Pies - O mnie

Transkrypt

Pies - O mnie
Gościu chwilowo pogodzony z obrożą i smyczą.
Ryszard Katarzyński
Pies
Pies wielkości sporego wilczura i szaroburej maści, rasowy nie był na
pewno. Nawet wilcza morda, z miodowymi, szeroko rozstawionymi
ślepiami, zdradzała psi mezalians obwisłymi uszami.
Przybłąkał się na podwórze, nawet nie wiem kiedy. Wbiegł, jak
wjeżdżałem? Zamknąłem skrzydła bramy wjazdowej, poszedłem do
garażu otworzyć drzwi i gdy wróciłem do samochodu zobaczyłem go
leżącego przy tylnym kole, z pyskiem położonym na wyciągniętych do
przodu łapach. Leżał i gapił się.
- A ty skąd się tu wziąłeś?
Jedyną reakcją było dyskretne merdnięcie samym czubkiem ogona.
Na łbie i na zadzie miał dwie, dość świeże, ale już zaschnięte blizny.
Kolizja na drodze, czy konflikt z innymi psami? Żadnej obroży na karku.
- W gości przyszedłeś? No cóż, to będziesz gość. Nie wiem na co
masz ochotę i czym ciebie można poczęstować. Ale wody ci w jakąś miskę
naleję. Aaa… i podkradniemy moim kotom trochę chrupek. Najwyżej się
trochę obrażą. A może i nie?
Wszedłem do domu po kocie żarcie, jakieś gary na wodę i chrupki.
Jak wróciłem na podwórko, leżał w tym samym miejscu. Nadal,
prawie przytulony do koła.
- Nie wiem, gościu, czy chce ci się pić i czy jesteś głodny, ale staram
się być miłym gospodarzem. Gościa, nawet niespodziewanego, wypada
poczęstować.
Garnki postawiłem mu prawie pod nos, ale trochę z boku. bo
chciałem, żeby odsunął się od auta. Musiałem wjechać do garażu.
Podniósł się, niepewnie łypiąc na mnie żółtym okiem. Powąchał
wodę. Chlipnął. Potem pochłeptał trochę i zainteresował się kocimi
chrupkami. Najwidoczniej mu pasowały, bo wylizał do ostatniego ziarnka i
popił jeszcze wodą.
Wjechałem do garażu i rozładowałem bagażnik. Wyrzuciłem z worka
wilgotny namiot i tropik, rozwiesiłem na lince. Niech sobie dosycha pod
dachem. Reszta sprzętu obozowego też miała tu swoje miejsca. Na regale.
Nie lubiłem szukać jakiegoś drobiazgu na pięć minut przed wyjazdem ani,
tym bardziej, przekonywać się czego mi brakuje, dopiero przy zakładaniu
obozu.
Dziwne, że kotów nigdzie nie widać. Zazwyczaj, jak wracałem do
domu, obojętnie, gdzie włóczyły się w czasie mojej nieobecności, w ciągu
kilkunastu minut pokazywały się wszystkie, żeby się przywitać i
oczywiście, otrzymać powitalną porcję żarcia. Tak zupełnie
bezinteresowne, to nie były.
Opuściłem od wewnątrz drzwi garażowe i wyszedłem bocznymi
drzwiami.
Tego widoku nigdy nie zapomnę! Pies leży przy pustych michach, a
moja trójka burych dachowców siedzi o krok od jego pyska, ustawiona w
regularne półkole i gapi się na gościa! Zero agresji, zero prychania. Żadnej
zjeżonej sierści na karku, żadnych wygiętych grzbietów i wyprężonych,
nastroszonych ogonów!
Pełna kultura i wręcz życzliwe zainteresowanie. Wzajemne! Pokopało
je?! Jak czasem przychodził sąsiad na kawę, ze swoim pudelkiem, to moje
koty pryskały na drzewa ogrodu, albo na dach garażu, w zależności gdzie
im było bliżej. I dopóki pudelek był na podwórzu, nie było siły, żeby
ściągnąć je na dół.
A gościa się nie boją! Już się dogadały?
Gość. Właściwie, dlaczego nie? Takie samo imię dobre jak inne.
Niech mu będzie Gość. Gościu. Może zostać. Jutro zadzwonię do
schroniska i dowiem się czy nie szukał ktoś takiego psa. Bo z naszego
osiedla to on nie jest, na pewno. Poza tym nie ma obroży i medalika. A
tutejsze, wszystkie, takie coś noszą. Albo przynajmniej obrożę.
