nowy marsyliusz

Transkrypt

nowy marsyliusz
PISMO krytycznie
myślących OBYWATELI
numer 7
kwiecień 2007
"Za mało debatujemy, bo nie dość dobrze rozumiemy, że istotą demokracji jest stworzenie warunków, w
których, dla dobra wspólnoty, ujawnia się maksimum wiedzy, mądrości, intuicji i zaangażowania zwyczajnych
obywateli. Demokracja daje im pole do dyskusji i działania w ramach indywidualnej przedsiębiorczości, w
samorządach, w ruchach społecznych powstałych z oddolnej inicjatywy i oczywiście podczas wyborów. Takie
urządzenie świata jest nie tylko piękne, ale i pragmatyczne, bo mobilizuje ludzi do wytyczania i osiągania
wspólnych celów, wciąga ich w sprawy państwowe. Nawet najstaranniej wybrani reprezentanci są oceniani
tylko co jakiś czas przy pomocy dość banalnego gestu – wrzucenia kartki do urny. Bez debaty nie ustalimy,
jako społeczność, co jest naszym dobrem wspólnym, jakie sprawy są dla nas na tyle ważne, że wszyscy
powinni o nich decydować. Różnice wartości i interesów pozostaną, ale na agorze swobodnej wymiany
poglądów tylko debata pozwala zawrzeć przynajmniej częściowe porozumienie, wypracowując poglądy
akceptowane przez większość obywateli.
Prof. Piotr Sztompka
"To, co człowiek czyni, musi on uważać za swoją odpowiedzialność, musi przyjmować odpowiedzialność za
wszystko, w czym bierze udział, do czego przyczynia się całym życiem swoim – gdyż inaczej demoralizuje
sam siebie. Zrzucanie z ludzi odpowiedzialnosci za ich czyny, przyzwyczajenie ich do tej myśli jest
budowaniem i rozwijaniem w nich psychiki niewolniczej. Nasza swoboda sięga tak daleko, ten sam ma
zakres, co i nasze poczucie odpowiedzialności.”
Sanisław Brzozowski
"Człowiek, którego bardziej boli to, że jego sąsiad kąpie się nago, niż bolałaby go świadomość, że
powstrzymuje się od tego, mimo, że ma na to ochotę, to nieodmiennie człowiek, który wierzy w agresję i rząd
jako podstawę społeczeństwa.”
Benjamin R. Tucker
„Obowiązek rozpoznasz po tym, że nie pozostawia ci on prawa wyboru”
Antoine de Saint-Exupéry
http://jaobywatel.ngo.pl/
W numerze: W teatrze życia codziennego – Dwugłos na marginesie umów społecznych;
Pełnym głosem - Kto ma lepiej; Obyś żył w ciekawych czasach - Oddać szczęście
politykom?; Do góry nogami - Ekonomia społeczna w rozwoju lokalnym w Polsce wątpliwości; Pół żartem, pół serią – Kryterium uliczne.
NM nr 7/2007_______________________________1
W teatrze życia codziennego
Marzena Mendza-Drozd
Kto się z kim i na co umawia?
Jeśli chcę z koleżanką pójść do kina, wykręcam jej numer telefonu, uzgadniamy jaki film chcemy
obejrzeć i ustalamy dzień i godzinę. Podobnie z zaproszeniem na kolację, koncert czy zwykłe babskie
ploty. W codziennym życiu staram się unikać sytuacji, w których rzeczona koleżanka o tym, że idzie
do kina dowiaduje się jako ostatnia i to wtedy, kiedy już wręczam jej bilet. Wiem przecież, że może
mieć inne plany nie mieć akurat ochoty na moje towarzystwo. Normalne. Inaczej premier. Temu
wolno więcej. Może mieć pomysł, podległy mu aparat administracyjny oraz głośno wyrażaną wolę,
żeby plany, nastroje i ochota innych przestały się liczyć. Tak jak w wypadku umowy społecznej.
Oto o potrzebie jej zawarcia zaczęło się mówić
jeszcze
przed
ostatnimi
wyborami
parlamentarnymi. Nowa umowa społeczna! Jak to
brzmiało! Jakie wiązały się z nią nadzieje! Skoro
umowa, to będą jakieś strony, skoro społeczna, to
z jakimś społeczeństwem, a przynajmniej w
sprawach społecznych. Szybko jednak okazało
się, że nadzieje były trochę na wyrost. Z wielkim
trudem i po długich rozmowach udało się w
ubiegłym roku podpisać wstępną deklarację. Do
umowy było jednak daleko. A do przymiotnika –
społeczny – jeszcze dalej. Umawiał się rząd i –
podobno niechętnie - organizacje pracodawców i
związki zawodowe. Potem nie działo się nic. To
znaczy wydawało się, że nic się nie dzieje. Bo oto
okazało się, gdzieś na początku tego roku, że na
stole znalazł się gotowy dokument. I tu szok. Bo
niby dokument jest, propozycje założeń do
umowy społecznej są, a nikt się do niego nie
przyznaje. Rząd – np. ustami wiceministra Pracy i
Polityki Społecznej – twierdzi, że to nie jego,
związkowcy – że tym bardziej nie ich,
pracodawcy – że nie mają z tym nic wspólnego.
Cud chyba. Bo normalnie takie dokumenty nie
wyskakują jak królik z kapelusza – skoro ten
wyskoczył, to niechybnie maczał w tym palce
David Copperfield. Oto dokument jest.
Ale cudów to nie koniec. Oto w projekcie
umowy społecznej, szumnie nazwanej Praca –
Rodzina - Dialog, znajduje się – jako jedno z
kluczowych haseł – społeczeństwo obywatelskie,
a dokładniej jego rozwój. I organizacje
pozarządowe, którym przypisano nawet określone
funkcje i zadania. Rada Działalności Pożytku
Publicznego też znalazła tam swoje miejsce.
Powie ktoś świetnie! Może i tak, może byłoby
świetnie, gdyby nie jeden, taki malusieńki
szczegół: ani przez moment, na żadnym etapie do
prac nie włączona została ani jedna organizacja
pozarządowa (także ani jeden przedstawiciel
RDPP)! Przez rok zatem, rząd, organizacje
pracodawców, związki zawodowe dyskutowały o
tym, w co i jak „ubrać” organizacje pozarządowe
– organizacje – podkreślmy, niezależne od
jednych, drugich i trzecich. Nikomu z nich nie
przeszkadzało to jednak! Nikomu z nich (że
rządowi, to wcale nie dziwi) nie przyszło do
głowy powiedzieć: hola, hola panowie, coś tu nie
gra! Może więc wszystko gra? Co za problem
wybrać film, miejsce i czas a zainteresowanemu
wręczyć bilet i kazać mu za niego zapłacić?
Premierowi – koordynującemu cały proces - w
końcu wolno więcej.
A więc umowa okazuje się umową między
rządem, związkami zawodowymi i pracodawcami,
społeczna jest w tym sensie, że z partnerami
społecznymi. Że nie każdy obywatel jest
członkiem związków zawodowych lub organizacji
pracodawców? To niech się zapisze! Że nie biorą
w tym procesie udziału organizacje społeczne? A
cóż to za wymagania! Nie są przecież
reprezentowane w Komisji Trójstronnej, więc
mogą co najwyżej przyglądać się, jak w pocie
czoła pracują inni. Jak wypracują, to się wszyscy
dowiedzą!
