nowy marsyliusz
Transkrypt
nowy marsyliusz
PISMO krytycznie myślących OBYWATELI numer 7 kwiecień 2007 "Za mało debatujemy, bo nie dość dobrze rozumiemy, że istotą demokracji jest stworzenie warunków, w których, dla dobra wspólnoty, ujawnia się maksimum wiedzy, mądrości, intuicji i zaangażowania zwyczajnych obywateli. Demokracja daje im pole do dyskusji i działania w ramach indywidualnej przedsiębiorczości, w samorządach, w ruchach społecznych powstałych z oddolnej inicjatywy i oczywiście podczas wyborów. Takie urządzenie świata jest nie tylko piękne, ale i pragmatyczne, bo mobilizuje ludzi do wytyczania i osiągania wspólnych celów, wciąga ich w sprawy państwowe. Nawet najstaranniej wybrani reprezentanci są oceniani tylko co jakiś czas przy pomocy dość banalnego gestu – wrzucenia kartki do urny. Bez debaty nie ustalimy, jako społeczność, co jest naszym dobrem wspólnym, jakie sprawy są dla nas na tyle ważne, że wszyscy powinni o nich decydować. Różnice wartości i interesów pozostaną, ale na agorze swobodnej wymiany poglądów tylko debata pozwala zawrzeć przynajmniej częściowe porozumienie, wypracowując poglądy akceptowane przez większość obywateli. Prof. Piotr Sztompka "To, co człowiek czyni, musi on uważać za swoją odpowiedzialność, musi przyjmować odpowiedzialność za wszystko, w czym bierze udział, do czego przyczynia się całym życiem swoim – gdyż inaczej demoralizuje sam siebie. Zrzucanie z ludzi odpowiedzialnosci za ich czyny, przyzwyczajenie ich do tej myśli jest budowaniem i rozwijaniem w nich psychiki niewolniczej. Nasza swoboda sięga tak daleko, ten sam ma zakres, co i nasze poczucie odpowiedzialności.” Sanisław Brzozowski "Człowiek, którego bardziej boli to, że jego sąsiad kąpie się nago, niż bolałaby go świadomość, że powstrzymuje się od tego, mimo, że ma na to ochotę, to nieodmiennie człowiek, który wierzy w agresję i rząd jako podstawę społeczeństwa.” Benjamin R. Tucker „Obowiązek rozpoznasz po tym, że nie pozostawia ci on prawa wyboru” Antoine de Saint-Exupéry http://jaobywatel.ngo.pl/ W numerze: W teatrze życia codziennego – Dwugłos na marginesie umów społecznych; Pełnym głosem - Kto ma lepiej; Obyś żył w ciekawych czasach - Oddać szczęście politykom?; Do góry nogami - Ekonomia społeczna w rozwoju lokalnym w Polsce wątpliwości; Pół żartem, pół serią – Kryterium uliczne. NM nr 7/2007_______________________________1 W teatrze życia codziennego Marzena Mendza-Drozd Kto się z kim i na co umawia? Jeśli chcę z koleżanką pójść do kina, wykręcam jej numer telefonu, uzgadniamy jaki film chcemy obejrzeć i ustalamy dzień i godzinę. Podobnie z zaproszeniem na kolację, koncert czy zwykłe babskie ploty. W codziennym życiu staram się unikać sytuacji, w których rzeczona koleżanka o tym, że idzie do kina dowiaduje się jako ostatnia i to wtedy, kiedy już wręczam jej bilet. Wiem przecież, że może mieć inne plany nie mieć akurat ochoty na moje towarzystwo. Normalne. Inaczej premier. Temu wolno więcej. Może mieć pomysł, podległy mu aparat administracyjny oraz głośno wyrażaną wolę, żeby plany, nastroje i ochota innych przestały się liczyć. Tak jak w wypadku umowy społecznej. Oto o potrzebie jej zawarcia zaczęło się mówić jeszcze przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi. Nowa umowa społeczna! Jak to brzmiało! Jakie wiązały się z nią nadzieje! Skoro umowa, to będą jakieś strony, skoro społeczna, to z jakimś społeczeństwem, a przynajmniej w sprawach społecznych. Szybko jednak okazało się, że nadzieje były trochę na wyrost. Z wielkim trudem i po długich rozmowach udało się w ubiegłym roku podpisać wstępną deklarację. Do umowy było jednak daleko. A do przymiotnika – społeczny – jeszcze dalej. Umawiał się rząd i – podobno niechętnie - organizacje pracodawców i związki zawodowe. Potem nie działo się nic. To znaczy wydawało się, że nic się nie dzieje. Bo oto okazało się, gdzieś na początku tego roku, że na stole znalazł się gotowy dokument. I tu szok. Bo niby dokument jest, propozycje założeń do umowy społecznej są, a nikt się do niego nie przyznaje. Rząd – np. ustami wiceministra Pracy i Polityki Społecznej – twierdzi, że to nie jego, związkowcy – że tym bardziej nie ich, pracodawcy – że nie mają z tym nic wspólnego. Cud chyba. Bo normalnie takie dokumenty nie wyskakują jak królik z kapelusza – skoro ten wyskoczył, to niechybnie maczał w tym palce David Copperfield. Oto dokument jest. Ale cudów to nie koniec. Oto w projekcie umowy społecznej, szumnie nazwanej Praca – Rodzina - Dialog, znajduje się – jako jedno z kluczowych haseł – społeczeństwo obywatelskie, a dokładniej jego rozwój. I organizacje pozarządowe, którym przypisano nawet określone funkcje i zadania. Rada Działalności Pożytku Publicznego też znalazła tam swoje miejsce. Powie ktoś świetnie! Może i tak, może byłoby świetnie, gdyby nie jeden, taki malusieńki szczegół: ani przez moment, na żadnym etapie do prac nie włączona została ani jedna organizacja pozarządowa (także ani jeden przedstawiciel RDPP)! Przez rok zatem, rząd, organizacje pracodawców, związki zawodowe dyskutowały o tym, w co i jak „ubrać” organizacje pozarządowe – organizacje – podkreślmy, niezależne od jednych, drugich i trzecich. Nikomu z nich nie przeszkadzało to jednak! Nikomu z nich (że rządowi, to wcale nie dziwi) nie przyszło do głowy powiedzieć: hola, hola panowie, coś tu nie gra! Może więc wszystko gra? Co za problem wybrać film, miejsce i czas a zainteresowanemu wręczyć bilet i kazać mu za niego zapłacić? Premierowi – koordynującemu cały proces - w końcu wolno więcej. A więc umowa okazuje się umową między rządem, związkami zawodowymi i pracodawcami, społeczna jest w tym sensie, że z partnerami społecznymi. Że nie każdy obywatel jest członkiem związków zawodowych lub organizacji pracodawców? To niech się zapisze! Że nie biorą w tym procesie udziału organizacje społeczne? A cóż to za wymagania! Nie są przecież reprezentowane w Komisji Trójstronnej, więc