I do weterynarza trzeba zadzwonić. Będzie w pobliżu, to niech
wpadnie. Obejrzy, zaszczepi, na co tam trzeba.
- To Gościu, zanosi się na to, że zostajesz? Chyba, że znajdzie się twój
pan. A jak już zostajesz, to chodź obejdziemy wkoło nasze gospodarstwo.
Musisz wiedzieć co jest nasze i czego masz pilnować.
Jak kucnąłem i wyciągnąłem rękę do niego, to obwąchał mi wierzch
dłoni i liznął nawet. Delikatnie położyłem mu rękę na łbie. Czort wie, czy
nie miał jakichś niewidocznych i bolących stłuczeń. Ale sam nadstawił do
podrapania, to jedną, to drugą stronę łba.
- No to chodź, Gościu! – podniosłem się, kiwnąłem zapraszająco
ręką. Podniósł się i poszedł za mną. A koty za nim! Ale cudaki! I taką
procesją obeszliśmy wzdłuż ogrodzenia, cały sad za domem, wszystkie
kąty podwórza, budynek gospodarczy, garaż i zajrzeliśmy pod wiatę.
Kotom to zwiedzanie szybko się znudziło i zawróciły do domu. I pokazały
mu, oczywiście, jak się wchodzi do środka przez uchylną klapę w
drzwiach. Popatrzał na zbyt małą dziurę, potem na mnie, wetknął nos za
kotami do środka, a potem zrobił elegancki „siad” i gapił się na mnie.
- Tak, tak, Gościu. Wiem, że dziura za mała. Dziś jeszcze zrobię
większą.
Wojtuś, mój zięć, miał zwyczaj wpadania do mnie bez uprzedzenia i
tylko wtedy jak miał jakiś interes. ( W domyśle – potrzebował czegoś ode
mnie!)
- Cześć tata. Jak rybki?
- Cześć. Zjadłem i nie poczęstuję.
- Ale piwo masz?
- Przecież jesteś autem?
- No, przenocujesz mnie chyba…
- Justyna znowu wystawiła ci walizy za drzwi? – moje zdziwienie
miało łagodny charakter. Temperament mojej córeczki, wprost przeciwnie.
Po mamusi. Miałem przewagę wieloletniego doświadczenia nad moim
zięciem, bo Marynka tresowała mnie przez trzydzieści sześć lat. W tym,
przez dwadzieścia dwa, na spółkę z Justynką. Co to jest szczęście,
odczułem, gdy Justyna się wydała za Wojtusia i jego zaczęła tresować. A
już pełnię niebiańskiego spokoju poznałem, gdy któregoś dnia Marynka
kazała odwieźć się na lotnisko i odleciała do koleżanki, do Australii.
Modliłem się, żeby jej się tam spodobało i dobry, stary pan B., wysłuchał
mnie. Nie zamierzała wracać.
Nareszcie mogłem jeździć na ryby kiedy miałem ochotę, dzień
zaczynać od kawy i papierosa na czczo. Spotykać się z kumplami na
strzelnicy, albo w winiarni „U Fredka”. Mogłem sobie kupować różnisty
sprzęt biwakowy i zagracać garaż. Mogłem swoje wędki mieć
porozkładane w gabinecie. I sprzątaczka, która przychodziła raz w
tygodniu, była tylko zadowolona, że nie musi tam sprzątać.
No i mogłem pozwolić sobie na luksus przygarnięcia moich trzech
dachowców i Gościa! I nikt nie robił mi awantury za wycięcie dziury w
mahoniowej płycinie drzwi i wstawienie tam uchylnej klapki – specjalnie
dla zwierzaków!
Ale Wojtusiowi współczułem średnio! Widziały gały co brały!
Marynkę poznał nawet wcześniej niż Justynę! I w okolicznościach
ujawniających w całej pełni jej charakterek! Była jego szefową w firmie!
Nie dosyć, że jako „Derekcja”, zołza była nieziemska, to jeszcze urody
prawie filmowej i matka córce jeszcze ładniejszej. Też zołzy! Gdzie ci
faceci mają oczy? Że już o rozumie nie wspomnę.
Ale wnuka zmajstrował mi fajnego! Jeszcze troszkę, to na rybki będę
go zabierał. Wicuś. Takie imię. Witold.
- A Wicuś?
- Śpi w samochodzie…
- Aha. Śpi.
