Michał Pabiś-Orzeszyna
Transkrypt
Michał Pabiś-Orzeszyna
Michał Pabiś-Orzeszyna Nowa Historia Filmu, Nowa Historia Kina Część druga: rewidowanie rewizjonistów Według oksfordzkiego A Dictionary of Film Studies (2012) „nowa historia filmu”, zwana również „nową historią kina” lub „rewizjonistyczną historią filmu”, to „empiryczne, oparte na źródłach podejście do historii filmu, w którym bierze się pod uwagę specyfikę medium oraz rozmaite konteksty związane ze sferą produkcji i recepcji” (s. 284). W poprzednich „EKRANach” starałem się zrekonstruować obiegowe wyobrażenie na temat NHF i NHK, które z grubsza pokrywa się z tą definicją. Tym razem chciałbym pokazać, co tracimy, gdy akceptujemy ten uproszczony – i dość enigmatyczny, trzeba przyznać – obraz. Warto też zapytać, kto na tej prostocie korzysta? 1. Od Sadoula do Maltby’ego, czyli wersja standardowa po raz ostatni Reasumując rozważania z ostatnich „EKRANów”: zgodnie z obowiązującą wersją wydarzeń jakiś czas temu (mniej więcej w latach 80.) nastąpił zwrot w badaniu przeszłości kina. Nowe pokolenie badaczy i badaczek (od Barry’ego Salta po Anne Friedberg i Richarda Maltby’ego) zbuntowało się przeciwko legendom Georges’a Sadoula, Jeana Mitry’ego, Roberta Graua czy innym tak zwanym „tradycyjnym historykom”. Obalono mity powielane w kolejnych książkach (tak naprawdę widzowie nie uciekali przed filmowym pociągiem, zaś nieme kino nie było ani nieme, ani czarno-białe). Obnażono też rozmaite baśnie o pionierach i ich innowacjach (David Wark Griffith nie wynalazł montażu analitycznego, a Edwin S. Porter – symultanicznego), opowiadane na kursach, które bardziej przypominały gawędę przy ognisku niż profesjonalną edukację. Przyjmuje się, że „nowa generacja” wypracowała nowy sposób patrzenia na kino. Piętnaście lat temu John Belton w The Oxford Guide to Film Studies (1998) przekonywał, że „dokonała się mała rewolucja” i począwszy od lat 80., nie szukamy już arcydzieł do 1 kanonizacji, ale sytuujemy filmy (wszystkie filmy, dobre czy złe – nieważne) w szerokim kontekście społecznym, kulturowym, politycznym, ekonomicznym etc. Nie interesuje nas linearny rozwój medium (od kina prymitywnego do modernistycznej samoświadomości). Skupiamy się raczej na historycznej specyfice i kulturowym dynamizmie rozmaitych „praktyk ekranowych”, na ich pojawianiu się i ginięciu. Dotyczy to nie tylko tak zwanych „zamierzchłych dziejów”, ale też czasów nam bliskich. Wolimy badać w terenie historię mówioną polskiej recepcji Łowcy androidów (1982, R. Scott) lub nurkować w protokołach komisji kolaudacyjnych, niż ślęczeć nad przysłowiowym Bergmanem, pisząc kolejne „analizy i interpretacje”. Żyjemy w ciekawych czasach. Taka standardowa opowieść o „zwrocie historycznym” ma w sobie sporo prawdy. W gruncie rzeczy trudno dziś bronić fiksacji na filmowym „tekście”. Arcydzieła i „kamienie milowe” faktycznie przez długi – za długi – czas władały umysłami filmoznawców. Niewiele sensu ma wskrzeszanie fantazmatu „filmu jako sztuki”, który Łukasz Biskupski słusznie egzorcyzmuje we wpływowym tekście Przepędzić widmo X muzy. W końcu mnie również nieszczególnie interesuje „morfologia filmu wspaniałego”, którą Marek Hendrykowski rok temu na konferencji o zespołach filmowych w łódzkiej PWSFTViT obrał za cel swojej praktyki badawczej. A jednak kanoniczna historia historii filmu – od tekstu do kontekstu – też może budzić pewne wątpliwości. Przede wszystkim niepokoi mnie w niej szlachetna prostota przejścia od historiografii „prymitywnej” do jej nowej „profesjonalnej” wersji. Coś w tej wizji nie gra lub przeciwnie – wydaje się ona aż nazbyt harmonijna i ładnie brzmiąca. Przyjrzyjmy się więc bliżej możliwym rysom na obrazie tej nowej (wspaniałej) historii. 