mogą co najwyżej przyglądać się, jak w pocie czoła pracują inni. Jak wypracują, to się wszyscy dowiedzą! Nie po raz pierwszy okazuje się, że standardy obowiązujące w życiu prywatnym mają się nijak do Wielkiej Polityki. Tam obowiązuje zasada NM nr 7/2007_______________________________2 poszanowania przyjaciół, a nawet znajomych, liczenia się z ich czasem, planami, poglądami, tu wręcz przeciwnie. Tam obowiązuje wzajemne zaufanie, tu – nic podobnego. Tam nie zaprosisz gości komuś do domu, tu – jak najbardziej. W życiu prywatnym umawiając się zwykle panujesz nad swoimi umowami i zobowiązaniami. W świecie Wielkiej Polityki nigdy nie wiesz kto z kim i na co się umawia, zwłaszcza za Twoimi plecami. Piotr Frączak O tym, co wydarzyło się kiedyś, a nie dzieje się dzisiaj Ostatnie miesiące obfitowały w różne wydarzenia: ważniejsze i mniej ważne, bardziej lub mniej nagłośnione, w większym lub mniejszym stopniu wpływające na rzeczywistość. Wśród nich dwa są szczególnie warte odnotowania: II Kongres Obywatelski - doroczny zjazd, podczas którego uczestnicy z całego kraju dyskutują na temat kierunków rozwoju Polski i podpisanie deklaracji w sprawie Umowy społecznej, której sfinalizowanie planowane jest przed końcem bieżącego roku. Obydwa te wydarzenia łączy jedno – to, czego w nich zabrakło. Otóż nie ma w nich – bez względu na różną formę i rangę obydwu zdarzeń refleksji, nad ponownym określeniem oczekiwań obywateli wobec władzy. To znamienne i dziwne, że akurat ten deficyt łączy te, tak różne zjawiska, bo przecież właśnie to na tym polu polskie doświadczenia i dokonania są jednymi z lepiej znanych towarów eksportowych naszej myśli społeczno-politycznej. Wystarczy przypomnieć sobie, że międzynarodowy projekt, realizowany pod patronatem UNESCO o nazwie "Pamięć Świata" (którego celem jest zgromadzenie najbardziej wartościowych dokumentów obrazujących historię) wśród najważniejszych pamiątek z Polski uwzględnia teksty Konfederacji Warszawskiej z 1573 roku i 21 postulatów Solidarności z roku 1980. A więc dwa dokumenty, odległe od siebie o ponad 400 lat. O ile postulaty Solidarności są lepiej znane współczesnemu czytelnikowi, to tekst porozumienia, które w trakcie pierwszego bezkrólewia ustaliło podstawy wolnej elekcji i zapewniło pokój pomiędzy wyznawcami różnych religii, wydaje się być całkiem zapomniany w kraju, w którym powstał. Zestawienie to jednak jest nieprzypadkowe. Bo choć akt Konfederacji Warszawskiej dotyczył przede wszystkim wolności religijnej, a postulaty gdańskie – głównie swobód związkowych, to jednak coś je łączy. Tak, jak w podpisanych przez Lecha Wałęsę porozumieniach, postulat przestrzegania swobód religijnych (wobec ateistycznej propagandy ówczesnej władzy) odgrywał ogromną rolę, tak i zapisy przygotowywane w 1573 roku dotyczyły spraw szerszych niż tylko same kwestie religijne. Obydwa dokumenty dotyczyły bowiem przede wszystkim tego, jak obywatele chcieliby ułożyć swoje stosunki z władzą. Co więcej, obydwa stały się podstawą podpisania porozumień między obywatelami a władzą co do sposobu rządzenia. W pierwszym wypadku były to “pacta conventa”, czyli zobowiązania, które musiał wziąć na siebie nowo wybrany król, w drugim – porozumienia sierpniowe, gdzie władza ustąpiła przed żądaniami robotników. Postulaty z 1980 roku wielu z nas jeszcze pamięta, mnie zastanawia jednak, jak brzmiałby dziś przywołany dokument z XVI wieku? Spróbujmy więc, lekko uwspółcześniając tekst oryginału Konfederacji Warszawskiej, pokazać, jak mogłyby dziś brzmieć jego zapisy. Dokument taki nie zaczynałby się zapewne od słów “My Rady Koronne, duchowne i świeckie, i rycerstwo wszystko”, ale już np. sformułowanie "My, Obywatele Rzeczypospolitej Polskiej, mieszkańcy Pomorza, Wielkopolski, NM nr 7/2007_______________________________3 Małopolski, Śląska, Mazowsza i Podlasia, Podkarpacia oraz Mazur i Suwalszczyzny" chybaby uszło. I potem – już bezczelnie ściągając – choć w formie bardziej współczesnej – np.: "Oznajmiamy wszystkim ku pamięci, że w tych trudnych dla Ojczyzny czasach staraliśmy się o to wszyscy pilnie na zjeździe warszawskim, jako byśmy przykładem przodków naszych sami między sobą pokój, sprawiedliwość, porządek i obronę Rzeczypospolitej zatrzymać i zachować mogli. Przetoż statecznym, jednostajnym zezwoleniem i świętym przyrzeczeniem sobie to wszyscy spólnie, imieniem wszystkiej Rzeczypospolitej, obiecujemy i obowiązujemy się pod wiarą, poczciwością i sumieniem naszym. Naprzód żadnego rozerwania między sobą nie czynić ani do znacznej niezgody nie dopuścić jako w jednej, nierozdzielnej Rzeczypospolitej". Potem już można byłoby zapisać "A inaczej na żadną władzę nie pozwalać, jedno taką: iż nam pierwej prawa wszystkie, przywileje i wolności nasze, które są i które jej podamy po wyborze, poprzysiąc ma". Co więcej, przysięga ta, w analogii do tego, co ustalono w pierwszej umowie społecznej z władzą, czyli w Artykułach Henrycjańskich, o ile wystąpi ona "przeciw prawom, artykułom, wolnościom, albo by czego nie wypełniła: tedy obywatele od posłuszeństwa tej władzy zostają zwolnieni". władzy? "A mianowicie, aby poprzysięgła czynić: pokój pospolity między ludźmi różnej wiary i niewierzącymi, do wojny przeciwko innym nas nie angażując". A wszystko to po to, "aby się z tej przyczyny między ludźmi nienawiść jaka szkodliwa nie wszczęła, którą po inszych królestwach jaśnie widzimy, obiecujemy to sobie spólnie za nas i potomków naszych na wieczne czasy pod obowiązkiem przysięgi, wiarą, uczciwością, honorem i sumieniem naszym pokój między sobą zachować, a dla różnej wiary i odmiany w kościele krwie nie przelewać ani się na dyskryminację z tego powodu nie godzić i władzy w takiej nie pomagać. I owszem, gdzie by kto taką dyskryminację chciał czynić, wszyscy winniśmy protestować, choćby też za pretekstem dekretu albo za postepkiem jakim sądowym kto to czynić chciał". I na koniec byłaby deklaracja, że "a kto by się