- Justyna kończy jakiś projekt, w domu kłębią się tłumy jakieś. Część
tych tłumów nawet czasem nocuje. Wstają o głupich godzinach. Jak
Witold ma spać, to oni zaczynają głośną naradę produkcyjną, albo inną
burzę mózgów, puszczają jakieś kawałki nagrań. A ja muszę co rano
wstać o siódmej, zabrać Witolda do przedszkola i zdążyć do pracy! Trzy
dni wytrzymałem.
- Ten projekt, to długo jeszcze?
- Mają termin do końca czerwca…
- A jest dwudziesty maja.
- No. Padnę, albo z roboty mnie wyrzucą.
- Pewnie tak – zgodziłem się uprzejmie z oceną sytuacji.
- Psa sobie kupiłeś? Takie paskudne bydlę widziałem, rozwalone w
cieniu pod garażem… Jak wielki, tak brzydki, ale chyba jakiś łagodny?
Łypnął tylko na mnie jak wysiadałem z auta, takim żółtym ślepiem i
zmienił bok do spania. Twoje koty chyba się go nie boją, to i pewnie dla
Witolda będzie miły?
- Przybłąkał się parę dni temu. Rozpytywałem i w schronisku i u
weterynarza. Nikt zwierzaka nie szuka. No to został.
Wieczorkiem wpadnie Węcierski. Już Gościa oglądał, bo był trochę
poharatany. Teraz go zaszczepi, na te wszystkie nosówki i inne tam. Na tą
okazję to nawet obrożę kupiłem. Bo na czymś, ten swój medalik musi
nosić, nie? Jak każdy pies, co ma swojego pana.
- No to mu załóż, tą obrożę…
- Założyłem. Niech przywyknie.
- Nie bardzo ma jak przywykać, bo obroża leży koło progu. Pod
drzwiami.
Popatrzałem na Wojtusia. Dziwnie popatrzałem. Wojtuś popatrzał na
mnie, też dziwnie. Pewnie podejrzewał, że skleroza mnie dopadła.
Podniosłem się z fotela.
- Pewnie za luźno mu zapiąłem i zsunął sobie…
- I rozpiął klamrę?
Wzruszyłem ramionami.
Rozpięta obroża leżała rzeczywiście przy progu. Podniosłem ją.
Sprzączka wyglądała w porządku. Na oko, sama z siebie rozpiąć się nie
mogła… Gościu, na głos otwieranych drzwi, podniósł łeb, spojrzał…
Zrobił jakiś taki ruch… Jakby to był człowiek, to przysiągłbym , że
wzruszył ramionami.
Pies ramion nie posiada. Ani niczego w tym rodzaju. Głupieję przy
Wojtusiu? Obrożę założę jak przyjedzie Węcierski.
Teraz należało przygotować miejsce dla moich panów W. Sprawnie i
szybko to poszło, bo byłem przyzwyczajony do takich rodzinnych zdarzeń,
a i dom był od dawna przygotowany pod względem technicznym i
logistycznym. A jakże. W lodówce zawsze coś odpowiedniego dla Wicusia
było. I te różne nowomodne chrupki do zalania mlekiem i kubusie –
smakusie, koniecznie w duuużej butli 20% gratis. Byłem doświadczonym
dziadkiem.
Wicuś też był przyzwyczajony, bo nawet nie obudził się przy
przenoszeniu go z samochodu do jego pokoiku na pięterku.. Zresztą, przez
cały czas przytulał się do swojego plecaczka, z milutkiego, puchatego
materiału, zmyślnie udającego małpeczkę. Wicuś jeżeli tylko mógł wtulić
nos w sztuczne, rude, futerko przytulanki, potrafił zasnąć nawet na koźle
do rżnięcia drzewa.
Na przechowywanie Wojtusia też byłem solidnie przygotowany.
Zapas piwa jakiegoś był. Jego nesca też. No, to mógł jakoś funkcjonować.
I nawet o czasie dojeżdżać do pracy.
Teraz czekała mnie jeszcze tylko wizyta Węcierskiego i będę mógł
zająć się swoimi sprawami. Wojtusiowi wystarczy piwo i komputer.
Gościu weterynarza już znał i nie miał nic przeciwko jego wizycie.
Jak tylko usłyszałem hałas oberwanego tłumika w poobijanym
landroverze, wyszedłem przed dom z obrożą w ręku. Gościu, z własnej
woli, ale bez entuzjazmu podszedł do mnie i nawet, dla pucu, liznął mnie
w rękę. Zapiąłem obrożę i przejechałem pod nią palcem, czy aby nie za
ciasno.
