Ocean Indyjski, archipelag Seszeli.

Transkrypt

Ocean Indyjski, archipelag Seszeli.
Obóz żeglarski Wilkasy 2015
Galeria zdjęć z imprezy
Zawisza 2016
Galeria zdjęć
Przeczytaj relację z rejsu
Rejs: Ocean Indyjski, archipelag
Seszeli.
Czy wiecie co to jest Coco de Mer? Gdzie spacerują składniki ulubionej zupy
żeglarzy przeszłości? Czy nietoperz jest jadalny? Dlaczego lubię miejsca
gdzie nie ma turystów? Zapraraszam na relację z rejsu w miejsce, gdzie każdy
dzień zachwycał. Byłem tam z przyjaciółmi w 2010 roku ale wspomnienia do dziś
pozostają żywe w naszej pamięci.
Ocean Indyjski, archipelag Seszeli, kilkadziesiąt mil morskich na północ od
Mahe.
Samotny biały żagiel leniwe przemierza bezkres oceanu. Dwunasto-osobowa
załoga turystycznego 44 stopowego katamaranu wygrzewa się w promieniach
przedpołudniowego słońca. Nadchodząca z południa burza wypchnęła ich daleko
od zamieszkanych wysp. Od wielu godzin nie widać było na horyzoncie żadnej
aktywności ludzkiej… Nagle na horyzoncie, od południowego zachodu, pojawia
się mały punkt. Z początku fakt ten wzbudza zainteresowanie tylko kapitana a
po chwili także załogi, gdy okazuje się, że punkt szybko rośnie w oczach i
najwyraźniej celowo utrzymuje kurs kolizyjny. Ktoś zauważa, że porusza się
zdecydowanie za szybko. Ktoś inny, że jest zdecydowanie za mały jak na
jednostkę handlową. Kolejna osoba nieśmiało szepnęła, że w kierunku skąd
płynie leży przecież Somalia, a tam stacjonują… PIRACI !!! Wszyscy z duszą na
ramieniu oczekiwali niepewnego…
Po chwili niewielka kanonierka z wielkim karabinem na dziobie i uzbrojonymi
po zęby marynarzami podpłynęła niemal na wyciągnięcie ręki do burty jachtu.
Żołnierze w milczeniu lustrowali jacht i załogę przyglądając się wszystkim
razem jak i każdemu z osobna. Po chwili ryknęły stukonne silniki i kanonierka
odprowadzana wzrokiem zdziwionych żeglarzy szybko zniknęła na horyzontem.
Piratów na Seszelach nie spotkaliśmy ale innych atrakcji było pod dostatkiem.
Wszystko zaczęło się pewnego jesiennego dnia na jednym z naszych żeglarskich
spotkań. Zastanawialiśmy się, błądząc palcem po mapie, gdzie by popłynąć
zimową porą i wyrwać się z objęć smutnej zimy. I tak to w pewnym momencie
palec zatrzymał się niemalże na środku Oceanu Indyjskiego – SESZELE – i już
wiedzieliśmy gdzie będziemy zimować.
Jesień upłynęła szybko pod znakiem przygotowań do rejsu. Załoga zebrała się
błyskawicznie, rozdzieliliśmy zadania: samolot, czarter, locja, atrakcje i
ciekawostki turystyczne i w końcu pewnego styczniowego dnia spotkaliśmy się
ponownie wszyscy razem – tym razem już z plecakami na lotnisku w Warszawie.
16 stycznia, sobota
Całe zmęczenie wielogodzinnym lotem pryska jak tylko otworzą się drzwi
samolotu. Ciepłe, ale nie gorące powietrze, soczysta zieleń, błękit morza i
uśmiechnięci ludzie wynagradzają trudy podróży i od razu wiesz, że warto
było. Na lotnisku odbieramy wynajęty wcześniej samochód, którym na raty
przemieszczamy się do mariny. Tu należą się wielkie podziękowania dla Ani,
która podjęła się zadania kierowcy. Zadanie niebanalne zważywszy, że na
Seszelach obowiązuje ruch lewostronny, każde skrzyżowanie jest rondem i jest
ich jak grzybów po deszczu. Więc dla osoby, która nigdy nie jeździła po
„złej” stronie, sprawa naprawdę nie jest prosta.