temu sprzeciwiać chciał i pokój a porządek pospolity psować, przeciwko takiemu wszyscy powstaniemy". Czy taka deklaracja, stworzona w oparciu o dokument sprzed ponad czterystu lat (kilkanaście pokoleń wstecz), mogłaby coś zmienić? Dokumenty świata nie zmieniają, ale przykład Konfederacji Warszawskiej, tak jak i 21 postulatów, pokazują, że gdy za deklaracjami nimi stoją rzeczywiste siły społeczne, mają moc zmiany rzeczywistości. To A czego, biorąc przykład z naszych przodków, dlatego znalazły się na liście “Pamięć świata” moglibyśmy domagać się od wybranej przez nas UNESCO. Czy znajdują się w naszej pamięci? Pełnym Głosem Marzena Mendza-Drozd Kto ma lepiej Raz rozpoczęta dyskusja o dyskryminacji kobiet (czy jak wolą niektórzy – o jej braku), toczy się wciąż i końca nie widać. Argumentów jednych – twierdzących, że kobiety istotnie mają gorzej, i drugich – uważających, że jeśli już mają źle, to tak samo jak mężczyźni, pada dużo. Czasami można odnieść wrażenie, że za dużo, bo w tej wielości pojawiają się także coraz bardzie absurdalne - w końcu możliwości sformułowania rzeczowych, sensownych argumentów mają jakieś granice. Dyskusja zatem trwa – a problem jak był, tak jest. Nierozwiązany czy – jak czasem się wydaje – nierozwiązywalny. Ostatnio - mało publiczna, ale jednak - dyskusja dotyczyła niewinnego zapisu w ustawie o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie, a dokładniej propozycji zmiany jednego z jej ustępów. Oto Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej – autor nowelizacji ustawy zaproponowało zmianę dotychczas obowiązującego brzmienie art. 4 ust.1 pkt.8, z „upowszechniania i ochrony praw kobiet oraz działalności na rzecz równych praw kobiet i mężczyzn” na „działalność na NM nr 7/2007_______________________________4 rzecz równych praw kobiet i mężczyzn”. Niby nic. Ot, korekta redakcyjna wychwyciła źle brzmiące sformułowanie. Ale nie, przedstawiona przez pracowników ministerstwa argumentacja miała dowodzić, że nie chodzi samą redakcję, oto bowiem kobiety nie mają żadnych szczególnych praw, które należałoby upowszechniać lub ich bronić. A zatem pierwotnie obowiązujący zapis – jako nieprawdziwy i wprowadzający w błąd - należy usunąć. większą uwagę na problem. Co więcej, w tym konkretnym przypadku tak czy inaczej sformułowany zapis mógłby stanowić odniesienie dla przygotowywanych zapisów w np. Funduszu Inicjatyw Obywatelskich (czyli w konsekwencji środków finansowych na różne działania). Przede wszystkim na działania mające na celu dostrzeżenie problemu, zmianę nastawienia do niego czy uświadomienie sobie – przez różne grupy społeczne – jego konsekwencji. Zapisy ustawowe Taki pogląd nie jest jednak związany z rzeczywistości nie zmieniają, ale bez odpowiednich ministerialnym – jak chcą niektórzy formalnym, trudno o zmianę praktyki życia codziennego. urzędniczym podejściem. Podziela go wiele osób nie mających za sobą kariery urzędnika. Oto A ta codzienna praktyka nie przedstawia się wcale twierdzenie, że „szanować należy każdego człowieka różowo. Padające argumenty, że nawet jeśli kobiety bez względu na płeć, wyznanie, kolor skory, etc.” mają gorzej, np. w dostępie do rynku pracy, to oraz przywoływanie zapisów deklaracji praw przecież mężczyźni mają fatalnie w dostępie do człowieka w miejsce ”genderowych” sformułowań lekarzy (choć nie zawsze jest jasne dlaczego) w wypracowanych przez Komisję Europejską, spotkać istocie prowadzą do bagatelizowania jednego, jak i można wyjątkowo często. Już samo sformułowanie: drugiego problemu. Bo skoro wszyscy mają źle po "prawa kobiet" niektórych drażni. równo, choć w różnych dziedzinach, to przynajmniej jest sprawiedliwie. A wobec argumentu (słyszałam Trudno nie zgodzić się z taką argumentacją. na własne uszy!), że nadumieralność i Kobieta też człowiek, więc i prawa człowieka nadzachorowalność mężczyzn jest kilkanaście razy powinny się do niej stosować w tym samym stopniu większa niż kobiet, ich dostęp do rynku pracy (choć czy trudno wskazać tych, co nie wydają się rzeczywiście traci na znaczeniu! podzielać tego poglądu?). Pozostaje jednak pytanie czy w praktyce są one w równym stopniu A jednak problem nadal jest, czy opisywać go w respektowane. Chciałoby się, żeby świat już był kategoriach praw kobiet, czy człowieka (kobietyidealny, A jeśli nie jest, to może „genderowy” upór człowieka!). W ostatnich dniach w mediach pojawiły Komisji Europejskiej właśnie na ten aspekt ma się po raz kolejny informacje o różnicach w zwrócić uwagę? Zgadzając się bowiem, co do zarobkach kobiet i mężczyzn zatrudnionych na tym zasady, z argumentacją tak wspomnianego wyżej samych stanowiskach. Optymistyczne szacunki ministerstwa jak i zewnętrznych wobec niego wskazują, że ta dysproporcja mieści się w przedziale dyskutantów, można by zastanowić się, czy między 5 a 15 procent. Bardziej pesymistyczne dane uwzględniając obecną sytuacją kobiet (choćby na mówią o różnicy dochodzącej do 30% a czasem rynku pracy) – nie byłoby zasadne przełknięcie źle nawet więcej. brzmiącego zapisu i zasygnalizowanie problemu? Badanie na temat zarobków Polaków, w którym Priorytetowa zasada Unii Europejskiej – gender wzięło udział ponad 56 tys. osób, przeprowadził mainstreaming (włączanie problematyki potrzeb i portal Wynagrodzenia.pl. Jego wyniki dowodzą, że perspektywy kobiet do głównego nurtu życia różnice w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn społecznego i politycznego), mówi właśnie o tym, że występują na każdym etapie kariery i odnoszą się do oprócz przestrzegania zasady równości płci praktycznie wszystkich stanowisk: od szeregowego niezbędne są także działania mające na celu pracownika do wysokiego szczebla zarządzania. wzmacnianie kobiet, promowanie ich awansu oraz Różnice, o których mowa nie odnoszą się – jak podnoszenie statusu kobiet w społeczeństwie. A chciałoby się myśleć – do zamierzchłej przeszłości. zatem daje się jakoś rozwiązać ten