- Najpierw obowiązki, Gościu – poinformowałem go o kolei rzeczy.
Złapałem go za obrożę, w Węcierski z małpią wprawą wydobył z torby
strzykawkę w gotową mieszanką szczepionki. Ptyk i po wszystkim. Psisko
obejrzało się na mnie zdegustowane, sam nie wiem, czy samym ukłuciem,
czy tym że nie dowierzałem jego kulturze i trzymałem go za obrożę. Ale
machnął w podzięce ogonem i odszedł na swoje miejsce pod garaż.
Przysiągłbym, że uwalił się a beton, z prawie ludzkim westchnieniem.
- To postaw, sąsiedzie, dobrą kawę, a ja tymczasem wklepię sobie do
laptopa kartotekę twojego pieska i te szczepienia. No i wystawię
książeczkę tych szczepień.. Porządek musi być, kochany.
- Z ekspresu czy rozpuszczalną?
- Z ekspresu. Z mleczkiem.
W ekspresie była dopiero co zaparzona i stała na podgrzewaczu, to
chlupnięcie czego trzeba do kubka, zajęło momencik. Węcierski urządził
się z laptopem przy ławie i z mozołem wprowadzał do programu dane
mojego Gościa. Postawiłem mu kubek w zasięgu ręki, ale dostatecznie
daleko, aby przy tym morderczym wysiłku intelektualnym, nie wylał
kawy.
- Ten twój Gościu, to na oko ma z sześć, siedem lat. Zaczyna
wchodzić w wiek średni. Jak facet koło czterdziestki – skomentował to co
wpisywał.
Zerknąłem przez okno na psa w wieku średnim, coś tam
kombinującego na siedząco pod garażem. Przez moment nawet wydało mi
się, że dokonuje jakiejś cyrkowej sztuczki i usiłuje usiąść na tyłku
podnosząc obie łapy do karku, ale firanka i kwiaty na oknie trochę
przeszkadzały mi w obserwacjach tych ewolucji. Zresztą zaraz pokazały
się wszystkie koty obok Gościa i zaczęły go oglądać, czy po tych
wszystkich zabiegach medycznych nie stracił na urodzie, albo śmierdzi
czymś nieprzyjemnym. Już leżał spokojnie, z łbem na łapach i dawał się
obwąchiwać i oglądać.
- No i gotowe. Masz formalnie zarejestrowanego nowego członka
rodziny. Wicuś będzie miał z kim się bawić. Jak przyjaźni się z kotami, to
one Wicusia już znają i nawet lubią, to mu pewnie wszystko
poopowiadały. Nie żartuję. Takie rzeczy jak odczucia, przyjaźnie,
zaufanie, zwierzaki potrafią przekazywać sobie bezbłędnie. I naprawdę im
to wystarcza do porozumiewania się. Takie „to lubię”, „tego nie lubię”,
„nie chcę się bawić”, „mam co innego na głowie”, potrafią świetnie to
komunikować. A Wojtek znowu dostał przymusowe wakacje? Jak ten
chłopak, znając z autopsji charakterek przyszłej teściowej, dał się złapać
jej nieodrodnej córeczce?
- Sam się nad tym zastanawiam.
- A mnie najbardziej zdumiewa, twój talent, z jakim się pozbyłeś z
domu tych obu czarownic. I zazdroszczę ci tego obecnego luzu.
- No, chyba zasłużyłem sobie na taka nagrodę, wieloletnią, anielską
cierpliwością, nie sądzisz?
- To Marynka zostaje w Australii? Na pewno?
- Nawet nie próbuj w to wątpić! Jeszcze zapeszysz!
Odprowadziłem Węcierskiego do bramy.
- Wpadniesz w niedzielę na strzelnicę? Dostałem tego Sharpsa i
porobiłem trochę nabojów. Można będzie wypróbować… - zaproponował.
- Zobaczę, jak będą mieli czas zaplanowany moi dwaj panowie „Wu”. Zadzwonię.
Gościu, gdy zobaczył, że wracam do mieszkania, podniósł się leniwie
i przeciągnął z wyraźną przyjemnością. Potem sięgnął pyskiem gdzieś pod
ścianę i obrożą w zębach, bez cienia zażenowania, podszedł do mnie.
