Miłość rodzi miłość - Publiczne Gimnazjum
Transkrypt
Miłość rodzi miłość - Publiczne Gimnazjum
Publiczne Gimnazjum im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w Węgierskiej Górce Weronika Tirak Klasa IIIa „Miłość rodzi miłość” opiekun: mgr Anna Kupczak polonistka Węgierska Górka Jestem Klaudia, mam 18 lat. Mieszkam w małej miejscowości na południu Polski, w Zwardoniu. Do naszej miejscowości za kilka dni ma przyjechać czterdziestu pięciu uciekinierów z Syrii – w sumie kilka rodzin. Mieszkańcy mówią otwarcie, że nie są zadowoleni z tej sytuacji, są wystraszeni i źli z powodu osiedlenia tu obcych i nawet nie ukrywają tego. Nie chcą, aby mieszkali oni w naszej miejscowości. Nasza szkoła oraz kilka innych sąsiednich szkół ma pomagać na zasadach wolontariatu uchodźcom, którzy będą mieszkać niedaleko szkolnego budynku w mieszkaniach komunalnych. Wolontariusze mają wspierać ich w zaaklimatyzowaniu się w nowym otoczeniu, oprowadzać po miejscowości, zapoznać ich z polską tradycją, kulturą i językiem. Pani Gabrysia - moja nauczycielka matematyki - poprosiła mnie, żebym się zastanowiła, czy nie chcę zostać wolontariuszką na rzecz syryjskich uchodźców. Jednak ja początkowo nawet nie wzięłam tego pod rozwagę. Gdy to wszystko usłyszałam, przestraszyłam się trochę, ponieważ to byli obcy ludzie, do tego w naszym środowisku panowała o nich nieciekawa opinia. A ja miałabym z nimi spędzać połowę mojego wolnego czasu. Z zamyślenia wyrwał mnie czyjś krzyk. To była Magda. - Cześć Magda, co się stało? - Zapisałam nas u pani Gabrysi na wolontariat. Właśnie przed chwilą, gdy stała przed pokojem nauczycielskim. Zostały dwa ostatnie miejsca! - Zwariowałaś?! - Może zwariowałam, ale co nam szkodzi? Pomóżmy im. - Dobrze, ale miej świadomość tego, że trochę się boję, po tym wszystkim, co ludzie gadają o uchodźcach. - Klaudia! Myślisz, że ja nie? - Skoro nas zapisałaś, no to chyba się nie boisz! - Boję, ale chce im pomóc – Magda podeszła do mnie bliżej, po czym przytuliła mnie serdecznie. - Dobrze, przekonałaś mnie. Kiedy oni przyjeżdżają? - Jutro – uśmiechnęła się i poszła. Wyszłam ze szkoły i poszłam prosto do domu. Po drodze musiałam wszystko jeszcze raz sobie przemyśleć. Następnego dnia w szkole Pani Gabrysia poinformowała nas, że w tych mieszkaniach komunalnych blisko naszej szkoły zatrzyma się około dwudziestu pięciu uchodźców, a po drugiej stronie miejscowości - dwudziestu kolejnych. Wolontariuszami w naszej szkole zostało dziewięć osób. W składzie tej dziewiątki byłam ja i Magda. - Przepraszam, gdzie mamy czekać na ich autobus? – zapytałam panią Gabrysię, która od rana chodziła zdenerwowana, czy wszystko dobrze załatwiła i czy może nam powierzyć tak odpowiedzialne zadanie. - Idźcie na przystanek i tam czekajcie. Spełniliśmy polecenie nauczycielki. Dochodząc do przystanku nagle zobaczyliśmy wielu ludzi, którzy zebrali się w tym samym miejscu, ale nie z tym samym solidarnym nastawieniem, co my. - Boję się - poinformowała mnie cicho Magda. A ja wcale nie czułam się lepiej, miałam duszę na ramieniu… Nie wiedziałam, jak mam postępować, jak zareagują ludzie na ich widok. Czy oni w ogóle będą chcieli się z nami dogadać? - Zobaczycie wszyscy, że z tych uchodźców nic dobrego nie wyniknie! - ktoś krzyknął. - Właśnie! To są darmozjady! – zaczęła wykrzykiwać duża grupa miejscowych, którzy nie zauważyli, że autobus już podjechał i