej misji? — Czy sądzę? To nie ma najmniejszego znaczenia, Yu Wen. Musimy podołać. — Nie będzie łatwo dotrzeć do samego źródła. Tam na dole opary muszą być niezwykle intensywne. Czy damy radę pozostać przytomni i wyjść na zewnątrz? — Oby wystarczyło nam na to sił. 22 Spacer myśli na morfinie — Nasz plan ma wiele słabych punktów. . . — wytykał wciąż Yu Wen. — Też chciałbym, aby nie miał, też chciałbym! Mimo to ma i jest to nasz jedyny plan, najlepsza szansa, a nawet jeśli nie, to nie wpadliśmy na lepszy pomysł. Każdy z nas jest w pewien sposób ograniczony. Musimy się z tym pogodzić, Yu Wen. Rezygnacja nie wchodzi w grę. Możemy starać się dążyć do doskonałości, ale zawsze jest szansa na zaprzepaszczenie tego wszystkiego w jedną sekundę. Musisz oglądać się za plecy, ale i patrzeć pod nogi. I na dłonie — patrz zawsze na dłonie! Na cudze, rzecz jasna, ale i na swoje własne także. . . I uważaj, za co chwytasz. Łatwo się pokaleczyć. — Ty się pokaleczyłeś? — Każdy się kaleczy! Szli przez moment w ciszy, jakby wszystko już zostało powiedziane. — A teraz cicho — pouczył Pen Sée — musimy zachować ciszę, by nie zwrócić na siebie uwagi. 6 Alegoria bezkształtu Odzyskiwałem powoli przytomność. Miałem przedziwny sen. . . nie, sen nie — wizję: łysej głowy z obrzydliwą grzywką. Widok cokolwiek straszny. — Patrzcie, Laico się ocknął — raczył ktoś rozgłosić wszem i wobec, a chodziło mu o mnie. Kilka osób pomogło mi wstać. Dopiero gdy stanąłem samodzielnie na nogach, zrozumiałem, że nie jestem trzeźwy. Cały pokój — który wypełniała grupka mężczyzn — ruszał się w rytm bolesnej muzyki, jakby ktoś go brał w ręce i nim potrząsał. — Panowie — zacząłem — kto tym. . . no. . . pokojem. . . potrząsa tak? — Panowie! — ktoś krzyknął. Kilku z nich wybuchło śmiechem. — Pokojem mu ktoś potrząsa! A to dopiero. A może to pokój tobą trzęsie, co, Laico? Rozważałem tę ewentualność. — Ty, Franek — zwrócono się do kogoś w głębi pokoju — patrz, coś zrobił z Laico. Mówiliśmy, że nie da rady. Za słaba głowa. — Sam się prosił. Nic na siłę — odpowiedział Franek (najwyraźniej). Albo Frank, czy też Franco. Zdaje mi się, że jednak Franco. Ale nie Franco od urodzenia, a Franco zrodzony z maniery. — Przepraszam — zacząłem zmieszany — o co się znowu prosiłem? Czego nie dałem rady? Czuję się. . . niedobrze. Czy coś wypiłem? — Czy coś wypił, się pyta! — wyśmiał ktoś, co znowu wywołało śmiech kolektywny. — Kompletnie nic nie pamiętasz, hę? — spytał z uśmiechem Franco, zbliżywszy się do mnie. Ciągle stałem, usiłując nie upaść, ale znudziwszy się usiłowaniem, opadłem do tyłu na kanapę. Franco podał mi szklankę wody. — Mówiłem — powiedział z troską, ale ciągle uśmiechając się wesoło — żebyś sobie darował. Jesteś taki sam Laico jak Edward i ta jego podopieczna. — Sue? — Oni jednak nigdy nie zdecydowaliby się na to, co zrobiłeś. Więc jesteś może i Laico, ale nie taki jak tamci. . . — Słucham? — Racja, racja. Ciągle nie pamiętasz. Poddaliśmy cię testowi. Widzisz, my tu wszyscy — jesteśmy artystami. Ja maluję, inni rzeźbią, jeszcze inni grają na instrumentach własnej roboty, a niektórzy robią cokolwiek — co tylko wpadnie im do głowy. Bo przecież nie jest ważne, co zrobisz, a co możesz o tym powiedzieć. Racja? — Muszę przyznać. . . — usiłowałem odpowiedzieć, nie wiedziałem jeszcze, czy przecząco. — Tak, tak, ty jesteś Laico, nie należysz do naszego kręgu i nie jesteś w stanie zrozumieć zawiłości tej tezy, co udowodniłeś przed nami godzinę temu. — Ale. . . — zacząłem i momentalnie zawróciło mi się w głowie — co ja właściwie takiego zrobiłem, czy też nie zrobiłem, jeśli o to chodzi? — Co, pytasz! Chciałeś zmierzyć się z naszą sztuką. Na twoją własną prośbę staraliśmy się przedstawić ci jej tajniki. Pokazaliśmy ci parę naszych dzieł, przedstawiliśmy interpretacje, ale ty 23 24 Spacer myśli na morfinie nie wytrzymałeś — zacząłeś rzygać za okno, skręcać się z bólu, potem drżeć w przerażeniu, po czym przyjąłeś pozycję embrionalną i straciłeś przytomność. Czasem przebudzałeś się i krzyczałeś, przeklinałeś cały świat. Straszną masz reakcję na sztukę, Laico. Naprawdę, muszę tu być szczery, dawno nie widziałem takiej okropnej reakcji. Jak się teraz czujesz? — Okropnie. — No właśnie! Wcale nie przemawiały do ciebie żadne argumenty. Wykładaliśmy ci wszystkie interpretacje naszych dzieł, jedna za drugą, a ty byłeś na nie całkiem głuchy. — Co to były za dzieła? — spytałem z niemałą obawą. — Dzieła jak dzieła! Czy ma to znaczenie, co to były za dzieła? Czy w ogóle kiedykolwiek ma? Przecież nie liczy się, co zrobisz, ale jak to opiszesz. Ale zapominam się, wszak nie jesteś w stanie tego ogarnąć swoim laickim móżdżkiem. Byłem pod wrażeniem tego, jak bardzo da się pieprzyć od rzeczy. Coraz mniej dziwiły mnie zawroty głowy i nieprzyjemny posmak wymiocin w ustach. Zacząłem sobie. . . przypominać. . . Co?! Barbarzyńcy! Podbiegłem w pośpiechu do okna, wychyliłem się i oddałem naturze resztki swych wnętrzności. Już mi na nich nie zależało. — Co wy tutaj wyprawiacie, na Boga?! — zawołałem oburzony do granic możliwości. Franco patrzył na mnie, zdziwiony moją reakcją. Reszta także zwróciła głowy w moim kierunku. — O co ci chodzi, Laico? — zapytał Franco, rozkładając ręce na znak zmieszania. — O to, co tu, do cholery, wyprawiacie! Sztuka, mówisz?! Ha! Też mi sztuka, dobra sobie ta sztuka! — Co się dzieje, Franco? — zapytał ktoś z głębi pokoju, zaalarmowany moim zachowaniem. — Nie mam pojęcia, to musi być jakaś nowa reakcja. — Zacząłem sobie przypominać! ot co się dzieje, Franku! — krzyczałem rozzłoszczony — Franek, Franek, rzeźbiarz klamek! — Ja. . . maluję! przecież. . . — odparł zatrwożony. Wszyscy patrzyli na mnie w przestraszeniu. Co on robi, co on wie? Co zdradzi, co powie? Po chwili strachu wyrzeźbiła się na ich twarzach żądza mordu. — On wie, Franco, on wie! — krzyknął ktoś z obecnych. — Ale jak to, skąd wie? — pytał ktoś inny. — Przecież to się nie zdarza, to się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Nie, nie może wiedzieć! — Co myślisz, Franco? Stałem pod oknem, ale okno było mi ścianą. Stałem więc pod ścianą, pod murem, patrząc na ich obłędne oczy, patrząc na swoich morderców, bo mordowali mnie wzrokiem oraz nienawiścią do mnie i do mojej wnikliwości. — Laico — przemówił do mnie ostrożnie Franco — czy ty wiesz coś? Powiedz. . . A ja wiedziałem, oj, wiedziałem! całą złożonością zagadnienia, całą swoją świadomością wiedziałem o wszystkim. Okno! Okno jedynym ratunkiem dla uświadomionego — oknem uciec! Ale to było już szczelnie zamknięte, waliłem w nie, stukałem w ramy, biłem w szybę — szczelne i mocne; nadzieja uchodzi ze mnie, unosi się, już jest pod sufitem prawie, jeszcze chwilę i ucieknie, umknie, czmychnie przez. . . lufcik! Żeby tak lufcikiem uciec — łap, głupcze, nadzieję i za nią! Za nadzieją przez lufcik uciekaj! — Lufcik! — krzyknął Franco, a jeden z jego towarzyszy zatrzasnął mi przed nosem ostatnią drogę prowadzącą na zewnątrz, kiedy już miałem skoczyć, przecisnąć się, wydostać. . . Stałem teraz bez możliwości ucieczki. — Co zrobimy, Franco? Coś trzeba zrobić. To nie może się rozprzestrzenić. To nie może. . . — Znalazłeś się w bardzo niebezpiecznym położeniu, Laico — przemówił Franco. — Bo wiesz, my nie obawiamy się niechęci. Niechęć nas bawi! Nie boimy się ignorancji, bo ona nas śmieszy. Ci wszyscy głupcy pokroju Edwarda nigdy nie będą dla nas zagrożeniem. Tak jak żaden z nas nie będzie zagrożeniem dla drugiego. To po prostu niemożliwe. To, co nas niepokoi, to ty, Laico. Nie jesteś już ignorantem, jesteś świadomy, a to niesie za sobą niebezpieczeństwo uświadomienia innych, a tego 6. Alegoria bezkształtu 25 mieć nie możemy. . . Jesteś naszym jedynym prawdziwym wrogiem, kto by pomyślał! I trzeba było myśleć? trzeba było się domyślać? Trzeba było się uświadamiać? Teraz nie mamy innego wyjścia, jak zrobić cię jednym z nas. Związać go! — polecił swoim kompanom. Chwilę potem siedziałem związany na krześle i czekałem. Nie domyślałem się, jak chcą mnie uczynić jednym z nich. Nie wierzyłem w to, że się im uda. Ale im dłużej czekałem, tym bardziej myślałem, że może jednak. . . A gdy przypomniałem sobie o tym, co wiedziałem, ogarnął mnie strach. Wiedziałem, że cokolwiek by nie wymyślili, będzie to na tyle straszne, by mnie złamać. Zostawili mnie samego w pokoju, a sami przeszli do pomieszczenia obok. Przez uchylone drzwi widziałem, jak przygotowują jakiś wywar, herbatę, zioła może. Jeden z nich podszedł do mnie i postawił obok mnie wiadro, nie wypowiadając słowa. Chwilę później wszedł do pokoju Franco. — Jesteś gotowy? — zapytał mnie. Nie byłem, co to to nie. — Czy jestem gotowy? Na co? — Na dołączenie do nas, naturalnie. — Myślałem, że przygotowujecie spotkanie przy herbatce — odburknąłem. — Nie, choć. . . kto wie, może później. Na razie zaparzamy zioła, które przeprowadzą cię przez cały proces. — Będziecie mnie narkotyzować do końca mojego życia? Też mi pomysł. To taki jest sekret waszych nadwyrężonych umysłów? Spodziewałem się czegoś bardziej błyskotliwego. — Wiesz, jaki jest twój problem, Laico? — i nie zrozum przez to, że masz tylko jeden — pyskaty jesteś i cyniczny. Ale nie będziesz tak uroczo śpiewał już za chwilę. . . Wrócił do zaparzania. Po chwili znowu przyszedł, razem z kilkoma innymi, przyniósłszy w ręce kubek z parującym wywarem. — Gotowy czy nie, zaraz zaczynamy — powiedział Franco, a ktoś inny podsunął mi kubek pod usta. Wypiłem kilka łyków. — Smaczne, prawda? Nie ma się czego bać, to tylko zioła. Za to ich funkcja jest nieoceniona! Powstrzymają one wszelkie fizyczne efekty uboczne: wymioty, dreszcze — wszystko, czego doświadczyłeś poprzednio. — Wymioty? — Tak, tak, mądralo. No może trochę skłamałem. Nie tyle powstrzymają, ile nieco złagodzą, na tyle, byśmy mogli doprowadzić cały proces do samego końca. Ale nie martw się! Od strony psychicznej będziesz przeżywać takie same męki jak wcześniej — powiedział z szerokim uśmiechem na twarzy. I zaczęło się. Siedziałem przywiązany do krzesła naprzeciwko pustej ściany. Ktoś przyszedł i wbił w ścianę gwóźdź. Ktoś inny przyniósł, zasłonięty jak dotychczas, obraz i powiesił na gwoździu. — Pozycja numer jeden — przedstawił Franco, po czym zrzucił tkaninę z obrazu, który przedstawiał białe nic na białym tle. — „Pstro w ramce”! Ukazuje pustkę, ukazuje pełnię. Alegoria kształtu i bezkształtu, równowagi w psychice. Rama jest tłem, a tło — ramą. Przedstawia ciebie, jest tobą, jest lustrem, odbiciem lustrzanym lustra. Jest wszystkim, jest nicością. Jest nienawiścią, jest miłością, pięknem, brzydotą, nadzieją, bezradnością, siłą, lękiem, bezdenną studnią, pudełkiem po budach, budką telefoniczną, młotkiem, gwoździem, śrubką, nakrętką, łyżką, palcem, nosem, krostą na dupie. Ten jeden wytrzymałem dość dobrze, choć i tak nie czułem się najlepiej. Ale na tym się nie skończyło. Pokazywali mi patyki, kółka, wstążki, pętelki, przekonując, że widzę w nich odbicie własnej dupy, zrobione za pomocą kserokopiarki, w formacie A4. Prezentowali nieruchomy taniec, niepomalowane płótna, niewyrzeźbione posążki, nienagrane utwory — wszystko było alegorią czegoś, a ja nie mogłem myśleć o niczym innym niż o swoich własnych wnętrznościach, chcących za wszelką cenę wydostać się na zewnątrz. Już prawie byłem gotów przyznać im rację, że tak, że już — że starczy. — Co jest, Laico — podpuszczał mnie Franco — już jesteś gotów na ugodę? Dołączysz do nas? czy potrzebujesz więcej przekonywania? Przecież widzisz, że to wszystko ma sens. Musi mieć, w przeciwnym wypadku po co by istniało, po co byśmy to wszystko stworzyli i ci pokazywali? Musisz przyznać, jest w tym mnóstwo sensu. Odrzuć chłopską logikę, odrzuć logikę mędrca. Jest 26 Spacer myśli na morfinie tylko jedna właściwa logika — logika sztuki. No to jak będzie? Jesteś gotów? — Franco, Franco. . . książę marnot — powiedziałem. Zaleciało Shakespeare’em. I już nie taki spokojny ten Franco, Franek już teraz, zmienia wyraz twarzy. Złość — czy złość widzę? Mam szansę — myślałem — teraz lub wcale. — Franek, Franek, ścierwo tanie! — wykrzyczałem, bijąc swój poprzedni wyczyn poetycki. Złość. I z pięścią na mnie leci Franek skurczony; i czuję ból, ale przyjemny — do ogarnięcia. Wtedy wiedziałem już, że to przetrzymam. On się złamał szybciej niż ja! Kto by pomyślał. . . — Aaa! — krzyczał Franco wściekle, rzucając się jak wariat. Reszta tylko patrzyła z przerażeniem na to, co się działo. Nie rozumieli jeszcze konsekwencji, nie wiedzieli, co tak naprawdę się stało. Wiedział tylko Franco, nie mogąc się z tym pogodzić, i ja, nie mogąc w to uwierzyć. Przetrzymałem go. Czy to znaczy, że jestem wyjątkowy? A może wyjątkowo nieczuły. . . Wiedziałem, że bezczelność i cynizm kiedyś mnie albo uratują, albo zgubią. Uratowały, a ja mam chęć teraz wykrzyczeć wam wszystkim: „a nie mówiłem”, ale. . . to byłoby posunięcie się o krok za daleko. Lubię o sobie myśleć, że w głębi serca jestem dobrym człowiekiem — wrażliwym i czułym, rozumnym i nie tak upartym wcale. . . I trochę skromnym też — bo przestałem starać się przedstawiać prawdę, tylko sedno — jak Ed. W międzyczasie Franco zdemolował cały pokój, kilka osób wybiegło w obawie o swoje życie. Mnie w zamieszaniu przewrócono na bok, rozluźniły się więzy, uwolniłem ręce, ale nie miałem siły się podnieść. Leżałem na obrzyganej podłodze, nawet nie próbując się ruszyć. Chciałem spać, już czułem się jak we śnie — wszystko było zamglone, odległe. Oddalałem się od krzyków, jęków, popiskiwania. Panika urosła do rangi absurdu. Ludzie zaczęli biegać po pokoju w kółko. Po jednej stronie chaotycznego okręgu byłem ja, po drugiej — Franco, z rękami uniesionymi do góry i nieprzerwanym okrzykiem wydobywającym się z jego rozwartej gęby. Kiedy już byłem gotów zasnąć i nie przejmować się więcej kółkiem, Frankiem, sztuką, literaturą, nocą, miastem, telefonem, krzesłem, sznurkiem i rzygami — wtedy ktoś wypadł z kółka w moją stronę. Wiem, bo dopadł do mnie, zaczął klepać mnie po policzkach, potrząsać, trzymając za ramiona, krzyczeć coś zapewne pod moim adresem, ale to już musiałem przeoczyć. Doprowadził mnie do stanu jako takiej świadomości, obudził mnie. . . Idź stąd, spać daj, człowieku — myślałem. Wstajemy? Dlaczego mielibyśmy wstać? Postawił mnie na nogi i zaczął prowadzić w stronę niewielkich schodów, znajdujących się w rogu pomieszczenia. W pokoju ciągle panował chaos, a my wchodziliśmy pomału schodami na górę. To były małe schodki, kręte do granicy przyzwoitości. Daleko nie weszliśmy — na drodze stanął nam sufit. W suficie jednak mój towarzysz odszukał klamkę — piękną rzeźbioną w drewnie klamkę. Otworzył nią klapę i po małej drabince wspiął się poziom wyżej, po czym wciągnął mnie za sobą. Już byłem w stanie iść o własnych siłach, ale nie było gdzie iść. Znaleźliśmy się na dachu kamienicy. Zatrzasnęliśmy klapę, zrobiło się cicho. Wszystkie dźwięki zostały wytłumione, stały się ledwo słyszalne. One były jeszcze tam, podczas gdy my już tu. — No i co teraz? — zwróciłem się lekceważąco do wąsatego mężczyzny, stojącego razem ze mną na wspólnym dachu. — No teraz to skaczemy. . . — Zaraz, zaraz. . . — zdążyłem wypowiedzieć, zanim zepchnął mnie z dachu. Zepchnął mnie i za mną dał nura od razu. . . W wielkim skrócie: wylądowaliśmy w jakichś gęstych krzakach, zaroślach, żywopłocie czy czymś takim. Zamortyzowało to w dużym stopniu nasz upadek, ale mimo to poczułem wstrząs porównywalny do tego po upadku w kałużę wymiocin. Kiedy doszedłem do siebie, zaciągnął mnie za budynek, posadził pod murem i dał chwilę odpocząć. Przynajmniej tak to sobie wszystko przypominam. — Żyjesz? — spytał zatroskany. Oklepałem się po wszystkich najistotniejszych organach, ale nie wyczułem żadnych braków. — Na to wygląda. . . — Mamy problem: Sue zniknęła. . . 