Jak zdobywaliśmy Mt. Blanc
Transkrypt
Jak zdobywaliśmy Mt. Blanc
Jak zdobywaliśmy Blanke Zacznijmy od tego że czasem wypada zgodzić się ze stwierdzeniem iż „ludzie to idioci”. No może nie zawsze i wszędzie ale zdarza się – nam niestety też. Przedstawiona relacja równie dobrze mogła być opisem tego jak nie zdobywać takiej góry jak Mt. Blanc, ale po kolei. Lato 2009 roku spędziliśmy w Peru – głównie w jego wyższych partiach na średniej wysokości około 3500 m n.p.m. Po powrocie nadmiar czerwonych krwinek najwyraźniej nas rozsadzał bo nie byliśmy w stanie usiąść na miejscu. Pewnie dlatego wkrótce pojawił się pomysł: a może byśmy gdzieś wyjechali na weekend! W Tatrach w sierpniu jest raczej tłoczno więc trochę żartując zaproponowałem „a może Blanka?”. Ku mojemu zadziwieniu Gosia stwierdziła tylko „OK” – w ten sposób klamka zapadła. Pozostałe trzy dni upłynęły na gorączkowym poszukiwaniu informacji, rezerwacji miejsc i pakowaniu się. W nocy z czwartku na piątej ruszamy – a jakże samochodem – do Chamonix. Dotarliśmy tam ok. 18.00. Po odnalezieniu hoteliku czekała nas pierwsza niespodzianka: byliśmy w centrum całonocnego festynu, więc o spokojnym śnie i wypoczynku mogliśmy tylko pomarzyć. Skoro tak to zdecydowaliśmy, że idziemy na łatwiznę i spróbujemy podjechać do góry tyle ile się tylko da. Dlatego też mimo zmęczenia wstajemy wcześnie rano i jedziemy kilkanaście kilometrów do miasteczka Le Fayet skąd odchodzi kolejka a właściwie rodzaj tramwaju (T.M.B.) aż do Nid d,Aigle na wysokości 2363 npm. To duży wskok ale nie czujemy do siebie pretensji. Przyjechaliśmy za wcześnie ale dzięki temu nie mieliśmy kłopotów z kupnem biletów (podobno czasem brakuje) już na pierwszy wjazd. Pogoda jak dzwon więc raźno ruszamy do góry. Rzeczywiście czujemy jeszcze aklimatyzację z Peru bo wysokość nie robi na nas większego wrażenia. Za to słońce, upał i planowane prawie 1500 metrów do góry odciskają coraz większe piętno. Na szczęście zabraliśmy sporo wody więc chociaż o to nie musimy się martwić. Szlak jest oznaczony beznadziejnie i zdarza nam się raczej odgadywać drogę niż być jej pewnym. Okazuje się, że nie jesteśmy sami a tu i ówdzie pojawiają się grupy ewidentnie przez kogoś prowadzone, więc uznajemy, że to przewodnicy i trochę się podczepiamy. Po drodze oczywiście słynny żleb ze spadającymi kamieniami. Niby to jakieś 30 – 40 metrów ale jest ciekawie. W górnej części żlebu jest już lodowiec, który pod wpływem ciepła trochę odmarza a dzięki temu uwalnia sporo kamieni różnej wielkości. Te kamienie nabierają rozpędu i dalszy ciąg możemy sobie wyobrazić. Oczywiście mamy kaski (podobno na tej drodze kasków nie mają tyko idioci i Polacy – ciekawe), jednak należy przyjąć, że odpowiednio rozpędzony kamień poradzi sobie także z kaskiem. Przez żleb właściwie przebiegamy (trochę w tym pomaga rozciągnięta stalowa lina) po kolei – druga osoba w Jak zdobywaliśmy Blankę tym czasie obserwuje to co się dzieje powyżej i daje hasło: „dawaj”. Udało się. Wkrótce docieramy do małego wypłaszczenia gdzie zaczyna się lodowiec a po prawej stronie widać schronisko Tete Rousse (3150 npm.). Nas jednak zaciekawiło co innego – namiot (dwójeczka marki Hardware) z informacją turystyczną. W życiu bym nie wpadł na taki pomysł. Zrobiło ta na nas takie wrażenie, że postanowiliśmy chwilę odpocząć – zresztą nie sami. Zmęczenie i brak snu powoli robią swoje a przed nami jeszcze jakieś siedenset metrów do góry z czego znaczna część dość wymagającym kuluarem. Poziom trudności porównywalny do Orlej Perci tyle, że duuuużo dłuższy. W wielu częściach łańcuchy i liny stalowe do których można się wpiąć (niewiele osób to robi ale czasem