że zaczęli z niego wysiadać ludzie. Zamarłyśmy z Magdą, gdy na własne oczy zobaczyłyśmy uchodźców, z kolei oni opuszczali autobus ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie dziwiłam się im, bo mimo tego, że nie znali perfekcyjnie polskiego, na pewno domyślali się po tonie głosów grupy krzykaczy, że nie są tu mile widziani. - Brudasy! Złodzieje! Będą kłopoty! - wołało zgromadzenie wzburzonych manifestantów. Zaprowadziliśmy uchodźców do mieszkań komunalnych, gdzie rozpakowali swój dorobek. Podziękowali nam po angielsku, bo tylko w tym języku na razie mogliśmy się dogadać. Byli zagubieni, wyalienowali i zastraszeni odczuwszy ogólną niechęć środowiska społecznego, do którego przybyli. Następnego dnia po lekcjach poszłyśmy z Magdą do mieszkań komunalnych, aby zaprosić ich nowych mieszkańców do naszej szkoły. - Good morning..? – nieśmiało zagadnęła Magda. Miała niewielkie problemy z nauką języka angielskiego, więc nie była pewna tego, czy poprawnie sformułuje swoją wypowiedź. Zapukałyśmy po kolei do wszystkich drzwi i w języku angielsku zapraszałam Syryjczyków do naszej szkoły na pierwsze lekcje języka polskiego. Przyszli prawie wszyscy. Przez kilka pierwszych godzin zajęć naszym zadaniem było zapamiętanie imion naszych „podopiecznych” i uczenie ich prostych zwrotów po polsku. Wszyscy wolontariusze wkładali w swoje zadania wszystkie swe siły. Ja także bardzo się starałam dogadać z przybyszami i czegoś więcej się o nich dowiedzieć. Wszyscy oni okazali się syryjskimi chrześcijanami, którzy salwowali się ucieczką przed prześladowaniami i śmiercią. Gdy opowiadali o sobie i o terrorze, którego doświadczyli w swym ojczystym kraju, na ich twarzach malowały się ogromny ból, strach i rozgoryczenie, a nam wolontariuszom ściskały się z żalu serca. Rhamed Yd Bay –Alik był pierwszym chłopakiem, z którym rozmawiałam. On także był ofiarą prześladowań. Nie stracił jednak pogody ducha, a teraz, gdy on i jego rodzina byli już bezpieczni, z optymizmem spoglądał w przyszłość. Rhamed uśmiechał się do mnie promiennie jak do nikogo innego. Minęło kilka tygodni. Wraz z Magdą nadal przychodziłyśmy do Syryjczyków codziennie. Część ich imion już pamiętałyśmy i duża grupa osób otworzyła się przed nami. Przede wszystkim my pomagałyśmy im, ale oni również pomagali nam, a zwłaszcza mnie, jak się później okazało. Uczyli się pilnie i z dużym zaangażowaniem języka naszego kraju, naszej kultury i tradycji. Widać było, że zaczęli się integrować z innymi mieszkańcami Zwardonia. Bardzo się starali nawiązywać dobre relacje, w końcu przestali się bać. Część z nich została przyjęta do pracy mimo tego, że nie władali świetnie językiem polskim, jednak byli bardzo pracowici i szybko się uczyli. Społeczeństwo, które nie akceptowało tych ludzi i traktowało ich tylko jako „brudnych i złych uchodźców”, powolutku zmieniało o nich zdanie. Nic złego przez przybyszy się nie stało, więc ludzie, którzy zaocznie, w oparciu o stereotypy wydali na nich wyrok, zaczęli ich przepraszać, a nawet pomagać. W szkole, jak co tydzień, trwały zajęcia z języka polskiego dla uchodźców, na które przyszłam, żeby ich pouczyć. Stanęłam przy biurku, wyciągając potrzebne notatki. - O czym tak myślisz? - zapytał mnie jakiś głos, przez który ciarki przeszły mi po plecach. - O niczym – odpowiedziałam obracając się w stronę mówiącego. To był on - Rhamed Yd Bay –Alik - to o nim