W marinie odbieramy jacht – wielki katamaran
długi – wszystkim opadają szczęki na jego
wejściu to środka. Pomimo, że widzieliśmy
wrażenia wcale nie są mniejsze. 6 kabin w tym
łożem, 4 łazienki, mesa wielkości salonu z
kokpit gdzie można się zgubić. Bajka.
Orana 44 niemal tak szeroki jak
widok i sięgają gretingów po
go wielokrotnie na zdjęciach,
kapitańska z wielkim małżeńskim
mojego rodzinnego mieszkania i
Odbieram skrupulatnie z pierwszym oficerem jacht, część załogi ształuje
bagaże, druga rusza z „dzielną Anią” na zakupy do pobliskiego marketu. W
pobliżu mariny znajduje się niewielki targ rybny gdzie podziwiamy cudowne
owoce morza. Niestety, w nadziei na późniejsze zakupy od rybaków, pochopnie
nic nie kupujemy. Jak się później przekonamy, Seszele to nie Karaiby. Są
bardzo słabo zaludnione więc i o rybaka trudno. Zawsze trzeba korzystać z
okazji gdy się trafia, szczególnie w miejscach których nie znamy. Raz dana
szansa może się już nie powtórzyć…
Do wczesnego popołudnia jacht jest gotowy do wyjścia. Samochód pozostawiamy w
porcie z kluczykami na dywaniku – przecież nikt tu nie kradnie. Ustalam z
pierwszym jeszcze trasę, która po otrzymaniu komunikatów pogodowych, uległa
znacznej modyfikacji – z południa idzie burza. Zapada decyzja: ruszamy na
północ na Proslin, aby dać się wyszaleć żywiołowi nad większą wyspą. Wrócimy
tu za tydzień a na razie – ahoj oceanie i przygodo. O 16.00 rzucamy cumy i
ruszamy na ocean.
Po krótkiej żegludze, tuż przed zachodem słońca, rzucamy kotwicę w parku
narodowym św. Anny. Jesteśmy sami na kotwicowisku. Pierwsza kolacja w
promieniach cudnie zachodzącego słońca, kąpiel wśród niezmierzonej ilości
kolorowych ryb, zapierające dech w piersiach widoki sprawiają, że nastroje są
dalece bardziej niż dobre a zmęczenie podróżą gdzieś prysło. Radosne rozmowy
i wesoły śpiew długo rozbrzmiewają wśród łagodnych fal oceanu…
17 stycznia, niedziela
Pomimo wielu atrakcyjnych bodźców poprzedniej nocy, zmęczenie w końcu daje
znać o sobie. Załoga śpi długo i twardo. Morze to jednak dyscyplina :-) Mamy
w planie na dziś 30 mil, w tym 20 po otwartym oceanie, a więc o 10.00
podnosimy kotwicę i obieramy kurs na północ – śniadanie „na wodzie”. Opływamy
Praslin od zachodu i zatrzymujemy się na kąpiel przy niewielkiej bezludnej
wysepce St. Pierre. Aparaty pstrykają bo wyspa prześliczna. We wszystkich
przewodnikach opisywana jest jako najpiękniejsza wyspa archipelagu.
Faktycznie cudo. Po chwili rzucamy aparaty i wskakujemy do wody a tam…
akwarium. Niezliczone ilości kolorowych ryb i rybek, które chyba są tak samo
zaskoczone jak my. Niemalże można ich dotykać.
Warto pamiętać wybierając się na ciepłe akweny aby zawsze zabierać ze sobą
maskę, rurkę i płetwy. Wprawdzie zwykle na jachcie jest jakiś sprzęt ale
nigdy nie mamy pewności, że będzie sprawny i że wystarczy go dla wszystkich.
Po za tym, każdy chyba woli oddychać przez własny ustnik. Nawet jak ktoś nie
„snurkuje” w takim miejscu na pewno się nauczy.
O 17.00 rzucamy kotwicę przy północnym brzegu Praslin i ruszamy do pobliskiej
wioski na kolację. W lokalnym barze za 30 euro od talerzyka jemy owoce morza
i lokalne specjały do oporu. Ucztą dla podniebienia był nietoperz owocowy.
Pycha. Trochę przepłaciliśmy ale warto było.
18 stycznia, poniedziałek
Dziś w planie mamy zwiedzanie doliny de Mai – miejsca gdzie rosną legendarne
Coco de Mer.