2. Rewizorka, czyli retoryka rewizjonistycznej prowizorki Jednym z ciekawszych wydarzeń ubiegłego roku było zaprezentowanie podczas 13. edycji festiwalu Nowe Horyzonty piętnastoodcinkowej serii The Story of Film: Odyseja filmowa (2011) Marka Cousinsa, która następnie trafiła do polskiej dystrybucji kinowej. Objechała Polskę z tournée Nowych Horyzontów, pokazywano ją też w ramach rozmaitych projektów edukacyjnych. W tym roku Odyseja ma powrócić na wrocławski festiwal. Można ją również kupić na DVD. Przyznam się od razu, że nie jestem fanem Cousinsa, a jego film uważam za interesujące oszustwo. O historii kina niewiele można się z niego dowiedzieć, jest w nim 2 jednak coś ciekawego, jeśli chodzi o problemy filmowej historiografii. Tym, co może istotnie fascynować, jest retoryczna strona The Story of Film oraz oczekiwania, które rozbudza wśród widzów. Szczególnie wśród tych zainteresowanych tematem NHF/NHK. The Story of Film Roman Gutek reklamuje jako „subiektywną, wielowymiarową wizję historii” i „świeże, nieoczywiste spojrzenie na filmowe dziedzictwo”. Błyskawiczna kwerenda w świecie Google i YouTube daje równie obiecujące rezultaty. W newsie przygotowanym przez ekipę Nowych Horyzontów Anna Tatarska stwierdza, że Cousins „rozszerza pojęcie historii kina”. Ktoś inny chwali „alternatywność” podejścia, słychać też o „szerokim tle” i „społecznej perspektywie, krytycznej mocno”. Robi się co najmniej „godardowsko”. Podobnie nastraja nas sam Cousins. Na początku filmu uprzedza, że widzów czeka ekscytująca podróż pełna niespodzianek. Stwierdza stanowczo, że „większość tego, co sądzimy o filmach, to mity. Nadszedł czas, aby na nowo sporządzić mapę historii kina”. Trzeba więc „zapiąć pasy, bo będzie bardzo trzęsło”. Wprawdzie Cousins oraz jego apologeci nie używają pojęć NHF i NHK, jednak obietnice, które składają, czytelnie nawiązują do tego, czego spodziewamy się po nowych historykach (nowe spojrzenie, szerokie tło, konteksty etc.). Rzecz w tym, że rewizjonizm to tutaj tylko etykieta. Zaraz po buńczucznych deklaracjach Cousins rozpoczyna tradycyjną (i niewolną od błędów) opowieść o mistrzach, arcydziełach oraz innowacjach, czyli owocach mistycznego związku ludzkiego geniuszu z magią kina. Jakby tego było mało, w swojej gawędzie wskrzesza mity obalone właśnie przez nowych historyków. Słyszymy więc o widzach uciekających przed pociągiem, prymitywnej pierwszej wersji Żywotu amerykańskiego strażaka (1903) i nowatorskiej wersji drugiej, a także o rzekomym konflikcie między dokumentalizmem Lumière’ów a teatralnością Mélièsa. Z minuty na minutę Cousins z Godarda przemienia się w Homera. Odyseja z ekscytującej przygody staje się wycieczką z Orbisem. A może Cousins jest kontrrewolucjonistą odpowiednim dla mieszczańskiej publiczności? Nie będę złośliwy. Interesuje mnie co innego – fakt, że rewizjonizm najwyraźniej jest w cenie i można się nim posługiwać w różnych celach. W wypadku Cousinsa „sporządzanie na nowo mapy kina” to, jak się zdaje, przede wszystkim strategia marketingowa. Wszak jedną z podstawowych reguł kapitalizmu jest dyferencjacja produktów, najczęściej właśnie poprzez rozmaite „liftingi”, „update’y” „ulepszone wersje” i inne „nowości”. 