ciągle myślałam… - Jesteś jakaś zamyślona, wszystko okay? – zapytał z wahaniem. - Tak, okay. – odpowiedziałam, nie mogąc nic więcej z siebie wydusić, kompletnie nie wiedząc dlaczego. W trakcie zajęć podeszliśmy do stolika, na którym rozłożyłam przeznaczone dla niego kartki z zadaniami z gramatyki. Ćwiczyliśmy kilka godzin, coraz lepiej mu szło. W pewnym momencie w mojej głowie pojawiła się myśl, że jestem z niego bardzo dumna. Wszystkich nas wolontariuszy bardzo cieszyło to, że nasi syryjscy przyjaciele szybko się uczą, lubią i szanują nasze tradycje oraz kulturę, a nasze wspólne wysiłki przyspieszają aklimatyzację uchodźców. W połowie listopada poszłam na spotkanie wolontariatu, by ustalić projekt wspólnych, międzynarodowych Mikołajek w szkole, które miały jeszcze bardziej zasymilować uchodźców z resztą społeczeństwa. Oprócz Mikołajek planowaliśmy wspólne obchody Bożego Narodzenia i kilka innych programów przybliżających Syryjczykom polskie tradycje świąteczne. Nauczyli się oni, że na stole podczas Wigilii w Polsce ma być dwanaście potraw, że dzielimy się opłatkiem i że musi być choinka. Wszystko to podobało im się i cieszyli się, że będą mogli przeżyć te święta razem z nami. Gdy wypisywałam imię Rhamed Yd Bay –Alik na prezencie, z inicjałów jego imienia powstało słowa „RYBA” – skojarzyło mi się to z symbolem chrześcijan. Przez te kilkanaście tygodni między mną a Rybą - tak go nazwałam - wytworzyło się coś w rodzaju przyjaźni. Czułam się tak, jakbyśmy znali się od zawsze. Dużo czasu spędzaliśmy razem, rozumieliśmy się bez słów. On opowiedział mi dużo o sobie i o tym, co przeżył w swojej ojczyźnie. Cieszyłam się z każdej chwili spędzonej w jego towarzystwie, z każdej wspólnej lekcji. Nie wszyscy wolontariusze poświęcali się jednak z takim oddaniem i zaangażowaniem jak ja. Niektórzy nawet zrezygnowali, gdyż ich słomiany zapał minął. Z kolei moja przyjaciółka Magda nadal miała problemy z komunikacją z powodu swojej słabej angielszczyzny i to stłumiło w niej początkowy entuzjazm. Złożyliśmy prezenty pod choinkę. Ciągle myślałam o tym, czy mój Alik się ucieszy. - Dziękuję… – to był głos Ryby. - Nie ma za co. Podoba Ci się? - Tak, to jest piękne, dziękuję. Też coś mam dla Ciebie. Byłam w siódmym niebie, gdy okazało się, że o mnie pamiętał, cieszyłam się jak dziecko. Dostałam od niego bransoletkę i od razu ją założyłam. Od tego momentu już nie rozstawałam się z nim nawet w nocy, bo miałam coś, co do niego wcześniej należało. Często rozmawialiśmy po polsku, chociaż czasami jeszcze zdarzało nam się pogadać po angielsku, bo nie wszystko rozumiał . - Jesteś cudowna, dziękuję, że mnie uczysz języka, że poświęcasz swój czas, abym coś więcej wiedział o Polsce. – powiedział pewnego dnia. - Nie ma za co... – odpowiedziałam a moje serce waliło jak oszalałe, nie wiedziałam co się dzieje, ale czułam, że on również traktuje mnie wyjątkowo. Jak co sobotę wpadliśmy do szkoły zziębnięci. Wszyscy już na nas czekali. - Ile można czekać na was? – pytała od progu pani Gabrysia. - Przepraszam, śnieg nas zaskoczył. – odpowiedziałam. - Dobrze, rozbierzcie się i chodźcie. - Zimno Ci bardzo? – zapytał mnie Alik. - Tak – przytaknęłam. Po kilku kolejnych miesiącach już wszyscy Syryjczycy byli w stanie rozmawiać po polsku w mniejszym lub większym stopniu. Największe postępy robił Ryba, co powodowało mój zachwyt. Codziennie się uczył, odprowadzał