warto). Ta część dała się nam we znaki. Idziemy więc powolutku, świadomi tego, że mamy sporo czasu. Na szczęście udało mi się wcześniej zarezerwować miejsce w docelowym schronisku Gouter (3817 npm), co podobno graniczy z cudem (ktoś nie potwierdził wcześniejszej rezerwacji). W końcu sukces – najpierw widać blaszaną konstrukcię, potem słychać ludzi a potem wchodzimy na metalowy podest. Sceneria zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Do schroniska dochodzi lodowiec więc momentalnie kończą się skały a zaczyna śnieg i lód. No i jest od razu chłodniej – z czego prawdę mówiąc trochę się cieszymy. Po załatwieniu formalności i zajęciu swojej części zbiorowego i piętrowego łóżka (w sumie na 16 osób i był komplecik) obowiązkowa konsumpcja (zdecydowaliśmy już wcześniej że zjemy tu obiado – kolację) – nie smakowało nam ani trochę! W tym momencie powinniśmy grzecznie powędrować do łóżka i spróbować się przespać póki były na to szanse ale chyba z tego zmęczenia i niewyspania postanowiliśmy zrobić rekonesans – tak aby zobaczyć kawałek drogi, który będziemy przecież pokonywać nocą. Kilkadziesiąt metrów powyżej schroniska jest mała platforma śnieżna na której biwakuje w namiotach kilka ekip – w tym oczywiście Polacy. Jest miło i swojsko – chyba przyjemniej niż w schronisku. Po obejrzeniu i omówieniu drogi wracamy już niemal po ciemku do schroniska i lądujemy na naszym miejscu łóżeczkowym. Jak to w szesnastoosobowym pokoju bywa ludzie kręcili się, przepakowywali, rozmawiali etc. do późna w nocy – a nam sen był potrzebny jak powietrze. Marnym pocieszeniem było to że osoby, które nie miały ani rezerwacji ani namiotu miały jeszcze gorzej – kilka z nich próbowało spać w korytarzu dwa na trzy metry. Kiedy już udało się zasnąć, około północy usłyszałem grzmoty piorunów. No tak, tego jeszcze brakowało. Jeśli pogoda się załamie to my razem z nią bo nie mamy ani czasu ani rezerwacji na następne noce – klapa. Pełen obaw zasnąłem. Około drugiej zaczęło się. Pierwsze osoby szykują się do wyjścia i choćby nie wiem jak się starały to nie można nie obudzić pozostałych. W ten sposób ok 2.30 także i my wstajemy: batonik, herbatka, uzupełnienie gorącej wody w termosach (kuchnia pod tym względem się spisała), wdzianko, raki na nogi, czołówki i w drogę. Przed nami sznur świateł – nawet ładnie to wygląda. Za nami kolejni alpiniści (przecież jesteśmy w Alpach). Mimo niewyspania początkowo procentuje nasza aklimatyzacja. Idziemy jakby w przyspieszonym trybie, mijając sporo grup i pojedynczych osób. Dochodząc do Dôme du Gouter (4304 m.) i wypłaszczenia przed podejściem do schronu Vallot (4363 npm) spostrzegamy że właściwie jesteśmy sami. Gosia wysnuła nawet przypuszczenie, że pomyliliśmy drogi i idziemy gdzieś w świat. Było jeszcze ciemno (choć już nie całkiem) i nie było widać szczytu więc trochę zwątpiłem. Na Jak zdobywaliśmy Blankę szczęście po chwili zauważyliśmy grupę za nami oraz światła w okolicach schronu – można iść. Podejście do schronu jest dość ostre i w tym miejscu po raz pierwszy tego dnia poczuliśmy się wyraźnie zmęczeni. Co można zatem zrobić – odpoczynek przy schronie. Małe zwiedzanie schronu i okolic utwierdziło nas w przekonaniu, że jeśli byśmy nie musieli to wolelibyśmy tu nie nocować. W istocie to rzeczywiście miejsce na awaryjne przeczekanie złej pogody a nie noclegownia, o czym część górołazów wyraźnie zapomina. Tu nas dopadł dzień i droga stała się całkowicie widoczna. Przed nami tylko kilka małych ekip, za nami większe grupy, więc i my się zbieramy. Tempo może nie zachwycało ale innym też raczej nie było lekko. Krok za krokiem, raki się przydają bo śnieg zmarznięty, kijki