Nazajutrz rano Yicun powiedział:

Transkrypt

Nazajutrz rano Yicun powiedział:
33
Nazajutrz rano Yicun powiedział:
- Chodź ze mną, to pokaŜę ci pieska.
Nigdy nie widziałam oswojonego psa. W mieście nie wolno było trzymać psów. Zdziczałe łączyły się
w stada i zapuszczały do miast nocami. Urzędnicy próbowali je wyłapać, zastawiali na nie pułapki i
tłukli na śmierć. Byłam szczerze zaintrygowana pomysłem trzymania psa w domu. Pomyślałam sobie,
Ŝe to będzie moja pierwsza przygoda na wsi. Wymknęliśmy się z szopy i pobiegliśmy ścieŜką między
chatami. Po drodze dopadł mnie wielki czarny pies, który pojawił się nie wiadomo skąd. Zaatakował
od tyłu i warcząc wściekle, ugryzł w prawą łydkę. Przewróciłam się z krzykiem. Pies zostawił mnie w
spokoju i uciekł. Rana krwawiła i strasznie bolała. Usłyszawszy mój płacz, wieśniacy zbiegli się ze
wszystkich stron. Podeszła jakaś staruszka, wywijając nad głową wielkim tasakiem i klnąc psa na
czym świat stoi. Obejrzała pogryzioną nogę i oświadczyła:
- Bardzo powaŜna sprawa.
Zafalował nade mną tłum ludzi dzielących się radami lub po prostu ciekawych, co się wydarzyło. Nie
byłam jeszcze oswojona z tutejszym dialektem i większości nie rozumiałam. W moich uszach
brzmiało to jak histeryczny wrzask, który tym bardziej mnie przestraszył. Staruszka szybko
zapanowała nad sytuacją i kazała jakiemuś męŜczyźnie zanieść mnie do domu. Miała zniszczoną,
pomarszczoną twarz i poruszała się zgięta wpół, przez co zdawała się jeszcze drobniejsza niŜ w
rzeczywistości. Była najniŜsza we wsi, ale w pewnych sprawach musiała uchodzić za niekwestionowany autorytet. Wszyscy bez szemrania poddali się jej rozkazom.
Mama usłyszała moje krzyki i mało nie zemdlała na widok niosącego mnie męŜczyzny. Yicun teŜ
płakał, tyle Ŝe ze strachu.
- Co się stało? - spytała mama. Staruszka odparła ostrym tonem:
- Nie stój jak kołek. Przynieś trochę wody ryŜowej, tylko szybko.
- Wody ryŜowej? - powtórzyła mama. - A co to takiego?
- Ech, wy miastowi! - odpaliła niecierpliwie kobieta. - Po prostu, wrzuć ryŜ do wody, zamieszaj
palcami i przynieś, kiedy woda zmętnieje.
Mama wzięła garść ryŜu, wsypała do miski z wodą, zabełtała i podała kobiecie, która zanurzyła ręce w
wodzie ryŜowej i przemyła nią ranę. Potem prysnęła tą wodą na moją głowę.
Chwilę później wywróciła oczy białkami do góry, skierowała je w stronę sufitu i piskliwie
zaintonowała zaklęcie.
- Dziecko, wracaj do domu, dziecko, wracaj do domu, dziecko, wracaj do domu.
Dołączyła do niej druga kobieta, która przyszła z nią wcześniej do szopy. Wkrótce rozbrzmiał ich
monotonny duet, narastający z kaŜdą kolejną powtórką formuły odczyniania. Kobiety zamknęły oczy i
zaczęły wymachiwać rękami nad głową - zupełnie jakby długie źdźbła trawy falowały na
nieuchwytnym wietrze.
Mamę aŜ zatkało ze zdumienia. Stanęła z boku, gapiąc się szeroko otwartymi oczyma to na mnie, to
na obydwie kobiety. Milczałam jak zaklęta. Ból i strach po pogryzieniu minęły jak ręką odjął. Śpiew
zabrzmiał wkrótce w całej osadzie. Wieśniacy wychodzili przed swoje chaty, wznosili ręce ku niebu i
dołączali do chóru. Na dźwięk powtarzanego zaklęcia zareagowali teŜ rolnicy z okolicznych pól,
biegnąc do wsi ze śpiewem na ustach. Po chwili staruszka przerwała i wszyscy zamilkli. Kobieta
wsłuchała się w ciszę. Spojrzała na moją matkę i rzekła:
- Pies, który pogryzł tę dziewczynkę, wypłoszył jej duszę z ciała. Wzywamy ją teraz, Ŝeby wróciła do
domu. W przeciwnym razie dusza powędrowałaby hen i dziecko straciłoby ją na zawsze.