mnie do domu, a nawet czasami po mnie przychodził. Moi rodzice byli początkowo niezadowoleni, ale później mój nowy przyjaciel przypadł im również do gustu, polubili go tak samo jak ja. No może nie aż tak jak ja… Całą sobotę spędziłam w szkole śmiejąc się do łez z Rybą oraz innymi wolontariuszami i przyjaciółmi z Syrii. Był czerwiec. Za tydzień wakacje i koniec liceum. Jesienią rozpocznę studia. Ciężko mi będzie to wszystko zostawić, a właściwie mojego Alika. Wakacje minęły bardzo szybko. Każdy dzień uciekał z zawrotną prędkością. Czasem czuliśmy się tak, jakby doba nie trwała jak zwykle dwadzieścia cztery godziny, ale pędziła bez opamiętania. W końcu minął jeden miesiąc, a za nim kolejny. A my każdy dzień spędzaliśmy razem, zbliżając się coraz bardziej do siebie, ale bez jakichkolwiek wyznań i deklaracji, po prostu uwielbialiśmy być blisko siebie. Kupiłam mu srebrny wisiorek Ichthys, żeby pamiętał o mnie i o przezwisku, które mu nadałam. RYBA. Bardzo lubił, gdy tak do niego mówiłam. Łzy zbierały mi się w oczach, gdy myślałam o tym, że wkrótce muszę jechać na studia. Dzień przed wyjazdem do akademika na spotkaniu z uchodźcami wszyscy żegnali mnie z płaczem, nawet pani Gabrysia. Nazajutrz Ryba postanowił odprowadzić mnie na przystanek. - Trzymaj się. – powiedział cicho. - Ty też. - odparłam. Liczyłam po cichu na to, że będzie tęsknił i trudno mu będzie, tak jak mi się rozstać. A on stał tak, jakby to, że wyjeżdżam do Warszawy, nie robiło na nim żadnego wrażenia. A ja wiedziałam, że dla mnie to już nie jest tylko przyjaciel i z każdą chwilą chciało mi się coraz bardziej płakać. - Dbaj o siebie i ucz się dalej. Magda i inni na pewno też będą dobrze cię uczyć. – dodałam. - Pewnie tak. – odrzekł. Mój autobus już podjechał, musiałam wsiadać, lecz w ostatnim momencie szybko podbiegłam do niego, przytuliłam się i wyznałam: - Kocham cię… i nie wiem jak sobie bez Ciebie poradzę… Nie czekając na odpowiedź, pobiegłam szybko do autobusu ze łzami w oczach. Podczas podróży w mojej głowie panował zamęt. Rozczarowanie i żal powoli zaczynały brać górę nad nadzieją. Czy pomyliłam się w ocenie jego uczuć? Czy jedynym uczuciem z jego strony była wdzięczność za okazaną pomoc? W końcu niechciane łzy zaczęły spływać po policzkach, więc sięgnęłam do plecaka po chusteczkę i wtedy zauważyłam wetknięte tam jakieś pudełko. Otworzyłam, a w środku zobaczyłam złoty naszyjnik. Wyjęłam - z tyłu były wygrawerowane inicjały A + K. Alik i Klaudia. - Nie jestem mu obojętna! – krzyknęłam na cały autobus. Ludzie obrócili się w moim kierunku, zawstydziłam się trochę, ale to, co oni myśleli i tak nie miało dla mnie znaczenia w tym momencie. W Warszawie rozpoczęłam studia na kierunku „Stosunki Międzynarodowe”. W akademiku bardzo mi się podoba, mam fajną współlokatorkę – Majkę. Świetnie się dogadujemy. Jednak lepiej dogadywałam się z Magdą i Rybą w Zwardoniu. Kiedy wspominam te wszystkie wspaniałe chwile, bardzo tęsknię. Chciałabym cofnąć czas, by jeszcze raz spędzać go z nimi. Minął już pierwszy semestr studiów, czyli ponad kwartał. Przez cały czas biję się z myślami… Alik nie odezwał się ani słowem do mnie - po prostu mnie nie kocha, źle zrozumiałam jego uczucia. Miłość jest trudna… Dlaczego on nie kontaktuje się ze mną? Może już o mnie zapomniał… Z zamyślenia wyrwał mnie głos sublokatorki, która otworzyła drzwi do naszego pokoju wracając