6. Alegoria bezkształtu 27 — Sue? — pytałem, zdziwiony. — Ed? Ed jednym szybkim ruchem zerwał — sztuczne najwyraźniej — czarne wąsy i pokazał swoje prawdziwe oblicze: trochę bardziej stonowane, lekko siwe wąsy na tle swej bujnej posiwiałej brody. Nie poznałem go — tak jak Franco i cała reszta — mimo tak słabego kamuflażu. Ja byłem pod wpływem środków uspokajających, jakie jest ich wytłumaczenie? — Słyszysz? Sue zniknęła, nie ma jej — powtarzał Ed. — No to jej szukaj, na co tu jeszcze. . . czekasz. . . — powiedziałem ostatkiem sił i osunąłem się na ziemię, pogrążając się w niespokojnym śnie. 28 Spacer myśli na morfinie 7 Opatrzności Obudziłem się na zapleczu „Taibreamh Geata”. Ed zaczął tłumaczyć mi, co się stało. Sue nie ma — to cały problem. — Ta dziewczyna specjalizuje się w nocnych wędrówkach po mieście, na pewno znudziło się jej tu, poszła więc gdzie indziej — zapewniałem. — Nie! — poprawił mnie stanowczo Ed. — Nie znikłaby tak po prostu! Ledwo straciłem ją z oczu i. . . nie ma jej. No powiedz mi, czy to jest normalne? — Z pewnością nie — przyznałem — ale co w dzisiejszych czasach jest? Ja nie wiem tego na pewno. Długo mnie jeszcze przekonywał. Obaj zgodziliśmy się, że Sue kryje w sobie tajemnice i że jedna z nich z łatwością mogła wpędzić ją w kłopoty. Byłem skory przyjąć tę ewentualność jako nawet prawdopodobną. Czego nie wiedziałem, to jak się tu znalazłem i dlaczego tutaj akurat. Czułem się już lepiej, ale ciągle jeszcze byłem trochę skołowany. — Przytargaliśmy cię tu, żebyś doszedł do siebie — tłumaczył Ed. — Nieźle cię załatwili. . . Ale swoją drogą ty także zaszedłeś im za skórę. Co zrobiłeś, żeby wpędzić ich w taki stan? To, co tam się działo, to prawdziwy kataklizm. Muszę przyznać, to był piękny widok — dodał zadowolony, szybko jednak spoważniał. Spojrzałem na niego wymownie, z twarzą jakbym znowu chciał wymiotować. — Dobra, dobra, nie rozmawiajmy już o tym — zgodził się — porozmawiajmy lepiej o tym, co zrobimy z całą sytuacją z Sue. — A co możemy zrobić? — pytałem. — Nie jest tak, że możemy obejść całe miasto i ją odszukać. Mamy jakieś wskazówki? Obawiam się, że trzeba będzie zaczekać do rana. — Wykluczone — stwierdził stanowczo. — Musimy się tym zająć od razu. Później może być już za późno. . . Przyjąłem to do wiadomości; nie chciałem pytać dlaczego. Wyszliśmy z zaplecza do głównego pomieszczenia. Za barem wciąż stał barman, nie ruszywszy się chyba od moich ostatnich odwiedzin. W głębi ciągle siedział pijaczyna, ale teraz wyglądał na trzeźwego. Siedział z nogami na stole, paląc cygaro. Barman przecierał szklanki; powitał mnie skinieniem głowy. — To jest Porucznik — poinformował mnie Ed, wskazując na pijaczynę — tak go tu wszyscy nazywają. Jest emerytowanym detektywem z wydziału śledczego. Może on nam pomoże. . . Co za przepiękny zbieg okoliczności! Dziękujemy, Opatrzności. Widzimy się w czwartek na partyjce pokera? Ja przyniosę alkohol, ty przynieś mi szczęście. — Ed. . . — przywitał się Porucznik. Mnie, podobnie jak barman, powitał skinieniem. — Poruczniku. . . Chodzi o Sue. Zniknęła. Porucznik zaciągnął się, spojrzał na mnie, potem na Eda, potem na barmana, który chwilę potem przyniósł mu napełnioną szklankę. Porucznik wypił jednym łykiem i znów na nas spoglądał, to na mnie, to na Eda. 29 30 Spacer myśli na morfinie — Macie jakieś podejrzenia? — spytał w końcu. — Nic poza tym, że może mieć kłopoty — odpowiedziałem, co najwyraźniej nie spodobało się Porucznikowi. Od tej pory omijał mnie wzrokiem. Rozmawiali jakiś czas z Edem na temat zniknięcia Sue. — Musisz prześledzić wskazówki, poszukać śladów. Musiała jakieś za sobą zostawić — poradził w końcu Porucznik. — Tak, ale gdzie? jak? — Próbowałeś jej mieszkanie? — Nie próbowaliśmy jeszcze nic, dopiero zaczynamy. — No to proponuję zacząć stamtąd. Jesteś pewien, że to nie jest dobrowolne zniknięcie? — Absolutnie. — Dobrze więc. Idź, poszukaj śladów. Ale wcześniej zapraszam na zaplecze, musimy porozmawiać w cztery oczy. . . — Poczekaj tu — zwrócił się Ed do mnie i poszedł razem z Porucznikiem. Posiedziałem chwilę, rozejrzałem się i w końcu podszedłem do baru. Usiadłem na tym samym stołku co podczas mojej poprzedniej wizyty. — Co słychać? — zagadnął nerwowo barman. Rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę. Okazał się być bardzo rozmowny. Wydaje mi się, że wszyscy są rozmowni, jeśli tylko zadziałać na nich odpowiednim bodźcem. Wiem, jakim zadziałałem na niego. Dowiedziałem się tego chwilę później. Był rozmowny, ale dało się u niego bez trudu wyczuć poddenerwowanie, może obawę, może trochę nadziei, bo tam, gdzie obawa — tam zwykle i nadzieja, no i odwrotnie — to nawet tym bardziej. Zapytałem go o to, czym się denerwuje, co trzyma go w takim napięciu. — Sue. . . — odpowiedział krótko, spuszczając wzrok. — Ty też? Mówię wam — zapewniałem — jestem przekonany, że wszystko jest dobrze, wszystko w porządku. — Ja wiem, że nie — odparł, a wiedziałem przecież, że w wiedzeniu ma pewne doświadczenie. Zacząłem sam mieć wątpliwości co do tego wszystkiego — że z Sue wszystko w porządku i w ogóle, ale postanowiłem nie dać tego po sobie poznać. — Dlaczego wszyscy się tak tym przejmują? I jak to się dzieje, że wszyscy zauważyli od razu jej zniknięcie? — Sue jest kimś wyjątkowym dla nas wszystkich — tłumaczył. — Nietrudno odczuć jej obecność i równie łatwo jest zauważyć jej zniknięcie. Przemogłem chęć żądania dalszych wyjaśnień w tej konkretnej kwestii. — No ale skąd ta pewność, że coś jest nie tak? — pytałem, chyba nie chcąc do końca znać odpowiedzi. — Próbowaliśmy dzwonić, ale nie odbiera. Nie ma sygnału. Telefon! Znowu telefon! Nie pomyślałem nawet o tym, nie pomyślałem, żeby o to zapytać. Wyparłem telefon ze świadomości, a teraz. . . bałem się, że mój własny maczał w tym palce, że to wszystko przeze mnie — jakbym wydzwonił jej zniknięcie, wyczerpał cały limit jej istnienia. — Może. . . — zacząłem, ale sam nie wiedziałem, jak skończyć to zdanie. — Nie! — odpowiedział stanowczo barman. — Po prostu. . . na pewno. . . rozumiesz? I rzeczywiście zaczynałem rozumieć, o ile rozum jest odpowiednim organem dla tego typu zagadnień. Nie wiem, może zaczynałem to wątrobieć tak naprawdę — lub łydkać. — Chyba tak. — Musisz ją znaleźć — oświadczył barman. — Ja? Poznałem ją tej nocy, skąd miałbym wiedzieć, gdzie teraz jest? Nie, nie, mówisz jak Ed. Ubzduraliście sobie, że jestem ważny, że wiem rzeczy, o których nie mam pojęcia. Jak wyobrażasz sobie moją pomoc? Co ja mogę zrobić? — Masz pewnego rodzaju dar. Dar, mówisz! Dar mam. No tak, to wszystko wyjaśnia. 7. Opatrzności 31 — O czym ty mówisz?! — No dar, instynkt taki. To kwestia predyspozycji. Jesteś predysponowany do odnalezienia Sue i nie ulega to żadnej wątpliwości. Spytaj Eda. — Jestem predysponowany. . . — powtórzyłem pod nosem. — Wy za to jesteście predysponowani do opowiadania bajek. Ed przynajmniej wykorzystuje to w życiu, ale ty marnujesz się za tym barem. Pomyślałem, że może się obrazi, że komentarz nie był na miejscu — ale nie. Zamyślił się przez chwilę, jakby zaczął odszukiwać w pamięci jakiś moment w życiu, tragiczny moment, całkowicie jednak zasłużony, który skierował jego ścieżki życiowe za bar a przed szklanki. — Odszukasz ją? — zapytał bardzo poważnym głosem. — Zrobię, co mogę. . . — uległem po chwili zastanowienia. — To mi wystarczy — wyznał. — Dziękuję, to mnie uspokoiło — dodał po chwili. — Ja na waszym miejscu niczego bym sobie nie obiecywał. Nie odpowiedział. Kontynuowaliśmy rozmowę, ale nie zwracałem na niego zbyt wielkiej uwagi. Błądziłem sobie w swoich własnych myślach. Zacząłem się zastanawiać, co z tą Sue zrobię. Myślałem, że może odtworzę nasze wspólne kroki, ale ten pomysł wydał mi się bez sensu. Postanowiłem poczekać na Eda i usłyszeć, co on ma do powiedzenia. Myślałem o mojej wyjątkowości. Bo, zdaniem barmana, byłem wyjątkowy. Pasowało mi to. Może to był jego plan, by połechtać moje ego i przekonać mnie do tego wszystkiego. Cóż, udało mu się. Moje ego, jak każde, potrzebuje się odżywiać, a od pewnego czasu było na diecie. Czasem czułem te burczenia w brzuchu, czy tam w jelitach albo gdzieś — nie wiem dokładnie, gdzie się moje ego zadomowiło. Gdzieś jest — to pewne. Kiedy Ed wrócił z zaplecza, skierowaliśmy się prosto do mieszkania Sue. Przez całą drogę wydawał mi się jeszcze bardziej zmartwiony niż przedtem. Może Porucznik skrytykował jego najnowszą powieść albo przepowiedział tragiczną przyszłość, śmierć może albo kataklizm pewnego rodzaju. — Co jest? — pytałem. — Yhym — odpowiadał. Jakby nie wiedział, że pytam. Mieszkanie Sue mieściło się na ostatnim piętrze kilkupiętrowego budynku o podstawie niewielkiego kwadratu. Zajmowało całe piętro, ale także kawałek niższego piętra — tam znajdowały się drzwi wejściowe. Po przybyciu na miejsce wspięliśmy się na górę po schodach, chcąc uniknąć zarejestrowania przez kamery w windzie. Klatka schodowa wyglądała jak korytarze w średniej klasy hotelu. Dotarliśmy na górę, gdzie były tylko dwoje drzwi — na jednych widniało jakieś nazwisko, drugie prowadziły do mieszkania Sue. Nie było na nich ani tabliczki z nazwiskiem, ani numeru. Weszliśmy przez nie do niedużego przedpokoju, a potem schodami w górę do salonu. Mieszkanie wyglądało trochę jak jakaś pracownia, trochę strych, a trochę luksusowy apartament. Wszystkiego po trochu. Na środku piętra znajdował się wielki salon z dywanem, sofą, telewizorem i podobnymi rzeczami. Kuchnia i drugi pokój były bezpośrednio połączone z salonem, po przeciwnych stronach. W drugim pokoju znajdowało się biurko, regały, półki, szafki i inne. Trzeci pokój był zamknięty — jak się potem okazało, była to niewielka sypialnia. Obok niej była łazienka z drzwiami do sypialni oraz salonu. Przeszukaliśmy całe mieszkanie w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki dotyczącej zniknięcia jego lokatorki. Przewróciliśmy do góry nogami salon, jeden z pokoi, nawet kuchnię i łazienkę. Nie było nic w spłuczce, nie było pod zlewem w kuchni, w szufladach biurka, w żadnej z szafek. Dopiero w sypialni, pod łóżkiem, znalazłem podejrzane (tak sądziłem i — jak się okazało — miałem rację) pudełko. Jak pudełko po butach, ale znacznie większe. Może to było pudełko po bardzo dużych butach. Nie było w każdym razie żadnego logo, napisu czy czegokolwiek. Zwykłe szare pudło. Spojrzeliśmy na siebie nawzajem. Obydwaj byliśmy przekonani, że to musi być to. Jeśli znaleźć wskazówkę, to tylko tu. Nie zostało już nic innego. Przeszukaliśmy przecież nawet cały parkiet, ale 32 Spacer myśli na morfinie nie znaleźliśmy żadnych luźnych klepek. Ostukaliśmy rury, sprawdzaliśmy pod dywanem, w każdej zamkniętej na klucz szufladzie, na futrynach — dosłownie wszędzie. Jeśli coś mieliśmy znaleźć, to w tym szarym pudełku spod łóżka. Co znaleźliśmy w pudełku? Czego my tam nie znaleźliśmy! Było tam co najmniej pięć różnych paszportów: każdy wydany (o ile w ogóle) w innym kraju, każdy na inne nazwisko a na każdym widniało to samo zdjęcie Sue; najróżniejsze dokumenty, identyfikatory, od kart bibliotecznych po prawa jazdy; luźne kartki, dokumenty z pieczątkami, podpisami; całe teczki z informacjami i zdjęciami dotyczącymi różnych osób. Spojrzałem na Eda, myślałem, że on może mi to wytłumaczy, tak jak do tej pory wszystko wytłumaczyć potrafił. Ale on patrzył na mnie dokładnie tak, jak ja patrzyłem na niego. Obaj szukaliśmy odpowiedzi w swoich twarzach, ale znajdowaliśmy tylko więcej pytań. Jeden z paszportów Królestwa Hiszpanii był wystawiony na nazwisko Susan Eno. Był jedynym zawierającym imię Sue. Nazwisko to powtarzało się na paru innych dokumentach wydanych tu na miejscu. Pokazałem paszport Edowi, podałem do ręki, ale on tylko na niego spojrzał i odłożył z powrotem do pudełka. Miałem wrażenie, że bał się grzebać w jej rzeczach — tak nagle. Jakaś podświadomość kazała mu zostawić je w spokoju, dokładnie tak, jak je zastał. Ja też odczuwałem coś podobnego, ale nie było to na tyle silne, by pokonać moją ciekawość. Ba! ciekawość. . . To było coś więcej niż ciekawość, trudno mi było to wszystko poskładać do kupy. Mój umysł wręcz domagał się odpowiedzi na te wszystkie pytania, które zrodziły się wraz z zajrzeniem pod łóżko Sue, o ile tak miała właśnie na imię. Myślałem, że nie ma imienia, a ona ma — i to przynajmniej kilka. — Sue, Sue, Sue. . . — mówił pod nosem w zamyśleniu Ed. Ja wciąż nie byłem jeszcze na tym etapie. Ciągle kucałem nad pudełkiem z rozwartą szczęką, znów bardziej senny, znów mniej pewny, znowu oszukiwany przez własny umysł. Szukaliśmy Sue Eno, ale co, jeśli nie była nią w tej chwili? Jak znaleźć kogoś, kto nie istnieje? Jak znaleźć kogoś, o kogo istnieniu nie ma się pojęcia. . . — Ed. . . Ed! — krzyknąłem, by zwrócić na siebie uwagę. — Co robimy? — Nagle — zaczął Ed zaniepokojonym głosem — świat stał się na poważnie. — Co takiego? Ed! — krzyczałem nieskutecznie. — Nie jest marzeniem. Ba, nie jest nawet fikcją, powieścią. Nie ma w nim krzty fantazji. Jest ziemia, na której stąpamy. Twarda, zbita ziemia. Zrobił ruch rękoma, jakby chciał nabrać ziemię w dłonie, jednak napotkał twardy parkiet pod palcami, więc nic z tego. — Ed, wszystko w porządku? — pytałem, bardziej przerażony niż zatroskany. — Nic nie jest w porządku. . . — powiedział i ocknął się. Spojrzał na mnie. — Co teraz zrobimy? — zapytał. Nie odpowiedziałem. Zacząłem przeglądać kalendarz, który znalazłem w pudełku po butach. Wyglądało na to, że Sue używała go do zapisywania wszelkich spotkań. Notowała w danym dniu godziny i miejsca. Nie było nazwisk, nie było imion, czasem tylko jakieś niezrozumiałe dopiski. — Wracajmy do domu — zarządził Ed z pełną powagą i opanowaniem w głosie. — Że jak?! — Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem. — Dopiero przekonywaliście mnie, jak bardzo istotne jest, byśmy znaleźli Sue. . . Teraz nagle chcesz zrezygnować? — To nie to, co myślałem. . . — Jasne, że nie! Nigdy nie jest. Myślałeś, że to zabawa? Powiedz! Bawiłeś się ze mną czy co? — Serce. . . Stuka. . . Bredził jeszcze jakiś czas, że serce mu stuka, że głowa pulsuje, w głowie się kręci i mu słabo. A ja — jak nie ja — twardo obstawiałem przy swoim: żeby się nie mazał, żeby się ogarnął i żeby zachowywał się jak facet. — Spójrz lepiej na ten kalendarz. Wygląda na to, że Sue notowała tutaj wszystkie swoje plany. 