Na dany znak jedna z kobiet chwyciła naszą miotłę i kazała młodszej towarzyszce podsadzić mnie
sobie na barana. Jeszcze inna wypełniła miseczkę suchym ryŜem. Potem wszyscy wyszli z szopy i
ruszyli długą kolumną przez wieś. Na czele pochodu maszerowała kobieta z miską ryŜu. TuŜ za nią
dreptała babina, która wzięła mnie na plecy. Dalej szły pozostałe wieśniaczki wraz z moją matką.
Procesję zamykały dzieci, wtórując dorosłym w śpiewaniu zaklęć. Chodziliśmy tam i z powrotem
wzdłuŜ drogi przez wieś. Kobieta z miotłą zamiatała ścieŜkę z rozmachem na prawo i lewo, Ŝeby
„uprzątnąć nieszczęście”.
Kobieta na czele procesji rozrzucała ryŜ jak podczas siewu. WciąŜ powtarzała: „Dziecko, wracaj
Ŝywe, dziecko, wracaj Ŝywe”. Ilekroć rzuciła ryŜ, zbiegały się kurczaki, Ŝeby rozdziobać ziarno.
W końcu pochód dotarł do miejsca, w którym pogryzł mnie pies. Wieśniacy zaintonowali nową pieśń.
Śpiewy umilkły, gdy kobieta odprawiająca rytuał przerwała, zamknęła oczy, zaczęła nasłuchiwać i
wyraźnie się odpręŜyła. Zatoczyła w milczeniu killka kręgów wokół feralnego miejsca i wreszcie
obwieściła powrót mojej duszy. Tłum z wolna się rozproszył.
Mama zaniosła mnie do domu. Kiedy zbliŜałyśmy się juŜ do naszej szopy, przypomniałam sobie o
pewnym zdarzeniu ze szpitala w Hefei i spytałam:
- Mamo, to są chrześcijanie? Ochrzcili mnie?
AŜ zesztywniała na moje słowa. Zwolniła, upewniła się, czy nikt nas nie podsłuchuje.
- Nie - powiedziała. - Wytłumaczę ci, kiedy dorośniesz. Tymczasem niech to będzie nasza wspólna
tajemnica. Z wioski Gao do najbliŜszej szkoły podstawowej trzeba było iść dwadzieścia minut. W
ulepionym z mułu i pokrytym strzechą budynku mieściły się trzy izby z klepiskiem. W jednej
mieszkał nauczyciel, w pozostałych dwóch urządzono klasy. Uczniowie musieli przynieść własne
stołki i ławki. Nie miałam ławki, tylko z gruba ciosany, trójnoŜny stołeczek wysokości mniej więcej
trzydziestu centymetrów. Po niedawnej reformie stopień organizacyjny szkoły podstawowej obniŜono
z sześciu do pięciu klas. Przewodniczący Mao wydał dyrektywę zrewolucjonizowania systemu pod
kątem skrócenia obowiązku szkolnego. Uczniowie klas od pierwszej do trzeciej mieli zajęcia w jednej
izbie, czwarto- i piątoklasiści uczyli się w drugiej. Ja byłam w czwartej klasie.
Jeśli wiejskie dziewczęta w ogóle chodziły do szkoły, ich edukacja kończyła się na trzeciej klasie.
Potem szły do pracy w polu. Wieśniacy uwaŜali swoje córki za „dziewczyny do wzięcia", które z
czasem zamieszkają z rodziną swojego męŜczyzny. Kształcenie dziewcząt uchodziło więc za zwykłe
marnotrawstwo. Byłam jedyną dziewczynką w klasie. W drugiej izbie w lekcjach uczestniczyło z pół
tuzina uczennic. PoniewaŜ byłam z nich wszystkich najstarsza, miałam obowiązek gotować
nauczycielowi, który mieszkał w szkole. Na środku naszej klasy stał wielki gliniany piec. Nauczyciel
prowadził lekcje, a ja siedziałam na swoim stołeczku i doglądałam paleniska.
