Część I - Beezar.pl

Transkrypt

Część I - Beezar.pl
Część I
1.
Wczoraj, po długiej chorobie, zmarł Werfrand Stephen, wybitny reżyser,
laureat Oscara. Sławę przyniosły mu już pierwsze filmy: „Przenikanie” oraz „Gra
portretów” – pełne charakterystycznego, cynicznego spojrzenia na świat.
Werfrand umarł tak, jak umierają zwykli śmiertelnicy – po cichu, we
wstydzie i zapomnieniu. Sam dokonał tego wyboru, znikając kilkanaście lat
temu z życia publicznego. Chciał mieć pełne prawo do decydowania o
sobie. Niezależnie od wścibskich dziennikarzy, pożerających duszę kobiet i
rzesz fanów, którzy oblepiali go swoimi mackami przez całą karierę.
„Co by mi to dało? – pomyślał kiedyś, śledząc informacje dotyczące
śmierci innego artysty życia. – Nagłówki gazet krzyczące rozpaczą,
przyjaciele od kieliszka z łezką w oku wspominający nasze przygody.
Idealizowanie moich zalet i całkowite zapominanie o wadach”.
Bo dla Werfranda ludzie bez wad i do tego jeszcze zadowoleni byli albo
głupi, albo zakłamani. Pierwszymi gardził, do drugich sam należał, jednak
nie chciał stanąć w ich szeregu po śmierci. Dlatego swoje odejście,
niedające
żywym
okazji
do
wylewania
fałszywych
łez
i
stawiania
niepotrzebnych pomników, przyjąłby z zadowoleniem. Jedynie krótki
internetowy artykuł mógłby zmącić jego spokój. Choć zapewne sam
zainteresowany nie zwróciłby na niego uwagi. Werfrandowi trudno było
ufać czemuś, co ukazuje się jedynie na chwilę, nie zajmuje należytego
miejsca w przestrzeni i – jakby tego było mało – bezpowrotnie znika.
- Z filmem jest inaczej – oznajmił pewnej dziennikarce, gdy miał
jeszcze ochotę wdawać się w publiczne dyskusje. – Nawet gdy nakręci się
największy gniot i nie sprosta oczekiwaniom publiczności („zazwyczaj
lichym i niewyszukanym” – dodawał w duchu, tak by żadne z tych słów nie
trafiło do uszu rozmówczyni), to znajdzie się półka, która przygarnie rolkę
filmową, czy szuflada, która przechowa scenariusz. Film będzie realnie
istniał, bo mam dojmujące przeświadczenie, że życie stało się odrealnione.
Pędzimy je w pewnej nierzeczywistości, wśród pozoru.
„Ale po co ja to mówię?” – pomyślał Werfrand, obserwując panią
redaktor szukającą odprysków lakieru na swoich czerwonych paznokciach.
- Gdyby mógł pan stworzyć wymarzony film… – zaczęła słodko
dziennikarka. – Z ogromnym budżetem i największymi gwiazdami, to o
czym by on opowiadał?
- O życiu i śmierci, miłości i nienawiści, ale przede wszystkim o
rodzącym się pożądaniu i jego całkowitym spełnieniu.
- Może najwyższy czas podjąć ten temat?
- Nie - pokręcił głową reżyser. – Bo przez półtorej godziny pokazu
musiałbym nieustannie okłamywać swoich widzów.
Werfrand uwielbiał intelektualne gierki, jednak, na szczęście dla
dziennikarki, równie wysoko cenił kobiecą urodę. Dlatego znosił kolejne
pytania, żeby móc sycić się widokiem zgrabnych łydek i smukłych ud. W
pewnym wieku obserwowanie staje się największą z przyjemności. Lepiej
wtedy patrzeć na młodą, choć głupią gęś, niż habity zakonne zasłaniające
ciała niewarte grzesznej myśli albo muskularne ramiona pielęgniarzy
wprawione w przekładaniu umierających na drugi bok.
Będąc
młodszym,
dostrzegłby
zapewne
smukłe
palce,
ładnie
zaznaczone obojczyki i delikatne uszy. Teraz widział jedynie zgrabne łydki i
smukłe uda. Bielmo starości pokryło romantyczną duszę, a wiele lat
doświadczeń z kobietami nauczyło zdrowego realizmu. Mimo to nie
zapomniał o wrodzonej ogładzie. Żaden ruch, żadne spojrzenie nie
zdradzało przenikniętych samczym erotyzmem myśli.
- Wiele razy zadawano panu już to pytanie, ale wydaje mi się, że warto
to zrobić jeszcze raz – dziennikarka przerwała bezgłośne rozważania
reżysera. – Jak to się stało, że zrezygnował pan z dobrze zapowiadającej
się kariery plastycznej i postanowił poświęcić się kinematografii?
- Zna pani „Panny dworskie” Velázqueza?
- Widziałam je w Prado. – Pokiwała głową dziennikarka.
- W tym obrazie jest wszystko: powietrze, perspektywa, światłocień –
zachwycał się Werfrand. – Tylko żaden z gości muzeum nie płacze na jego
widok.
- To chyba normalne.
- Gdyby to był ostatni kadr mojego filmu, wszyscy mieliby rękawy
mokre od ocierania łez - oznajmił stanowczo reżyser. – Przekonująca gra
aktorów, dobrze skonstruowane dialogi i odpowiednio zbudowana fabuła
potrafią ożywić martwe obrazy. Nagle postaci z ekranu stają się naszymi
przyjaciółmi, ich problemy przeżywamy bardziej niż własne.
- Jaki to ma właściwie związek z początkiem kariery?
- Miałem prosty wybór. – Werfrand rozłożył ręce. – Podążyć drogą,
która już zaczęła się przede mną zaznaczać: z wielką radością malować
obrazy i klepać biedę albo odnaleźć się w bardziej cenionej rzeczywistości.
Nie bez powodu najlepsi współcześni malarze umierają z zasuszenia na
poddaszach kamienic, a ja przez całe życie opływam w luksusy.
- Wtedy nie wiedział pan, że się uda.
- Tego się nigdy nie wie, ale do podejmowania decyzji wystarczy
zwyczajny rachunek prawdopodobieństwa. Film potrafi sprawić, że ludzie
płaczą, śmieją się, wychodzą z kina z chęcią odmiany swojego życia.
Obrazy nie. Nie trzeba mówić, za czym pójdą większe pieniądze.
- Chodziło o wygodne życie… – Dziennikarka z trudem ukryła
rozczarowanie.
- Mam swoje lata, mogę być szczery. – Werfrand spojrzał na nią ciepło.
– Proszę nie wymagać ode mnie taniej poprawności znanych architektów.
Przyjmując wielomilionowe zlecenia, mówią, że „wychowali się w podobnej
okolicy i chcieliby wrócić do lat dziecięcych”. Ja przyznaję, absolutnie
szczerze. Chodziło o pieniądze.
- Ale to nie jedyny powód porzucenia malarstwa. – Dziennikarka
przekartkowała swoje notatki. - Była jeszcze rodzina.
- To wszystko jest powiązane. Moi krewni zajmowali państwowe
stanowiska, posiadali ogromne majątki ziemskie lub prowadzili zyskowne
interesy. Słysząc, że jako dorosły mężczyzna będę malował obrazy, łapali
się za głowy. Panienki, owszem. Ubodzy studenci, czemu nie! Ale ja?!
Trudno im było to sobie wyobrazić. Decyzję o pracy w przemyśle filmowym
przyjęli niewiele lepiej. – Werfrand uśmiechnął się do własnych myśli. –
Mógłbym zadać pani jedno pytanie?
- Jeśli nie będzie zbyt trudne.
- Uroda to dla pani duży problem? – Werfrand pochylił się w stronę
rozmówczyni.
- Raczej atut.
- To dlaczego skrywa go pani pod niepotrzebnymi słowami?
Chwila ciszy, wymiana spojrzeń. W końcu kobieta zaczęła powoli:
- Bo mam jeszcze rozum, który mężczyźni nie zawsze potrafią
zauważyć.
2.
W głowie Werfranda rozbłysło dawno zapomniane wspomnienie.
Orkiestra w oparach dymu gra swoje najlepsze przeboje. Tłum ludzi
szaleje na parkiecie. On siada przy wolnym stoliku. Nieodzowny papieros w
ręku, wystudiowany ruch dłoni w stronę ust.
- Nuda, nuda, nuda. W tym mieście nie ma prawdziwych mężczyzn –
wysoki, kobiecy głos zawibrował w powietrzu. Werfrand odwraca głowę.
Ledwo zdążył spojrzeć, już poczuła na sobie obcy wzrok, zwróciła uwagę.
- Jest pani skończoną pięknością. – Podniósł się i ruszył w jej kierunku.
– Dlatego nie powinna się pani odzywać.
- To już koniec? – Spytała podnosząc jedną brew. – Ma pan coś jeszcze
do powiedzenia?
- Piękno oczarowuje, ale z dodatkiem inteligencji staje się zabójcze. –
Uśmiechnął się delikatnie Werfrand. - Tylko prawdziwi mężczyźni są mu w
stanie sprostać.
-
Nie
chcę
innego
towarzystwa
–
kobieta
oznajmiła
z
zimną
wyniosłością.
- W takim razie, żeby uwolnić panią od zbędnego balastu – Werfrand
pochylił się, ofiarowując swoje ramię. – Mogę prosić do tańca?
Bez słowa podała mu rękę i ruszyli na parkiet. Tańczyła fenomenalnie,
lecz Werfrand nie ustępował jej kroku. Znalazł nawet chwilę, żeby
przesunąć dłoń po jej kształtnej talii.
- Co będzie następne? – zagniewała się uroczo jak każda kobieta, która
chce, choć nie powinna. – Zaprosi mnie pan do siebie?
- Powiem, że ma pani piękne uszy. – Odgarnął kosmyk jej włosów. – I
znakomicie dobrane kolczyki.
- Obeznany w kobietach…
- Czar prawdziwej damy tkwi w szczegółach. A ja jestem nań
szczególnie wyczulony.
Muzyka zwolniła. Większość tańczących zajęła miejsca przy stolikach, a
Werfrand przytulił mocniej swoją wybrankę i zakołysał w rytm kolejnej
melodii.
- Nie będzie mi pani miała tego za złe – wyszeptał jej na ucho.
- Tańca nie, jedynie bezczelność.
- Gdybym był inny nawet nie wstałaby pani od stolika.
- Był pan przede wszystkim celny, a ja nie chciałam już dłużej słuchać
tych śmiertelnych nudziarzy.
- Proponuję słuchać tego. – Werfrand położył swoją dłoń na jej sercu. A
właściwie piersi.
- Skoro tak pan nalega. – W odpowiedzi położyła rękę na jego kroczu.
- Może się przedstawię, Werfrand Stephen – Na jego twarzy zdziwienie
mieszało się ze zdumieniem.
- Isabella.
- Jesteś intrygującą kobietą, Isabello – wyszeptał niskim głosem. –
Zdajesz sobie sprawę, jakie to robi wrażenie? Jak burzy krew, jakie
szaleńcze myśli wywołuje?
- Nie jest to wcale trudne.
- Ale na mnie nie działa. – Pokręcił głową.
- Czyżby?
- Większość kobiet prosi się o uwagę. Tak jak ta pani w fioletowym
szalu. Zobaczysz ją podczas kolejnego obrotu.
- Co z nią nie tak? – zapytała Isabella po kilku tanecznych krokach.
- Udaje dystyngowaną, a tak naprawdę łasi się o każde ciepłe słowo.
Inne starają się, z lepszym lub gorszym skutkiem, wabić. Dwuznaczne
uśmieszki, rwane półsłówka, słodkie niedopowiedzenia. Używają całej
palety środków, ale wabić potrafią nawet modliszki i dobrze wiemy, jak to
się kończy. Prawdziwi mężczyźni nie powinni na to reagować.
- Prawdziwi mężczyźni? – spytała Isabella. – Prawdziwe mogą być
jedynie kobiety. Szczególnie jeśli są zabójczo piękne i absolutnie zepsute.
- Co wtedy?
- Nawet jeśli gardzicie nimi w słowie to wielbicie w myślach. Nawet jeśli
chcielibyście mieć to paraliżuje was strach przed porażką. Nawet jeśli
macie to boicie się utraty.
- Nie chcę mieć, wystarczy mi jeden wieczór.
- Będziesz tego żałował.
- Mimo to zaryzykuję – Werfrand mówiąc to niemal muskał ustami jej
policzek. - Spotkajmy się na drugim piętrze.
- Nigdzie stąd nie pójdę.
- Więc wrócisz do stolika, usiądziesz i znów będziesz słuchać tych
nadętych dupków? – Werfrand uśmiechnął się kącikiem ust. – Czekam na
górze.
- Nic ci nie obiecałam!
- W takim razie zmarznę w oczekiwaniu… – Ukłonił się na pożegnanie. –
Mam nadzieję, że przynajmniej wspomnienie tego tańca trochę mnie
ogrzeje – wyszeptał cicho i zniknął wśród stolików.
Uwodzenie wymaga talentu linoskoczka. Jest niebywałą gimnastyką
języka i taktu. Ciągłym balansowaniem na cienkiej linie, z której strącić
może jedno złe słowo czy niefortunny gest. Ale Werfrand uwielbiał te
erotyczne
podchody.
Samo
poszukiwanie
wieloznacznych
metafor
sprawiało mu dziką rozkosz. Wszystko, żeby jak najszybciej rozpoznać, co
pomoże dojść do celu, a co zrzuci w przepaść.
- Bukiecik dla ciebie! – Ucieszył się na widok Isabelli wychodzącej z
windy i wyciągnął przed siebie małą wiązankę.
- Skąd go masz?
- Ukradłem w lobby.
- Jesteś szalony! Mówiłam to już?
- Nie musisz. – Złapał ją za rękę. – Nie ustępujesz mi w odwadze.
Weszli do apartamentu. Isabella włączyła muzykę, Werfrand przyniósł
świeczki, w powietrze wzbił się słodki zapach pożądania. Ona tańczyła w
ciepłym blasku świec, akcentując każdy przesycony pożądaniem ruch. On
przyglądał się temu z uśmiechem, siedząc na fotelu. Gdy spróbował wstać,
Isabella ruszyła na niego ze słodką furią i przygniotła do oparcia obcasem.
On zauważył jej koronkową podwiązkę wieńczącą czarne rajstopy. Ona
przebiegła zmysłowo palcami po udzie. Ręce Werfranda ruszyły na pomoc.
Nim doszły do celu, bogini zrobiła krok w tył, a sukienka okryła jej nogi.
Wróciła do tańca, jakby nigdy nic. Żeby po chwili w rytm płynącej
melodii zdjąć ramiączko sukni. Werfranda przeszył gorący dreszcz. Drugie
ramiączko. Wstrząsnęło nim palące pożądanie. Wstał z fotela, objął ją w
pasie, pocałował. Najpierw w ramię, potem w smukłą szyję, z której
odgarnął jasne kosmyki, w końcu w płatki uszu, wydobywając z ust Isabelli
pierwszy szept zachwytu. Pragnął wzbudzić kolejne, pieszcząc z coraz
większym zaangażowaniem, lecz ona gwałtownie wyswobodziła się z
uścisku. Odwróciła głowę, zbliżyła swoje zimne, zielone oczy do jego
błękitnych, napawając się widokiem męskiej bezradności. Werfrand był
zbyt dobry, żeby wypuścić go z rąk. Opanowany, choć z nutką szaleństwa.
Delikatny, acz płonący żądzą. Dziki, lecz o manierach arystokraty.
Nadszedł moment ostatecznego tryumfu. Isabella zsunęła jeszcze
odrobinę sukni i z dumą zwycięzcy pochyliła się nad Werfrandem. Pieściła
go w sposób, jaki mógł sobie jedynie wymarzyć. Nie było to wówczas
popularne, uchodziło wręcz za niegodne damy, ale ona nic sobie z tego nie
robiła. Wiedziała, że dotyk jej ust wprawia w drżenie każdą komórkę
męskiego ciała. Wzrok Werfranda natychmiast się zamglił, a ciało zaczęło
rozpływać się w narastającej przyjemności.
- Chce pan jeszcze o coś spytać?
- Proszę? – Werfrand odpowiedział z niezbyt wyraźną miną.
3.
- Pytał pan o urodę. – Dziennikarka ze zdziwieniem przechyliła głowę. –
Chce pan wiedzieć coś jeszcze, zanim wrócimy do wywiadu?
- Nie, przepraszam, zgubiłem wątek. – Werfrand na nowo ustalał
granice między wspomnieniem a rzeczywistością. – W moim wieku to
chyba normalne.
- Przecież świetnie się pan trzyma!
„Jakbym o tym nie wiedział!” – pomyślał już zupełnie trzeźwo.
- Powiedział pan, że nie chce okłamywać swoich widzów – zaczęła po
chwili dziennikarka. – Zastanawia mnie czy wszystkie rzeczy, o których
opowiadały pańskie filmy, przeżył pan wcześniej na własnej skórze?
- To dwie zupełnie odrębne kwestie. Już mój debiut był o śmierci, a ja
ciągle żyję. – Werfrand wbił oczy w sufit. – Swoją drogą ostatnio czytałem
scenariusz „Przenikania” i zaskoczyło mnie, jak wiele spostrzeżeń okazało
się trafnych. A przecież pisząc go, nie miałem nawet trzydziestu lat! –
Dziennikarkę na dźwięk tych słów przeszedł dreszcz. – To naprawdę nie
jest wiek, w którym się umiera!
- Wracając do doświadczeń…
- Wygląda pani dużo młodziej – przerwał jej reżyser. – Nie wiem, ile
jeszcze to potrwa, ale proszę się nie przejmować. To, jak o sobie myślimy,
w tajemniczy sposób wpływa na innych ludzi. Coś pani pokażę. – Werfrand
zdjął okulary i poprawił fryzurę.
- Nie rozumiem. – Pokręciła głową dziennikarka.
- Zaraz pani zobaczy. Jedno z moich uszu strasznie odstaje.
- Rzeczywiście, lewe!
- Moje odstające ucho jest takie jak pani starzenie – zwyczajne. Patrząc
w lustro, nigdy go nie widziałem. Więc inni również go nie dostrzegali.
Dlaczego zatem piękna kobieta martwi się pierwszymi zmarszczkami?
- Powiem to panu – redaktorka wycelowała w Werfranda łyżeczką do
kawy – gdy przestanie się pan bawić we Freuda i odpowie na moje pytanie.
- Będąc młodym, niewiele wiedziałem o śmierci. Stąd słabości
„Przenikania”.
Ale,
paradoksalnie,
część
atutów
tego
filmu
to
konsekwencja czystej obserwacji. Pozbawionej milionów nieistotnych
szczegółów, które zauważa się, uczestnicząc. – Werfrand zmrużył oczy. –
Swoją drogą, gdy o śmierci ma się już coś nowego do powiedzenia, to
zwyczajnie nie można tego zrobić.
- Doskonała pamięć, lepsza, niż sądziłam. – Kobieta szybkim ruchem
dłoni uporządkowała swoje notatki. – Mówi panu coś nazwisko Svensson?
Karl Svensson?
- Ciekawy reżyser – odparł sucho Werfrand.
- Dobrze się znaliście?
- On wiedział kim ja jestem, ja wiedziałem o jego istnieniu.
- Podobno szczerze pana nienawidził.
- Zbyt mocne słowo…
- Jak by opisał pan wasze relacje? – dziennikarka przypierała do muru.
- Pełna szacunku rywalizacja.
- Mało wylewnie.
- A co chciałaby pani usłyszeć? – reżyser był jeszcze spokojny. – To
bardzo smutna historia. Rano martwisz się niezapłaconym rachunkiem,
kłócisz o kilka zdań w scenariuszu, a wieczorem – pstryk! – znikasz.
- Czy popularność „Przenikania” nie wynikła z faktu, że Svensson nie
zdążył nakręcić swojego filmu? Publiczność bardzo na niego czekała…
- Pani informator musiał być nienawistnym dinozaurem, skoro tak to
zapamiętał. – Werfrand uśmiechnął się z kpiną. – Moja uwaga dotycząca
pani urody mogła być nietaktowna, ale jest niczym w porównaniu do
nekrofilii, którą właśnie mi pani zarzuciła!
- Zacznijmy w takim razie inaczej: byliście przyjaciółmi?
- Nie. Ale cyniczne aluzje są daleko nie na miejscu, są… podłą
obrzydliwością.
Perliste zdania rozpadły się na samolubne wyrazy. Katedra strzelistych
tłumaczeń zmieniła się w gruzowisko wymówek. Werfrand wziął głęboki
oddech, postanowił użyć sprytu i wybrnąć z sytuacji w najbardziej
spektakularny sposób. – Trochę zbyt ostro zareagowałem, ale proszę mnie
zrozumieć. Widziałem, jak ginie…
- Kto? Karl? – Brwi dziennikarki uniosły się ze zdziwienia. – Przecież to
miał być wypadek samochodowy.
- I był. – Reżyser opadł na fotel. – Mieliśmy ostrą wymianę zdań,
powiedziałem kilka słów za dużo. Zaraz po tym Karl wyszedł z restauracji,
a ja poczułem, że muszę go przeprosić. Padał deszcz, jechałem za nim,
widziałem, jak wpada w poślizg. Rozległ się potworny huk, jego auto było
doszczętnie rozbite. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Nigdy…
- Nie powiedział pan o tym policji,
jego rodzinie,
nie wiem,
komukolwiek? – Kobieta szukała wzrokiem oparcia.
- Co by to zmieniło?
- Ale przez tyle lat?
- Widziałem kawałki ciała, krew, porozrzucane przedmioty. Miałem
powiedzieć jego rodzinie, gdzie leżała ręka, a gdzie potoczyła się głowa?
Za szybą kawiarni pospiesznie sunął tłum przechodniów. Jedynie
nieliczni zwalniali kroku, zaglądali do środka, chcąc się upewnić, czy
starszy pan siedzący przy stoliku to „ten znany reżyser”. Gdy potwierdzali
przeczucie wyniesione z plotkarskich gazet, ich twarze przybierały wyraz
pokrętnej zazdrości lub kłamliwego wyrzutu. „Co podstarzały reżyser robi z
tą piękną, młodą kobietą? Obiecał jej rolę w kolejnym filmie? To jego
kochanka?” Po tylu latach doświadczeń Werfrand nie zauważał już
spojrzeń obcych ludzi. Nauczył się, że tłum wie wszystko, sądzi łatwo, a
jego wyroki są prawomocne i to na dożywocie. Nie ma żadnej wyższej
instancji, do której można by się odwołać.
- Widzę, że musi pani trochę ochłonąć. Zróbmy przerwę, będziemy
kontynuować po obiedzie. – Reżyser zabrał swoje rzeczy ze stolika i
wyszedł.
Pod kamienną maską spokoju ukrywał nerwowe drżenie. Nie mógł
sobie darować tej krótkiej chwili kłamliwej szczerości. Śmierć Karla była
sekretem skrywanym przed wszystkimi. Przed rodziną zmarłego, gdy na
pogrzebie
Werfrand
przeciwsłonecznymi
chował
zaczerwienione
okularami.
Przed
ze
strachu
przyjaciółmi,
oczy
za
bezczelnie
wypytującymi, jak to wyglądało naprawdę. Przed każdą z trzech żon z
miłości chcących poznać sekrety jego duszy.
Na szczęście spokój jesiennego popołudnia szybko ukoił wzburzenie
Werfranda. Wystarczyło kilka kroków, a przestał myśleć o Karlu, wypadku
samochodowym i rozmowie z dziennikarką, w której to prawie do
wszystkiego się przyznał. Szedł powoli, podpierając się długą, rzeźbioną
laską. Specjalnie wrócił na stare lata w swoje rodzinne strony, żeby iść
spokojnie, przed siebie, gdzie nogi poniosą. Bez obawy, że znajdzie się na
jakimś nieznanym skrzyżowaniu, wśród obcych twarzy. Szedł, mijał ludzi,
mijał mury. „Jak bardzo są do siebie podobni – myślał. – Mury i ludzie.
Szarzy, zazwyczaj płascy. Dobrze, że czasami ładnie się starzeją”.
Nie zauważył czerwonych cegieł, na widok których tracił kiedyś
radosny
wyraz
twarzy.
Mosiężnej bramy, zamykającej się za nim
codziennie rano z przerażającym hukiem. Szkoły, znienawidzonej, nudnej
szkoły.
Mając
trzynaście
lat,
nie
znał
jeszcze
starczego
cynizmu,
pozwalającego znosić natrętną rzeczywistość z kpiarskim uśmiechem na
ustach.
Musiał
sobie
radzić
w
inny
sposób.
Dlatego
gdy
ciężar
nauczycielskich nakazów i zakazów stawał się nieznośny, zarzucał torbę na
ramię i uciekał z zajęć. Wałęsał się później długimi ulicami, przesiadywał w
kawiarniach, chował w ostatnim rzędzie sali kinowej, żeby tylko doczekać
odpowiedniej godziny na powrót do domu.
Według tego samego, ogranego scenariusza miała potoczyć się
kolejna szkolna ucieczka. Jesień, złote liście rozsypane na chodniku,
podniecający
smak
zakazanego
miesza
się
z
niemiłym
zapachem
konsekwencji. Chroniczna nieobecność na zajęciach w najlepszym razie
kończyła się w gabinecie dyrektora. Częściej – na bruku. Z tornistrem
pełnym
nie
podręczników,
ale
znacznie
cięższych,
zawiedzionych
rodzicielskich oczekiwań. Jednak Werfrand nie mógł wysiedzieć dłużej w
oparach mądrych nauk profesorów, którzy wszystko wiedzą lepiej i głupich
rozmów uczniów, zachowujących się tak, jakby nie rozumieli nic. Wolał
promienie słoneczne delikatnie ogrzewające twarz i spacer po chodniku
usłanym kolorowymi liśćmi. Harmonię brązowych, czerwonych i żółtych
barw zepsuła biała kartka, którą przywiał pod jego nogi wiatr.
- Nie! – Przeraźliwy pisk zmroził przechodniów. Mimo to Werfrand zgiął
się w pół i podniósł kartkę. – Nie możesz tego zrobić! – Wysoka
dziewczynka skamieniała przy nim bez ruchu.
- Dlaczego? – spytał bez przekonania, patrząc na jasnowłose cudo.
Miała świecące oczy, delikatny nosek i rozwarte wargi. Dyszała jednak zbyt
ciężko jak na prezent z niebios.
- To moje, dawaj – syknęła, co tylko potwierdziło jej realność.
- A znaleźne?
- Przepraszam, nie powinnam się tak zachowywać. – Mała kokietka
poprawiła rozwiane loki i wyrównała fałdki na sukience. – To prywatna
korespondencja, dlatego proszę o zwrócenie mojego listu. – Wyciągnęła
przed siebie dłoń.
- Nie mów tak, nie jesteś w szkole. – Werfrand już chciał oddać list, lecz
w ostatniej chwili cofnął rękę. – Oddam, jak umówisz się ze mną w parku.
Jutro, o tej samej porze.
- Dobrze – dziewczynka przytaknęła. – A teraz list.
- Skąd mam wiedzieć, że przyjdziesz?
- Daję słowo.
- Daj w zamian swój szal.
- Będzie mi zimno – jęknęła błagalnie. – To głupi pomysł.
- Oddam ci swój.
- Nie – tupnęła nogą, uznając negocjacje za zakończone.
- To zabieram list.
- Dobrze, dobrze. – Dziewczynka podniosła do góry ręce. – Zgadzam
się na wszystko.
Werfrand zdjął swój szal i wymienił go na jej fioletowy
- Jak masz na imię? – spytał, gdy blondynka wcisnęła list do torby.
- Adela – odparła, po czym zapanowała niezręczna cisza. – Ja już
pójdę…
- Nie spytasz, jak się nazywam?
- Jesteś okropnym szantażystą! – wykrzyknęła z oburzeniem. – W ogóle
nie powinnam z tobą rozmawiać!
- Jutro nie będzie tak źle. Wstrętny szantażysta Werfrand mówi „do
widzenia”.
- Chociaż imię masz ładne...
- Tak jak ty – odparł bez namysłu i obrócił się na pięcie, ukrywając
swoje zażenowanie.
Następnego dnia po lekcjach szybko pożegnał chłopaków („Idę do
ciotki, muszę się śpieszyć”), zmylił trop („Prosto, przez podwórze
kamienicy, teraz w lewo, nikt mnie nie zobaczył”) i przysiadł na ławce obok
głównego wejścia do parku. Dopiero wtedy, rozglądając się uważnie na
boki, wyjął z torby szal, po czym przewiązał nim szyję.
Przerażenie męczyło go przez całą noc. „Adela wydaje się bardzo
miła… – pierwsza myśl nie była jeszcze taka zła. – Ale nigdy nie byłem na
randce! Jeśli ona się już z kimś spotykała? Zacznie zadawać trudne
pytania? O czym w ogóle będziemy rozmawiać?!” Werfrand nie mógł
uwierzyć, że się z nią umówił. Uciekając ze szkoły, był tak zamyślony, że
nie zdążył się przestraszyć i tak zaskoczony, że nie miał nawet czasu
pomyśleć. „Chłopaki będą mi zazdrościć – dodawał sobie otuchy. –
Poderwę najpiękniejszą kobietę na świecie”. Lecz oczyma wyobraźni
widział raczej, jak strzela koszmarną gafę, twarz Adeli tężeje w zdziwieniu,
żeby po chwili zmienić się w spazmatyczny rechot. Potem dziewczyna
opowiada o całym zdarzeniu swoim koleżankom i katastrofa gotowa.
Dlatego poskramiając swoje najgorsze koszmary, Werfrand przeanalizował
wszystko tysiąc razy. Adela zbliża się do niego powoli. On wstaje, całuje ją
w rękę, rozpoczyna rozmowę. Od komplementu, ze swadą i bez
kompleksów.
Z promiennej wizji wyrwał go jednak cichy głosik.
- Cześć – Adela wyrosła jak spod ziemi.
- Cześć – wydukał, nie podnosząc się nawet z ławki. Dziewczyna
usiadła bez słowa usiadła na drugim jej końcu.
I gdy rzeczywistość sprzysięga się przeciwko tobie, to już wszystko, od
początku do końca musi pójść źle. Bo nie dość, że Werfrand nie zauważył
przyjścia Adeli, to w najbardziej popularnym parku w całym mieście nagle
zapanowała cisza. Spacerowicze przestali przechadzać się dróżkami,
nieznośne gaworzenie dzieci umilkło, nawet ptaki zapomniały o swoich
miłosnych trelach.
- Ciekawy był ten list? – wydusił z siebie po chwili.
- Słucham?
- Czy list, który wczoraj dostałaś, był ciekawy? – Powtórzył nieco
głośniej.
- Bardzo.
- Dlatego nie chciałaś, żeby ktokolwiek go czytał? – Werfrand obrócił
delikatnie twarz w jej stronę, lecz nie dostał odpowiedzi. - Może się
przejdziemy?
- Dobrze. – Dziewczynka poderwała się natychmiast z ławki i ruszyła
przed siebie.
Werfrand czuł się jak na przesłuchaniu. Tyle że wyduszanie kolejnych
zeznań z podejrzanej nie sprawiało żadnej przyjemności. Śledczy nie
wiedział, o co pytać, a podejrzana wstydziła się do czegokolwiek przyznać.
- Piękna pogoda – zaczął po chwili chłopak.
- Prawda.
Znowu skucha. Szłoby lepiej, gdyby mniej szarych komórek zajętych
było odczuwaniem przerażenia. Jest! Kolejny temat. Dziewczyny podobno
lubią zwierzęta.
- Czasami można tutaj zobaczyć wiewiórki. Takie ładne, rude.
- Też je lubię.
Werfrand spuścił głowę i szedł w milczeniu obok Adeli. Nie wyglądała
na skonsternowaną. Może lepiej ukrywała swoje czarne myśli, może w jej
pięknej główce nie rodziło się ich zbyt wiele. Jakby spotkanie z chłopakiem
musiało być nudne, a o jego jakości świadczyła ilość przespacerowanych
kilometrów. W dzieleniu ciszy szybko doszli do perfekcji, ale Werfrand
chciał dzielić z Adelą coś więcej. Najpierw nieśmiało musnął jej opuszki.
Potem nieporadnie ujął wszystkie palce. W końcu złapał całą dłoń i ścisnął.
Nie mocno, ale tak, żeby mieć pewność. Że ona tam jest, że odważyła się
chwycić, że go nie odtrąciła. Widział, jak powoli podnoszą się kąciki jej ust.
Uśmiecha się, naprawdę! Ujął jej dłoń z większą pewnością, dalej idąc
przed siebie. Czuł ciepło dotyku, od którego szumiało w głowie, a w sercu
robiło się lżej. Do chwili, gdy dziewczynka nieśmiało wyszeptała:
- Muszę wracać. Jestem spóźniona.
- Szkoda – odpowiedział Werfrand, zdejmując szalik.
- Zostaw go sobie.
Werfrand zamarł, choć serce pompowało do krwioobiegu gwałtowne
uczucia. Była niepewność i zaskoczenie. Krótkie niedowierzanie, a zaraz po
nim zachwyt wraz z nieodłączną towarzyszką radością.
- To znaczy, że będziemy się spotykać?
Dziewczynka nieśmiało potrząsnęła głową.
4.
Werfrand był daleko – zarówno od tamtych zachwytów, jak i murów
szkoły,
które
mogły
mu
o
nich
przypomnieć.
Szedł
dalej,
w
charakterystyczny dla siebie sposób. Pewnie, choć podpierając się laską.
Dostojnie, mimo iż odrobinę zgarbiony. Stuk szpilek i szmer rozmów niosły
się po brukowanej uliczce starego miasta. Kolejne buty, kurtki, czapki
mijały go pospiesznie. Kolejne skamieniałe twarze. Lubił przyglądać się
tym
martwym
społeczną
istnieniom,
wstającym
oceną, a ubierającym
obowiązkiem,
się poczuciem
myjącym
przyzwoitości.
zęby
Tak
wyekwipowani gnali do samochodów, tramwajów lub metra. „Ciekawe,
kiedy ich wiecznie blade policzki nabierają zdrowych rumieńców, a
przeszklone oczy blasku?” – myślał Werfrand, gdy z zadumy wyrwała go
rozpromieniona uśmiechem kobieta.
- Przepraszam bardzo, pan Stephen?
- Nie, jego zdziadziały sobowtór – odpowiedział kwaśno reżyser.
- Proszę tak nawet nie mówić – oburzyła się kobieta. – Mógłby pan być
moim mężem!
- A co na to tatuś? – W tym momencie oboje spojrzeli na małą
dziewczynkę w szarym płaszczyku zarzuconym niedbale na szkolny
mundurek.
- To taki dowcip, kochanie – zwróciła się do niej ciepło matka. – Lepiej
wyciągnij zeszyt, to pan Werfrand da nam autograf na pamiątkę, prawda?
- Mówiłaś… – dziewczynka zaczęła kolejne zdanie, lecz karzący wzrok
mamy szybko uspokoił jej zapędy.
- Co chciałaś powiedzieć? – Werfrand schylił się na wysokość jej
wzroku.
- Mama mówiła… – zawahała się dziewczynka. – Mama mówiła, że nie
można wyrywać kartek z zeszytu.
- Proszę nie mieć jej tego za złe – Kobieta zaśmiała się, choć jej policzki
zaszły rumieńcem wstydu.
- Niesamowite – Werfrand pogłaskał dziewczynkę po głowie. – Ile jest
sześć razy osiem?
- Cztery – odpowiedziała dziewczynka.
- Stolica Norwegii?
- Oslo – wymamrotała po chwili wahania.
- Zawsze słuchasz mamy?
Mała
przygryzła
wargi.
Spojrzała
na
mamę,
spuściła
oczy
i
dyplomatycznie odpowiedziała:
- Staram się.
Teraz to Werfrand zaniósł się śmiechem.
- Powiem ci coś w sekrecie, ale niech to zostanie między nami, dobrze?
Mama i tata na pewno chcą dla ciebie dobrze, ale czasami mogą się mylić.
Wtedy nie musisz ich słuchać. Na przykład, gdyby mama powiedziała, że
źle się zachowałaś przy wujku Werfrandzie, to zatkaj uszy rękoma. Jasne?
Dziewczynka potrząsnęła głową.
- Chciałbym ci coś dać… – Werfrand sprawdził, co kryje się w
kieszeniach jego płaszcza. – Banknot, taka duża panna jak ty powinna
mieć pieniądze na drobne wydatki.
- Normalnie nie biorę niczego od obcych… – Dziewczyna delikatnie
dygnęła. – Ale dziękuję, zostawię go sobie na pamiątkę.
Jeszcze
przez
chwilę
patrzyli sobie
w oczy, po
czym reżyser
wyprostował się i oznajmił:
- Będzie pani miała z nią wiele problemów, ale wyrośnie na cudowną
kobietę. Gdzie złożyć autograf?
Mijały lata, a on wciąż nie rozumiał magii swojego podpisu. Gdyby ktoś
chciał wyłudzić jego pieniądze z banku, to jasne. Ale na pamiątkę? Do
oprawienia w ramkę albo schowania w najbardziej zaszczytnej szufladzie?
- Bardzo panu dziękuję. – Kobieta podała mu dłoń.
- To ja dziękuję – odpowiedział Werfrand i mrugnął okiem do
dziewczynki.