z łazienki z owiniętą w ręcznik głowę: - Ktoś do Ciebie! - Już idę! – odpowiedziałam wstając zza biurka. Podchodząc do drzwi usłyszałam znajomy głos – ten, którego potrzebowałam: - Cześć, mogę wejść? – Ryba stał na korytarzu bursy. Nie zmienił się. Ten sam promienny uśmiech wywoływałam jeszcze przed chwilą w swoich wspomnieniach. - Wejdź. - Przepraszam, że tak długo się do Ciebie nie odzywałem, ale zarabiałem pieniądze, żeby móc tu przyjechać i razem z tobą studiować. - Naprawdę? – rzuciłam mu się w ramiona. - Myślisz, że dałbym ci zniknąć z mojego życia na zawsze? - Bałam się, że tak może być. - Kocham cię. - zakomunikował nagle. - Dlaczego nigdy mi tego nie powiedziałeś ? - spytałam i usłyszałam swój własny żal w swoim głosie. - Wydawało mi się, że się domyślisz. Nie żegnałem się z tobą wtedy z płaczem, bo traktowałbym to jak pożegnanie na zawsze, a ja nie chcę żyć bez Ciebie, zarobiłem pieniądze i jestem tu z tobą teraz i chcę być do końca życia. Kupiłem Ci naszyjnik z naszymi inicjałami i włożyłem do torby, żebyś o mnie pamiętała, tak jak ty mi kiedyś podarowałaś wisiorek ryby, pamiętasz? Ja go nadal mam. – wzruszony rozpłakał się, po czym zapytał, czy udało mu się zrobić mi niespodziankę. - To najlepsza niespodzianka w moim życiu, dziękuję ci. W końcu jestem szczęśliwa i będę mogła się spokojnie się realizować. Nigdy nie pomyślałabym, że przyjedziesz do mnie z tak daleka... i że mnie uratujesz… Nadasz mojemu życiu sens. Od tej pory mój Alik codziennie rano w akademiku parzył mi i Majce kawę. Zawsze mogłam na niego liczyć. Wieczorami zabierał mnie na romantyczne spacery, chodziliśmy na lodowisko. - Mogę cię o coś zapytać ? – zapytał. - Tak, oczywiście. - Pojedziesz ze mną do Syrii – kiedyś, gdy tam to wszystko się uspokoi? Chcę ci pokazać, jak wygląda moja ojczyzna. - Pojadę, obiecuję. - przytuliłam go mocno, nadal nie wierząc, że on jest tu ze mną. Byłam taka szczęśliwa. Rybie pozwolili nadrobić pierwszy semestr i później zaczął ze mną drugi. Studiujemy razem Stosunki Międzynarodowe - już ostatni rok. Przed nami jeszcze wiele pracy i przeszkód. Nasza miłość na pewno nie będzie łatwa, ale teraz jesteśmy pewni, że wspólnie damy radę. Po studiach planujemy zostać ambasadorami wszystkich ludzi potrzebujących pomocy na terenie Europy Wschodniej. Tak zdecydowaliśmy i do tego celu będziemy sukcesywnie zdążać. Oby nam się udało, dla nas samych oraz tych wszystkich, którzy z naszej pomocy kiedykolwiek w przyszłości skorzystają. Współpraca z syryjskimi uchodźcami nauczyła mnie tego, jak spojrzeć na drugiego człowieka ponad stereotypami, jego poglądami, wyznaniem, kolorem skóry, chorobą czy orientacją – i zobaczyć w istotę nam równą. Przecież my -wszyscy ludzie w gruncie rzeczy pragniemy tego samego – spokojnego życia pełnego miłości. Dlatego właśnie ludziom uciekającym z terenów ogarniętych zamętem, którzy wyciągają rękę po ratunek, trzeba pomagać. Terror, wojna i bestialstwo są złe. Trzeba być solidarnym - bo tylko tak można przeciwstawić się temu złu. Na co dzień nie zastanawiamy się, że otaczająca nas rzeczywistość: rodzina i przyjaciele, dobry stan zdrowia, poczucie bezpieczeństwa, dach nad głową i pełna lodówka – dla ludzi gdzieś tam w innym zakątku świata jest szczytem marzeń. Wtedy, kiedy dzielimy się tym, co mamy, z drugim człowiekiem, jego radość i wdzięczność pozwala nam docenić własne spokojne życie.