dylemat praw Nawet na przestrzeni ostatnich dwóch lat nie tylko kobiet i praw człowieka. Działalność pożytku nie uległy zmniejszeniu – pomimo częstszego niż publicznego mogłaby więc uwzględniać oba obszary: dotychczas podnoszenia tej kwestii – ale można wyrównywanie szans kobiet i mężczyzn oraz stwierdzić ich wzrost. Wystarczy podać, że o ile wzmacnianie kobiet poprzez ochronę ich praw i płaca mężczyzn w stosunku do 2005 roku wzrosła o eliminację dyskryminacji kobiet. Niby nieistotna 50 złotych – jak podaje portal – to w odniesieniu do zmiana, nic nie kosztuje oprócz zgrzytu dla purysty kobiet zanotowano spadek o 9 złotych. „Kobieta językowego i ideologicznego, a mogłaby zwracać NM nr 7/2007_______________________________5 specjalista dostanie na rękę mniej o 580 złotych niż mężczyzna”1. Dodatkowo niepokojące jest to, że im wyższe stanowisko a co za tym idzie wyższe wynagrodzenie dysproporcje między zarobkami rosną w zastraszającym tempie. Mężczyźni zatrudnieni na stanowiskach dyrektorów generalnych przeciętnie zarabiają ok. 10 tys. złotych, podczas kiedy kobiety-dyrektorki 4,5 tysiąca. Powodów takiego stanu rzeczy jest na pewno wiele. Jednym z nich – jak twierdzi przedstawicielka jednej z firm doradztwa personalnego2 - jest to, że często kobiety same żądają niższego wynagrodzenia uważając, że tylko w ten sposób mogą uzyskać szansę na zatrudnienie. Wiedzą bowiem doskonale to, co jest tajemnicą poliszynela: pracodawcy wolą zatrudniać mężczyzn. Mężczyzna nie idzie na wcześniejszą emeryturę – opłaca się więc dłużej w niego inwestować; nie rodzi dzieci – więc nie ma przerw w pracy (urlopu macierzyńskiego, wychowawczego a potem zwolnień z powodu chorób dziecka). To, że taki wizerunek trąci stereotypem nie zmienia sytuacji. Różnice w wynagrodzeniach są faktem. Choć nie we wszystkich branżach, zawodach czy firmach. Statystyczne dane mają jednak to do siebie, że pokazują raczej tendencje niż skupiają się na pozytywnych wyjątkach. A takie też są – na przykład tam, gdzie wynagrodzenie uzależnione jest bezpośrednio od efektów, kobiety zwykle zarabiają lepiej. Często także o różnicach w pensjach nie ma mowy w firmach zagranicznych. Problem nie jest ani nowy, ani typowy wyłącznie dla Polski, choć tu skala rozbieżności może skłaniać do głębszej refleksji. W Unii Europejskiej najlepiej sytuacja wygląda w Portugalii, gdzie dysproporcje w wynagrodzeniach nie przekraczają 5%. W tzw. „starych” krajach członkowskich UE kobiety w Irlandii mają najgorzej – zarabiają o 22% mniej niż mężczyźni, choć średnia różnica w pensjach w całej Wspólnocie wynosi około 16 procent. Zgodnie z danymi Międzynarodowej Organizacji Pracy kobiety wykonują 2/3 pracy a otrzymują tylko 5% dochodów. Wziąwszy przy tym pod uwagę, że kobiety są często lepiej wykształcone niż mężczyźni, powyższe dane statystyczne nabierają nowego znaczenia. mężczyzn (podpierania się uniwersalnymi prawami człowieka!) i zamykania oczu na rzeczywistość (bo nie daj Boże znajdziemy tam jakieś nierówności). Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie, że zwykle najwięcej czasu zajmuje przełamanie stereotypów i zmiany postaw. Tutaj natomiast potrzeba jest wielu, najlepiej skoordynowanych działań i długofalowych projektów. Część z nich już jest podejmowanych, jak choćby ostatnia akcja Dziennika pt. Matka Polka pracująca, w ramach której kobiety (ale nie tylko!) dzielą się swoimi dobrymi i złymi doświadczeniami z pracy. Inne, finansowane ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego, dotyczą godzenia życia zawodowego z rodzinnym. Także niektórzy pracodawcy, w tym np. zrzeszeni w Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, podejmują działania zmierzające do zmiany nastawienia wobec zatrudniania kobiet i określania ich wynagrodzeń. W tym kontekście można także odczytywać ostatnio głośno chwalony z różnych stron program polityki prorodzinnej, opracowany przez wiceminister Pracy i Polityki Społecznej Joannę Kluzik-Rostkowską. I tu część proponowanych rozwiązań ma także szansę zmienić nastawienie do zatrudniania kobiet. Pomysły dotyczące elastycznego czasu pracy czy dłużej otwartych przedszkoli mogą – nawet jeśli w niewielkim stopniu – przyczynić się do tego, że kobiety będą mogły pracować, a ich pracodawcy przyjmą to do wiadomości. Niezłym rozwiązaniem – być może choć trochę osłabiającym lęk pracodawców w zatrudnianiu młodych matek (kobiet przecież!) jest propozycja ulg w składkach za nie opłacanych. Te wszystkie działania muszą mieć charakter komplementarny. Sytuacja nie zmieni się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale wielość sygnałów i argumentów, padających z różnych stron i środowisk, ma szansę zagwarantować kobietom prawa takie, jak mężczyznom. Niech będzie, że prawa człowieka. To punkt dojścia. Do niego jeszcze długa droga. Dyskryminacja (jak chcieliby niektórzy dysproporcje w wynagrodzeniu kobiet i mężczyzn) nie jest problemem drobnym ani nieistotnym. Tu nie ma mowy o kwestiach redakcyjnych – jak można traktować zapis w ustawie o działalności pożytku Oczywiście wobec twardych liczb, drobny zapis w publicznego. To fakty. ustawie o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie nie ma wystarczającej siły rażenia. W 1 Dziennik 10-11.02.2007 „Pensje kobiet lecą w dół” mikroskali jednak pokazuje całą złożoność Przemysław Poznański. problemu. Jest dowodem na często przyjmowaną 2 strategię, strategię wychodzenia od równości kobiet i tamże. NM nr 7/2007_______________________________6 Obyś żył w ciekawych czasach Marzena Mendza-Drozd Oddać szczęście politykom? Polska i Chiny. Dwa kraje oddzielone od siebie tysiącami kilometrów. Dzieli je wszystko: położenie, system polityczny, sytuacja gospodarcza, tradycja, religia, kultura. Dzielą je – jak się wydaje – także systemy wartości. Wartości, które – zgodnie z definicją J. Szczepańskiego – są dowolnym przedmiotem materialnym czy idealnym, ideą lub