Zauroczony córeczką i zaintrygowany jej matką obserwował, jak obie
znikają w tłumie przechodniów. „Mógłby pan być moim mężem” – wciąż
dudniło w jego uszach. Takie słowa, nawet jeżeli wypowiedziane w formie
żartu, zawsze są poważną deklaracją. Oznaczają, że kobieta spojrzała na
swoją listę życzeń, odhaczyła spełnione kryteria, sprawdziła, ile zostało
niespełnionych, ale wynik okazał się jednoznacznie pozytywny. Na
przeszkodzie mogą stanąć jeszcze zasady, lecz pod naporem czułych słów
i romantycznych gestów zapora racjonalności z łatwością pęknie. Bo
pożądanie już zdecydowało, a przed tak potężną siłą trudno się bronić.
Werfrand, jak każdy doświadczony mężczyzna, wiedział, że żona to
najcudowniejsza istota na świecie. Byle tylko cudza i to do chwili, gdy
uniesienie nie każe jej zmienić barw klubowych. Dlatego szedł dalej, przed
siebie, z głową w chmurach własnych myśli. Nie zauważając kolejnego
budynku, który powinien budzić wspomnienia. Budynku szkoły żeńskiej.
Dawno,
dawno
temu,
gdy
Adela
zgodziła
się
na
kontynuowanie
znajomości, umówili się pod nim na pierwszą randkę. Werfrand nieco się
zdziwił. Szkoła wydawała mu się mało romantycznym miejscem. Nie
wiedział jeszcze, że kobieta najpierw chce sobie wyobrazić, potem przeżyć,
a na końcu o tym poopowiadać. I nie wiadomo, co jest najważniejsze, ale
jeśli przy okazji będzie mogła się pokazać koleżankom to już spełnienie
marzeń!
Werfrand postanowił swoje wejście do jaskini lwa, jak każdą dobrą
improwizację, uprzednio przygotować. Konieczne były kwiaty, a raczej
kilkanaście minut namysłu, zanim powie sakramentalne „ta”, decydując
się na jedną z wiązanek.
- Najlepsza kompozycja – ucieszyła się kwiaciarka, niemal pewna, że
niezdecydowanie zwycięży z wolą zakupu i szybko zabrała się do
pakowania.
- Zrobimy inaczej. Proszę wziąć ten, ten i ten. – Werfrand, widząc
kwiaty w kobiecej dłoni, od razu zmienił zdanie. – Kilka tamtych liści wokół,
wystarczy związać.
- Kolory będą się gryzły – odburknęła kwiaciarka.
- Proszę mi zaufać – odpowiedział stanowczo i wyciągnął kilka małych
stokrotek z pobliskiego wazonu. – Jeszcze to na ozdobę.
Po chwili pojedyncze kwiaty zmieniły się w najwspanialszy bukiet w
całej kawiarni.
- Rzeczywiście piękna, powinnam takie sprzedawać.
- Nie mam nic przeciwko, jeśli pierwowzór dostanę za darmo.
- Ty urwisie! Niech będzie. Mam nadzieję, że to naprawdę piękna
dziewczyna.
Werfrand w odpowiedzi pokiwał jedynie głową, strzepnął kilka pyłków z
rękawa i ruszył w stronę szkoły. Miał wrażenie, że idzie do fabryki kobiet, w
której szalony naukowiec produkuje najróżniejsze typy urody i charakteru.
Z warkoczykami i bez. Blondynki oraz brunetki. Grzeczne albo i nie.
Ważne, że w takich samych mundurkach. „Ciekawe, czy któraś z nich jest
ładniejsza od Adeli” – przeszło mu przez myśl, gdy z każdym kolejnym
krokiem oblepiało go coraz więcej dziewczęcych spojrzeń. Najpierw
ukradkowo zazdrosnych, potem ciekawskich, w końcu pełnych wyrzutu.
Wszystkie chciały, żeby to po nią przyszedł uczeń szkoły męskiej.
Adela nie kazała na siebie długo czekać. Wyszła z budynku w otoczeniu
koleżanek, zauważyła Werfranda, zbiegła po schodach i pocałowała go w
policzek.
- Jesteś dużo odważniejsza niż przedwczoraj.
- Bo przyszedłeś w moim szaliku.
- Wtedy też go miałem.
- Wyciągnięty po kryjomu z torby! – uśmiechnęła się Adela, a Werfrand
zrobił taką minę, że od razu zaczęła się tłumaczyć. – Nic o tobie nie
wiedziałam! Mogłeś być wariatem, porywaczem, nie wiem, kimkolwiek.
- Obserwowałaś mnie?
Adela przytaknęła.
- Z koleżankami? – Werfrand odwrócił się i zobaczył kilka szkolnych
mundurków, zakrywających usta dłońmi i szepczących coś po kryjomu.
- Dzisiaj o nic je nie prosiłam! – Zarumieniła się Adela. – Widocznie są
ciekawe.
- Czego?
- Nie zadawaj głupich pytań. Powiedziałam, że jesteś czarujący.
Werfrand pomachał do nich, po czym złapał Adelę za rękę i zrobił kilka
kroków w milczeniu.
- Za pierwszym razem nie byłem – spochmurniał.
- Tylko się nie tłumacz!
5.
Musiało minąć kilka dobrych lat zanim Werfrand zaproponował Adeli
pozowanie do portretu. Bo choć pomyślał o tym od razu, gdy ją zobaczył,
to jej piękno wymagało szczególnej uwagi. Żeby się nie rozczarować, a
jego nie zawieść, trzeba było mistrzowskiej techniki i wprawnego oka. W
końcu jednak Adela stanęła na podwyższeniu. W jasnym świetle dnia
spoglądała za okno, z którego widać było drzewa parku i wolno
spacerujących ludzi. Werfrand nie miał czasu na podziwianie krajobrazu.
Całą swoją uwagę skupiał na modelce i świeżo zagruntowanym płótnie.
Zabierał się jednak do pracy z pewnym ociąganiem. Adela sterczała na
podwyższeniu ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Jej usilna
chęć gwarantowała raczej poprawne zdjęcie paszportowe niż kunsztowny
portret. Malarz wziął do ręki gruby pędzel i przez dłuższy czas mazał z
zacięciem po obrzeżach płótna. W końcu westchnął głęboko, podparł się z
zadowolenia pod boki.
- Mogę zobaczyć? – Adela przechyliła z zainteresowaniem głowę.
- Oczywiście, już prawie skończone.
Dziewczyna zrobiła kilka kroków i spojrzała na obraz.
- Przecież tu nic nie ma!
- Spodziewałaś się czegoś innego po piętnastu minutach?
Zacisnęła zęby i wróciła na podest. Odrobina złości wystarczyła, żeby
przeistoczyła się z grzecznej dziewczynki, stojącej na baczność podczas
szkolnego apelu, w młodą kobietę, która choć nie jest jeszcze damą, to ma
ku temu wyraźne predyspozycje. Werfrand, widząc jej rozdrażnienie, od
razu zabrał się do pracy. Rysy napinały się niepotrzebnie, ale było to
znacznie lepsze niż dotychczasowy uśmiech pustej wydmuszki.
Na płótnie pojawił się ślad delikatnie zadartego noska, ust i policzków.
- Teraz nie możesz nawet drgnąć… I nic nie mów! – powiedział
stanowczo i od razu wychylił się zza obrazu, żeby spojrzeć na jej delikatnie
rozwarte usta, które zamarły w pół słowa. Kilka szybkich kresek zaznaczyło
kontur i popłynęło wzdłuż policzka. Potem poprawi je burgundową
czerwienią, najważniejsze, że uchwycił. Ale dobry początek w przypadku
tak oszałamiającej urody nie gwarantował sukcesu. Adela miała policzki,
których zazdrościły jej dojrzałe kobiety. Oczy, w których chcieli się topić
nawet stateczni mężczyźni. Twarz znajdującą uznanie już na pierwszy rzut
oka. Nie tak jak tysiące odstręczających gęb, wymagających opatrzenia,
zanim staną się odpychająco ciekawe. Natura odmierzyła ją boską miarą,
do granic niemożliwości utrudniając pracę karykaturzystom i malarzom.
Pierwsi musieli mocno się natrudzić, żeby znaleźć defekt jej urody. Drugim
potrzebny był mistrzowski kunszt, żeby w gładkich rysach twarzy zawrzeć
całe jej piękno.
- Na dzisiaj koniec – Werfrand wymruczał pod nosem, robiąc ostatnie
pociągnięcia pędzlem. W szarym świetle skóra traciła swój dystyngowany
powab. – Należy ci się nagroda.
- Sam byś chciał nagrody – odpowiedziała Adela, podchodząc do
obrazu. – Niezły.
- To wszystko?
- Jestem głodna, zabierz mnie na kolację…
Werfrand rzucił ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę portretu, zdjął
fartuch i poszedł ze swoją muzą świętować utratę jej artystycznego
dziewictwa. Gdy późnym wieczorem wrócił do pracowni, już przez
półotwarte drzwi dostrzegł przed obrazem postawną sylwetkę.
- Nic mi nie mówiłeś – wyszeptał ojciec, nie odrywając wzroku od
portretu.
Mieli identyczne usta, podobne podbródki, ale z ich twarzy płynęły
skrajnie odmienne przesłania. Od Werfranda biła intelektualna lekkość,
ojciec uosabiał męską siłę.
- Słyszałem, że jest piękna, ale nie sądziłem, że aż tak – zaczął po
chwili, a zdziwienie w jego głosie mieszało się z ojcowską dumą. –
Przynajmniej raz plotki okazały się prawdziwe.
- Kiedy się dowiedziałeś?
- Kilka miesięcy temu – odpowiedział spokojnie. – Trudno, żeby
dyplomata nie wiedział, co dzieje się pod jego własnym dachem. – I zajęty
własnymi myślami przyłożył palec do ust. Ten drobny gest, trwający
ułamek sekundy, wystarczył Werfrandowi, żeby mieć pewność. Ojciec
kłamał.
- Musisz ją bardzo kochać. – Dyplomata zdał sobie sprawę ze swojego
błędu. A że nie miał w zwyczaju przegrywać nawet w spotkaniach
towarzyskich, szybko przeszedł do kontrofensywy.
- Dyplomaci nie znają miłości, tylko usankcjonowane słabostki. –
Werfrand odpowiedział jego własnymi słowami.
- A co zrobisz, gdy przestanie być taka piękna? I to nie za dziesięć lat,
a najwyżej kilkanaście miesięcy? – Mężczyzna zbliżył się do obrazu i
wskazał miejsce, w którym skroń Adeli przechodziła w czoło. – Przyjrzyj się
następnym razem uważniej, a ten obraz będzie najpiękniejszą rzeczą, jaka
zostanie po jej młodości. – Odwrócił się do syna. – Widziałeś jej matkę?
Brak urody, brak atutów. Nie ma nic smutniejszego niż królowanie
upadłemu imperium. Dobranoc!
Dyplomata rzucał ziarno niebezpiecznych myśli, wiedząc, że spadnie
na podatny grunt. Świadomość nie zdąży go wydziobać, ziarno zakiełkuje,
wyrośnie, będzie kiedyś potężnym drzewem dobra i zła. Sam Werfrand nie
dostrzegał jeszcze problemu. Spędzał z ukochaną coraz więcej czasu. Były
wspólne spacery, wspólne jedzenie ciastek, wspólne wypady do kina.
Opowiadanie historii z tak niedawnego jeszcze dzieciństwa, a w chwilach
pełnych romantycznej powagi – patrzenie sobie głęboko w oczy i rozmowy,
ściszonym głosem, o przyszłości. Wszystko, co typowe dla pierwszej
miłości. Nieznającej jeszcze uczuciowej partyzantki, którą muszą sobie
zgotować zaprawieni w bojach kochankowie.
Adela ze swoimi delikatnymi ustami, odrobinę zadartym noskiem i
obłędnie błękitnym spojrzeniem była jak kwiat, który zakwitł zbyt szybko.
Roztaczała wokół siebie upajającą woń, nie bardzo wiedząc, jak ją
wykorzystać i czemu ma służyć. Werfrand był równie niedoświadczony,
choć znacznie bardziej ciekawy. Dlatego zaprosił Adelę do siebie pod
pozorem dalszego malowania. I choć lata doświadczeń z zawodowym
dyplomatą nauczyły go kłamać jak z nut – patrząc prosto w oczy, z
uśmiechem na ustach – to męczył go ten mały podstęp. Nie mógł się
pogodzić, że miłosna pantomima, tak jak dyplomacja, składa się z trzech
dróg: słowa, działania i myśli, które rzadko kiedy biegną obok siebie.
Adela bez słowa weszła do mieszkania. Właściwie nie zdążyła nic
powiedzieć, bo Werfrand rzucił się na nią z pocałunkami. Chwile, gdy w
domu nie było nawet służącej, należały do rzadkości. Dlatego zakochani
szybko przenieśli się do pracowni, która specjalnie na tę okazję zmieniła
się w romantyczne gniazdko. W tej scenerii Werfrand muskał wargami i
drażnił językiem jasny meszek na ciele Adeli. Fale gorąca uderzały do
głowy, mięśnie rozluźniały się w rozkoszy. Jednak tego dnia miało być
piękniej niż zwykle. Dłonie Werfranda krążyły po bluzce Adeli z ledwo
ukrywaną ciekawością. Zapędzały się na tereny zakazane, trochę od
niechcenia, jakby przez przypadek. Tak naprawdę zbliżając się do celu z
rozmysłem. Zaczęły odpinać guziki, Adela nie miała siły odpowiedzieć,
obezwładniona rozkoszą, roztopiona w oczekiwaniu. Jej ręka sama,
sprawnym ruchem, zabroniła dalszej drogi.
- Jesteś piękna, najpiękniejsza – Werfrand pomiędzy kolejnymi
pocałunkami szeptał najbanalniejsze z zaklęć.
Śmieszyłyby go te słowne podchody, gdyby nie widział, jak dziewczyna
łamie się pod ich naporem. W końcu odpiął pierwszy guzik. Szło z trudem,
bo choć Adela nie chciała się opierać, powstrzymywały ją zasady wpajane
od najmłodszych lat przez matkę, ciotkę i babki. Mimo to czułe spojrzenie
Werfranda i kilka słodkich słów było wystarczającym antidotum na myśli o
gorzkich wyrzutach rodziny. Chwilę później ustąpił drugi, trzeci, a zaraz po
nim i czwarty guzik. Młode, mlecznobiałe piersi Adeli wyjrzały na świat z
ciekawością. Ufnie oddając się pieszczotom męskich dłoni. Werfrand przez
dłuższą chwilę na przemian gładził je i całował. Potem ruszył w dalszą
podróż, z uwagą badając wszystko, co napotkał na swojej drodze. Najpierw
wcięcie w tali, potem brzuch. Ominął sukienkę, żeby zainteresować się
kolanami i wnętrzem ud. W końcu jednak zatrzymał się przed jej
kobiecością.
Gorącą
podnieceniem,
wilgotną
ciekawością.
Szukał
niepewnie wstępu, jakby przed samą bramą do raju zapomniał drogi. Z
pomocą przyszła Adela, podnosząc delikatnie biodra. Bukiet wrażeń, jakich
doznała po chwili, był wystarczającą nagrodą za tę odrobinę wysiłku.
Najpierw delikatne mrowienie, potem dreszcz rozluźnienia stapiający
myśli. Nie spodziewała się, że może to być tak miłe, pełne ciepła i
bliskości, przeżywane razem z Werfrandem, który z początku delikatny,
teraz przyspieszał tempa. Adela leżała bez ruchu. Oszołomiona, oddana
wybuchającemu wrażeniu, które przechodziło przez piersi i uderzało do
głowy. Choć powinna się wzbraniać, obudzone pożądanie rosło, skłaniało
do działania.
I stało się to, co tak często zdarza się, gdy opadnie zasłona wstydu.
Adeli zaczęło być mało. Jej policzki oblał rumieniec, nie tyle z powodu
pieszczot, ile z zawstydzenia własną rozwiązłością. W każdym geście, w
każdym najdrobniejszym ruchu czuła skoncentrowaną na sobie uwagę
mężczyzny. Więc zapragnęła odwzajemniać jego uczucia. Przerodziła się z
pięknej, choć leniwej księżniczki w prawdziwą kochankę. Po chwili to ona
całowała i pieściła, przygotowując się do zmierzenia z tym, co już od tak
dawna domagało się uwagi. Nie sądziła, że działa tak podniecająco na
mężczyzn. Że wystarczy dotyk warg, rozpięta bluzka i odrobina fantazji.
Włożyła rękę do spodni Werfranda, ujęła go między palec serdeczny a
wskazujący, tuż u nasady. Ruszała ręką, instynktownie, w górę i w dół,
obserwując twarz Werfranda. Cicho jęknął, zamknął oczy. Nie miał odwagi
powiedzieć, żeby złapała nieco wyżej, woląc zostawić sprawę swojemu
biegowi. Po chwili i tak wyszeptał ciche: „Już zaraz”. I wybuchnął.
Szczęście! Szczęście? Adela szybko, choć po kryjomu, wytarła dłoń w
prześcieradło. Werfrand zacisnął zęby. „Sam mógłbym to sobie zrobić
lepiej – myślał do bólu szczerze. – Przyjemniej i bez kłopotów”. Teraz
trzeba było podnieść się z kanapy, zrobić dobrą minę do złej gry. Chwilowa
przyjemność ustąpiła miejsca rozczarowaniu, a stąd już niedaleko było do
gorzkiego żalu. U każdego z innych powodów.
- Nie powinniśmy tego robić – powiedziała Adela kilka dni później
podczas spaceru. – To było zbyt wcześnie. Bardzo mi się podobało, ale… –
zapadła cisza, której żadne z nich nie zdecydowało się przerwać.
6.
Dziennikarka przypominała Adelę. Reżyser wyczuwał to instynktownie.
„Niewinna dziewica w ciele dorosłej kobiety” – gdyby karano za sprośne
myśli, Werfrand dawno dostałby dożywocie. Ale miał czas na snucie swoich
rozważań.
W to, że jego rozmówczyni przyjdzie na czas, jak i w wiele
innych kobiecych kłamstw, dawno już nie wierzył. Dlatego spokojnie pił
herbatę i czekał.
- Mam świetny humor – zaczął, gdy dziennikarka zdecydowanym
ruchem otworzyła drzwi i podeszła do jego stolika. – Po obiedzie zawsze
robi mi się lepiej.
- To o czym będziemy rozmawiać?
- Proponuję o pani problemach z mężczyznami.
- A ja mam jakieś problemy?
- Odpowiada pani pytaniem na pytanie.
- Nie mam żadnych problemów!
- Zaprzeczenie jeszcze bardziej intryguje – Werfrand rozsiadł się
wygodnie w fotelu. – Po latach w zawodzie wierzę tylko w zdementowane
plotki.
- W takim razie wróćmy do historii z Karlem – zaproponowała,
wyjmując dyktafon.
- Drąży pani temat! – ucieszył się Werfrand. – Może jeszcze coś z tego
będzie.
- Jak się pan czuł po tym wszystkim?
- Jak nowo narodzony! Z przytupem rozpocząłem nowy etap życia.
- Chodzi przecież o śmierć człowieka! – oburzyła się dziennikarka.
- Od generałów wymaga się zabijania i nikogo nie dziwi, że dostają za
to ordery.
- Ale…
- Wiem, co pani powie – przerwał jej Werfrand. – Chociaż nie, może
jednak dokończy pani pytanie…
- Czegoś nie rozumiem. – Redaktorka zmarszczyła czoło. – Jak
naprawdę wyglądał tamten wieczór?
- Droga… – zamarł reżyser. – Jak pani ma właściwie na imię?
- Melanie – dziennikarka podniosła brwi.
- Droga Melanie, wystarczy użyć wyobraźni. Karl rzuca szatniarzowi
numerek. „Tak wcześnie pan wychodzi?” – chłopak próbuje zagaić, będzie
mógł potem opowiadać, że rozmawiał ze znanym reżyserem. „Muszę coś
załatwić” – Karl mruga porozumiewawczo i zostawia na ladzie drobną
monetę. „Miłego wieczoru!” – krzyk szatniarza dochodzi go już za
drzwiami. Svensson rozgląda się na boki z cwanym uśmiechem na ustach.
Deszcz pada coraz mocniej, Karl przeskakuje kałuże, myśląc o tym, co za
chwilę go czeka. Z twarzy niełatwo wyczytać. Widzi pani tę scenę? –
Werfrand przerwał opowiadanie, a dziennikarka potrząsnęła głową. – Co
kryje się w jego głowie? Może jest umówiony z jakimś żigolakiem? Może
tęskni za takimi błahostkami, jak włosy, ręce i uśmiech ukochanej kobiety?
Albo czeka go noc w oparach opium? Jedno jest pewne, Karl idzie,
szczęśliwy, nieobecny. Pada deszcz, świat odbija się w kałużach, on
pogwizduje skoczną melodyjkę. I nagle ja! Trach! – Werfrand klasnął w
dłonie. – Walę go z całej siły w potylicę!
- Nie mówił pan o żadnej bójce! – Melanie wykrzyknęła na całą
kawiarnię.
- A czego się pani spodziewała? – Reżyser podniósł głos. – Że
pójdziemy na kawę?
Wszyscy goście kawiarni zaniemówili, spoglądając na nich pytająco.
Werfrand, nie zwracając na to uwagi, kontynuował opowieść.
- Karl też był zaskoczony, w ogóle mnie nie słyszał. Padają kolejne
ciosy. Prawy, lewy sierpowy, potem podbródkowy. – Na nowo wcielił się w
boksera, markując uderzenia. – I jeszcze kop w jaja.
- Panie Werfrandzie! – Dziennikarka znów podniosła głos, nie wiedząc,
czy bardziej oburza ją fakt czy słownictwo.
- To była walka! Na śmierć i życie! I po chwili stała się rzecz, której
nawet w najśmielszych marzeniach nie mogłem się spodziewać. Karl uciekł
do samochodu! Facet jak byk, prawie dwa metry, z ręką jak słoń.
- To chyba nie najlepsze określenie – wcięła się dziennikarka.
- Cicho! – Werfrand podskoczył z oburzenia na fotelu. – Karl wskakuje
do swojego auta, z trudem odpala. Mija kilkadziesiąt sekund, zanim
dobiegam do swojego samochodu. Dzieli nas kolosalna odległość, ale
gonię. Karl chyba mnie nie widzi, pada deszcz. Teraz pytanie, o czym może
myśleć taki kutas?
- Jest pan wulgarny! – Dziennikarka znów zwróciła na siebie uwagę
całej kawiarni.
- Facet pokroju
Karla musi być
piekielnie
zły, że lalusiowaty
mieszczuch spuścił mu manto – kontynuował niezrażony reżyser. – Pragnie
zemsty. Płonie zemstą, ale już nic nie może zrobić. Przyspiesza w furii,
pada deszcz, zbliża się zakręt. Trach! – Werfrand znów podskoczył,
wprawiając kawiarnię w osłupienie.
- To jakieś brednie – dziennikarka zwiesiła głowę z zażenowania.
- Znowu to samo! – Werfrand opadł na fotel.
- Plącze się pan w zeznaniach! – Teraz to Melanie podniosła głos. – Na
początku mówi o znajomości, potem o wypadku, którego miał być
świadkiem, a teraz pobicie! Ktoś musi wiedzieć, jak było naprawdę…
- A tam… – rzucił niedbale reżyser i poprosił kelnera, żeby w jego
imieniu
przeprosił
gości
kawiarni.
Poczęstunek
na
jego
koszt
dla
wszystkich klientów miał w tym pomóc.
- Zmieńmy temat – Melanie przekartkowała swoje notatki.
- Jak tam pani chce. Ja już widzę te okładki gazet: „Stephen mordercą
sprzed lat” albo „Do sławy po trupach”. Znów uśmiechałbym się do
wszystkich z pierwszych stron gazet.
- Pan w to naprawdę wierzy? – Dziennikarka spojrzała na niego
uważnie. – W ciągu trzech godzin trzy razy zmienił pan wersję zdarzeń.
Porozmawiamy do wieczora, a okaże się, że strzelał pan do Kennedy’ego.
- Rzeczywiście zmieńmy temat… – westchnął reżyser. – Chociaż
podoba mi się ten ząb, ten lwi pazur. Ma pani coś w sobie.
- Zmądrzałam podczas lunchu – odpowiedziała z przekąsem Melanie.
- Niektórzy ludzie zyskują przy bliższym poznaniu, inni tracą. Pamięta
pani Brandona Cody’ego?
- Miałam jego zdjęcie na stoliku nocnym!
- Był onieśmielająco piękny, kamera go po prostu kochała. – Werfrand
pokiwał głową z uznaniem. – Ale przeciętny strasznie! Gdyby pisał sobie
dialogi, ludzie usnęliby z nudów. Zresztą dobrze o tym wiedział, dlatego
mówił mało, uśmiechał się dużo, robił maślane oczy, a gdy któraś już go
oczarowała, to zwierzał się z ciężaru sławy i swojego szczęśliwego
dzieciństwa pośród kukurydzy. A potem kosił te zauroczone kobitki jak
łany zboża.
- A Karl Treid?
- Pyta pani o jego legendarny apetyt seksualny? Jego żona sama
zgadzała się na te wszystkie sekretarki, kelnerki i koleżanki z planu.
Wszystko, żeby tylko dał jej spokój.
- Zanim poznał pan ich wszystkich, był pan normalnym chłopakiem…
- Nie nadaję się do roli kopciuszka – Werfrand uciął temat. –
Pochodziłem z bogatego domu, od małego miałem swoje fanaberie:
gawiedziowstręt, fobię niedotykania klamek w publicznych toaletach i
upodobanie do ładnych przedmiotów.
- Odnalazłam pańskiego przyjaciela z czasów szkolnych. Mówił, że
sława pana zmieniła, przestał pan poznawać starych znajomych na
ulicach.
- Długowieczny skoro jeszcze żyje. Pełen kompleksów, jeśli o tym
pamięta – zakpił reżyser. – Miałem wielu „dobrych znajomych”, którzy się
do mnie przyznawali. Jeden nawet na naszą znajomość dostał kredyt w
banku. Oczywiście nigdy go później nie spłacił.
- Wtedy zwyczajny… – spróbowała znowu Melanie.
- Chyba za szybko panią pochwaliłem… – Reżyser spojrzał w sufit. –
Nigdy nie uważałem się za zwyczajnego. Chociaż doświadczenie wiele
zrewidowało.
- Okazało się, że jest pan taki jak inni?
- Nie śniło mi się to nawet w najgorszych koszmarach. – Oczy
Werfranda zaświeciły się mimo zmarszczek i okularów. – Ale na wszystkich
działają te same mechanizmy.
- Matka nie darzyła pana wystarczającym uczuciem? – Dziennikarka
próbowała wbić szpilę. – Przecież musi być jakiś powód, dla którego przez
całe życie za bardzo kochał pan kobiety.
- To wytłumaczenie ma już prawie sto lat. – Werfrand przechylił się w
stronę rozmówczyni. - Gdybym miał się bawić w domorosłą psychologię,
zauważyłbym, że wspomniała pani o matce, ale zapomniała o ojcu.
Wychodzi na to, że półsierota. Ale ja postawiłbym raczej na tatę, który
popadł w alkoholizm, gdy była pani nastolatką. Mam rację?
- Moja kolej. – Dziennikarka zaplotła ręce na piersiach. – Udaje pan
zdystansowanego, śmieje się pełnym głosem i z łatwością odpowiada na
kolejne pytania. Jednak po obiedzie przyszedł w nowej koszuli. Kolor ten
sam, kołnierzyk identyczny, ale zdradziły pana guziki.
- Co w tym dziwnego? – uśmiechnął się Werfrand. – Lubię się podobać.
-
O
tym
mówię!
–
tryumfowała
dziennikarka.
–
Podobać
się,
nieustannie, chorobliwe. Stąd ten wielkopański gest, otwarty rachunek dla
wszystkich gości kawiarni. Sam musiał pan mieć problem z ojcem.
- I jeszcze kompleks Edypa! – zaśmiał się reżyser. – Dlaczego pani po
mnie powtarza?
- Bo najczęściej własne problemy zauważa się u innych.
- Szczególnie problemy z mężczyznami. – Oczy Werfranda iskrzyły się
złośliwością. – Pani ojciec, zanim zaczął pić, był bardzo kochanym
człowiekiem. Tylko matka, egoistyczna jędza, wykorzystywała go przy
każdej nadarzającej się okazji. Więc bardzo mu pani współczuła, bo
zabierał panią na wycieczki i wieczorami czytał bajki.
- Drań! – syknęła dziennikarka.
- Zabolało? – zaśmiał się Werfrand. – Też przygotowywałem się do
naszej rozmowy.
- Pan chce być draniem!
- To odpowiada mojemu charakterowi i inteligencji. – Uśmiech nie
schodził z ust Werfranda.
- Ale kto panu powiedział?!
- Nie zdradza się własnych informatorów – odpowiedział reżyser. – Tak
jak nie przyznaje się, że odzyskana podczas przerwy obiadowej bojowość
to konsekwencja rozmowy z kimś, kto zasugerował pani pytać o
Svenssona. Ale nie mam żalu. Taką rolę musi pani odegrać.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi… – Oboje badali się uważnie
spojrzeniami.
- To nieistotne. –Werfrand machnął ręką. – Wiedząc o pani przeszłości,
mogłem powiedzieć: „Melanie, przytul się do mnie, nie wszystkie kobiety
są jędzowate, a faceci źli. Wypłaczesz się na moim ramieniu, będzie
dobrze”. Ale co by to zmieniło?
- Czułabym się lepiej.
- Przestań poprawiać sobie humor na dnie i zacznij się wspinać. Piękny
widok jest dopiero na szczycie.
7.
Minęło pięć lat odkąd Werfrand poznał Adelę, a dwa od chwili, gdy
namalował jej portret.
- Co to ma być? Słuchowisko radiowe? – Głos oburzenia niósł się aż do
ostatnich rzędów. – Od miesiąca próbujecie zrobić spektakl, a ciągle
wychodzi wam męka pańska!
Werfrand powoli przecierał oczy. Rzeczywistość nabierała konturów,
mężczyzna w tweedowej marynarce kształtów. „Miałby nawet przyjemną
twarz, gdyby się tak nie darł. Ale co ja tutaj robię?”. Gdy zobaczył Adama,
wszystko stało się jasne.
To jego najlepszy przyjaciel wpadł na pomysł, żeby po całonocnym
piciu oderwać się od stołu, przepłukać usta czymś innym niż alkohol i pójść
na próbę teatralną. Gdy Werfrand powoli dochodził do siebie, tweedowa
marynarka wskoczyła na scenę, puściła się biegiem wokół aktorów,
przedrzeźniając ich gesty, parafrazując miny.
- Panie Adamie, co pan robi, gdy czegoś pragnie? – krzyczała na cały
teatr marynarka. – Sięga pan po to! Sięga! Dlaczego gdy pański bohater
mówi, że pragnie, to pan odgrywa scenę powolnego konania?
Werfrand, słysząc, co reżyser ma do powiedzenia jego przyjacielowi,
natychmiast otrzeźwiał. Może przyjście prosto z imprezy nie było
najlepszym pomysłem, ale już sama gra Adama – bez zarzutu. W każdym
razie to, co udało mi się zobaczyć zanim zasnął. Oczywiście, były drobne
błędy, lecz w porównaniu do reszty aktorów o aparycji drwali i wrażliwości
rzeźników nie zasługiwał na krytykę.
- Dlatego proszę działać, reagować, uwidaczniać. To się tyczy was
wszystkich. – Tweedowa marynarka potoczyła rękawem po aktorach. – W
końcu pan Adam jest dzisiaj bytem heroicznym.
Rechot
klakierów
wzbił
się
w
powietrze,
głośny
sztucznością,
rozbawiony wymuszeniem. Adam zacisnął zęby, Werfrand skrzywił się z
niesmakiem, natomiast Adela jedynie siłą uprzejmości powstrzymała
wybuch śmiechu.
- Przepraszam, może nie powinienem tego mówić – tweed kontynuował
swoją przemowę. – Ale naprawdę cieszę się, że zdołał pan do nas dołączyć.
Może następnym razem wysłać po pana karocę? Nie będzie problemu ze
zbyt licznymi przystankami. Ile barów odwiedził pan wczorajszej nocy?
Po całym teatrze znów niosło się echo pustego śmiechu. Najgłośniejszy
był wysoki chłopak, przypominający chłopa niedawno oderwanego od
pługa.
- Wieśniaku! Z czego się tak cieszysz? – Werfrand nie wytrzymał. Wstał
z fotela w ostatnim rzędzie i ruszył w stronę sceny.
- Ja? – wyszeptał zmieszany klakier.
- Widzisz kogoś bardziej pasującego do opisu? – Werfrand wszedł w
krąg światła obejmujący aktorów. – Reżyser opowiedział śmieszny dowcip
czy chcesz mu się przypodobać, bo grasz jak ostatni drewniak? –
Werfrand zwrócił się z kpiącym uśmieszkiem do tweedowej marynarki: –
Mistrzu, masz dar. Potrafisz prowadzić aktora. Musi być tylko przeciętny i
zapatrzony
w
ciebie.
Aż
dziwne,
że
ciągle
pracujesz
z
teatrami
amatorskimi – Werfrand ukłonił się teatralnie. – Dziękuję bardzo, oklasków
nie trzeba… – Odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach. Zaraz za
nim ruszył Adam. Reszta skamieniała ze strachu. Z zaciętymi minami
czekając, aż tweedowa marynarka złapie oddech i ochłonie na tyle, aby
dać moralizatorski wykład na temat szacunku, a raczej jego braku.
- Co to był za wieśniak? – spytał Werfrand, gdy Adam zrównał się z nim
krokiem na schodach teatru.
- Ten chłopak? Karl Svensson.
- Wpadnij do mnie wieczorem, to znów się napijemy. – Werfrand
klepnął przyjaciela w ramię i ruszył w swoją stronę. Wiedział, że chwila
samotności dobrze mu zrobi. Sam z resztą potrzebował czasu do namysłu.
W końcu Adela, zamiast wyjść razem z nimi, została w teatrze.
Pracownia Werfranda była już świątynią sztuki i ołtarzem miłości. Tego
wieczora zmieniła się natomiast w szykowny klub ze smacznym jedzeniem,
wybornym tytoniem i alkoholem zbyt dobrym jak na kolejny dzień picia.
- Niedługo staniesz się dobrem publicznym – westchnął Adam, patrząc,
jak przyjaciel otwiera butelkę wina.
W powietrze wzbił się cichy dźwięk wyciąganego korka.
- Jeden z naszych wybrał się na randkę do żeńskiego – zaczął powoli
przyjaciel. – Przez godzinę czekał pod szkołą z kwiatami, żeby dowiedzieć
się, że gdyby miał na imię Werfrand, to wymyśliłby coś lepszego.
- Ja też stałem pod żeńskim – odpowiedział Werfrand nalewając wino
do kieliszków. – Na zdrowie!
Gdy brak radości zwycięstwa, konieczne jest przynajmniej zwycięstwo
radości. Lecz Adam, zamiast wypić duszkiem i szybko się rozweselić,
melancholijnie zakołysał kieliszkiem, obserwując, jak burgund spływa
powoli ze ścianek.
- Wszystkie o tobie marzą – wyszeptał po chwili.
- Daj spokój.
- Jest inaczej?
- Na liście rzeczy, o których warto rozmawiać przy winie moje
powodzenie plasuje się na szarym końcu. – Opadł na oparcie kanapy. –
Poza tym Adela jest innego zdania.
- Nie układa wam się?
- Nie, gdzie tam. – Werfrand uśmiechnął się kwaśno. – Ona po prostu
zamierza czekać z tym do ślubu.
- To trochę poczekasz…
- Nie zamierzam się żenić!
- To się nie doczekasz. – Adam zaśmiał się po raz pierwszy tego
wieczoru. – Jest pewne rozwiązanie…
- Jakie?
- Powiem ci, gdy wymyślisz, co mam zrobić. – Przyjaciel znów wbił
wzrok w kieliszek. – Mam iść do teatru za tydzień i powiedzieć, że to nie
moja wina? Mój znajomy zwariował, nic nie poradzę, w sumie to go nawet
dobrze nie znam?
- Nie idź. – Werfrand wzruszył ramionami.
- Miałem za dwa miesiące grać główną rolę na przeglądzie – wycedził
przez zęby Adam.
- To nie zagrasz.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? Przyszedłeś na jedną próbę i wszystko
rozpieprzyłeś!
- Spokojnie, spokojnie. – Werfrand podniósł do góry ręce. – Naprawdę
chcesz mieć do czynienia z tym palantem?
- Chcę grać podczas przeglądu.
Werfrand rzucił swojemu przyjacielowi uważne spojrzenie. Nie rozumiał
przyczyny, dla której warto dać się poniżać komukolwiek. A już w
szczególności takiemu idiocie jak tweedowa marynarka.
- Jest pewne rozwiązanie – powiedział po chwili milczenia.
- Jakie? – Adam spytał cicho. – Nie pójdziesz ze mną i nie przeprosisz.
-
Wyreżyserujemy
własny
spektakl
–
oznajmił
Werfrand.
–
Ty
zorganizujesz aktorów, ja przyniosę scenariusz, za miesiąc wygramy cały
festiwal.
- Za mało czasu.
- Nie, jeśli przyprowadzisz dobrych ludzi.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? – Adam wstał z kanapy i zaczął nerwowo
krążyć pośród obrazów. – Nigdy w życiu nie byłeś na scenie, co powiesz
aktorom? Jaką dobrą whisky ostatnio piłeś?