3 Nieco inaczej rzecz ma się z ostentacyjnie rewizjonistycznymi ustaleniami Roberta C. Allena i Douglasa Gomery’ego, których książka Film History: Theory and Practice (1985) często uznawana jest za – no właśnie – przełomowe dzieło w historii filmoznawstwa. Tymczasem już 20 lat temu, w zaskakująco słabo odnotowanym, a potem raczej zapomnianym eseju The Place of Rhetoric in „New” Film Historiography: The Discourse of Corrective Revisionism (1994) Jeffrey F. Klenotic zauważał, że nowi historycy za pomocą haseł rewizjonizmu i profesjonalizmu w istocie maskują retorykę swoich własnych wypowiedzi. Czynią to, sytuując się po stronie bezosobowej „porządnej nauki”, która pozornie wyklucza wpływ badacza na efekt badań. 3. Młot na czarownice i brzytwa Gauthiera A zatem lampka kontrolna powinna zapalać się zawsze, gdy historyk twierdzi, że jedyne, co robi, to profesjonalna korekta amatorszczyzny poprzedników. Podobnie ma się sprawa z domyślnie rewizjonistyczną Nową Historią Filmu i Nową Historią Kina, które ze względu na swój mało precyzyjny charakter często są wykorzystywane w rozmaitych sporach. Rewidować można różne rzeczy, na ogół też lepiej być po stronie nowości niż tradycji. Nawet pobieżny przegląd miejsc i kontekstów, w których pojawiają się NHF i NHK, skłania do podejrzeń, że pojęcia te często są uwikłane w różnorakie rozgrywki. Niejednokrotnie pełnią funkcję czysto retoryczną. Widać wręcz, że różni autorzy i autorki eksponują bardzo odmienne – czasem wręcz sprzeczne – oblicza „nowych historii”, zależnie od tego, przeciw komu się zwracają i z jakich powodów. I tak na przykład Christine Gledhill i Linda Williams, redaktorki tomu Reinventing Film Studies (2000), rozumieją NHF – szczególnie zaś refleksje Vivian Sobchack – jako teoretycznie wysublimowaną historiografię, która porzuciła naiwne roszczenia empiryzmu. Nowa historyczka w rodzaju Sobchack odrobiła lekcję „zwrotu lingwistycznego”, nie wierzy w bezpośredni dostęp do przeszłości, a więc nie zajmuje się prostym badaniem źródeł. Z kolei Konrad Klejsa w niedawno opublikowanej recenzji Kamera… akcja… Ale kto przed ekranem? O antologii „Audiences” Iana Christie (2013) zajmuje stanowisko kompletnie przeciwne. Dla niego NHF to przede wszystkim badania archiwalne i empiryzm – zwrot ku realnemu światu jako antidotum na filmoznawstwo przeteoretyzowane, zainfekowane psychoanalizą i poststrukturalizmem. 