instytucją, przedmiotem rzeczywistym lub wyimaginowanym, w stosunku do którego jednostki lub zbiorowości przyjmują postawę szacunku, przypisują mu ważną rolę w swoim życiu, dążenie do jego osiągnięcia odczuwają jako przymus. Czy jednak na pewno wartości są tak bardzo różne? A przede wszystkim o czyich wartościach mówimy? Klasy politycznej czy zwykłych obywateli? przez klasę polityczną – często nabierają charakteru dyskusji teologicznej, odwołującej się średniej wielkości kraj położony w centrum do systemu wartości związanego z religią i Europy, od ponad 17 lat demokratyczny, z Kościołem. Nie wszyscy z takiego ujęcia gospodarką wolnorynkową (choć czasem można zagadnienia wydają się być zadowoleni. odnieść wrażenie, że wciąż z pozostałościami Niewinnie brzmiąca propozycja zmian w centralnego sterowania), wzrost gospodarczy na konstytucji, polegających na dopisaniu ochrony dobrym poziomie, rząd konserwatywno- życia od momentu poczęcia, wywołuje burzę. populistyczny, przyrost naturalny niski. Dzieli nie tylko posłów, ale całe społeczeństwo. Od ostatnich wyborów w 2005 roku co jakiś Stolica kraju jest świadkiem niezwykłych czas pojawiają się różne pomysły klasy rządzącej, wydarzeń, kiedy w jednym dniu demonstrują mające na celu zwiększenie liczby urodzeń. zwolennicy zmian w ustawie zasadniczej, z drugiej Zjawisko starzenia się społeczeństwa nie jest ich przeciwnicy. W istocie za sporem o zmianach specyficzne tylko dla Polski. Skutków w Konstytucji kryją się radykalne poglądy tzw. ograniczania liczby dzieci w rodzinie obrońców życia przeciwstawione poglądom doświadczają także pozostałe kraje Unii zwolenników tzw. wolnego wyboru. Problem nie Europejskiej. Koncepcje poprawy sytuacji są różne jest nowy. Przy tworzeniu wciąż obowiązującej i różne idą za nimi propozycje rozwiązań: od ustawy z 1993 roku, zezwalającej na legalną wypłaty określonej kwoty w momencie urodzenia aborcje w trzech przypadkach, po obydwu się dziecka (w Polsce znanej jako becikowe), stronach padały te same argumenty. Z wysiłkiem poprzez wydłużanie urlopów macierzyńskich, przyjęto kompromis. Ale od tego czasu sytuacja w prawne zabezpieczanie powrotu matek do pracy po kraju uległa zmianie. Do wówczas podnoszonych porodzie, aż po bardziej systemowe, jak kwestii doszła jeszcze jedna: niski współczynnik poszukiwanie najlepszych sposobów godzenia dzietności. życia zawodowego z rodzinnym. “Polska rodzina jest zagrożona, bo mamy mało Polska – rok 2007 Wśród tych systemowych pojawiają się także inne pomysły rozwiązania kwestii demograficznych. Pomysły już w wyraźny sposób odwołujące się do innego porządku – etyki, moralności i leżących u ich podstaw – wartości. Kwestie regulacji urodzeń, stosowanych metod antykoncepcji, w końcu aborcji – wywoływane urodzeń” – uważa posłanka Anna Sobecka z Ruchu Ludowo-Narodowego (gazeta.pl z dn. 8.11.2006). Polska jest w ogonie krajów europejskich jeśli idzie o liczbę rodzących się dzieci – mówią inni. Społeczeństwo starzeje się i nie będzie komu pracować na ich emerytury. Obrońcy życia mają zatem jeszcze jedną broń: NM nr 7/2007_______________________________7 aborcja jest nie tylko grzechem, zabójstwem dziecka, wystąpieniem przeciwko nakazom kościoła katolickiego, już nie tylko jest zakwestionowaniem wartości najwyższej, jaką jest życie. Dodatkowo oto przyczynia się do zmniejszania się wskaźnika dzietności. Kwestionuje wartość, jaką jest polska rodzina. Trzeba więc dołożyć wszelkich starań, aby jej prawnie zakazać – bez wyjątku. Kompozycja koalicji rządzącej sprzyja łączeniu argumentów z różnych porządków – ekonomicznych, etycznych i religijnych. Jedna hierarchia wartości zyskuje wyraźną przewagę nad innymi. Jednej towarzyszy władza, moc sprawcza, siła głosów w parlamencie, innym pozostaje głośniejszy lub cichszy protest. Chiny – rok 2005 duży kraj położony w Azji, komunistyczny (choć czasem udający, że wszedł na drogę demokratyzacji), z gospodarką scentralizowaną (choć z burzliwie rozwijającymi się elementami wolnego rynku), wzrost gospodarczy wysoki, rząd komunistyczny, przyrost naturalny wysoki. Tutaj sytuacja jest zgoła odwrotna. Od dawna była. I choć jeden z problemów też dotyczy liczby urodzeń, to jego wektor idzie w zupełnie innym kierunku. A zatem i metody jego rozwiązywania – przyjmowane przez klasę rządzącą – są zupełnie różne. W latach osiemdziesiątych światowa opinia publiczna co chwila dowiadywała się o brutalnych metodach walki w chińskim boomem demograficznym. Przymusowa sterylizacja, obowiązkowe usuwanie ciąży, bicie opornych rodziców – znane były powszechnie. Zasada posiadania maksymalnie jednego dziecka obowiązywała wszystkich Chińczyków. Po trzydziestu latach takich działań Komisja do spraw Planowania Rodziny oficjalnie mówi o sukcesie. Prowadzona kampania spowodowała, że liczba dzieci przypadających na rodzinę spadła z 5,9 do 1,8, a w skali całego kraju nie urodziło się około 300 milionów dzieci. Te nie urodzone dzieci przyczyniły się – jak głosi partia rządząca – do sukcesu ekonomicznego, wyrażanego we wskaźnikach wzrostu gospodarczego, podziwianego przez klasy polityczne innych krajów. Dziś restrykcje demograficzne i środki przymusu stały się – przynajmniej oficjalnie odrobinę łagodniejsze. Wzrost gospodarczy – podstawowa jak się wydaje wartość dla tamtejszej klasy rządzącej – pozwala już na pewne ustępstwa wobec innych hierarchii wartości. Partia przyjęła regionalne warianty dotychczas stosowanych ograniczeń. Zasada jednego dziecka obowiązuje tylko w wielkich miastach oraz prowincjach o gęstym zaludnieniu. W innych dopuszcza się posiadanie drugiego dziecka w sytuacji, kiedy pierwsza urodziła się dziewczynka – bo dla wielu Chińczyków posiadanie męskiego potomka to wartość ceniona najwyżej. W najsłabiej zaludnionych regionach rodzice mogą sobie pozwolić na dwoje dzieci, nawet jeśli pierwsze z nich jest chłopcem. Tylko przedstawiciele mniejszości etnicznych mają prawo do większej