Nie po raz pierwszy okazuje się, że standardy
obowiązujące w życiu prywatnym mają się nijak
do Wielkiej Polityki. Tam obowiązuje zasada
NM nr 7/2007_______________________________2
poszanowania przyjaciół, a nawet znajomych,
liczenia się z ich czasem, planami, poglądami, tu wręcz przeciwnie. Tam obowiązuje wzajemne
zaufanie, tu – nic podobnego. Tam nie zaprosisz
gości komuś do domu, tu – jak najbardziej. W
życiu prywatnym umawiając się zwykle panujesz
nad swoimi umowami i zobowiązaniami. W
świecie Wielkiej Polityki nigdy nie wiesz kto z
kim i na co się umawia, zwłaszcza za Twoimi
plecami.
Piotr Frączak
O tym, co wydarzyło się kiedyś, a nie
dzieje się dzisiaj
Ostatnie miesiące obfitowały w różne wydarzenia: ważniejsze i mniej
ważne, bardziej lub mniej nagłośnione, w większym lub mniejszym stopniu
wpływające na rzeczywistość. Wśród nich dwa są szczególnie warte
odnotowania: II Kongres Obywatelski - doroczny zjazd, podczas którego
uczestnicy z całego kraju dyskutują na temat kierunków rozwoju Polski i
podpisanie deklaracji w sprawie Umowy społecznej, której sfinalizowanie
planowane jest przed końcem bieżącego roku. Obydwa te wydarzenia łączy
jedno – to, czego w nich zabrakło. Otóż nie ma w nich – bez względu na
różną formę i rangę obydwu zdarzeń refleksji, nad ponownym określeniem
oczekiwań obywateli wobec władzy.
To znamienne i dziwne, że akurat ten deficyt
łączy te, tak różne zjawiska, bo przecież właśnie to
na tym polu polskie doświadczenia i dokonania są
jednymi z lepiej znanych towarów eksportowych
naszej myśli społeczno-politycznej. Wystarczy
przypomnieć sobie, że międzynarodowy projekt,
realizowany pod patronatem UNESCO o nazwie
"Pamięć Świata" (którego celem jest zgromadzenie
najbardziej
wartościowych
dokumentów
obrazujących historię) wśród najważniejszych
pamiątek z Polski uwzględnia teksty Konfederacji
Warszawskiej z 1573 roku i 21 postulatów
Solidarności z roku 1980. A więc dwa dokumenty,
odległe od siebie o ponad 400 lat. O ile postulaty
Solidarności są lepiej znane współczesnemu
czytelnikowi, to tekst porozumienia, które w trakcie
pierwszego bezkrólewia ustaliło podstawy wolnej
elekcji i zapewniło pokój pomiędzy wyznawcami
różnych religii, wydaje się być całkiem zapomniany
w kraju, w którym powstał. Zestawienie to jednak
jest nieprzypadkowe. Bo choć akt Konfederacji
Warszawskiej dotyczył przede wszystkim wolności
religijnej, a postulaty gdańskie – głównie swobód
związkowych, to jednak coś je łączy. Tak, jak w
podpisanych przez Lecha Wałęsę porozumieniach,
postulat przestrzegania swobód religijnych (wobec
ateistycznej
propagandy
ówczesnej
władzy)
odgrywał
ogromną
rolę,
tak
i
zapisy
przygotowywane w 1573 roku dotyczyły spraw
szerszych niż tylko same kwestie religijne. Obydwa
dokumenty dotyczyły bowiem przede wszystkim
tego, jak obywatele chcieliby ułożyć swoje stosunki
z władzą. Co więcej, obydwa stały się podstawą
podpisania porozumień między obywatelami a
władzą co do sposobu rządzenia. W pierwszym
wypadku były to “pacta conventa”, czyli
zobowiązania, które musiał wziąć na siebie nowo
wybrany król, w drugim – porozumienia sierpniowe,
gdzie władza ustąpiła przed żądaniami robotników.
Postulaty z 1980 roku wielu z nas jeszcze
pamięta, mnie zastanawia jednak, jak brzmiałby dziś
przywołany dokument z XVI wieku? Spróbujmy
więc, lekko uwspółcześniając tekst oryginału
Konfederacji Warszawskiej, pokazać, jak mogłyby
dziś brzmieć jego zapisy. Dokument taki nie
zaczynałby się zapewne od słów “My Rady Koronne,
duchowne i świeckie, i rycerstwo wszystko”, ale już
np. sformułowanie "My, Obywatele Rzeczypospolitej
Polskiej, mieszkańcy Pomorza, Wielkopolski,
NM nr 7/2007_______________________________3
Małopolski, Śląska, Mazowsza i Podlasia,
Podkarpacia oraz Mazur i Suwalszczyzny" chybaby
uszło. I potem – już bezczelnie ściągając – choć w
formie bardziej współczesnej – np.: "Oznajmiamy
wszystkim ku pamięci, że w tych trudnych dla
Ojczyzny czasach staraliśmy się o to wszyscy pilnie
na zjeździe warszawskim, jako byśmy przykładem
przodków naszych sami między sobą pokój,
sprawiedliwość, porządek i obronę Rzeczypospolitej
zatrzymać i zachować mogli. Przetoż statecznym,
jednostajnym zezwoleniem i świętym przyrzeczeniem
sobie to wszyscy spólnie, imieniem wszystkiej
Rzeczypospolitej, obiecujemy i obowiązujemy się
pod wiarą, poczciwością i sumieniem naszym.
Naprzód żadnego rozerwania między sobą nie czynić
ani do znacznej niezgody nie dopuścić jako w jednej,
nierozdzielnej Rzeczypospolitej". Potem już można
byłoby zapisać "A inaczej na żadną władzę nie
pozwalać, jedno taką: iż nam pierwej prawa
wszystkie, przywileje i wolności nasze, które są i
które jej podamy po wyborze, poprzysiąc ma". Co
więcej, przysięga ta, w analogii do tego, co ustalono
w pierwszej umowie społecznej z władzą, czyli w
Artykułach Henrycjańskich, o ile wystąpi ona
"przeciw prawom, artykułom, wolnościom, albo by
czego nie wypełniła: tedy obywatele od
posłuszeństwa tej władzy zostają zwolnieni".
władzy? "A mianowicie, aby poprzysięgła czynić:
pokój pospolity między ludźmi różnej wiary i
niewierzącymi, do wojny przeciwko innym nas nie
angażując". A wszystko to po to, "aby się z tej
przyczyny między ludźmi nienawiść jaka szkodliwa
nie wszczęła, którą po inszych królestwach jaśnie
widzimy, obiecujemy to sobie spólnie za nas i
potomków naszych na wieczne czasy pod
obowiązkiem przysięgi, wiarą, uczciwością, honorem
i sumieniem naszym pokój między sobą zachować, a
dla różnej wiary i odmiany w kościele krwie nie
przelewać ani się na dyskryminację z tego powodu
nie godzić i władzy w takiej nie pomagać. I owszem,
gdzie by kto taką dyskryminację chciał czynić,
wszyscy winniśmy protestować, choćby też za
pretekstem dekretu albo za postepkiem jakim
sądowym kto to czynić chciał". I na koniec byłaby
deklaracja, że "a kto by się temu sprzeciwiać chciał i
pokój a porządek pospolity psować, przeciwko
takiemu wszyscy powstaniemy".