4 Zaawansowane teoretyczki – Gledhill, Williams i Sobchack – chcą się rozprawić z roszczeniowym empiryzmem, Klejsa natomiast do lamusa pragnie odesłać teoretyczne spekulacje spod znaku SLAB. Jednym i drugim z pomocą przychodzi „zwrot” i retoryka „nowości”. Równie interesującą sytuacją jest obecność NHF i NHK w kontekście konfliktu generacyjnego oraz instytucjonalnego. Dobrym przykładem jest tu recenzja autorstwa Małgorzaty Major i Samuela Nowaka Zapomnijcie o Bergmanie! (2013). Pozornie dotyczy ona książki Media, wersja beta (2013) Mirosława Filiciaka, którą autorzy wiążą z Nową Historią Kina. Przede wszystkim jednak to interesująca tyrada przeciw „idei X muzy” oraz gremium rodzimych „znawców i krytyków, dla których dobre kino to takie, które realizuje program wysokiego modernizmu”. Zdaniem Major i Nowaka „na szczęście czas takich ekspertów przemija, a my możemy zająć się tym, co naprawdę ważne i interesujące – kulturą popularną”. Tym, co przemawia przez język Major i Nowaka jest pokoleniowy antagonizm, coś w rodzaju filmoznawczej „traumy bergmanowskiej” oraz terapeutyczny coming out represjonowanej sfery popkulturowych popędów. Nareszcie można się przyznać, wykrzyczeć, że Stalker (1979) Andrieja Tarkowskiego nie zachwyca. Można również – jest to nawet w dobrym tonie – popisać się znajomością Trawki (2005–2012) lub zacytować – to już nieco bardziej ryzykowne – Pamiętniki z wakacji (2011–2013). A więc zmierzch guilty pleasure? To, co interpretuję tu jako retoryczny i terapeutyczny charakter nowohistorycznej zadziorności, Przemysław Dudziński w eseju Czy wylać Bergmana z kąpielą? (2013) trzeźwo wiąże z przyziemną materią akademii. Jego zdaniem tekst Major i Nowaka – jako głos prekariatu młodych badaczy i badaczek – powinien nam przypominać, że „spór o pole badawcze filmoznawstwa jest sporem o przetrwanie. Komu uda się ustalić normy ‘czym powinna się zajmować dziedzina’, wygrywa wyścig o finansowanie badań i uniwersyteckie etaty”. Patrząc z perspektywy akademickiej „walki klas”, istotnie łatwiej zrozumieć, dlaczego tradycyjne w gruncie rzeczy projekty, jak np. krakowska wielotomowa historia filmu (dotychczas wydano Kino nieme (2010) i Kino klasyczne (2013), w kolejce czeka Kino nowofalowe i Kino współczesne), również posługują się retoryką nowości (wystarczy zajrzeć do wstępu Kina niemego, aby się o tym przekonać). Przy czym nie chodzi już tylko o marketing à la Cousins. Należy tu raczej raz jeszcze – jak robiłem to w poprzednich 5 „EKRANach” – przywołać Geparda Tomasiego di Lampedusy i kontrrewolucyjną receptę: „Jeśli chcemy, by wszystko zostało, jak jest, wszystko musi się zmienić”. Komukolwiek w tych sporach kibicujemy, trzeba odnotować łatwość, z jaką historyczny rewizjonizm oraz NHF i NHK wchodzą w wewnętrznie sprzeczne role, służąc za broń w doraźnych walkach metodologicznych, instytucjonalnych, rynkowych etc. Jedno jest pewne – wobec tej karnawałowej wielości masek obraz NHF/NHK coraz bardziej się rozmywa. Pytanie: co z tym zrobić? Na szczęście (?) nie jestem w tym problemie osamotniony. Kanadyjski filmoznawca Philippe Gauthier w niedawnym eseju L’histoire amateur et l’histoire universitaire: Paradigmes de l’historiographie du cinéma (2011) przekonywał, że należy zaprzestać mówienia o Nowej Historii Filmu, ponieważ pojęcie to samo w sobie niewiele wyjaśnia, obsługuje natomiast iluzję postępu w badaniach filmoznawczych. Nieco później, w 2012 roku, Gauthier w zasadzie powtórzył te tezy – tym razem po angielsku – na bostońskiej konferencji Society for Cinema and Media Studies. Wygłosił tam referat o znaczącym tytule The Brighton Congress and Traditional Film History as Founding Myths of the New Film History (Kongres w Brighton