Nauczyciel skończył zaledwie szkołę podstawową, co go jednak odróŜniało od niepiśmiennych
sąsiadów. Był kiedyś wędrownym handlarzem: chodził od wioski do wiosło, uderzając w bębenek,
Ŝeby przyciągnąć klientów. Sprzedawał zabawki i cukierki. Wieśniacy potrzebowali nauczyciela dla
swoich dzieci, poprosili go więc, Ŝeby został. MęŜczyzna miał syna, który chodził ze mną do jednej
klasy. Obydwaj sprawiali na nas niezwykle wraŜenie, pochodzili bowiem z zachodnich Chin, naleŜeli
do mniejszości ujgurskiej i byli muzułmanami. Nie modlili się juŜ codziennie - otwarte praktyki
religijne były zakazane od czasu przejęcia władzy przez komunistów - wstrzymywali się jednak od
jedzenia wieprzowiny i przez pewien czas w roku nie spoŜywali Ŝadnych posiłków w ciągu dnia.
Kiedy ojciec rozmawiał z synem na osobności, nie rozumieliśmy ich ani w ząb.
Niektóre z noszonych przez nauczyciela ubrań były niezwykle barwne, podobnie jak szmaciany
chodnik, którym wyłoŜył klepisko w swoim mieszkaniu. Najdziwniejszy był wszakŜe jego obyczaj
noszenia butów przez cały rok. Wieśniacy oraz ich dzieci zakładali buty tylko w środku zimy albo na
specjalne okazje, na przykład wesela. Nauczyciel miał je zawsze na nogach. W dni wolne od szkoły
męŜczyzna z synem nie zadawali się z resztą wieśniaków, nie przyłączali się teŜ do grup pracujących
w polu podczas siewu i Ŝniw. Trzymali się na uboczu i nikt we wsi nie miał im tego za złe.
O dziwo, w wiosce Gao nie było w ogóle dziewcząt w moim wieku. Było sporo panien starszych ode
mnie o trzy, cztery lata i trochę dziewczynek o dwa, trzy lata młodszych. Tylko ja urodziłam się w
1958 roku. Pewnego przedpołudnia, gdy dzieci bawiły się na dworze, a nauczyciel siedział przy
swoim biurku i palił papierosa, przyniosłam mu drugie śniadanie i spytałam:
- Panie Lu, dlaczego jestem jedyną dziewczynką w starszych klasach tej szkoły? Gdzie są moje
rówieśnice? Nie widuję ich nawet podczas pracy w polu.
Odpowiedział po namyśle z głębokim smutkiem w głosie:
- Kiedyś było tu mnóstwo dziewczynek w twoim wieku. Widywałem je dawnymi laty, chodząc od
wioski do wioski.
Zamilkł w nagłym porywie tęsknoty, wyjrzał przez okno i zapatrzył się w niebo.
- Gdzie one teraz są, panie Lu?
- Wszystkie umarły.
- Zachorowały?
- Nie - odparł. - Nie było tu Ŝadnej choroby. Obejrzał się za siebie, pomyślał chwilę i westchnął.
- Jesteś za mała, Ŝeby to zrozumieć, Yimao. Zaciągnął się papierosem, zatrzymał dym w płucach i
uniósłszy głowę, powoli wypuścił, wpatrując się w zawieszoną w powietrzu błękitną spiralę, jakby
próbował jej nadać jakieś znaczenie. Potem wyszeptał:
- Umarły, bo nie było nic do jedzenia. W Ŝadnej z wiosek nie było wtedy nic do jedzenia. Panował
głód. Nie wiesz, co to znaczy, prawda?
- Wiem, panie Lu. Moja babcia w Tiencin zagłodziła się na śmierć, Ŝeby mnie ocalić.
Ni stąd, ni zowąd zachciało mi się płakać.
- Nie powinniśmy o tym rozmawiać - powiedział ze współczuciem.
Przełknęłam łzy i spytałam:
- Co się tu wydarzyło?
- Moja Ŝona... zrobiła to samo. Oszczędzała całe jedzenie dla naszych dzieci. Umarła pierwsza.
Zamilkł na chwilę, bo głos mu się załamał.
- Po jej śmierci wciąŜ nie starczało nam jedzenia. Moja córeczka miała pięć lat. Synek dwa latka.
Przypominasz mi moją córkę.
- Co z nią się stało?