Czy taka deklaracja, stworzona w oparciu o
dokument sprzed ponad czterystu lat (kilkanaście
pokoleń wstecz), mogłaby coś zmienić? Dokumenty
świata nie zmieniają, ale przykład Konfederacji
Warszawskiej, tak jak i 21 postulatów, pokazują, że
gdy za deklaracjami nimi stoją rzeczywiste siły
społeczne, mają moc zmiany rzeczywistości. To
A czego, biorąc przykład z naszych przodków, dlatego znalazły się na liście “Pamięć świata”
moglibyśmy domagać się od wybranej przez nas UNESCO. Czy znajdują się w naszej pamięci?
Pełnym Głosem
Marzena Mendza-Drozd
Kto ma lepiej
Raz rozpoczęta dyskusja o dyskryminacji kobiet
(czy jak wolą niektórzy – o jej braku), toczy się
wciąż i końca nie widać. Argumentów jednych –
twierdzących, że kobiety istotnie mają gorzej, i
drugich – uważających, że jeśli już mają źle, to tak
samo jak mężczyźni, pada dużo. Czasami można
odnieść wrażenie, że za dużo, bo w tej wielości
pojawiają się także coraz bardzie absurdalne - w
końcu możliwości sformułowania rzeczowych,
sensownych argumentów mają jakieś granice.
Dyskusja zatem trwa – a problem jak był, tak jest.
Nierozwiązany czy – jak czasem się wydaje –
nierozwiązywalny. Ostatnio - mało publiczna, ale
jednak - dyskusja dotyczyła niewinnego zapisu w
ustawie o działalności pożytku publicznego i o
wolontariacie, a dokładniej propozycji zmiany
jednego z jej ustępów. Oto Ministerstwo Pracy i
Polityki Społecznej – autor nowelizacji ustawy
zaproponowało zmianę dotychczas obowiązującego
brzmienie art. 4 ust.1 pkt.8, z „upowszechniania i
ochrony praw kobiet oraz działalności na rzecz
równych praw kobiet i mężczyzn” na „działalność na
NM nr 7/2007_______________________________4
rzecz równych praw kobiet i mężczyzn”. Niby nic.
Ot, korekta redakcyjna wychwyciła źle brzmiące
sformułowanie. Ale nie, przedstawiona przez
pracowników ministerstwa argumentacja miała
dowodzić, że nie chodzi samą redakcję, oto bowiem
kobiety nie mają żadnych szczególnych praw, które
należałoby upowszechniać lub ich bronić. A zatem
pierwotnie obowiązujący zapis – jako nieprawdziwy
i wprowadzający w błąd - należy usunąć.
większą uwagę na problem. Co więcej, w tym
konkretnym przypadku tak czy inaczej sformułowany
zapis
mógłby
stanowić
odniesienie
dla
przygotowywanych zapisów w np. Funduszu
Inicjatyw Obywatelskich (czyli w konsekwencji
środków finansowych na różne działania). Przede
wszystkim na działania mające na celu dostrzeżenie
problemu, zmianę nastawienia do niego czy
uświadomienie sobie – przez różne grupy społeczne
–
jego
konsekwencji.
Zapisy
ustawowe
Taki pogląd nie jest jednak związany z
rzeczywistości nie zmieniają, ale bez odpowiednich
ministerialnym – jak chcą niektórzy formalnym,
trudno o zmianę praktyki życia codziennego.
urzędniczym podejściem. Podziela go wiele osób nie
mających za sobą kariery urzędnika. Oto
A ta codzienna praktyka nie przedstawia się wcale
twierdzenie, że „szanować należy każdego człowieka różowo. Padające argumenty, że nawet jeśli kobiety
bez względu na płeć, wyznanie, kolor skory, etc.” mają gorzej, np. w dostępie do rynku pracy, to
oraz przywoływanie zapisów deklaracji praw przecież mężczyźni mają fatalnie w dostępie do
człowieka w miejsce ”genderowych” sformułowań lekarzy (choć nie zawsze jest jasne dlaczego) w
wypracowanych przez Komisję Europejską, spotkać istocie prowadzą do bagatelizowania jednego, jak i
można wyjątkowo często. Już samo sformułowanie: drugiego problemu. Bo skoro wszyscy mają źle po
"prawa kobiet" niektórych drażni.
równo, choć w różnych dziedzinach, to przynajmniej
jest sprawiedliwie. A wobec argumentu (słyszałam
Trudno nie zgodzić się z taką argumentacją.
na
własne
uszy!), że
nadumieralność
i
Kobieta też człowiek, więc i prawa człowieka
nadzachorowalność mężczyzn jest kilkanaście razy
powinny się do niej stosować w tym samym stopniu
większa niż kobiet, ich dostęp do rynku pracy
(choć czy trudno wskazać tych, co nie wydają się
rzeczywiście traci na znaczeniu!
podzielać tego poglądu?). Pozostaje jednak pytanie
czy w praktyce są one w równym stopniu
A jednak problem nadal jest, czy opisywać go w
respektowane. Chciałoby się, żeby świat już był kategoriach praw kobiet, czy człowieka (kobietyidealny, A jeśli nie jest, to może „genderowy” upór człowieka!). W ostatnich dniach w mediach pojawiły
Komisji Europejskiej właśnie na ten aspekt ma się po raz kolejny informacje o różnicach w
zwrócić uwagę? Zgadzając się bowiem, co do zarobkach kobiet i mężczyzn zatrudnionych na tym
zasady, z argumentacją tak wspomnianego wyżej samych stanowiskach. Optymistyczne szacunki
ministerstwa jak i zewnętrznych wobec niego wskazują, że ta dysproporcja mieści się w przedziale
dyskutantów, można by zastanowić się, czy między 5 a 15 procent. Bardziej pesymistyczne dane
uwzględniając obecną sytuacją kobiet (choćby na mówią o różnicy dochodzącej do 30% a czasem
rynku pracy) – nie byłoby zasadne przełknięcie źle nawet więcej.
brzmiącego zapisu i zasygnalizowanie problemu?