i tradycyjna historia filmu jako mity założycielskie Nowej Historii Filmu). A więc NHF to przede wszystkim twór mityczny oraz retoryczny, fałszujący obraz filmoznawstwa i wytwarzający legendarną opowieść o wspólnocie „nowej generacji”, zwycięskiej drużynie, do której wszyscy dziś zgłaszają akces. Zamiast nieprawdziwej opozycji „tradycyjnej historii” i Nowej Historii Filmu Gauthier proponuje mówić o historiografii amatorskiej oraz akademickiej – dialektycznie spiętych paradygmatach, które współistniały od samego początku kina i w różnych konfiguracjach są obecne po dziś dzień. Czy ma rację? Na pewno ma argumenty. 4. Mit początku, czyli Brighton kontra Ottawa W poprzednich „EKRANach” zwracałem uwagę, że za przełom w powstawaniu nowej perspektywy zazwyczaj uważa się Kongres FIAF w angielskim Brighton w 1978 roku zatytułowany Fiction Flm 1900–1906 (Film fikcjonalny w latach 1900–1906). Cytowałem między innymi Paola Cherchiego Usaia, którego zdaniem „nasza historia rozpoczyna się w 1978 roku”. Po polskiej stronie cezurę Brighton odnajdziemy w książce Miasto atrakcji (2013) Łukasza Biskupskiego, we wspomnianym tekście Klejsy, ale też w starszych 6 opracowaniach, na przykład w eseju Elżbiety Ostrowskiej Odkrywanie źródeł – współczesne reinterpretacje wczesnego kina (1995). Uczciwie przyznam, że ja również dopisałem się do listy mitografów Brighton w dwóch tekstach z 2013 roku (Historie ewentualne i inne prowokacje dla historii filmu oraz Dawno temu przed Nanookiem. Czy wczesne kino niefikcjonalne to „przeszłość podrzędna” historiografii filmowej?) W najbliższym numerze „Kwartalnika Filmowego”, w artykule Stare i nowe. Wprowadzenie do mitologii historiografii filmowej (2014) zmieniam jednak stanowisko. Czynię to też w poniższym tekście. Bibliograficzne zaplecze mitu Brighton liczy pewnie jakieś kilkaset pozycji. Gauthier dodałby do niej na pewno znany esej Thomasa Elsaessera The New Film History, opublikowany w „Sight & Sound” w 1986 roku. Gauthier zwraca uwagę, że mityczny status Brighton domaga się rewizji z dwóch powodów. Po pierwsze trzeba pamiętać o wydarzeniach, które go poprzedzały. W 1974 roku w Ottawie odbył się 30. Kongres FIAF zatytułowany Film Archives and Audiovisual Techniques / The Methodology of Film History (Archiwa filmowe a techniki audiowizualne / Metodologia Historii Filmu). Z kolei w 1977 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Edynburgu zorganizowano ważne sympozjum History/Production/Memory (Historia/Produkcja/Pamięć). Dodam, że przez całe lata 70. nowojorskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej (MoMA) zorganizowało dziesiątki przeglądów i sympozjów o niezwykłej metodologicznej doniosłości, w tym dwa szczególnie ważne – jedno w październiku 1977 roku, drugie w styczniu roku 1978, w trakcie których badacze tacy jak Tom Gunning, Charles Musser i Marshall Deutelbaum obejrzeli niemal wszystkie wczesne filmy dostępne w archiwach Ameryki Północnej. Przez projektor przeszło około 700 kopii. Dużą część z nich parę miesięcy później pokazano w Brighton. Istnieje więc co najmniej parę miejsc i wydarzeń, które mogą konkurować z Brighton o miano „kolebki”. Nie chodzi tu jednak o wyścigi. Ważniejsze jest dostrzeżenie, że przeszłość jest bardziej