7. Opatrzności 33 — Kalendarz. . . Otóż to! — powiedział, podniecony. Wystarczył jeden bodziec. . . — No tak, mówię, kalendarz. Może to coś nam powie. — Nie rozumiesz! Kalendarz! Jeśli faktycznie zapisywała wszystkie spotkania, to musimy sprawdzić, co ma wpisane na dziś. Czuję, że tak ją odnajdziemy. . . — Czujesz? Niech będzie. Otworzyłem kalendarz ponownie i odnalazłem interesujące nas strony. Moją uwagę zwróciły wpisy wcześniejsze. Okazało się się, że zapisała wszystko — moją pierwszą wizytę w barze oraz nasze spotkanie nad rzeką; wyszczególniła nawet godzinę, kiedy razem, tam, na tarasie, patrzyliśmy na miasto. Czego nie wyszczególniła, to dalsze zdarzenia — przynajmniej nie zgodnie z prawdą. — Zobacz — zwrócił uwagę Ed — tutaj, ten wpis. Jest miejsce spotkania, jest godzina. . . Ale wtedy byliście u mnie. Może nie przykładała jednak do tego wszystkiego wielkiej wagi — skończył, zrezygnowany. — Nie, Ed. Przykładała. Popatrz tylko. . . To wszystko wcześniej. . . to się stało, prawie co do minuty. Dopiero później ominęła jeden wpis. — Ciekawe. . . — Ciekawe! Powiem więcej: podejrzane. . . Zanim poszliśmy do ciebie, rozstaliśmy się na jakiś czas. Nie mówiła, gdzie idzie, co zrobi. Mieliśmy się spotkać w określonym miejscu o kreślonej porze — tyle. Może zmieniła plany w ostatniej chwili, może przełożyła spotkanie na wcześniej. Może była tam właśnie. . . — Co nam niewiele pomaga. — Przeciwnie! Pójdziemy tam, rozejrzymy się, zobaczymy, co znajdziemy. Być może jest tam ktoś, kto widział ją jako ostatni. Może nie załatwiła wszystkich spraw i tam wróciła. Jest mnóstwo możliwości. Tak czy inaczej ten przedział czasu to jedyny moment, kiedy żaden z nas nie był przy niej. Jeśli jej zniknięcie ma do czynienia z czymś, co stało się tej nocy, to ten wpis w kalendarzu musi mieć jakieś znaczenie. — Nie wiemy, z kim się spotykała. W kalendarzu, obok godziny i miejsca była zapisana jedynie wielka litera „M” oraz kropka po niej następująca. Obaj przyjęliśmy bez zastanowienia teorię, jakoby oznaczała ona pierwszą literę czyjegoś imienia, być może nazwiska. Było to jedyne sensowne przypuszczenie. Chyba. Niemniej nie zwracaliśmy na to uwagi. Mieliśmy miejsce, godzinę, która była już nieistotna, oraz literę, która mogła oznaczać dosłownie wszystko. Skupiliśmy się na miejscu. Starannie poukładaliśmy wszystko w mieszkaniu, zostawiając je w niemal nienaruszonym stanie. Postanowiliśmy wziąć ze sobą kalendarz, który mógł się nam jeszcze przydać. Było w nim całe mnóstwo innych wpisów, które, w przypadku niepowodzenia pierwotnego planu, mogliśmy przeanalizować, może wyciągnąć z nich jakieś wnioski. Żadnemu z nas nie przyszło do głowy, by zrobić to od razu. Wydawało się naturalne, by w pierwszej kolejności podążyć za najświeższym śladem, a ewentualnie potem zastanawiać się dalej. Improwizowaliśmy — nie da się ukryć i nie jestem pewien, czy chciałbym. Dotarliśmy pod podany adres. Znajdował się tam budynek, magazyn chyba albo garaż, albo stara fabryka, kompletnie wyzuta z wnętrzności. Na teren dostaliśmy się, przeskakując przez niską siatkę; sam budynek nie był zamknięty. Weszliśmy przez blaszane suwane drzwi. W środku znajdowały się jedynie filary podtrzymujące dach oraz jeden drewniany kontener o wysokości nie większej niż metr, stojący pod filarem środkowym (to jest na samym środku). Na kontenerze leżał otwarty (pusty) neseser. — Cóż. . . Jest to miejsce czyjegoś spotkania — wyraził swoją opinię Ed, mając najwyraźniej rację. Ja przynajmniej się z nim zgadzałem. No a było nas dwóch. . . Nieważne. — Co myślisz? — pytał Ed. 34 Spacer myśli na morfinie — Co myślę? Nie wiem, co myślę. . . Neseser. Po co ktoś przyniósł neseser? — Pewnie by coś w nim przynieść. — Ale co! — Co, co. . . pieniądze? — zgadywał. — Być może. Ale wtedy po co zostawiać neseser, dlaczego nie zabrać pieniędzy razem z nim? — Ktoś musiał zabrać swój, może wolał swój, wiesz, własny. . . — To niedorzeczne. Ed zgodził się, milcząc. — A może. . . — zacząłem — nie sądzisz chyba, że. . . — Nie. . . — Ale. . . — . . . z drugiej strony. . . — . . . bo gdyby to Sue. . . — . . . no to może. . . Tak wtedy, jak i teraz, zgubiłem się już, kto mówił co. — Myślisz, że celowo zostawiłaby neseser, żebyśmy odnaleźli go? Po co? Przecież jest pusty. — Może nie jest. Zacząłem przeszukiwać dokładnie teczkę kieszonka po kieszonce, szukałem ukrytych przegród, nawet wziąłem ją w ręce i zacząłem nią machać w nadziei, że coś wypadnie, ale bez skutku. — Ładna wskazówka. . . — powiedziałem, niezadowolony. — Może neseser nie jest wskazówką, gdzie jej szukać. Może jest wskazówką, że powinniśmy to robić, że powinniśmy znaleźć następną wskazówkę. — Takie potwierdzenie przypuszczeń? — Dokładnie! Rozejrzeliśmy się dookoła. — Widziałeś coś podejrzanego po drodze? — spytałem niepewnie. — Nie wydaje mi się. Ty? — Nie sądzę. — Rozejrzyjmy się. . . Obeszliśmy całe pomieszczenie, nie znalazłszy kompletnie nic. Nie mówię tu nawet o czymś istotnym, nie znaleźliśmy nic — dosłownie. — Może coś jest w tym drewnianym pudełku. . . Otwarta część kontenera była zwrócona w stronę filara. Nie zasłaniał jej całkowicie, ale nie widać było, co jest w środku. Kwestia światła — nie padało akurat z tej strony. Gdyby tak dać światłu jakiś bodziec albo może kontenerowi. Jeden mały bodziec. . . — Masz latarkę? — spytał Ed. — Nie, ty masz? — Nie. . . — Może lepiej po prostu odsuńmy to i zobaczmy, co jest w środku. Razem, zgodnie, kolektywnie, odsunęliśmy kontener i skierowaliśmy jego środek ku padającemu światłu. Był zdecydowanie cięższy, niż by się mogło wydawać. Ale to nie pierwszy już dziś raz. Ciężkie jest lekkie, lekkie jest ciężkie, białe jest zielone, a zielone jest czarne — i tak w kółko. Tylko noc jest ciemna, przynajmniej tam, gdzie nie pada światło. Jak dobrze wiedzieć, że chociaż jedno się zgadza. Oczywiście wtedy o tym nie myślałem, dodaję to dopiero teraz. Choć może jest to mało oczywiste. — Oho. . . mamy cię — powiedział Ed, zadowolony, gdy zobaczył zawartość kontenera, czyli pudełko po zapałkach. Jedno małe pudełko po zapałkach w jednym dużym pudełku z drewna. — No to teraz możemy puścić tę budę z dymem. . . — proponowałem złośliwie. — Albo. . . — Ed wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, wyjął jeden, zapalił. Wypaloną zapałkę rzucił na ziemię. — To musi coś znaczyć — dodał, wymachując mi przed oczyma pudełkiem zapałek. 7. Opatrzności 35 — Co na przykład? — Nie wiem, może producent jest w to zamieszany. To stwierdzenie wydawało nam się niedorzeczne tylko do momentu, kiedy faktycznie przyjrzeliśmy się frontowi pudełka. — Myślisz o tym, o czym ja? — spytałem. — To. . . nie. . . Na opakowaniu było logo i nazwa hotelu. — Widziałem dziś już tak wiele, że to wcale nie wydaje się tak niewiarygodnie. . . — Szczęśliwe? — przerwał mi Ed. — Tak. — Ale jest, nie widzisz tego? — Oj, wierz mi, widzę to. Widzę to w całej okazałości. — A co, jeśli to pułapka? — Pułapka? — No tak. Może ktoś specjalnie nas naprowadza na ten trop, żeby potem. . . — Żeby potem co, Ed? żeby co? Co ktoś może chcieć od nas? — Nie wiem. A wytłumacz, co ktoś może chcieć od Sue. Jeszcze godzinę temu myśleliśmy, że Sue to Sue, a okazuje się, że nie koniecznie. Okazuje się, że ona odgrywa tu jakąś całkiem niespodziewaną rolę, może my też? Dlaczego nie my? — Nie wiem, Ed, nie wiem! Jaki jest twój pomysł? — Nie mam pojęcia. A jaki jest twój? — Pójdziemy tam i zobaczymy, co z tego wyniknie. . . — Pewnie — protestował Ed — pójdziemy i co? Zapytamy przy recepcji, czy nie widzieli Sue? Czy nie wiedzą, co się z nią dzieje? Masz jakąś zbędną legitymację policyjną do wykorzystania? Bo pewne jest, że wzbudzimy podejrzenia. Być może podejrzenia osób, które są w to wszystko zamieszane. W najlepszym przypadku wylądujemy w areszcie, w najgorszym — w rynsztoku z kulą w sercu. — Szczerze wątpię, by ktoś zadawał sobie trud, celując w serce. Chyba o wiele łatwiej trafić w głowę. Albo kilka strzałów na ślepo. . . — Jakie ma to znaczenie?! — Nie martw się — uspokajałem go — nic się nie stanie. — Musimy mieć jakiś plan działania. — Może Porucznik nam pomoże? — zaproponowałem. Obaj uznaliśmy to za dobry pomysł. — Wracajmy do baru — sugerował Ed. — Jeśli jest tam jeszcze, porozmawiamy z nim i zobaczymy, co on nam doradzi. Poszliśmy więc. Tym razem nie trudziliśmy się zacieraniem śladów po sobie. Wzięliśmy zapałki, zabraliśmy teczkę. Zostawiliśmy tylko kontener — tak jak stał. 36 Spacer myśli na morfinie 8 Brutalność wobec myśli — Kolejny patrol? — zapytał szeptem Yu Wen. Pen Sée nie odpowiedział. Obydwaj zwrócili wzrok ku trzem żołnierzom towarzyszącym im w wyprawie. — Nie wydaje mi się — odparł Delta. — Jeśli tak, to bardzo nietypowy. Jest ich niewielu, wszyscy skupieni w jednym miejscu, niezainteresowani otoczeniem. Wygląda na to, że tu tylko obozują. Cała piątka siedziała cicho pośród bujnej roślinności leśnej, obserwując z niewielkiej odległości obóz Czarnych Myśli. — Musimy ich obejść łukiem. Tamtędy chyba damy radę — zaproponował Alfa, wskazując drogę. — Jeśli nie jest to patrol, to co tutaj robią? — zastanawiał się Pen Sée. — Czy to istotne? — spytał Yu Wen. — Ważne, by nas nie zobaczyli, byśmy mogli bezpiecznie iść dalej. — Nie — odparł stanowczo mędrzec — to wygląda nad wyraz podejrzanie. Musimy dowiedzieć się, o co tutaj chodzi. — Chcesz iść tam i się ich zapytać? — spytał sarkastycznie Delta. — To jedno podejście. Ja proponuję inne: spadajmy stąd jak najszybciej, zanim nas zauważą i zrobią z nas durszlaki. — Jeśli nie chcesz skończyć podziurawiony, to zniż głos i staraj się nie rzucać w oczy — zaproponował Pen Sée. — Musimy wymyślić jakiś plan, by dowiedzieć się, co oni tu robią, po co to robią i jak to się ma do nas. Jesteśmy jedynymi Niebieskimi Myślami w tej okolicy. Jeśli szykuje się tu coś poważnego, to tylko my możemy temu zapobiec. Nikt inny. — Co to miałby być za plan? Plan w swej pierwszej fazie ograniczał się do obserwowania, żeby w dalszej kolejności wykorzystać to, co zaobserwowano, do wymyślenia planu właściwego. Okazało się, że co każde pół godziny któryś z żołnierzy opuszczał obóz, kierując się w głąb lasu. Wracał po około kwadransie, a po kolejnym kwadransie wyruszał ktoś inny. Każdy szedł zawsze w tę samą stronę. Plan, który obmyślił Pen Sée, zakładał użycie środków usypiających. Kiedy kolejna z Czarnych Myśli opuściła obóz, Alfa i Delta byli już na odpowiedniej pozycji, czekając z użyciem broni na przybycie wroga. Następnie, po oddaniu jednego celnego strzału, zaciągnęli ostrożnie uśpionego przeciwnika kilkaset metrów dalej, gdzie spotkali resztę ekipy. Obudzono jeńca i zaczęto zadawać pytania, ale nic tym nie wskórano. — Nie wiem, dlaczego sądziliście, że pisnę chociaż słówko. Mierzycie nas swoją miarą. Nas, w przeciwieństwie do was, nie da się złamać. — Zostawcie mnie z nim samego — polecił ekipie Pen Sée. Odeszli na tyle daleko, że nie słyszeli dalszego ciągu rozmowy. — Teraz pogadamy sam na sam — oznajmił mędrzec. — Ty pogadasz, ja sobie daruję. . . 37 38 Spacer myśli na morfinie Pen Sée wyjął z torby coś na kształt termosu. Otworzył wieko, a z wnętrza zaczęła unosić się chłodna para. Uniósł termos bardzo ostrożnie, tak że znajdował się pomiędzy nimi, na wysokości twarzy żołnierza. Zaczął dmuchać delikatnie, kierując parę w stronę skrępowanego jeńca, a ten zaczął wdychać opary. Nie minęło pół minuty, zanim Pen Sée zamknął z powrotem termos i odłożył do torby. — Wystarczy — orzekł. — Teraz powiedz mi, jaki jest twój numer jednostki. . . — C0004 — odparł C0004. W armii Imperium każdy żołnierz był oznaczony kodem jednostki, który składał się z litery i czterech cyfr. Numer poniżej stu oznaczał siły specjalne. Liczba jednocyfrowa oznaczała ścisłą elitę. Litery w kodzie były zmieniane, gdy wyczerpywał się limit numerów. — Ilu dokładnie jest was w obozie? — wypytywał dalej Pen Sée. — Sześciu. — Co tu robicie? — Mamy wam przeszkodzić, mistrzu Pen Sée. . . — W czym macie nam przeszkodzić? — spytał mędrzec, zaniepokojony. — Morfina. . . — Skąd wiecie o morfinie?! — To powszechnie znana legenda. — Nie! Skąd wiecie. . . że macie nas zatrzymać? — pytał Pen Sée, nie mogąc być jeszcze pewnym, jaką wiedzę posiadają przeciwnicy, uważał więc, by nie powiedzieć za dużo. — Od szpiega. — Jakiego szpiega?! — Jakiego szpiega. . . — powtórzył C0004 — nie wiem, jakiego szpiega! Nieistotne zresztą, już jest bezpieczny po naszej stronie. Wiemy wszystko, czego potrzebujemy. — Mów dalej. . . co wiecie? — Wyruszyliście w poszukiwaniu Eldorado. Tak to nazwaliście, prawda? Wiedział o nazwie Eldorado, musiał wiedzieć więc o wszystkim. — Nie uda wam się — ciągnął dalej C0004. — Powstrzymamy was. Gdy tylko nie stawię się w obozie o określonej porze, reszta zacznie coś podejrzewać i wytropi was jak zwierzęta i wyrżnie co do ostatniego. — O, ależ stawisz się w obozie. . . Pen Sée zwołał resztę, opowiedział o wszystkim, każdy z nich miał jeszcze parę pytań do C0004, po czym omówili dalsze postępowanie. Wszystko musiało się potoczyć bardzo szybko, żeby w obozie nie zdążyli zaobserwować zniknięcia C0004. Pen Sée wyjął z torby inny termos i powtórzył poprzednie czynności. — Czy to wystarczy, by przekonać go do podążania za naszymi instrukcjami? — zapytał Delta. — To nie tak — tłumaczył Yu Wen — to nie działa na jego wolę, ale na umysł. Otworzy go, ściślej mówiąc. — A przynajmniej taki jest zamiar — wtrącił Pen Sée. — Czyli to może się nie udać? — zapytał, wzburzony, Delta. — Niestety — kontynuował Yu Wen — za pomocą chemikaliów możemy mu tylko otworzyć umysł, ale to niczego jeszcze nie gwarantuje. Musimy go jeszcze przekonać do słuszności naszej strony. Musimy przezwyciężyć w nim strach i uprzedzenia. — Czy wy upadliście na głowy?! — denerwował się Delta. Dwóch jego kompanów w ciszy popierało jego słowa. — W obozie zostało ich tylko pięciu, dodatkowo mamy element zaskoczenia. Nie ma się co zastanawiać, należy zaatakować znienacka i zakończyć ich śmieszny żywot. — Nikogo zabijać nie będziemy — odparł Pen Sée. — C0004 wróci do obozu i skieruje ich z dala od nas, podczas gdy my pójdziemy w góry. We wszystkich żołnierzach zwyciężyła lojalność nad rozsądkiem, poddali się więc, choć niechętnie, woli swojego przewodnika. A więc zaczęło się. Pen Sée próbował wszelkich umysłowych trików, by przekonać C0004 do 8. Brutalność wobec myśli 39 swoich racji. — Nie rozumiesz, Pen Sée! Spójrz na to, co się dzieje na Półkuli. Nawet jeśli nie ma wojny, nie ma chwili spokoju. Jedne myśle atakują drugie. Nie będzie spokoju, póki ktoś nie zwycięży, a bądźmy szczerzy, wy nie macie na to żadnej szansy. — Imperator chce niszczyć! Tylko tyle. Chce przejąć panowanie nad Półkulą, by potem zgubić ją w ogniu. . . — Więc? — Więc!? Zniszczy wszystko, nie będzie więc nic — odparł, z naciskiem na „więc”. — Przynajmniej ma wizję, co ty planujesz? Jak uzdrowisz nas? Czarami? Czy może tymi swoimi specyfikami, które we mnie wdmuchałeś? Spójrz prawdzie w oczy — nie zasługujemy na istnienie. . . — To nie ty o tym zdecydujesz. . . — Owszem, tylko my możemy o tym zdecydować. Wy jesteście za słabi. Zmieciemy was z powierzchni Półkuli raz na zawsze. — A co, jeśli faktycznie miałbym lepsze rozwiązanie? — Też coś! Lepsze rozwiązanie! — A właśnie, że lepsze. . . Wiesz przecież o morfinie. . . — Morfina? Naprawdę wolisz żyć marzeniami, niż umrzeć godnie w świadomości? — Grunt to ją skontrolować. Możemy to kontrolować! Nie chcemy zalać morfiną Półkuli, chcemy ją dozować, chcemy ją uwolnić w celach leczniczych. Rozumiesz, że da się to zrobić? — Rozumiem — odparł krótko jeniec. Pen Sée wpatrywał się w C0004 w ciszy przez chwilę. — Naprawdę? — zapytał w końcu, nie ukrywając zdziwienia. — Masz rację, warto spróbować. Na destrukcję zawsze znajdziemy czas w razie czego. . . — Tak. . . tak, dokładnie! Więc pomożesz nam? — Oczywiście. — Wystarczy, że przekonasz w jakiś sposób swoich towarzyszy, żeby poszli na północ, podczas gdy my zboczymy nieco na południe. — Mogę zrobić więcej. Idziecie w góry, prawda? Rozrysuję wam na mapie, w których miejscach i kiedy spodziewać się patroli, tak abyście mogli ich uniknąć i spokojnie wyjść z lasu. Ustalili wszystkie szczegóły, po czym Pen Sée kazał uwolnić C0004 i posłał go do obozu. Wszyscy poszli umówioną ścieżką. Mając mapę z zaznaczonymi patrolami, szli spokojnie, pewni kolejnych kroków: najpierw Pen Sée i Yu Wen, za nimi Alfa i Omega. . . — Padnij! — krzyknął jeden z nich, gdy świsnął obok nich pocisk z karabinu. Cała czwórka rzuciła się na ziemię i przeturlała się ze ścieżki w stronę ogromnych paproci na jej skraju. — Co to było? — spytał, przerażony, Yu Wen. — Zgadnij. . . — odparł Alfa. — Gdzie Delta? — zastanawiał się Pen Sée. Po chwili ciszy usłyszeli długą serię z karabinu maszynowego oraz odgłosy bólu i śmierci. I znowu cisza. . . Do ich uszu doszedł odgłos stawianych kroków. Alfa i Omega wycelowali swoje karabiny w stronę ścieżki. — Już wszystko dobrze — zawołał ktoś w ich stronę. — Delta? — upewniał się Pen Sée. Jeden za drugim powychodzili z ukrycia. Naprzeciwko siebie ujrzeli Deltę z karabinem w prawej dłoni, opartym na jego prawym ramieniu. Szedł pewny siebie, z krwią na rękach. — Nie będziemy zabijać — powiedział, splunąwszy na ziemię, Delta — też mi coś. Powybijaliby was wszystkich, tak jak sobie zaprzysięgli od początku. W pierwszej chwili nikt nie wiedział, co powiedzieć. Potem ktoś zaproponował, żeby wrócić i upewnić się, czy nikt nie został przy życiu. 