Badanie na temat zarobków Polaków, w którym
Priorytetowa zasada Unii Europejskiej – gender
wzięło udział ponad 56 tys. osób, przeprowadził
mainstreaming (włączanie problematyki potrzeb i
portal Wynagrodzenia.pl. Jego wyniki dowodzą, że
perspektywy kobiet do głównego nurtu życia
różnice w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn
społecznego i politycznego), mówi właśnie o tym, że
występują na każdym etapie kariery i odnoszą się do
oprócz przestrzegania zasady równości płci
praktycznie wszystkich stanowisk: od szeregowego
niezbędne są także działania mające na celu
pracownika do wysokiego szczebla zarządzania.
wzmacnianie kobiet, promowanie ich awansu oraz
Różnice, o których mowa nie odnoszą się – jak
podnoszenie statusu kobiet w społeczeństwie. A
chciałoby się myśleć – do zamierzchłej przeszłości.
zatem daje się jakoś rozwiązać ten dylemat praw
Nawet na przestrzeni ostatnich dwóch lat nie tylko
kobiet i praw człowieka. Działalność pożytku
nie uległy zmniejszeniu – pomimo częstszego niż
publicznego mogłaby więc uwzględniać oba obszary:
dotychczas podnoszenia tej kwestii – ale można
wyrównywanie szans kobiet i mężczyzn oraz
stwierdzić ich wzrost. Wystarczy podać, że o ile
wzmacnianie kobiet poprzez ochronę ich praw i
płaca mężczyzn w stosunku do 2005 roku wzrosła o
eliminację dyskryminacji kobiet. Niby nieistotna
50 złotych – jak podaje portal – to w odniesieniu do
zmiana, nic nie kosztuje oprócz zgrzytu dla purysty
kobiet zanotowano spadek o 9 złotych. „Kobieta
językowego i ideologicznego, a mogłaby zwracać
NM nr 7/2007_______________________________5
specjalista dostanie na rękę mniej o 580 złotych niż
mężczyzna”1. Dodatkowo niepokojące jest to, że im
wyższe stanowisko a co za tym idzie wyższe
wynagrodzenie dysproporcje między zarobkami
rosną w zastraszającym tempie. Mężczyźni
zatrudnieni na stanowiskach dyrektorów generalnych
przeciętnie zarabiają ok. 10 tys. złotych, podczas
kiedy kobiety-dyrektorki 4,5 tysiąca.
Powodów takiego stanu rzeczy jest na pewno
wiele. Jednym z nich – jak twierdzi przedstawicielka
jednej z firm doradztwa personalnego2 - jest to, że
często kobiety same żądają niższego wynagrodzenia
uważając, że tylko w ten sposób mogą uzyskać
szansę na zatrudnienie. Wiedzą bowiem doskonale
to, co jest tajemnicą poliszynela: pracodawcy wolą
zatrudniać mężczyzn. Mężczyzna nie idzie na
wcześniejszą emeryturę – opłaca się więc dłużej w
niego inwestować; nie rodzi dzieci – więc nie ma
przerw w pracy (urlopu macierzyńskiego,
wychowawczego a potem zwolnień z powodu chorób
dziecka). To, że taki wizerunek trąci stereotypem nie
zmienia sytuacji. Różnice w wynagrodzeniach są
faktem. Choć nie we wszystkich branżach, zawodach
czy firmach. Statystyczne dane mają jednak to do
siebie, że pokazują raczej tendencje niż skupiają się
na pozytywnych wyjątkach. A takie też są – na
przykład tam, gdzie wynagrodzenie uzależnione jest
bezpośrednio od efektów, kobiety zwykle zarabiają
lepiej. Często także o różnicach w pensjach nie ma
mowy w firmach zagranicznych.
Problem nie jest ani nowy, ani typowy wyłącznie
dla Polski, choć tu skala rozbieżności może skłaniać
do głębszej refleksji. W Unii Europejskiej najlepiej
sytuacja wygląda w Portugalii, gdzie dysproporcje w
wynagrodzeniach nie przekraczają 5%. W tzw.
„starych” krajach członkowskich UE kobiety w
Irlandii mają najgorzej – zarabiają o 22% mniej niż
mężczyźni, choć średnia różnica w pensjach w całej
Wspólnocie wynosi około 16 procent. Zgodnie z
danymi Międzynarodowej Organizacji Pracy kobiety
wykonują 2/3 pracy a otrzymują tylko 5%
dochodów. Wziąwszy przy tym pod uwagę, że
kobiety są często lepiej wykształcone niż mężczyźni,
powyższe dane statystyczne nabierają nowego
znaczenia.
mężczyzn (podpierania się uniwersalnymi prawami
człowieka!) i zamykania oczu na rzeczywistość (bo
nie daj Boże znajdziemy tam jakieś nierówności).
Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie, że
zwykle najwięcej czasu zajmuje przełamanie
stereotypów i zmiany postaw. Tutaj natomiast
potrzeba jest wielu, najlepiej skoordynowanych
działań i długofalowych projektów. Część z nich już
jest podejmowanych, jak choćby ostatnia akcja
Dziennika pt. Matka Polka pracująca, w ramach
której kobiety (ale nie tylko!) dzielą się swoimi
dobrymi i złymi doświadczeniami z pracy. Inne,
finansowane ze środków Europejskiego Funduszu
Społecznego, dotyczą godzenia życia zawodowego z
rodzinnym. Także niektórzy pracodawcy, w tym np.
zrzeszeni w Konfederacji Pracodawców Prywatnych
Lewiatan, podejmują działania zmierzające do
zmiany nastawienia wobec zatrudniania kobiet i
określania ich wynagrodzeń. W tym kontekście
można także odczytywać ostatnio głośno chwalony z
różnych stron program polityki prorodzinnej,
opracowany przez wiceminister Pracy i Polityki
Społecznej Joannę Kluzik-Rostkowską. I tu część
proponowanych rozwiązań ma także szansę zmienić
nastawienie do zatrudniania kobiet. Pomysły
dotyczące elastycznego czasu pracy czy dłużej
otwartych przedszkoli mogą – nawet jeśli w
niewielkim stopniu – przyczynić się do tego, że
kobiety będą mogły pracować, a ich pracodawcy
przyjmą to do wiadomości. Niezłym rozwiązaniem –
być może choć trochę osłabiającym lęk
pracodawców w zatrudnianiu młodych matek (kobiet
przecież!) jest propozycja ulg w składkach za nie
opłacanych.
Te wszystkie działania muszą mieć charakter
komplementarny. Sytuacja nie zmieni się jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale wielość
sygnałów i argumentów, padających z różnych stron
i środowisk, ma szansę zagwarantować kobietom
prawa takie, jak mężczyznom. Niech będzie, że
prawa człowieka. To punkt dojścia. Do niego jeszcze
długa droga. Dyskryminacja (jak chcieliby niektórzy
dysproporcje w wynagrodzeniu kobiet i mężczyzn)
nie jest problemem drobnym ani nieistotnym. Tu nie
ma mowy o kwestiach redakcyjnych – jak można
traktować zapis w ustawie o działalności pożytku
Oczywiście wobec twardych liczb, drobny zapis w
publicznego. To fakty.
ustawie o działalności pożytku publicznego i o
wolontariacie nie ma wystarczającej siły rażenia. W 1 Dziennik 10-11.02.2007 „Pensje kobiet lecą w dół”
mikroskali jednak pokazuje całą złożoność Przemysław Poznański.
problemu. Jest dowodem na często przyjmowaną 2
strategię, strategię wychodzenia od równości kobiet i tamże.
NM nr 7/2007_______________________________6
Obyś żył w ciekawych czasach
Marzena Mendza-Drozd
Oddać szczęście politykom?