- Moja córka - rzekł miękko - miała na imię Xiaobao - Mały Skarb. Wziąłem mój Mały Skarb do
Nankinu. Nie mogłem patrzeć, jak umiera z głodu. Powiedziałem, Ŝe w mieście mam dla niej wielką
niespodziankę. Zabrałem ją do muzułmańskiej restauracji przy WieŜy Bębnów. Pamiętam nawet jej
nazwę - Ma Xiang Xing. Zamówiłem jej taką czerwoną rybę, co się nazywa hajduk, i filiŜankę
herbaty. Kosztowało dwa juany sześćdziesiąt fenów, wszystko, co miałem. Na widok jedzenia aŜ jej
oczy zabłysły. Uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu miesięcy i zaczęła jeść. Obserwowałem ją
przez kilka minut. A potem powiedziałem, Ŝe tata musi pójść do ubikacji, więc niech córeczka
grzecznie na mnie poczeka.
Tylko skinęła głową. Była tak zajęta jedzeniem, Ŝe nawet na mnie nie spojrzała. Odwróciłem się w
drzwiach, Ŝeby się upewnić, czy siedzi przy stole. Potem wyszedłem. Wtedy widziałem ją po raz
ostatni. Tak właśnie ją zapamiętałem. Siedzi przy stoliku sama i je z apetytem. Była naprawdę
szczęśliwa.
Pan Lu spojrzał na mnie oczyma mokrymi od łez.
- Myślę, Ŝe teraz wygląda jak ty.
Siedziałam w milczeniu i czekałam, aŜ skończy jeść. Wpatrywał się w pustą miskę, dopóki nie
wyjęłam mu jej z rąk i nie wyniosłam na dwór, Ŝeby umyć.
Dzieci szły do pracy codziennie natychmiast po lekcjach. Ich podstawowym obowiązkiem było
zbieranie zwierzęcych odchodów na nawóz. Podpatrzyłam, jak to się robi, i wkrótce dołączyłam do
reszty. To była moja pierwsza prawdziwa praca. Chciałam być taka jak inne dzieci. Z koszykiem i
grabiami przetrząsałam skraj wioski w poszukiwaniu zwierzęcych ekskrementów. Za kaŜde dziesięć
kilogramów dostarczonych do gnojownika księgowy załogi produkcyjnej przyznawał mi jeden punkt
roboczy wartości dwóch fenów.
Kiedy poszłam do pracy po raz pierwszy, miałam na nogach parę wojskowych tenisówek, zwanych
potocznie „ludowo-wyzwoleńczymi”. Na ich widok dzieci zaczęły się śmiać i wytykać mnie palcami.
- Patrzcie na miejską dziewuchę - krzyczały. - Zakłada buty do zbierania gówna!
Wróciłam do domu i zdjęłam tenisówki. Dopóki mieszkałam na wsi, przewaŜnie chodziłam boso. Z
początku bolało. Podeszwy stóp jednak stwardniały i mogłam pójść wszędzie bez butów. Potrafiłam
nawet stąpać po rozpalonych słońcem kamieniach i wspinać się na bosaka po ostrych skalach.
Niemal dzień w dzień towarzyszyła mi w poszukiwaniach Króliczka, córka sąsiadów. Była wyjątkowo
inteligentna jak na swoje pięć lat. Miała malutkiego braciszka, którego co rano wiązano jej do pleców.
Gdy zajmowałam się swoją robotą, dreptała za mną z niemowlakiem na grzbiecie. Spędzałam teŜ z
Króliczką większość wolnego czasu. Wkrótce zastąpiła mi w Ŝyciu utraconą Xiaolan.
Widziałem w niej siebie samą w wieku lat pięciu, zajętą domowymi obowiązkami i opieką nad
młodszym bratem. Pokazałam jej gry, w które się wtedy bawiłam. Uplotłam linkę ze słomy,
przymocowałam ją jednym końcem do słupka, drugi wzięłam w garść i nauczyłam Króliczkę skakać
na skakance. Była zachwycona. Robiłyśmy teŜ ptasie gniazdka z korzeni traw.
Króliczka nauczyła mnie łapać ryby w kanale irygacyjnym. Kiedy zastawia były otwarte, płynęła nim
woda do nawadniania pól ryŜowych. Dziewczynka klękała na brzegu i blokowała część zastawki
bambusowym koszem do łowienia ryb. Po kilku minutach wyciągała ich z pół tuzina. Nazywałyśmy je
can tiao - białe rybki. Miały niespełna dziesięć centymetrów długości. Sprawiałyśmy je, gotowałyśmy
i urządzałyśmy sobie prawdziwą ucztę.