- Przecież to nic trudnego – uśmiechnął się Werfrand. – Ustawiasz
aktorów, powtarzasz „tak”, gdy dają radę, „nie”, jeśli partaczą robotę. Nie
są profesjonalistami, więc wszystko zależy od dramatu. Musi być tak
napisany, żeby nawet Svensson, czytając z kartki, wypadł w nim
przekonująco.
- Świat byłby pełen laureatów Oscara, gdyby to było takie proste.
- Ale to nie jest Hollywood, tylko przegląd teatrów amatorskich. –
Werfrand pociągnął duży łyk. – I jeżeli spektakl wyreżyserowany przez
tweedową marynarkę był faworytem konkursu, to mój wygra w cuglach.
No, chyba że wolisz wrócić do tego palanta i wyjaśnić, że nie jest
skończonym idiotą, a twojego przyjaciela, który miał rację i odwagę to
powiedzieć, lepiej nie słuchać.
8.
Werfrand był spokojny, ponieważ miał swoje sekrety. W tym przypadku
– szuflady biurka pełne scenariuszy. Czasami ich akcja rozpoczynała się
trzęsieniem ziemi. „Każdy początek ma swoją kobietę”. Pięć słów, morze
treści, które potem z sumiennością godną lepszej sprawy zalewał
potokami banału. Czasami stawiał na powolne budowanie napięcia,
nieśmiałych bohaterów i niezobowiązujące dialogi. Żeby po kilku stronach
przekonać się, że i ta metoda nie przynosi rezultatu. Wśród dziesiątek
oprawionych w skórę zeszytów, zapisanych serwetek i luźnych kartek kryła
się jednak prawdziwa perła. Może nie dająca się bezpośrednio przełożyć na
deski
teatru,
ale
mająca
intrygujący
wstęp,
ciekawe
rozwinięcie,
emocjonujący punkt kulminacyjny i do tego piorunujące zakończenie.
Pierwsze ujęcie, otwierają się drzwi. Kelner z uśmiechem na ustach
zaprasza do środka. Rzędy stolików i krzeseł, w tle pomocnik kuchenny
ściera ostatnie ślady wczorajszego wieczora. Główny bohater wchodzi
powoli, plecami do kamery. Pokonuje kilka stopni, gestem dłoni daje znać –
to, co zwykle. Kolejne ujęcie. Widać jedynie pełne usta bohatera i delikatny
zarost.
„Czy to, co uważamy za szczęście, nie jest bańką mydlaną? I czy nie
ma na świecie rzeczy lepszych, ważniejszych i przyjemniejszych od
ganiania, w znoju i pocie, do grobowej deski, za tą bańką mydlaną?”
Monolog przerywa kelner, stawiając na stole dzbanek herbaty, kilka
plasterków szynki i sera, konfitury oraz koszyk pieczywa. Narrator
spokojnie smaruje kromkę, nakłada wędlinę, bierze łyk herbaty. W
kawiarni pojawia się para młodych ludzi.
- Stara historia… – powiedział chłopak, rozsiadając się wygodnie w
fotelu.
- Ona sądzi inaczej.
- Obawiasz się czy zazdrościsz?
- Mogłeś mi chociaż powiedzieć! – denerwuje się Ewa. – Czułam się jak
sroka, która ukradła jej ukochany pierścionek.
-
Powinnaś
być
zadowolona
–
Edward
odpowiada
spokojnie,
spoglądając za okno.
- Dlaczego ją zostawiłeś?
- Ona mnie zostawiła.
- Dlaczego nie chciałeś do niej wrócić? – Ewa nie ustaje w pytaniach.
- Nie zadowalała mnie intelektualnie. – Chłopak lekko się uśmiecha. –
Możemy zmienić temat?
- Niesamowite… – Dziewczyna zwiesza głowę. – Kiedyś trzasnęłabym
drzwiami i udawała obrażoną, żeby sprawdzić, czy za mną pobiegniesz…
Ale teraz już tak nie chcę. Kocham cię, rozumiesz? – Ewa uderza w łzawy
ton. – Powiesz mi, jak było naprawdę?
„Może i nie wie, jak było, ale doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak
jest teraz” – na pierwszym planie znów pojawia się narrator. Sięga po
filiżankę, upija łyk, zza mankietu wystaje duża, srebrna tarcza zegarka. –
„Ten facet nie ruszyłby się dla niej nawet o milimetr”.
Wszystko znika w ciemności i ciszy, żeby po chwili wybuchnąć z
jeszcze większym animuszem. Setki tańczących, wieczorny gwar i
orkiestra, która dawno przestała stroić instrumenty. Trąbki wirują wysoko
nad głowami, wokalista rytmicznie wykrzykuje kolejne sylaby, a Edward
zatacza się w stronę baru. Pije, choć już pijany. Mówi głośno, choć nie
powinien
nawet
cicho
szeptać.
W
całkowitej
malignie
rozpoznaje
znajomego, który zaprasza go do stolika. W ten sposób na ekranie pojawia
się Ewa, kinowa piękność, ze znudzeniem wymalowanym na twarzy.
Edward,
nieprzywykły
do
przepuszczania
takich
okazji,
próbuje
nawiązać z Ewą kontakt wzrokowy. Trudne, gdy spojrzenie takie zamglone.
Próbuje rozmawiać. Niełatwa to sztuka, gdy język sam się plącze. W końcu
Ewa, widząc jego usilny trud, uśmiecha się, odpowiada, w pewnym
momencie nawet przejmuje inicjatywę. Lecz Edward traci zainteresowanie.
Najpierw markotnieje, potem blednie, aż w końcu zupełnie przestaje się
odzywać. Wszystko wyjaśnia kolejna scena. Gdy z trudem wstaje,
przepycha się przez dziki tłum tańczących i dopadając toalety, wymiotuje.
Na ekran wraca tajemniczy narrator, a raczej jego wymowne usta i
niski głos. Przychodzą kolejni goście kawiarni. Dalej jest o Edwardzie, który
stara się zdobyć Ewę, a gdy mu się to udaje, natychmiast traci
zainteresowanie. O pensjonarce uciekającej przed przeznaczeniem, parze
przyjaciół i próbie samobójczej, porzuconej kobiecie z dzieckiem. Wszyscy
oni
przeżywają
swoje
małe
dramaty
na
oczach
widzów
i
przy
akompaniamencie głosu narratora. Aż do chwili, gdy kawiarnię odwiedza
miły, starszy pan. Jeden z tych dziadków czy wujków, którzy podczas
rodzinnych uroczystości siadają na końcu stołu i raczą się jedzeniem bez
słowa. W zmechaconej marynarce i wypłowiałej koszuli, której kołnierzyk
obwiązany
jest
nieodzownym
krawatem.
Starszy
mężczyzna,
w
przeciwieństwie do reszty amatorów kawy, uśmiecha się od ucha do ucha.
Rozsiada wygodnie w fotelu, zadowolony z siebie i świata. Wsypuje
odrobinę cukru do filiżanki, miesza. Dwa razy w prawo, raz w lewo.
Znów ciemność, która po chwili wybucha tysiącami kolorów. Tym
razem
dosłownie.
Najpierw
eksplozje
materiałów
wybuchowych,
wszędobylski pył, osmolone twarze. Potem żołnierze pijący lurowaty płyn o
ciemnym kolorze i cierpkim smaku. Dziadek, wtedy oczywiście młody,
jurny i nieziemsko przystojny, miesza. Dwa razy w prawo, raz w lewo.
Werfrand nie do końca wiedział, jak to rozegrać. Mieli być saperzy
biegający po wszystkich piętrach kamienicy, krzyki i złowrogie tupanie
ciężkich butów. W końcu komenda, pełne oczekiwania milczenie i potężny
wybuch. Zwyczajny dzień walki frontowych saperów. Wszystko ciągnęłoby
się w nieskończoność, gdyby podczas jednego z wybuchów, oprócz
tumanów kurzu w powietrze nie wzbiła się krwawa rosa. Wszędzie leżą
strzępki ciała, odłamki kości i dłoń. Blada, chuda dłoń, filozofa albo
pianisty. Kawiarniany dziadek, wówczas w sile wieku, przełyka ślinę.
Ciężką od kamiennego pyłu, gorzką z obrzydzenia. Robi kilka kroków.
Zamroczony widokiem delikatnych palców drgających w pośmiertnych
konwulsjach nie słyszy nawoływań swoich kompanów. Już za późno.
Kolejny wybuch rzuca nim o ziemię.
Werfrand zastanawiał się, czy nie jest to pewną przesadą. Nie dość, że
trudne w realizacji, to jeszcze dosadne estetycznie. Ale szybko zapomniał
o wątpliwościach i dopisał do losów żołnierza ujmujące zakończenie.
Sytuacja na froncie zmienia się niespodziewanie. Saperzy, zamiast
przygotowywać swój kreci atak, zaminowują teren i się wycofują. Dziadek?
Zostaje, ledwo żywy czy trupio martwy, bez różnicy i tak spowalniałby
odwrót. Nadchodzą powstańcy, zgodnie z rycerskim honorem biorą
rannego do siebie, leczą. Żołnierz wraca do zdrowia i jak to w filmach bywa
– poprzysięga srogą zemstę. Dołącza do swojego dawnego oddziału, a w
ostatniej scenie podłożony przez niego ładunek wysadza wszystkich,
którzy skazali go na nieuchronną śmierć.
Dumny ze swojego scenariusza Werfrand przepisał go kilkanaście razy
na maszynie i rozesłał do największych tuz przemysłu filmowego.
Pozostało czekać, ale czekać niecierpliwie, jak na pierwszą gwiazdę na
niebie w święta Bożego Narodzenia. W myślach rozpakowując już prezenty
i ciesząc się ogromem zbliżającej się zabawy. Przyszły reżyser widział już
własne nazwisko na afiszach kinowych, na ustach pięknych kobiet, które,
odważniejsze od Adeli, same zaczną pchać mu się w ramiona. Jednak dni
mijały, a skrzynka pocztowa świeciła pustkami. Sprawdzał ją regularnie,
każdego poranka, zawsze z tą samą nadzieją, że to właśnie dzisiaj otrzyma
najważniejszą wiadomość w swoim życiu. I czasami coś przychodziło.
Wtedy z bijącym sercem wyciągał kluczyk, nerwowo otwierał i gasł w
oczach, widząc list od ciotki albo kartkę z pozdrowieniami. W sumie przez
siedem miesięcy przyszły trzy odpowiedzi dotyczące scenariusza. Pierwsza
– grzecznie lakoniczna. Druga – skrótowo informująca. Trzecia – radośnie
mobilizująca.
Wszystkie
negatywne,
wszystkie
pozbawione
nawet
jednozdaniowej recenzji.
Ponieważ takiego rozczarowania może doświadczyć każdy, tylko nie
on, udał się w poszukiwaniu wyjaśnienia do jednego z popularnych
wówczas reżyserów. Sala, w której organizowano pokaz filmowy, szybko
wypełniła się gwarem podnieconych głosów. Zgasło światło, film okazał się
nieco moralizatorski, dość religijny i bardzo intelektualny. Tym większe
było zdziwienie Werfranda, gdy po projekcji rozejrzał się wokół. Świecące,
kobiece oczy, zaczerwienione z podniecenia policzki. Młode i stare,
zamężne i te jeszcze cieszące się wolnością, wszystkie czekały na
reżysera. Gwiazda wieczoru pojawiła się w końcu na podwyższeniu. Jego
modna,
nieco
nastroszona
fryzura
zakołysała
się
pod
wpływem
uderzających zewsząd odgłosów kobiecej rozkoszy. Krótka, moderowana
rozmowa, coś o natchnieniu i wielkiej sztuce. Gdy przyszedł czas
rozdawania autografów, kolejka ciągnęła się w nieskończoność. Werfrand
stał w rozhisteryzowanym tłumie, obmyślając zdanie, którym rozpocznie
rozmowę.
- Został pan gwiazdą kultury popularnej, gratuluję – wycedził przez
zęby.
- Cóż zrobić… – Mężczyzna pokornie schylił głowę i rozłożył ręce.
- Nazywam się Werfrand Stephen, tutaj prosiłbym o autograf, a tutaj
mam sprawę. – Na stole pojawił się maszynopis. – Napisałem scenariusz,
wysłałem go, gdzie się dało i nie dostałem żadnej odpowiedzi.
- Na pewno jest jeszcze ktoś, komu można go pokazać. – Reżyser
odsunął ręce od maszynopisu. Jakby bał się poparzyć.
- Próbowałem wszystkiego, pan jest moją ostatnią nadzieją. – Werfrand
starał się przedłużyć zakończoną już rozmowę.
- Jest jeszcze wiele miejsc, naprawdę może pan… – Mężczyzna spojrzał
na scenariusz i puknął palcem w podpis Werfranda na pierwszej stronie. –
Ten Stephen?
- Tak.
- Jestem strasznie zajęty. Proszę mieć dla mnie odrobinę cierpliwości,
ale przeczytam i postaram się skreślić parę słów.
Recenzja przyszła po dwóch tygodniach. Nie było to wielką próbą
cierpliwości
dla
Werfranda,
który
wytrzymał
siedem
miesięcy
w
oczekiwaniu na trzy krótkie zdania.
„Panie Werfrandzie,
Spotkaliśmy się jakiś czas temu po projekcji mojego filmu. Dał mi Pan
wówczas swój scenariusz. Jeżeli dalej jest Pan zainteresowany opinią…
Będę szczery, ma pan wielki talent. To widać. Przez tekst przebija
jednak pewne nieopierzenie. Główne wątki, będące efektem tytanicznej
pracy,
jeszcze
nie
zawsze
płynnie
się
przeplatają.
Gdybym
był
producentem, zamówiłbym u pana kolejny scenariusz i czekał na efekty.
Oczywiście można pracować, skracać, łączyć, wymagałoby to jednak
pewnego dystansu.
Życzę powodzenia w dalszej pracy i mam nadzieję zobaczyć jej efekty
na ekranie”.
9.
Pracownia Werfranda przypominała teraz zakład alchemika. Był
otumaniający dym, choć nie z ognia roznieconego pod kociołkami, lecz z
palonych i niedopalonych papierosów. Był mocny zapach, choć nie wywaru
na kamień filozoficzny, lecz alkoholu podawanego na każdy możliwy
sposób.
Wszystko,
żeby
spełnić
obietnicę
występu
na
najbliższym
przeglądzie. Nawet jeśli podczas pisania dramatu pióro miałoby skrzypieć
z niezadowolenia, a tusz rozlewać się kapryśnie. W tej morderczej walce
nie chodziło wcale o Adama, który głęboko przeżył rozstanie ze swoją
amatorską trupą, lecz o samego siebie. Bo wrodzona niecierpliwość nie
pozwalała Werfrandowi być perspektywicznym. Kazała być świetnym.
Najlepiej
już,
teraz,
zaraz,
każdy
kolejny
dzień
traktując
jako
nieuzasadnioną zwłokę. Dlatego przegląd teatralny, nawet jeśli mały i
niewiele znaczący, dawał wyśmienitą okazję do podtrzymania dobrej opinii
o sobie.
- Honorowy zakład czy miłosna obietnica? – Ojciec stanął w drzwiach
pracowni z błyszczącymi oczyma, które oznaczały nie tylko morze
dyplomatycznie wypitego alkoholu, ale i osobisty tryumf. Jaki? Racja stanu
kazała milczeć. Jedyny przesąd jaki miał, że działania dyplomatów, o
których dowiadują się postronni, są ich porażkami, również nie zachęcał do
wylewności.
- Tylko ciebie tutaj brakowało – westchnął Werfrand, nie odrywając
pióra od papieru. – Muszę coś napisać…
- Jak ty mówisz do ojca! – Dyplomata, podszedł do biurka i spojrzał na
zapisane kartki. – Umów należy dotrzymywać jedynie tak długo, jak trwają
przyczyny, dla których zostały zawarte – powiedział po czym wybrał
najczystszy z kieliszków i nalał sobie wina. - Co tam u twojej ukochanej?
- Pewnie dobrze…
- A co u ciebie?
- Siebie już nie będę okłamywał – odpowiedział Werfrand z przekąsem,
nie przerywając pisania.
- Podstawą dobrego związku jest albo okłamywanie innych, albo siebie.
Pierwszym się brzydzisz, wobec drugiego jesteś zbyt idealistyczny, ale czy
twoja blondyneczka nie nauczyła cię już, że piękne ciało może skrywać
naprawdę przeciętną duszę?
- A mądre słowa wielkie rozczarowania? – zrewanżował się Werfrand. –
Nie chcę być taki jak ty.
- Też tak myślałem o swoim ojcu. – Dyplomata przebiegł palcami po
butelkach i spojrzał z uznaniem na ich etykiety. – Chociaż nigdy mu tego
nie powiedziałem i bardzo się z tego cieszę. Czas robi swoje, ciebie też to
czeka. Zmienisz swój naiwny idealizm na praktyczny cynizm. Tylko stań
wtedy przed lustrem, spójrz prawdzie w oczy i nie bój się przyznać, że
jesteś dokładnie taki sam jak ja.
Zapadła grobowa cisza. Werfrand w duchu powtarzał, że nigdy do tego
nie dopuści. Ojciec śmiał się na myśl o przyszłości, po czym obaj wrócili do
swoich obowiązków. Jeden przyjacielskich, drugi małżeńskich, każdy z
ciężkim sercem i przekonaniem o nieuchronności własnego losu.
Owocem tego, a także kilku innych wieczorów był dramat, który
Werfrand przedstawił przyprowadzonym przez Adama aktorom. Odbyły się
próby, przygotowano stroje, dzień sądu przyszedł tak, jak ma to w swoim
zwyczaju – niepostrzeżenie. Witając młodego dramatopisarza ciemną salą,
setkami krzeseł i parą aktorów na scenie. Włączone reflektory, złocisty
kurz unosi się w powietrzu. Tylko tajemniczej magii teatru rodem ze
starożytnej Grecji, jak nie było, tak nie ma.
- Jeżeli teraz znów odpowiem „ja również”, to i tak mi nie uwierzysz.
Dlatego lepiej, żebym nic nie mówiła – rudawa aktorka, która zastąpiła
Adelę, krzywiła się w romantycznym grymasie.
- Faktycznie, zdarza nam się to często – westchnął Karl Svensson. – Ale
to nie powód, żebym przestał ci wierzyć. Jak długo się właściwie znamy?
- Ledwie kilka miesięcy… A wciąż nie mogę przestać o tobie myśleć.
Każdego dnia, każdej nocy.
- Ja również.
Werfrand kręcił z niedowierzaniem głową, gdy publiczność oklaskami
nagradzała
wymuszony
romantyzm
Svenssona.
Spektakl
tweedowej
marynarki spełnił wszystkie pokładane w nim nadzieje. Był pretensjonalny,
emocjonalnie tandetny i do bólu przewidywalny.
- Marnowanie czasu. – Werfrand wyszeptał na ucho Adamowi. –
Mówiłem ci, że nie zrobi nic nadzwyczajnego, chodźmy stąd.
Przez rzędy kolan wydostali się z widowni i weszli do foyer.
- Nie ma się czym przejmować. – Werfrand wyciągnął papierośnicę. –
Tylko pamiętaj, w pierwszych trzech zdaniach jesteś męczącym petentem.
A potem nagle wstyd, skrucha, twoja matka złapała cię na masturbacji.
- Bardziej plastycznie nie potrzebuję. – Adam sięgnął po papierosa.
- Dobrze, że już dla niego nie gracie. – Werfrand podsunął ogień. –
Wiesz, gdzie jest Adela?
- Pewnie się przebiera.
- Widzimy się za pół godziny.
Minutę później Werfrand dobijał się już do drzwi damskiej garderoby.
- Jesteś tam?
- Poczekaj – krzyknęła Adela. – Jeszcze chwilę.
- Dłużej nie wytrzymam – zawył z tęsknoty.
- Jestem nago.
- Tym bardziej otwórz.
- Nie.
- To chociaż pokaż twarz. – Werfrand usłyszał cichy szelest naciskanej
klamki i naparł na drzwi z całym ciężarem.
- Przestań! Przestań! – chichotała Adela.
- Jeden buziak, jeden buziak. – W końcu drzwi puściły, a Werfrand
wpadł ze śmiechem do środka.
- Cała ubrana?! – wykrzyknął zawiedziony.
- I tak nie powinieneś mnie oglądać.
- Nikogo nie ma.
- Ale zaraz przyjdą – odpowiedziała dziewczyna.
- Wymyśl coś lepszego.
- Zaraz się speszę i nie będę mogła grać!
- Już wychodzę. – Werfrand pocałował ją w policzek i zniknął za
drzwiami.
Potem na pieszczoty nie było już czasu, porwał ich wir wydarzeń.
Konferansjer
wyczytał
nazwiska,
Werfrand
zacisnął
kciuki.
Cisza
publiczności i pierwsze kroki Adama. Adela i jej doniosły głos. Nie pomyliła
się, będzie dobrze. Potem długo nic. Biała plama niepamięci.
Huk, tupanie, tryumfalne gwizdy. Miarowe oklaski zamiast suchego
obijania dłoni, które dostały w nagrodę inne trupy. Zmysły Werfranda na
nowo zaczęły rejestrować rzeczywistość. Aktorzy jeszcze przez kilka minut
nie mogli zejść ze sceny, psując misternie ułożony plan festiwalu. Werdykt
jury był przesądzony. Statuetkę dla najlepszej aktorki dostała Adela. Dla
aktora
–
oczywiście
Adam.
Przed
ogłoszeniem
wyników
konkursu
Werfrand, jako reżyser, zdążył jeszcze odebrać nagrodę publiczności. Nie
odchodził daleko od sceny, mając wrócić na nią po chwili jako zwycięzca
całego festiwalu.
- Bardzo dziękuję wszystkim za tak liczne przybycie. – Na podium
wkroczył przewodniczący jury. – Wystąpiło wiele niesamowitych grup,
wspaniali aktorzy, jeszcze lepsze aktorki. – W tym momencie mrugnął do
dziewcząt siedzących w pierwszym rzędzie. – Widzieliśmy całe mnóstwo
dobrych przedstawień, ale wybór najlepszego był prosty. Wręcz oczywisty.
Tegoroczny festiwal wygrał spektakl pod tytułem „Ja również”. Oklaski dla
zwycięzców!
Werfrand
patrzył
z
niedowierzaniem.
Zamiast
ciągu
zdarzeń
–
pojedyncze klatki. Karl wraz z tweedową marynarką wchodzi na scenę.
Karl odbiera nagrodę. Karl tonie w ramionach rudej aktorki. Publiczność
oniemiała ze zdziwienia, a Werfrand z pogardą machnął ręką. Nie miał
nawet ochoty patrzeć, idąc wśród rzędów siedzeń, porozumiewawczo
poklepywany po plecach.
- Byłeś najlepszy – ktoś krzyknął mu do ucha i objął ramieniem. – Masz
talent.
- Spieprzaj – zrzucił z siebie natrętną dłoń.
- Nie tak ostro.
– Mężczyzna zastawił mu drogę. – Możemy
porozmawiać?
- Nie tutaj – odburknął Werfrand.
- Tutaj – nieznajomy powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Jest
pan niewyobrażalnym chamem, ale dam panu jeszcze jedną szansę. W
poniedziałek, w moim biurze. Mam nadzieję, że zrobi pan na mnie lepsze
wrażenie. – I wcisnął mu do ręki wizytówkę.
- Przepraszam, ale naprawdę nie mam nastroju – odpowiedział
Werfrand takim tonem, że nikomu nie zrobiło się lepiej, po czym zniknął z
pola rażenia współczujących spojrzeń.
Adela znalazła go dopiero po kilkunastu minutach, gdy ukryty w
krzakach palił papierosa za papierosem.
- Gratuluję nagrody – z trudem wypluł z siebie Werfrand.
- Chodź do nas – przytuliła się Adela. – Wszyscy czekają, chcą
świętować.
- Nie ma czego – wycedził.
- Przestań, przecież wygraliśmy!
Werfrand spojrzał z taką kpiną w oczach, że nie potrafiła jej ukryć
nawet miłość do Adeli.
- Dajcie mi wszyscy święty spokój.
10.
Przyjaciele mogli się od niego odczepić. Adam z przyjacielskim
zrozumieniem, Adela z niemal małżeńskim niezadowoleniem, ale zrobili to
od razu. W przeciwieństwie do wizytówki, która uwierała w kieszeni, nie
odnalazła swojego miejsca w szufladzie, a przede wszystkim utkwiła w
pamięci. Werfrand nie chciał iść na spotkanie. Jednak logo studia
producenckiego było wystarczającym wabikiem dla jego ambitnej duszy.
Siedząc w przedpokojach władzy i czekając na karierę, zastanawiał się
nad swoją sytuacją. Spojrzał jeszcze raz na wizytówkę. Milo Stich,
producent, potem adres i numer telefonu. Z nudów zaczął bębnić w nią
placami. Potem zgiął na pół. W końcu przedarł, podniósł leniwie wzrok i
potoczył nim po całym pomieszczeniu. Sekretariat. Nic ciekawego. Jasne,
zabudowane biurko, zatrzęsienie szaf i antyrama oparta niedbale o ścianę.
Lokator tego gabinetu musiał się niedawno wprowadzić. „Stosunkowo
młody, świeżo awansowany – powiedział do siebie Werfrand. – Już czuje
grunt pod stopami, choć jeszcze nie jest go do końca pewien. Po sobocie
wyrobił sobie o mnie zdanie” – pomyślał ze smutkiem, lecz zaraz potem w
głowie zaświtała najbardziej łobuzerska myśl, na jaką potrafił się zdobyć.
Gdy otworzyły się drzwi, szybko wstał i wyciągnął rękę:
- Przepraszam bardzo.
- Za co? – Na bezbarwnej twarzy Milo pojawił się tryumfalny uśmiech.
- Właściwie za nic – odpowiedział bez wahania Werfrand, ściskając
mocniej dłoń. – Dopełniam konwenansu, spotykając osobę, która mogła
poczuć się urażona moim zachowaniem.
- Zawsze pan tak reaguje? – Producent ruszył w stronę swojego biurka.
- Byłem lepszy.
- Jury oceniło inaczej.
- Mogło się mylić – Werfrand odpowiedział bez namysłu.
- W każdym razie przeprosiny przyjęte. – Milo usiadł w fotelu i wskazał
Werfrandowi
miejsce
naprzeciwko.
Jego
gabinet
wyglądał
równie
bezbarwnie jak sekretariat. Udawana schludność pomieszczenia kończyła
się pod oknem stertą porozrzucanych papierów. Jedynym osobistym
elementem była wisząca na ścianie mapa kraju z powbijanymi pinezkami.
- To było pańskie przedstawienie? – producent spytał po chwili
milczenia.
- Od początku do końca.
- Miało pewne braki w konstrukcji i nieco statecznych bohaterów. – Milo
pochylił się nad stołem, żeby lepiej przyjrzeć się swojemu gościowi. – Ale
dawno nie słyszałem tak żywych dialogów.
Werfrand odpowiedział uśmiechem.
- Zastanawia mnie tylko – producent bawił się długopisem i przeciągał
wyrazy – gdzie kończy się pańskie ego.
- Tam, gdzie zaczyna samokrytyka.
- Czyli?
- Dzisiaj? Na odległych rubieżach mojej psychiki. Chyba że był pan na
tych wszystkich szczytach. – Werfrand wskazał wiszącą na ścianie mapę.
- Mógłby pan przynajmniej udawać przestraszonego – odpowiedział
Milo, biorąc ze stołu czerwoną pinezkę. – Tutaj też byłem. – Wbił ją w
kolejne pasmo górskie na mapie, po czym obrócił się do Werfranda. – Z
krnąbrnego pracownika nie ma wielkiego pożytku.
Znów odpowiedział mu jedynie uśmiech.
- Proszę mówić.
- Nie chcę po raz kolejny wyjść na gbura – zaczął powoli Werfrand. –
Ale jest ze mnie większy pożytek niż z tych wszystkich ograniczonych
stenotypistek, które siedzą w całym biurze.
- Wie pan, dlaczego przegrał pan w festiwal?
- Bo jury miało bardziej konserwatywny gust ode mnie.
- Mogło to odegrać pewną rolę, lecz główną przyczyną było coś
zupełnie innego. – Milo rozsiadł się w fotelu. – Zalazł pan za skórę nie
temu, co trzeba.
- Kolejny argument potwierdzający, że miałem rację.
- Racja nie racja, on wygrał, pan przegrał. – Milo pokiwał głową. - Ma
pan coś jeszcze na papierze? Oprócz tej sztuki?
- Scenariusz filmowy.
- I co ja mam z panem zrobić? – westchnął producent. – Powiem
szczerze, mam do zaoferowania słabo płatną, żmudną i nudną robotę,
dzięki której wiele się pan nauczy. Co pan na to?
- Gdybym miał lepszy charakter, dostałbym coś ciekawszego?
- Nie.
- W takim razie zgoda.
- Zgoda – powtórzył Milo i obaj podnieśli się z foteli, żeby uścisnąć
sobie ręce. – Zaczyna pan jutro, w pokoju 203.
- Dziękuję bardzo.
- To też tak pro forma?
- Nie, zupełnie szczerze. Do widzenia – powiedział na zakończenie
Werfrand i wyszedł, nie dając po sobie niczego poznać. Nogi odmówiły mu
posłuszeństwa dopiero w sekretariacie.
- Jak już pan ochłonie… – Milo wychylił się zza drzwi. – Proszę podpisać
parę dokumentów w sekretariacie i przynieść mi w najbliższym czasie
kopię tego scenariusza filmowego, o którym pan mówił.
- Naprawdę zostałem przyjęty? – z niedowierzaniem wyszeptał
Werfrand. – Co będę robił?
- Wszystkiego dowie się pan jutro – uśmiechnął się producent. –
Zdradzają pana oczy, dobry z pana chłopak.
11.
Od tamtego popołudnia napisano miliony scenariuszy, zużyto miliardy
rolek taśmy filmowej, a Werfrand stał się autorytetem. Także w dziedzinie
wyszukiwania nowych talentów.
- Co mówi pan młodym ludziom marzącym o karierze reżysera? –
dziennikarka zadała nieśmiertelne pytanie.
- Tym, którzy się do tego nadają, potrzeba jedynie szczęśliwych
przypadków
–
Werfrand
odpowiedział
wyuczoną
kwestią.
–
Muszą
zwiększać swoje prawdopodobieństwo. Zdarza się, że przyszłą modelkę
dostrzeże na ulicy łowca talentów, ale dużo łatwiej, jeśli dobry fotograf
zrobi jej zdjęcie i roześle w odpowiednie miejsca. Reszta powinna szukać
innego zawodu.
- Skąd mają wiedzieć, że się nie nadają?
- Przychodzi do mnie zahukany chłopczyk i szeptem oznajmia, że chce
opowiadać światu o swoim życiu wewnętrznym. – Werfrand rozłożył się
wygodnie w fotelu. – Może jest ono bogate, ale jak mam mu powiedzieć, że
się sprawdzi? W tym przemyśle konieczna jest współpraca setek ludzi. To
nie wędkarstwo, gdzie wystarczy sprzęt i odrobina szczęścia.
- Ale tu chodzi o młodych, którzy jeszcze nie odkryli swoich talentów –
rozczuliła się dziennikarka.
- Trzeba mieć jakieś poczucie przyzwoitości. Pisałem wiersze w
podstawówce, ale to nie oznacza, że muszę je wszystkim pokazywać. Że to
jest wielka poezja.
- Nobliści z literatury również zaczynali w podstawówce – zauważyła
Melanie.
- I musieli mieć twarde jaja, gdy ignoranci mówili, że się nie nadają.
- Czyli dobre słowo jest konieczne?
- Mój przyjaciel z młodości, gdy podsuwałem mu swoje pierwsze
scenariusze, nigdy mnie nie skrytykował. Bohaterowie nieczytelni, ich
problemy wydumane, ciężko było przebrnąć przez pierwszą scenę, lecz on
czytał wszystko od deski do deski i wyłuskiwał rzeczy, które warto było
pochwalić. Ale młodzi reżyserowie i scenarzyści nie przychodzą do mnie
jak do kumpla. Przychodzą do recenzenta, guru. I sami muszą wiedzieć, że
jedna zła opinia niczego nie przekreśla. Nawet tysiące krytycznych opinii
niczego nie zmienia! – Werfrand zrobił przerwę na łyk herbaty. – Kiedyś
stanęło przede mną przelęknione chuchro i wycedziło przez zęby coś o
sztuce. Popatrzyłem z góry i powiedziałem: „Przyjdź, jak zmądrzejesz, a
teraz nie zawracaj głowy poważnym ludziom”. Parę lat później podszedł do
mnie postawny mężczyzna. „My się skądś znamy?” – spytałem, bo
łapczywie wbił we mnie swój wzrok. A on wcisnął mi do ręki scenariusz. –
„Miałem wrócić, gdy będę gotowy. Chce pan zostać odkrywcą wielkiego
talentu czy mam iść do kogoś innego?” To był Bernard Whiteman.
- Niemożliwe. – Usta redaktorki rozchyliły się w zdziwieniu. – Nie
uwierzę, że kiedykolwiek tak powiedział!
- Był przerażony, ale to zrobił! – Werfrand uśmiechnął się z dumą. –
Wiem, o co chodziło z tą młodością, delikatne gałązki łatwo złamać. Ale
trudno wierzyć w opowieści o wielkich talentach, którym coś stanęło na
przeszkodzie. Widocznie nie byli tak dobrzy, jak sądzili. Zabrakło ciężkiej
pracy, determinacji, marzeń. Wyznaję teorię, że na świecie jest 200–250
tysięcy osób, które żyją naprawdę. Są twórczy, kreatywni, nie zadowolą się
byle czym. Reszta? To bezbarwne tło. Pionki na szachownicy, wypełniające
polecenia, dbające o połączenia między prawdziwymi istnieniami.
- Jak odkrył pan, że należy do tych 200 tysięcy osób?
- Wiedziałem o tym od początku.
- A jak świat pana odkrył?
- Mówiłem wiele razy. Pojechałem z grupą przyjaciół na konkurs
teatralny, przedstawienie spodobało się jednemu z producentów filmowych
i dostałem propozycję. Sądziłem, że będzie to jakaś poważna robota,
chociaż asystent reżysera, a zacząłem od… siedzenia za biurkiem.
Czytałem cudze scenariusze i wynosiłem je na śmieci.
- Rozczarowanie?
- Krew wrzała. Marzyłem, żeby od razu stanąć za kamerą, ale
skończyłoby się to spektakularną klapą. Czytanie tekstów było świetnym
doświadczeniem. Nie ma nic lepszego od uczenia się na błędach, byle
cudzych.
12.
Po wizycie w studio kariera filmowa nie była już odległą możliwością,
lecz realną szansą. Dlatego Werfrand zaraz po powrocie do domu wziął od
służącej kilka worków i zakasał rękawy. Najpierw na poddasze trafiły
blejtramy. Zarówno te dwumetrowe, z trudem mieszczące się w drzwiach,
jak i małe prostokąty, które z łatwością można było schować pod pachą.
Potem przyszła kolej na pędzle i niewykorzystane tubki farb. Adam wszedł
do pracowni, w której nie było już śladów artystycznej przeszłości
właściciela, choć wciąż unosił się malarski kurz i zapach rozpuszczalnika.
- Co tu robisz? – Werfrand spojrzał na niego ze zdziwieniem. –
Przyszedłeś mi pomóc sprzątać?
- Gratuluję, słyszałem o wszystkim – Adam wyciągnął przed siebie
butelkę szampana. – Szybko wypijemy i wychodzimy. Czas na spełnienie
obietnicy.
- Mam coś wziąć?
- Dobrze się ubierz…
Po kilkudziesięciu minutach Werfrand stał już przy drzwiach w
ciemnoniebieskich spodniach, białej koszuli i pomarańczowej marynarce.
- Co sądzisz? – spytał, wyciągając przed siebie krawat
- Ulubiony Adeli. – Adam zaśmiał się na jego widok. – Nie byłaby
zadowolona.
Ciekawość podniosła głowę, każdą obietnicę przyjemnego wieczoru,
który nie spodobałby się Adeli traktując z należytą powagą. Opanowanie
kazało jednak milczeć. Wsiedli do taksówki, latarnie prószyły nikłym, choć
przyjemnym światłem, a Werfrand zaczął opowiadać o przedpołudniu.
- Gdzie jedziemy? – Nie wytrzymał w końcu z ciekawości.
- Wolałem nie przerywać – odpowiedział Adam z uśmiechem. – Tam,
gdzie zawsze chciałeś, ale nigdy nie poszedłbyś sam.
- Do dentysty? – zaśmiał się głośno Werfrand, choć przyjaciel
potraktował jego pytanie ze śmiertelną powagą i przyjrzał się jego zębom.
- Nie najgorsze, ale dentyści też tam będą. Po godzinach.
- Poddaję się – mruknął Werfrand.
- Powiedziałeś, że wystąpimy na przeglądzie i dotrzymałeś słowa. Teraz
moja kolej…
Przejechali jeszcze kilka przecznic, zanim taksówka stanęła, a Adam
wskazał ręką drzwi po drugiej stronie ulicy. Znali je wszyscy. Żony, choć do
ich istnienia nigdy nie chciały się przyznać. Matki, bo czasami wysyłały
tam
swoich
synów.
Ale
przede
wszystkim
mężczyźni.
Szczęśliwie
poślubieni, nieszczęśliwie wolni albo na odwrót, bez różnicy.