Podnosimy kotwicę o 10.00 by o 12.00 zacumować w głównym porcie Praslin,
gdzie tankujemy wodę – na całym archipelagu Seszeli są tylko trzy miejsca
gdzie można zatankować wodę. Warto więc z każdej okazji skorzystać nawet, gdy
wydaje nam się, że zbiorniki są prawie pełne – zamawiamy busiki, które
zawiozą nas do wspomnianego Parku Narodowego.
Cały dzień zwiedzamy park, który w większości jest rzadką dżunglą głównie z
powodu rosnących tam i tylko tam gigantycznych palm, na których dojrzewają
“Coco de Mer”. Te gigantyczne kokosy potrafią osiągnąć wagę nawet 30 kg. Ale
to nie ich rozmiar ale kształt rozpalał zmysły ludzi przez wieki. Dojrzały
kokos do złudzenia przypomina żeńskie biodra, posiada nawet włoski w
odpowiednim miejscu. Seszele zostały odkryte dopiero w XVI wieku ale
zamieszkałe są dopiero od XVIII wieku. Palmy rodzące te przedziwne owoce
rosną tylko na dwóch wyspach archipelagu, a więc pochodzenie kokosów długo
pozostawało nieznane. Znajdowanym na brzegach Indii i Afryki owocom
przypisywano cudowne pochodzenie i właściwości, więc niektórzy płacili za nie
tyle złota ile ważyły! Czar prysł gdy poznano miejsce gdzie się rodzą, nawet
ktoś podobno stracił z tego powodu fortunę.
Coco de Mer jak każdy owoc powstaje z kwiatu, czyli żeńskiego owocnika – ma
kształt łona. Zgadnijcie jaki ma kształt męska część? – do złudzenia
przypomina penis. Uwierzycie?
Tymi samymi busami wracamy na jachty. Wieczorem przypływa do nas Rober z
zamówioną wcześniej rybą. Za 10 euro od głowy mamy wyborną ucztę.
19 stycznia, wtorek
Poprzedniego dnia wieczorem popsuły nam się pompy do wody. Czekamy długo na
elektryka. Klimat tropikalny a więc nikomu się nie spieszy. Mamy leniwy
dzień. W końcu o 16.00 ruszamy w kierunku kolejnego parku narodowego. Naszym
celem są kolejne seszelskie giganty – żółwie lądowe. O 17.30 rzucamy kotwicę
u wrót parku w zatoce La Raie na wyspie Curieuse.
20 stycznia, środa
Rano pada, ciepły ale intensywny tropikalny deszcz. Cierpliwie czekamy na
wypogodzenie. W końcu o 12.00 lądujemy pontonem na plaży gdzie wita nas to po
co tu przyjechaliśmy – ponad 100-letni i ponad 100 kg żółw. Cały dzień
szwendamy się po wyspie wszędzie spotykając najróżniejszej wielkości żółwie –
nawet na szczycie kamiennego wzniesienia. Jest ich tu kilkaset i wydaje się,
że są wszędzie. Jedyne miejsce od nich wolne, nadbrzeżny las namorzynowy
pełny jest za to ogromnych krabów, które z niezwykłą sprawnością uciekają nam
spod nóg do swoich piaskowych norek. Dziś żółwie te są pod całkowitą ochroną
ale w przeszłości były cennym źródłem pokarmu. Żeglarze niezwykle chętnie
zabierali je na pokład gdzie mogły przetrwać bardzo długo zużywając znikome
ilości jedzenia i wody. W długich rejsach świeże mięso zawsze było bezcenne.
Pełni wrażeń o 16.00 podnosimy kotwicę i ruszamy na spotkanie kolejnej
atrakcji jaką jest wyspa La Dique.
21 stycznia, czwartek
La Dique jest trzecią co do wielkości wyspą archipelagu. Znana jest z
ogromnych głazów zdobiących jej brzegi oraz kolonialnych plantacji.
Ciekawostką jest również to, że na wyspie prawie nie ma samochodów, a do
niedawna nie było ich wcale. Jedynym środkiem transportu była dwukółka
zaprzężona do wołu. Do dziś pojazdy te ochoczo wożą turystów. Oczywiście
pakujemy się w taki wehikuł i jedziemy na plażę oraz plantację kokosów.