liczby dzieci. Ci jednak, którzy podzielali wartości klasy politycznej, a więc ograniczyli się do jednego dziecka, po ukończeniu 66 lat mają prawo do comiesięcznego wynagrodzenia (takie becikowe à rebours?). W rzeczywistości jednak trudno mówić o stosowanych metodach jako łagodniejszych. Kary za “nadprogramowe dziecko” dotykają wielu milionów Chińczyków; bogatsi mogą sobie na nie pozwolić, biedni uciekają się do najróżniejszych metod zdobycia pieniędzy lub przekupienia urzędników, którzy “przymkną oko” na to dodatkowe dziecko. Przymusowa sterylizacja pozostaje chętnie wybieranym przez władze lokalne sposobem ograniczania liczby urodzeń. Podobnie jak przymusowe usuwanie płodów – nawet jeśli kobieta jest w ósmym miesiącu ciąży. Działania takie podejmowane są w majestacie prawa – na podstawie, na przykład, dekretów wydawanych przez władze miejskie. Liczy się statystyka i to, żeby nie przekroczyć rocznych “przydziałów” urodzeń dla miasta czy regionu. W tej hierarchii wartości życie ciągle przegrywa ze wskaźnikami ekonomicznymi. I choć nie ma dowodów na to, że gdyby “nie istniał autorytarny system planowania rodziny, przyrost byłby szybszy lub wolniejszy” można za pewnik przyjąć, że wartości wybierane jako najważniejsze przez klasę polityczną nie są podzielane przez zwykłych ludzi. A w każdym razie nie wszystkich. Cierpienia rodziców zmuszonych do ograniczania – wspomnianymi wyżej metodami - liczby dzieci NM nr 7/2007_______________________________8 wyobrazić sobie można bez trudu. Społeczne konsekwencje polityki jednego dziecka są odczuwalne już dziś, a “płynące z niej korzyści pozostają niepewne”. Zaburzenie równowagi płci, będące wynikiem preferencji dla chłopców, starzenie się populacji w efekcie redukcji urodzeń oraz nędza starych rodziców, dla których dzieci stanowiły tradycyjnie gwarancję przetrwania, to tylko niektóre z prawdopodobnych skutków polityki prowadzonej przez rząd Chin. Polityki wynikającej z oparcia się na takich a nie innych wartościach – pieniądzu, dochodzie narodowym, wzroście gospodarczym. Czy istnieje więc coś co upodobnia politykę rodzinną władzy w Polsce i w Chinach? Tylko to, że władza wie lepiej i wbrew obywatelom, chce ich uszczęśliwić. A przecież tak w Polsce, jak w Chinach zwykli ludzie chcą żyć szczęśliwie – z jednym, dwojgiem, trojgiem czy więcej dzieci. Co więcej sami chcieliby o tym decydować. Wychodząc ze swoich przekonań, poglądów, światopoglądów, wierzeń i wartości budować swoje życie. Wybierać to, co im samym wydaje się najlepszym możliwym rozwiązaniem. W sytuacji, kiedy człowiek nie ma możliwości zaspokojenia wszystkich swoich potrzeb jednocześnie, musi wybrać tę, którą w danych okolicznościach uznaje za ważniejszą. Wtedy w grę wchodzą wartości i sposób ich uporządkowania. To wartości są jednymi z ważniejszych wyznaczników ludzkiego postępowania. “Każda jednostka posiada hierarchię wartości, które ceni w mniejszym lub większym stopniu”. Oczywiście nikt nie żyje w próżni – jego system wartości musi w jakimś stopniu pozostawać w zgodzie z wartościami grupy, w której żyje. Ale przecież wartości wyznawane przez grupę skupioną np. wokół posłanki Sobeckiej czy posła Wierzejskiego, a zwłaszcza sposób ich uporządkowania mogą różnić się (nawet jeśli nieznacznie) od wartości uznawanych przez inne grupy w tej samej zbiorowości, tym samym społeczeństwie. Zgodziwszy się nawet, że życie jest wartością najwyższą, wciąż pozostaje otwarta kwestia czyje dla kogo. Matki czy płodu (nienarodzonego dziecka jak wolą niektórzy)? Co wtedy, gdy jedni w określonej sytuacji wybiorą jedno nad drugie? Woleliby wybrać. Co wtedy, gdy inni za cenę niższego standardu życia, nie przejmując się wskaźnikami makroekonomicznymi, woleliby mieć następne dziecko? Czy mają do tego prawo? Czyja hierarchia jest wtedy najwłaściwsza? Czyja powinna być obowiązująca? Posłanki Sobeckiej, marszałka Jurka czy ministra Orzechowskiego? Hu Jintao, Hao Lina czy innego chińskiego polityka? A moja własna? Nawet jeśli jestem kobietą, Polką lub Chinką. Politykom oddaliśmy już wiele. Tak tu, w Polsce, jak i tam, w dalekich Chinach. W każdym miejscu, w każdym państwie i społeczeństwie. Decydują już o obsadzie stanowisk, kierunkach rozwoju gospodarczego, podatkach, prywatyzacji, budowie dróg. Decydują o wielu (za wielu?) obszarach życia gospodarczego i społecznego. Jakie są jednak granice ingerencji państwa i jego organów w prywatne przekonania (poglądy, światopoglądy, wyznanie) poszczególnych obywateli? Jakim kosztem zwykłych ludzi mogą realizować interes narodowy, wyrażony liczbą urodzeń lub wzrostem gospodarczym? Jak bardzo mogą - stosując prywatne hierarchie wartości – decydować o życiu obywateli? Ich szczęściu lub cierpieniu? Ile jeszcze gotowi jesteśmy im oddać? 1. J. Szczepański w “Elementarne pojęcia socjologii” Warszawa, PWN 1966. 2. Guy Sorman “Rok Koguta. O Chinach, rewolucji i demokracji”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2006. 3. tamże NM nr 7/2007_______________________________9 Do góry nogami 2 kwietnia b.r. na Akademii Ekonomicznej w Krakowie odbyła się konferencja pt. "Ekonomia społeczna a rozwój lokalny". W czasie tej konferencji próbowano przekonać mnie (oraz wielu innych – sceptycznie nastawionych – uczestników), że ekonomia społeczna wspomoże rozwój lokalny w Polsce. Jednak mimo, że cała moja wiedza zdaje się potwierdzać tę tezę, a moje przekonania jednoznacznie podpowiadają, że taka droga byłaby najlepsza, to jestem niestety przekonany, że nie ma większych szans na to, aby tak się stało. Przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie. Skąd takie rozdwojenie? Skąd biorą się moje wątpliwości? Piotr Frączak Ekonomia społeczna w rozwoju lokalnym w Polsce – wątpliwości Otóż co innego mówić o teorii czy o ideologii – tu pełna zgoda, a co innego spierać się o realne możliwości – to tu pojawiają się wątpliwości i nutka pesymizmu. Bo rzeczywistość nie skłania ku