- Przecież to burdel – zauważył Werfrand, gdy wyszli z samochodu.
- I rozwiązanie twoich problemów z Adelą – odpowiedział Adam. Widząc
jednak zdziwioną minę przyjaciela, od razu dodał: – Dobra, następnym
razem zabiorę cię do kościoła.
- Czemu nie? – Werfrand potarł dłonie i pewnym krokiem ruszył przed
siebie.
Łamiący
się
w
ukłonach
odźwierny
w
liberii
był
przyzwoitym
początkiem niecnego końca. W środku były już tylko kłęby tytoniowego
dymu, liczne stoliki, kilku wytwornie ubranych mężczyzn i kilka równie
wytwornych, choć rozebranych pań.
- Towar dostarczony za pokwitowaniem. – Adam radośnie uderzył
palcami w brzeg kapelusza.
- Już my się nim zajmiemy. – Jedna z dziewczyn złapała Werfranda za
klapę marynarki i pociągnęła za sobą, kołysząc biodrami wprawionymi w
przeprowadzaniu prawiczków na drugą stronę. Gwar, schody, jeszcze całus
w policzek na pożegnanie. Już był w zamkniętym pomieszczeniu. Z kobietą
o zbyt mocno obrysowanych oczach, zanadto wyszminkowanych ustach i
za szerokich biodrach. „Brak jej lekkości” – zauważył Werfrand, po czym
delikatnie się uśmiechnął. - „Może na tym polega mój problem? Szukam
seksualnej ekstazy u nudnie poprawnej Adeli?”
Ciepłe światło tworzyło zachęcającą atmosferę. Fikuśne, choć nieco
wytarte falbanki podniecały tych, którzy na powrót chcieliby znaleźć się w
domowym zaciszu. Ale padło również pytanie, które rzadko kiedy
zadawane jest w małżeńskiej alkowie:
- Jak chcesz to dzisiaj zrobić, misiu?
- Tak to wygląda… – wyszeptał Werfrand nie przestając się rozglądać
wokół. Przez twarz prostytutki przebiegło dzikie zaintrygowanie. Jej kolejny
klient był młody, dobrze ubrany i zapewne pierwszy raz w burdelu. Tylko
czemu nie miał w oczach tej pytającej bezradności?
- Rozepnij mi marynarkę, koszulę i spodnie – rozkazał Werfrand.
Palce dziewczyny z wprawą prześlizgnęły się po wszystkich guzikach
jego stroju. Lekkomyślnie odpięły marynarkę, frywolnie i z pewną
ciekawością zajęły się koszulą, spodnie traktując już jako zbędny
obowiązek.
- Co jeszcze, księciuniu? – spytała, odsuwając się w głąb łóżka.
- Mały striptiz.
- To ja będę rozkazywać! – powiedziała ostro i na przekór swoim
słowom przyłożyła palec do ust. Zamknęła oczy. Rozchyliła wargi.
Pozwalając chwili trwać, a Werfrandowi sycić się swoim pożądaniem. Jej
usta ułożyły się w delikatnym pocałunku, a dłoń ruszyła w dół. Powoli,
leniwie. Najpierw podbródek, potem szyja. Dziewczyna wzięła głęboki
wdech. Już świst powietrza doprowadzał do drżenia. Dotknęła piersi.
Wydech był obezwładniającym, kocim pomrukiem. Wzrok Werfranda
zatrzymał się w miejscu, o którym marzą wszyscy klienci tego przybytku.
Była tam też jej ręka. Ponętnie ześlizgnęła się z ud, wskazując odpowiedni
kierunek i symulując sposób. Niezbyt długo. Po chwili wspinała się z
powrotem, po wcięciu w tali. Werfrand czuł przeszywający erotyzm tego
dotyku na swojej skórze. Elektryzujący widok. Młoda dziewczyna, z
odchyloną głową, włosami opadającymi swobodnie na ramię. Cudowny
kadr. Iskrzący półcień, który w jednej chwili przerodził się w prawdziwy
erotyk. Wystarczył zdecydowany ruch ręki i stanik opadł na łóżko,
odsłaniając pełne piersi. Niepotrzebne było pełne czułości wzruszenie.
Wystarczyło dzikie pożądanie. Paląca chęć posiadania kobiety, która
promienieje wyuzdaniem, a nie okrywa się wstydem jak kołdrą. Werfrand
stał, z rozpiętą koszulą, nieco opuszczonymi spodniami. Zdecydował, zrobił
krok, pochylił się nad dziewczyną i przez jej gęste włosy dotknął piersi.
Miękkich, odważnie wyeksponowanych. Bardziej pociągających niż u Adeli.
Prostytutka postanowiła skończyć te erotyczne podchody. Przyzwyczajona
do niewielkiego wysiłku i znacznych dochodów straciła zbyt dużo czasu na
wysmakowane gry. Zazwyczaj wystarczyło tolerancyjne milczenie wobec
biologicznego wyposażenia, głośne okrzyki aprobaty zachęcające do
szybszego finiszu oraz siódmy zmysł księgowej każący płacić za wszystkie
obowiązki wykraczające poza dwa pierwsze. Dlatego złapała Werfranda za
ramię i przyciągnęła do siebie. Ich twarze niemal się spotkały. Chłopak
spróbował ją pocałować.
- Tego nie robię – kobieta odsunęła się gwałtownie.
- Dobra, ale to jest mój koncert życzeń – wyszeptał, patrząc jej prosto
w oczy. I zrobił to, czego wstydził się z Adelą.
Prostytutka czekała, z głową na poduszce, piersiami ocierającymi się o
pościel i wygiętym łukiem bioder. A Werfrand patrzył. Na kształtne
pośladki. Na niezbyt smukłe uda i stosunkowo zgrabne łydki. Z uwagą
kontemplując
każdy
szczegół.
Leniwie
muskając
dłonią
jej
skórę.
Zmierzając do celu ze spokojem starego malarza. Wiedzącego, że efekt
gwarantuje
tysiące
dobrych,
wysmakowanych
ruchów,
a
nie
kilka
porywczych pociągnięć. W końcu chwycił ją na wysokości bioder,
przesuwał raz za razem, instynktownie ściskając w dłoniach jej pośladki.
Niedługo później zwolnił, żeby lepiej poczuć nadchodzącą rozkosz,
delektować się każdym ruchem. Powoli i dokładnie. Głęboko i z rozmysłem.
Twarz dziewczyny zatapia się w poduszce. Dotyk miękkich, falujących
piersi. Przyjemność! Tak różna od tej, którą dała mu Adela. Tamta przyszła
niezauważona, nieśmiało zajrzała przez próg i zniknęła, jakby nigdy jej nie
było. Ta kroczyła swobodnie. Z podniesioną głową i promiennym
uśmiechem. Orgazm. Rozszerzający źrenice, dudniący w uszach. Werfrand
opadł na kołdrę. Krew jeszcze przez długą chwilę pulsowała żywo w
stopach, dłoniach i skroniach.
Minęło kilka minut, zanim doszedł do siebie. Otworzył oczy, oblizał
suche wargi.
- Czułeś kiedyś orgazm w zębach? – pierwsza odezwała się prostytutka.
- Każdemu tak mówisz.
- Byłeś niesamowity.
Werfrand wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru wykazywać się w
sprawianiu przyjemności kobiecie, która widziała już wszystko. Chciał jej
kosztem, a raczej kosztem Adama, poznać smak przyjemności. Bez
zbędnych słów i długoletnich, małżeńskich perspektyw. Ostatnie promyki
rozkoszy opuściły jego ciało. Podniósł się z materaca, zapiął wszystkie
guziki. Przyjemność zostawiła go z rozczochranymi włosami, pogniecioną
koszulą i nieobecnym spojrzeniem.
Drzwi, korytarz, stoliki i goście najróżniejszego asortymentu. Stali
klienci o posiwiałych skroniach rozmawiali pełnym głosem, bez pruderii, o
polityce. Młody żonkoś, nie do końca wiedząc, jak się zachować, chował się
w kącie. Adam siedział na środku sali i podpierał ręką coraz cięższą głowę.
Werfrand podszedł do jego stolika, sięgnął ręką po szklankę, upił łyk i
strasznie się skrzywił.
- Prawdziwy absynt – wykrztusił z uznaniem, próbując dojść do
porozumienia z własnym gardłem.
- Kobiety, alkohol, wszystko. Podobało ci się?
- Byłeś u niej wcześniej. – Werfrand otworzył szerzej oczy.
- Tak jak połowa miasta.
- Myślałeś, że Adela… – Nagle wszystko stało się jasne. – Ty
zazdrośniku!
- Już tak nie kombinuj, zaraz się wszystkiego dowiem. – Adam ruszył na
piętro. – Zobaczymy, zobaczymy!
Werfrand machnął ręką, wciąż zdziwiony, że połowa miasta spotyka się
w jednym, ciemnym, ciasnym miejscu w poszukiwaniu przyjemności.
Wszystko stało się dla niego jasne, gdy kilka dni później umówił się z
Adelą. Mężczyźni muszą sobie radzić. Uciekać od obserwacji, których sami
nigdy
by
nie
poczynili
(„Widziałeś
jej
paznokcie?
Maszkara!”),
niemożliwych do rozwiązania problemów („Kochanie, którą sukienkę
ubrać? Tę czy tamtą? Jeszcze zobacz buty”) i powtarzaniem w kółko tego
samego („Dobrze wyglądam? Nigdy mi tego nie mówisz”).
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – napomnienie Adeli przebiło się przez
ciężkie myśli Werfranda.
- Tak, tak, oczywiście.
- To który? Znasz go lepiej. Pióro będzie drogie, a… – dziewczyna
nakręciła się jak kataryniarz kręcący korbą w rytm własnej melodii. I
Werfrand znów odpłynąłby myślami, gdyby nie nagły wybuch. – Jak ty
mnie potwornie denerwujesz! – zaczęła Adela. – Od czasu spektaklu nie da
się z tobą nawet porozmawiać. Ty egoistyczny, zamknięty w sobie draniu!
Potem była jeszcze seria oskarżeń, zamknięcie torebki teatralnym
gestem i wymarsz. Równie aktorski – seksownie kręcąc biodrami, wśród
głośnego stuku szpilek. Werfrand patrzył bez słowa i bez zdziwienia. „Nic
nie zrobiłem – chciał krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle. – W ogóle nic
nie zrobiłem, pewnie o to chodzi”. Po wizycie w burdelu jego romantyczny
zapał wyraźnie osłabł. Adela, będąca dotychczas jedynym rozwiązaniem,
stała się jednym z wielu. Niekoniecznie najlepszym.
13.
- Największe przekleństwo? – spytała dziennikarka, bo musiała o coś
pytać, skoro Werfrand uparł się, że o swojej młodości nie ma już nic
ciekawego do powiedzenia.
- W kolejności alfabetycznej czy chronologicznej?
- Jak pan woli.
- Aaa… – zaczął odważnie reżyser. – Żaden pomysł na „a” nie
przychodzi mi do głowy. Na „b” jest brak kultury. Na przykład u
współgraczy w golfa. Potrafi zepsuć całą rundę. „C” jak… cienki penis.
Słyszałem, że dla niektórych to ogromny problem.
- Myślałam, że powie pan coś o ciężarze sławy – zasugerowała Melanie.
- Nie po to zawracałem ludziom głowę swoimi filmami, żeby teraz
narzekać – odpowiedział natychmiast Werfrand. - Ale może zacznę
chronologicznie o tych największych przekleństwach?
- Proszę bardzo – dziennikarka uśmiechnęła się zachęcająco.
- Najpierw młodość, potem dorosłość, a na końcu starość. – Werfrand
wyszczerzył zęby, dumny ze swojej odpowiedzi.
- Młodość to taki piękny okres!
- Mówi pani o siedzeniu w szkole czy pierwszych, nieudanych
kontaktach seksualnych?
- Raczej chodziło mi o poczucie wolności, brak obowiązków.
- Mitologizuje pani przeszłość – westchnął reżyser. – Ja poczułem się
wolny, gdy miałem wystarczająco dużo pieniędzy, żeby móc każdemu
powiedzieć „nie”. I choć w ostatecznym rozrachunku nigdy tego nie
zrobiłem, to mogłem i nie umarłbym z głodu.
- Co w takim razie było złego w dorosłości?
- Brak nadziei – powiedział spokojnie Werfrand. – Rzeczywistość nigdy
nie wygląda tak, jak byśmy chcieli. Wcześniej mogłem się przynajmniej
łudzić…
- Za to na starość nie ma już podobno wielkich potrzeb – zauważyła
dziennikarka.
- Tak jak możliwości – odpowiedział szybko reżyser. – Choć do różnych
ludzi starość przychodzi w różnym wieku, to w życiu każdego mężczyzny
jest moment, w którym hormony przestają buzować. Najpierw zaczyna się
wolniej jeździć samochodem, potem traci ochotę na coroczny wypad na
narty, w końcu przestaje się nawet oglądać za kobietami. Brak motywacji,
brak wrażeń, koniec…
- Nie myślał pan o popełnieniu samobójstwa?
- Każdy inteligentny człowiek o tym myśli. Ale jak to bywa w takich
przypadkach: myślałem wiele, mówiłem dużo, ale nie zrobiłem nic.
- Skoczyć ze skał można w ułamku sekundy. Bez zastanowienia.
- Więc stawałem na krawędzi, patrzyłem w dół, wyobrażałem sobie,
jakie to proste, i… instynktownie się cofałem. Zwierzę w każdym z nas nie
poddaje się zbyt łatwo.
- Można przeciąć żyły w ciepłej kąpieli.
- Starożytny sposób, makabryczny widok. – Skrzywił się Werfrand. –
Zawsze byłem na to zbyt wrażliwy. Łatwiej przychodziło mi znosić
usypiający, depresyjny ból w małych dawkach niż wielkie cierpienia. To
chyba w ogóle męska przypadłość. Dziecka byśmy nie urodzili.
- Czyli kobiety mają jakieś zalety! Przydają się do rodzenia dzieci.
- Tak uważali starożytni Grecy, dlatego cenili sobie prawdziwą, męską
miłość. – Werfrand uśmiechnął się kącikiem ust. – Czasy się zmieniły, więc
zmieniliśmy zdanie na temat kobiecości.
- I tak czuję, że pański pogląd nie jest zbyt nowoczesny.
- Jestem w stanie przyznać, że nie wszystko w relacjach męskodamskich jest dobre. Ale nie wiem, jak współcześni mężczyźni radzą sobie
z galopującą hordą babskich żądań. Przyjdą do domu – nieposprzątane.
Usiądą przy stole – nie ma obiadu. Będą chcieli porozmawiać z dziećmi –
nie ma dzieci, bo trzeba je jeszcze ze szkoły odebrać.
- To takie straszne? – Redaktorka rozłożyła szeroko ręce. – Mężczyźni
nie mogą odbierać dzieci ze szkoły?
- Mogą, ale nie chcą.
- Najwyższy czas ich przekonać!
- Jak pani zamierza to zrobić?
- W ostateczności zmusić…
- Brak obiadu czy seksu? – nie ustępował reżyser.
- Są jeszcze inne metody.
- Ja ich nie znam. – Werfrand pokręcił przecząco głową. – Na szczęście
nie łatwo pokonać dwadzieścia pięć wieków naszej historii. Ten nowy,
lepszy świat byłby prawdziwym koszmarem.
- Kobiety mają swoją godność, swoje uczucia – zaczęła dziennikarka. –
Nie są jedynie przedmiotem seksualnych zachcianek i to niesprawiedliwe,
że nie mogą się realizować.
- Jest już „sprawiedliwość”. Kiedy będą inne wartości wyższe? –
ironizował Werfrand.
- Czego pan nie rozumie? – żachnęła się Melanie.
- Powoła się pani jeszcze na Boga?
- Może lepiej skończmy ten temat…
- Powiem pani, jak to u mnie wyglądało – sprzeciwił się reżyser. – Przez
całe życie robiłem, co chciałem, więc kobiety albo były ze mną, bo chciały,
albo nie były ze mną, bo nie chciały.
- Ale gdy już taka kobieta z panem była, to czy miała prawo do
własnych decyzji?
- Nie! Trzymałem je na krótkiej smyczy. W kuchni, najdalej w
przedpokoju – reżyser zaśmiał się ciepło. – Kobiety znają wiele sposobów,
żeby życie toczyło się po ich myśli. Wymyśliły małżeństwo, najlepszy
sposób na szybki zarobek.
- Teraz będzie pan dramatyzował?
- Stwierdzam fakt.
- Wolał pan czasy, gdy o wszystkim decydowały koligacje rodzinne i
pozycja społeczna?
- Nie wiem, jak pani to wywnioskowała, ale idę o zakład, że pani
przyjaciele
pochodzą
z
tego
samego
środowiska,
co
pani.
Albo
przynajmniej zarabiają tyle samo.
Dziennikarka straciła rezon.
- Ale to ja decyduję, czy się z nimi zadaję, czy nie – próbowała
kontratakować.
- Jak dla mnie pozór, choć nie będę się sprzeczał.
- I nie muszę wyjść za mąż za jakiegoś starego, obleśnego typa –
kontynuowała niezrażona. – Tylko dlatego, że spodobał się moim
rodzicom!
- Wiec jest pani sama, bo szuka księcia z bajki, co ma czar Adonisa,
wiarę papieża i sypie złotem jak król Midas – Werfrand odpowiedział z
rozbrajającą szczerością. – Rodzice wybierający małżonka to nie był taki
głupi
pomysł.
chwilowego
Po
latach
zachwytu
doświadczeń
ważniejsza
jest
doskonale
zaradność
wiedzieli,
że
mężczyzny
od
czy
odpowiedzialność kobiety. Na tym buduje się związki na lata.
- Czego przykładem były pańskie trzy małżeństwa?
- W końcu celny cios - Uśmiechnął się reżyser. – Poruszałem się w
innych kręgach. Nikt nie wypominał mi niestałości w uczuciach, choć nikt
nie chciał widzieć swojej córki w moich objęciach. W przeciwieństwie do
bankierów czy innych równie odpowiedzialnych ludzi mam w charakterze
nieustanną potrzebę nowości. Nie ganię siebie za to, ale też nie radzę
innym, żeby brali ze mnie przykład. Wyobraża sobie pani, co by było,
gdyby taki bankier zamiast o długotrwałej inwestycji na bezpieczny
procent, jaką jest małżeństwo, myślał ciągle o spekulacjach niepewnymi
akcjami?
14.
Zanim Werfrand zaczął poruszać się w artystycznych kręgach, w
których spekulacja niepewnymi akcjami była bardziej w cenie niż umowa
małżeńska na bezpieczny procent, musiał zdobyć przepustkę na ich
salony.
- Wielu tutaj zaczynało – Milo dodawał otuchy, wręczając Werfrandowi
klucz do jego królestwa. – Masz znaleźć coś przykuwającego uwagę.
- Ile przychodzi takich tekstów?
- W roku? Kilkadziesiąt dobrze rokuje – odpowiedział zachęcająco
producent.
- Ile trafia na ekrany?
- Jeden może dwa. Reszta wylatuje kominem.
Po tygodniu pracy w biurze Werfrand znał na pamięć numery
najważniejszych pokoi, przestał gubić się na korytarzu i zaprzyjaźnił z
palaczem, któremu codziennie dostarczał opału. Przykuty do biurka przez
większość dnia jadł mało, palił dużo i z determinacją pokonywał kolejne
strony nadesłanych tekstów.
Po miesiącu minęło pierwsze zauroczenie. Stos scenariuszy okazał się
jedynym niewyczerpalnym zasobem na świecie. I nawet jeśli półki w
pokoiku Werfranda wieczorem robiły się puste, to z rana znowu pokrywała
je gruba warstwa maszynopisów. Albo poprzedni recenzent zaciągnął
ogromny kredyt zaufania u szefów i utonął w długach, albo – co wydawało
się bardziej prawdopodobne – cały kraj ogarnęło twórcze szaleństwo. Bo
przysyłano
wszystko.
Rękopisy
upaprane
kawą,
zeszyty
zasypane
tytoniowym popiołem, pedantycznie opakowane maszynopisy. Werfrand,
cokolwiek brał do ręki – z sumiennością czytał. Z wprawą aptekarki
odszyfrowującej lekarskie recepty. Ze znawstwem Champolliona, który
zrozumiał hieroglify. Żeby potem z czystym sumieniem napisać długą
recenzję, a w odpowiednich rubryczkach postawić oceny.
Najgorsze materiały trafiały od razu do pieca. Nieco lepsze szły do
„trupiarni”. Małego pomieszczenia, pełnego kurzu i pleśni, na wypadek
gdyby ktoś miał się nimi jeszcze zainteresować. Jedynie pojedyncze
egzemplarze pokazywał Milo, które kręcił nosem i obiecywał przyjrzeć się
sprawie w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Pewnego dnia Werfrand otworzył drzwi do swojego gabineciku i
najzwyczajniej w świecie nie wytrzymał jego księżycowego krajobrazu.
Góry zeszytów, kratery rozsypanych kartek, nawet kosmiczny kurz, z
którego w razie potrzeby mogły powstać nowe formy życia. Oczy piekły na
sam widok. Dlatego uniósł najgorzej wyglądający stos materiałów i ruszył
w kierunku trupiarni.
- Gdzie idziesz? – przy samych drzwiach zatrzymał go głos Milo. –
Chyba wytrzymasz w tej robocie dłużej niż inni. – Producent podszedł i
poklepał go po ramieniu.
- Mało chwalebny komplement. – Werfrand wbił wzrok w buty, czekając
na ostrą reprymendę.
- Ludzie tutaj cierpią na przerost ambicji albo na brak talentu. Albo na
jedno i drugie. – Milo wziął do ręki jeden z tekstów i zaczął przeglądać. –
Leniwi upychali teksty w trupiarni już po kilku dniach. Ambitni wcale.
Pierwszych wyrzucałem, drudzy nie wytrzymywali i zwalniali się sami. A ty
jesteś rozsądny, dlatego sprzedam ci skuteczną metodę. – Producent
zaczął iść w stronę swojego gabinetu, a Werfrand starał mu się dotrzymać
kroku, niosąc kilkunastokilowy bagaż scenariuszy. – Te obskurne są od
wariatów, czasami genialne, zazwyczaj do śmieci. Z innymi nie wiadomo,
dlatego bierzesz tekst, czytasz streszczenie, potem początek, koniec i parę
dialogów ze środka.
- A co z recenzjami?
- Spalone wpisz jedynie na listę, o reszcie kilka zdań wystarczy…
Chyba że coś jest warte polecenia. To czytasz uważniej, piszesz dłużej i
przekazujesz dalej.
Werfrand wrócił do swojego pokoju i z taką samą determinacją, choć
większą łatwością, zabrał się do czytania scenariuszy. Gdy skończył, hałda
odrzuconych materiałów nadawała się do opalania budynku. Trupiarnia też
nie narzekała na brak zaopatrzenia. Został nawet jeden scenariusz do
pokazania Milo. Najważniejsze, że recenzent mógł po raz pierwszy wyjść ze
studia, gdy był w nim ktoś oprócz ciecia i kilku sprzątaczek.
Musiało upłynąć kilka tygodni, zanim Werfrand wpadł na pomysł, który
powinien przyjść mu do głowy już pierwszego dnia pracy. Pomysł
sprawdzenia, czy w trupiarni znajduje się recenzja jego scenariusza.
Otworzył drzwi, szybko omiótł wzrokiem regały. A, B, C… L, M, jest P!
„Paraliż”, „Przebaczenie”. Jeszcze chwila. „Przenikanie”. Wyciągnął nieco
pożółkłą teczkę, przewertował. Nie najgorsze oceny i krótka recenzja na
końcu: „Film trudny w realizacji, ale ciekawy”. Niżej kolejny wpis:
„Beznadzieja”. Podpisano: Milo Stich. Werfrand wyszedł na korytarz w
poszukiwaniu autora tych bezdusznych słów. Już ruszył na niego z
podniesioną przyłbicą, już mieli brać się za bary.
- Zbieraj się – rzucił krótko producent. – Jedziemy na plan.
Te pięć słów szybko ukoiło złość Werfranda. Od dawna marzył, żeby
znaleźć się na planie filmowym. Jak to zwykle bywa, do spełnienia nie
potrzeba było wiele. Wystarczyło kilka minut drogi, przepustka i leniwe
skinienie głowy strażnika. Tak otwierał się inny, piękny świat. Z morzem
budynków, ruchem jak w godzinach szczytu. Einstein doskonale czułby się
w tej magicznej krainie, w której zakrzywienie czasu i przestrzeni naocznie
daje się zaobserwować. Z jednej strony samochody, z drugiej – drewniana
brama prosto z Dzikiego Zachodu. Poza tym strzępy roztrzaskanego statku
piratów, błyszczące świeczniki Ludwika XVI i ludzie. Tłum ludzi. Prawdziwe
zatrzęsienie istot. Normalni, spotykani każdego dnia, ale i wysoki brunet
trzymający na ramieniu ogromny, średniowieczny miecz. Albo panienka w
bufiastej sukni wydmuchująca przez nos papierosowy dym. Werfrand,
kurczowo uczepiony pleców producenta, rozglądał się uważnie. W krainie
magii i snów wszystko działo się jednak zbyt szybko. Minęli restaurację,
mały sklep spożywczy – brakowało tylko sal porodowych, żeby spędzić tu
całe życie – i weszli do jednej z hal.
- Poczekaj chwilę – wyszeptał Milo i zniknął w tłumie.
W powietrzu unosiła się delikatna mgiełka wilgoci i kurzu. Werfrand,
jak każdy wielbiciel teatru, doskonale znał tę podniecającą mieszankę. Ale
na planie filmowym oprócz magii słowa i gry aktorskiej była jeszcze iluzja
budowanej z rozmachem dekoracji. Wystarczyło kilkunastu robotników
oraz rusztowanie, żeby przed kamerą wyrosły fasady nieistniejących
budynków.
- Co oni budują? – spytał Werfrand na widok producenta.
- Sami nie wiedzą – odburknął Milo. – Teraz dopiero ci się spodoba.
Zrobili kilkanaście kroków i znaleźli się w długim, jasnym korytarzu.
Kobiety przebrane w stroje z XVII wieku prowadziły całkiem współczesne
rozmowy o niczym. Milo mijał je zręcznie. Nie zwracając uwagi na urodę,
którą Werfrand mógłby komplementować godzinami. Widocznie nie to miał
na myśli, mówiąc, że „będzie mu się podobać”. Stanęli przy drzwiach,
producent zapukał.
- Proszę – ze środka dobiegł znajomy głos.
Werfrand nie zdążył pomyśleć, a już był w środku. Twarzą w twarz z
Brandonem Cody.
- Cześć, chłopaki – aktor powiedział swoim obłędnie niskim głosem, a
Werfrandem wstrząsnęła zazdrość, że też matka natura nie obdarzyła go
takim wyglądem.
- Co tam, Milo? – Brandon uściskał przyjaźnie producenta. – Nie
zdążyłem ci podziękować za sobotnią imprezę.
Producent odrobinę się speszył.
- Poznaj Werfranda Stephena, mojego współpracownika.
- W końcu jeden ze Stephenów! – Kolejne słowa Brandona jeszcze
bardziej zawstydziły Milo. - Bardzo się cieszę!
- Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Werfrand, ściskając dłoń
aktora.
- Chodźcie na plan, zaraz zaczynam. – Brandon skierował ich
ramieniem z powrotem w stronę drzwi.
Szli w trójkę. Po korytarzu, na którym wciąż kręcili się ludzie, jednak
nie było już dam w krynolinach. Stały przed kamerą, ustawione przez
asystenta,
który
pomagając
sobie
dosadną
gestykulacją,
tłumaczył
charakter sceny. Uwagę Werfranda znów przykuła scenografia. Potężny,
marmurowy kominek, w którym trzaskał ogień. Długi, drewniany stół
zastawiony z dbałością. Gorące potrawy, nakładane na półmiski przez
technicznych.
Reżyser podniósł się ze swojego krzesła, podszedł do Brandona i
wyszepnął mu kilka słów na ucho. Aktor przytaknął ze zrozumieniem.
Światło, kamera, akcja. W ruch poszły widelce i noże, Brandon schylił
głowę i słuchał, co mają mu do powiedzenia krynolinowe damy. Potem
sam zaczął mówić, wodząc obłędnym spojrzeniem po zebranych.
- Jest niesamowity – wyszeptał Milo, obserwując rodzącą się filmową
magię.
- W przeciwieństwie do mnie. Widziałem recenzję scenariusza
- Grzebałeś w moim biurku? – Milo z niedowierzaniem pokręcił głową. –
W twoim przypadku nic mnie już nie zdziwi.
- Nie ten, który ci dałem, gdy mnie zatrudniałeś. Ten, który wysłałem
do was kilkanaście miesięcy wcześniej.
Stali obok siebie, szepcząc z animuszem. Na tle planu filmowego, na
którym powstawały kolejne sceny kominkowe. Ogień trzaskał, dziewczęta
ledwo poruszały się w swoich strojach z epoki, a producent z trudem
przełykał ślinę.
- Zapomniałem wyczyścić trupiarnię – powiedział, mrużąc oczy. –
Chyba nie byłem zbyt wylewny, co?
- O co chodziło Brandonowi?
- Zwyczajnie cię polubił… – Milo próbował brzmieć naturalnie.
- Piszesz, że scenariusz jest do bani, a potem idziesz na festiwal.
- Nie wiedziałem, kogo tam spotkam.
- Bierzesz mnie na plan, Brandon mówi, że się cieszy.
- Widocznie chciał poznać twoją rodzinę…
- I znosisz moje bezczelne zachowanie, chociaż już na samym początku
powinieneś dać mi w mordę.
- Myślisz, że nie chciałem?
- Więc? – Werfrand stanął przed producentem, zasłaniając mu widok na
plan.
- Twój ojciec wszedł z nami do spółki przy filmie. Opłacił gażę Brandona
– odpowiedział spokojnie Milo. – Ale nie bój się, nie jest głupi. Film to
murowany sukces, wszystko zwróci się z nawiązką.
- A ja jestem częścią transakcji...
- Nikt nie wierzył, że się sprawdzisz. Mieliśmy cię tylko zatrudnić na
okres produkcji, ale powinieneś zostać.
- Nie wiem, czy jeszcze mam ochotę. – Werfrand ruszył w stronę
wyjścia.
- Możesz być naprawdę dobry, zastanów się – Milo powiedział odrobinę
głośniej, zwracając na siebie karzącą uwagę obsługi.
- Następnym razem nie wręczaj wizytówki z zapisaną z tyłu dokładną
godziną spotkania. – Werfrand rzucił mu ostatnie spojrzenie. – Psuje
wrażenie.
15.
- Dobrze, że nie zostałem malarzem – wyszeptał Werfrand z
niedowierzaniem. – Wtedy ojciec kupiłby dla mnie miejsce w Akademii.
- Pogadaj z nim – poradził Adam.
- Do niczego się nie przyzna.
- Więc nawet nie próbujesz zapytać.
Przyjaciele stali w tłumie, który, choć pora już późna, tłoczył się na
chodniku
niczym
pośpiesznie,
w
marząc
środku
o
dnia.
swoich
Spragnieni
nocnych
alkoholu,
arkadiach.
mijali
ich
Podchmieleni
przechadzali się nieco wolniej rozkoszując się pijaną wolnością. Natomiast
kompletnie nawaleni bełkotali pod nosem niezrozumiałe słowa i na
czworakach zdobywali kolejne metry chodnika.
- To co chcesz zrobić? – Adam próbował być poważny w tej zupełnie
niepoważnej scenerii.
- Sam dostałbym się do studia!
- On pomógł ci to zrobić wcześniej. – Przyjaciel wzruszył ramionami. –
Najlepiej jak umiał.
- Albo chciał mi pokazać, że mam głupie pomysły i szybko się nimi
nudzę – żachnął się Werfrand.
- Cześć, chłopaki! – Adela wynurzyła się zza rogu. – O co się tak
kłócicie? – Podeszła do Werfranda i pocałowała go w policzek.
- Bo ojciec Werfranda… – zaczął Adam, zanim dostał znaczącego
kopniaka w kostkę. – Nie chce mu kupić skrzypiec.
- Skrzypiec? Będziesz dla mnie grał? – ucieszyła się Adela. – Nic nie
mówiłeś!
- Tak jakby… – wymamrotał Werfrand, gdy ukochana rzuciła mu się w
ramiona, a Adam bezgłośnie szydził za jej plecami. – Chodźmy do środka.
Zanim rozpoczął pracę w studio, czas, jaki spędzał we wszelkiego
rodzaju knajpach, szedł w setki godzin. Werfrand uwielbiał, gdy jego
barowi
przyjaciele,
wraz
z
kolejnymi
zaciągnięciami
papierosami
i
następnymi szklankami alkoholu rozluźniają krawaty, odpinają kołnierzyki,
pozbywają się ciążących im masek. I wciąż kłamią, ale szczerzej, samemu
nie wiedząc, że to robią. Lubił historie malarzy, którzy zjeździli cały świat w
poszukiwaniu
odbiorców
rozumiejących
ich
sztukę.
Podrzędnych
urzędników, znających receptę na uleczenie państwowych problemów. A
oni lubili Werfranda, widząc jego młodą twarz i inteligentne spojrzenie.
Opowiadali mu, nie żałując rad, o prawdziwym życiu. Tak chłopak
przechodził z nimi od piekła codzienności do alkoholicznej wielkości, kiedy
to każdy jest zdobywcą świata i niewieścich serc. Tego wieczora miało być
jednak inaczej. Werfrand chciał się upić razem z przyjaciółmi, na wesoło.
- Przepraszam was, chłopcy – Adela obdarzyła ich czarującym
uśmiechem i wstała od stołu.
Jeszcze nie zdążyli się na dobre rozsiąść, a ona już biegła do łazienki
przypudrować nosek. Werfrandowi było to nawet na rękę. Kątem oka
dostrzegł papierosa wyciąganego z ładnej papierośnicy przez jeszcze
ładniejszą dłoń. Kobietę, która przyłożyła go do ust. Mężczyzn, którzy jak
na rozkaz rzucili się w jej kierunku z ogniem.
- Jesteście podgatunkiem – Rose wyszeptała do nich między jednym
zaciągnięciem a drugim. - Od razu widać, czego chcecie: zestawu
matczynych porad, opieki czy bliskości.
- Kobiety nie lepsze – odpowiedział jeden z jej adoratorów.
- Są jak kwiaty – dodał odważnie drugi. – Szybko kwitną i jeszcze
szybciej przekwitają.
- Widocznie mieliście do czynienia z suczkami, a nie kobietami.
Prawdziwe piękno jest ponadczasowe.
- Z figury wygląda pani na dziewiętnaście – jeden z mężczyzn wyrwał
się z szeregu. – Z twarzy na dwadzieścia dwa. Gust jednak zbyt dobry jak
na nastolatkę, dlatego dodam trzy lata za piękną suknię i kolejne dwa za
zarozumiałość. Razem dwadzieścia siedem.
- Czterdzieści trzy – odparła niedbale Rose.
-
I wciąż
niezamężna?
–
zdziwił
się
mężczyzna
w
okularach,
przerywając pełną zaskoczenia ciszę.
- Poznałam zbyt wielu, żeby mieć na to ochotę. Jesteście dumni ze
swojego posiadania, chwalicie się pieniędzmi, kontaktami – zrobiła przerwę
i strzepnęła popiół na podłogę. – Za bardzo kocham swoją wolność. Bo co
to za problem znaleźć bogatego męża i dać mu dupy raz w tygodniu, tak
jak lubi…
W tym momencie wokół stolika Rose wyrosły zazdrosne żony. Zaczęły
ciągnąć swoich mężów za rękawy. Przypominać o dzieciach, powoływać się
na dawno zapomniane obietnice. Byle tylko przestali patrzeć na tę
przeklętą kobietę. Władającą męskimi pożądaniami tak jak delikatną
smużką papierosowego dymu, która oplatała ją zmysłowo. Rose znów
zaczęła mówić, lecz jej słowa ginęły w zgiełku. Zresztą Adela wróciła do
stolika.
- Miałem ostatnio niezły pomysł na scenariusz – zaczął Werfrand. – Na
świecie istnieje tylko jeden człowiek, który myśli. Ty. Reszta udaje, jest
tłem dla twoich działań.
- Za dużo ludzi, żeby to miało ręce i nogi – zauważył Adam.
- Im bogatsze tło, tym bardziej przekonujące wrażenie.
- Jest coś lepszego – wtrąciła Adela. – Nie ma żadnej pewności, że
żyjemy, że naprawdę myślimy. Możemy być jedynie fantomami.
- Ludzie tańczący za moimi plecami na pewno są. Nawet jeśli ich nie
widzę mogą wpaść mi na plecy. W ostateczności spytam was o
potwierdzenie…
- Nas? Przecież jesteśmy widmami. – Uśmiechnął się Werfrand. –
Będziemy cię okłamywać.
- I to cały pomysł na film? – Kąciki ust Adama delikatnie się podniosły.
- Na razie tak…
- Główny bohater mógłby zapomnieć o zasadach. Przestać się
czymkolwiek przejmować – podpowiedział przyjaciel.
- Świat nie myśli, ale może cię zabić. – Adela z zazdrością popatrzyła w
stronę parkietu. - Albo rozweselić.
- Nieważne… – Machnął ręką Werfrand. – Napiszę kilka dialogów, a
potem i tak wyrzucę wszystko do kosza.
- Więcej wiary. – Adam klepnął go w ramię.