Pomimo niewątpliwych uroków wyspy jesteśmy przerażeni tłumem, od którego
zdążyliśmy już odwyknąć. Codziennie rano kilka szybkich promów zwozi na wyspę
niezliczone rzesze turystów z pobliskich wysp. Kto szuka magii Seszeli na
pewno jej tu nie znajdzie. Szybko więc pstrykamy zdjęcia i o 15.00 podnosimy
kotwicę kierując się ku południowym brzegom Praslin. O 17.30 rzucamy kotwicę
w obszernej zatoce Grand Anse. W zasięgu wzroku żadnych turystów – bosko –
ruszamy poznać miejscowych.
22 stycznia, piątek
Rano wypatrujemy na brzegu poznanego wczoraj kolesia, który obiecał nam
świeżą rybę z porannego połowu (wcześniej oprowadził nas po wiosce). O 9.00
podnoszę kotwicę pomimo, że ryby nie ma, dłużej czekać nie mogę. Zatoka jest
obszerna i bardzo płytka, potrzebujemy sporo czasu aby z niej wyjść i nie
chciałbym by uwięził nas w niej odpływ. Pożegnaliśmy się już z kasą. A tu
nagle, ku zdziwieniu wszystkich, koleś zjawia się na plaży. Oddaje ster
pierwszemu a sam na pontonie pędzę po rybę. Okazało się, że rybacy akurat
tego dnia dłużej zabawili na morzu i tak naprawdę dopiero wracają. Płyniemy
im na spotkanie gdzie za przekazane wczoraj 50 rupi (około 30 zł) dostaję od
rybaków dwa pęta świeżutkiej, wypatroszonej ryby. Nie wiem czy będziemy w
stanie to zjeść jednego wieczoru. Ale nie ryba była dla mnie w tym momencie
najważniejsza. Urzekła mnie uczciwość tego ubogiego człowieka, który pomimo
szansy „przekręcenia” frajerowatych turystów, dotrzymał słowa. Uwierzcie, ta
reguła sprawdza się wszędzie – im dalej od cywilizacji tym uczciwsi ludzie.
Tymczasem pogoda się psuje. Zbierają się chmury, z których zaczyna padać. Nie
chcąc moknąć obieramy kurs na północ i płyniemy w kierunku Aride – wyspy
ptaków.
O 15.00 rzucamy kotwicę u brzegów wyspy. Na wyspie nie wolno lądować pontonem
więc płyniemy wpław. Zakaz uwarunkowany jest ogromnymi koloniami ptaków,
które żyją w środowisku całkowicie pozbawionym drapieżników. Jeden szczur
(rattus) pokładowy byłby poważnym zagrożeniem dla lokalnego systemu, a para –
klęską.
Na wyspie mieszkają tylko trzy osoby, dla których nasze przybycie wydaje się
być nie lada atrakcją. Negocjujemy zwiedzanie wyspy i grilla na plaży.
Niestety kierownik ośrodka odmawia (aby lądować na wyspie należało kilka dni
wcześniej anonsować się i uzyskać zgodę). Trudno. Wracamy na pokład gdzie
odpalamy naszego grilla.
23 stycznia, sobota
7.00 rano. Deszcz nas jednak dopadł. Z nieba leją się kubły wody. Część
załogi jeszcze śpi gdy podejmujemy decyzję. Zapasy wody i jedzenia jeszcze w
normie, a więc wychodzimy na otwarty ocean z nadzieją wypłynięcia poza obszar
złej pogody. Płyniemy na silniku 5 godzin pod wiatr i fale ale się opłacało.
Deszcz został za nami, przed nami prywatna wyspa Denis otoczona ogromną rafą
koralową. Wypatrując rafy przed dziobem ostrożnie wchodzimy do laguny, gdzie
rzucamy kotwicę. Tutaj też na lądowanie wymagana jest wcześniejsza zapowiedź.
Profilaktycznie, przez radio dopytuję o zgodę, której jednak nie dostajemy.
Ładujemy się więc na ponton i płyniemy na rafę gdzie „snurkujemy” do
wieczora. Nikt nie chciał wracać! Nieustanne pogonie za rybami i żółwiami nie
miały końca. Nawet przepływający w okolicy rekin nie popsuł nikomu nastroju…
Dotarliśmy do połowy rejsu zarówno w czasie – minął równo tydzień od
wkroczenia na pokład, jak i przestrzeni – osiągnęliśmy maksymalna odległość
od portu macierzystego.
Czas wracać. Ale o tym i kolejnych przygodach w następnej odsłonie wkrótce.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.
CDN.
Trasa rejsu
Galeria