- A ty co, Gościu? Z cyrku zwiałeś? Psu przysługuje obroża… I nie
gap się tak na mnie… I nie udawaj, że wzruszasz ramionami, bo pomyślę,
że mam jakieś omamy!
- Co ty, tata? Z psem gadasz? – Wojtuś zajrzał do kuchni.
- No… wychowuję go… Jakiś cyrkowiec mi się trafił! Nie lubi obroży
i znowu ściągnął! Pojęcia nie mam jak to zrobił.
- To nie zakładaj mu…
-Aha.
Wyjąłem zmamłany pasek z kilku warstw porządnej, wołowej skóry, z
psiego pyska i powiesiłem go na haku koło kluczyków do auta.
- Niech ci będzie, Gościu. Na terenie obejścia, masz luz. Ale jak
będziemy wybywać w teren, to obroża i smycz! Pełna kultura. Zgoda?
No, przecież nie napiszę, że znowu wzruszył ramionami?
- On jakieś dziwne miny robi, tata, jak do niego gadasz. Wygląda tak,
jakby ci mówił, że trujesz… - zauważył Wojtuś.
W naszej dzielnicy biedacy nie mieszkali. To od czasu do czasu
przychodziło do głowy rożnym ludzikom, że można spróbować tutaj, to i
owo skubnąć. I u mnie były takie tam rożne… No przecież nie napiszę
jakie ustrojstwa i w których miejscach. Ale gdy wyjeżdżałem na rybki,
albo nawet na zakupy, to starannie wszystko włączałem. Była gwarancja,
że w razie czego z firmy ochroniarskiej w parę minut patrol się zjawi.
Trzeba było wypróbować tego Sharpsa Węcierskiego. W klubie była
to nowość. Replika kapiszonowej odtylcówki z maynardowskim systemem
podawania taśmy ze spłonkami. Rarytaśna zabawka.
- Jadę do klubu – poinformowałem zapracowanego Wojtka tkwiącego
od rana przy komputerze. Izolacja od Justynki pozwalała mu nadrabiać
zaległości, wysypiać się w nocy i wstawać do roboty bladym świtem. Istny
raj. Nawet nie kiwnął głową. Pewnie nie słyszał. Nie liczyłem na to, że
wstanie i zamknie za mną garaż i bramę. On był pewien, że poradzę sobie
sam.
W klubie zabawialiśmy się dobre kilka godzin. Najpierw
wypróbowaliśmy Sharpsa. Nawet nieźle szło. Węcierski naboje porobił
porządne. Papierowe gilzy gilotynka zamka ścinała bez problemu. Taśma z
kapiszonami podsuwała się pod kurek, precyzyjnie. A, że czasem
gilotynka parę ziarenek prochu wyniosła na zewnątrz i jak się ich nie
zdmuchnęło to kapiszon odpalał nie tylko nabój, ale i te resztki zamieniał
w malutkie eksplozje. Drobiazg. Człowiek na pysku czuł się, jakby go
ktoś gorącą kaszą opluł! Wolałem swojego Hawkena.
Komórkę miałem wyłączoną w czasie zabawy. A w biurze klubu też
nie było nikogo pod telefonem. Bo i po co. Żadnej imprezy. Dzień wolny
od pracy. Tylko paru takich jak my, zdobywców Dzikiego Zachodu, psuje
proch i robi wielkie dziury w tarczy.
Po mnie przyjechał patrol z firmy ochroniarskiej.
- Przykro nam, że psujemy zabawę. Ale był wypadek u pana…
Dodzwonić się nie mogliśmy…
Wszystko podjechało mi do gardła
- Co z Wojtkiem? Wicuś?!
- A nie… Spokojnie. Im nic nie jest. Było chyba włamanie albo
napad… Policja już jest… Już jest po wszystkim… Możemy pojechać
spokojnie… Próbował mnie uspokoić wielgachny ochroniarz w czarnym,
bojowym mundurku. Jakoś nie działał uspokajająco… I tak wyrwałem
przed ich wóz patrolowy, z wizgiem na skrzyżowaniach, dojechałem do
domu łamiąc wszystkie ograniczenia po drodze. Najwyżej jakaś kamera
doliczy mi mandat.
Wojtuś siedział na ławeczce pod garażem. Na czole miał przyklejony
niewielki plasterek z gazikiem, siniaka pod okiem i potężnego guza obok
opatrunku. Wicuś chlipał cichutko, przytulony do taty i swojej małpeczki.