jak najbardziej. Po dość monotonnym podejściu i minięciu paru miejsc, które wyglądały szczeliniasto (warto spiąć się liną), dochodzimy do grani szczytowej „Bosses”. Czekan zastępuje kijki. Obowiązkowa (u)lotna asekuracja. Słoneczko operuje już na całego więc widoki mamy nieziemskie. Niesieni adrenaliną o 9.10 docieramy do wierzchołka – jest super. No może nie do końca bo wysiłek wyssał z nas resztkę energii. Podobnie było z naszym aparatem, który po dwóch zdjęciach (oba z Gosią w roli głównej) przestał współpracować – po prostu kaput. Było ładnie, ale wiało dość mocno, ziąb przedzierał się przez kurteczki a zmęczenie rosło – wracamy. Na grani było jeszcze OK. Trzeba uważać bo ekspozycja po obu stronach spora a mijanki z grupami, które dopiero wchodziły do góry bywały problematyczne. Po zejściu z grani, napięcie spadło a wraz z nim nasze siły. Kumulowane zmęczenie, brak snu i zimno (przy zejściu organizm się tak już nie rozgrzewa) sygnalizowały że długo już tak nie damy rady. Krótka piłka – schodzimy do schroniska tak szybko jak się da i tam zobaczymy, jak nie będzie innej możliwości to nocleg na glebie. Łatwo powiedzieć „szybko!” okazało się, że tak jak my mijaliśmy kolejne ekipy idąc pod górę tak oni nas mijają przy zejściu. Oczywiście mogliśmy próbować iść szybciej ale doświadczenie podpowiadało nam, że gdy nogi są jak z waty to łatwiej o wypadek. W końcu około 12.30 docieramy do schroniska. Postanowiliśmy coś przekąsić, napić się, odpocząć i zdecydować co dalej. Z piciem było OK ale na zamówione Spaghetti patrzeliśmy jak wrona na kość – niby chęci były ale z możliwościami trudniej. Do dziś trudno mi w to uwierzyć ale nie daliśmy rady jednej porcji. Po godzinie poczuliśmy się nieco lepiej (zazdroszczę Gosi że tak szybko dochodzi do siebie) i podjęliśmy heroiczną decyzję – schodzimy dalej. Ostatni tramwaj w dół jest o 18.00 wiec nie powinno być problemu. Problem jednak był! Jeszcze na kuluarze było w miarę. Trzeba się skoncentrować na tym by po prostu nie spaść więc inne sprawy – w tym zmęczenie – idą na bok. Poniżej było już tylko gorzej. Nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa i zmuszały nas do naprawdę wolnego tępa. Minęli nas Polacy, Francuzi, Niemcy i Hiszpanie i nie wiem kto jeszcze. Właściwie wydawało się nam że w porównaniu z nami oni wszyscy po prostu zasuwają w podskokach. Jeszcze chwila zwiększonej uwagi i wysiłek przy przejściu żlebu i dalej mozolne zejście. Humor – minus dziesięć. Nie pomagały nawet miejscowe kozice, które wyraźnie były zaciekawione naszym powolnym schodzeniem. W miarę upływu czasu rosło ryzyko, że jednak nie zdążymy na ten ostatni tramwaj. Po drodze spotykamy kilku sympatycznych Polaków, który koniecznie chcieli porozmawiać – 10 minut w plecy. Ostatni odcinek to zadziwiająca rywalizacja organizmy z wolą. Motywowaliśmy się do biegu a nogi pełzały (i to często zygzakiem). Na domiar złego skończyła nam się woda więc ryzykowaliśmy że jeśli nie zdążymy to nocka będzie o bardzo Jak zdobywaliśmy Blankę suchym pysku. Kto tego nie przeżył musi uwierzyć nam na słowo – dramat rozwijał się jak w dobrym filmie. Na stację dotarliśmy na dwie minuty przed odjazdem tramwaju. Zupełnie nie wiem jak Gosi udało się jeszcze odwiedzić ubikację i wsiać razem z syreną sygnalizującą zamknięcie drzwi. Lekko nieprzytomni zjechaliśmy na dół. Ja na miejscu wypiłem chyba ze dwa litry wody a Gosia niewiele mniej. Chyba z nadmiaru szczęścia podjęliśmy następną głupią decyzję: nie nocujemy tylko od razu wracamy samochodem do Polski. Czy już pisałem, że czasem wszyscy zachowujemy się jak idioci? Grzegorz i Małgosia Filipowicz Jak zdobywaliśmy Blankę