Polska i Chiny. Dwa kraje oddzielone od siebie tysiącami kilometrów. Dzieli je wszystko:
położenie, system polityczny, sytuacja gospodarcza, tradycja, religia, kultura. Dzielą je – jak się
wydaje – także systemy wartości. Wartości, które – zgodnie z definicją J. Szczepańskiego – są
dowolnym przedmiotem materialnym czy idealnym, ideą lub instytucją, przedmiotem
rzeczywistym lub wyimaginowanym, w stosunku do którego jednostki lub zbiorowości przyjmują
postawę szacunku, przypisują mu ważną rolę w swoim życiu, dążenie do jego osiągnięcia
odczuwają jako przymus. Czy jednak na pewno wartości są tak bardzo różne? A przede
wszystkim o czyich wartościach mówimy? Klasy politycznej czy zwykłych obywateli?
przez klasę polityczną – często nabierają
charakteru dyskusji teologicznej, odwołującej się
średniej wielkości kraj położony w centrum do systemu wartości związanego z religią i
Europy, od ponad 17 lat demokratyczny, z Kościołem. Nie wszyscy z takiego ujęcia
gospodarką wolnorynkową (choć czasem można zagadnienia wydają się być zadowoleni.
odnieść wrażenie, że wciąż z pozostałościami
Niewinnie brzmiąca propozycja zmian w
centralnego sterowania), wzrost gospodarczy na konstytucji, polegających na dopisaniu ochrony
dobrym
poziomie,
rząd
konserwatywno- życia od momentu poczęcia, wywołuje burzę.
populistyczny, przyrost naturalny niski.
Dzieli nie tylko posłów, ale całe społeczeństwo.
Od ostatnich wyborów w 2005 roku co jakiś Stolica kraju jest świadkiem niezwykłych
czas pojawiają się różne pomysły klasy rządzącej, wydarzeń, kiedy w jednym dniu demonstrują
mające na celu zwiększenie liczby urodzeń. zwolennicy zmian w ustawie zasadniczej, z drugiej
Zjawisko starzenia się społeczeństwa nie jest ich przeciwnicy. W istocie za sporem o zmianach
specyficzne
tylko
dla
Polski.
Skutków w Konstytucji kryją się radykalne poglądy tzw.
ograniczania
liczby
dzieci
w
rodzinie obrońców życia przeciwstawione poglądom
doświadczają także pozostałe kraje Unii zwolenników tzw. wolnego wyboru. Problem nie
Europejskiej. Koncepcje poprawy sytuacji są różne jest nowy. Przy tworzeniu wciąż obowiązującej
i różne idą za nimi propozycje rozwiązań: od ustawy z 1993 roku, zezwalającej na legalną
wypłaty określonej kwoty w momencie urodzenia aborcje w trzech przypadkach, po obydwu
się dziecka (w Polsce znanej jako becikowe), stronach padały te same argumenty. Z wysiłkiem
poprzez wydłużanie urlopów macierzyńskich, przyjęto kompromis. Ale od tego czasu sytuacja w
prawne zabezpieczanie powrotu matek do pracy po kraju uległa zmianie. Do wówczas podnoszonych
porodzie, aż po bardziej systemowe, jak kwestii doszła jeszcze jedna: niski współczynnik
poszukiwanie najlepszych sposobów godzenia dzietności.
życia zawodowego z rodzinnym.
“Polska rodzina jest zagrożona, bo mamy mało
Polska – rok 2007
Wśród tych systemowych pojawiają się także
inne
pomysły
rozwiązania
kwestii
demograficznych. Pomysły już w wyraźny sposób
odwołujące się do innego porządku – etyki,
moralności i leżących u ich podstaw – wartości.
Kwestie regulacji urodzeń, stosowanych metod
antykoncepcji, w końcu aborcji – wywoływane
urodzeń” – uważa posłanka Anna Sobecka z
Ruchu Ludowo-Narodowego (gazeta.pl z dn.
8.11.2006). Polska jest w ogonie krajów
europejskich jeśli idzie o liczbę rodzących się
dzieci – mówią inni. Społeczeństwo starzeje się i
nie będzie komu pracować na ich emerytury.
Obrońcy życia mają zatem jeszcze jedną broń:
NM nr 7/2007_______________________________7
aborcja jest nie tylko grzechem, zabójstwem
dziecka, wystąpieniem przeciwko nakazom
kościoła katolickiego, już nie tylko jest
zakwestionowaniem wartości najwyższej, jaką jest
życie. Dodatkowo oto przyczynia się do
zmniejszania
się
wskaźnika
dzietności.
Kwestionuje wartość, jaką jest polska rodzina.
Trzeba więc dołożyć wszelkich starań, aby jej
prawnie zakazać – bez wyjątku. Kompozycja
koalicji rządzącej sprzyja łączeniu argumentów z
różnych porządków – ekonomicznych, etycznych i
religijnych. Jedna hierarchia wartości zyskuje
wyraźną przewagę nad innymi. Jednej towarzyszy
władza, moc sprawcza, siła głosów w parlamencie,
innym pozostaje głośniejszy lub cichszy protest.
Chiny – rok 2005
duży kraj położony w Azji, komunistyczny
(choć czasem udający, że wszedł na drogę
demokratyzacji), z gospodarką scentralizowaną
(choć z burzliwie rozwijającymi się elementami
wolnego rynku), wzrost gospodarczy wysoki, rząd
komunistyczny, przyrost naturalny wysoki.
Tutaj sytuacja jest zgoła odwrotna. Od dawna
była. I choć jeden z problemów też dotyczy liczby
urodzeń, to jego wektor idzie w zupełnie innym
kierunku. A zatem i metody jego rozwiązywania –
przyjmowane przez klasę rządzącą – są zupełnie
różne. W latach osiemdziesiątych światowa opinia
publiczna co chwila dowiadywała się o brutalnych
metodach
walki
w
chińskim
boomem
demograficznym.
Przymusowa
sterylizacja,
obowiązkowe usuwanie ciąży, bicie opornych
rodziców – znane były powszechnie. Zasada
posiadania
maksymalnie
jednego
dziecka
obowiązywała wszystkich Chińczyków. Po
trzydziestu latach takich działań Komisja do spraw
Planowania Rodziny oficjalnie mówi o sukcesie.
Prowadzona kampania spowodowała, że liczba
dzieci przypadających na rodzinę spadła z 5,9 do
1,8, a w skali całego kraju nie urodziło się około
300 milionów dzieci. Te nie urodzone dzieci
przyczyniły się – jak głosi partia rządząca – do
sukcesu
ekonomicznego,
wyrażanego
we
wskaźnikach
wzrostu
gospodarczego,
podziwianego przez klasy polityczne innych
krajów.
Dziś restrykcje demograficzne i środki
przymusu stały się – przynajmniej oficjalnie odrobinę łagodniejsze. Wzrost gospodarczy –
podstawowa jak się wydaje wartość dla tamtejszej
klasy rządzącej – pozwala już na pewne ustępstwa
wobec innych hierarchii wartości. Partia przyjęła
regionalne warianty dotychczas stosowanych
ograniczeń. Zasada jednego dziecka obowiązuje
tylko w wielkich miastach oraz prowincjach o
gęstym zaludnieniu. W innych dopuszcza się
posiadanie drugiego dziecka w sytuacji, kiedy
pierwsza urodziła się dziewczynka – bo dla wielu
Chińczyków posiadanie męskiego potomka to
wartość ceniona najwyżej. W najsłabiej
zaludnionych regionach rodzice mogą sobie
pozwolić na dwoje dzieci, nawet jeśli pierwsze z
nich jest chłopcem. Tylko przedstawiciele
mniejszości etnicznych mają prawo do większej
liczby dzieci. Ci jednak, którzy podzielali wartości
klasy politycznej, a więc ograniczyli się do
jednego dziecka, po ukończeniu 66 lat mają prawo
do
comiesięcznego
wynagrodzenia
(takie
becikowe à rebours?).