skomplikowana, niż nam się wydaje. Jak ponoć mawiał Brecht, porządek jest zawsze oznaką braku. Po drugie, niezależnie, czy za cezurę uznamy rok 1978, 1974, czy może 1985, a więc publikację Film History: Theory and Practice Allena i Gomery’ego, jedno pozostaje bez 7 zmian: założenie, że w historii filmoznawstwa można wytropić pewne przełomy, momenty, w których „myśl poszła do przodu”. Gauthier trzeźwo punktuje taki sposób myślenia jako naiwnie ewolucyjny. I chyba należy się z nim zgodzić. Faktycznie jest coś paradoksalnego i niepokojącego w tym, że niektórzy nowi historycy z jednej strony zgodnie odrzucają ideę postępu w rozumieniu historii kina, a z drugiej patrzą na przeszłość swojej dyscypliny właśnie przez pryzmat linearnego rozwoju. Teleologiczny schemat, w który wpisuje się mit Brighton, wyrządza jeszcze inne szkody. Opowieść o prostym następowaniu dwóch metodologicznych formacji siłą rzeczy – przekonuje Gauthier w L’histoire amateur et l’histoire universitaire – „nie zważając na różnice, zbiera 50 lat prac historiograficznych w jedno pojęcie, wykluczając zarazem wszystkie te, które do niego nie pasują. Ostatecznie wytwarza fałszywe wyobrażenie ciągłości i jedności” (s. 90). W rezultacie gawędy Roberta Graua z książki The Theatre of Science (1914) zlewają się z badaniami Georges’a Sadoula z kolejnych tomów Histoire générale du cinéma (1946– 1975) (pomimo kompletnie odmiennych metod i różnych kontekstów, w których historie te były pisane). To samo zresztą dzieje się z formacją nowohistoryczną – tam również zaczyna panować iluzja jedności, a więc to, co Roland Barthes złośliwie określał jako „radosna jasność” mitu. 5. Mit jedności, czyli kinofilia w MoMA kontra NHK w GIS Błyskawiczny przegląd kanonicznych prac drużyny NHF i NHK wystarcza, aby stwierdzić, że coś nie zgadza się w hipotezie o ich metodologicznej jedności. I nie chodzi tu jedynie o wachlarz różnorodnych tematów. Zaskakiwać może na przykład to, że we wspomnianej już książce Film History: Theory and Practice Allena i Gomery’ego nie znajduje się ani jedno odwołanie do Kongresu w Brighton. Śladów tego wydarzenia próżno też szukać w późniejszym o ponad dwie dekady wstępie do tomu The New Film History: Sources, Methods, Approaches (pod redakcją Jamesa Chapmana, Marka Glancy’ego i Sue Harper). Nie ma też Brighton we wprowadzeniu do książki Explorations in New Cinema History: Approaches and Case Studies (2011) pod redakcją Richarda Maltby’ego, Daniela Biltereysta i Philippe’a Meersa. Najwyraźniej nie wszyscy podzielają opinię o wyjątkowym statusie Kongresu FIAF. 8 Jakkolwiek sytuacja ta może nieco zdumiewać, to jest w niej pewna metoda: najczęściej nieobecność Brighton to zarazem brak historyków i historyczek związanych z tym, co w latach 70. i 80. działo się w nowojorskim filmoznawstwie, szczególnie zaś w MoMA. Innymi słowy, w bibliografiach Roberta C. Allena, Douglasa Gomery’ego i Richarda Maltby’ego z rzadka można spotkać zespół nowojorski: Toma Gunninga, Charlesa Mussera, André Gaudreaulta, Eileen Bowser, Annette Michelson, Marshalla Deutelbauma i innych. I vice versa. Można rzecz jasna sprowadzić tę grę pominięć do sfery osobistych animozji, rozgrywek towarzyskich albo do kwestii polityki historycznej poszczególnych ośrodków