- Wer tak zawsze. – Adela oparła się na stole i ściszyła głos, udając, że
obgaduje swojego ukochanego. – Najpierw marudzi, a potem przysyła mi
całe strony i każe czytać. Ale to jeszcze nic! Rumieni się, gdy go krytykuję!
– Zrobiła zawstydzoną minę, jakby niechcąco zdradziła największy sekret.
- Weź ją lepiej! – Werfrand gestem ręki wygonił przyjaciół w stronę
parkietu.
Nie była to jednak altruistyczna uprzejmość. Już od dłuższego czasu nie
mógł się powstrzymać od rzucania Rose ukradkowych spojrzeń. Patrzenia
na czerń jej bezpretensjonalnie kuszącego stroju. Na to, jak uwodzi,
siedząc wygodnie w fotelu i paląc leniwie papierosa. Rose odwróciła głowę.
Miał wrażenie, że wedrze się do jego wnętrza, rozgrzeje do czerwoności i
zostawi po sobie jedynie tlące się zgliszcza. Rzucił kolejne spojrzenie. Rose
siedziała. Bokiem. Jakby nigdy nic rozmawiając z nieznajomymi. Odwrócił
się z powrotem do swojego stolika.
- Masz piękny głos, powinieneś śpiewać. – Werfrand poczuł na swoim
ramieniu czyjąś dłoń.
- Dziękuję – powiedział od razu wstając.
- Mogę?
- Proszę bardzo. – Werfrand przysunął dla niej krzesło.
-
Przyznam,
podsłuchiwałam
nieco.
–
Uśmiechnęła
się
bez
zażenowania. – Po co tobie te filmy?
- Chciałbym… – słowa uwięzły mu w gardle. I choć próbował zmienić
głupią przerwę w wyraz głębokiego zamyślenia, to jedynie zapatrzył się w
zielone oczy rozmówczyni. – Chciałbym niszczyć schematy, w które wierzą
ludzie. Pokazywać ich nieprawdę.
- Schematyczne życie jest bardzo wygodne i bezpieczne. – Rose nie
odrywała od niego wzroku.
- Nie pozwala na wiele.
- Ale do zmian potrzeba odwagi i talentu. Większość nie ma ani
jednego, ani drugiego. – Obróciła głowę, żeby wypuścić dym. Królewski
profil, Werfrand od razu to zauważył. – Nie znajdziesz łatwo publiczności.
- Jest pani bardzo krytyczna.
- I bardzo inteligentna. Nie musisz nazywać moich zachowań. –
Uśmiechnęła się szyderczo. – Wolę odpowiedzi od opisów.
-
Będę
pokazywał.
Może
nie
szokował,
ale
uzmysławiał.
Na
przedstawienie zawsze znajdzie się wielu chętnych.
- Tylko za bardzo nie intelektualizuj. Ludzie oprócz ducha mają jeszcze
ciało. – Wbiła resztkę swojego papierosa w popielniczkę. – A co jeśli ci się
uda? Co masz im później do zaoferowania? – Z niewinnym wyrazem twarzy
słała w jego kierunku kolejne, coraz celniejsze ciosy. – Jesteś mądry, widzę
to w twoich oczach, ale musisz jeszcze trochę doświadczyć. Szybko
wyciągniesz wnioski.
- Możemy przerwać? – Adam wychylił się zza ramienia Rose.
- Adam i Adela, moi przyjaciele – przestawił natychmiast Werfrand.
- Bardzo mi miło. – Kobieta uścisnęła ich dłonie po czym wstała od
stolika. – Przyjdźcie kiedyś do mnie, warto by kontynuować tak mile
rozpoczętą znajomość.
- Z pewnością skorzystamy z zaproszenia – obiecał Werfrand.
- Na mnie już czas. – Uśmiechnęła się Rose. – Jedyne, co warto po sobie
zostawiać, to dobre wrażenie i uczucie niedosytu.
- Dobranoc – wyszeptał na pożegnanie Adam, a gdy kobieta oddaliła
się na bezpieczną odległość, zarzucił Werfranda pytaniami. – To jest ta
skrzypaczka? Czego chciała?
- Chyba widziałeś – Adela usiadła obok Werfranda. – Wszystko
słyszałam, nigdzie nie pójdziesz.
- Oczywiście, kochanie – Werfrand pocałował ją w policzek. – Gdy mnie
spytasz, gdzie byłem, powiem, że u Adama.
- Przecież to stara, spragniona baba – Adela uderzyła ręką w stół z
zajadłością żony przy stoliku obok.
- Pójdź ze mną, to nie będzie problemu.
- Chyba mnie nie zrozumiałeś! – Adela z hukiem zamknęła torebkę. –
Nie mamy o czym rozmawiać. – Ruszyła w stronę drzwi.
- Nie biegniesz? – spytał Adam.
- Zanim założy płaszcz i wyjdzie na dwór, zdążę ją dogonić – westchnął
Werfrand. – Zdążyłbym… To nie ma sensu.
Adela nie miała determinacji żony ani pokory służącej, żeby z
podniesionym czołem znosić kolejne upokorzenia. Postawiła na teatralne
wyjście, sprawdzając czy Werfrand zaryzykuje może nie idealną, lecz
oswojoną miłość w pogoni za przygodną znajomością ze skrzypaczką. Tyle
że w takiej sytuacji i z takim partnerem była to dla niej gra w rosyjską
ruletkę.
Z
bębenkiem
wypełnionym
ostrą
amunicją.
Ojcowska
przepowiednia zaczęła się spełniać. Adela, jak każdy zbyt szybko dojrzały
owoc, w zastraszającym tempie traciła swoją świeżość. Przeradzała się z
niewinnej nastolatki w dojrzałą kobietę. Jej pełniejsze policzki, nawet jeśli
dodawały zdrowego uroku, nieuchronnie wiązały się z coraz pełniejszymi
biodrami, czego Werfrand nie potrafił już zaakceptować.
16.
Przyjaciele ostatecznie nie zabrali ze sobą Adeli. Sami pokonali
wysokie stopnie schodów, sami zapukali do drzwi i kłamstwem byłoby
uważać, że pchało ich do tego jakieś wysublimowane uczucie. Takie rzeczy
dzieją się co najwyżej w towarzystwie ciekawskiego ssania w żołądku.
Rose otworzyła z niczego niezdradzającym wyrazem twarzy i zaprosiła
do środka. Pierwsze na co zwrócili uwagę to zdjęcia. Były wszędzie.
Najrozmaitszych rozmiarów, w najrozmaitszych pozach. Tu, w brązowej
ramce, pamiątka po koncercie. Tam, na niebieskim passe-partout, z
wydatnym brzuszkiem, w ciąży. Obok fotografia ślubna, pewnie rodziców.
-
Może
was
oprowadzę?
–
zaproponowała
Rose,
widząc
zainteresowanie gości. – Mój pokój ćwiczeń. – Otworzyła drzwi do
wysokiego pomieszczenia pełnego kwiatów. – Wyciągam skrzypce i znikam
dla świata na kilka godzin. Tutaj odpoczywam. – Kolejne drzwi stanęły
przed nimi otworem, ukazując biblioteczne szafki zajmujące wszystkie
ściany. Adam wszedł odważnie i przysiadł na kanapie, natomiast Werfrand
podszedł do regałów i wyciągnął jedno z nagrań.
- Skąd wiedziałeś? – Rose zapytała z uśmiechem.
- Mozart. – Werfrand spojrzał na okładkę. – Pewnie pani ulubiony. Wielu
go lubi.
- Ale nie każdy rozumie.
- Młodo umarł – zauważył Adam.
- Tacy jak on nie mogą długo żyć. Nudzą się tu śmiertelnie. To jest
dopiero piękna rzecz. – Rose położyła dłoń na głowie małego amorka, który
stał w rogu. – Szkoda, że ma obtłuczone palce, ale spójrzcie na stopy.
Perfekcyjne! Po nich poznaje się dzieło doskonałego rzeźbiarza.
- Zajmowała się pani rzeźbiarzem? – Werfrand przejęzyczył się nie bez
premedytacji. – „Rzeźbiarstwem” chciałem powiedzieć.
- Lubię sztukę, choć mało co mnie zachwyca. Znacie obrazy
Velázqueza?
- Malowałem trochę – odparł z kpiną Werfrand.
- Naprawdę? Reżyser powinien się znać na malarstwie – ucieszyła się
Rose. – Ten obraz powinniście zobaczyć w oryginale. Wtedy dopiero robi
wrażenie. – Podeszła do biblioteki i wyciągnęła miniaturową kopię.
- „Panny dworskie”, piękne – powiedział Werfrand.
- Nie potrafisz się zachwycić – zaśmiała się skrzypaczka. – Lepiej
chodźmy coś zjeść.
- Jest naprawdę piękny, co tu więcej mówić? – Adam próbował ratować
sytuację.
- Inne rzeczy wam w głowach niż szukanie odpowiednich słów.
Ledwo usiedli przy zastawionym stole, a Rose wyciągnęła papierosa.
- Jesteście tacy młodzi – powiedziała, przyglądając im się z uwagą. –
Nie powinnam przy was palić, dawać złego przykładu.
- Proszę się nie przejmować – powiedział Adam.
- Dawniej nie paliłam. – Rose strząsnęła delikatnie popiół. – Ale w
końcu trzeba się za coś nie lubić, prawda?
- Niszczy smak potraw. – Werfrand spojrzał uważnie na skrzypaczkę.
- Tej sałatki? – Kobieta wypuściła obłoczek dymu i wzdrygnęła
ramionami. – Są potrawy, dla których się żyje i dzięki którym się żyje.
Pierwsze mają podniecać podniebienie i zdarzają się niezwykle rzadko.
Drugim niepotrzebny jest nawet smak i jemy je na co dzień. Ale nie
pozwalajcie mi się już dłużej wymądrzać i powiedzcie coś o sobie…
- Wolę oszczędzać słowa – zaczął Werfrand. – Ludzie zbyt często
mówią, a zbyt rzadko mają coś do powiedzenia.
- To jest przytyk? – spytała skrzypaczka.
- Raczej autoironia. – Uśmiechnął się Werfrand. – Chce pani wiedzieć,
do jakiej szkoły chodziłem?
- Jeżeli uznasz to za ważne…
- Niczego nie uznaję za ważne – wycedził przez zęby. – To, co widzę
dookoła, zupełnie mnie nie zadowala. Świat rozpychających się łokciami
głupców.
- A ty jesteś artystą! – Zaśmiała się skrzypaczka.
- Jeszcze niczego nie dokonałem.
- Są tacy, co przez całe życie niczego nie zrobili, a mają się za
artystów.
- Tym bardziej nie chcę należeć do ich grona – odparł spokojnie
Werfrand. – Artysta to wytarte słowo.
- Znowu mnie obrażasz? – Rose spojrzała na niego wyniośle.
- Potrafi pani wpływać na emocje innych?
- W wielkim stopniu. – Kobieta zmrużyła oczy.
- W takim razie jest pani artystką – powiedział Werfrand i odłożył
widelec. – Chociaż dalej uważam, że to mało zaszczytne miano.
- Nie bądź taki ostry – skrzypaczka zmrużyła oczy. – W przyszłości
często będziesz musiał opowiadać o swoim artystycznym życiu.
- Skąd ta pewność?
- Za długo żyję, żeby tego nie widzieć. Sam zresztą masz takie
przeświadczenie – rzuciła wyzywająco. – Twoja skromność i poczucie
śmieszności zabrania mówić o tym głośno, ale jesteś pewien, że świat
padnie ci u stóp. Spełni każde najskrytsze pragnienie. W końcu inni ludzie
są tacy głupi, z łatwością uczynisz z nich swoich poddanych.
Werfrand patrzył na Rose z uśmiechem. Była niebanalnie piękna,
królewsko wyniosła i do tego szalenie przenikliwa. A dla mężczyzny nie ma
nic bardziej niebezpiecznego.
- Bardzo lubię nastoletnich kochanków, są tacy niewinni – wypaliła
nagle bez zająknięcia.
- Przepraszam bardzo, gdzie jest łazienka? – Werfrand wstał od stołu.
„Nie kłamali” – przeszło mu przez myśl, gdy wchodził do toalety. I
choć martwiła go ucieczka, to pocieszał się, że czekanie dobrze
skrzypaczce zrobi. Łatwa zdobycz nigdy nie przynosi takiej przyjemności
jak obfity łup po długotrwałym polowaniu. „Już chyba nic mnie nie zdziwi”
– wymamrotał do siebie, obmywając twarz zimną wodą. Jak to zwykle z
podobnymi sądami bywa, mylił się koszmarnie. Bo kątem oka zauważył
kolejne zdjęcia. W kapeluszu, na plaży i – to najciekawsze – na piasku, ze
skrzyżowanymi nogami i odsłoniętą piersią.
- Adam powiedział mi, że wygraliście ostatnio przegląd teatralny,
gratuluję! – zaczęła skrzypaczka, gdy do nich wrócił.
- Nic z tych rzeczy. – Werfrand usiadł spokojnie za stołem. – Adam
dostał nagrodę dla najlepszego aktora, spektakl wyróżnienie publiczności,
ale cały festiwal wygrał ktoś inny.
Od tego momentu rozmawiali już o wszystkim i o niczym. Poświęcając
czas raczej na wymianę spojrzeń i gestów niż myśli. Skrzypaczka, nie
zdradzając swoich pożądań, badała teren. Werfrand, nie zdradzając swojej
decyzji, rozważał otrzymaną propozycję. Tymczasem za oknem rozlała się
atramentowa
ciemność.
Zasady
nawet
liberalnego
wychowania
nie
pozwalają pierwszemu spotkaniu trwać tak długo.
- Bardzo dziękujemy za miły wieczór, ale na nas już pora. – Werfrand
spojrzał na przyjaciela i wstał od stołu.
- Cieszę się, że przyszliście – powiedziała skrzypaczka i na pożegnanie
przytuliła się do Adama. Tak samo zrobiła z Werfrandem. Dodatkowo
szepcząc mu na ucho, żeby przyszedł za tydzień o tej samej porze. Sam.
Przyjaciele wyszli na zewnątrz, na chłód, który skuł chodniki i ulice.
Ostre powietrze wbijało się bezlitośnie w płuca, a każde wypowiedziane
słowo zamieniało się w chmurkę pary.
- Nie pozwól mi nigdy do niej wrócić – rzucił krótko Werfrand, podniósł
klapy
płaszcza
i
wcisnął
głowę
w
ramiona,
chowając
się
przed
przerażającym zimnem.
17.
- Witaj, przystojniaku. – Rose wychyliła się zza drzwi. – Myślałam, że
nie przyjdziesz.
- Też tak sądziłem.
Walka
podstępnej
ciekawości
ze
zdrowym
rozsądkiem
była
rozstrzygnięta od samego początku. Nawet jeśli tego samego dnia rano
Werfrand obudził się z przeświadczeniem, że nie powinien przychodzić. Że
to zasadzka złowieszczej famme fatale, która tylko czyha na jego młodość.
- Nie ma się czego bać. – Rose wzięła go za rękę i zaprowadziła do
jadalni, w której dziesiątki świeczek rzucały wokół siebie rozkołysane
cienie.
- Piękny widok – wyszeptał Werfrand, gdy usiadła obok tacy ze słodkimi
rogalikami i dzbankiem herbaty. – Szkoda, że już nie maluję.
- Dlaczego przestałeś?
- Lubię magię malarstwa, ale nie ma ono żadnego wpływu na
rzeczywistość.
- Pewien mężczyzna powiedział, że czuje się w moim mieszkaniu jak w
kinie. Kazałam mu wrócić, gdy zmieni zdanie.
- Nigdy nie przyszedł?
- Mam opinię wyniosłej, więc maminsynki i lalusie unikają mnie jak
ognia. Przyszedł, co prawda po tygodniu, ale od razu przyznał, że się
pomylił. Na zewnątrz czuje się jak w kinie, tutaj żyje naprawdę.
„Ciekawe, co dostał w nagrodę” – Werfrand uśmiechnął się do
własnych myśli.
- Pamiętasz, co powiedziałeś ostatnio? „Świat rozpychających się
łokciami głupców” – przypomniała mu skrzypaczka. – Naprawdę nie
uznajesz niczego za ważne?
- Proszę sprawdzić. – Werfrand rozłożył ręce.
- Załóżmy taką sytuację. – Skrzypaczka odchyliła głowę. – Zostajesz
ojcem. Matką jest kobieta, z którą się kochałeś, ale której nie kochasz. – W
głowie Werfranda szybko zaświtało usunięcie ciąży Rozmówczyni jakby to
wyczuła. – I dodajmy, że w grę nie wchodzi skrobanka.
- Nie chciałbym się męczyć w takim związku, ale z drugiej strony jest
dziecko i trudno byłoby mi je zostawić. W normalnej rodzinie…
- A co to w ogóle znaczy „normalna rodzina”? – oburzyła się Rose. –
Czy ja, wychowując samotnie, tworzę normalną rodzinę?
- Jest pani matką? – Werfrand spytał bez zdziwienia.
- Oczywiście. – Skrzypaczka wskazała głową na drzwi, których nie
otworzyła, oprowadzając go tydzień wcześniej po mieszkaniu. – Tam
mieszka moja ukochana córeczka.
- Nie wiem co powiedzieć.
- Gdy zostaniesz z kobietą, której nie kochasz, twoje dziecko
natychmiast to wyczuje.
- Jeśli odejdę, to nigdy nie będę miał pewności, że zrobiłem wszystko.
- Czyli jednak uważasz coś za ważne!
- Wyuczone poczucie odpowiedzialności.
- Chodźmy do mnie – Rose wstała od stołu. – Mała będzie mogła zjeść
kolację.
Werfrand wziął ze sobą filiżankę herbaty. Spodek delikatnie zadrżał,
gdy okazało się, że zamiast do biblioteki idą do sypialni. Wysokiego
pomieszczenia z ogromnym łóżkiem i sufitem pokrytym płaskorzeźbami
greckich bogów.
- Opowiedz mi o swojej wymarzonej miłości. – Rose położyła się na
łóżku.
- Nie wiem… – Werfrand usiadł na stojącej nieopodal leżance,
doskonale wiedząc dlaczego jej pytania krążą ciągle wokół tego samego
tematu. – Nie patrzyłem na to w taki sposób.
- Ale coś przychodzi ci do głowy.
- Zawsze lubiłem blond włosy.
- Więc musi być blondynką? – Rose klasnęła w dłonie. – Tak jak ta
dziewczyna, z którą byłeś gdy cię poznałam? Jesteście jeszcze razem?
Werfrand nic nie odpowiedział.
- Jest zbyt głupia dla ciebie. – Skrzypaczka skuliła się w swoich
ramionach. – Stawia zbyt dużo wymagań jak na wartość, którą prezentuje.
- Nie była taka brzydka.
- Ale nie wie, że idealna miłość jest bezwarunkowa…
- Co to niby oznacza? – Werfrand spytał z kpiącym uśmiechem.
- Gdybym zagrała od razu poczułbyś, o co chodzi.
- Mówią, że to, czego nie można nazwać, nie istnieje. Więc pozwoli
pani, że włożę miłość bezwarunkową między bajki – odpowiedział
Werfrand. – Wierzę raczej w prawo wymiany. Coś za coś, niekoniecznie
sprawiedliwie, nigdy bezinteresownie. I w instynkty.
- W takim razie kiedy będziemy się kochać?
Werfrand spojrzał na Rose. Na jej włosy upięte w kucyk. Na delikatne
promyczki zmarszczek rozświetlające oczy. I choć była tak czarująco
nachalna, nie wyobrażał sobie, że mogą się kochać. Z Adelą tak, z
dziewczyną z burdelu i owszem, ale z ponad dwadzieścia lat starszą
kobietą?
- Teraz – odpowiedział, bo nie mógł odpowiedzieć inaczej. W końcu
padło hasło klucz, słowo wytrych. „Kochać” w ustach kobiety, jeśli tylko
przestaje oznaczać uczucia, staje się od razu przyjemnie realne.
Całowali swoje usta i gryźli swoje wargi. Zdejmowali ubrania i zdzierali
bieliznę. Po kilkunastu minutach Werfrand oddychał już ciężko, raz za
razem uderzając o pośladki Rose. Skrzypaczka jednak nie miała zamiaru
kończyć. Nawet gdy on już nie mógł, ona chowała się w jego udach i
przywracała chęć działania. Zmuszony do wykrzesania z siebie jeszcze
odrobiny przyjemności łapał ją mocniej i w myślach modlił się, żeby to było
już teraz, bo dłużej nie wytrzyma. W końcu po raz kolejny zaszumiało w
głowie, bardziej z ulgi niż przyjemności. Werfrand mógłby opaść spokojnie
na kołdrę i odetchnąć, gdyby nie wykrzywione w grymasie usta Rose.
- Znowu nic? – wyszeptał, z trudem ukrywając rozczarowanie.
- Pamiętaj, co ty masz między nogami – zaśmiała się skrzypaczka. –
Uczyłeś się w burdelu, czy co?
Werfrand nic nie odpowiedział.
- Traktujesz to jak wyścig, w którym musisz być najlepszy. – Rose
patrzyła w sufit i dotykała rękoma swoich piersi. – Podejdź do tego jak do
sprawiania przyjemności, a będziesz dobry. Dodaj jeszcze frywolną
skuteczność, a zostaniesz niezapomniany. Kobiety nawet na starość będą
się rumieniły, myśląc o tym, co z tobą wyprawiały. I wiesz co? Żal mi tych
wszystkich biedaczek. Będą za tobą szalały, ale zanim to nastąpi, musisz
się czegoś nauczyć. Są trzy rodzaje kobiet. Pierwsze mają niewrażliwą
łechtaczkę, lubią się kochać mocno i są dobre do rodzenia dzieci. Drugie to
etap przejściowy. Wrażliwsze na dotyk, lecz do zaspokojenia potrzebują
czegoś więcej. I trzecie, takie jak ja, które osiągają orgazm na oba
sposoby. Spróbujmy tego…
W tym momencie zaprowadziła rękę Werfranda w okolicę swojej
kobiecości, a chłopak zaczął ją pieścić.
– Z początku bardzo delikatnie – wyszeptała Rose.
Zrozumiał sugestię. Zaczął jeszcze raz, z uwagą obserwując zamknięte
powieki Rose i rozchylone usta, z których po chwili wydobył się pierwszy,
słodki szept.
– Potem odrobinę mocniej.
Palce
Werfranda
przyjemności.
Oddech
głaskały,
Rose
drażniły,
delikatnie
wykonując
przyspieszył,
zręczny
taniec
zachęcając
do
dalszych czułości.
– W końcu ustami – rozkazała skrzypaczka i wraz z miłosnym dotykiem
Werfranda przeszedł pierwszy dreszcz, zapowiadający zbliżające się
spazmy orgazmu.
Wystarczyło jeszcze odrobinę czułości, a w powietrze wzbił się wysoki,
wibrujący okrzyk. Rose zgięła się w pół, po czym opadła bezwładnie na
łóżko. Przez jej twarz jeszcze przez chwilę przechodziły dalekie echa
przyjemności.
18.
-
Który
ze
związków
wspomina
pan
najlepiej?
–
dziennikarka
kontynuowała swoje przesłuchanie.
- Trochę ich było… – Werfrand zmarszczył brwi.
- Tylko trzy.
- Mówi pani o samych małżeństwach? – zaśmiał się reżyser. –
Widziałem wiele wspaniałych związków, ale tylko z daleka. W bliższej
perspektywie to zawsze były układy. Różnych wartości, od finansowych po
psychiczne.
- U pana też?
- Mówiłem już pani, zawsze te same mechanizmy, w mniejszym lub
większym stopniu. – Powiedział i na chwilę zamilkł. – Ludzie są sobie
potrzebni do przetrwania, wychowania dzieci lub zabicia nudy. Ja miałem
pieniądze, nie chciałem dzieci, a we własnym towarzystwie zawsze
świetnie się bawiłem. Więc decydował zachwyt. Nagłe objawienie,
upajające zmysły, zniewalający umysł. Jednak od zachwytu trudno
wymagać, żeby się powtarzał. Mądrzy ludzie mówią, że potem buduje się
dojrzałą miłość. Jak dla mnie to eufemizm…
- Naprawdę nie chciał mieć pan dzieci?
- Uwielbiam, gdy są wesołe i chcą się bawić. Kocham je za
zainteresowanie światem i stawianie trudnych pytań, ale nie wiem, jak
bym sobie poradził, gdyby moje dziecko zapytało mnie, dlaczego
doświadczyło zła, któremu nie zawiniło? Albo czy warto żyć?
- Żeby mieć dzieci, nie trzeba sobie zadawać takich pytań.
- I to jest największy błąd tej planety.
- Przez ten szaleńczy pomysł umarlibyśmy w pierwszym pokoleniu –
zaśmiała się dziennikarka.
- Świetnie. – Reżyser klasnął w dłonie. – Koniec wszystkich problemów
do chwili, gdy matka natura stworzy przypadkiem kolejnych takich jak my.
– Oczy Werfranda świeciły się z radości. – Niektórzy widzą sens w
nieustannej wymianie pokoleniowej, ja raczej obserwuję barbarzyńskie
obdarzanie dzieci niespełnionymi nadziejami rodziców.
- Nie sądzi pan, że trochę to przeintelektualizowane?
- Mógłbym tak sądzić, gdybym przez całe życie był gruby, nudny, a
kobiety, nie chcąc mieć ze mną dzieci, uciekałyby na drugą stronę ulicy. –
Werfrand spojrzał na panią redaktor spod swoich okularów. – Miałem dwa
rozwiązania. Albo założyć rodzinę, albo zapłodnić jajeczko i pojawiać się
jedynie od święta. Pierwsze nie było wykonalne ze względu na mój
charakter, drugie – ze względu na charakter dziecka. Jeśli byłoby choć
odrobinę podobne do mnie to nie życzyłbym nawet największemu
wrogowi, żeby musiał je poskramiać. – Reżyser uśmiechnął się do
własnych myśli. – Pewnie przez te moje dziwactwa kobiety tak za mną
szalały. Było niecodziennie, było inaczej. Kochanek ma tę zaletę, że
pojawia się, kiedy chce, z radością w sercu i uśmiechem na ustach. W
przeciwieństwie do niezadowolonego męża, który musi być zawsze pod
ręką. Dobrze, że tylko trzy ubzdurały sobie, iż dobry ze mnie partner na
resztę życia.
- Jednak nie stronił pan od kobiet.
- Dyskrecja w tej dziedzinie to podstawa sukcesu. – Oczy Werfranda
zaświeciły młodzieńczym blaskiem.
- Jeden z pańskich biografów doliczył się około dwustu pięćdziesięciu
kochanek. – Redaktorka spojrzała w swoje notatki.
- Musiałbym być bardzo niewybredny. Choć wtedy ta liczba znacznie
by wzrosła…
- Uwodził pan mężatki?
Werfrand przygryzł wargi.
- Co pan sądzi na temat wierności? – Redaktorka spróbowała z innej
strony.
- Niech pani sobie wyobrazi, że do końca życia musi pani jeść
codziennie to samo. Smacznego!
- I nigdy nie miał pan wyrzutów sumienia?
- Śmieszą mnie te wszystkie „chwile zapomnienia”, kiedy to kobieta
zapomina, że ma męża i chce być cnotliwa – reżyser zawiesił głos. – Bo nie
mogła mi się oprzeć? Jeśli naprawdę chciałaby być wierną, to nawet cała
armia Stanów Zjednoczonych nie wzięłaby jej szturmem!
- Na świecie dzieją się różne rzeczy.
- Bo im na to pozwalamy. – Pokiwał głową Werfrand. – Między innymi
stawiając sobie nierealne wymagania. Nikt normalny nie założy, że od jutra
do końca życia będzie pił tylko wodę…
- Czyli zdradzał pan z premedytacją?! – oburzyła się dziennikarka.
- Co nie znaczy, że zawsze byłem z tego zadowolony.
- Żal?
- Raczej rozczarowanie. Gra nie zawsze była warta świeczki.
- A zdradzano pana?
- Pewnie – odpowiedział spokojnie reżyser. – Fizycznie i emocjonalnie.
To drugie bolało bardziej.
- Jak się pan wtedy czuł?
- Jeśli chodzi o zdradę fizyczną, w każdym z nas jest coś z jaskiniowca,
który chciałby zaciągnąć wybrankę do jaskini i trzymać ją wyłącznie dla
siebie. Znam to palące uczucie goryczy i rozczarowania, ale po to myślę,
żeby mu się nie poddawać. Zdradziła? Widocznie nie spełniałem jej
potrzeb. Albo była głupia, sądząc, że mnie w ten sposób upokorzy. –
Werfrand zapalił papierosa, zrobił chwilę przerwy, wydmuchał dym, mógł
kontynuować. – Jeśli chodzi o zdradę emocjonalną… Tutaj było gorzej.
- Mścił się pan?
Reżyser jedynie pokiwał głową.
- Zapytałem kiedyś swojego znajomego, czy gdyby się dowiedział, że
jego żona zwierza się komuś z rzeczy, o której on nigdy się nie dowie, to
czy czułby się zdradzony. „Oczywiście, że nie” – powiedział bez chwili
namysłu. A mi się wydaje, że czasami to większa zdrada, niż gdy kawałek
obcego mięśnia pociera ściankę pochwy mojej żony.
- Są w takim razie rzeczy, których nie można robić?
- Ja na przykład nie mogę latać. – Twarz reżysera znów rozjaśnił
uśmiech. – Jeszcze nie próbowałem polecieć z balkonu, ale sądzę, że
niewiele to zmieni.
- A poważnie?
- Można wszystko. Pytanie raczej, czy się tego chce, czy warto i czy to
się w ogóle opłaca.
- Niezależnie od tego, czy jest to dobre czy złe?
- A co to oznacza? – Teraz to Werfrand przejął inicjatywę.
- Dobro to pomaganie innym, a zło to krzywdzenie, zadawanie bólu,
sprawianie, że ktoś czuje się gorzej. – Redaktorka wbiła spojrzenie w
ziemie, szukając kolejnych przykładów.
- Szczepienie przeciw ospie też jest złe?
-
Może
nie
wyraziłam
się
jasno.
Zło
jest
wtedy,
gdy
suma
nieprzyjemnych konsekwencji jest większa od przyjemnych.
- Ach, te złe ciąże, zgadzam się z panią całkowicie! Same nieprzyjemne
konsekwencje. – Teraz śmiech Werfranda dudnił już nawet na zapleczu
kawiarni. – Moralność to wymysł słabych, którzy z wybierania mniejszego
zła uczynili cnotę, a w małych przyjemnościach ujrzeli boga. Zdrady są
często bardzo pożyteczne.
- W jaki sposób?
- Uzmysławiają, po co jesteśmy razem. Czy w ogóle powinniśmy być
razem. Ale odpowiedź zależy już absolutnie od sytuacji.
19.
- Dobrze, że jesteś – Milo ucieszył się na widok Werfranda tonącego w
stosie scenariuszy.
- Też się cieszę – chłopak odburknął niemrawo, z trudem podnosząc
głowę znad blatu biurka.
Skrzypaczka już od kilku tygodni nie dawała mu wytchnąć. Więc
powieki domagały się snu, uszy skarżyły na każdy zbyt głośny dźwięk, a
ręce
same
opadały
wzdłuż
tułowia.
Producent,
nie
zważając
na
niedyspozycję podwładnego, przysiadł na biurku, zrzucając na ziemię kilka
scenariuszy.
- Przyszło ostatnio coś ciekawego?
Werfrand odpowiedział milczeniem, choć na usta samo cisnęło się
pytanie: „A co, mój ojciec ci kazał?”.
- Masz do mnie żal? – Milo wyczuł unoszące się w powietrzu fluidy
nienawiści.
- Zostawmy ten temat. – Werfrand wyjął z szuflady plik kartek i wręczył
je producentowi.
- Przyjdź do mnie za pół godziny.
Drzwi nie zdążyły się jeszcze dobrze zamknąć, a Werfrand znów
położył się na stole. Wiedział, że za trzydzieści minut usłyszy nie opinię,
lecz wyrok. Odkąd dowiedział się o machinacjach ojca, przychodził do
studia coraz rzadziej i z coraz większą niechęcią. Z własnej woli skazując
się na zacięty wyścig cierpliwości ze zdolnościami. Cierpliwość tracił Milo,
widząc
niesubordynację
pracownika,
a
wszystkie
swoje
zdolności
wykorzystywał Werfrand, pisząc w pośpiechu swój scenariusz. Teraz
pozostało jedynie czekać, bębniąc nerwowo palcami o stół. Tak upłynęło
pół godziny, do których dodał jeszcze pięć minut, dla lepszego wrażenia.
- Świetny tekst! – Milo miał w sobie niewiele powagi sędziów Sądu
Najwyższego. – Szkoda, że twój. Przysłali coś ciekawego?
- Masz przed sobą. – Chłopak wskazał brodą scenariusz leżący na
biurku.
- Chcesz mi powiedzieć, że przez ostatni miesiąc nic nie przyszło? –
Pytania stawiał natomiast jak zawodowy prokurator. – Czy może nie miałeś
czasu czytać?
- Nie miałem – przytaknął Werfrand.
- Tak też sądziłem. – Milo przybrał tryumfujący wyraz twarzy, wstał z
fotela i oznajmił: – Muszę cię zwolnić – po czym wyciągnął przed siebie
dłoń. – Dzięki za wszystko.
Werfrand
pod
maską
arystokratycznego
spokoju
ukrywał
niedowierzanie. „Może ojciec miał rację? – pierwsza bolesna myśl zaświtała
w jego głowie. – Może czas przyznać przed światem, że film nie jest moim
powołaniem? Schować do szuflady pióro oraz kredowy papier, założyć
poważnie wyglądające okulary i ukrywając się za ich szkłami, zacząć
godzić
z
przeznaczeniem.
Przejąć
jakiś
intratny
interes,
wykazać
odpowiedzialnością. Dużo jeść, jeszcze więcej spać, a w przerwach między
tymi pociągającymi rozrywkami dyskutować. Idzie do góry? Czy może już
spada? Akcje, waluty, popyt, podaż. Bo marzenia dawno leżą, rozbite w
drobny mak…”.
- Od jutra pracujesz na planie – rozważania przerwał głos Milo.
Werfrand przekrzywił głowę.
- Jako recenzent ani mi się nie przydasz, ani niczego się już nie
nauczysz. Czas na praktykę.
Chłopak jedynie uśmiechnął się kącikiem ust i pogroził producentowi
palcem.
- Co? – odpowiedział ze śmiechem Milo. – Musiałem się jakoś odegrać.
Werfrand wyszedł ze studia nie bardzo wiedząc, co z robić z tak
rozpoczętym popołudniem. Przypomniał sobie o Adamie, który zniknął z
jego oczu po wspólnej wizycie u Rose. Podobno uczynił z burdelu swój
drugi dom i każdą wolną chwilę spędzał w oparach dymu, ze szklanką
absyntu w ręce. Było to doskonałe miejsce na samotne godziny. W
niebudzącej
podejrzeń
dzielnicy,
z
barem
spełniającym
najbardziej
wyrafinowane zachcianki i dziewczynami urzeczywistniającymi najskrytsze
marzenia. Przypadkowi goście nie męczyli swoją obecnością, pośpiesznie
uciekając na piętro i znikając za drzwiami. Stali bywalcy zapewniali
rozrywkę. Wypłowiali, zmanierowani i uroczo cyniczni. Nie mieli złudzeń,
że od świata można dostać więcej niż chwila ulotnej przyjemności. Dlatego
czekali ze spokojem, umilając sobie czas żartami z przerażonych mężów,
którzy wyrwali się własnym żonom spod spódnicy.
Werfrand ostatecznie dotarł do burdelu chwilę przed północą. Mnóstwo
osób gratulowało mu awansu, jeszcze większej liczbie z nich sam chciał się
pochwalić. Ostatnim z nich był Adam. Jednak gdy Werfrand zobaczył
przyjaciela samotnie siedzącego przy stoliku szybko zmienił plan. Zamówił
kolejkę i bez słowa usiadł naprzeciwko. Dając mu się oswoić ze swoją
obecnością.
- Chciałem ci coś powiedzieć… – wymamrotał w końcu Adam.
- Mam nadzieję, że nie jesteś zakochany. Nie wybrałeś najlepszego
miejsca na ucieczkę od kobiet.
- Te są przynajmniej oswojone, ale dobrze, chodźmy stąd.
Werfrand wyszedł z burdelu i od razu otrzepał płaszcz z ciężkiego,
lepiącego się zapachu sprośności. Dostrzegał zmianę, która zaszła w
przyjacielu: odległe spojrzenie i wydętą w dezaprobacie wargę, ale nie
potrafił dojść jej przyczyny.
- Brunetka czy blondynka? – spytał po chwili wahania.
- Brunetka – westchnął ciężko Adam.
- Reszty nie chcę zgadywać.
- Po prostu się zakochałem…
Szli środkiem ulicy. Werfrand opowiadał o zdarzeniach minionego
popołudnia. Adam słuchał uprzejmie, lecz bez większego entuzjazmu.
„Otwórz oczy, chłopie! – samo cisnęło się na usta. – Nie ta, to następna!”.
Ale przemawianie do rozsądku zakochanemu jest tak samo sensowne jak
przekonywanie samobójcy o wartości życia. Dlatego Werfrand postanowił
czekać na krok przyjaciela, a jak się okazało – brak kroku. Bo Adam
zatrzymał się nagle i położył na środku drogi. „Może w końcu coś powie” –
pomyślał Werfrand, kładąc się obok niego. Choć asfalt, który przyjacielowi
po wypiciu takiej ilości alkoholu mógł się wydawać przyjemnie chłodny, dla
niego był trupio zimny.