W rzeczywistości jednak trudno mówić o
stosowanych metodach jako łagodniejszych. Kary
za “nadprogramowe dziecko” dotykają wielu
milionów Chińczyków; bogatsi mogą sobie na nie
pozwolić, biedni uciekają się do najróżniejszych
metod zdobycia pieniędzy lub przekupienia
urzędników, którzy “przymkną oko” na to
dodatkowe dziecko. Przymusowa sterylizacja
pozostaje chętnie wybieranym przez władze
lokalne sposobem ograniczania liczby urodzeń.
Podobnie jak przymusowe usuwanie płodów –
nawet jeśli kobieta jest w ósmym miesiącu ciąży.
Działania takie podejmowane są w majestacie
prawa – na podstawie, na przykład, dekretów
wydawanych przez władze miejskie. Liczy się
statystyka i to, żeby nie przekroczyć rocznych
“przydziałów” urodzeń dla miasta czy regionu. W
tej hierarchii wartości życie ciągle przegrywa ze
wskaźnikami ekonomicznymi. I choć nie ma
dowodów na to, że gdyby “nie istniał autorytarny
system planowania rodziny, przyrost byłby szybszy
lub wolniejszy” można za pewnik przyjąć, że
wartości wybierane jako najważniejsze przez klasę
polityczną nie są podzielane przez zwykłych ludzi.
A w każdym razie nie wszystkich. Cierpienia
rodziców zmuszonych do ograniczania –
wspomnianymi wyżej metodami - liczby dzieci
NM nr 7/2007_______________________________8
wyobrazić sobie można bez trudu. Społeczne
konsekwencje polityki jednego dziecka są
odczuwalne już dziś, a “płynące z niej korzyści
pozostają niepewne”. Zaburzenie równowagi płci,
będące wynikiem preferencji dla chłopców,
starzenie się populacji w efekcie redukcji urodzeń
oraz nędza starych rodziców, dla których dzieci
stanowiły tradycyjnie gwarancję przetrwania, to
tylko niektóre z prawdopodobnych skutków
polityki prowadzonej przez rząd Chin. Polityki
wynikającej z oparcia się na takich a nie innych
wartościach – pieniądzu, dochodzie narodowym,
wzroście gospodarczym.
Czy istnieje więc coś co upodobnia politykę
rodzinną władzy w Polsce i w Chinach? Tylko to,
że władza wie lepiej i wbrew obywatelom, chce
ich uszczęśliwić. A przecież tak w Polsce, jak w
Chinach zwykli ludzie chcą żyć szczęśliwie – z
jednym, dwojgiem, trojgiem czy więcej dzieci. Co
więcej sami chcieliby o tym decydować.
Wychodząc ze swoich przekonań, poglądów,
światopoglądów, wierzeń i wartości budować
swoje życie. Wybierać to, co im samym wydaje się
najlepszym możliwym rozwiązaniem. W sytuacji,
kiedy człowiek nie ma możliwości zaspokojenia
wszystkich swoich potrzeb jednocześnie, musi
wybrać tę, którą w danych okolicznościach uznaje
za ważniejszą. Wtedy w grę wchodzą wartości i
sposób ich uporządkowania. To wartości są
jednymi z ważniejszych wyznaczników ludzkiego
postępowania.
“Każda
jednostka
posiada
hierarchię wartości, które ceni w mniejszym lub
większym stopniu”. Oczywiście nikt nie żyje w
próżni – jego system wartości musi w jakimś
stopniu pozostawać w zgodzie z wartościami
grupy, w której żyje. Ale przecież wartości
wyznawane przez grupę skupioną np. wokół
posłanki Sobeckiej czy posła Wierzejskiego, a
zwłaszcza sposób ich uporządkowania mogą
różnić się (nawet jeśli nieznacznie) od wartości
uznawanych przez inne grupy w tej samej
zbiorowości,
tym
samym
społeczeństwie.
Zgodziwszy się nawet, że życie jest wartością
najwyższą, wciąż pozostaje otwarta kwestia czyje
dla kogo. Matki czy płodu (nienarodzonego
dziecka jak wolą niektórzy)? Co wtedy, gdy jedni
w określonej sytuacji wybiorą jedno nad drugie?
Woleliby wybrać. Co wtedy, gdy inni za cenę
niższego standardu życia, nie przejmując się
wskaźnikami makroekonomicznymi, woleliby
mieć następne dziecko? Czy mają do tego prawo?
Czyja hierarchia jest wtedy najwłaściwsza? Czyja
powinna być obowiązująca? Posłanki Sobeckiej,
marszałka Jurka czy ministra Orzechowskiego? Hu
Jintao, Hao Lina czy innego chińskiego polityka?
A moja własna? Nawet jeśli jestem kobietą, Polką
lub Chinką.
Politykom oddaliśmy już wiele. Tak tu, w Polsce, jak i tam, w dalekich Chinach. W każdym
miejscu, w każdym państwie i społeczeństwie. Decydują już o obsadzie stanowisk, kierunkach
rozwoju gospodarczego, podatkach, prywatyzacji, budowie dróg. Decydują o wielu (za wielu?)
obszarach życia gospodarczego i społecznego. Jakie są jednak granice ingerencji państwa i jego
organów w prywatne przekonania (poglądy, światopoglądy, wyznanie) poszczególnych obywateli?
Jakim kosztem zwykłych ludzi mogą realizować interes narodowy, wyrażony liczbą urodzeń lub
wzrostem gospodarczym? Jak bardzo mogą - stosując prywatne hierarchie wartości – decydować
o życiu obywateli? Ich szczęściu lub cierpieniu? Ile jeszcze gotowi jesteśmy im oddać?
1. J. Szczepański w “Elementarne pojęcia socjologii” Warszawa, PWN 1966.
2. Guy Sorman “Rok Koguta. O Chinach, rewolucji i demokracji”, Prószyński i S-ka, Warszawa
2006.
3. tamże
NM nr 7/2007_______________________________9
Do góry nogami
2 kwietnia b.r. na Akademii Ekonomicznej w Krakowie odbyła się konferencja pt. "Ekonomia społeczna a
rozwój lokalny". W czasie tej konferencji próbowano przekonać mnie (oraz wielu innych – sceptycznie
nastawionych – uczestników), że ekonomia społeczna wspomoże rozwój lokalny w Polsce. Jednak mimo, że
cała moja wiedza zdaje się potwierdzać tę tezę, a moje przekonania jednoznacznie podpowiadają, że taka
droga byłaby najlepsza, to jestem niestety przekonany, że nie ma większych szans na to, aby tak się stało.
Przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie. Skąd takie rozdwojenie? Skąd biorą się moje
wątpliwości?