40 Spacer myśli na morfinie — Wszyscy nie żyją — zapewniał Delta. Cofnęli się w stronę wrogiego obozu. Na przedzie szli Alfa i Omega, w środku Pen Sée i Yu Wen, a na końcu, pyszny, Delta. Nie wrócili się nawet sto metrów, a już spostrzegli ciała poległych żołnierzy, wszystkie obok siebie, jedno przy drugim leżące, jak w zbiorowym grobie rozsądku. Nie sprawdzono pulsu żadnego z zabitych — każdy dostał w pamiątce od Delty przynajmniej jedną dziurę w głowie. Tych dziur załatać się już nie da. Będą upośledzeni w ten sposób aż do rozkładu, aż do wniknięcia w tkanki ziemi. Wtedy będą upośledzeni w nieco inny sposób. Alfa i Omega przeszukali ciała, zabrali amunicję, broń i inne przydatne narzędzia. Resztę zostawili, zwłoki także. — Jeśli ich tak zostawimy, to prędzej czy później ktoś ich znajdzie — zauważył Delta. — Mogą ich jeszcze odratować. — Z tymi dziurami w głowach nie są dla nas wielkim zagrożeniem — odparł Pen Sée. — Zresztą losy wojny nie będą zależeć od garstki myśli. Nie tej garstki przynajmniej. Niech powiedzą, co widzieli. Może da to komuś do myślenia. — A może nie da. . . — skomentował Delta, niezadowolony. Porzucili ciała i skierowali się do obozu. ∗ — A, pułkowniku! — powitał Imperator pułkownika, wchodzącego do gabinetu. — Proszę zdawać relację. . . — Wszystko zgodnie z planem, Imperatorze. Nasze oddziały zbliżają się do obozu przeciwnika od wschodu i południa. Zasadzka czeka od strony zachodniej, gdzie skończyliśmy prace i zmniejszyliśmy liczbę jednostek tam stacjonujących. — Czy od wschodu i od południa maszeruje wystarczająca liczba oddziałów? — Bez wątpienia. Mamy ogromną przewagę liczebną. Albo będą walczyć do ostatniej kropli krwi, albo będą się ratować ucieczką na zachód, w góry. — A w górach rozstawione wszystko zgodnie z planem? — Tak jest. Nie będą nawet wiedzieli, co w nich uderzy. Kilkoma oddziałami możemy pokonać ich całą armię, praktycznie bez walki. Nie zdążą nawet się pomodlić. . . — Doskonale, pułkowniku. Czy porucznik został należycie nagrodzony za pracę, którą wykonał? — Tak jest. Wynająłem tego samego zabójcę, co ostatnio. — Dobrze, poprzednim razem wykonał świetną robotę. — Jestem pewien, że porucznik już leży porzucony gdzieś w niedostępnych partiach gór z kulą w sercu. — Kula w sercu. . . Nie rozumiem, po co zadawać sobie taki trud. . . Zawsze wystarcza mu jeden strzał w serce. . . — Taki ma sposób. Najważniejsze, że skuteczny. — Zgadzam się. ∗ — Chwila. . . Zaczekaj! — błagał porucznik. — Na co mam czekać? Miejmy to już za sobą. Przecież wiesz, że ci nie daruję, zginiesz tak czy inaczej. Ktoś mi zapłacił bardzo dużo za sprawienie, byś zniknął. — Tak, wiem, Imperator. — Nieistotne kto. — Nie musisz tego robić. . . — Nie zostałem najskuteczniejszym zabójcą na Półkuli darowaniem innym życia. Wyciągnął broń i wycelował ją prosto w serce porucznika. — Mam pieniądze. . . ukryte. . . jeśli mi darujesz, to powiem ci gdzie. Będziesz bogaty! 8. Brutalność wobec myśli 41 — Nie mam czasu na bycie bogatym. Myślisz, że jesteś jedynym moim zleceniem? Zaraz jak tylko porzucę twoje ciało tam, gdzie nikt go nie znajdzie, wyruszam do wschodniej Frontali załatwić jakąś garstkę Niebieskich Myśli. — O nich też wiem! Mogę ci pomóc ich znaleźć. . . Mogę. . . Nagle zapadła cisza, w sercu porucznika pojawił się otwór o niewielkiej średnicy, a sam porucznik opadł na ziemię nieżywy. — Sam sobie ich znajdę. . . ∗ Alfa, Delta i Omega przeczesywali obóz w poszukiwaniu czegokolwiek mogącego im się przydać. Pen Sée i Yu Wen siedzieli na pniu powalonego drzewa, przy wygasłym ognisku. — To nie jest w porządku — wyraził swoją opinię Yu Wen. — Nie jest. . . — zgodził się Pen Sée. — Czy nie da się żyć i dążyć do celu, nie zostawiając po sobie tylu ofiar? Pen Sée zastanawiał się przez moment, zmarszczył czoło, zwrócił twarz w stronę Yu Wena, westchnął. — Nie — odpowiedział krótko. — Bo gdyby się dało. . . — Nie — przerwał mu Pen Sée, kiwając przecząco głową. — Nie. — Znaleźliśmy mapy — rzucił Delta w stronę mędrców — te prawdziwe, nie te, którymi nakarmił was ten oszust. — Bardzo dobrze — odparł Pen Sée. — Możemy już ruszać? — Jest jeszcze jedno — powiedział Delta, tracąc trochę pewności siebie. Pen Sée i Yu Wen spojrzeli na niego, oczekując złych wieści. — Z dokumentów, które znaleźliśmy — ciągnął Delta — wynika, że nie jest to jedyna grupa, która ma nas powstrzymać. — Domyślałem się tego — odparł spokojnie Pen Sée. — Mamy o nich jakieś informacje? — Tak, wszystko jest rozrysowane: gdzie, kiedy i kto będzie nas szukał. — Więc żaden problem — powiedział mistrz, wstając, gotowy do dalszej podróży. — Ruszajmy zanim się znów ściemni. — Nie rozumiesz. . . — zaczął znów Delta — To nie tylko żołnierze nas szukają! — To znaczy. . . — Tak. Imperator wysłał swoich zabójców. — Zabójców? — powtórzył pytająco Yu Wen. — Ruszajmy, nie ma na co czekać — polecił Pen Sée. — Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ruszyli więc w dalszą drogę, omijając sprawnie wszystkie patrole. Dotarli do skraju lasu, nie spotykając po drodze ani jednej wrogiej jednostki, a także żadnego zabójcy Imperatora. — To tu. Nie będzie bezpieczniejszej drogi w góry — ocenił Pen Sée. — Zrobiliśmy to. Jesteśmy tu, cali i zdrowi. Chyba nam się uda — powiedział z nadzieją w głosie Yu Wen. — Wstrzymaj się ze świętowaniem, to jeszcze nie koniec — skarcił mistrz swego ucznia. Wyszli z lasu, a przed sobą mieli pierwszy szczyt. 42 Spacer myśli na morfinie 9 Rêve Hotel — To tutaj? — zapytałem Eda, szukając potwierdzenia. — Na to wygląda. Staliśmy, spoglądając na szyld z identycznym logo jak na pudełku zapałek. Znajdował się on bezpośrednio nad wejściem do budynku. Były to drzwi o szerokości mniej więcej pięciu metrów z niewielkim zadaszeniem u góry. Miejsce to nazywało się Rêve Hotel. Niezbyt wielki, nierzucający się w oczy budynek hotelu zapraszał do środka poprzez na wpół otwarte drzwi. Na zewnątrz było ciemno, mimo to nie dało się zobaczyć wiele przez oszklony front parteru. Weszliśmy do środka. Hall w istocie był większy, niż się spodziewaliśmy. Całe pomieszczenie nie robiło wrażenia wybitnie luksusowego, ale było w nim coś — jakaś wrodzona elegancja — a stonowane światło nadawało mu czar i urok. Wzdłuż ściany naprzeciwko wejścia rozciągała się około dziesięciometrowa recepcja z trzema stanowiskami, jednak tylko jedno z nich — skrajnie prawe — było okupowane. Po obu stronach recepcji znajdowały się schody prowadzące na górę. W głębi po bokach rozstawione były różne sofy, fotele, stoliki, różne takie. Po naszej lewej stronie siedział ktoś, gość hotelu jak mniemam, czytający gazetę przy skąpym świetle. Po prawej stał, wpatrzony w nas, boy hotelowy — dwudziestoletni najwyżej chłopak. Mężczyzna przy recepcji, sprawujący rolę portiera, spoglądał na nas spode łba. Myślał, że nie wiemy — wiedzieliśmy jednak. — Pamiętaj, co mówił Porucznik — rzekł do mnie Ed, gdy byliśmy jeszcze na tyle daleko od kogokolwiek, by nas usłyszano. Porucznik radził, by nie wzbudzać podejrzeń, to jest iść pewnym krokiem, kierując się bezpośrednio w stronę wind, które znajdowały się na prawo od prawych schodów, zaraz obok miejsca, gdzie stał teraz młody chłopak. — Zbliżcie kartę do czytnika magnetycznego — mówił Porucznik — nikt nie będzie się was czepiał, póki nie wzbudzicie niepotrzebnych podejrzeń. Osobiście nie widzę możliwości, by ktoś obcy o tej porze nie wzbudzał podejrzeń. Mimo to nikt nie odezwał się słowem. Otworzyliśmy windę przy użyciu karty magnetycznej znalezionej pod łóżkiem w mieszkaniu Sue, które to odwiedziliśmy ponownie jeszcze przed wizytą w „Taibreamh Geata”. — Następnie wsiądziecie do windy — instruował Porucznik. — W karcie jest zakodowany numer piętra apartamentu, więc dalej winda poradzi sobie sama. Potem już tylko znajdziecie numer pokoju i znowu otworzycie drzwi kartą. Będziecie w środku. Zrobiliśmy dokładnie tak, jak nakazał Porucznik — gdy winda zawiozła nas na odpowiednie piętro, wyszliśmy na pusty (i równie słabo oświetlony jak parter) korytarz. Drzwi, których szukaliśmy, znajdowały się na samym końcu korytarza. Co ciekawe — piętro nie miało połączenia z klatką schodową. Gdzie prowadziły schody, które widzieliśmy na parterze? Nie powiedział nam tego Porucznik. — Nie korzystajcie ze schodów, choćbyście nie wiem jak długo musieli czekać na windę. . . — 43 44 Spacer myśli na morfinie ostrzegał, ale nie wytłumaczył dlaczego. Żadnemu z nas nie wydało się to ważne na tamten moment, dopiero potem zastanawialiśmy się, o co tu w gruncie rzeczy chodzi. O co by nie chodziło — tak naprawdę później też nie było to istotne, więc nie rozmawialiśmy o tym. Podeszliśmy tylko do drzwi, otworzyliśmy je kartą magnetyczną, usłyszeliśmy stuknięcie w drzwiach i mogliśmy wejść do środka. — Myślisz, że to ktoś z nich? — zapytał mnie Ed. Odnosił się do tego, co wcześniej powiedział nam Porucznik: — Pamiętajcie, że nie wiecie, kto będzie was obserwował. Być może będą to zaniepokojeni pracownicy hotelu, ale być może nie do końca. . . Może będą to ci, których szukacie albo od których chcecie uciec. . . — Być może. Nie możemy wiedzieć na pewno — odparłem. Weszliśmy do środka apartamentu. Stanęliśmy w średniej wielkości salonie, gdzie znajdowała się para foteli, niewielki stolik pomiędzy nimi i telewizor naprzeciwko. Po naszej prawej stronie były otwarte drzwi prowadzące do sypialni. Sypialnia była po prostu pomieszczeniem z łóżkiem i drzwiami do innych pomieszczeń (łazienki i salonu). Nauczeni doświadczeniem, w pierwszej kolejności sprawdziliśmy, co znajduje się pod łóżkiem. Niczego jednak tam nie znaleźliśmy. — Przeszukaliście już jej mieszkanie — zauważył wcześniej Porucznik. — Spróbujcie się skoncentrować na podobnych miejscach, w których tam coś znaleźliście. W naszym przypadku pod łóżkiem było jedyne takie miejsce. Widać tym razem Porucznik się pomylił, ale nie szkodzi — i tak zaprowadził nas bardzo daleko. . . Niezadowoleni, stwierdziliśmy, że ponownie jedynym sposobem będzie przeszukanie wszystkich pomieszczeń. Nie robiliśmy sobie jednak nadziei, jako że na pierwszy rzut oka apartament wyglądał na dawno opuszczony i bynajmniej nie zamieszkały. Zaczęliśmy (błędnie) od łazienki, po czym zajęliśmy się (błędnie) sypialnią, żeby w końcu przejść do głównego pomieszczenia. — Spójrz — powiedział Ed, rzucając w moją stronę pudełkiem zapałek, które znalazł leżące na stoliku obok aparatu telefonicznego. Dokładnie takie samo jak to znalezione przez nas wcześniej. — Myślisz, że to kolejna wskazówka, żeby szukać? — spytałem. — Myślę, że chyba tak. A ty co myślisz? — Ja myślę, że jesteśmy w hotelowym pokoju i znaleźliśmy pudełko zapałek z logo tegoż hotelu, w którym się znajdujemy, czyli nic niezwykłego. — Może masz rację. . . Ale popatrz na to z dalszej perspektywy. To nie jest tak, że mamy tutaj zbieg okoliczności czy inną oczywistość. Mamy kupę zbiegów okoliczności i mnóstwo oczywistości złożonych w jedną całość. Prawdopodobieństwo tych wszystkich rzeczy jest może i nie takie małe, ale jak złożysz to razem do kupy, no to. . . wiesz. . . — Myślę, że tymi naszymi hipotezami, jakie wymyślamy przez całą noc, bardzo osłabiamy obiektywność prawdopodobieństwa. . . Usiedliśmy w fotelach i rozważaliśmy naszą aktualną sytuację. — Pamiętajcie — pouczał nas wcześniej Porucznik — że nie istnieją zbiegi okoliczności. Są to jedynie podstępne triki. Przez swoją oczywistość przekonują nas, że nie istnieją, a później, gdy już im uwierzymy, mają wolną rękę. Robią, co chcą, a potem się z nas śmieją, bo widzą, jak sami sobie zdajemy sprawę z tego, że nie wykorzystaliśmy naszej nabytej wiedzy do obrony przed konsekwencjami. Musimy korzystać z wiedzy, nie możemy jej się zrzekać. To niemądre. Nie wiem, jak dużo dokładnie jest w tym racji. Kiedy siedzieliśmy tak i staraliśmy się przypomnieć sobie może coś, co wiedzieliśmy, a wyparliśmy ze swojej świadomości, usłyszeliśmy ciche pukanie do drzwi. Przez moment się zawahaliśmy, ale gdy zrozumieliśmy, jak bardzo istotne mogło być to pukanie, zerwaliśmy się na równe nogi i podbiegliśmy do drzwi, od których dzieliło nas jakieś pięć metrów. Gdy dobiegliśmy pod próg, Ed złapał za klamkę, a ja spojrzałem w dół, gdzie na podłodze leżał kawałek białego papieru, wsuniętego zapewne przez kogoś pod drzwiami. Podniosłem kartkę, a Ed 9. Rêve Hotel 45 ciągle mocował się z klamką. — Karta! — krzyknął, kiedy domyślił się, że jest potrzebna także do wydostania się na zewnątrz. Podbiegł do stolika, gdzie zostawiliśmy wcześniej kartę magnetyczną, wrócił pod drzwi — wszystko to w niezrozumiałym pośpiechu — po czym otworzył je w końcu. Nikt nie stał po drugiej stronie. Wybiegliśmy na korytarz, rozglądaliśmy się po bokach, ale nie było tam żywego ducha. Winda! Według wyświetlacza nad drzwiami windy, znajdowała się ona na drugim piętrze. Nie, chwilę. . . już pierwszym. . . i. . . parter. Ucieczka powiodła się, o ile była to ucieczka. Może ktoś znudził się czekaniem. . . Nie braliśmy jednak poważnie pod uwagę tej możliwości. Otworzyłem złożoną na pół karteczkę i odczytałem wiadomość: „Złap mnie — M.” — Już ja cię złapię! — krzyknąłem, naciskając nerwowo przycisk przywołujący windę, która była już tylko piętro niżej. Ed wyrwał mi z ręki kartkę z wiadomością i oczytał ją, po czym sam zaczął nerwowo naciskać przycisk. Zdawało się jakbyśmy naciskali zepsuty przycisk „eject” w niesprawnym odrzutowcu, będącym sekundy od zderzenia się z wielką górą. Nasza ewakuacja jednak się nie powiodła, czekaliśmy więc na windę — naszą górę. Pewnie jeszcze nawet liczyliśmy na to, że uda nam się wznieść nieco do góry, uniknąć zderzenia, a potem już opaść gdziekolwiek, na jakimś płaskowyżu najlepiej. Pewnie tak, ale mimo że liczyliśmy, to już nie wierzyliśmy w to za bardzo. Nadjechała winda, wskoczyliśmy do środka i równie nerwowo zaczęliśmy naciskać guziki w środku. To było tylko kilka pięter, ale zdawało się, jakbyśmy jechali godzinami. Kiedy w końcu znaleźliśmy się na parterze, rozejrzeliśmy się szybko: boy stał, portier też, ale tam, gdzie poprzednio ktoś czytał, leżała jedynie złożona gazeta, tylko ten papier, bez właściciela. — Jeśli ktoś was będzie obserwował — mówił wcześniej Porucznik — będzie chciał się jak najlepiej wtopić w otoczenie. Jednak kiedy zrobi już swój ruch, zniknie tak szybko i bezszelestnie, że nie pozostaną po nim żadne ślady. Po tym zostały. . . Ed wziął gazetę do ręki, ale nie przyjrzeliśmy się jej — od razu wybiegliśmy z hotelu na ulicę. Tam, naprzeciwko nas, stała czarna limuzyna z przyciemnionymi szybami, z których jedna kończyła się dopiero domykać. Staliśmy po drugiej stronie ulicy i patrzyliśmy, jak samochód odjeżdża — nie w pośpiechu, a spokojnie, płynnym ruchem. Limuzyna zniknęła za zakrętem. Ed rozłożył gazetę — w środku znajdowała się identyczna karteczka jak pod drzwiami. Tylko przekaz był inny. Ta mówiła: „Innym razem. . . ” — Ed — zwróciłem się do niego spokojnym tonem — nie irytują cię te gierki? — Co masz na myśli? — Nie masz wrażenia, że ktoś robi z nas tutaj głupców? — Nie wiem, o czym mówisz. . . Zrobiłem wielkie oczy, ale nie zebrałem się na komentarz. Zaproponowałem jedynie, by wracać na górę, do pokoju, i jeszcze raz się zastanowić, co dalej. Tak więc znowu wjechaliśmy windą na górę i weszliśmy do apartamentu Sue. — Czy to tutaj było wcześniej? — zapytałem, wskazując na leżącą na stoliku, obok telefonu kasetę VHS. Ed nie odpowiedział. Zbliżyliśmy się do niej powoli w obawie, że może wybuchnie albo wyskoczy z niej coś przerażającego. Była to zwykła kaseta — bez opakowania, bez etykiety. Po opanowaniu strachu wzięliśmy ją do ręki, obejrzeliśmy z każdej strony. Nie znaleźliśmy nic szczególnego — oprócz tego, że była tu teraz, chociaż wcześniej jej tu nie było. Ale może nie to, co na niej napisane, ma być szczególne, a to, co jest na niej zarejestrowane. Na nasze szczęście apartament był wyposażony w magnetowid. Nie wiem, czy to był zbieg okoliczności. Tutaj bym raczej skłonił się do teorii Porucznika — jeśli pokój byłby wyposażony 46 Spacer myśli na morfinie w innego typu odtwarzacz, ktoś zostawiłby po prostu inny nośnik. No, przynajmniej jedno sobie logicznie wytłumaczyłem. . . Włożyłem kasetę do środka, włączyłem odbiornik i czekaliśmy na obraz. Przez chwilę widać było jedynie szum i nic więcej, ale chwilę potem szum zniknął i pojawił się ciekawszy obraz. — To my — zauważył Ed. Na kasecie zarejestrowano nasz pobyt w magazynie, a raczej moment wejścia do środka, a potem wyjścia na zewnątrz. — To my. . . — powtórzyłem. Film kręcony był z ręki, a w tle słychać było niezrozumiałe szepty albo przynajmniej tak nam się wydawało, bo przecież były one niezrozumiałe. Kiedy wchodziliśmy do magazynu, operator zbliżył obraz i skierował obiektyw na nasze twarze. To byliśmy my bez wątpienia. Pomiędzy naszym wejściem a wyjściem kamera leżała gdzieś w krzakach, ale podniesiono ją, gdy tylko ukazaliśmy się znowu na zewnątrz. Następnie śledziła nas, aż zeszliśmy z kadru, za jakiś budynek obok. I to był cały przekaz wideo. Po tym nastąpiły kolejne szumy. Przewinęliśmy jeszcze kasetę do końca, by upewnić się, że dalej nie ma ukrytych fragmentów o większym znaczeniu, ale nic prócz szumów nie odkryliśmy. Nie mówiliśmy nic, bo nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Siedliśmy tylko ponownie w fotelach, nie myśląc nawet chyba — bardziej odpoczywając od tego wszystkiego, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy przez ostatnie godziny i minuty. Nie byłem zły czy zdenerwowany. Byłem zmęczony, obydwaj byliśmy. Byliśmy zmęczeni ciągłymi niespodziankami. To było za dużo. . . — To już za dużo. . . — powiedziałem, postanowiwszy się tym podzielić z Edem. — Chcesz wracać do domu? — zapytał, chyba retorycznie. Do domu? Bzdura. Nawet nie wiedziałbym w tym momencie, w którą stronę iść. Do domu? Nie. — Nie. — Gdzie zatem teraz? Obaj nie wiedzieliśmy. Siedzieliśmy więc ciągle w jednym miejscu, nie szliśmy nigdzie. . . — Jeśli to wszystko — zaczął Ed — okaże się mieć jakiś sens, rzucam pisanie. — Dlaczego? — Bo to oznaczałoby, że nie jestem w stanie w swoich książkach dorównać historiom, jakie pisze życie. — A myślałeś kiedyś, że jesteś? — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał. Ale on dobrze wiedział, co miałem na myśli. Wiedział, jakie sedno chciałem ukazać. Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, uciszył nas obu dźwięk telefonu, tego ze stolika — bo dzwonił najwyraźniej, tylko do kogo nie było do końca jasne. Oczywiste jednak dla mnie było to, że odebrać mam ja. Odebrałem więc. — Halo? — Prosiłem cię o coś. . . — zaczął głos w słuchawce. — Słucham? — Ale ty mnie zignorowałeś, więc teraz dostaniesz za swoje. . . — Znów dzwonisz, by mnie przewrócić? — zapytałem, zmęczony tymi wszystkimi podchodami. — A jeszcze stoisz? Ed patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem, nie wiedząc, co się dzieje, z kim rozmawiam i o czym. Włączyłem tryb głośnomówiący i odłożyłem słuchawkę na stolik. — Czego chcesz? — spytałem. — Chyba chciałeś spytać: kim jesteś? — poprawiał mnie Ed — albo: skąd masz ten numer? albo: co się tu dzieje? — Przecież znacie odpowiedzi na te wszystkie pytania. . . — Znasz odpowiedzi na te pytania? — zapytał mnie Ed, domagając się od kogoś wyjaśnień. — Dużo się domyślam. . . — odparłem. 9. Rêve Hotel 47 — Cisza! — nakazał głos z głośnika. — Porozmawiajmy o Sue. . . W tym momencie już żaden z nas nie siedział. Ja stałem, wpatrując się w dół, w telefon, Ed stał, przerywając stanie od czasu do czasu, przechodząc się kilka metrów w jedną bądź w drugą stronę. — Mów — zgodziłem się. Z nas dwóch ja jeden zachowywałem jako taki spokój. — Domyślam się, że chcecie ją jeszcze zobaczyć. . . — Tak, dobrze się domyślasz! — wybuchnął Ed. Starałem się go uspokoić, gestykulując, i faktycznie trochę się uspokoił, a przynajmniej nie krzyczał już więcej. — Więc musicie wykonać wszystkie moje instrukcje. . . Męski głos wytłumaczył nam, co mamy zrobić, by odzyskać Sue. Mieliśmy znaleźć jakiś środek transportu i wyjechać natychmiast, by stawić się na spotkanie, które miało mieć miejsce na przedmieściach. Dostaliśmy dokładne wytyczne, jak się tam dostać, którędy mamy pojechać i inne podobne wskazówki. Wszystko dobrze, ale czego on od nas chce? — pomyślałem. — Wszystko dobrze, ale czego ty od nas chcesz? — zapytałem. — Dowiecie się na miejscu, nic więcej teraz zdradzić nie mogę. — Nie możesz czy nie chcesz? — spytał Ed. — Okej, może po prostu nie chcę. . . Zgadza się, przejrzeliście mnie. Teraz podajcie mnie do sądu — drażnił się. — Do zobaczenia — skończył i rozłączył się. Ed popatrzył na mnie wymownie, oczekując jakiegoś planu B. Może chciał usiąść znów w fotelu i poczekać na kolejny, wyjaśniający wszystko, telefon. Może chciał wrócić do swojego mieszkania i użerać się znów z sąsiadami. Może chciał się położyć i zapomnieć. — No co? Jedziemy! — orzekłem. Ktoś musiał to zrobić. Ed niechętnie zgodził się w swym milczeniu. Gdy zeszliśmy na dół, w hallu nie było już nikogo, a światła były jeszcze słabsze, choć nie świeciło się wcale ich mniej. Korciło mnie, żeby pójść i sprawdzić, dokąd prowadzą schody. Nie zrobiłem tego jednak, może przez pośpiech, w którym wyruszyliśmy, może przez lęk przed tym, co tam znajdę, a może przez uznanie dla tych wszystkich chwil, momentów, miejsc śmiesznych, magicznych w sposób nie do końca magiczny — uznanie dla tych wszystkich, którzy potrafili wejść mi do głowy i już jej nie opuścić przez dłuższy czas. Niech mają ten jeden sekret — myślałem. Prawda jest taka, że mieli ten i jeszcze wiele. . . Wyszliśmy na zewnątrz. Musieliśmy jeszcze znaleźć środek transportu. Ed zaproponował swój samochód (czy też samochodzik, jak potem się okazało), ale musieliśmy podejść na piechotę prawie dwa kilometry. Prawie biegliśmy przez całą drogę, czując istotne znaczenie czasu, który mijał. Nie rozmawialiśmy, po prostu biegliśmy. Prawie biegliśmy. Gdy dotarliśmy na miejsce, wsiedliśmy w stare, rozklekotane autko Eda i ruszyliśmy w drogę. Ed usiadł za kierownicą. — Pamiętasz, jak jechać? — upewniałem się. — O tak, pamiętam dokładnie — zapewnił mnie. Z przegródki na drzwiach wyjąłem mapę, żeby sprawdzić drogę i odszukać miejsce spotkania. Z mapy nie wynikało, co znajduje się w umówionym miejscu. W tej samej przegródce co mapę znalazłem także niewielką i niezbyt grubą książkę w miękkiej okładce. Okazała się być jakimś wczesnym wydrukiem „Spaceru myśli na morfinie” autorstwa Eda. Przekartkowałem ją i znalazłem w środku zrobione czerwonym pisakiem poprawki. Powoli zaczynało świtać. 48 Spacer myśli na morfinie 10 Wielka mała potyczka — No, chyba jesteśmy blisko — odezwał się Ed po sam nie wiem jak długiej jeździe. — Słyszysz? Blisko jesteśmy. — Co? Słyszę, słyszę. . . — Sprawdź na mapie, czy dobrze jedziemy. Sprawdziłem. Ale — szczerze? — nie wierzyłem, że po tym wszystkim, co przeżyliśmy tej nocy, mogliśmy zgubić drogę. Nie znałem tych okolic, ale czułem się bardzo pewnie, przynajmniej jeśli o dotarcie na miejsce chodzi. — To chyba tutaj, tam na prawo. Nie tu, tam. . . — Prowadziłem nas trochę z mapy, trochę na wyczucie. Stanęliśmy w końcu w miejscu, gdzie (przynajmniej tak nam się wydawało) mieliśmy dotrzeć. Jak się potem okazało, dobrze trafiliśmy. Ed zaparkował samochód przy krawężniku. Wysiedliśmy z auta. Po naszej prawej stronie stał niewielki hangar, a może garaż. Jak zwykle nie byłem pewien. Trochę jak tamten magazyn poprzednio, ale inny, zdecydowanie mniejszy. Z przodu, na całej szerokości budynku, znajdowały się drzwi — otwierane elektronicznie za pomocą pilota, domyślałem się. Tamtędy nie weszliśmy. Obok, na sąsiedniej ścianie, były mniejsze, przeznaczone dla ludzi, drzwi, uchylone w dodatku. Jedynym sensownym rozwiązaniem było wejść tamtędy do środka i liczyć na to, że dalej jakoś to będzie. Weszliśmy więc. W środku było ciemno — paliło się światło, ale było tak sprytnie rozmieszczone i skonstruowane, że oświetlało jedynie (i to też nieznacznie) tę część hangaru, po której się znajdowaliśmy. Po tej stronie nie było na co patrzeć. Byliśmy tylko my — Ed widział mnie, ja widziałem Eda. Nic poza tym (nic istotnego przynajmniej). Wtedy — całkiem nagle, ale nie całkiem nieoczekiwanie — rozbłysło światło po drugiej stronie pomieszczenia. Po przeciwnej stronie hangaru ukazały się nam dwie postacie. Jedną z nich była Sue. Sue? W końcu! Ile to cię szukaliśmy? Nie wyglądasz najlepiej, siedzisz na krześle z rękoma związanymi za plecami i opuszczoną głową, chyba nie jesteś nawet przytomna, ale jesteś tu! Fakt ten przysłonił na chwilę troskę o jej zdrowie (czy nawet życie). Drugą z postaci był mężczyzna, ubrany na czarno: czarne spodnie, czarna marynarka, koszula czarna z czarnym krawatem. Na głowie miał, skutecznie zasłaniający połowę jego twarzy, gustowny kapelusz. Najprawdopodobniej był to ten sam mężczyzna, który telefonował do apartamentu Sue. — Dotarliście. . . Świetnie. To bez wątpienia był ten sam mężczyzna. A więc byliśmy już u kresu naszych przygód. On był tam, ja byłem tu; Sue była tam, a Ed stał obok mnie. Dzieliła nas odległość może piętnastu, może dwudziestu metrów. Zaraz dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi. Za chwilę okaże się, jakie jest nasze ostatnie zadanie, czego chce w zamian za uwolnienie Sue. — Pewnie zastanawiasz się, czego chcę od ciebie. . . — zwrócił się do mnie mężczyzna w kapeluszu. Mówił do mnie, Eda pomijał. 49 50 Spacer myśli na morfinie — Po to tu jestem — odpowiedziałem. Ja także zacząłem pomijać Eda, mówiłem „ ja”, nie mówiłem „my”. Odczułem wyraźnie, że jest to sprawa osobista, pomiędzy mną a tamtym dowcipnisiem po drugiej stronie. — Chcę cząstki ciebie — oświadczył. Najpierw straciłem całą noc snu, a teraz miałem stracić jeszcze jakąś cząstkę siebie. Czekałem na moment, w którym coś zyskam. . . — Jakąś konkretną cząstkę? Bo musisz wiedzieć, że nie wszystkie moje cząstki są do wglądu publicznego, a już na pewno nie do publicznego użytku. . . — Nic z tych rzeczy. Pozwól, że wyjaśnię: Przez całą tę bieganinę za Sue oddałeś jej już część siebie. Oddasz jeszcze więcej, by ją uwolnić, a potem oddasz się jej w całości. Oczywiście jeśli temu nie zapobiegnę. Ale zapobiegnę. Otóż oddasz mi najpierw część siebie i w ten sposób nie oddasz jej się w całości, bo część tej całości będzie należeć do mnie. — Jak sobie życzysz. . . — zgodziłem się, nie chcąc wnikać w to szaleństwo. — Jak chcesz zabrać tę część mnie? Wyssiesz ją przez ucho? — Cyniczny do samego końca. . . Taki już byłem. — Taki już jestem — przyznałem. Sue ciągle siedziała z opuszczoną głową. Oscylacyjny ruch jej piersi wskazywał na to, że ciągle oddycha. — Co z Sue? — zapytałem, gdy w końcu powróciła troska. — Sue ma się dobrze. Poniekąd. Widzisz, musiałem z nią obejść się trochę brutalnie. Nie dawała za wygraną. Jakbym jej nie odurzał, nie chciała stracić przytomności. Silna bestia. Musiałem użyć trochę siły. Ale, jak widać, nie jest z nią tak źle. Odpoczywa. Nie wiem, czy powróci do poprzedniego stanu, ale obudzi się, bez obaw. Może stanie się lepsza, może gorsza, może nie zmieni się wcale — nigdy nie wiadomo, co stanie się po tego typu traumie. Byłem dziwnie spokojny. Latałem za nią dobrych kilka godzin, żeby potem słuchać o jakiejś sile, traumie i uszczerbku na zdrowiu, ale przyjąłem to spokojnie. Jakby coś więcej było mi potrzebne do zmartwień. — Dobra, ale jaką mam alternatywę? — pytałem z ciekawości. — Co, jeśli nie zechcę oddać tobie tej mojej części? — Nie masz wielkiego wyboru. Otóż jesteś w szachu. Wybór jest pomiędzy mną a Sue. Tylko że w tym momencie Sue jest w moich rękach. Albo oddasz siebie mi, albo jej, albo cokolwiek pomiędzy. Ale nie oddasz siebie Sue w całości, bo żeby to zrobić, musisz oddać mi część siebie. Więc tak czy inaczej dostanę to, czego chcę. Im większy będziesz stawiać opór, tym więcej ciebie dla mnie. A mówiłem, żebyś nie brał tego na serio, mówiłem, żebyś się opamiętał! Ale już dobrze, już po wszystkim. Oddasz mi siebie tylko troszkę, a zapomnimy o wszystkich zgrzytach. . . — Dobrze więc. . . — zgodziłem się, ciągle nie chcąc zagłębiać się w myśli tego wariata. — Dobrze więc. . . Zatem byliśmy już u kresu naszych wspólnych interesów, naszych wspólnych spraw. On był tam, ja byłem tu; Sue była tam, a Ed. . . zniknął. Wydawało się jakbyśmy się przenieśli w inny wymiar, gdzie istnieje tylko nasza trójka, a żadne osoby z zewnątrz nie mają tam dostępu. Ed nie miał. Pięknie. . . Tylko mimo wszystko było to trochę dziwne. Czekałem na to, co się miało stać, choć nie wiedziałem, co to takiego. Wykorzystałem tę chwilę, by wrócić pamięcią do poprzednich wydarzeń, do miejsc, które odwiedziłem, do osób, które spotkałem. Poczułem chęć powrotu do chwil wcześniejszych. Być może chciałem przeżyć to wszystko raz jeszcze, ale trochę inaczej. Gdybym tylko umiał poprowadzić swój los w nieco inną stronę. . . Wziąłbym go za rękę i jak dziecko zaprowadził tam, gdzie nie ma Eda (ale nie dlatego, że znikł), gdzie nie ma kapeluszy i czarnych garniturów, gdzie nie ma Sue albo jest — tylko nie uwiązana i nie nieprzytomna. 10. Wielka mała potyczka 51 Ale ciągle byłem tam, ciągle z nim, ciągle nie mając pojęcia. — Eda już nie ma — oświadczył garnitur. — Zauważyłem — odparłem. — A może jest? Rozejrzyj się, może stoi tuż za twoimi plecami. . . — podpuszczał. Obejrzałem się we wszystkie strony. Eda nie było tu, nie było tam, nie było go nigdzie. Uwagę swoją zwróciłem jednak na co innego (właśnie na to, na co miałem): dokładnie za moimi plecami stało lustro oparte o ścianę. Duże lustro, miało ze dwa metry wysokości. W lustrze zobaczyłem siebie, czy też moje odbicie — jeśli ktoś widzi różnicę. Spojrzałem na siebie. Miałem na sobie czarne buty, czarne spodnie, marynarkę, koszulę i krawat — wszystko czarne. Pod moimi stopami leżał czarny kapelusz. — Załóż go — zaproponował mój sobowtór, do którego stałem teraz odwrócony plecami — będzie ci w nim do twarzy, zaufaj mi. Uwierzyłem na słowo. Założyłem kapelusz na głowę i nasunąłem na czoło, zasłaniając nim oczy. Wyglądaliśmy teraz już więcej niż niemal identycznie. Szkoda, że Ed mnie nie widzi — pomyślałem — wyglądam naprawdę dobrze. Miał rację, jest mi w nim do twarzy. Może dlatego, że zasłania mi ją do połowy. Mimo wszystko dodało mi to trochę pewności siebie. Czasem wystarczy przysłonić twarz, by odzyskać siłę, pewność i wiarę w siebie. Wystarczy pozbyć się presji, pracować na inny rachunek, zacząć od nowa albo przynajmniej tak myśleć. — Co teraz? — spytałem, ciągle stojąc przodem do lustra. Odwróciłem się, popatrzyłem w stronę Sue — wciąż siedziała bezwładnie. Bardzo chciałem ją obudzić, ale ciągle nie wiedziałem jak. Stałem teraz naprzeciwko ich dwojga, nie widząc ich zbyt dobrze — przez ten kapelusz na oczach. Zastanawiałem się chwilę, czy go zdjąć, ale nie znalazłem powodu, by się czemukolwiek przyglądać. Jednak ciągle panowała cisza. Nie odzywałem się ja, on też, no i Sue, co zrozumiałe, także. Nie mogłem ich słyszeć, nie mogłem poczuć, zapragnąłem więc widzieć. Zdjąłem swój kapelusz prawą ręką. Kiedy odzyskałem wizję, zobaczyłem, że on trzyma swój kapelusz w lewej. Opuściłem mój w dół, wzdłuż prawej nogi, a on równocześnie ze mną zrobił to samo — opuścił swój, wzdłuż nogi lewej. Rozluźniłem dłoń i upuściłem kapelusz na podłogę. On także, z tym że rozluźnił lewą dłoń (zamiast prawej). Może zniknął też — myślałem — może lustro zostawił, ale nie — był ewidentnie trójwymiarowy. Może to zaczarowane, trójwymiarowe lustro. Albo po prostu jeden z kolejnych jego irytujących trików. Testowałem to jeszcze przez chwilę: podnosiłem ręce, ruszałem głową, robiłem głupie miny, podskakiwałem, kręciłem się w kółko — cokolwiek bym nie robił, on robił to samo, równocześnie ze mną. — Mówiłem, że mogę cię kontrolować. . . — odezwał się w końcu, przerywając ciszę, która stała się tak irytująca jak nudna. — Przecież to ty powtarzasz to, co ja robię. . . To ja cię kontroluję. — Nie rozśmieszaj mnie. W tym momencie nie jesteś w stanie kontrolować nawet samego siebie. . . — Jasne, że mogę. — Wyzywam cię: rusz prawą ręką. Wysłałem z mózgu do ręki jasny komunikat o treści „rusz się — pilne”, ale zamiast prawą ręką, poruszyłem lewą nogą (a on zawtórował prawą). — Spróbuj podskoczyć. Obaj usiedliśmy. — Spróbuj wstać. Skupiłem w sobie wszystkie swoje siły, zacisnąłem zęby i usiłowałem pokonać siłę grawitacji. Ale leżałem jak robot w silnym polu magnetycznym. Leżałem, nie mogąc się podnieść, ale czułem tę siłę, która ciągnęła mnie w dół. Czułem, że coś 52 Spacer myśli na morfinie mi się opiera, że ja się opieram temu czemuś. A więc to tak! Czyli mam jednak wolę! Kolejny trik! Przekonany już, że mogę wstać, że zależy to tylko ode mnie, skupiłem w sobie siły ponownie, tym