badawczych. Byłoby w tym pewnie niejedno ziarno prawdy. Warto jednak rozważyć też inne, bardziej merytoryczne przyczyny. Wygląda bowiem na to, że w środowisku badaczy hurtem włączanych do drużyny NHF/NHK występują pewne ważne różnice. Hipoteza, którą chciałbym ostatecznie postawić, brzmi: jedna z istotniejszych linii podziału we współczesnej historiografii filmoznawczej przebiega wzdłuż współrzędnej sporu między kinofilską fascynacją filmami i ich doświadczaniem a kartezjańskim chłodem profesjonalnej nauki, która wymaga obojętnego stosunku do przedmiotu rozważań. Sądzę, że perspektywę badaczy takich jak Gunning, Musser i Gaudreault należy zakorzeniać właśnie w specyficznym rodzaju kinofilii, jaki wykształcił się w Nowym Jorku lat 70. Nieprzeciętną rolę w procesie formowania się tej wrażliwości odegrało Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a w szczególności działalność kuratorska Eileen Bowser, która była jedną z inspiratorek Kongresu w Brighton. W latach 70. filmowa kolekcja MoMA miała już ustabilizowaną pozycję w świecie archiwów. Bowser nie zajmowała się więc selekcjonowaniem dzieł, które miały trafić do muzeum. Nie interesowały ją problemy tego, które z nich zasługują na ocalenie. Jej praktyka kuratorska była zorientowana na inne cele: porządkowanie zbiorów (a więc wcześniejsze ich oglądanie!), współpraca z wykładowcami akademickimi (między innymi z byłym współpracownikiem Eisensteina, Jayem Leydą, oraz z Annette Michelson, aktywną krytyczką sztuki, założycielką – wraz z Rosalind Krauss – słynnego pisma „October”) i ich uczniami – uczestnikami pierwszych filmoznawczych kursów na nowojorskich uczelniach (wśród nich znajdowali się Tom Gunning i Charles Musser). 9 Doświadczenie „brightonowców” uczęszczających na zajęcia Leydy o Siergieju Eisensteinie, analizujących wraz z Michelson eksperymentalne filmy Michaela Snowa, przyjaźniących się ze środowiskiem nowojorskich awangardzistów w rodzaju Kena Jacobsa i Hollisa Framptona (których filmy poznawali na bieżąco, zaraz potem udając się do MoMA na projekcje wczesnego slapsticku przeplatane wykładami Petera Kubelki) było w pewnym sensie analogiczne do tego, co działo się na pokazach w Cinémathèque Française. Jest to jednak inna kinofilia niż ta spod znaku Henriego Langlois, „Cahiers du Cinéma” i Andrew Sarrisa, która w ostatecznym rozrachunku polega na konstruowaniu rankingów, a swój zenit osiąga w wizji historii filmu prezentowanej przez ankietę „Sight & Sound”. Kwestia historiografii opartej na miłości do filmów jest kluczowa dla zrozumienia zwrotu historycznego w jego wydaniu nowojorskim, a więc akcentującym nieinstrumentalne, taktowne podejście do wielobarwnej przeszłości kina. Perspektywa taka zwraca szczególną uwagę na kwestie estetyki. Opiera się bowiem na uważnym przyglądaniu się tekstowi i kontekstom jego doświadczania oraz na akceptacji rozmaitych nierówności i wyjątków, jakie pojawiają się w ramach tej relacji. To właśnie tego rodzaju wrażliwość umożliwiła brightonowską rewaloryzację wczesnych filmów, w których specyfikę trzeba było się życzliwie wsłuchiwać, biorąc pod uwagę, jaki był właściwy im „horyzont doświadczenia”. Kompletnie inne doświadczenie i stanowisko reprezentują badacze skupieni choćby wokół międzynarodowego