Znajomy policjant wyglądający dokładnie jak nasz ochroniarz, nawet z
ubranka, wyszedł z mojego domu naprzeciw i tak stanął, że mnie
zatrzymał.
- Niech pan na razie dalej nie idzie. Jeszcze rozglądamy się za
śladami…- pokazał na czerwono-brunatne plamy na betonie. Ślady psich
łap. - Część ekipy technicznej i lekarz zrobili już swoje. Ale my jeszcze
nie…
- To którędy?
- Pójdziemy od ogrodu – wziął mnie pod rękę. Dość niecierpliwie
uwolniłem się i podszedłem do syna.
- Jak się czujesz, Wojtek?
- A jak można się czuć, jak ci nagle, na głowę spadnie tramwaj? –
zirytował się – Nic mi nie jest!
- A Gościu uciekł, dziadzia… I bolało go tutaj… – odezwał się Wicuś
i pokazał paluszkiem na swój bok. – On wróci?
Policjant cierpliwie czekał aż upewnię się, że nic im nie jest.
- To chodźmy… - sam ruszyłem do ogrodowych drzwi.
Pokój, w którym rano zostawiłem Wojtka, wyglądał jak krwawe
pobojowisko. Krew rozchlapana nawet na meblach i ścianach, rozdeptane
krwawe ślady na dywanie i parkiecie, strzaskana klawiatura komputera
obok biurka. I przy drzwiach do kuchni, na noszach, czarny foliowy wór, z
zasuniętym zamkiem. Wszędzie krwawe ślady sporych rozmiarów butów
na protektorach i psich łap.
- Co tu się stało? I ten tam…
- Wygląda na to, że ktoś się chciał tu dostać w czasie pańskiej
nieobecności. Zobaczył, że pana syn siedzi i pracuje, tyłem do tych
drzwi… Nic nie widzi i nie słyszy. Walnął go w łeb. Tyle wiemy na
pewno. Pan Wojtek sam mówi, że niczego nie słyszał i nie widział.
Oberwał od tyłu, a potem ktoś jeszcze chwycił go za włosy i wprasował
mu czoło w klawiaturę komputera. Tyle wiemy, no, tyle możemy na razie
sobie wyobrazić.
- Ten SIG- Sauer to pana? – pokazał leżący na stole w foliowym
woreczku pistolet oblepiony skrzepłą krwią.
Pokręciłem głową.
- Na pewno nie. Cała moja broń jest w szafie, poza Hawkenem,
którego miałem ze sobą. A klucze mam w kieszeni. Takich zabawek nie
zostawiam na wierzchu. A do szafy dostać się nie jest łatwo. Sam pan
widzi, że to sejf.
- Trzyma pan tam coś, oprócz broni?
- Pewnie. Po to jest. I tańsze ubezpieczenie i niższa stawka za
ochronę.
- A pies? Był agresywny?
- Gościu? A skąd! Nawet koty się go nie bały i żarły razem z jego
miski. To przybłęda, dlatego Gościu, Gość… Koty polubiły go od razu. A
jak syn z wnukiem przyjechał, to Gościu zajął się z własnej inicjatywy
pilnowaniem Wicusia. Polubili się. Jak rano wyjeżdżałem do klubu, to
mały jeszcze spał, a pies leżał pod jego łóżkiem. Może mi pan powiedzieć
co właściwie się stało? Jeżeli ten, co tam w worku, nie zrobił tego
bałaganu na spółkę z moim Wojtkiem …? To jak?
- Najwidoczniej zaatakował go pański pies… Zszedł z góry jak
usłyszał hałas, albo poczuł napastnika… Na pewno ten pistolet raz
wystrzelił, bo pocisk wydłubaliśmy ze ściany, tam, nad podłogą. I
znaleźliśmy jedną łuskę. Pies pewnie oberwał… Krwawił jak szedł przez
podwórze… I wnuk panu mówił, że bolał go bok
- No, dobra. A ten tam, to potem, w przypływie szału, sam siebie
pokroił na plasterki? Przecież tu wygląda jak w rzeźni! Było ich więcej?
Jeden drugiego?
- Nie sądzę… Tamten facet w worku ma nietypowe rany… prawa
dłoń oderwaną, albo odgryzioną powyżej nadgarstka, i rozerwane gardło…
Stąd tyle krwi. Z rozerwanych tętnic…
- Myśli pan, że to Gościu?