- Gwiazdy są piękne. Takie odległe, takie zimne – wyszeptał po chwili
Adam.
- Rose jest bardzo gorąca – Werfrand wreszcie znalazł jakiś punkt
zaczepienia. Nie miał ochoty patrzeć na roziskrzone niebo, gdy w kark
wbijały mu się igły chłodu.
- Byłeś u niej? – Adam ożywił się, lecz nie na tyle, żeby wstać z asfaltu.
- Chciała się ze mną kochać – Werfrand odpowiedział wymijająco.
- Było lepiej niż w burdelu?
- Nie wiem, jeszcze tego nie robiliśmy.
- Palant! – krzyknął Adam, a jego głos poniósł się echem wzdłuż ulicy. –
Ciągle ci nie wychodzi!
Dalszą rozmowę przerwał warkot silnika nadjeżdżającego samochodu.
- Robimy konkurs – Adam obrócił głowę. – Kto wytrzyma dłużej. Jeśli
przegram, to do wszystkiego się przyznam. Jeśli nie, dasz mi spokój.
- Zgłupiałeś! – prychnął Werfrand.
- Boisz się?
Perswazja przyjaciela była mało przekonująca, ale dawała szansę na
zdobycie informacji. Werfrand kątem oka obserwując zbliżające się światła
samochodu. Z początku bez emocji, w końcu dzieliło ich kilkaset metrów.
Jednak auto pędziło z przerażającą prędkością, co nie robiło żadnego
wrażenia na Adamie. „Jeszcze chwila, jeszcze wytrzymam – powtarzał w
duchu Werfrand. – Może się zatrzyma?” Adrenalina naprężyła mięśnie,
gotowe w każdej chwili poderwać ciało do ucieczki. Serce wali, silnik
warczy, reflektory oświetlają najmniejsze detale ich strojów. Adam ciągle
leży.
- Wstawaj!
Czas zwalnia. Pisk opon. Werfrand w ostatniej chwili odskakuje w
stronę rynsztoka. Uderza o chodnik, w ustach mdły smak błota. Adama
pożerają światła samochodu. Odgłos hamowania na moment staje się
jeszcze ostrzejszy, potem zapada cisza.
- Nic ci nie jest? Nic ci nie jest? Powiedz coś.
Werfrand rzucił się w stronę przyjaciela. Szybkimi ruchami badał jego
ciało. Przez płaszcz niewiele czuć, a oczy, oślepione blaskiem reflektorów
jeszcze przyzwyczajały się do ciemności. Dopiero po chwili zobaczył
szyderczy uśmiech na ustach Adama.
- Nic mi nie jest, frajerze.
Złość wzięła górę nad opanowaniem. Werfrand złapał Adama za
szmaty i podniósł do góry.
- Nigdy więcej mi tego nie rób, nigdy – zdążył wyszeptać, zanim jego
prawa pięść wbiła się w twarz przyjaciela. Adam znów wylądował na
asfalcie, tym razem bliżej rynsztoka.
20.
- W pańskim światopoglądzie nie ma zasad, bo nie ma boga –
dziennikarka wspięła się na wyżyny swojej erudycji.
- Bóg? – z rozbawieniem spytał Werfrand. – Umarł z nudów, oglądając
miliardy ludzkich istnień przeżywających w kółko te same dramaty.
- Wielu ludzi kieruje się jego przykazaniami – zauważyła kobieta.
- I trochę mnie to dziwi…
Dziennikarka nic nie odpowiedziała. Założyła jedynie nogę na nogę, jak
niegrzeczna studentka czekająca na słowa profesora. Gotowa wysłuchać
jego zdania, lecz pewna, że całkowicie się z nim nie zgodzi.
- Ślepa wiara zawsze jest niebezpieczna, niezależnie, jakiej sprawie
służy – kontynuował spokojnie Werfrand. – Te boskie przykazania, o
których pani wspomniała… To całkowicie ludzkie reguły. Myśl rodzi się z
potrzeby, reguła z potrzeby korzyści, a dla uzasadnienia warto wymyślić
boga, który będzie na tyle infantylny, żeby gapić się w nasze jadłospisy i
zazdrosny, aby zaglądać do naszych łóżek.
- I co jeszcze? – Dziennikarka zaplotła ręce na piersiach.
- Dialogi platońskie są starsze niż nowy testament – odpowiedział
Werfrand. – Co prawda Sokrates nie wyglądał tak dobrze jak Jezus, ale
również został skazany na śmierć i nie napisał w swoim życiu ani jednego
słowa.
- Będzie pan drwił?
- Nie, po prostu wolę wierzyć w Sokratesa. Z resztą zastanawiało panią
kiedyś, co by było, gdyby Jezus okazał się owocem kazirodczego związku?
Zrobiłbym o tym film i dzień po premierze jakiś fanatyk zastrzeliłby mnie
na ulicy - reżyser zawiesił głos. – O co pani chodziło z tym bogiem?
- Najpierw próbowałam znaleźć przyczynę pańskiego zachowania, a
potem broniłam stanowiska.
- Piękna rzecz, ale tylko, gdy stanowisko jest mądre i ma się je odwagę
zmienić pod wpływem doświadczeń czy argumentów.
- Gdyby jednak istniał Bóg, taki, jakim go sobie wyobrażamy, to co
powiedziałby mu pan po śmierci?
- Najpierw złapałbym się za głowę i lamentował, że nie zmieniłem
wyznania, bo mogłem spędzić wieczność wśród 72 pięknych hurys! –
Dziennikarka zaniosła się śmiechem, a Werfrand kontynuował. – To nie jest
taki głupi pomysł, jeszcze zdążę! Ale chyba powiedziałbym, że nie może
mieć do mnie żalu. Nie byłem znowu taki najgorszy.
- Wodzić na pokuszenie i namawiać do złego to najcięższe z grzechów
– dalej śmiała się Melanie.
- Jeżeli będzie tak skrupulatny w dozowaniu raju jak proponuje pani
żeby był w liczeniu grzechów, to cieszę się, że zabawiłem się na ziemi.
Część II
1.
- Dziękuję bardzo, to już chyba wszystko – Melanie sprawnym ruchem
zebrała ze stolika swoje rzeczy. – W razie wątpliwości będę do pana
dzwonić.
Werfrand spojrzał na nią uważnie.
- Nie ma nic przyjemniejszego niż dobrze wykonana robota, prawda?
- To nie był łatwy wywiad – dziennikarka odpowiedziała szybko i wyszła
z kawiarni.
Jadąc do domu, nie miała przed oczyma skrzyżowań i samochodów, ale
uśmiech Werfranda. Nie słyszała zgiełku miasta, lecz wypowiedziane przez
reżysera słowa. Ostrzegano ją przed tym, gdy przygotowywała się do
wywiadu. „Magnetyczny” – stwierdzały z pewnym rozrzewnieniem kobiety.
„Niebezpiecznie
przekonujący”
–
przyznawali
nawet
najbardziej
nieprzychylni mu mężczyźni. Wtedy była spokojna, bo nie wierzyła. Teraz,
wchodząc do domu, miała w głowie prawdziwy mętlik. Rzuciła torebkę na
podłogę, usiadła przy biurku. Żeby przygotować wywiad do publikacji,
powinna od razu zabrać się do spisywania rozmowy. Nie mogła,
obezwładniona urokiem starego czarnoksiężnika.
Nagle przypomniała jej się stara anegdota, którą usłyszała od jednego
ze swoich informatorów. Werfrand miał pięć, może sześć lat. Na stole w
jadalni leży ciasto czekoladowe. Wielopoziomowe, przekładane piernikiem.
Wydaje się kusząco smaczne, ale stoi za wysoko, żeby mały szkrab mógł
po nie sięgnąć samemu.
- Mamo, mogę zjeść kawałek ciastka? – chłopiec pobiegł z pytaniem do
salonu.
- Najpierw obiad.
- Jeden kawałek!
- Słyszałeś, co powiedziałem – odpowiedziała kategorycznie matka.
Werfrand zacisnął piąstki i z obrażoną miną wrócił do jadalni popatrzeć
na to cukiernicze cudo. Biszkopt, masa kakaowa, tony czekoladowej
polewy i wisienka. Wystarczyła jedna myśl. Wdrapał się na krzesło, z niego
wszedł na stół, wbił swoje małe rączki w ciasto i zaczął żarłocznie pożerać.
Matka weszła do pokoju dopiero po kilku minutach, zaalarmowana
podejrzaną ciszą.
- Werfrand! – Kobieta poczerwieniała ze złości. – Co to ma znaczyć?
- Powie… powie… – mały chłopczyk starał się przełknąć. – …działa
mama, że nie mogę kawałka. To zjadłem wszystkie.
Reżyser kończył tę anegdotę mówiąc, że nigdy więcej nie cierpiał z
przesytu. Dziennikarka miała jednak odmienną opinię. Dla niej całe życie
Werfranda świadczyło o chorobliwej żarłoczności. „To jest jego problem” –
najpierw odzyskała panowanie nad swoim ciałem. – „To wszystko ma
swoje logiczne wytłumaczenie” – potem nad własnymi myślami.
Wiedziona
zawodowym
instynktem
postanowiła
sprawdzić
prawdomówność Werfranda. Zbadać całą jego spowiedź, zdanie po zdaniu,
wydarzenie po wydarzeniu. Wystarczyło kilka telefonów, żeby ustalić,
czym zajmował się w studio. Rzeczywiście zaczynał od recenzowania
cudzych scenariuszy, ale niespodziewanie szybko został przeniesiony na
plan. I to nie jako niewiele znaczący pomocnik, lecz asystent, którego
nazwisko pojawiało się w napisach końcowych. Tytuły tamtych filmów
dawno poszły w zapomnienie, choć oprócz paru ciężkich gniotów były
wśród nich same piękne widowiska. Werfrand miał wówczas do czynienia
zarówno z niesamowitymi aktorami, których kamera po prostu kochała, jak
i absolutnymi beztalenciami, którzy kochali kamerę. Poznał tych, co
wypada znać i zadawał się z kilkoma takimi, w których towarzystwie lepiej
się nie pokazywać. Pierwszym, jeżeli byli pozbawieni autoironii, nie
przypadł do gustu. Drudzy przyjęliby go do swojego grona z otwartymi
ramionami, tyle że sam zainteresowany nie chciał jeszcze osiąść na
zawodowej mieliźnie. W końcu wyczekiwał swojego filmowego debiutu. Jak
na złość w tym samym czasie niewiele od niego starszy Karl Svensson
nakręcił „Pustynię”. Recenzenci przyjęli film chłodno. W przeciwieństwie
do widzów, dostrzegających w jego reżyserze nadzieję dekady, odkrycie
stulecia, nowego króla kina.
Werfrandowi pozostało jedynie uśmiechać się kpiarsko, robić swoje i
czekać na zielone światło ze strony studia.
2.
Ciche
pukanie,
Dwudziestoczteroletni
Milo
podnosi
Werfrand
głowę,
stojący
otwierają
na
progu
się
drzwi.
gabinetu
nie
przypominał chłopaka, który przyszedł do studia pięć lat wcześniej. Czas
strącił z jego twarzy resztki młodzieńczej niewinności. Zastąpiły ją bardziej
wyraziste rysy i jeszcze odważniejsze spojrzenie. Tylko szyte na miarę
marynarki pozostały takie same.
- Niezłe, co? – Milo z radością dziecka podskakiwał na swoim nowym
fotelu. – Pomyśleć, że musiałem tyle czekać.
- Gdzie mapa? – Werfrand rozejrzał się uważnie po ścianach.
- Daj spokój, nie mam czasu chodzić po górach.
Filmy nadzorowane przez Milo zdobyły nie tylko kasy kinowe, ale i
serca właścicieli studia. Szefowie, przyzwyczajeni przez żony i kochanki, że
za każdą swoją miłostkę muszą słono zapłacić, nie szczędzili pieniędzy na
producenta gwarantującego niskie koszty i ogromne dochody. Awansowali
go
w
drabinie
dziobania.
Ufundowali
nowy
gabinet.
Kazali
dalej
przekonywać się, że nieprzewidziany może być zysk, a nie tylko strata.
Milo, jako człowiek sukcesu, musiał zrezygnować z pozornego porządku i
porozrzucanych
papierów.
Teraz
jego
gabinet
lśnił
czystością
i
metalowymi, wykonanymi na zamówienie segregatorami. Nowe szaty
uwierały jednak króla. Być może z powodu innej, o wiele poważniejszej
zmiany – zmiany stanu cywilnego. Werfrand od razu zauważył błyszczącą
obrączkę na palcu producenta. „Teraz tylko czekać, aż włosy zaczną się
przerzedzać, a siwizna pokryje skronie – pomyślał z przekąsem. – Im
bardziej uprzykrzy mu się ta stabilizacja, tym mocniej będzie się zarzekał,
że jest spełniony”.
- Dostaniesz szansę. – Producent nie ukrywał samozadowolenia.
- Czekałem na to zdanie kilka lat. – Werfrand usiadł w fotelu
naprzeciwko. – Jeszcze bardziej bym się cieszył, gdybyś powiedział, że
dostanę przynajmniej dwa miliony.
- Co do zasady, chciałbym, ale czy będę mógł to się dopiero okaże.
- Szkoda – westchnął Werfrand. – Obietnic jest w końcu wiele, nie ma
tylko ludzi gotowych je spełniać.
- Mam dziesiątki kandydatów, którzy wezmą nawet najmniejszy budżet
z pocałowaniem ręki - Milo oparł się o biurko. – Wiesz, że jesteś wśród nich
najmniej doświadczonym?
- Ale najbardziej perspektywicznym – wypalił Werfrand, lecz widząc
poczerwieniałą ze złości twarz producenta od razu podniósł ręce do góry w
geście
poddania.
-
Dobra,
dobra,
przepraszam.
Czego
ode
mnie
oczekujesz?
- Scenariusza, o którym mówiłeś w ciągu tygodnia i zniknięcia z moich
oczu natychmiast – wycedził Milo. – Obyś miał takie rezultaty jak
mniemanie o sobie.
Werfrand wracał do domu z wysoko podniesionym czołem i szerokim
uśmiechem.
Mina
zrzedła
mu
dopiero,
gdy
otworzył
szufladę
z
materiałami. Były w niej tysiące pomysłów, setki rozpisanych szkiców, ale
żadnego scenariusza. Skórzane zeszyty wypełnione po brzegi drobnymi
szlaczkami dialogów, pourywane rogi książek z chwytliwymi nazwiskami
bohaterów, bruliony pełne rozrysowanych pomieszczeń, nadające się do
natychmiastowej
budowy
scenografii.
Wszystko
oprócz
filmowego
bohatera, który spełniłby pokładaną w nim nadzieję.
Poderwał się z fotela, wyjął z szuflady wszystkie materiały i rozłożył na
podłodze. Papier zaległ na ziemi jak śnieg, głucho i ciężko, a Werfrand
schował twarz w dłoniach. Przez palce patrzył na białe kartki uśmiechające
się do niego z niewinnością dziewicy. Na ołówki ostrzące swoje grafitowe
zęby na kawał niezłej sztuki. Na popielniczkę czekającą, aż papierosy
dadzą jej nieźle popalić. Tak minęła pierwsza godzina. Nic. Druga. Dalej
nic. Za oknem dobrze się już ściemniło, a Werfrand nie napisał nawet
zdania.
Potrzebne było nowe otwarcie. Dlatego opuścił najbardziej wysunięty
posterunek, wyjął z barku czerwone wino i zabarykadował się przy
kominku. Już po chwili ogień trzaskał przyjemnie, a z otwartej butelki
unosił się owocowy aromat. Werfrand nalał odrobinę alkoholu do kieliszka,
posmakował, spojrzał z uznaniem na trunek o misternie skomponowanym
bukiecie, po czym wsypał pokruszony lód, zalał do krawędzi i pociągnął
tęgi łyk.
Mieszkanie, tak jak cała ulica, utonęło w wieczornym mroku. Jedynie
delikatna
stróżka
światła
pod
drzwiami
salonowymi
zdradzała,
że
Werfrand, siedząc w głębokim fotelu i patrząc na żarzące się drwa, broni
swojej reduty. Na drewnianym stoliku obok pustych butelek leżało kilka
gęsto zapisanych stron. Reżyser chwycił je szybkim ruchem i cisnął ze
złością w stronę kominka. Niepogniecione papiery rozpierzchły się we
wszystkie strony niczym stado przestraszonych zwierząt. Podniósł się z
fotela. Małe, czarne literki bardziej przypominały teraz sypki piasek niż
wartki potok zdań i myśli. Rozejrzał się wokół. Stał na scenie starożytnego
teatru, wypełnionego przez publiczność aż do ostatnich rzędów. Dumnie
wyprostowany zrobił kilka kroków. Niedbałym gestem zdjął maskę i rzucił
nią o ziemię. Tłum zafalował z oburzenia, ktoś krzyknął z samej góry.
Werfrand podniósł rękę. Natychmiast zamilkli. Zrobił jeszcze krok, żeby
widzieć ich rozbiegane spojrzenia, słyszeć ich przerażone oddechy i zaczął
z animuszem:
- Jesteście tym, czym być potraficie. A niewielu z was naprawdę
potrafi. – Werfrand zachwiał się, lecz nie przerwał. Ciało nie mogło mu
odmówić posłuszeństwa w takiej chwili. – Reżyser… Inaczej? Producent
gumy do żucia. Płacisz, żujesz, wyrzucasz. Płacisz, żujesz, wyrzucasz. Może
czasami jest to opium. Najpierw uwalnia myśli, potem uzależnia. Nic więcej
- wziął głęboki oddech, wiedząc, że musi teraz pokazać kunszt ćwiczonych
przez lata umiejętności. – Wszyscy panicznie boicie się, że coś wam
ucieka. Chcielibyście więcej, lepiej. W miłości, pieniądzach, urodzie czy
uroku. Walut jest wiele, tylko tęsknota pozostaje taka sama. Dlatego będę
grał swoje melodie na słodką nutę tęsknoty. To sadyzm. Ale jest popyt,
jest podaż. Są ludzkie rojenia, trzeba dostarczyć im pożywki. Będę
sprzedawał marzenia, pięknych bohaterów, zaskakujące sytuacje. Przecież
nie umiem sprawić, żebyście znaleźli się w lepszym świecie. Chwilę będzie
lepiej, w sumie nic się nie zmieni. Ale czego możecie chcieć więcej?
Zaschło mu w gardle. Znów był w swoim salonie. Daleko od greckiego
teatru, w którym wygłaszał płomienny monolog. Wypił jeszcze trochę wina
z butelki, dorzucił do ognia. Płomienie znów zatrzaskały przyjemnie, mógł
wrócić do swojej roli:
- Nie jestem alchemikiem, wynalazcą kamienia filozoficznego – zaczął
dumnie, by po chwili dodać z ironią: – Jestem obwoźnym sprzedawcą
historii. Klaunem i dyrektorem cyrku jednocześnie. Kondycja ludzka? To
pojęcie miernot. Mądry wie, że wystarczy kilka miligramów niedoboru
jakiejś tajemniczej substancji w mózgu i życie staje się piekłem. Głupi? I
tak nie zrozumie. Przegrana przynosi ból tobie, zwycięstwo skazuje na ból
innych… Wybór jest prosty – Werfrand wyprężył pierś, zszedł ze sceny i
opadł na fotel.
- Za stary jesteś na to – powiedział do siebie czule. – Lepiej pomyśl, co
dalej…
Sięgnął po jedną z kartek z podłogi i nagryzmolił na jej odwrocie cztery
krótkie zdania. „Między ludźmi nie ma żadnej różnicy! Tylko my o tym
wiemy, a ci głupcy nie. Potrafią zazdrościć, posiadając tyle samo. Jakie to
rodzi możliwości!”
Oderwał dłoń od pióra i popatrzył bezwiednie na ogień w kominku. W
głowie zmaterializował mu się pewien obraz.
Centrum miasta. Kwadratowy gmach na środku wielkiego, pustego
placu. Schodkami w dół. Pokój spowity ciężkim papierosowym dymem. Na
stole mała lampka, dająca słabe, żółte światło. Wysoki, umundurowany
mężczyzna bez pośpiechu przekręca klucz w zamku. „Jeszcze nie dał się
złamać?” – pada pytanie znad biurka. „To kwestia czasu” – odpowiada
żołnierz i idzie w stronę umywalki, żeby obmyć dłonie z krwi. Rozpoczyna
się rozważanie na temat prawdziwych wartości. Człowiek, który leży za
ścianą, nie chce się poddać. Na słabo oświetlonym biurku pojawiają się
kolejne akta. Rodzina, szkoła, przyjaciele, dosłownie wszystko. Śledczy,
wypalając
kolejne
papierosy,
próbują
zrozumieć,
dlaczego
się
nie
przyznaje. Przecież jest skazany na porażkę. Pojedynku z potwornym
bólem wyrywania paznokci i piłowania zębów nie da się wygrać.
- Piękna historia. – Werfrand zakrztusił się ze śmiechu. – Są
bohaterowie, wartości, wiara, ludzie to kupią. – Znów zaschło mu w gardle,
dlatego dopił resztkę wina. – Kochają proste rozwiązania. Chcieliby mieć
jednego Boga, najwyżej dziesięć przykazań i voilà! Może właśnie na tym
polega cały czar? Kłamstwo… to jedyny przywilej człowieczy, nie, lepiej
będzie… człowieczy przywilej… wobec wszystkich innych organizmów… –
zdanie urwało się w pół słowa. Zwymiotował.
3.
- Proszę pana, panie Werfrandzie!
- Tak, oczywiście, już zaraz – reżyser przeciągał niemrawo wyrazy. – O
co chodzi? – Otworzył szerzej oczy. Leżał. Brązowe nitki przyjemnie otulały
twarz. Leżał na dywanie. Pieczenie podniebienia, skostniały kark i
przeszywające zimno nie pozwalały jednak rozkoszować się tą pieszczotą.
Leżał na dywanie, a nad jego głową pochylała się ze współczuciem
służąca. Podniósł się wściekły, że go obudziła, jednak gdy zobaczył obok
siebie wymiocin, od razu powstrzymał wybuch złości.
- Proszę to posprzątać – wyszeptał z odrazą. – Albo przygotować kąpiel,
a potem posprzątać. I ugotować obiad – dokończył szybko i zniknął za
drzwiami sypialni, unikając niepotrzebnych
pytań. W głowie szumiało,
spierzchnięte wargi piekły, ręce drżały, dlatego z trudem przebrał się w
szlafrok i poszedł do łazienki. Jeszcze wolniej poszło mu z wejściem do
wanny. Jednak gorąca woda ukoiła obolałe ciało i przypomniała o owocach
wczorajszego wieczora. Pomysł już był, historia o wojnie, prawdziwych
zasadach i honorze. „Teraz tylko imiona bohaterów i ich charaktery, które
połączą się w spójną fabułę” – uśmiechnął się do siebie Werfrand.
Imię? Marcel. Wygląd? Czarne włosy, szerokie bary i koniecznie
głębokie,
przeszywające
spojrzenie.
Jak
przystało
na
etatowego
pracownika wywiadu. Pierwsza scena. Oblężone miasto, tłum łachmaniarzy
ucieka w popłochu ulicami. W urzędzie palą ostatnie dokumenty,
metalowe kosze na śmieci dymią ponuro. W powietrzu unosi się ciężka
mieszanka spalenizny, potu i podenerwowania. Marcel wchodzi, salutuje,
odbiera polecenia. Miasto jest stracone, co do tego nikt nie ma
wątpliwości.
- Już nigdy kawa u Franka nie będzie smakowała tak samo – ktoś
wzdycha, wrzucając do ognia kolejne papiery.
- Wrócimy. Szybciej, niż myślisz. – Marcel patrzy na niego ze
zrozumieniem. – Jeszcze będziemy się z tego wszystkiego śmiać – mówi na
pożegnanie i po chwili niknie w tłumie przed budynkiem.
Miasto kapituluje, ulicami organizowane są przemarsze obcych wojsk.
Stare flagi ustępują miejsca nowym, powiewającym dumą zdobywców.
Kawiarnia Franka ma już nowych gości, inną nazwę i gorszą kawę, lecz
pozostaje miejscem spotkań tych, którzy mimo podkrążonych oczu i
zapadniętych policzków próbują żyć dawnym życiem. Jest wśród nich i
Marcel, lecz nie dla rozrywki, a z powołania. Spogląda dyskretnie na
fotografię. Porównuje uwiecznioną na niej postać z tą siedzącą przy stoliku
obok. Chce mieć pewność, bo wieczorem nie będzie czasu na zadawanie
pytań.
Przychodzi noc. Gwar rozmów, feeria uśmiechów. Szyby jak pocztówka
z innego świata. Na ulicy głód, w środku kawior. Na zewnątrz połatane
łachmany, przy stolikach wytworne toalety i galowe mundury. Marcel
wchodzi
tylnymi
drzwiami.
Jego
czarne
oczy
taksują
zebranych,
przyklejony uśmiech maskuje wstyd nieproszonego gościa. Zauważa
zdrajcę i natychmiast dostrzega swoją szansę. Mężczyzna przeprasza
rozmówców, idzie w kierunku toalety. Marcel rusza za nim, już ma
zamknąć za sobą drzwi, zakończyć kolejne marne istnienie, gdy rozlega się
pisk kobiecego przerażenia. Ślepo skoncentrowany potrącił jedną z tych
szykownych dam, które podochocone alkoholem trzymają kieliszki zbyt
delikatnie. Rozmowy cichną, zebrani spoglądają z zainteresowaniem.
Marcel szybko bierze kobietę pod rękę i z przepraszającym uniżeniem
wyprowadza na balkon. Tak rodzi się nieuchronna miłość.
Dalsze koleje losu są już oczywiste. Z jednej strony romantyczne
uniesienie, z drugiej wojskowa powinność. Kobieta szybko poznaje
tajemnice swojego ukochanego i zaczyna mu pomagać. Nieszczęśliwy
zbieg okoliczności sprawia, że Marcel zostaje złapany. Trafia do więzienia,
a podejrzenia od razu padają na jego partnerkę. „Musiała cię wydać” – głos
rozsądku szepcze do ucha, gdy odbywają się pierwsze przesłuchania, z
podaniem ręki i poczęstowaniem papierosem. „Najzwyczajniej w świecie
cię sprzedała” – mówi racjonalny umysł podczas bolesnych tortur,
oblewania lodowatą wodą, okładania drewnianymi pałkami. Jednak Marcel
zaciska zęby, milczy, w najgorszym razie szpetnie przeklina. Jeśli zdradza,
to jedynie dawno znane nazwiska i zdekonspirowane miejsca spotkań. Ani
słowa o ukochanej. I dobrze, bo tylko dzięki niej wydostaje się na wolność.
Werfrand klasnął w dłonie tak, że piana z wanny wzbiła się w powietrze
i osiadła w całej łazience. Teraz tylko spisać i wymyślić zakończenie.
Kobieta powinna umrzeć w ostatniej scenie na rękach Marcela, zabita
przez przypadkowy strzał znikąd. Losy dwojga ludzi z odmiennych
światów, które nie mogą się połączyć. Jednak Werfrand wiedział, że dobry
film może mieć spektakularne, ale pozytywne zakończenie. Niech kobieta
nawet umiera od tego postrzału, lecz daj Boże, trzeba ją odratować! Wtedy
widzowie wyjdą z kina pełni nadziei, a ich wilgotne oczy i rozmarzone
spojrzenia przyprowadzą do kas kolejnych chętnych.
4.
Dziennikarka wybierała kolejne numery, zadawała coraz trudniejsze
pytania, ale nijak nie przybliżała się do prawdy. Rozmówcy poruszali
wszystkie tematy, słowem nie wspominając o śmierci Karla Svenssona. W
świecie, w którym informacja jest towarem, często drogim i zawsze
pożądanym, Melanie brakowało waluty, żeby ją kupić. Dlatego jeszcze raz
przekartkowała notatki, powtórzyła w głowie wszystkie nazwiska i poszła
do kuchni. Gdy ekspres parzył kawę, stwierdziła, że potrzebuje kogoś, kto
już od dawna na nic nie liczy i niczego się nie obawia. Gdy automat pienił
mleko, zrozumiała, że musi szukać wśród osób, które znały Werfranda
przed wielu laty. Gdy wszystko było gotowe, a z filiżanki unosił się
przyjemny aromat, Melanie wiedziała już, co powinna zrobić. Szybkim
ruchem wylała kawę do zlewu, podniosła z ziemi torbę i pospiesznie
wybiegła z mieszkania.
Do parku dotarła po kilkunastu minutach, z rozwianymi włosami i
zacięciem na ustach, zupełnie nie zauważając słodkiego rozleniwienia,
które ogarnęło spacerowiczów rozkoszujących się ostatnimi promykami
słońca tej jesieni.
- Miło panią widzieć – Melanie wysapała z trudem do starszej kobiety
siedzącej na ławce. – Przyniosłam chleb.
- To proszę rzucać, mnie nie jest potrzebny, tylko kaczkom. – Adela
wzruszyła ramionami. W jej zachowaniu było widać to, czego nie dało się
już wyczytać z twarzy. Kiedyś musiała być niezwykle piękną kobietą.
- Dzisiaj rano przeprowadziłam wywiad z Werfrandem – zaczęła powoli
dziennikarka. – Nie wyszło najlepiej. Szczerze mówiąc, w ogóle nie jestem
zadowolona. – Zapadła cisza, której Adela nie chciała przerywać.
- Wydaje mi się, że czegoś nie wiem – kontynuowała Melanie. – Czy to
prawda, że Werfrand zamordował Karla Svenssona?
- Nie mam już nic do powiedzenia – odpowiedziała Adela.
- Przecież to była pani młodość. Wie pani coś o Svenssonie
- Popularne nazwisko. – Starsza pani złożyła ręce na kolanach i
odwróciła głowę.
- Zginął niedługo przed debiutem Werfranda.
- Niestety, nie mogę pani pomóc… – Adela jeszcze przez chwilę szukała
czegoś w pamięci. – Ale proszę rzucać ten chleb! – podniosła nagle głos. –
Wszystkie mają się najeść, nie tylko najsilniejsze!
- Tak, tak – westchnęła Melanie, odwracając się w stronę stawu. – A wie
pani, kim była pierwsza żona Werfranda?
- Też mi coś! – oburzyła się kobieta. – Co pani sobie myśli, zadając
takie pytanie?
Melanie naiwnie wierzyła, że z pomocą Adeli przygotuje się do
wywiadu. W naiwnej wierze trwała przekonana, że starsza pani zna sekret
reżysera.
Gdy
rzeczywistość
zabiła
nadzieję,
jej
miejsce
zajęło
rozczarowanie. Mogła zająć i złość, ale zamiast niej pojawił się żal. Żal
wylanej kawy, żal straconego czasu, nawet żal Adeli, która nie pamiętała
już swojego życia.
- Widzi pani ławkę przy wejściu? – odezwała się nagle starsza pani. –
Umówiliśmy się przy niej na pierwsze spotkanie. Werfrand był tak
przerażony, że nie wstał, gdy mnie zobaczył. – Jej twarz po raz pierwszy
rozświetlił uśmiech. – Takie rzeczy pamiętam doskonale, a pani mnie pyta
o jego pierwszą żonę.
- Przepraszam – wyszeptała współczująco Melanie.
- Mój świętej pamięci mąż nie żyje. Dzieci… Z dzieci nigdy nie ma
pożytku – kontynuowała Adela. – Człowiek stara się przez całe życie, a
przed śmiercią nie ma z kim porozmawiać. Chyba że z lekarzami, ci to
zawsze chętnie porozmawiają, szczególnie jeśli mogą przy tym wypisać
kolejną receptę. Ławkę pamiętam, być może drogę, którą spacerowaliśmy
po parku mogłabym sobie przypomnieć, ale jego pierwszą żonę? Wie pani
co, z takimi pytaniami musi się pani udać do kogoś innego.
- Pani nie ma z kim porozmawiać, a ja nie wiem z kim. Efekt taki sam –
powiedziała głośno Melanie, bardziej z wyrzutem do świata niż do swojej
rozmówczyni.
- Może Adam Randsey będzie dobry. – Zmarszczyła brwi Adela.
- Kto to?
- Graliśmy razem w teatrze, przyjaciel Werfranda. Zamiast zostać
aktorem, co mu radziłam, wybrał karierę prawniczą i szybko się ożenił.
- Mogłabym się z nim spotkać jeszcze dzisiaj? – Oczy Melanie
rozświetliły się nadzieją.
- Przepraszam, co pani mówi? – Adela odwróciła w jej kierunku głowę. –
Trochę niedosłyszę.
- Czy mogłabym się dzisiaj spotkać z Adamem Randseyem?
- Skąd mam to wiedzieć? – Starsza pani wzruszyła ramionami. – Wy,
młodzi, zawsze chcecie już, teraz. To trzeba spokojnie, ustalić, umówić,
jeszcze w ogóle nie wiadomo, czy się zgodzi.
- Proszę powiedzieć coś na jego temat.
- Graliśmy razem w napisanych przez Werfranda spektaklach… – Adela
zamarła w pół zdania.
- Pan Adam doświadczył czegoś wyjątkowego? – Melanie próbowała
pomóc jej pytaniem.
- Co pani przez to rozumie? – Kobieta przechyliła głowę.
- Coś, co mogło mieć na niego duży wpływ. Jakiś ogromny sukces albo
osobista tragedia.
- Skandale, skandale… – westchnęła ciężko starsza pani, ale zgubiła
myśl i jeszcze przez chwilę powtarzała ostatni wyraz, który został jej w
pamięci. – Dawno nie miałam kontaktu z Adamem. Dobrze będzie
zadzwonić i spytać, co u niego.
- Skończyłam! – Melanie rzuciła resztkę chleba kaczkom i z radością
otrzepała się z okruszków. – To może zadzwonimy od razu?
- Teraz to proszę mi pomóc wstać – rozkazała Adela. – Przejdziemy się
trochę po parku. Nie ma pani nic przeciwko?
-
Oczywiście,
że
nie.
–
Dziennikarka
uśmiechnęła
się
krzywo,
rozumiejąc już, dlaczego Werfrand nie mógł z nią wytrzymać.
5.
Napisany przez Werfranda scenariusz został przyjęty z zadowoleniem,
choć nie bez pewnego zdziwienia. „Niech robi, co chce, to jego debiut –
wzruszył ramionami Milo, zapytany, czy tekst nie wydaje mu się banalny. –
Byle tylko nie przekraczał budżetu”. Po czym zakołysał się jeszcze raz w
fotelu, zamknął oczy i podpisał jego przepustkę do świata filmu.
Rozkazy natychmiast spłynęły z piętra. Studio zawirowało, a w oku
tego cyklonu po raz pierwszy znalazł się Werfrand. Jednak zanim padnie
pierwszy klaps, konieczne są długie przygotowania, dokładne ustalenia i
wielogodzinne gdybania, dlatego reżyser od razu po usłyszeniu decyzji
Milo ruszył w stronę pokoju konferencyjnego. I choć czekali na niego już
wszyscy współpracownicy, to fotele, przyzwyczajone do dawania oparcia
największym projektom, świeciły pustkami. W milczący sposób wyrażając
opinię całego studia. „Dajemy ci szansę, ale musisz się wykazać –
sugerowały bezgłośnie. – Jesteś na dobrej drodze, choć jeszcze niczego nie
osiągnąłeś”.
- Gratulujemy, maestro! – wykrzyknął na powitanie Peter, przydzielony
mu szef produkcji.
- Czy maestro, to się dopiero okaże… – Werfrand odpowiedział z
uśmiechem i uścisnął dłonie wszystkich zebranych. Oprócz Petera był
jeszcze jego pomocnik finansowy Olaf, czarodziejka od scenografii Karin
oraz niewidoczna, osobista asystentka Werfranda.
- Bardzo dziękuję za przybycie, liczę na waszą pomoc i obiecuję, że
będziecie zadowoleni z efektów. Od czego zaczynamy? – Werfrand miał
doskonałą okazję, żeby przyjrzeć się uważnie twarzom współpracowników.
Zmrużył oczy, ale skupione, poważne miny zebranych podsunęły mu
szatański pomysł. „Gdyby tak zedrzeć z nich maski władzy, doświadczenia
oraz wyuczonej grzeczności? – pomyślał łobuzersko. – Odjąć lat oraz
zmarszczek i ubrać na powrót w ciemnoniebieskie mundurki? Ciekawe, jak
radzili sobie w szkole…”
- Co sądzisz o rozbudowaniu wątku miłosnego? – pierwszy zabrał głos
Peter. – Wiesz, taka scena balkonowa jak z Romea i Julii. Wokół wybuchają
bomby, rządzi niepewność, a oni patrzą sobie z miłością w oczy.
- Miłości mam już pod dostatkiem – odpowiedział spokojnie Werfrand. –
Jak dla mnie główna bohaterka powinna umierać w ostatniej scenie…
- To już ustaliliśmy. – Peter uśmiechnął się pojednawczo.
Na twarzy Werfranda też zagościł delikatny uśmiech. Peter musiał być
w szkole grubym piegusem z podwójną porcją kanapek w tornistrze.
Podczas dużej przerwy wbijał w chleb swoje ogromne siekacze i z dziką
furią, jak wygłodniały zwierz, rozrzucał na boki kawałki kapusty czy
ogórka. Długie miesiące drakońskiej diety nie wymażą upokorzeń, których
doznał podczas lekcji wychowania fizycznego. Najgorszych wyników w
sprincie czy dziesiątek piłkarskich podań nietrafiających do adresata.