nadmiernemu optymizmowi. Choć zatem jest jesteśmy krajem, który - o ile nie wydarzy się nic nadzwyczajnego - będzie nadal się rozwijał, a ważnym elementem tego rozwoju pewnie będzie rozwój lokalny, to ekonomia społeczna nie będzie tu – w moim przekonaniu czynnikiem znaczącym. Z trzech powodów, niezależnych, choć ściśle ze sobą powiązanych: rozumienia rozwoju społecznego, istoty ekonomii społecznej i w końcu sposobu prowadzenia polityki prorozwojowej. Rozumienie rozwoju Wciąż zadziwiające jest głębokie niezrozumienie tak fundamentalnych idei współczesnego myślenia o rozwoju, idei, które są ważnym elementem głównych strategii przyjętych przez Unię Europejską, której jesteśmy członkiem. Chodzi w pierwszym rzędzie o rozwój zrównoważony i spójność społeczną. Niestety, niezrozumienie to nie jest wyłącznie doświadczeniem zwykłych obywateli, którym rozwój zrównoważony najczęściej kojarzy się (jeśli w ogóle) z ekorozwojem, a spójność społeczna z pomocą najbiedniejszym. Podobnie myśli wielu decydentów, także - a może przede wszystkim - działających na szczeblu lokalnym. Dla nich wydatki społeczne, przeciwdziałanie marginalizacji społecznej itp. są w najlepszym razie koniecznymi kosztami rozwoju, a nie jednym z jego celów. Możemy zwalać to na zapóźnienie cywilizacyjne Polski po latach komunizmu, możemy narzekać na system obywatelskiej edukacji i świadomość Polaków w czasach globalizacji, ale fakt pozostaje faktem. Rozwój traktujemy ciągle jeszcze w kategoriach połowy XX wieku, oczarowani wskaźnikami ekonomicznymi, wzrostem gospodarczym, poziomem zamożności społeczeństwa (a właściwie zamożności poszczególnych jego członków). Ciagle jakoś obco brzmią takie kategorie jak jakość życia wspólnoty, interesy przyszłych pokoleń czy problemy globalne. Widzimy to na co dzień, ot choćby w traktowaniu organizacji pozarządowych świadczących usługi społeczne – tu najczęściej myśli się o tym jako o balaście i obciążeniu dla budżetu. Kto z działaczy organizacji nie doświadczył braku symbolicznego choćby zrozumienia dla inwestycji społecznych (wyrażanego na przykład w traktowaniu finansowania pensji pracowników organizacji pozarządowych jako kosztu niekwalifikowanego)? Nie trzeba specjalnie długo szukać gmin, w których infrastruktura techniczna uznawana jest jako jedyna podstawa rozwoju, a ilość kilometrów wybudowanych dróg za najlepszy tego rozwoju wskaźnik. Z takim podejściem przychodzi się zmierzyć lokalnym społecznościom, których głosy, pomysły czy inicjatywy najczęściej traktowane są jako próba utrudniania władzy lokalnej pracy na rzecz rozwoju. Stwierdzając ten fakt – bo kto znajdzie dowody, że jest inaczej? – musimy zderzyć go z innym – takim oto, że rozwój nowej ekonomii społecznej, także na poziomie lokalnym, opiera się jednak w dużej mierze na zrozumieniu wagi społecznego wymiaru rozwoju. A NM nr 7/2007_______________________________10 zatem dopóki nie uda nam się tego zrozumieć i pogodzić (jako społeczeństwu, w tym naszym liderom) ekonomia społeczna będzie fikcją. Będzie, co najwyżej, dobrze brzmiącym zaklęciem, które czasem otworzy drzwi do jakiegoś Sezamu z pieniędzmi. Tak więc nie tyle ekonomia społeczna, co pieniądze zdobyte pod jej hasłem mogą wesprzeć rozwój lokalny. Czy będzie to jednak to, o co w istocie chodzi – śmiem wątpić. Istota ekonomi społecznej Drugim powodem, że ekonomia społeczna w istocie nie przyczyni się do rozwoju lokalnego w Polsce jest to, że w ogóle działania ekonomii społecznej są w Polsce bardzo słabe i w najbliższym czasie raczej wymagać będą wsparcia niż będą wspierać cokolwiek. Bowiem ekonomia społeczna mogłaby wspomóc rozwój lokalny gdyby była prawdziwą ekonomią. Chodzi o to, żeby naprawdę wynikała z wewnętrznej przedsiębiorczości ludzi, opierała się na zrozumieniu potrzeby ryzyka, a jej efektem był niezależność finansowa. Taka postawa w społeczeństwie rozwija się powoli, tworząc grupę zwykłych przedsiębiorców (których ciągle jest zbyt mało w wielu społecznościach lokalnych). A przecież ekonomia społeczna powinna być czymś więcej niż zwykły biznes. Obok przedsiębiorczości, a w tym gotowości do ponoszenia ryzyka i walki o niezależność finansową, powinna ekonomia społeczna opierać się równocześnie na idei społecznej. A więc uznawać wyższość interesu wspólnego nad indywidualnym, wykorzystywać umiejętności współpracy i odwoływać się do społecznego zaufania. A tego zarówno na poziomie centralnym, jak i lokalnych ciągle brakuje i to wśród tak bardziej jak i mniej przedsiębiorczych obywateli. Nie umiemy współpracować, nie ufamy nawet znajomym, a myślimy, że się to po prostu nie opłaca. I niezależnie czy nazwiemy to samosprawdzajacą się przepowiednią czy optymalną strategią opartą na teorii gier - jest to po prostu faktem. Jaki jest sens zakładać spółdzielnię? – roboty tyle samo, co przy prywatnej firmie, ryzyko większe, bo uzależniasz się od pracy innych, a przy ewentualnym sukcesie dochód mniejszy. Masz żyłkę społecznikowską, załóż firmę, dorób się, a jeżeli osiągniesz zysk zawsze będziesz mógł pomagać innym. Zwracał na to uwagę jeden z twórców polskiej ekonomii społecznej przełomu wieków, późniejszy prezydent II Rzeczypospolitej Stanisław Wojciechowski „Historia ruchu spółdzielczego – pisał we wszystkich krajach uczy, że dla jego powstania i rozwoju potrzebne jest nie tylko sprzyjające środowisko w postaci licznej rzeszy zarobkujących lub samoistnych wytwórców, pragnących poprawić swoje położenie za pomocą akcji zbiorowej, ale w niemniejszym stopniu – obecność oświeconych, moralnie niezachwianych jednostek, umiejących z poświęceniem torować drogę nowej organizacji i zacieśniać wypadkowo zawiązane węzły braterstwa. Obecność takich jednostek jest szczególnie potrzebna w krajach o niskim poziomie kultury, jest potrzebna w początkach ruchu” . Wydaje się, że wobec tego nie możemy w najbliższym czasie liczyć na burzliwy rozwój, oddolnej, spontanicznej, a więc tej