- Tak wygląda… Szkoda… Bronił tego co powinien… Oberwał kulkę
za to, a teraz pewnie różne urzędasy będą się wymądrzać, że pies
niebezpieczny i żądać jego likwidacji… Będą na niego polować…
- Cholera… A ten tam? – kiwnąłem w stronę worka – Kto to taki?
- A jeden z żuli kręcących się koło kręgielni. Taki miał zwyczaj, jak
zaczynało brakować kasy, to pilnował takich chałupek, jak pana. Czekał aż
właściciel, się wyniesie na dwie trzy godziny. Te instalacje alarmowe to
dla niego frajer. Robił kiedyś w firmie montującej takie rzeczy. Fachura.
Raz już go posadziliśmy. Jak wyszedł widać spoważniał. Pukawkę zaczął
nosić. Dziwne, że o psie nie wiedział.
- Gościu był u mnie niedawno. Przez płot nie widać podwórza ani
ogrodu. A na zewnątrz nie wyprowadzałem go.
- Aha…
Zadzwonił do mnie komendant posterunku w Puchniowie. Ni to wieś,
ni to osiedle fabryczne. Kiedyś to było jedno i drugie. Teraz, to coraz
bardziej sypialnia, dla zatkanego samochodami miasta. Znał mnie.
Czasem widywał mnie na strzelnicy, w klubie.
- Cześć. Michał mówi.
- A cześć. Co cię tak przypiliło? Już po wiadomościach, porządni
obywatele mają prawo do lenistwa.
- Otworzyłeś znowu swoją firmę?
- Nieee… Coś ty? Po co?
- Też tak myślałem. Parę godzin temu znaleźliśmy nieprzytomnego
faceta, w krzakach na skarpie nad jeziorem. Poważnie ranny. Ubrany w
stary sportowy dres i adidasy, może tam chodził biegać Ale dziwne, bo to
jakiś nietutejszy. Tych paru ambitnych, miejscowych, to na posterunku
znamy… On nie miał przy sobie żadnych dokumentów, komórki, nawet
zegarka…
- To dlaczego do mnie dzwonisz?
- Miał w kieszeni twoją wizytówkę firmową… Ale pewnie jakaś
stara… Pomyślałem, że może faceta znasz. Choć rodzinę zawiadomić.
- I pewnie chciałbyś żebym go obejrzał?
- Pogotowie zawiozło go waszego szpitala… Uprzedziłem ordynatora
na chirurgii, że możesz tam wpaść.
- Pewnie zaraz?
- Bądź kolegą i zrób mi przysługę.
- No, dobra.
W recepcji mnie znali i wiedzieli po co przyszedłem. Pielęgniarka z
chirurgii już na mnie czekała.
- Ordynator kazał pana zaprowadzić do tego postrzelonego. Cały czas
jest nieprzytomny.
- To on jest postrzelony?
- Aha. Kula poszła jakoś dziwnie, jakby z góry od tyłu. Ma
poszarpane mięśnie od tyłu pod pachą i strzaskane żebro, sporo stracił
krwi. Ale chyba wyjdzie z tego. Ten kawałek połupanego żebra trzeba było
usunąć. Ale to nic poważnego. On w dwójce leży. Niech pan sam do niego
idzie, bo jestem teraz sama na oddziale.
Pełna informacja! Taka, jakiej nie udziela się osobom postronnym. I
obcym dla pacjenta! No, ale facet ma moją wizytówkę! Pewnie mój
znajomy. Komendant dzwonił do ordynatora! No i znają mnie tutaj! Urok
małych miasteczek.
Facet leżał na łóżku pod oknem. Pod kroplówką. Mocno umięśnione
przedramię, obciągnięte żółtawą, śniadą skórą, z wkłutym wenflonem.
Żylasta, szeroka dłoń z połamanymi paznokciami, niezbyt czystymi. Twarz
trójkątna, ściągnięta, zapadnięte policzki i wystające kości policzkowe.
Taka sama jak na ręce, śniada skóra. Wąskie wargi, odsłaniające
niespotykanie białe zęby w rozchylonych ustach. Popielate króciutkie
włoski. Parudniowy zarost. Nie znałem faceta.
Sięgnąłem po komórkę. Trzeba zadzwonić na posterunek. Ale na
korytarzu…
Wtedy otworzył oczy.
Niesamowicie żółte, jak najjaśniejsze piwo. Rozszerzone źrenice. No
przecież…!
- Gościu?! – to samo mi się wyrwało. I poczułem się zdziwiony tą
swoją mimowolną i nieracjonalną reakcją.