razem z pełną wiarą w sukces. Zaczęliśmy się obaj podnosić, unosić, czy wznosić — nie wiem sam — efekt był taki, że znaleźliśmy się z powrotem na nogach, stojąc. Nie wiedziałem do końca, co to oznaczało. — No, muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem — oświadczył. — Co tam, zobaczmy, co z tego wyjdzie, z ciekawości. . . Odzyskałem już pełną (chyba) kontrolę nad naszymi wspólnymi ruchami. Ciągle byliśmy złączeni ze sobą w jakimś magicznym pakcie. Gdzie ja — tam on. Gdzie on — tam ja. Ja kicham, on kicha. Ja się drapię, on się drapie. Ja przeklinam, on milczy. — Dobra zabawa, nie? — zapytał mnie, zadowolony. — O co tu chodzi? — Masz wszystko jak na tacy. Pomyśl chwilę. Albo nie myśl i ciesz się chwilą, baw się, przecież to takie zabawne. . . — Zabawne? To chore. . . — Tak, trochę. . . Jedynie głowę miał ode mnie całkowicie niezależną. Nic nie powstrzymywało go od wypowiadania tych zdań, których tak bardzo nie rozumiałem. Do dziś nie jestem pewien, czy rozumiem. Opanowałem jego ruchy, a on opanował mój umysł. Jak go odbić? jak go odzyskać z rąk okupanta? Wszystkie te poruszania ręką, wszystkie te miny — to było nic. To, co najważniejsze, ciągle było poza moją kontrolą — zrozumienie, logika, akceptacja, wiedza, intelekt — wszystko wyciekło. Wszystko to, co ceniłem najbardziej. Ja walczyłem z tym, czego nie mogłem zrozumieć, a Sue ciągle siedziała nieprzytomna. Żal mi się jej zrobiło i trochę wstyd, że myślałem o sobie, gdy ona była w dużo gorszej sytuacji ode mnie. Instynktownie wyciągnąłem rękę w jej stronę, ale nie swoją, tylko jego lewą rękę (przy czym i moją prawą), dotykając ramienia Sue. Dotknąłem ją jego lewą dłonią, a poczułem ten dotyk na swojej prawej. Zrobiłem krok do przodu — w przenośni — mogłem już być przy niej, nie zbliżając się do niej. Nie było to jeszcze do końca to, do czego dążyłem, ale i tak więcej niż jeszcze przed chwilą. Wziąłem (on wziął) Sue za nadgarstek i wyczułem jej regularny puls. Odgarnąłem jej włosy i odchyliłem głowę nieco, tak że mogłem (ja) przyjrzeć jej się. Miała zamknięte powieki, bladą twarz, choć usta mocno czerwone. Opuściłem jej głowę delikatnie z powrotem do poprzedniej pozycji. Poczułem ukłucie w okolicy (swojego) żołądka. Nie było bardzo paraliżujące, ale pogłębiało się z sekundy na sekundę. Siła tego ukłucia nie tkwiła w jego intensywności, a raczej w rodzaju sprawianego bólu. Ból to pewien bodziec, najprościej rzecz ujmując. Informacja o bodźcu jest kierowana do głowy, a ta wie, co się dzieje. Ten ból był inny. To głowa go zapoczątkowała, to umysł poinformował żołądek, że ma zacząć boleć. — Czujesz to? — zapytał. Czułem. — Co to takiego? — chciałem wiedzieć. — Ból. — Nie, znam ból, to nie jest ból, to coś innego. — To jest ból, którego wcześniej nie znałeś. . . I faktycznie — nie znałem go. Zadziwiające, jak często świat wymyśla nowe rodzaje bólu, podczas gdy tak rzadko (prawie nigdy) znajduje nowe sposoby na ulgę. — Nieprzyjemne uczucie — ciągnął — prawda? Potrafi zajść za skórę, zająć umysł. . . Widzisz, to wszystko się skończy. Ale uczucie zostanie. — I nie zniknie? — Nigdy na zawsze. . . Mógłbym przysiąc, że wyczuwałem w jego głosie troskę. O mnie chyba była ta troska. Czyżby 10. Wielka mała potyczka 53 to wszystko było dla mojego dobra? Nie. Kto widział ból służący dobru? Nie ja. Może to była nauczka — bo kto o zdrowych zmysłach wychodzi w nocy spacerować po mieście, będąc w dodatku nie do końca poukładanym psychicznie. No ale mogli przecież zrobić to inaczej — mogli powiedzieć wprost. Dlaczego nikt nie mówi już niczego wprost? Czy to takie ujmujące — nie zawierać przekazu w skomplikowanych metaforach? Ujmuje wam to? Zastanawiałem się, jak potoczyłoby się to wszystko, gdyby wcześniej ktoś podszedł do mnie i ostrzegł mnie: „nie idź, stój”. . . Co stałoby się wtedy? Pewnie nie stałbym tutaj, o krok od uwierzenia w duchy. Tak próbowałem sam siebie oszukać. . . Bo, tak naprawdę, nic by to nie zmieniło. Znam swoją upartą naturę, wiem, że poszedłbym i tak. — Dlaczego? — spytałbym. — Bo jeśli pójdziesz dalej, stanie się coś bardzo nieprzyjemnego — ktoś by odpowiedział. — Co nieprzyjemnego? — pytałbym dalej. — Coś, czego w słowach ująć się nie da. — No to skoro się nie da, pójdę sprawdzić to na własnej skórze. Jeśli nie można ująć w słowa, to pójdę to poczuć. I poszedłbym. Teraz też zebrało mi się na głupią odwagę. . . Zrobiłem krok do przodu, co rozbawiło mojego vis-á-vis. — Z odwagą to jest tak — powiedział — że nie zawsze jest cnotą. Chciał mnie zniechęcić, wiedziałem to, nie poprzestałem więc na tym jednym kroku. Nie tylko dlatego, że wyczułem podstęp, przede wszystkim wyczułem wyzwanie. Podjąłem je jako konsekwencję głupiej odwagi, która wcale nie jest głupia — nie z reguły. Właściwie nie wiadomo, czy jest. Nazwałbym ją raczej nieprzemyślaną. Ta była nieprzemyślana, bo zrodziła się z mojej (głupiej) dumy. — Myślisz, że chcesz znać prawdę? — ciągnął dalej. — Nie chcesz, wierz mi. Ale ja chciałem z całych sił, bo byłem niedojrzały — żadne argumenty do mnie nie przemawiały. Pewny jestem, że dziś bym miał większe wątpliwości, ale czy bym stanął, czy przestałbym iść? Na to pytanie chyba nie da się odpowiedzieć. Zrobiłem następny krok do przodu. Z każdym moim kolejnym ruchem on także szedł do przodu. Do końca według reguł. W świecie, w którym nikt ich nie przestrzega, chciałoby się, żeby chociaż nasz ludzki umysł to robił. Szliśmy, żaden z nas nie chciał się wycofać. Już nawet nie wierzyłem w to, że to ja go do tego zmuszam. Widziałem już teraz jego twarz, widziałem jego oczy — on chciał iść do przodu; nie musiał, ale chciał. A ja chciałem mu pokazać, że się nie boję. Czy się bałem — to już całkiem inna sprawa. Myślę, że nie, bo nie znałem jeszcze żadnych konsekwencji. Można, naturalnie, bać się rzeczy nieznanej, ale we mnie przezwyciężyła ciekawość nad obawą. Chciałem wiedzieć, co się stanie, gdy się spotkamy — kto by nie chciał. . . Ale do tego potrzebowałem jeszcze kilku kroków. Zanim to nastąpiło, chciałem wyciągnąć od niego jak najwięcej informacji, by może móc później je zweryfikować. Nie mogły one wpłynąć już na moją decyzję — była ona podjęta raz na zawsze, szedłem do przodu i nic mnie nie mogło zatrzymać. — Powiedz mi jedno — zacząłem — jak już tak sobie gawędzimy. . . Dlaczego wtedy mnie ostrzegłeś? — A czy myślisz, że ja to wiem wszystko? Nie wiem dlaczego, może z przyzwoitości, może chciałem zrobić coś dobrego, może coś złego. Po prostu to zrobiłem, nie myślałem nad powodem. — No to jeszcze jedno: czy dalsze pytania mają sens? — zapytałem, przeczuwając nadchodzącą odpowiedź. — Nie, jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć. Zamilkłem więc. Nie przestałem jednak iść. Krok za krokiem zbliżaliśmy się do siebie. Przeszliśmy długą drogę do spotkania i może jeszcze przejdziemy wiele. 54 Spacer myśli na morfinie W środku hangaru, w połowie drogi do Sue, zbliżyliśmy się do siebie na odległość kilkudziesięciu centymetrów. Teraz mogłem mu się przyjrzeć bardzo dokładnie. Jego ubranie było identyczne jak moje, był mojego wzrostu i mojej postury. Nasze twarze jednak różniły się nieznacznie. Może nie tak bardzo, by ktoś mógł nas rozpoznać z odległości kilkunastu metrów, ale z bliska widziałem dokładnie wszystkie różnice. W dodatku cała twarz jego była pokryta bliznami. Przystanąłem na chwilę, by przyjrzeć się im dokładnie. Jedna szła wzdłuż kości policzkowej, druga — mniejsza — w okolicach skroni, a najbardziej widoczna była ta rozpoczynająca się nad lewą brwią, idąca w dół, przecinająca nos, kończąca się po prawej stronie nad górną wargą. To nie była żadna zwykła blizna — wyglądała jakby ktoś celowo wyrzeźbił ją nożem czy innym ostrym narzędziem, ot tak, dla zabawy, albo nieświadomie, nie wiedząc, że ostrze jest ostre w rzeczywistości. — Imponujące, prawda? — spytał o moje zdanie na temat blizn. — Nie przejmuj się, już niedługo dochowasz się swoich własnych. Stałem i trudno było mi znów się poruszyć. Zebrałem się więc w sobie, zacisnąłem powieki, wziąłem głęboki wdech. . . wydech. . . i ruszyłem do przodu. Zrobiłem trzy niepewne kroki. Nogi już mi wtedy drżały, tak jak ja cały — drżałem. Stanąłem, ciągle zaciskając mocno powieki. Nie słyszałem żadnych odgłosów świadczących o czyjejś obecności. Otworzyłem w końcu oczy i ujrzałem Sue, która ciągle siedziała w niezmienionej pozycji przede mną. Zobaczyłem to wszystko, co widziałem poprzednio, za wyjątkiem jego — mojego zabliźnionego alter ego, czy kim on tam nie był. Uchylił się? Uciekł? Nie trzeba było zamykać oczu. Czy stoi za mną? Nie wiedziałem tego. Stałem teraz już z otwartymi oczami, ale ciągle odwrócony plecami do odpowiedzi. Gdy się obróciłem, ujrzałem Eda, wpatrzonego we mnie niepewnym wzrokiem. Wyglądał na zdziwionego, wręcz zatroskanego. — Nie powinniśmy jej pomóc? — zapytał, pokazując na Sue. A ja stałem, patrząc — to na Sue, to na Eda, to rozglądając się dookoła w poszukiwaniu kogoś jeszcze. Dookoła nagle zrobiło się jasno, przez wysoko ulokowane brudne okna przedzierały się promienie porannego słońca. Ed, nie czekając na mnie, podbiegł do Sue, sprawdził jej puls i zaczął ją rozwiązywać. Podszedłem do nich powoli, nie powiedziawszy słowa. Wpatrywałem się tylko w nich, bardziej w Sue niż w Eda, i myślałem o tym, jak bardzo namieszali w moim spokojnym nocnym życiu. Edowi udało się rozwiązać Sue. — Sue! — szeptał jej do ucha, potrząsając nią lekko. — Susan! Nie wiedzieliśmy, co z nią jest nie tak. Nie wiedzieliśmy, jak dokładnie straciła przytomność, przez co też jak ją rozbudzić. — Pomóż mi. . . — prosił mnie Ed, chcąc odprowadzić ją do samochodu i odjechać. Ja ciągle stałem, patrząc, teraz z bliska, na Sue. Ocknąłem się jednak w końcu i pomogłem Edowi zanieść ją do auta. Położyliśmy ją na tylnych siedzeniach, sami zasiedliśmy z przodu i odjechaliśmy. Ed prowadził, a ja, odwrócony do tyłu, patrzyłem na oddalający się hangar. — Czego tam szukasz? — zapytał Ed. Niczego. Nie odpowiedziałem. Zawieźliśmy Sue z powrotem do domu. Przez całą drogę była nieprzytomna. Leżała cicho, jakby jej tam wcale nie było. Ale my też byliśmy cicho, chcieliśmy tej w ciszy dojechać do końca i pójść w końcu spać. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta, było już zupełnie jasno, ale jeszcze na tyle wcześnie, że nie spotkaliśmy żywej duszy po drodze. Przez uchylone szyby dało się poczuć orzeźwiający podmuch poranka — była w nim pewna świeżość, którą można było docenić. Kiedy wysiadaliśmy z samochodu, trzymałem w dłoni kopię „Spaceru myśli na morfinie” autorstwa Eda, tę samą, którą znalazłem wcześniej w przegródce na drzwiach. Nie czytałem jej, wpatrywałem się w okładkę, zamyślony. — Możesz ją sobie wziąć — powiedział Ed — nie będzie mi już więcej potrzebna. Nie po 10. Wielka mała potyczka 55 dzisiejszej nocy. . . Nie wystarczyło mi sił, by o tym z nim porozmawiać. Po prostu zabrałem ze sobą książkę, włożywszy ją zwiniętą do tylnej kieszeni. Wspólnymi siłami zanieśliśmy Sue na górę, do jej apartamentu. Położyliśmy ją w jej łóżku, jeszcze raz sprawdzając, czy wszystko z nią w porządku. — Trzeba będzie zaczekać, może się obudzi — zaproponował Ed. — Jeśli nie, będzie ją musiał zobaczyć lekarz. — Mam nadzieję, że obędzie się bez lekarza. — Zostań przy niej, ja przyjdę za kilka godzin, by zobaczyć, jak się ma, i cię zmienić. . . A więc Ed poszedł, zostałem sam — z Sue jeszcze, ale jej nie było tak naprawdę. Czekałem, aż się obudzi, żebyśmy mogli porozmawiać o tym, co się zdarzyło. Czekałem na wyjaśnienia. Potrzebowałem ich, by zakończyć pewien etap, by dowiedzieć się, co mam robić dalej. To, czego najbardziej nie chciałem, to pozostawić to bez komentarza. Niestety, nie zawsze wszystko można skomentować. Nie wszystko można wytłumaczyć, choćby nie wiem jak bardzo się chciało. A skoro nie dostaje się objaśnień z zewnątrz, szuka się ich na własną rękę, używając tego subiektywnego i niedoskonałego narzędzia, w które wyposażyła nas natura. Narzędzie to czasem działa, czasem nie, czasem trochę; czasem z nami, czasem przeciw nam; czasem szybko, czasem w zwolnionym tempie. . . Sprawdziłem jeszcze raz, jak ma się Sue. Zatrzymałem się na chwilę, patrząc, jak śpi. Była już w domu, prawie nic jej nie groziło. Układając się wygodnie na kanapie w salonie, poczułem zwiniętą w kieszeni powieść Eda. Odsłoniłem żaluzje, by wpuścić do środka trochę słońca, po czym znów położyłem się na sofie i otworzyłem książkę. Znów byłem w środku. 56 Spacer myśli na morfinie 11 Narkotyk jak narkotyk — Nienawidzę tej ciszy — powiedział Generał do swojego asystenta, przerywając długi moment nasłuchiwania. — Może to dobry znak — odparł asystent. — To cisza przed burzą. . . Nawet czuć w powietrzu tę wilgoć. — Pachnie nadzieją. — Asystent usiłował podnieść na duchu swego dowódcę. — Pachnie porażką. Pachnie śmiercią — skwitował Generał. Obaj, tak jak i kilkunastu innych żołnierzy, stali na małym wzgórku na polanie, wpatrując się w południowy horyzont. Jedyne, co widzieli zza wysokich drzew Frontali, to dym unoszący się ku niebu, dym z pochodni, może ognisk, może jakiejś wyrafinowanej ognistej broni. Słyszeli jednak tylko ciszę. Nawet wszystkie ptaki odleciały już dawno w inne rejony, by nie musieć patrzeć na to, co się tu będzie działo. — Czy wszystko jest przygotowane do odwrotu? — zapytał Generał. — Wszystko gotowe. — Może, broniąc się w górach, mamy szanse. . . Obyśmy tylko dobrze ich wyczekali i zdążyli wydostać się z lasu w porę. . . — Wszystko dokładnie obliczyliśmy, przygotowaliśmy. Jeśli nasze informacje są prawdziwe, przedostaniemy się na zachód w góry i stamtąd będziemy toczyć walkę. ∗ Byli przed pierwszym szczytem. Za chwilę mieli obejść go od wschodu, kiedy znowu usłyszeli strzał — pojedynczy strzał i jego echo. Padli na ziemię, chroniąc głowy — jakby to miało jakieś znaczenie. Pomiędzy pierwszym a drugim strzałem było wystarczająco wiele czasu, by zareagować, ale nie mieli gdzie się schować, nie było tam żadnych krzaków, większych kamieni, drzew — tylko skały, po których stąpali, wędrując w góry za pierwszy ze szczytów. Dlatego też chowali w dłoniach głowy w panice. Jedynym, który zachował zimną krew, był Delta. Otworzył plecak i wyjął z niego jakiś nieznany bliżej całej reszcie przedmiot, broń swego rodzaju, którą zabrał jednemu z poległych żołnierzy Czarnej Armii. Była to krótka, szeroka tuba — o długości około trzy czwarte i średnicy ćwierć metra. Na górze miała zamontowany celownik — małe kółeczko podzielone na ćwiartki czterema niewielkimi wypustkami na okręgu. Środek kółeczka wypełniało jakieś tworzywo sztuczne, podobne do szkła. Żołnierzy i mędrców atakował wynajęty przez Imperatora zabójca. Właśnie wystrzelił po raz drugi, gdy Delta zlokalizował jego położenie i szybko wycelował w jego stronę. Szkiełko w celowniku zabarwiło się na zielono, a Delta nacisnął mały spust, znajdujący się po prawej stronie tuby. Wszyscy ujrzeli błysk, pochodzący z wnętrza broni, lecący w stronę nieprzyjaciela z ogromną prędkością. Potem, gdy już dotarł do celu, wywołał spektakularną eksplozję, która prawie dosięgnęła Delty i jego towarzyszy. Eksplozja ta przerodziła się następnie w ogień, który strawił doszczętnie zabójcę, a teraz zabierał 57 58 Spacer myśli na morfinie się za pierwsze drzewa na skraju lasu. Tylko kwestią czasu było rozprzestrzenienie się pożaru w głąb Frontali. Delta, odrzucony siłą eksplozji, upadł na plecy i patrzył na żywioł. Reszta dopiero dochodziła do tego, co się stało — prócz Omegi, który leżał bezwładnie twarzą do ziemi z kilkucentymetrową dziurą w potylicy. Kiedy wszyscy inni się pozbierali, stanęli nad poległym kompanem i w ciszy złożyli mu hołd. — Nie możemy go zabrać — tłumaczył Pen Sée. — Nie pochowamy go także, nie w tej skale — zauważył przytomnie Yu Wen. — Musimy go tu zostawić. Zrobili tak, jak zadecydował Pen Sée. Nie ruszyli nawet ciała, nie obrócili go — po prostu zostawili tak, jak upadł. Zanim odeszli w dalszą podróż, spoglądali jeszcze przez chwilę w stronę ich ojczyzny, która pogrążała się teraz w ogniu. — Z tym