Koledzy zabiliby go śmiechem, gdyby nie sprośne żarty, które z wprawą
opowiadał na ławce rezerwowych.
- Powiedzcie mi lepiej, jak stoimy z pieniędzmi…
W tym momencie Olaf rzucił się do swojej teczki w poszukiwaniu
dokładnych wyliczeń. Wyglądał na okropnego kujona, zdominowanego
przez ojca i ukochanego przez matkę. Ten pierwszy nauczył go ciężkiej,
rzemieślniczej pracy oraz wiecznej niepewności. Ta druga nadała mu styl,
spodnie zawsze wyprasowane na kant i nieodzowny przedziałek.
- Zaplanowanych jest 70 dni zdjęciowych, plenery odbędą się w… –
Olaf ledwo zaczął wyliczać, a Werfrand zgubił sens słów i utonął w
zamyśleniu nad jego szkolnym wcieleniem. Pewnie siedział w pierwszym
rzędzie, prowadził dokładne notatki i dobrze rozwiązywał zadania z
matematyki. Klasowi rozrabiacy mieli go za kompletnego idiotę, ale
powstrzymywali swoje nienawistne zapędy ze względu na poprawne
wyniki, które Olaf przepisywał na wyrwane z zeszytu kartki. Robił to po
nocach, w obawie przed ojcem chowając się z latarką pod kołdrą. Jedyny
plus, że pismo w tej trudnej sytuacji samo stawało się niechlujnie koślawe,
a gładkie kartki koszmarnie wygniecione. Idealne dla tępych osiłków,
którzy później oddawali je jako swoje.
- Jeśli aktorzy zażyczą sobie tyle co zwykle, to budżet doskonale się
zamknie. Wszystko zależy od scenografii, konkretnie od tego, ile
kosztować będzie jej pożyczenie. – Olaf rzucił złowrogie spojrzenie w
kierunku Karin, jedynej niewiadomej całego skomplikowanego rachunku.
Księgowi
nie
cierpią
niewiadomych,
gorsze
są
dla
nich
tylko
niepowetowane straty.
- Nie będzie żadnego pożyczania scenografii! – Karin wybuchła z
zajadłością. – Nie będę się pod tym podpisywać, Werfrand obiecał mi
wolną rękę.
Mężczyzn z łatwością dało się sklasyfikować w szkolnej typologii. Z
kobietami szło trudniej. Pół biedy, jeśli były podobne do asystentki
Werfranda. Zawsze pomocnej, zawsze usłużnej, która z taką samą
przykładnością kiedyś uczyła się do zajęć, a teraz kocha męża i uprawia
seks. Ale co z Karin? W czasach szkolnych wszystkie dziewczynki
wydawały mu się podobne. Wyjęte jak spod igły szkolnych norm i
regulaminów. Starannie uczesane, ładnie ubrane, wypełniały zeszyty
nienagannym pismem. Patrząc na Karin, dochodził do wniosku, że coś w
swojej
klasyfikacji
pominął.
Bo
nagle
niektóre
z
tych
grzecznych
dziewczynek o misternie zaplecionych kucykach przeradzały się w
prawdziwe harpie. Świadome swojej wartości, niebezpiecznie władcze.
Może scenografka była jedną z tych najbardziej dumnych z kształtu swoich
literek? A co jeśli bardziej niż ta cała szkolna nuda interesowały ją zabawy
z chłopcami?
- Zrobimy jak najwięcej sami – Werfrand pokiwał głową. – W
ostateczności, ale tylko w ostateczności, pożyczymy jakieś tło. Coś
jeszcze? – Zebrani odpowiedzieli milczeniem. – Do jutra o tej samej porze.
Wstał, podziękował, zniknął w korytarzu, zastanawiając się, jak będzie
wyglądała
ich
dalsza
współpraca,
jeśli
nie
znajdzie
sposobu
na
powstrzymywanie swojej wybujałej fantazji. W labiryncie wind i schodów
odnalazł gabinet Milo, uśmiechnął się do jego sekretarki i głuchy na jej
sprzeciwy wszedł do środka.
- Jak tam przygotowania? – Milo rozpromienił się, żeby po chwili wrócić
do miny zatroskanego szefa.
- Wszystko dobrze, gdyby nie… – Reżyser chciał już szpetnie przekląć,
gdy ujrzał siedzącą naprzeciwko producenta brunetkę. – Przeszkadzam
wam? – Stanął w miejscu. – Mam wyjść?
- Nie, panna Sowinski już się zbiera – powiedział stanowczo Milo. –
Będziemy w kontakcie.
- Bardzo panu dziękuję. – Kobieta uśmiechnęła się niewinnie. – Czekam
w takim razie na pański telefon. – Powoli podniosła się z fotela, rzuciła
ostatnie, przeciągłe spojrzenie i wyszła.
- Urocza – zauważył Werfrand, gdy zamknęły się za nią drzwi.
- Do chwili, gdy nie otworzy ust – westchnął Milo. – Wpadłeś jej w oko,
chce grać w twoim filmie.
Trudno
traktować
poważnie
ludzi,
gdy
ma
się
przed
oczyma
wyobrażenie ich twarzy wykrzywionych w przerażeniu na dźwięk głosu
surowego nauczyciela. Równie ciężko podchodzić z szacunkiem do
aktoreczek, gotowych zrobić wszystko dla oszałamiającej kariery. Wokół
studia zawsze kręciło się ich mnóstwo. Były najlepiej poinformowane,
miały nieomylne przeczucia i specjalizację w zarzucaniu sideł. Dobrze
wiedziały, że na każdy statek do sławy, zbudowany ciężką pracą rąk,
wepchnie się kilku pasażerów na gapę. Więc chwytały się najróżniejszych
sposobów, żeby ruszyć w rejs do obiecanej krainy. Były wśród nich
nieodkryte jeszcze gwiazdy kina, urocze lale do towarzystwa podczas
zabaw w jacuzzi oraz męczące beztalencia, które z zapałem godnym
lepszej sprawy wierzyły w swoje powodzenie.
- Panna Sowinski zakończyła ostatni weekend małą draką. – Milo
uśmiechał się drwiąco. – Zabawiała się w towarzystwie narzeczonego i
została przyłapana w jakiejś niedwuznacznej sytuacji.
- Jak rozumiem, nie był to jej narzeczony. Przyślij ją do mnie.
- Dobrze. – Producent zaczął szukać czegoś w szufladzie. – Mogę się
założyć, że wystarczą ci dwa spotkania – powiedział, po czym postawił na
stole butelkę whisky.
- Ja obstawiam jedno i zakład stoi. – Uścisnęli sobie dłonie dla
potwierdzenia. – Ale czemu sam nie spróbujesz?
- Mam żonę.
Werfrand żony nie miał, choć mógł się poszczycić wiedzą, której nie
powstydziliby się nawet mężczyźni z długoletnim małżeńskim stażem.
Wiedział,
że
kobiety
uwielbiają
pewność
siebie,
ale
tę
spokojną,
nienarzucającą się. Są łase na komplementy, choć uwodząc je, łatwiej
wykorzystywać ich wady niż zalety. Kochają prawdę, przez co trzeba je
okłamywać z wdziękiem i prostodusznością. Ale przede wszystkim
pamiętać o niedopowiedzeniach, tej słodkiej nucie tajemnicy, którą mogą
wypełnić swoimi najskrytszymi marzeniami.
Poza tym uwielbiają być słuchane, więc mężczyźni chcący przejąć
inicjatywę powinni robić to z taktem i wyczuciem. Przed lubiącymi patrzeć
– malować słowem obrazy rozkoszy. Przed lubiącymi słuchać – zniżyć głos i
grać na najskrytszej strunie marzeń. A przed uczuciowymi – opowiadać o
zdarzeniach
przepełnionych
obłędnymi
emocjami.
Jednak
czasami
wszystkie te lisie zabiegi nie zdadzą się na nic jeśli zabraknie pieniędzy.
Ponieważ niektóre z nich naprawdę je kochają. Nie tak jak mężczyźni, za
ich ogromną ilość na koncie, lecz za możliwości. Za kolację przy świecach,
za drogi upominek, za każde szaleństwo, w które potrafią się zamienić.
Jednak cały majątek Wall Street nie pomoże, gdy zamiast zdobywać je
szturmem, fantazją, kawaleryjską szarżą, mężczyzna postawi na mozolne
ślęczenie, uciążliwe nękanie i przyjacielskie nagabywanie. W romansie nie
ma nic gorszego niż zakochany mężczyzna, którego uczucie wypisane na
twarzy zamienia słodką niepewność w nudę ciepłych spojrzeń oraz czułych
gestów.
6.
- Dawno nie jadłam czegoś tak dobrego – powiedziała Nicole Sowinski,
nawijając na widelec kolejne nitki makaronu w sosie krewetkowym.
- Gotowanie jest atutem prawdziwego mężczyzny albo nieuleczalnego
kawalera – odpowiedział Werfrand, dolewając wina.
Nicole nie miała w charakterze stawiania warunków i organizowania
zaciekłej obrony. Była jedną z tych twierdz, których zdobycie nie przynosi
honoru, lecz porażka pod jej murami wiąże się z nieuchronną utratą
dobrego imienia.
- To dziwna kobieca przypadłość, że w ogólnym rozrachunku lepiej
oceniany jest nudziarz, który będzie wierny, niż zjawisko, którego
opowieści nie zawsze zgadzają się z rzeczywistością.
- Nikomu nie życzę spełniania najskrytszych marzeń, bo kto wie, czy
obudziłbym się następnego dnia rano…
- Ludzie prędzej wyspowiadają się z niedostatków urody niż braku
inteligencji. I nie wiem, co jest bardziej bolesne: brzydal przekonany o
własnym wyglądzie czy burak intelektualista.
Reżyser na wszelkie sposoby starał się pobudzić do pracy szare
komórki panny Sowinski. Bez większego efektu. W zanadrzu miała tylko
perlisty śmiech i banalne, wyuczone odpowiedzi.
- Zmieńmy konwencję. – Werfrand powoli tracił cierpliwość. – Opowiedz
mi, proszę, o najprzyjemniejszej rzeczy, którą ostatnio zrobiłaś.
Dziewczyna jedynie się uśmiechnęła.
- Rozumiem, takich rzeczy nie mówi się głośno. – Postanowił
spróbować jeszcze raz. – W takim razie najciekawsze zdarzenie ostatniego
weekendu.
- Bawiłam się razem z przyjaciółką, poznałam kilku Amerykanów –
zaczęła. – Niesamowite, jak ci ludzie żyją za granicą! Ciągle chodzą do tych
samych miejsc, ciągle w tym samym gronie.
- Nie chciałem słuchać o największym rozczarowaniu.
- Było dobrze! – zaprotestowała Nicole.
- Mam nadzieję, że nie tak dobrze, jak kłamiesz. – Reżyser uśmiechnął
się przebiegle. – Skąd ich znałaś?
- Narzeczony mojej przyjaciółki jest Amerykaninem. Dziwna z nich
para, ale zamierzają się niedługo pobrać – tłumaczyła Nicole. – Czemu tak
na mnie patrzysz?
- Bo wieczór nie mógł się udać. – Werfrand spojrzał jej głęboko w oczy.
– Pytanie, co poszło nie tak? Moim zdaniem albo Amerykanie okazali się
śmiertelnie nudni, w co nie chce mi się wierzyć, skoro byli znajomymi
twojej przyjaciółki, albo chodziło o coś zupełnie innego. Ty jednak idziesz w
zaparte. Twoja sprawa, masz prawo się bronić… Zbyt dobrze wiesz, że do
uwodzenia narzeczonego przyjaciółki nie warto się przyznawać.
Zapanowała cisza, której nikt nie miał ochoty przerywać. Werfrand
planował być czarujący. Jednak pod wpływem trywialności Nicole zmienił
zdanie. „Niech poleci do swoich koleżanek i opowie, jaki jestem cudowny.
Może któraś z nich będzie ciekawsza” – mobilizował się w duchu, gdy
zrozumiał, że nie ma nawet ochoty robić dobrego wrażenia. – „Przegram
zakład z Milo, zrobię wszystko, byleby tylko wyszła” – modlił się w duchu. –
„Zjadła, wypiła, wie, gdzie są drzwi. Czas audiencji minął. Nie będę z nią
dzielił ani łóżka, ani kolejnych górnolotnych myśli. Przyziemnych zresztą
też nie”.
Jednak Nicole uznała obcesowość Werfranda za dobry znak. Gdy on
milczał, ona odliczała sekundy do spełnienia. Gdy on myślami był na
wojnie razem z Marcelem, dumając nad tym, czego może brakować do
szczęścia agentowi wywiadu, ona układała w głowie plan erotycznego
podboju, który zaprowadzi ją na firmamenty kina. Werfrand nie musiał
patrzeć w jej oczy, żeby wiedzieć. „Rozumiem, to najstarszy i najbardziej
sprawdzony sposób” – samo cisnęło mu się na usta – „Ale twój seksapil
jest zbyt prostolinijny, a talent tak lichy, że nie pomogłaby mu żadna
protekcja”.
Niestety kobiety, gdy coś już sobie postanowią, potrafią z nieznaną
mężczyznom gorliwością czekać spełnienia. Życie nauczyło je cierpliwości.
Pozwalającej nawet mało lotnym rycerzom na białym koniu zebrać odwagę
i ruszyć do boju.
- Długo jeszcze będziemy milczeć? – pierwsza odezwała się Nicole.
- Zależy, kiedy przyznasz mi rację.
- Dobrze się bawiłam, naprawdę.
- W takim razie poczytam sobie książkę – Werfrand wstał od stołu. –
Może zmienisz zdanie i podejmiesz jakąś decyzję.
Nicole zamilkła, więc reżyser w spokoju oddał się płynącym zdaniom
powieści. Już zdążył zagłębić się w akcje, gdy kobieta wypaliła:
- Podjęłam decyzję. – I ochoczo ruszyła do wyjścia.
Werfrand przymknął powieki ze szczęścia. Gdy je otworzył, zobaczył
żakiet smętnie zwisający z krzesła. Poderwał się szybko, chcąc oddać go
właścicielce jeszcze przed drzwiami. Byle tylko nie miała powodu, żeby do
niego wracać…
- Ale ja nigdzie nie wychodzę – wyszeptała Nicole, gdy reżyser stanął
przed nią z żakietem w ręku. – Jestem zła! – syknęła poirytowana, a jej
policzki nabiegły krwią. – Chciałam tylko wyjąć coś z torebki.
- Przepraszam bardzo – Werfrand westchnął z rozczarowaniem.
- Ale jestem zła! – powtórzyła Nicole, wracając do stołu. – Powiedz:
czego ode mnie chcesz? Mam się położyć nago na kanapie i na ciebie
poczekać?
Resztki uprzejmości Werfranda prysły jak bańka mydlana. Trudno
traktować poważnie kobietę, która nie potrafi wziąć swojego żakietu i
wyjść z wysoko podniesioną głową, w duszy poprzysięgając srogą zemstę.
- Zagrajmy w otwarte karty. – Werfrand odchylił głowę do tyłu. – Jak
było z tym weekendem? Miałem rację?
- Nie wiem, jak na to wpadłeś…
- To nieistotne – odpowiedział spokojnie reżyser. – Teraz zajmijmy się
tym, po co tu przyszłaś. W końcu w dążeniu do celu nie ma niczego złego,
dopóki wie się, jak go osiągnąć.
- Podjęłam decyzję. – Nicole podeszła do Werfranda pewnym krokiem i
zaczęła go całować. A że pocałunek jest kwintesencją erotycznej gry, jej
wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, już po nim wiadomo, czego się
spodziewać. W przypadku aktoreczki – niczego szczególnego.
- Jaka to decyzja? – Werfrand oderwał się na chwilę od jej ust. – Bo nie
widzę skutecznego działania.
- Nie podoba ci się? – Nicole niedbale wzruszyła ramionami.
- Obiecałaś, że mnie przekonasz – wyszeptał reżyser.
- Może zmieniłam zdanie?
- Ale ja nie. Dobra aktorka potrafi seksownie zdjąć rękawiczkę, a co
dopiero wszystkie ubrania.
Tak ukrytą sugestię nawet Nicole
potrafiła
zrozumieć.
Zaczęła
posłusznie wykonywać reżyserskie polecenia. Z takim samem brakiem
wdzięku jak podczas całowania. Werfrand nie wiedział, czy to ironiczny
pastisz, a Nicole wystrychnęła go na dudka, czy rzeczywiście zabrała się
do działania. Jej striptiz był nierówną walką z ubraniem. Beznadziejną
szamotaniną węża, który nie może zrzucić skóry. Patrząc na ten pokaz
uwodzenia, zaczął się zastanawiać, co mogłaby na jego temat powiedzieć
koleżankom. „Ugotował nawet smaczną kolację, jest trochę dziwny, ale
szalenie inteligentny i bosko całuje? – uśmiechnął się do własnych myśli. –
Szkoda, że nie znajdzie słów na opisanie tego, co stanie się za chwilę” –
pomyślał, spoglądając na dziewczynę leżącą nago na kanapie.
- Dzięki, możesz się ubrać. Nie dostaniesz tej roli.
7.
Następnego dnia Werfrand wszedł do studia radosnym krokiem. Chciał
od razu odwiedzić Milo, obwieścić swoje zwycięstwo i odebrać butelkę
whisky.
Może
sukces
nie
został
skonsumowany,
ale
trudno
było
podejrzewać Nicole o rozpowiadanie, jak sytuacja wyglądała naprawdę.
Zresztą nawet wtedy producent musiałby uznać wyższość reżysera i
ogłosić jego niezaprzeczalne zwycięstwo.
- Trochę się pozmieniało. Nie będziesz zadowolony – powitała go
chłodno asystentka. – Najlepiej od razu idź do konferencyjnego.
Werfrand westchnął ciężko. Rzeczywistość zawsze jest zazdrosna, gdy
ktoś inny ma odnosić sukcesy i fetować tryumfy. Oczyma dowcipnej
wyobraźni widział już brodate gremium, debatujące nad moralnym
wymiarem filmu i koniecznością jego ocenzurowania. Lecz w pokoju
konferencyjnym czekała na niego jedynie Karin. Z wyrazem twarzy
łączącym palącą wściekłość z przerażeniem.
„Szkoda, że nie mogę tego sfilmować – pomyślał, jednak po chwili
natura reżysera ustąpiła miejsca zwykłemu współczuciu.
- Co się stało?
Karin w jednej dłoni trzymała chusteczkę, a drugą waliła bezwiednie o
stół, balansując na cienkiej granicy między wściekłością a płaczem.
- Nie mogę zrobić tej scenografii… – Pierwsze łzy spłynęły po jej
policzkach, a cichy szloch uwięził w gardle kolejne słowa.
Werfrand spojrzał ze zdziwieniem.
- Nie dadzą mi jej zrobić – wydusiła z siebie Karin. – Peter rozpowiada,
że jestem w tej pracy tylko przez łóżko i, i… – łzy znów odebrały jej mowę.
- Chciałbym, żeby tak było – reżyser uśmiechnął się ciepło.
- Wiesz, że nie o to chodzi…
- Porozmawiam z Peterem. – Przytulił ją Werfrand. – Albo lepiej z Milo.
Bez ciebie nie zrobię tego filmu, zrozumiano?
- Daj sobie spokój.
- Siedź tutaj tak długo, jak potrzebujesz… Nie, idź do domu. Jutro
wszystko będzie już w porządku.
Drzwi do gabinetu Milo otworzyły się z impetem. Producent podskoczył
nerwowo i zaczął poprawiać fryzurę. Sekretarka, po tym jak spadła z jego
kolan, też poprawiała, tyle że sukienkę. Werfrand, patrząc na całą scenę z
rozbawieniem, dał im kilka sekund na doprowadzenie się do porządku.
- Powiem od razu: nie ma pieniędzy na twoją scenografię – Milo zaczął
obcesowo, starając się odzyskać utraconą pozycję siły.
- Najwyżej zrezygnujemy z kilku dni zdjęciowych – Werfrand wyszeptał
powoli i wzrokiem odprowadził sekretarkę do drzwi. – Budżet doskonale się
zamyka.
- Ale kierownictwo go zmniejszyło.
- Kierownictwo, czyli kto? Ty?
- Ci na górze. – Milo dla poparcia swoich słów podniósł rękę i wskazał
sufit. – Spodziewali się czegoś innego, lżejszego. Wiesz, w twoim stylu.
- A ty? Czego się spodziewałeś? – Reżyser wbił w niego swoje zimne
spojrzenie.
- Mi to obojętne. Wiem, że dasz radę nawet bez tej scenografii.
- Chodziło o scenografię czy o Karin?
- Werfrand, ty idioto! – Producent poderwał się z fotela. – Sądziłeś, że
zatrudnisz Karin i nikt tego nie zauważy? Naplułeś im w twarz, a oni dalej
mają cię głaskać po głowie? Tolerować kolejne wybryki? Ostatecznie
dostałeś milion dolarów i może nie jest to największy budżet, ale żaden
debiutant nie śmiałby nawet prosić o więcej!
- Dlaczego jesteś taki nerwowy? Przecież niczemu nie zawiniłeś. –
Werfrand obserwował, jak Milo krąży pod oknem, z którego rozciągał się
widok na całe miasto. – A przynajmniej byłbyś spokojniejszy, gdybyś nie
zawinił.
- Nie zawiniłem – warknął Milo. – Tak trudno było sobie wyobrazić, co
się stanie? Karin mogła ci pomagać, doradzać, nie wiem, nawet kochać za
pieniądze studia. Wszystko, tylko nie chodzić po tym zasranym budynku!
Ale nie, ty musiałeś postawić na swoim.
- Jest lepsza od waszych złamasów, którzy najpierw budują w studio
wielkie oceany, żeby potem puszczać na nich nieszczelne statki. Zamiast
żaglowca jest łódź podwodna, ale nic nie szkodzi, zmienimy scenariusz,
będzie można kręcić – naigrywał się Werfrand.
- Była żoną nie tego, co trzeba. – Milo trzasnął ręką w szybę tak, że
cała zadrżała.
- Masz dług wdzięczność i nie potrafisz go spłacić. – Werfrand
przejechał palcem po metalowym blacie biurka. – Pięknie lśni, co? Między
innymi dzięki mnie. - Po czym podszedł do Milo i głową wskazał za okno na
dziesiątki dachów rozciągających się aż po horyzont. – Jak tam twoje
widoki na przyszłość? Pewnie dobrze, sprzedałeś mnie ze strachu. Za
bezpieczeństwo i komfort niewychylania głowy.
- Sam jesteś sobie winien. – Producent przygryzł wargi. W jego
spojrzeniu była urażona duma, przekonanie, że sam na wszystko
zapracował, ale i odrobina lęku. Bo bez Werfranda ta seria szybkich
awansów nie byłaby możliwa. – Mogłeś nie zatrudniać Karin.
- Zemsta za to, że zostawiła współwłaściciela studia z milionami na
koncie? Bo zdradzał ją na prawo i lewo? – Werfrand odchylił szyderczo
głowę.
- Zapomnijmy o wszystkim. – Milo w końcu zdołał się opanować. – Masz
budżet, możesz zrobić film, o którym marzyłeś. Jeśli zrezygnujesz z Karin i
przeprosisz, kogo trzeba, to dostaniesz więcej…
Werfrand był już absolutnie pewien swojej decyzji.
- Dobrze, zapomnijmy o tym… – urwał w pół zdania, żeby rozkoszować
się miną Milo. – Zabieram scenariusz, ktoś inny go wyprodukuje.
- Nie możesz, zapłaciliśmy za niego.
- Tym lepiej! – zaśmiał się Werfrand. – Zostaniecie ze scenariuszem i
rozpoczętą produkcją. Ciekawe, kto to nakręci… – Zatrzymał się w
drzwiach. – I jeszcze jedno, zakład o Nicole wygrałem, a twoja asystentka
jest kiepska w łóżku. Znajdź kogoś innego do zdradzania żony, bo możesz
się rozczarować.
8.
- Widzi pani tamtą kamienicę? – Adela wskazała ręką wysoki budynek
ukryty za drzewami. – Na ostatnim piętrze, w pracowni Werfranda,
pozowałam do pierwszego w życiu portretu.
Staruszka przeczesywała park w poszukiwaniu wspomnień domagając
się przy tym nieustannej uwagi. Spacer trwałby w najlepsze, gdyby nie
zniecierpliwienie
Melanie
każące
przyspieszać
kroku
oraz
wybierać
najbardziej strome ścieżki. Walka podstępnej młodości z kapryśną
starością nie trwała jednak długo. Po kilkunastu minutach zmęczona Adela
zrezygnowała z dalszych poszukiwań. Zarządziła powrót do mieszkania,
nie szczędząc gorzkich słów na temat współczesnego pośpiechu. Zaprosiła
dziennikarkę do środka, podniosła słuchawkę i wybrała numer zapisany w
pożółkłym zeszyciku.
- Tak? – odezwał się męski głos po drugiej stronie linii, a Adela zakwiliła
z radości jak mała dziewczynka. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim
sedno sprawy zwyciężyło z grzecznościowymi ozdobnikami.
- Jest u mnie pewna młoda dama, która pisze artykuł o Werfrandzie –
przyznała w końcu Adela. – Pomyślałam, że mógłbyś z nią porozmawiać. Ja
już nic nie pamiętam, szczególnie że interesuje się… – Kobieta zasłoniła
ręką słuchawkę telefonu. – Jak on się nazywał?
- Karl Svensson – podpowiedziała Melanie.
- Jakiś Svensson. Pamiętasz kogoś takiego?
- Graliśmy razem w teatrze – odpowiedział głos w słuchawce. – Kiedy
chciałaby się spotkać?
- Najlepiej dzisiaj – wyrwała się Melanie.
- Mówi, że dzisiaj – powtórzyła Adela, patrząc na dziennikarkę z
niesmakiem. – W ogóle nie potrafię zrozumieć tego pośpiechu, kiedyś…
- Kiedyś też byliśmy młodzi – zaśmiał się mężczyzna po drugiej stronie
lini. – Właściwie mam chwilę czasu. Poproś, żeby przyszła od razu do
biblioteki na wydziale prawa.
- Do biblioteki prawa, słyszała pani? – przekazała Adela. – Skoro już
załatwiliśmy formalności, powiedz mi, co tam u twoich synów? Nie
rozmawialiśmy ładnych parę lat!
Gdy starsza pani wróciła do rozmowy, Melanie wyszła już z mieszkania.
Bez pożegnania, w złości, że zmarnowała tyle czasu i w zaciekawieniu z
czym przyjdzie jej się zmierzyć. Semestr dopiero się rozpoczął, studenci
nie musieli jeszcze udawać zainteresowanych czytaniem mądrych książek.
Przez to w powietrzu biblioteki unosił się jedynie kurz i cisza. Dziennikarka
zrobiła kilka kroków, odrobinę się zaniepokoiła. Wiele miejsc było pustych,
ale i tak nie mogli się znaleźć. Nie ustali żadnego znaku rozpoznawczego,
pomóc mogło jedynie przezucie, że na twarzy przyjaciela Werfranda
musiało odbić się wiele lat szalonych doświadczeń.
W przedostatnim rzędzie siedział ktoś taki.
- Dziennikarka, prawda? – Mężczyzna z dokładnie przystrzyżoną bródką
wstał na jej widok. – Miło mi, Adam Randsey.
- Bardzo dziękuję, że zgodził się pan na spotkanie – wyszeptała
dziennikarka.
- Słyszałem, że chce się pani czegoś dowiedzieć o Werfrandzie… –
Adam uśmiechnął się delikatnie i pocałował ją w rękę.
- Szczególnie interesuje mnie jego relacja z Karlem Svenssonem.
- Lata praktyki sądowej nauczyły mnie, że nic nie dzieje się bez
przyczyny – mężczyzna zaczął enigmatycznie. – I proszę nie mieć mi tego
co powiem za złe, ale Werfrandowi zawsze podobały się kobiety o pani
urodzie.
- Zdążyłam się tego domyślić. – Melanie niedbale machnęła ręką.
- A jak wytrzymała pani z Adelą? Pewnie nie było łatwo…
- Co tu dużo mówić…
- Traci pamięć. – Uśmiech nie schodził z twarzy jej rozmówcy. – Co dwa
miesiące dostaję telefon z pytaniem, ile to już lat upłynęło od naszej
ostatniej rozmowy. „Jak tam twoi synowi?” – pyta. „Mam dwie córki” –
odpowiadam niezrażony. „A jak się uczą w liceum?” „Już dawno skończyły
studia i wyszły za mąż”. To czasami nawet zabawne, ile radości może
sprawić przypominane sobie ciągle tego samego.
- Warto pamiętać przeszłość?
- Różnie bywa… – Adam zawahał się odrobinę. – Karl Svensson?
Przygotowałem coś. – Po czym przesunął w jej kierunku stare gazety.Proszę na to spojrzeć, pewnie wyda się to pani interesujące.
Melanie zaczęła przeglądać. Wszystkie artykuły utrzymane były w
podobnym tonie. Tajemnica sprzed lat, wielki reżyser, który wtedy był
dopiero kandydatem do światowej sławy i zbrodnia. Reszta? W kolejnym
numerze. Dlatego otwierała następne gazety i znów dowiadywała się tego
samego. Według lansowanej teorii Werfrand miał pobić Karla Svenssona ze
skutkiem śmiertelnym, a potem ratując własną skórę, upozorować
wypadek.
- Zajadłe dziennikarstwo – skrzywiła się Melanie. – W dodatku
opublikowane wiele lat po wypadku. Mieli na to jakieś dowody?
- Byłyby dowody, byłby proces – odpowiedział spokojnie Adam. – Z
resztą nikt nie traktował tych gazet poważnie. Zajmowały się pisaniem
takich bzdur, że odrobina prawdy nie zrobiła na nikim wrażenia.
- Pan wie, jak to wyglądało naprawdę?
- Proszę przeczytać to – informator wskazał palcem następną gazetę.
- Ma miejsce spotkanie… Dochodzi do sprzeczki… Werfrand wychodzi z
restauracji niedługo po Svenssonie… – Melanie wyławiała z artykułu
najważniejsze zdania. – Prawdopodobnie poszło o pieniądze na kolejny film
– skończyła czytać. – Ani zdania o wypadku…
- Nikt nic nie widział – Adam rozłożył ręce. – Werfrand wyszedł tamtego
wieczora z restauracji, z nikim się nie żegnając. Musiało mu się bardzo
spieszyć, skoro zostawił w szatni swój płaszcz.
- Wystarczyło, że był pijany. – Wzruszyła ramionami dziennikarka.
- Mogło tak być...
- Nic więcej?
- Sam Werfrand mówił jedynie, że źle się poczuł i po prostu wrócił do
domu.
- A co pan powie? – Melanie rzuciła mu odważne spojrzenie.
Prawnik nie odezwał się ani słowem.
- Dzisiaj rano podczas wywiadu Werfrand powiedział, że tamtego
wieczora pokłócił się ze Svenssonem. Chciał go potem dogonić i
przeprosić, ale samochód Karla wypadł z zakrętu.
- Bliższe prawdy – wyszeptał Adam.
- Gdy jednak wróciliśmy do rozmowy po obiedzie, Werfrand przyznał,
że pobił go pod restauracją, a potem gonił swoim autem.
Adam pokiwał jedynie głową.
- Musi pani pamiętać, że minęło wiele lat…
- Nie wie pan czy nie chce powiedzieć? – Dziennikarka zmrużyła oczy, a
Adam nawet nie drgnął. Jakby nie usłyszał pytania.
- Byliście przyjaciółmi, prawda? – Melanie spróbowała jeszcze raz.
- Największym przyjacielem Werfranda zawsze był on sam – prawnik
odpowiedział bez namysłu. – A śmierć Svenssona na pewno nie zaszkodziła
mu w karierze. Niezależnie od tego, czy miał w niej swój udział, czy nie.
- A pomogła?
- Proszę się zastanowić nad czymś innym – Adam wskazał palcem
podpis pod artykułem. – Zna pani to nazwisko?
Melanie spojrzała.
- Mój naczelny…
- Sądzi pani, że ktoś po tylu latach zupełnie bez powodów przypomniał
sobie o starym reżyserze?
- O co może chodzić?
- Ktoś chce się Werfrandowi dobrać do skóry – Adam powiedział tak,
jakby to było oczywiste. - I radziłbym się zastanowić, jaką odgrywa pani w
tym rolę.
Zapanowała cisza, którą każde z nich wypełniło własnymi myślami.
- Mam jeszcze jedno pytanie – odezwała się w końcu dziennikarka. –
Chodzi mi o małżeństwa Werfranda. Wiem wszystko o drugim z Karin
Endresn i trzecim z Chloe Anesel, ale…
- Na pewno? – przerwał jej prawnik. – Bo to nie były małżeństwa.
- Jak to? Widziałam zdjęcia!
- Ze ślubu? – spytał mężczyzna, gładząc swoją bródkę. – To był pomysł
Werfranda na ucieczkę przed kobietami. Miał nadzieję, że gdy zobaczą
obrączkę na jego palcu, to dadzą mu spokój. Ale efekt był odwrotny do
zamierzonego.
- To dlaczego się nie ożenił?
- Bo nie chciał? – zastanawiał się głośno Adam. – Bo ich nie kochał? Bo
nie miał najmniejszej ochoty oddawać im połowy majątku?
- A za pierwszym razem?
- To co innego. – Twarz informatora nagle spoważniała. – Wybranką
była 24 lata starsza od niego skrzypaczka, o wyglądzie, który absolutnie
nie zdradzał jej metryki. Gdy ojciec Werfranda dowiedział się o tym
związku, postawił ultimatum: „albo ja i moje pieniądze, albo miłość”, co
tylko ułatwiło podjęcie decyzji i przyspieszyło datę ślubu.
- Jak to się potoczyło dalej?
- Nijak. – Adam spojrzał z uśmiechem na dziennikarkę. – Chciała pani
wielkiej historii miłosnej?
- Tak to się zapowiada.
- Werfrand mawiał, że życie miłością pięknie brzmi, upojnie smakuje,
ale szybko się kończy… Nigdy nie był królem dnia codziennego. Monotonia
codziennych zakupów i małżeńskich obowiązków działała na niego bardzo
deprymująco. Zresztą jego żona, choć sprawiała wrażenie rozanielonej,
również nie była najbardziej wierna.
- I? – Melanie poruszyła się nerwowo, czekając na finał tej miłosnej
ballady.
- Minęło trochę czasu, on pracował na planie, ona często koncertowała.
Oboje mieli powodzenie u płci przeciwnej i upodobanie do pełnego wrażeń
seksu. Formuła się wyczerpała.
- Mieli dzieci?
- Nie, razem nie… Słyszałem, że Werfrand miał nieślubne dziecko, ale
w jego przypadku takie plotki musiały się pojawić.
9.
Najpierw pogrążone w modlitwie siostry zakonne. Potem ciesząca się
swoim towarzystwem para zakochanych oraz ich naturalni następcy,
zmęczone małżeństwo z dzieckiem. Na końcu Werfrand, ze znudzeniem
wymalowanym na twarzy. Zupełnie nie rozumiejący, co ludzie widzą w tej
leniwej bezczynności.
- Pozwól sytuacji dojrzeć i leć ze mną nad morze – przekonywał do
wyjazdu Adam. – Wrócisz gdy sprzeczka z Milo będzie już tylko plotką. W
najlepszym momencie do kontrataku.
Jednak Werfrandowi tydzień spędzony poza głównym nurtem zdarzeń
wydawał się abstrakcyjną niemożliwością. Przyzwyczajony, że świat
spełnia każdą jego zachciankę, z trudem znosił tak nagłą i kategoryczną
odmowę. Mocząc stopy w ciepłym morzu, przypominał sobie ostatnią
rozmowę z Milo. „Spodziewali się czegoś innego, lżejszego, wiesz, w twoim
stylu” – dudniło w uszach, mieszało w głowie i utkwiło w sercu. „Był
wzburzony, brakowało mu argumentów – niedoszły reżyser starał się
odsunąć od siebie wszystkie złe myśli. – Ale miał rację”.
Fale dalej uderzały o brzeg, siostry zakonne szeptały modlitwy, para
zakochanych patrzyła sobie głęboko w oczy, a małżeństwo męczyło z
dzieckiem. Werfrand natomiast przysiadł na piasku. Zastanawiając się,
skąd wziął pomysł na tak banalny scenariusz.
„Może to i dobrze, przynajmniej nie muszę się pod tym gniotem
popisywać” – żadne pocieszenie nie mogło mu jednak przynieść ulgi. Zbyt
dobrze wiedział, ile kosztowała go ta krótka chwila przyjemnej szczerości
w gabinecie Milo. I bynajmniej nie chodziło o milionowy budżet czy rosnące
z roku na rok uposażenia. Raczej o spalone mosty, banicję do śmierci albo
upadku producenta, na którą skazał się z własnej woli. Nie była to wesoła
perspektywa. W
końcu
zachowawczość
Milo minimalizowała
ryzyko
przedwczesnej emerytury, a małżeńskie pożycie wyleczyło go z reszty,
choćby odrobinę odważniejszych rozrywek.
- Jesteś! – Wisielcze rozważania przerwał radosny głos Adama. – Co
robisz? Przecież tu wieje nudą…
- Jak to na wakacjach – westchnął Werfrand. – Zastanawiam się, jak
wskrzesić moją karierę.