Piotr Frączak
Ekonomia społeczna w rozwoju
lokalnym w Polsce – wątpliwości
Otóż co innego mówić o teorii czy o ideologii – tu pełna zgoda, a co innego spierać się o realne
możliwości – to tu pojawiają się wątpliwości i nutka pesymizmu. Bo rzeczywistość nie skłania
ku nadmiernemu optymizmowi. Choć zatem jest jesteśmy krajem, który - o ile nie wydarzy się
nic nadzwyczajnego - będzie nadal się rozwijał, a ważnym elementem tego rozwoju pewnie
będzie rozwój lokalny, to ekonomia społeczna nie będzie tu – w moim przekonaniu czynnikiem znaczącym. Z trzech powodów, niezależnych, choć ściśle ze sobą powiązanych:
rozumienia rozwoju społecznego, istoty ekonomii społecznej i w końcu sposobu prowadzenia
polityki prorozwojowej.
Rozumienie rozwoju
Wciąż zadziwiające jest głębokie niezrozumienie tak
fundamentalnych idei współczesnego myślenia o
rozwoju, idei, które są ważnym elementem głównych
strategii przyjętych przez Unię Europejską, której
jesteśmy członkiem. Chodzi w pierwszym rzędzie o
rozwój zrównoważony i spójność społeczną. Niestety,
niezrozumienie to nie jest wyłącznie doświadczeniem
zwykłych obywateli, którym rozwój zrównoważony
najczęściej kojarzy się (jeśli w ogóle) z ekorozwojem, a
spójność społeczna z pomocą najbiedniejszym.
Podobnie myśli wielu decydentów, także - a może
przede wszystkim - działających na szczeblu lokalnym.
Dla nich wydatki społeczne, przeciwdziałanie
marginalizacji społecznej itp. są w najlepszym razie
koniecznymi kosztami rozwoju, a nie jednym z jego
celów. Możemy zwalać to na zapóźnienie cywilizacyjne
Polski po latach komunizmu, możemy narzekać na
system obywatelskiej edukacji i świadomość Polaków
w czasach globalizacji, ale fakt pozostaje faktem.
Rozwój traktujemy ciągle jeszcze w kategoriach
połowy XX wieku, oczarowani wskaźnikami
ekonomicznymi, wzrostem gospodarczym, poziomem
zamożności społeczeństwa (a właściwie zamożności
poszczególnych jego członków). Ciagle jakoś obco
brzmią takie kategorie jak jakość życia wspólnoty,
interesy przyszłych pokoleń czy problemy globalne.
Widzimy to na co dzień, ot choćby w traktowaniu
organizacji pozarządowych świadczących usługi
społeczne – tu najczęściej myśli się o tym jako o
balaście i obciążeniu dla budżetu. Kto z działaczy
organizacji nie doświadczył braku symbolicznego
choćby zrozumienia dla inwestycji społecznych
(wyrażanego na przykład w traktowaniu finansowania
pensji pracowników organizacji pozarządowych jako
kosztu niekwalifikowanego)? Nie trzeba specjalnie
długo szukać gmin, w których infrastruktura techniczna
uznawana jest jako jedyna podstawa rozwoju, a ilość
kilometrów wybudowanych dróg za najlepszy tego
rozwoju wskaźnik.
Z takim podejściem przychodzi się zmierzyć
lokalnym społecznościom, których głosy, pomysły czy
inicjatywy najczęściej traktowane są jako próba
utrudniania władzy lokalnej pracy na rzecz rozwoju.
Stwierdzając ten fakt – bo kto znajdzie dowody, że jest
inaczej? – musimy zderzyć go z innym – takim oto, że
rozwój nowej ekonomii społecznej, także na poziomie
lokalnym, opiera się jednak w dużej mierze na
zrozumieniu wagi społecznego wymiaru rozwoju. A
NM nr 7/2007_______________________________10
zatem dopóki nie uda nam się tego zrozumieć i
pogodzić (jako społeczeństwu, w tym naszym liderom)
ekonomia społeczna będzie fikcją. Będzie, co najwyżej,
dobrze brzmiącym zaklęciem, które czasem otworzy
drzwi do jakiegoś Sezamu z pieniędzmi. Tak więc nie
tyle ekonomia społeczna, co pieniądze zdobyte pod jej
hasłem mogą wesprzeć rozwój lokalny. Czy będzie to
jednak to, o co w istocie chodzi – śmiem wątpić.
Istota ekonomi społecznej
Drugim powodem, że ekonomia społeczna w istocie
nie przyczyni się do rozwoju lokalnego w Polsce jest to,
że w ogóle działania ekonomii społecznej są w Polsce
bardzo słabe i w najbliższym czasie raczej wymagać
będą wsparcia niż będą wspierać cokolwiek. Bowiem
ekonomia społeczna mogłaby wspomóc rozwój lokalny
gdyby była prawdziwą ekonomią. Chodzi o to, żeby
naprawdę wynikała z wewnętrznej przedsiębiorczości
ludzi, opierała się na zrozumieniu potrzeby ryzyka, a jej
efektem był niezależność finansowa. Taka postawa w
społeczeństwie rozwija się powoli, tworząc grupę
zwykłych przedsiębiorców (których ciągle jest zbyt
mało w wielu społecznościach lokalnych). A przecież
ekonomia społeczna powinna być czymś więcej niż
zwykły biznes. Obok przedsiębiorczości, a w tym
gotowości do ponoszenia ryzyka i walki o niezależność
finansową, powinna ekonomia społeczna opierać się
równocześnie na idei społecznej. A więc uznawać
wyższość interesu wspólnego nad indywidualnym,
wykorzystywać umiejętności współpracy i odwoływać
się do społecznego zaufania. A tego zarówno na
poziomie centralnym, jak i lokalnych ciągle brakuje i to
wśród tak bardziej jak i mniej przedsiębiorczych
obywateli. Nie umiemy współpracować, nie ufamy
nawet znajomym, a myślimy, że się to po prostu nie
opłaca.
I
niezależnie
czy
nazwiemy
to
samosprawdzajacą się przepowiednią czy optymalną
strategią opartą na teorii gier - jest to po prostu faktem.
Jaki jest sens zakładać spółdzielnię? – roboty tyle samo,
co przy prywatnej firmie, ryzyko większe, bo
uzależniasz się od pracy innych, a przy ewentualnym
sukcesie
dochód
mniejszy.
Masz
żyłkę
społecznikowską, załóż firmę, dorób się, a jeżeli
osiągniesz zysk zawsze będziesz mógł pomagać innym.
Zwracał na to uwagę jeden z twórców polskiej
ekonomii społecznej przełomu wieków, późniejszy
prezydent
II
Rzeczypospolitej
Stanisław
Wojciechowski „Historia ruchu spółdzielczego – pisał we wszystkich krajach uczy, że dla jego powstania i
rozwoju potrzebne jest nie tylko sprzyjające środowisko
w postaci licznej rzeszy zarobkujących lub samoistnych
wytwórców, pragnących poprawić swoje położenie za
pomocą akcji zbiorowej, ale w niemniejszym stopniu –
obecność oświeconych, moralnie niezachwianych
jednostek, umiejących z poświęceniem torować drogę
nowej organizacji i zacieśniać wypadkowo zawiązane
węzły braterstwa. Obecność takich jednostek jest
szczególnie potrzebna w krajach o niskim poziomie
kultury, jest potrzebna w początkach ruchu” . Wydaje
się, że wobec tego nie możemy w najbliższym czasie
liczyć na burzliwy rozwój, oddolnej, spontanicznej, a
więc tej najwartościowszej, ekonomii społecznej w
Polsce, a więc nie ma co liczyć na jej znaczący wpływ
na rozwój lokalny.