- Myślałem, że umrę jak człowiek… Chyba zasłużyłem?
- Nie umrzesz, Gościu! Wyjdziesz z tego! Siostrzyczka mówiła, że
operacja poszła bez problemów…- słowa wylatywały mi same z ust.
Nawet nie zdążyłem zastanowić się nad tym, do kogo właściwie mówię!
Do psa?!
- Aha… I to jest właśnie problem…
- Jak to? Cholera! Tak się cieszę, że wyjdziesz z tego! A Wicuś się
ucieszy! Zapłakał się jak zniknąłeś!
- Przecież sam słyszysz co mówisz… - uśmiechnął się słabo. – Jak
chcesz to pogodzić? Przecież to nie jest klinika weterynaryjna. To zwykły
szpital dla ludzi. A ja jestem Gościu. Nie człowiek…
- No, cholera! Gościu! Jakoś to się urządzi! – nie chciałem się poddać!
- Nic nie urządzisz.. Ani ty, ani ja, nie mamy na to wpływu.
- Na co?
- Jestem psem! Jestem Gościu! Za godzinę, dwie, zacznie mi wyrastać
sierść. Im szybciej będę zdrowiał, tym szybciej będę stawał się psem. Będę
znowu Gościu!
- No, to wrócisz do nas!
- Jak to sobie wyobrażasz? Pozwolą ci trzymać w domu, w obejściu,
psa, który zaatakował uzbrojonego człowieka i go zagryzł? W klatce
będziesz mnie trzymał? Muszę zniknąć! Pomożesz?
- Jasne, Gościu. Co zrobić?
- Idź teraz, i powiedz, że mnie na oczy nigdy nie widziałeś. A potem
podjedź na ten parking od strony parku. Idź już. Jak na identyfikację to za
długo mi się przyglądasz!
- Jasne.
Panienka w recepcji zaczepiła mnie.
- I co? Zna go pan?
Pokręciłem głową.
- Nigdy faceta nie widziałem. Chyba nie stąd…
- Zadzwoni pan na posterunek?
- Pewnie.
Poszedłem do autka. Żeby dostać się na tamten parking. trzeba było
objechać w koło cały kwartał uliczek jednokierunkowych. Spodziewałem
się, że będę na niego czekał, a on stał sobie, przy żywopłocie, w dresach i
adidasach. Moich! Z mojego garażu! No pewnie, że mogła się tam pętać
jakaś stara wizytówka.
Ruszyłem, zanim na dobre zatrzasnął drzwi.
- Masz jakiś pomysł, Gościu, czy sam mam wybrać trasę?
- Zawieź mnie nad jezioro. Do twojego hangaru na łodzie.
- OK. To pół godzinki. Do usług.
W hangarze światła nie instalowałem. Wystarczała latarka. Gościu
rozejrzał się.
- Może być. W kabinie łódki będzie dość ciepło. I kocyk z twojego
autka wystarczy. Latarki nie musisz zostawiać. Przynieś ten koc. Rano
zostawię go w łodzi.
Zaczął ściągać z siebie dresy i szpitalną bieliznę. Zwinął to w kłąb
razem z butami i podał mi.
- Spal. Najlepiej dzisiaj.
Wrzuciłem bety do bagażnika i zaniosłem mu koc. Owinął się. I
zszedł do łódki. Zachybotała się i skrzypnęła cumami.
- Będzie dobrze. Do rana miejsce w sam raz. A rankiem się wyniosę.
Drzwi zamknij na kłódkę. Normalnie. Rano wyjdę dołem. Wodą
- Zobaczymy się jeszcze? Może znajdziesz sposób, żeby wpaść do
mnie… Ogrodzenie ogrodu potrafisz przeskoczyć bez wysiłku. Sam
widziałem… A klapa w drzwiach będzie zawsze czekała…
- Idź już. I spal te ciuchy.
- A właściwie, Gościu, to kim ty jesteś? Coś w rodzaju wilkołaka?
Tam w szpitalu, powiedziałeś, że myślałeś, że umrzesz jak człowiek? To
ważne dla ciebie? Umrzeć?
- Idź już, stary. Muszę trochę odpocząć. Może kiedyś, będzie okazja,
to zajrzę… Tyle, że jako Gościu. Nie pogadamy wtedy…
- Wpadnij kiedy chcesz. Kiedy możesz … Szkoda, że nie pogadamy…
Ale Wicuś się ucieszy…
Wrzeście styczeń 2009

Podobne dokumenty