Króliczka nie była zdrowa. Łatwo się męczyła. Ilekroć szłyśmy na zakupy do sklepu naszej brygady,
wciąŜ musiała przystawać, Ŝeby odsapnąć i przeczekać ból głowy. Czasami próbowałam jej pomóc,
wyręczając ją w noszeniu braciszka. Zachowaniem bardziej przypominała staruszkę niŜ dziecko.
Robiłam wszystko, co w mojej mocy, Ŝeby jakoś dodać jej otuchy. PrzecieŜ sama byłam kiedyś chora
i na nic nie miałam siły. W końcu jednak trafiłam do szpitala. Ktoś się o mnie zatroszczył, bo nie
chciał, Ŝebym umarła. Tymczasem Króliczka nie opiekował się nikt. Rodzice i babcia nie przejmowali
się jej losem. Dziewczynka lubiła słuchać moich opowieści. Kiedy siadałyśmy razem, Ŝeby kręcić ze
słomy kukiełki na podpałkę do pieca, zdarzało jej się połoŜyć głowę na moim ramieniu.
Rozmawiałam o niej z mamą, która powiedziała, Ŝe Króliczkę trzeba zaprowadzić do kliniki przy
biurze komuny. Zasugerowała to nawet jej matce, ta jednak odparła, Ŝe córce nic nie dolega:
dziewczynka zawsze była cicha i spokojna. Pewnego ranka Króliczka przyszła do naszej szopy i
poprosiła, Ŝebym z nią poszła do sklepu. Babcia kazała jej kupić sos sojowy. Ja z kolei musiałam iść
do sklepu po sól. Wygrzebałam skądś lalka fenów i ruszyłyśmy razem. Ledwie zdąŜyłyśmy ujść kilka
kroków, kiedy dziewczynka stanęła i oznajmiła, Ŝe źle się czuje. Była bledsza niŜ zwykle. Jakby tego
było mało, musiała dźwigać przytroczonego do pleców braciszka. Przytknęłam rękę do jej czoła i
powiedziałam:
- Masz gorączkę, Króliczko. Idź do domu. Kupię ci sos sojowy. Wręczyła mi pieniądze.
Popędziłam do sklepu i zrobiłam zakupy. Został mi jeden fen. Zobaczyłam, Ŝe są cukierki z batatów
po fenie za sztukę. Kupiłam jeden dla Króliczki. W drogę powrotną puściłam się biegiem,
wyobraŜając sobie szeroki uśmiech, jaki rozkwitnie na buzi dziewczynki, kiedy jej wręczę smakołyk.
Weszłam na podwórko i spostrzegłam, Ŝe Króliczka śpi smacznie na słomie z uwiązanym do grzbietu
braciszkiem. LeŜała na boku z nogami podciągniętymi pod brodę, ściskając w ręku nieuplecioną
wiązkę słomy.
- Króliczko! - zawołałam. - Mam dla ciebie niespodziankę. Nie ruszyła się. Doszłam do wniosku, Ŝe
śpi. Usiadłam koło niej na słomie, odwinęłam cukierek z papierka i chciałam jej podać. Dopiero wtedy
zauwaŜyłam, Ŝe Króliczka ma półprzymknięte oczy. Dotknęłam jej twarzy. Była zimna.
Krzyknęłam i pobiegłam do szopy, Ŝeby wywołać ze środka babcię Króliczki. Wypadła na dwór,
zobaczyła wnuczkę, chwyciła ją w objęcia, zaczęła coś do niej wołać i poklepywać ją po głowie.
Przytroczony do pleców niemowlak uderzył w płacz. Rozsupłałam płachtę, którą był przywiązany, i
wzięłam go na ręce. Króliczka leŜała w ramionach babci bezwładna jak szmaciana lalka. Staruszka
zaczęła szlochać. Jej lament ściągnął ze wsi inne kobiety. Na widok Króliczki w babcinych objęciach
zaniosły się szlochem. Gapiłam się na dziewczynkę z niedowierzaniem, wciąŜ ściskając w dłoni
kupiony dla niej cukierek. Wieczorem kilku męŜczyzn wykopało mogiłę na obrzeŜach wsi. Otulili
Króliczkę kocem, złoŜyli w grobie i przysypali ziemią. Nie postawili Ŝadnego znaku. Nie odprawili
Ŝadnej uroczystości.
Przez następne tygodnie chodziłam codziennie na jej grób. Pewnego razu zastałam ziemię zrytą przez
zwierzęta. Usypałam mogiłę od nowa i przydeptałam grunt. Potem usiadłam i zaczęłam rozmawiać z
Króliczką.

Podobne dokumenty