stowarzyszenia HOMER (History of Moviegoing, Exhibition and Reception), którego ważnymi postaciami są wspomniani wcześniej Allen i Maltby, ale też historyczki, takie jak Deb Verhoeven i Clara Pafort-Overduin – wszyscy znani z pracy w zespołach realizujących badania ilościowe. Z ich perspektywy kinofilia zawsze będzie podejrzana o „filmocentryzm”, a więc niezdrową fiksację na tekście, ostatecznie sprowadzającą pracę historyka do roli sędziego, który ocenia, czy dane dzieło zasługuje na miejsce w kanonie. W poprzednich „EKRANach” wspominałem, że w antykinofilskiej optyce historyk kina nie musi – a czasem nawet nie powinien – oglądać filmów. Jak niedawno sugerował Maltby: „Filmoznawstwo nie powinno kształcić znawców filmów”. Ostentacyjna obojętność na przyjemność filmowego tekstu – i wartość, jaką to doświadczenie może mieć dla badań historycznych – ma naturalnie rozmaite źródła, głównie kartezjańskie. W tym miejscu chciałbym jedynie podkreślić, że przejawia się w niej intencja profesjonalizacji praktyki badawczej, co miałoby prowadzić do pozbycia się przez filmoznawstwo gęby historiograficznej amatorszczyzny. Wymowny jest w tym kontekście 10 tytuł jednego z esejów Maltby’ego: How Can Cinema History Matter More? (Co zrobić, aby historia filmu znaczyła więcej?). Wkupienie się w łaski globalnego przemysłu akademickiego za pomocą Nowej Historii Kina ma tu, jak sądzę, opierać się przede wszystkim na zaadaptowaniu reguł obiegowo uznawanych za sedno nauk ścisłych (a więc empiryzmu i dystansu wobec przedmiotu badań). Trudno powiedzieć, czy operacja tego rodzaju przyniesie dobre rezultaty. Z kinofilskiego punktu widzenia – z którym, nie ukrywam, sympatyzuję – należałoby zadać pytanie: czy statystyczne wykresy (rezultat ustaleń czynionych przez Johna Sedgwicka za pomocą metodologii POPSTAT), fluktuujące infografiki czy też bazy danych uprzestrzennione w Systemach Informacji Geograficznej (mogą się nimi pochwalić australijscy historycy z uniwersytetów Deakin i Flinders) nie przypominają efektów hardnaukowej ortodoksji strukturalistycznego filmoznawstwa, które finalnie zaowocowało przysłowiowym „wzorem na film”? Pozostawiając na boku sceptycyzm wobec neofickiej profesjonalizacji, moim celem było zasugerowanie, że Nowa Historia Filmu i Nowa Historia Kina to pojęcia, którymi powinniśmy się posługiwać z wielką ostrożnością. W istocie bowiem przyczyniają się one często do maskowania ważnych różnic, które nadają dynamikę współczesnym badaniom nad historią kina. Pęknięcie w monolicie, które starałem się tu przedstawić, nie jest podziałem definitywnie kończącym dyskusję. Dialektyczne napięcie między kinofilskim zaangażowaniem a naukowym dystansem powinno zachęcić do odkrywania kolejnych różnic. Wbrew pozorom Tom Gunning mówi z innego miejsca niż Vivian Sobchack, Tadeusz Lubelski inaczej rozumie historię kina niż Tomasz Kłys, ja zaś inaczej widzę przyszłość badań nad wczesnym kinem niż Łukasz Biskupski. Docieranie do wielości miejsc, z których przemawiają historycy, ujawnianie rozmaitych (geograficznych, kulturowych, politycznych, a także biograficznych) uwarunkowań ich partykularnej praktyki może nam wyjść jedynie na dobre. Oprócz pisania historii filmu piszmy też historie filmoznawców i filmoznawczyń. 11