Polityka prorozwojowa
Pozostaje pytanie, czy można sztucznie wywołać
rozwój ekonomii społecznej. Taką próbą są np. projekty
realizowane w ramach Inicjatywy Wspólnotowej
EQUAL czy różnego rodzaju inicjatywy rządowe,
wspierające głównie rozwój spółdzielni socjalnych. Ta
koncepcja ekonomii społecznej opiera się na pewnej
polityce (Unii Europejskiej, państwa, gminy) i w dużym
stopniu na finansowaniu z budżetu, na różnych ulgach,
ułatwieniach, wsparciu. Pisałem o widocznym braku
sensownych powodów (poza ideologicznymi) dla
zakładania zwykłych spółdzielni. Analogicznie byłoby
zapewne i ze spółdzielniami socjalnymi, gdyby nie
pieniądze na rozpoczęcie działalności. Podobnie, po co
rozpoczynać działalność gospodarczą w organizacji
pozarządowej, jeżeli efekt jest niepewny i ryzyko duże.
Dużo łatwiej jest zdobyć środki w ramach konkursów
grantowych, z dotacji, subwencji. Ta nowa ekonomia
społeczna rozwinie się o ile “wpompujemy” w nią
pieniądze. Czy jednak te pieniądze przyczynią się do
rozwoju (bo do spójności społecznej zapewne tak –
choć i tu mogą pojawić się wątpliwości)? Czy w ten
sposób przyczynimy się do rozbudzania w ludziach
ducha przedsiębiorczości, nauczymy ich działania na
rynku (chyba, że rynku grantów), ponoszenia
osobistego ryzyka (kto sobie wyobraża, że w sytuacji
kryzysu organizacji nie będzie się domagał pensji), a co
najważniejsze, czy nauczymy ich współpracy? Walka o
granty to konkurencja, nie współpraca, to nie
zdobywanie zaplecza społecznego, zakorzenienia wśród
członków płacących składki lub angażujących się w
działalność organizacji, to nie oparcie się o lokalną
społeczność. To w efekcie wcale nie jest budowanie
kapitału społecznego, opartego na zaufaniu i
wzajemności. To ciągła walka o względy administracji i
równocześnie walka z tą administracją, która coraz
chętniej będzie kontrolować każdy wydany grosz
publiczny. To w ostatecznym rozrachunku upierdliwa
biurokracja - pisanie wniosków i biznesplanów, zamiast
rzeczywistego robienia tego, co zrobić należy. To
uzależnienie, a nie samodzielność, a więc raczej
instytucjonalna pomoc społeczna, a nie społeczna
ekonomia.
NM nr 7/2007_______________________________11
A więc udzial obywateli w przygotowaniu,
wdrażaniu i kontrolowaniu działania administracji na
rzecz rozwoju lokalnego jest niezbędny. Ale, aby to
działało, konieczny jest proces, który patetycznie nazwę
uwłaszczeniem obywateli. Najpierw muszą oni w
swojej masie poczuć się odpowiedzialnymi za
wspólnotę. Potem nauczyć się kontrolować skutecznie
władzę. W tym celu muszą stać się w większym stopniu
przedsiębiorcami, czyli ludźmi niezależnymi, bo nie
kontroluje się tych, od kogo jest się uzależnionym.
Dopiero gdy władza będzie czuła, że jest uzależniona
od mieszkańców, zda sobie sprawę, że planowany
wbrew mieszkańcom rozwój, udać się nie może, że
trzeba ich przekonać, zaangażować, włączyć. Dopiero
wtedy, o ile znajdzie się wystarczająca liczba obywateli,
którzy połączą przedsiębiorczą postawę z żyłką
społecznikowską, możemy mówić o włączeniu
ekonomii społecznej w rozwój lokalny. To społeczny
proces na kilkadziesiąt lat. Jasne, że tu i ówdzie uda się
zorganizować jakieś przedsiębiorstwo społeczne, jasne
że tu i ówdzie społeczność lokalna w oparciu o jakiś
dobry pomysł może zacząć się rozwijać gospodarczo.
To mogą być jaskółki, ale nie motor zmian. Zaś coraz
większy system dotacji, dofinansowywania z budżetu
inicjatyw (choć w niektórych wypadkach może
przyczynić się do rozwoju społecznego) będzie
hamował
aktywność,
utrudniał
rozbudzanie
przedsiębiorczości, nie będzie uczył współpracy, a więc
w istocie spowalniał rozwój przedsiębiorczości
społecznej. To dlatego nie widzę szans, aby ekonomia
społeczna w najbliższych latach mogła w znaczący
sposób wspomóc rozwój lokalny. Choć chciałoby się
inaczej.
Pół żartem, pół serią
Piotr Frączak
Braciom i siostrom z podziemia dedykuję
Kryterium uliczne
Anatol nigdy nie widział niebezpieczeństwa
wyjścia na ulicę – robił to przecież codziennie. Więc
szedł sobie demonstracyjnie zwykłą ulicą, ale
niezwykle się jakoś zrobiło. Zbyt wyraźnie
spostrzegł, że za nim nikt nie idzie.
teraz inni za nim podążali, a przed niego też niejeden
się zdążył wysforować. Do bramy skręcił, ale i tam
ktoś już stał wystarczająco. Wybiegł więc, jednak
zbyt zwyczajnie to wyglądało, jakby na pociąg się
spieszył czy na umówione spotkanie pędził. To
stanął nagle, ale znów jakoś tak, jakby sobie o czymś
A przecież przyzwyczaił się do tego, że swoją
ni stąd, ni z owąd przypomniał, więc już na oślep,
wartość mierzył tym, co było za nim. To jego
jakoś tak w poprzek ulicy do panicznej ucieczki się
pilnowali, to on miał coś, czego oni chcieli, co
rzucił.
chcieli od niego wydobyć. Więc chował to, ukrywał,
miał. A tu nagle to wszystko znaczenie straciło i to
I wtedy poczuł, że znów jest bacznie śledzony.
nie tylko dla tych, co za nim już nie szli, ale dla Tysiące oczu za nim w ślad podążyło, każdy krok
niego samego. Do wczoraj szedł tam, gdzie miał iść badać. Znów trzeba było coś ukrywać, a coś na
(aby ich odciągnąć, zgubić), a nie szedł tam, gdzie pokaz robić (dla zmylenia przeciwnika), trzeba było
iść nie mógł (aby ich za sobą przypadkiem nie udawać, że się nie w tę stronę idzie, głośno (do
zaprowadzić), a teraz mógł iść gdziekolwiek. Teraz mikrofonu) nieprawdę mówić, a to, co prawdziwe na
mógł przy sobie nosić, co chciał, mówić co mu się ławce w parku, w cztery oczy szyfrem sugerować.
żywnie podobało, ale co mu się żywnie podobało nie Do normy wszystko wracać zaczęło, każdy przecież
był już taki pewien.
mógł być donosicielem i tylko tym razem policja, a
nie milicja za przechodzenie w niedozwolonym
I nagle na tej ulicy spostrzegł, że z takimi jak on
miejscu Anatola zatrzymała.
wspólnie idzie. Zawrócił więc natychmiast, ale i
NM nr 7/2007_______________________________12

Podobne dokumenty