też nic nie możemy zrobić — oświadczył, niepocieszony, Pen Sée. — Miejmy nadzieję, że przyjdzie deszcz. . . ∗ — Widzisz — zaczął do asystenta Generał — zbierają się chmury. . . — Może do nas nie dojdą, może powędrują na południe. . . — Oby, bo w deszczu nasz odwrót byłby po stokroć trudniejszy. . . ∗ — Atakujemy? — pytał pułkownik, pogrążonego w przemyśleniach, Imperatora. — Nie, jeszcze nie. Poczekamy, aż nadejdą te chmury. . . — Wskazał na nadciągające ze wschodu połacie granatowego cienia. — Chcę deszczu. Nie, chcę burzy! Chcę grzmotów, które świadczyłyby o mojej potędze. . . ∗ Deszcz nadszedł faktycznie — ale najpierw grasował we wschodnich górach. Pozostałej czwórce podróżników — mistrzowi Pen Sée, uczniowi Yu Wen, Alfie i Delcie — skutecznie utrudnił podróż po skalistych szczytach. Śliskie skały opóźniły ich marsz o dobrych kilka godzin. Kiedy byli już bardzo blisko celu, niebo nad ich głowami się rozchmurzyło, wyszło słońce i wszystko powoli zaczęło przesychać. Dotarli w końcu na miejsce. Ich oczom ukazała się niepozorna grota, która prowadziła do złóż morfiny — Eldorado. Zatrzymali się w odległości kilkuset metrów od wejścia do jaskini — z powodu oparów wydobywających się stamtąd. — Im krócej będziemy na nie narażeni, tym sprawniej przebiegnie cała akcja, szybciej wrócimy na zewnątrz i będziemy w stanie przystąpić do ostatniej części naszego planu — pouczał wszystkich Pen Sée. — Słuchajcie — ciągnął dalej — pomówmy o tym, co zastaniemy w środku. Musicie usłyszeć o skutkach działania morfiny, szczególnie w tak dużym stężeniu, jakie tam występuje. Opowiedział im o tym, jak już przed grotą można odczuć lekką błogość, a im dalej w głąb, tym działanie staje się mocniejsze. Można się w tym zatracić. Najważniejsze to zostać skupionym do samego końca, skupionym na celu: by zejść na dół, zabrać zapas morfiny i wyjść na zewnątrz. Nie ma jednak gwarancji na to, że ta cudowna substancja nie opanuje ich umysłów. Nie ma żadnych pewnych rozwiązań. Muszą być silni i starać się, jak tylko mogą najbardziej. No i zaciskać kciuki, że się uda. Przygotowali się do wejścia do środka. Droga w dół była niemal pionowa, nie mogli więc tam po prostu zejść. Musieli zrobić to inaczej. Kiedy już wszyscy byli gotowi, ruszyli w stronę groty. Każdy z nich odczuwał już po trochu to, o czym wspominał Pen Sée — lekką błogość, spokój, ulgę. Weszli do środka, rozpalili pochodnie 11. Narkotyk jak narkotyk 59 znajdujące się na ścianach jaskini. Każdy przymocował swoją linę do uchwytów wbitych w skałę. Sprawdzili jeszcze raz sprawność sprzętu, po czym ruszyli w dół. Opuszczali się powoli, rozpalając znajdujące się po drodze co około dziesięć metrów pochodnie. Wędrowali tak dłuższy czas, jednak nie byli w stanie oszacować, jak głęboko w dół się zapuszczali. Spokój odczuwany na górze zamieniał się powoli w uczucie euforii — z minuty na minutę coraz większe. — Jak się trzymasz, Yu Wen? — zapytał z troską mistrz. — Świetnie — odparł tamten. Było to mniej więcej w trzeciej ćwiartce drogi na dół. Pen Sée wyczuwał już wtedy u swoich towarzyszy pewne rozkojarzenie i zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzymają. Szczególnie martwił się jednak o swojego ucznia. Wiedział, że sam nie jest w stanie wrócić na górę z wystarczającą ilością morfiny, a największe szanse na przezwyciężenie jej działania z trójki pozostałych miał właśnie Yu Wen. W pewnym sensie to od niego zależał los Półkuli. Sam Pen Sée trzymał się bardzo dobrze. Pomagał mu fakt, że już kiedyś został wystawiony na działanie morfiny — choć niewielkie — i znał naturę „wroga”. Nie mógł jednak pomóc swoim towarzyszom, każdy z nich musiał sam poradzić sobie z tym uzależniającym efektem. Wszyscy cało dotarli na sam dół i poczuli pod stopami dno jaskini, będąc jeszcze względnie trzeźwi na umyśle. Pen Sée rozpalił ostatnie pochodnie, znajdujące się na dole. Ich oczom ukazał się mały strumyk o ledwo zauważalnym nurcie. Brzeg liczył sobie około dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, otoczony był z trzech stron ścianami korytarza prowadzącego na powierzchnię. Sama rzeka miała jakieś dwa metry szerokości, a bezpośrednio za nią była kolejna pionowa ściana. Nie było widać, skąd rzeka płynie ani dokąd dąży, po obu stronach chowała się w mroku. W małym korytku rzeki nie płynęła wcale woda, a morfina — ciecz koloru złocistego, znad której unosiła się ledwo zauważalna para, pomimo iż jej temperatura była bardzo niska, tak jak temperatura całego otoczenia tam na dole. Wracając do złocistej cieczy — miała gęstość wody, kolor — jak już wiemy — złocisty, była bezwonna, a smak — dopiero mieli się o tym przekonać. Przynajmniej ktoś miał. . . Teraz, kiedy byli już na dole, przy źródle, trzeba było nabrać morfinę do dwóch dużych kanistrów, które na plecach nieśli Alfa i Delta. Obaj zdjęli je z pleców i rzucili na brzeg. Jeszcze zanim zdążyli zabrać się do roboty, Alfa padł z hukiem na kolana, po czym osunął się bezsilnie na ziemię. Reszta stała jak wmurowana, patrząc, czekając na to, co się dalej stanie. — Nic nie widzę! — krzyczał Alfa. — Nic. . . nie widzę! — powtórzył i eksplodował śmiechem. Yu Wen, spanikowany, pytał mistrza, o co chodzi. Pen Sée tłumaczył mu, że to morfina tak działa — Alfa już wszedł w stadium pełnej euforii. Zaprzeczył, jakoby morfina mogła wyrządzić szkody fizyczne, na przykład przyczynić się do utraty wzroku. Wszystko, co czuł Alfa, było wytworem jego własnego umysłu. Ale Delta też nie miał się najlepiej. Podniósł z ziemi jeden kanister i nabrał do niego trochę morfiny. Wrócił do Alfy i uklęknął przy nim. — Masz, to ci pomoże. . . — rzekł Delta, przechylając kanister i wlewając Alfie morfinę do ust. — Nie! — ostrzegł Pen Sée, ale za późno. Alfa już pił morfinę, a gdy skończył, napił się jej też Delta. W końcu obaj zbliżyli się do źródła, przy czym Alfa po omacku, kierując się za głosem Delty, i zanurzali usta w rzece morfiny. — Musimy coś zrobić! — sugerował Yu Wen, ale nie było już nic więcej do zrobienia, jak tylko odebrać im kanistry, nabrać w nie morfinę i wracać na zewnątrz. — Nie możemy nic dla nich zrobić — tłumaczył Pen Sée. — Lepiej skupmy się, byśmy sami nie skończyli podobnie. Pen Sée i Yu Wen (kiedy już pogodził się z zaistniałą sytuacją) podnieśli oba zbiorniki, zostawione w spokoju przez żołnierzy, w pośpiechu napełnili je złocistą cieczą, nałożyli na plecy i przygotowywali się do powrotu na górę. — Mistrzu — rzekł przed wyruszeniem Yu Wen — czy jesteś przekonany, że nie możemy nic dla nich zrobić? 60 Spacer myśli na morfinie — Tak — odparł krótko Pen Sée. — Może przekonamy ich, żeby wrócili na górę? — Nie rozumiesz, ich już się nie da przekonać. Trzeba by było ich odciąć od morfiny i poczekać kilka dni, zanim dojdą do siebie. — To może zabierzmy ich siłą. . . — Nie poddadzą się bez walki, a zważ na fakt, że są silniejsi i mają broń. Nie ma kompletnie nic, co możemy teraz zrobić. Skup się na sobie, Yu Wen. Tak też zrobił. Pozostawili, pływających już teraz w rzece morfiny, Alfę i Deltę i zaczęli się wspinać na górę. ∗ Pożar we wschodniej Frontali został ugaszony przez deszcz. Chmury konsekwentnie ciągnęły dalej na zachód, będąc już blisko miejsca przyszłej bitwy, rozstrzygającej losy Półkuli. Centralna Frontala zalana była już wodą, co zmusiło Imperatora do przeniesienia wszystkich oddziałów tam stacjonujących w inne miejsca. Mogli przez to zaatakować jedynie z południa, ale mieli też pewność, że na wschód droga jest odcięta — właściwie Niebieska Armia była odcięta ze wszystkich stron, tylko nie zdawali sobie z tego sprawy. Zasapany asystent wszedł do gabinetu Generała. — Centralna Frontala zalana — zaczął. — Imperator wycofał stamtąd swoje wojska. — Skoro wschód jest odgrodzony, to pewnie wyśle wojska na zachód, w góry. — Tak, jeśli ciągle myślimy o odwrocie, to musimy zrobić to teraz, zanim dotrą tam nowe oddziały. — Tak. . . Oddziały jednak nie kierowały się wcale na zachód. Imperator postanowił zwiększyć liczbę wojsk atakujących od południa. Dzięki temu, po odwrocie Niebieskiej Armii w góry i ponownym odwrocie w stronę lasów (gdy będą uciekać przed zasadzką), pokonanie ich będzie już tylko kwestią godziny — może dwóch. Oddziały Imperium ciągle oczekiwały rozkazu, czekały, aż przeciwnik zrobi ruch, który go pogrąży. Wydawało się, że losy wojny są już rozstrzygnięte. Uważały tak Czarne Myśle, obawiały się tego Niebieskie. ∗ Pen Sée i jego uczeń byli już w połowie drogi na górę. Nie wiedzieli wtedy, że toczą walkę z czasem, bo lada chwila miała zacząć się bitwa oznaczająca zagładę Półkuli. — Jak się trzymasz? — spytał, zatroskany, Pen Sée. — Fantastycznie. . . — odrzekł sennie uczeń. — Zrób mi przysługę i chwyć linę najmocniej jak potrafisz. . . trzymasz? — zapytał mistrz, a Yu Wen kiwnął głową, po czym Pen Sée zbliżył się do niego i wymierzył mu kopniaka prosto w piszczel. Uczeń zaskowytał z bólu. — Za co to? — spytał, trzymając się jedną ręką liny, a drugą masując obolałą nogę. — Nie za co, a cobyś nie popadł zanadto w euforię — wytłumaczył Pen Sée. — Poboli cię jeszcze wystarczająco długo. . . Tak też się stało. Jeszcze wychodząc z jaskini, Yu Wen kuśtykał. Po wyjściu na zewnątrz obaj odetchnęli, zaczęli głęboko wdychać świeże powietrze. Najpierw zaczęło im się kręcić w głowach, ale to szybko przeszło i poczuli się jakby te oddechy były ich pierwszymi od długich lat. — Co teraz? Jak rozpylimy morfinę? — dociekał Yu Wen. Zdjęli kanistry, mistrz zaczął grzebać w rzeczach, które zostawili na zewnątrz przed wejściem do jaskini. Odnalazł niewielki kociołek, o pojemności może pięciu litrów. Z jakichś prętów skonstruował małe rusztowanie, na którym powiesił ów kociołek. Z torby wydobył też termos. Postawił całe rusztowanie na płaskim podłożu, a pod rusztowaniem położył blaszaną miseczkę, do której wlał 11. Narkotyk jak narkotyk 61 trochę płynu z termosu. Gdy nalał go wystarczająco dużo, zapłonął samoczynnie. Niewielki płomień zaczął podgrzewać kociołek, do którego wlał — niemal do pełna — morfinę. — Mamy zapas morfiny — rzekł Pen Sée, usiadłszy spokojnie na kamieniu nieopodal ogniska — mamy wschodni wiatr. Teraz możemy już tylko czekać. — Myślisz, że to zadziała? — Oby. . . Naszą część zrobiliśmy, teraz tylko musimy uzupełniać kociołek, aż skończy się cały zapas. — Szkoda mi tylko tamtych dwóch. . . — Mi szkoda niejednego, ale takie jest życie. — A jeśli to zadziała, to co dalej? — Będziemy musieli zastanowić się nad jakimś lepszym sposobem dostępu do morfiny i używać jej raz na jakiś czas. Coś będzie na pewno trzeba zrobić, to jeszcze nie jest koniec. . . — I myślisz, że to jest właściwe? — Co masz na myśli? — Przypomina mi się ciągle to, o czym mówił C0004 o umieraniu we własnej świadomości. — Trzeba w życiu dochodzić do kompromisów. — Czyli sądzisz, że to jest właściwe wyjście? — dopytywał konsekwentnie Yu Wen. — Nie — odpowiedział nieoczekiwanie Pen Sée. — Uważam po prostu, że mając jako alternatywę mord i zagładę, jest to dobry wybór. Być może tylko na razie. Jednak, by dojść w końcu do tego, jak żyć, musimy pozostać żywi. ∗ — Zbliżają się chmury, za chwilę się rozpada, a oni ciągle nie garną się do odwrotu — poinformował Imperatora pułkownik. — Co oni kombinują? — zapytał wódz Czarnych Myśli, ale mówił raczej sam do siebie. — Czy mamy czekać dalej? Pierwsza kropla deszczu spadła na twarz Imperatora. — Proszę wydać rozkaz do ataku — polecił. 62 Spacer myśli na morfinie 12 Wrócę potem Późnym popołudniem tego samego dnia obudziłem się, leżąc na kanapie z książką na brzuchu. Nie pamiętałem, kiedy dokładnie usnąłem. Chyba zmogło mnie zmęczenie, a może to książka była wyjątkowo nudna. Jakkolwiek faktem było, że usnąłem — a miałem czuwać przecież. Słońce powoli zaczynało zachodzić. Musiało minąć kilka godzin — kilka godzin naprawdę potrzebnego snu. Znowu mogłem oddychać spokojnie. W dodatku z zewnątrz dochodził do pokoju przyjemny chłód zbliżającego się już wieczoru. Ale czuwać! Po chwili oddanej zadowoleniu z tak dobrze odbytego dnia poszedłem sprawdzić, co słychać u Sue. Ale jej nie było już w łóżku. Widocznie spałem wystarczająco długo, by i ona zdążyła się ocknąć. To dobrze, to znaczy, że nic jej nie jest, będzie żyć. — Sue! — wołałem, szukając jej po całym mieszkaniu. Ale nie znalazłem jej nigdzie. Nie tylko w sypialni, w łóżku, ale nie było jej też w żadnym innym pomieszczeniu, włączając w to łazienkę i przedpokój na dole. Wstała i poszła — tak przynajmniej sądziłem. Nie obudziła mnie, nie zostawiła też żadnej wiadomości. Może gdzieś się spieszyła, może była dziś z kimś umówiona. Chciałem sprawdzić jej plany w jej kalendarzu, ale przypomniałem sobie, że zostawiłem go w samochodzie Eda. Trudno. Może jest teraz z Edem, może przyszedł i ją zabrał, nie chcąc budzić mnie ze snu, wiedząc, jak bardzo go potrzebuję. Ale Ed przyjść miał dopiero za pół godziny. Może przyszedł wcześniej? Ale nie wyszedłby wtedy. . . A może by wyszedł. Uznałem, że Eda nie było jeszcze, że przyjdzie dopiero. Postanowiłem więc na niego zaczekać — i może wszystko się wyjaśni (myślałem). Tymczasem, z braku innych zajęć, kręciłem się po mieszkaniu, sam nie wiem, w jakim celu. Pooglądałem meble, zdjęcia na ścianach, przejrzałem wszystkie książki na wszystkich półkach, zajmowałem się czym tylko mogłem, by zabić czas. W końcu wylądowałem w sypialni Sue, na jej łóżku, siedząc na jego krawędzi, czekając. Przypomniałem sobie wtedy o pudełku, w którym znaleźliśmy wcześniej (dwukrotnie zresztą) tyle dziwnych rzeczy, dokumentów i kart magnetycznych. Wiedziałem, że nie powinienem, ale nuda i ciekawość przemogła mnie. . . Musiałem czymś zająć i ręce, i głowę. Sięgnąłem więc pod łóżko, ale nie wyczułem żadnego przedmiotu, nie mogłem znaleźć tego, co znaleźć się spodziewałem. Zdziwiony, padłem na podłogę i wzrokiem szukałem pudełka, a może czegokolwiek innego. . . Chciałem coś znaleźć pod łóżkiem — i już. Wzrok zawiódł, spróbowałem więc dłońmi. Machałem rękami, ale czułem jedynie dotyk podłogi, łóżka i przestrzeni pomiędzy. Żadnych ciał obcych. Wsunąłem się w końcu pod łóżko i przeanalizowałem każdy centymetr kwadratowy dolnej powierzchni stelaża. Tam też nic nie znalazłem. Sprawdziłem więc i powierzchnię pod materacem, ale i tam niczego nie było. Przez chwilę miałem ochotę znowu przeszukać całe mieszkanie, ale szybko przeszła mi ta chęć. Zbliżała się umówiona godzina, czas przybycia Eda. Właściwie już spóźniał się kilka minut, jak się przekonałem, spoglądając na zegarek powieszony na ścianie w salonie. Usiadłem na kanapie, otworzyłem książkę zabraną z samochodu i zacząłem czytać dopiski zro- 63 64 Spacer myśli na morfinie bione długopisem na ostatnich kilkunastu niezadrukowanych stronach, jakby zostawionych specjalnie w tym celu. Dowiedziałem się z nich, co w danej wersji postanowił zmienić. Rzuciło to trochę inne światło na całą treść. Ed nie był wybitnym autorem, przynajmniej nie, jeśli chodzi o styl pisania. Używał bardzo prostych zdań, unikał przymiotników, dialogi były nienaturalne. Ale jego sposób myślenia przypadł mi do gustu. Nawet ten styl, po pewnym czasie, zaczynał się wydawać jedynym sensownym dla opisania tych zdarzeń. Może jest w tym sens. . . Najlepsze w tym jest to, że na pierwszy rzut oka nie wiadomo, o co chodzi, a ja jednak wiem. To będzie wielka szkoda, jeśli dotrzyma słowa i skończy z pisaniem. Powoli zbliżał się wieczór, a Ed ciągle nie wracał. Miał być już godzinę temu. Czekałem jednak dalej i przeglądałem jego notatki. Siedziałem tam jeszcze kolejną godzinę, ale nie przyszedł. Uznałem, że nie ma sensu czekać dalej. Rozejrzałem się jeszcze raz po mieszkaniu, przeszedłem się w kółko, nie mogąc się przemóc i wyjść, nie mogąc zostawić tak tego wszystkiego, ale w końcu zszedłem na dół i oddaliłem się, zostawiając mieszkanie Sue w tyle. Robiło się powoli szaro na zewnątrz. Pozostawiłem mieszkanie Sue, ale nie mogłem tak po prostu zostawić całej sprawy. Były przynajmniej dwa kolejne miejsca, gdzie mógłbym poszukać odpowiedzi na ciągle dręczące mnie pytania: mieszkanie Eda i „Taibreamh Geata”. Szukałem Eda, więc postanowiłem zacząć od tego pierwszego miejsca. Miałem problem ze znalezieniem budynku, w nocy wszystko wyglądało inaczej, teraz — gdy świeciło jeszcze światło — nie mogłem odnaleźć się i błądziłem przez jakiś czas, zanim dość przypadkowo trafiłem w odpowiednie miejsce. Wspiąłem się na górę po schodach, odnalazłem drzwi, zapukałem. Nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Zapukałem jeszcze raz, głośniej, ale już wcześniej postanowiłem wejść nie proszony. Nie doczekawszy się odpowiedzi i za drugim razem, złapałem za klamkę. Ale drzwi były zamknięte. Poszarpałem się jeszcze trochę z klamką, poirytowany; nic to jednak nie dało. Zszedłem na dół. Zaszedłem budynek od tyłu. Obok okien mieszkania Eda był istny śmietnik: puste butelki, zwinięte papiery, plastikowe kubeczki. Artyści stworzyli kolejne ze swoich dzieł. By je uwieńczyć, wystarczy jedna iskra, jeden zapalnik. Pomyślałem, żeby może wejść do środka przez okno, ale znajdowało się o wiele za wysoko, a schodki, którymi poprzednio zeszliśmy, zostały przez noc kompletnie zniszczone — jak wysadzony most po odwrocie za rzekę. Nabrałem więc (z braku innych pomysłów) małych kamyczków z ziemi i zacząłem rzucać nimi w okno Eda, ale nie wiem, na co liczyłem. W końcu, znudzony rzucaniem, wziąłem większy kamień i wybiłem nim szybę. Może to zwróci jego uwagę — pomyślałem. Nie wiem, dlaczego uważałem, że musi być w środku; nie wiem, przed czym miałby się ukrywać, ale ubzdurałem sobie, że to właśnie robi. Lecz rozbite okno też nic nie dało. Albo faktycznie go nie było, albo bardzo obawiał się wychylić z ukrycia. Sąsiedzi zaczęli wyglądać z okien, patrząc na mnie i krzycząc coś, ale ja nie słuchałem. Odszedłem bez pośpiechu. Zostało już tylko jedno miejsce i tam się skierowałem. Ale od baru dzielił mnie spory kawał drogi. Przeszedłem krótki odcinek na piechotę, w końcu jednak, zniecierpliwiony, chcąc jak najszybciej znaleźć się na miejscu, postanowiłem pojechać autobusem. Zatrzymałem się więc na przystanku, usiadłem na ławeczce i przyglądałem się ludziom czekającym razem ze mną. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na to, że wokół mnie znajdują się inni ludzie. A może dopiero teraz jakichś spotkałem. Każdy z nich dążył gdzieś za swoimi sprawami, ale żadne na pewno nie dotyczyły tak groteskowych zdarzeń jak moje. Jedni wracali z zakupów, inni dopiero kończyli pracę, jeszcze inni już wybierali się do miasta, by odbić sobie całodzienny stres, może pójść do kina, może na koncert, może do restauracji. To byli normalni ludzie, wśród których i ja na chwilę poczułem się normalny. Ludzie, których nie znałem. Widziałem ich pierwszy raz w swoim życiu. Z małymi wyjątkami (jak się okazało). Starałem się wyostrzyć swój wzrok, spoglądając na drugą stronę ulicy, gdzie znajdował się drugi przystanek, a obok, wzdłuż ulicy, stały zaparkowane samochody. Do jednego z nich zbliżyło się 12. Wrócę potem 65 czterech mężczyzn. Ubrani byli formalnie, w marynarki, koszule i krawaty. Podeszli do luksusowego srebrnego sedana. Kierowca wyjął kluczyki z kieszeni, nacisnął przycisk i za chwilę wszyscy już wsiadali do środka. Po chwili włączyli się do ruchu i zaczęli się ode mnie oddalać, ale jeszcze przed skrzyżowaniem zawrócili i teraz jechali w moją stronę. Pojazd nie zdążył jeszcze rozwinąć prędkości, więc, gdy przejeżdżali obok mnie, miałem czas, by się im przyjrzeć, szczególnie temu siedzącemu z przodu na fotelu pasażera. Był to Franco — albo Frank, albo Franciszek — ale jaka zmiana w nim zaszła! Rysy twarzy te same, jednak patrzył na świat całkiem inaczej. Z oszołoma zmienił się w biznesmena — i to w ile? jeden dzień? Trzech innych też skojarzyłem z pamiętnej imprezy, ale nie przypominałem sobie ich imion. No proszę, nigdy nie wiadomo, co się spotka po drodze. . . Chwilę potem na przystanek zajechał mój autobus, wsiadłem i pojechałem. Był to jeden z tych starych autobusów, ciągle jeżdżących po drogach, będących prawdziwym podmuchem przeszłości. Usiadłem na samym końcu, przy oknie, od lewej strony. Czekała mnie kilkunastominutowa droga, a potem jeszcze parę minut na piechotę. Jednak w połowie drogi utknęliśmy w korku. To staliśmy, to toczyliśmy się z wolna do przodu. Tak samo zachowywały się wszystkie pojazdy jadące w przeciwnym kierunku. Wyglądałem przez okno, wpatrując się w ruch uliczny, i zaczęły nawiedzać mnie następne zjawy. W kolejnych samochodach mijali mnie niemal wszyscy klienci „Taibreamh Geata”, jakich zapamiętałem z kilku krótkich wizyt. W jednym z nich za kółkiem siedział Porucznik. Przetarłem oczy i odwróciłem głowę od okna. Ale to, co zobaczyłem w (nieco zatłoczonym już) autobusie, też bardzo mnie zaskoczyło. Kilka miejsc ode mnie, z przodu i w prawo, siedział chłopak, boy z Reve Hotel. Gdzieś w tłumie innych pasażerów dostrzegłem też recepcjonistę z tego samego hotelu, który tak podejrzliwie na nas spoglądał swego czasu. Pomyślałem, że może to nie koniec, może są tu, aby szpiegować, ale spoglądając na nich, nie wyczułem wrogości czy podstępu. Chłopak siedział, czytając gazetę, a portier stał przy drzwiach, spoglądając na zegarek, spiesząc się do wyjścia. Wysiadł na kolejnym przystanku. Ja wysiadłem przystanek dalej, a boy pojechał, nie spojrzawszy choć raz w moją stronę. Nie wiedziałem, czy oszalałem ja, czy wszyscy inni, czy świat oszalał, zsyłając na mnie dziwne wizje, a może nawet sobowtórów tych, których miałem okazję wcześniej spotkać. Naprawdę dziwne rzeczy się dzieją, gdy tylko zwraca się zbyt dużą uwagę. Nie zważając wcale na to, szedłem dalej w stronę baru, ostatniego bastionu nadziei. Dotarłem tam bez przeszkód, bez spotkań, bez niespodzianek. I kiedy już miałem wejść do środka, kiedy miałem pójść i powiedzieć „to ja, co tu się dzieje?”, zawahałem się i stanąłem jak wryty przed drzwiami. Znałem te drzwi, czy raczej ten typ drzwi. Dobrze wiedziałem, co się za nimi kryje. Nie byłem pewien, czy znowu chcę się w to pakować. Zastanowiłem się nad tym chwilę, podczas gdy klienci wchodzili i wychodzili z baru, czasem potrącając mnie swymi barkami. Po chwili namysłu zrobiło się dla mnie oczywiste, że tak — że chcę w to wejść znowu, że nie mógłbym już inaczej, ale wiedziałem też, że to nie był na to właściwy moment. Myślałem, że może uda mi się to ujarzmić, skontrolować. Dozować doznania, myśli, uczucia. Myślałem, że tak trzeba. Dziś też tak myślę, ale czy da się to zrobić faktycznie? — nie sądzę, bym się kiedykolwiek przekonał. No ale co z Sue? — zapytałem sam siebie. Co z Edem? Gdzie te wszystkie odpowiedzi na pytania mnie dręczące? Nie ma. I nie będzie, bo na razie nie chciałem ich znać. Wystarczało mi zupełnie to, co wiedziałem w tamtym momencie. Poczułem spełnienie mimo niewiedzy. Nadszedł już czas, by wrócić do domu i po raz kolejny kontynuować to życie, które zwolniło tak troskliwie na jakiś czas, ale teraz już bez skrupułów musi ruszyć znowu na pełnej szybkości. Wracając do domu, uzmysłowiłem sobie, że ciągle czuję nieznany wcześniej ból, który nie miał już ustać. Nie zmartwiło mnie to jednak mimo tego, że nie wiedziałem — czy to ja stawiam kroki, czy to ktoś mną kieruje jak kukiełką. Kukiełką? Nonsens. Jeśli już, to jedna moja ręka kieruje drugą, a druga tą jedną albo nogami, albo nogi rękami, ale nic nie kontroluje tej mojej głowy, 66 Spacer myśli na morfinie ciężko myślącej w każdej jednej sekundzie, nawet gdy nie powinna. Skierowałem się w stronę domu, już teraz definitywnie. Wychodziłem z czerni przez te same niedokończone ścieżki, którymi w nią się chowałem. Doszedłem do domu z uczuciem zadowolenia i dokuczliwym bólem brzucha. Wszedłem do mieszkania, zastałem wszystko dokładnie tak, jak uprzednio zostawiłem. Zaparzyłem sobie herbatę i usiadłem wygodnie w fotelu. W końcu miałem chwilę na to, by odetchnąć. Starałem się nie myśleć, co nie było łatwe. Zrobiłem jednak wszystko, co w mojej mocy. Dopiłem herbatę i poczułem znużenie. Zrobiło się już ciemno na dworze. Położyłem się spać i usnąłem momentalnie, pomimo przeszywającego bólu, dobywającego się gdzieś ze środka mnie. 13 Czy mogę się dosiąść? Tego dnia obudziłem się wcześnie rano. Zbudził mnie dziwny ból w okolicy mocno zaciśniętego żołądka. Cóż, nie wiem, czy był to ból faktycznie, raczej niepokój, stres, presja. Serce biło mi wolno, ale wyraźnie, tak że czułem każdy nerwowy skurcz i rozkurcz. Szybko jednak przeszedłem nad tym do porządku dziennego, choć chwytałem się raz na jakiś czas bezwiednie za brzuch. Tej nocy miałem niesamowite sny. Śniłem mocno, wyraźnie, blisko. Nawet po przebudzeniu ciągle byłem w stanie je czuć — co do jednego uczucia. Ale żadnego ze snów nie umiałbym opisać czy określić w jakiś sposób. Potrafiłem powiedzieć, że byli w nich zarówno ludzie mi przychylni, jak i wrodzy, bliscy i dalecy, ważni i nieistotni. Czułem wyraźnie, że — mimo trosk w nich zawartych — śniłem o lepszych miejscach, a przynajmniej bardziej czarujących. Ale dosyć tego — powiedziałem sobie — czas się rozbudzić i brać za robotę. Wszystko jednak robiłem wolno, niechętnie, a czas płynął, nie przyhamowując nawet na chwilę. Ani się obejrzałem, a już zbliżało się południe. Stracony już — w moim mniemaniu — dzień pracy postanowiłem wykorzystać na odpoczynek. Usiadłem wygodnie w swoim ulubionym fotelu z kubkiem gorącej herbaty w ręce. Myślałem o tym, co mnie otacza — mnie konkretnie; o tym, gdzie jestem, dokąd idę; o tym, kto mi towarzyszy. Większość wniosków była smutna i nie napawała optymizmem. W głowie mojej panowała przeszłość i teraźniejszość, analiza wszystkich kwantów niezrozumiałego przeze mnie do końca czasu. Jakimś sposobem wszystkie przyjemne wspomnienia stały się rozmyte — pożądane, lecz niedostępne. Królowały za to wszelkie smutki, porażki, rozczarowania, bolesne nauki, krzywe spojrzenia, niezrozumiałe postępowania (nie tylko moje własne). W tle tych wszystkich wspomnień grała muzyka, w której dało się wyczuć nutkę nadziei, wiary i kpiny. Lecz dalej zaczęły się inne obrazy — nie byłe, a tworzone na poczekaniu. Ze wspomnień zacząłem tworzyć przyszłość. W niej było o wiele więcej koloru; trochę blizn, trochę problemów, ale przede wszystkim dużo szczęśliwych zakończeń. Zacząłem widzieć siebie w rolach, które nigdy dotychczas mi nie przypadły. Tworzyłem swoją historię. Najpierw pisałem ją wierszem, potem prozą, by na końcu prozę przewlekać krótkimi wierszykami, doskonale komponującymi się z kpiącą muzyką grającą w tle. Potem obrazy zaczęły zbliżać się do mnie, wyostrzać. Mogłem niemal dotknąć ich palcem i poczuć, ale ja wolałem patrzeć. Patrzyłem i dałbym się przekonać, że to, na co spoglądam, to rzeczywistość. Chwilę później obrazy zaczęły tracić swą ostrość i bliskość. Unosiły się lekką mgłą pragnień i, choć nie widziałem już dobrze, czułem, jak bardzo jej pożądam. Wyciągnąłem po nią rękę, ona ją otoczyła, a ja poczułem ją na swojej dłoni. Chciałem ją złapać, ale ona umykała, wyślizgiwała się za każdym razem, gdy zaciskałem pięść. Mogłem tylko patrzeć; dotknąć — tak, ale delikatnie, tak że wcale nie czułem jej do końca. Wtedy zerwał się wiatr i rozgonił obłoki, chmura się rozproszyła i nie pozostało mi nic innego, jak otworzyć oczy. 67 68 Spacer myśli na morfinie Moje sny — te nocne, jak i te na jawie — skłoniły mnie do podsumowań. Minęło już sporo czasu od ukończenia mojej ostatniej powieści. Zastanawiałem się czasem nad powodami tej długiej przerwy. Czy to jej złe przyjęcie, jakie zgotowali mi czytelnicy? Nie, to nie to. Znałem jej wady i to mi wystarczało. Krytyka, nawet ta najbardziej bolesna, mi nie przeszkadzała. Co więc było powodem? Od dawna już czułem się, jakbym coś stracił. Co — nie wiem dokładnie, ale dało się to odczuć. Może musiałem poczekać, aż to odzyskam. Poważnie myślałem, czy nie wrócić do pisania od zaraz, ale czy w ogóle coś się zmieniło? Po raz kolejny przycisnąłem dłoń do promieniującego bólem żołądka. Może to? Może ten dziwny ból, z którym się obudziłem, jest odpowiedzią. Przyjąłem, że tak. Przez następnych kilka minut obawiałem się, że ból ustąpi, ale nic z tych rzeczy. Zadowolony, powziąłem decyzję o napisaniu kolejnej książki. Zbyt długo już obijałem się o ściany; czas wyjść, poobijać się o drzewa, latarnie i słupki. Sprzątnąłem bałagan na biurku, jednym ruchem zmiatając wszystko na podłogę, gdzieś obok biurka. Nieważne, poukładam potem. Znalazłem jakieś kartki, notesy, długopisy, pióra; zebrałem wszystkie mogące się przydać rzeczy i usiadłem, rozmyślając. Decyzję o napisaniu książki podjąłem kilka chwil wcześniej, ale dokładnie wiedziałem, co chcę w niej zawrzeć. Miała ukazać te wszystkie dziwne rzeczy dziejące się w naszych umysłach (a przynajmniej w moim); wszystkie subtelne różnice, które trzymają się jednak pewnego fascynującego schematu, jakby wierząc w jakieś niesłychane teorie fizyczne, prawa rządzące mikroświatem wewnątrz naszych czaszek; podobieństwa pomiędzy czarnym i białym, małym i dużym, słodkim i gorzkim; różnice pomiędzy żywym i martwym; ciągłość snu i rzeczywistości oraz ich wspólny mianownik, jakim jest postrzeganie; groteskę naszych pragnień; wreszcie (i przede wszystkim) walkę toczącą się w naszych umysłach — pomiędzy tym, co chcemy, a tym, co możemy, tym, co analizuje, a tym, co czuje, walkę pomiędzy myślami pozostawionymi na polu bitwy; chwilową możliwość ulgi, zawieszenia broni, ucieczki i konsekwencje z nią związane. To wszystko i o wiele więcej — rzeczy, których nie umiem wprost wypowiedzieć, oraz te, o których sam jeszcze nic nie wiem. Chciałem wyśmiać to, co jest głupie, i pośmiać się z tego, co jest istotne i poważne — wszystko to w ramach wspomnianego zawieszenia broni; pośmiać się z siebie, bo jest z czego się śmiać. Tak w pierwszej chwili zarysował się mój plan, ale nie ukrywałem przed sobą, że może ulec zmianie, tak jak wiedziałem, że po ukończeniu utwór może prędko się zdezaktualizować, a potem zacząć obowiązywać ponownie — tracić sens, zyskiwać, tracić i kto wie co dalej. Resztę dnia przeznaczyłem na rozważanie, robienie notatek. Wypisywałem na kartki pomysły, czyli praktycznie wszystko, o czym myślałem przez cały długi dzień. Siedziałem w domu nad biurkiem, spacerowałem po mieście, siedziałem na ławce w parku. Pod wieczór zawędrowałem w mniej znane mi zakątki miasta. Zrobiło się późno, byłem zmęczony — mimo to wracałem do domu okrężną drogą. Zamyśliłem się i dopiero gdy wpadł na mnie mężczyzna wychodzący z baru, zrozumiałem, że stałem teraz w miejscu, przed samymi drzwiami, utrudniając ruch. Spojrzałem na mężczyznę, który mnie potrącił, potem na drzwi, z których wyszedł, i szyld nad nimi: „Taibreamh Geata”. Nie zaszkodzi mi mały drink na rozluźnienie na koniec męczącego dnia — pomyślałem sobie i wszedłem do środka. Dym papierosowy unosił się jakby namalowany pastelem, choć rozejrzawszy się wstępnie, nie namierzyłem nikogo z miłośników nikotyny na sali. Usiadłem pośrodku długiego baru i zamówiłem porcję mocniejszego alkoholu. Barman, jeśli tylko nie musiał kogoś obsłużyć, stał, patrząc w dół, i przecierał szklanki. Kiedy kończyłem już pić, poczułem czyjąś rękę na swoim ramieniu; delikatne, nieagresywne dotknięcie. Odwróciłem głowę i ujrzałem dziewczynę, młodą kobietę, ubraną w czerwień przeplatany błękitem — który patrzył również z jej, wciągających mnie całą swą siłą, oczu — jak w otchłań morza, bez powrotu, bez nadziei na odratowanie. Jej twarz rozpromieniona była zagadką. 13. Czy mogę się dosiąść? 69 Widziałem, jak przez ułamek sekundy wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z barmanem — który na ten moment uniósł głowę — po czym spojrzała mi prosto w oczy. — Czy mogę się dosiąść? — zapytała mnie, nie odrywając już ode mnie swego wzroku. 70 Spacer myśli na morfinie Spis treści 1 Pielgrzym ku życiu 1 2 Esteta w pięknym świecie 11 3 Taryfa ulgowa dla zuchwałych marzycieli 19 4 Ed Edward 29 5 Co ci chodzi po głowie 37 6 Alegoria bezkształtu 49 7 Opatrzności 59 8 Brutalność wobec myśli 75 9 Rêve Hotel 85 10 Wielka mała potyczka 97 11 Narkotyk jak narkotyk 111 12 Wrócę potem 121 13 Czy mogę się dosiąść? 129 71