najwartościowszej, ekonomii społecznej w Polsce, a więc nie ma co liczyć na jej znaczący wpływ na rozwój lokalny. Polityka prorozwojowa Pozostaje pytanie, czy można sztucznie wywołać rozwój ekonomii społecznej. Taką próbą są np. projekty realizowane w ramach Inicjatywy Wspólnotowej EQUAL czy różnego rodzaju inicjatywy rządowe, wspierające głównie rozwój spółdzielni socjalnych. Ta koncepcja ekonomii społecznej opiera się na pewnej polityce (Unii Europejskiej, państwa, gminy) i w dużym stopniu na finansowaniu z budżetu, na różnych ulgach, ułatwieniach, wsparciu. Pisałem o widocznym braku sensownych powodów (poza ideologicznymi) dla zakładania zwykłych spółdzielni. Analogicznie byłoby zapewne i ze spółdzielniami socjalnymi, gdyby nie pieniądze na rozpoczęcie działalności. Podobnie, po co rozpoczynać działalność gospodarczą w organizacji pozarządowej, jeżeli efekt jest niepewny i ryzyko duże. Dużo łatwiej jest zdobyć środki w ramach konkursów grantowych, z dotacji, subwencji. Ta nowa ekonomia społeczna rozwinie się o ile “wpompujemy” w nią pieniądze. Czy jednak te pieniądze przyczynią się do rozwoju (bo do spójności społecznej zapewne tak – choć i tu mogą pojawić się wątpliwości)? Czy w ten sposób przyczynimy się do rozbudzania w ludziach ducha przedsiębiorczości, nauczymy ich działania na rynku (chyba, że rynku grantów), ponoszenia osobistego ryzyka (kto sobie wyobraża, że w sytuacji kryzysu organizacji nie będzie się domagał pensji), a co najważniejsze, czy nauczymy ich współpracy? Walka o granty to konkurencja, nie współpraca, to nie zdobywanie zaplecza społecznego, zakorzenienia wśród członków płacących składki lub angażujących się w działalność organizacji, to nie oparcie się o lokalną społeczność. To w efekcie wcale nie jest budowanie kapitału społecznego, opartego na zaufaniu i wzajemności. To ciągła walka o względy administracji i równocześnie walka z tą administracją, która coraz chętniej będzie kontrolować każdy wydany grosz publiczny. To w ostatecznym rozrachunku upierdliwa biurokracja - pisanie wniosków i biznesplanów, zamiast rzeczywistego robienia tego, co zrobić należy. To uzależnienie, a nie samodzielność, a więc raczej instytucjonalna pomoc społeczna, a nie społeczna ekonomia. NM nr 7/2007_______________________________11 A więc udzial obywateli w przygotowaniu, wdrażaniu i kontrolowaniu działania administracji na rzecz rozwoju lokalnego jest niezbędny. Ale, aby to działało, konieczny jest proces, który patetycznie nazwę uwłaszczeniem obywateli. Najpierw muszą oni w swojej masie poczuć się odpowiedzialnymi za wspólnotę. Potem nauczyć się kontrolować skutecznie władzę. W tym celu muszą stać się w większym stopniu przedsiębiorcami, czyli ludźmi niezależnymi, bo nie kontroluje się tych, od kogo jest się uzależnionym. Dopiero gdy władza będzie czuła, że jest uzależniona od mieszkańców, zda sobie sprawę, że planowany wbrew mieszkańcom rozwój, udać się nie może, że trzeba ich przekonać, zaangażować, włączyć. Dopiero wtedy, o ile znajdzie się wystarczająca liczba obywateli, którzy połączą przedsiębiorczą postawę z żyłką społecznikowską, możemy mówić o włączeniu ekonomii społecznej w rozwój lokalny. To społeczny proces na kilkadziesiąt lat. Jasne, że tu i ówdzie uda się zorganizować jakieś przedsiębiorstwo społeczne, jasne że tu i ówdzie społeczność lokalna w oparciu o jakiś dobry pomysł może zacząć się rozwijać gospodarczo. To mogą być jaskółki, ale nie motor zmian. Zaś coraz większy system dotacji, dofinansowywania z budżetu inicjatyw (choć w niektórych wypadkach może przyczynić się do rozwoju społecznego) będzie hamował aktywność, utrudniał rozbudzanie przedsiębiorczości, nie będzie uczył współpracy, a więc w istocie spowalniał rozwój przedsiębiorczości społecznej. To dlatego nie widzę szans, aby ekonomia społeczna w najbliższych latach mogła w znaczący sposób wspomóc rozwój lokalny. Choć chciałoby się inaczej. Pół żartem, pół serią Piotr Frączak Braciom i siostrom z podziemia dedykuję Kryterium uliczne Anatol nigdy nie widział niebezpieczeństwa wyjścia na ulicę – robił to przecież codziennie. Więc szedł sobie demonstracyjnie zwykłą ulicą, ale niezwykle się jakoś zrobiło. Zbyt wyraźnie spostrzegł, że za nim nikt nie idzie. teraz inni za nim podążali, a przed niego też niejeden się zdążył wysforować. Do bramy skręcił, ale i tam ktoś już stał wystarczająco. Wybiegł więc, jednak zbyt zwyczajnie to wyglądało, jakby na pociąg się spieszył czy na umówione spotkanie pędził. To stanął nagle, ale znów jakoś tak, jakby sobie o czymś A przecież przyzwyczaił się do tego, że swoją ni stąd, ni z owąd przypomniał, więc już na oślep, wartość mierzył tym, co było za nim. To jego jakoś tak w poprzek ulicy do panicznej ucieczki się pilnowali, to on miał coś, czego oni chcieli, co rzucił. chcieli od niego wydobyć. Więc chował to, ukrywał, miał. A tu nagle to wszystko znaczenie straciło i to I wtedy poczuł, że znów jest bacznie śledzony. nie tylko dla tych, co za nim już nie szli, ale dla Tysiące oczu za nim w ślad podążyło, każdy krok niego samego. Do wczoraj szedł tam, gdzie miał iść badać. Znów trzeba było coś ukrywać, a coś na (aby ich odciągnąć, zgubić), a nie szedł tam, gdzie pokaz robić (dla zmylenia przeciwnika), trzeba było iść nie mógł (aby ich za sobą przypadkiem nie udawać, że się nie w tę stronę idzie, głośno (do zaprowadzić), a teraz mógł iść gdziekolwiek. Teraz mikrofonu) nieprawdę mówić, a to, co prawdziwe na mógł przy sobie nosić, co chciał, mówić co mu się ławce w parku, w cztery oczy szyfrem sugerować. żywnie podobało, ale co mu się żywnie podobało nie Do normy wszystko wracać zaczęło, każdy przecież był już taki pewien. mógł być donosicielem i tylko tym razem policja, a nie milicja za przechodzenie w niedozwolonym I nagle na tej ulicy spostrzegł, że z takimi jak on miejscu Anatola zatrzymała. wspólnie idzie. Zawrócił więc natychmiast, ale i NM nr 7/2007_______________________________12