- Werfrand Stephen, największa nadzieja przemysłu rozrywkowego,
siedzi na piasku i wzdycha do fal. Ujmujące!
- Żenujące – odburknął reżyser.
- Dlatego, tak jak przystało na młodych artystów o romantycznym
usposobieniu, posiedzimy tu jeszcze chwilę, zobaczymy zachód słońca, ale
resztę wieczoru spędzimy według mojego scenariusza.
- Będziemy pić…
- Do upadłego! – ożywił się Adam. – Przeczesując teren metodycznie,
ulica po ulicy, dzielnica po dzielnicy. Aż odwiedzimy wszystkie knajpy albo
stracimy przytomność.
Ich bójka dawno poszła w zapomnienie. Wracała jedynie w formie
przyjacielskich żartów, gdy nie zgadzali się w ocenie kobiecej urody czy
filmu. Adam ostatecznie nie został aktorem. W teatrze brakowało mu o
kilka tonów niższego głosu, a przed kamerą – paru centymetrów wzrostu.
Mimo to mógł być niezły. Ale nie chciał. Wolał studiować prawo, nawet
mając pewność, że z powodu swojej miłości do burdeli i mocnych używek
nigdy nie będzie mile widziany w stołecznej palestrze.
Słońce nie zdążyło jeszcze zajść, a przyjaciele siedzieli już w barze na
plaży. Adam szybko wlał w siebie kufel piwa, Werfrand wypił dla
towarzystwa i kurażu. Potem przenieśli się do zatęchłej meliny niedaleko
portu. Stali bywalcy spoglądali na nich z taką nienawiścią, że panowie
zafundowali sobie szybką kolejkę i ruszyli dalej. W kolejnej przytulnej
restauracyjce wyraz twarzy Adama zaczął zdradzać oznaki całodziennego
picia. Werfrand mógł już bez żalu wylewać alkohol na podłogę, podmieniać
kieliszki, zamawiać sok jabłkowy zamiast whisky i wodę zamiast wódki, nie
narażając się przy tym na przyjacielską dezaprobatę. Wystarczył jeszcze
jeden lokal, a Adam, nie stawiając najmniejszego oporu,
dał się
odprowadzić do swojego apartamentu. Werfrand wymarzył sobie na ten
wieczór coś zupełnie innego. Dlatego z radością położył przyjaciela spać,
wrócił do siebie, wziął odświeżający prysznic i zjechał do hotelowej
restauracji.
Orkiestra w oparach dymu gra swoje najlepsze przeboje. Tłum ludzi
szaleje na parkiecie. On siada przy wolnym stoliku. Nieodzowny papieros w
ręku, wystudiowany ruch dłoni w stronę ust.
- Nuda, nuda, nuda. W tym mieście nie ma prawdziwych mężczyzn –
wysoki, kobiecy głos zawibrował w powietrzu. Werfrand odwraca głowę.
Ledwo zdążył spojrzeć, już poczuła na sobie obcy wzrok, zwróciła uwagę.
- Jest pani skończoną pięknością. – Podniósł się i ruszył w jej kierunku.
– Dlatego nie powinna się pani odzywać.
- To już koniec? – Spytała podnosząc jedną brew. – Ma pan coś jeszcze
do powiedzenia?
- Piękno oczarowuje, ale z dodatkiem inteligencji staje się zabójcze. –
Uśmiechnął się delikatnie Werfrand. - Tylko prawdziwi mężczyźni są mu w
stanie sprostać.
-
Nie
chcę
wyniosłością.
innego
towarzystwa
–
kobieta
oznajmiła
z
zimną
- W takim razie, żeby uwolnić panią od zbędnego balastu – Werfrand
pochylił się, ofiarowując swoje ramię. – Mogę prosić do tańca?
Bez słowa podała mu rękę i ruszyli na parkiet. Tańczyła fenomenalnie,
lecz Werfrand nie ustępował jej kroku. Znalazł nawet chwilę, żeby
przesunąć dłoń po jej kształtnej talii.
- Co będzie następne? – zagniewała się uroczo jak każda kobieta, która
chce, choć nie powinna. – Zaprosi mnie pan do siebie?
- Powiem, że ma pani piękne uszy. – Odgarnął kosmyk jej włosów. – I
znakomicie dobrane kolczyki.
- Obeznany w kobietach…
- Czar prawdziwej damy tkwi w szczegółach. A ja jestem nań
szczególnie wyczulony.
Muzyka zwolniła. Większość tańczących zajęła miejsca przy stolikach, a
Werfrand przytulił mocniej swoją wybrankę i zakołysał w rytm kolejnej
melodii.
- Nie będzie mi pani miała tego za złe – wyszeptał jej na ucho.
- Tańca nie, jedynie bezczelność.
- Gdybym był inny nawet nie wstałaby pani od stolika.
- Był pan przede wszystkim celny, a ja nie chciałam już dłużej słuchać
tych śmiertelnych nudziarzy.
- Proponuję słuchać tego. – Werfrand położył swoją dłoń na jej sercu. A
właściwie piersi.
- Skoro tak pan nalega. – W odpowiedzi położyła rękę na jego kroczu.
- Może się przedstawię, Werfrand Stephen – Na jego twarzy zdziwienie
mieszało się ze zdumieniem.
- Isabella.
- Jesteś intrygującą kobietą, Isabello – wyszeptał niskim głosem. –
Zdajesz sobie sprawę, jakie to robi wrażenie? Jak burzy krew, jakie
szaleńcze myśli wywołuje?
- Nie jest to wcale trudne.
- Ale na mnie nie działa. – Pokręcił głową.
- Czyżby?
- Większość kobiet prosi się o uwagę. Tak jak ta pani w fioletowym
szalu. Zobaczysz ją podczas kolejnego obrotu.
- Co z nią nie tak? – zapytała Isabella po kilku tanecznych krokach.
- Udaje dystyngowaną, a tak naprawdę łasi się o każde ciepłe słowo.
Inne starają się, z lepszym lub gorszym skutkiem, wabić. Dwuznaczne
uśmieszki, rwane półsłówka, słodkie niedopowiedzenia. Używają całej
palety środków, ale wabić potrafią nawet modliszki i dobrze wiemy, jak to
się kończy. Prawdziwi mężczyźni nie powinni na to reagować.
- Prawdziwi mężczyźni? – spytała Isabella. – Prawdziwe mogą być
jedynie kobiety. Szczególnie jeśli są zabójczo piękne i absolutnie zepsute.
- Co wtedy?
- Nawet jeśli gardzicie nimi w słowie to wielbicie w myślach. Nawet jeśli
chcielibyście mieć to paraliżuje was strach przed porażką. Nawet jeśli
macie to boicie się utraty.
- Nie chcę mieć, wystarczy mi jeden wieczór.
- Będziesz tego żałował.
- Mimo to zaryzykuję – Werfrand mówiąc to niemal muskał ustami jej
policzek. - Spotkajmy się na drugim piętrze.
- Nigdzie stąd nie pójdę.
- Więc wrócisz do stolika, usiądziesz i znów będziesz słuchać tych
nadętych dupków? – Werfrand uśmiechnął się kącikiem ust. – Czekam na
górze.
- Nic ci nie obiecałam!
- W takim razie zmarznę w oczekiwaniu… – Ukłonił się na pożegnanie. –
Mam nadzieję, że przynajmniej wspomnienie tego tańca trochę mnie
ogrzeje – wyszeptał cicho i zniknął wśród stolików.
Uwodzenie wymaga talentu linoskoczka. Jest niebywałą gimnastyką
języka i taktu. Ciągłym balansowaniem na cienkiej linie, z której strącić
może jedno złe słowo czy niefortunny gest. Ale Werfrand uwielbiał te
erotyczne
podchody.
Samo
poszukiwanie
wieloznacznych
metafor
sprawiało mu dziką rozkosz. Wszystko, żeby jak najszybciej rozpoznać, co
pomoże dojść do celu, a co zrzuci w przepaść.
- Bukiecik dla ciebie! – Ucieszył się na widok Isabelli wychodzącej z
windy i wyciągnął przed siebie małą wiązankę.
- Skąd go masz?
- Ukradłem w lobby.
- Jesteś szalony! Mówiłam to już?
- Nie musisz. – Złapał ją za rękę. – Nie ustępujesz mi w odwadze.
Weszli do apartamentu. Isabella włączyła muzykę, Werfrand przyniósł
świeczki, w powietrze wzbił się słodki zapach pożądania. Ona tańczyła w
ciepłym blasku świec, akcentując każdy przesycony pożądaniem ruch. On
przyglądał się temu z uśmiechem, siedząc na fotelu. Gdy spróbował wstać,
Isabella ruszyła na niego ze słodką furią i przygniotła do oparcia obcasem.
On zauważył jej koronkową podwiązkę wieńczącą czarne rajstopy. Ona
przebiegła zmysłowo palcami po udzie. Ręce Werfranda ruszyły na pomoc.
Nim doszły do celu, bogini zrobiła krok w tył, a sukienka okryła jej nogi.
Wróciła do tańca, jakby nigdy nic. Żeby po chwili w rytm płynącej
melodii zdjąć ramiączko sukni. Werfranda przeszył gorący dreszcz. Drugie
ramiączko. Wstrząsnęło nim palące pożądanie. Wstał z fotela, objął ją w
pasie, pocałował. Najpierw w ramię, potem w smukłą szyję, z której
odgarnął jasne kosmyki, w końcu w płatki uszu, wydobywając z ust Isabelli
pierwszy szept zachwytu. Pragnął wzbudzić kolejne, pieszcząc z coraz
większym zaangażowaniem, lecz ona gwałtownie wyswobodziła się z
uścisku. Odwróciła głowę, zbliżyła swoje zimne, zielone oczy do jego
błękitnych, napawając się widokiem męskiej bezradności. Werfrand był
zbyt dobry, żeby wypuścić go z rąk. Opanowany, choć z nutką szaleństwa.
Delikatny, acz płonący żądzą. Dziki, lecz o manierach arystokraty.
Nadszedł moment ostatecznego tryumfu. Isabella zsunęła jeszcze
odrobinę sukni i z dumą zwycięzcy pochyliła się nad Werfrandem. Pieściła
go w sposób, jaki mógł sobie jedynie wymarzyć. Nie było to wówczas
popularne, uchodziło wręcz za niegodne damy, ale ona nic sobie z tego nie
robiła. Wiedziała, że dotyk jej ust wprawia w drżenie każdą komórkę
męskiego ciała. Wzrok Werfranda natychmiast się zamglił, a ciało zaczęło
rozpływać się w narastającej przyjemności.
Po chwili reżyser przerwał ten zwycięski marsz rozkoszy. Męskie
pożądania są zazwyczaj tak banalnie podobne, że jego seksualne
wyrafinowanie rzadko kiedy spotykało się ze zrozumieniem. Dlatego
obeznanej w przyjemności Isabelli należał się słodki rewanż. Bez zbędnych
pytań i nieporadnego patrzenia w oczy. Z uwagą dla jej potrzeb i dbałością
o szczegóły. Werfrand podniósł ją z podłogi i przeniósł na łóżko, żeby móc
wielbić
jej
kobiecość.
Wrażenie
było
przejmujące,
spazmatyczne,
wszechogarniające. Przyjemność, z początku rozlewająca się po ciele
Isabelli leniwymi falami stawała się trudną do wytrzymania, palącą. Ona
złapała go za włosy. On pieścił dalej, na przemian delikatnie i stanowczo,
powoli
i
pospiesznie.
Zaciemniając
jej
wzrok,
odbierając
poczucie
rzeczywistości.
10.
Pierwsze promyki słońca wdzierające się przez zasłony zachęcały do
otworzenia oczu. Werfrand podniósł się z poduszki, leniwie rozejrzał.
Uwielbiał tę dziwną porę, gdy noc przestała być już nocą, lecz dzień nie
zdążył się jeszcze zacząć. Powoli wstał z łóżka, wyszedł na balkon i wziął
głęboki wdech wilgotnym jeszcze powietrzem. Przez chwilę miał ochotę
dzwonić na recepcję po obfite śniadanie i dzbanek zielonej herbaty.
Szybko zmienił zdanie. Nie chciał, żeby ktokolwiek mógł sycić się słodkim
zapachem Isabelli, unoszącym się jeszcze w apartamencie.
Nie byłby jednak sobą, gdyby z podejrzliwością nie przeszedł się po
wszystkich pokojach. Isabella zniknęła, trzeba było sprawdzić czy zginęło
coś jeszcze. Ozdobne spinki leżały na swoim miejscu, portfel tkwił
bezpiecznie w marynarce, a jedyne, co zwracało uwagę, to pozostawiony
na stole banknot. Podniósł go z ciekawością i spojrzał na niewielki napis:
„Liczy się odpowiedni moment, dziękuję”.
Dla takich klientek bez żalu porzuciłby karierę reżysera. Jeszcze przez
chwilę patrzył na „odpowiedni moment”, wykaligrafowany kształtnymi
literami,
zanim
zrozumiał.
Założył
szlafrok,
ruszył
korytarzem
do
apartamentu Adama. Głośne pukanie obudziło przyjaciela, każąc mu
podnieść się z łóżka i wyjrzeć zza drzwi.
- Zbieraj się! Koniec wakacji, wracamy do domu – Werfrand rzucił
krótko i obrócił się na pięcie.
Odpowiednim momentem nie był tym, który podpowiadał Adam.
Raczej tym, którego domagała się niecierpliwość. Niepozwalająca czekać z
założonymi rękoma. Niewierząca nadziei, że wystarczy w odpowiednim
momencie powiedzieć „sprawdzam”, a rzeczywistość okaże się piękna i
usłana różami. Po kłótni z Milo zdał sobie sprawę, że jeśli się nie postara,
to z pięknej rzeczywistości zostanie jedynie rzeczywistość, a z róż kolce.
Będzie się musiał rozstać z szytymi na miarę marynarkami, wystawnymi
kolacjami i całą tą rozrzutnością, którą tak mało cenił, ale której brak tak
bardzo by mu doskwierał. Dlatego postanowił walczyć. A w całej stolicy był
tylko jeden mężczyzna, który mógł mu pomóc. Gwarantując przy tym
wysoki prestiż, odpowiednie możliwości oraz duże pieniądze. I choć był w
branży powszechnie znany, to zbieranie informacji na jego temat okazało
się zadaniem trudnym. Z relacji bliższych i dalszych znajomych, często
wzajemnie
sprzecznych,
wyłaniał
się
jednak
obraz
rubasznego
pięćdziesięciolatka, kochającego alkohol taką samą miłością, jaką inni
przedstawiciele władzy darzą młode dziewczęta. Nieżyczliwi szeptali, że to
przez pokaźny brzuch i stępione żądło, które postawiło go parokrotnie w
bardzo niezręcznej sytuacji. „Wiesz, facet nie lubi się przemęczać, a
butelki otwierają się łatwiej niż kobiece ramiona” – mówili z błyskiem w
oku. Ale była to jedyna uszczypliwość, na którą sobie pozwalali. Poza tym
były same komplementy. Chwalące jego tęgą głowę, sprośne żarty i
bezpośredni styl.
Niewielu potrafiło dostrzec, że z biegiem lat na tej przyjemnej
powierzchowności pojawiła się poważna rysa. Bo choć Hans nigdy nie
mówił o tym głośno, to wymarzył sobie inne życie. Zamiast w roli króla
towarzystwa zakrapianego wszelkiej jakości alkoholami widział się wśród
arystokracji ducha. I choć szanowano go jak każdego, za kim stoi
wielomilionowy kapitał i prawo do decydowania o jakości życia setek ludzi,
to niewiele było w tym podziwu dla jego intelektu. Hans próbował to
zmienić. Ciężko wyrwać się narzuconej formie, gdy towarzystwo z branży
takie niepoważne, a fizjonomia misia budzi raczej skojarzenia z jowialnym
znajomym niż poważnym filozofem. Dlatego uciekał w picie. Pod wpływem
kolejnych kieliszków myśli stawały się lżejsze, a marzenia realne. Tyle że
był to zaklęty krąg beznadziei. Bo im więcej w siebie wlał, tym bardziej
wesół się stawał. Im serdeczniej uśmiechał się do ludzi, tym oni szybciej
utwierdzali się w przekonaniu, że jest jedynie pociesznym misiem.
Przez to zamiłowanie do kieliszka mężczyźni przestawali widzieć w nim
groźnego konkurenta, kobiety czuły się bezpieczne, a rzeczywistość karciła
tę naiwną wiarę. Ponieważ Hans doskonale dbał o interesy, zarówno swoje,
jak i wytwórni. Kłamał, zmyślał i odmawiał, zawsze w ten sam, ujmujący
sposób: „Oczywiście, przepraszam, byłem trochę zajęty, zaraz się temu
przyjrzę. Oczywiście, to świetna propozycja. Tak oczywiście, wszystko
załatwimy”. Po takiej serii zwodniczych obietnic nikt nie miał siły dalej
naciskać. Wzruszano jedynie ramionami i z uśmiechem wspominano
wspólne libacje.
Werfrand doprowadził do spotkania już w trzy dni po powrocie z
wakacji. Producent łaskawie znalazł dla niego miejsce w długiej kolejce
petentów i zaprosił do swojego gabinetu. Miał na tego typu okazje
przygotowany mocny uścisk dłoni i rutynowe pytanie:
- W czym mogę panu pomóc?
- A czy mi w ogóle trzeba pomagać?
- Słyszałem, że świetnie się panu powodzi!
- Jak w czasie powodzi – odparł ponuro Werfrand, po czym od razu
dodał: – Słaby dowcip, ale zrobiłem wywiad środowiskowy i mam nadzieję,
że to podniesie nas na duchu – powiedział, wyciągając z torby dwie butelki
whisky.
- Ale czy ja muszę się podnosić na duchu?
- Nie, pan powinien świętować nadchodzący sukces. – Werfrand
odkręcił korek, a Hans wolnym ruchem wyjął ze swojego biurka dwie
zdobione szklanki.
- Tylko który?
- Pan ma coś, czego ja potrzebuję, ja mam coś, co zainteresuje pana –
kontynuował Werfrand. – Krótko mówiąc, jesteśmy sobie potrzebni, ale na
razie zostawmy ten temat. Zdrowie gospodarza!
- Zdrowie!
Przez chwilę pili w milczeniu. Hans nie chciał zaczynać rozmowy, a
Werfrand czekał, aż alkohol roztoczy wokół nich aurę wzajemnego
zrozumienia.
- Czytałem pański ostatni scenariusz. – Hans przysunął się do biurka i
dolał sobie whisky.
- Ckliwy, prawda?
- Mam nadzieję, że nie jest to propozycja, z którą pan przychodzi.
Wolałem pana w poprzednich odsłonach.
- Z romantyzmem mi nie do twarzy? – spytał Werfrand. – Coś jest na
rzeczy. Czasami, gdy się bardzo chce, to nie za bardzo wychodzi.
- Za to poprzednie pańskie teksty napsuły nam zarówno krwi, jak i
budżetów – Hans rzucił kolejne zdanie, z którego trudno było wykuć
rozmowę. – Tak się złożyło, że ostatnio skontaktował się ze mną inny
młody artysta, któremu bardzo brakuje pieniędzy. Karl Svensson.
- Miło mi to słyszeć. – Wszawy charakter Werfranda zwyciężył nad
wyuczoną grzecznością. – Wybór jest oczywisty.
- Jak rozumiem, pan ma być tym wyborem – Producent uśmiechnął się
ciepło.
- Zależy, jakiego wyboru chce pan dokonać – odpowiedział spokojnie
Werfrand. – Jeżeli wolicie sprzedawać łatwe opowiastki, to rzeczywiście
Karl wygrywa. Jest pan jednak zbyt inteligentny, żeby nie widzieć
zbliżającej się katastrofy. Nakręci jeszcze jeden, może dwa filmy o tym
samym i co potem? Gwiazda szybko wyniesiona na nieboskłon równie
szybko się pali. I gówno mnie to obchodzi, niech płonie, przynosząc wam
zyski, ale ja chcę w tym czasie robić swoje. Pan na pewno na tym nie
straci.
- Wreszcie przemówił pan swoim głosem. – Hans spojrzał na szklankę,
której dno z trudem pokrywał bursztynowy płyn. – Zmieniłbym o panu
opinię, gdybym nie usłyszał czegoś takiego.
- Mam się spakować i wyjść?
- Na każdego przyjdzie pora. – Producent dolał sobie whisky. – Chociaż,
przyznam, trochę to śmieszne. Ma pan pętlę na szyi, kata przed oczyma, a
mimo to zachowuje się, jakby chował w rękawie parę asów.
- Mam też talent, gust do whisky i przeczucie, że podjął pan decyzję
jeszcze przed moim przyjściem. – Werfrand wzorem producenta upił duży
łyk.
- A wie pan, że jest ona z gatunku tych nie do odrzucenia?
- W mojej sytuacji trudno o inną – Werfrand odpowiedział ze spokojem.
– Ale będę miał wolną rękę? Bo z tego nie zrezygnuję.
- Chodzi o Karin? To świetna scenografka, cieszę się, że będzie u nas
pracować. – W oczach producenta błysnęła przebiegłość. – Mogę
zaproponować pięcioletni kontrakt na wyłączność, który podpiszemy, jeśli
w ciągu miesiąca przedstawi pan interesujący scenariusz. Na realizację
filmu przeznaczam w ciemno półtora miliona, stawiając przy tym tylko
jeden warunek - po trzech miesiącach od premiery musimy mieć w kasie
dokładnie dwa i pół miliona. Inaczej dwukrotność różnicy pokrywa pan z
własnej kieszeni.
- A jeśli zarobię więcej? – Werfrand wyszczerzył zęby.
- Nie będzie pan narzekał.
- Rozumiem, że to bilet w jedną stronę. Nie podlega zwrotowi?
- Milion czterysta tysięcy w zupełności panu wystarczą? – spytał z
uśmiechem producent.
- Jeśli uda mi się… – Werfrand przerwał w pół zdania i oparł się o stół.
Tempo picia, które narzucił Hans, zaczęło robić na nim wrażenie. – Jeśli
uda mi się zarobić trzy miliony, dostanę automatycznie dwa razy większy
budżet na kolejny film.
-
Mogę
to
panu
obiecać
–
powiedział
producent
z
pełnym
przekonaniem. – Umowa stoi?
- Stoi. – Werfrand skinął głową.
- W takim razie przejdźmy do przyjemniejszych tematów. – Uśmiechnął
się pod nosem Hans. – Milo naprawdę podszczypuje tę swoją aseksualną
sekretarkę?
- To i tak lepszy wybór niż żona, prawda? – W powietrze wzbił się
śmiech pijanej radości.
11.
Producent, niesiony na skrzydłach samozadowolenia, chciał czym
prędzej wrócić do pracy. Dlatego wstał od stołu, poklepał gościa po
ramieniu i znacząco dał mu do zrozumienia, że czas już iść. Werfrandowi
nie było jednak śpieszno. Targ został dobity, a spotkanie skończone, ale
wypity alkohol wciąż płynął wartką rzeką w żyłach i szumiał w głowie.
Reżyser podniósł się z trudem, do wyjścia doszedł na miękkich nogach, a
na ulicy tylko dzięki szczęściu ominął wszystkie podstępne krawężniki.
Największy, choć niespodziewany wróg i tak czekał u drzwi jego własnego
mieszkania.
Werfrand wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał ten najwłaściwszy i
zaatakował. Zamek nic sobie z tego nie zrobił. Reżyser posłał przed siebie
kilka potwornie silnych ciosów i znów spróbował otworzyć. Zamek nawet
nie drgnął. Tak rozpoczął się zajadły, dwunastorundowy pojedynek. Pełen
pięknych uderzeń i kilku nieprzepisowych zagrań. (W pewnym momencie
Werfrand atakował kolanami, na co zamek odpowiedział podstępnym
uderzeniem z klamki w potylicę). Już ostatni gong miał ogłosić remis, gdy
reżyser wytężył resztki sił i po rozpaczliwym ataku zmieścił klucz pod
rozluźnioną
gardą
przeciwnika.
Drzwi
otworzyły
się
na
oścież,
a
wyczerpany zwycięzca, nie ciesząc się długo ze swojego tryumfu, padł z
hukiem na deski parkietu.
Chwilę zajęło mu dojście do siebie. Całą wieczność doczołganie do
łóżka i zdjęcie ubrań. Werfrand mógł zionąć alkoholem, wygadywać
brednie, ale miękka poduszka, jak najwierniejsza z przyjaciółek i tak wzięła
go w swoje objęcia. Przyszedł sen. Dziwny, ciężki sen. Z początku chciał
przerwać go dzwonek, a reżyser, ze spierzchniętymi wargami, szepcząc w
malignie niezrozumiałe słowa, nie wiedział już, czy to niewinny dzwonek
telefonu, niecierpliwy dzwonek do drzwi czy może napominający dzwon
kościoła.
Karin dzwoniła kilkakrotnie. Telefon, głuchy na jej ciekawość, kazał
spodziewać się najgorszego. A że scenografka nie bardzo wiedziała, co to
może oznaczać, postanowiła czym prędzej sprawdzić. Stanęła pod
drzwiami Werfranda, zapukała grzecznie i gdy znów odpowiedziała jej
cisza, przypomniała sobie, że przybyła tu na ratunek, a każda sekunda
zwłoki może ją wiele kosztować. Z przekonaniem nacisnęła klamkę. Drzwi
ustąpiły, ukazując byle jak rzucony płaszcz, walające się po ziemi buty i
krople
krwi. Obraz pobitewnego
pobojowiska dopełniała
marynarka
ciśnięta w kąt salonu i skarpetki zostawione tuż przed drzwiami sypialni.
Werfrand, uosobienie skrzywdzonej niewinności, leżał w łóżku z koszulą
przytkniętą do krwawiącego jeszcze przed chwilą nosa.
- Dobrze się bawisz? – wymamrotał, zbudzony przez to niespodziewane
poruszenie.
- Co się stało? – Karin rozczulił widokiem jego bezradności. – Mogę cię
przytulić?
- Zaraz sprawdzę – reżyser usiadł na łóżku, wziął parę głębszych
oddechów i rzucił krótko: – Nie.
- Jak poszło z Hansem? – Karin pocałowała go w policzek.
- Rozmowa, jak widzisz, płynęła wartko. – Werfrand przez chwilę
rozcierał obolały po upadku nos, po czym nie przejmując się rozmówczynią
zdjął z siebie resztę ubrań i ruszył w stronę łazienki. – Dostanę półtora
miliona budżetu – podniósł głos, żeby przekrzyczeć lecącą z prysznica
wodę – lecz film musi zarobić przynajmniej dwa i pół, bo inaczej będę do
niego dopłacał.
- Przecież nie masz pieniędzy – Karin starała się zachować spokój.
- Proszę? – Reżyser wyłączył wodę. – Nic nie słyszę.
- Zgłupiałeś do reszty?!
- A co miałem zrobić? – Werfrand wzruszył ramionami i wrócił do
przywracania swoich funkcji życiowych pod prysznicem. – Chyba nie
chcesz za mnie wyjść, że tak się martwisz o gotówkę?
Gdy Werfrand wyszedł z kąpieli z końcówek włosów spadały mu na
ramiona ciepłe krople. Łączyły się potem w małe strumyczki i spływały w
dół po klatce piersiowej.
- Rzeczywiście zastanawiałaś się nad małżeństwem – zauważył.
- Nie – odpowiedziała od razu Karin. – I nie patrz tak na mnie, nie
będziemy się kochać.
- Co to ma być? Kara?
- Mam złe wspomnienia z mówieniem sakramentalnego „tak” i nie
zamierzam teraz poruszać tego tematu.
- Więc twoi adoratorzy będą musieli znosić apodyktyczne „nie”? –
Werfrand zdjął z bioder ręcznik i zaczął wycierać nim ramiona. – Przyznaj,
myślałaś, żeby za mnie wyjść. Jestem odważniejszy od twojego byłego, ale
boisz się, że skończyłoby się tak samo i z tych samych powodów.
- Miałeś zbyt wiele kobiet – zauważyła Karin.
- W poprzednim wcieleniu tysiące – przyznał Werfrand.
- A w tym?
- Mało.
- To znaczy?
- Że w tych kwestiach należy zachować dyskrecję. – Reżyser
uśmiechnął się delikatnie.
- I sądzisz, że któraś z tych kobiet chciałaby za ciebie wyjść?
- Najpierw musiałbym to jakiejś zaproponować.
- Nadzy mężczyźni są tacy śmieszni. – Scenografka sprawnym ruchem
rozhuśtała jego zwisające smętnie przyrodzenie.
- Ubrani niewiele lepsi… – Werfrand, nie przerywając rozmowy,
schował głowę w ręczniku i zaczął wycierać włosy. – Ja nie robię ci
wyrzutów, że dla kariery spałaś z największym udziałowcem studia.
- Nie narażaj się. – Karin pogroziła mu palcem. – Naprawdę tak sądzisz?
- Oczywiście! Nie mogło być inaczej! – zaśmiał się Werfrand. – Jesteś
wstrętną flądrą, która tylko marzy, żeby za mnie wyjść, bo to znów ustawi
ją na resztę życia.
- Ty draniu!
Rozgorzała wielka wojna łaskotkowa, do której Werfrand, wycierając
spokojnie włosy, był zupełnie nieprzygotowany. Karin naparła ze złością,
doskonale znając czułe punkty przeciwnika.
- Pewnie jesteś najbardziej zrzędliwą i kapryśną żoną, jaką można
sobie wyobrazić! – Krzyczał między kolejnymi atakami śmiechu, co tylko
zagrzewało Karin do dalszej walki.
- Zobaczysz, draniu! Skończy się to bzykanie na prawo i lewo – dyszała
scenografka, nie przestając łaskotać. – Już ja się o to postaram. Tysiące! W
poprzednim wcieleniu! Pewnie wszystkie pracownice studia na tobie
usiadły!
12.
Nawet rozzłoszczona obecność Karin była lepsza od nieobecności. I nie
chodziło o jej ciekawą osobowość, ale o myśli, przed którymi Werfrand
mógł w jej towarzystwie uciec. Stawka rosła, oczekiwania ciążyły, lecz
budżet do momentu podpisania umowy był jedynie słodką obietnicą.
Reżyser potrzebował przebłysku geniuszu, który poparty ciężką pracą
zagwarantuje mu scenariuszowy sukces. Ale nagłe olśnienia, oprócz
rzadkości
występowania,
mają
w
swej
naturze
całkowitą
nieprzewidywalność. Werfrand polował na nie długimi godzinami, w
całkowitym milczeniu. Z plikiem białych kartek i piórem gotowym do
atramentowego wystrzału. Skupiał myśli, czaił się z posępną miną. Już
nawet wyobrażał sobie, jak zauważa takie olśnienie. Celuje, powstrzymując
drżenie rąk, żeby potem powiesić na ścianie wśród innych trofeów. Lecz
oczekiwana zdobycz nie nadchodziła. Jakby stała się gatunkiem wymarłym
albo przynajmniej niewystępującym na terenach łowieckich Werfranda.
Musiały upłynąć dwa tygodnie, zanim reżyser ostatecznie porzucił
nadzieję, a podniósł słuchawkę telefonu.
- Połącz mnie z gabinetem Milo – wyszeptał do słuchawki.
- Kto mówi?
- Wystarczył miesiąc, a już o mnie zapomnieliście? Werfrand Stephen.
- Już łączę.
Sygnał wybijał miarowo.
- Gabinet Milo Sticha, w czym mogę pomóc? – odezwała się w końcu
sekretarka.
- Tutaj Werfrand, umów mnie z Milo, najlepiej jutro z samego rana.
- Nie sądzę, żeby pan Stich był jutro dostępny… – Kobieta nawet nie
ukrywała chłodu w swoim głosie. – Ani w jakimkolwiek innym terminie.
- Dlaczego mówisz o nim per pan? Nie jesteście czasem na ty? –
Werfrand pozwolił sobie na drobną uszczypliwość. – Syn marnotrawny
wraca. Milo w najskrytszych marzeniach nie śnił, że będę skamleć pod jego
drzwiami. Daj znać, co ustaliliście…
Telefon zadzwonił po kilku minutach.
- O dziesiątej – powiedziała obcesowo sekretarka i odłożyła słuchawkę.
Studio powitało Werfranda milczeniem i ukradkowymi spojrzeniami.
Śniący o awansie woleli nie narażać się szefom i unikać jego towarzystwa.
Resztą kierował zwyczajny instynkt stadny. Jedynie dwie kobiety odważyły
się posłać mu ciepłe uśmiechy, a ochroniarz, potwierdzając tożsamość
gości, klepnął go serdecznie po ramieniu i tubalnym głosem dodał:
- Dobrze pan zrobił, ten Stich to kawał chama.
Reżyser uśmiechnął się cierpko, wiedząc, że na nic zdałaby się ta nić
porozumienia, gdyby chciał wejść na teren studia bez zaproszenia. Męska
solidarność męską solidarnością, ale gdy w grę wchodzi utrata pracy,
wszyscy nagle przypominają sobie o obowiązujących zasadach i przykrych
konsekwencjach ich łamania.
Werfrandowi nieszczególnie zależało na rozgłosie. Zamiast windy
wybrał schody, zamiast jechać na jedno z wyższych pięter, przeskoczył
jedynie dziewiętnaście stopni. Zamiast iść do gabinetu Milo, ruszył w
znajome korytarze. Miejsce nie uległo zmianie, w przeciwieństwie do
twarzy. Cała machina filmowego przemysłu jak pasożyt trawiła energię,
kreatywność i naiwny zapał młodych ludzi. „Może bardziej jak saprofit –
pomyślał Werfrand, prześlizgując się między kolejnymi pokojami. – Bo ci
krzątający się za biurkami, nawet jeśli o tym nie wiedzą, są już dawno
martwi. Wyssani do szczętu i ze smakiem”.
Mijał kolejne nieznane twarze, rozpoznawał pomieszczenia. Nawet w
jego zapyziałej norze siedział nastoletni adept sztuki biurowej, wertując
nadsyłane scenariusze. Nie miał czasu przyjrzeć mu się uważniej. Zrobił
jeszcze kilka kroków i popchnął drzwi do trupiarni. Uderzył go zapach
wilgoci i wyobrażenie tych wszystkich potwornych stworzeń, które muszą
unosić się w powietrzu. Odkurzył palcem zaśniedziałe przegródki, znalazł
literkę „P”. Wystarczyło jeszcze kilka ruchów i scenariusz „Przenikania”
znów znalazł się w jego rękach. Był dokładnie tam, gdzie go zostawił. Z
pozytywną oceną recenzenta i zajadłym komentarzem Milo. Schował go
pod płaszczem i wyszedł ze studia, porozumiewawczo mrugając okiem do
zaskoczonego ochroniarza.
Kilka przecznic dalej, już poza zasięgiem wpływów studia, przysiadł
nad filiżanką espresso i tekstem. Z radością, że zamiast korzyć się przed
Milo, może pić kawę i przysłuchiwać się gwarnym, kawiarnianym
rozmowom. Przewertował kilka pierwszych stron tekstu i ocenił sprawnym
okiem pracownika planu, który wie, jak wspaniałe historie potrafi zniszczyć
filmowa nieudolność, a gładkie szmiry stają się dziełami sztuki w rękach
odpowiednio poprowadzonych aktorów. I nie mógł wyjść z podziwu.
Owszem,
materiał
był
niefilmowy,
obrazoburczo
realistyczny,
lecz
intrygujący. Pełen energii, pozbawiony wewnętrznej cenzury. Werfrand
wyjął pióro z klapy marynarki i na gorąco zaczął spisywać przychodzące do
głowy pomysły. Jego debiut powinien być szczery, lecz nie naiwny.
Autentyczny, choć niecodzienny. Przyprawiony odrobiną pikanterii, ale
przede wszystkim zachwycający. Kolejne skojarzenia same przelewały się
na papier. Główny bohater? Młody człowiek z dobrego domu. Kto jeszcze?
Pociągająca, choć o wiele od niego starsza artystka i oczywiście surowym
ojcu, dzierżącym w swojej ręce władzę i wpływy. Romantyczna, choć
niemożliwa miłość, opór społeczeństwa i do tego wszystkiego śmierć. Dla
spotęgowania
wrażenia.
Odbierając
wszelkie
szanse
na
pozytywne
zakończenie w stylu „żyli długo i szczęśliwie”. Werfrand zacierał ręce na
myśl o tym, jakie widowisko może uczynić ze swojego życia. Wystarczyło
wyciąć
fragmenty
nudy,
wybrać
odpowiednie
zdarzenia,
dobrze
zmontować…
- Coś podać? – Kelnerka ze złością zapukała paznokciami o blat stolika.
- Przecież zamówiłem kawę – odburknął Werfrand, podnosząc głowę.
- Chyba nie na mojej zmianie – Kobieta gestem dłoni pokazała na
stolik, na którym były dziesiątki kartek, ale żadnych śladów po filiżance
kawy.
- Rzeczywiście… - Werfrand powiedział usprawiedliwiająco. – Chyba
zrobiło się późno.
13.
Cara Mia byłaby wytworną restauracją, gdyby nie gwarne, dworcowe
podniecenie upodobniające ją do swojskiej jadłodajni. Goście krążyli
między stolikami z taką samą gorliwością co kelnerzy. Jakby gra w gorące
krzesła i podsiadanie nie wyszła tutaj z mody. Trudno się dziwić, w końcu
dobre miejsce było wyznacznikiem statusu, biletem na przyszłość, polem
na szachownicy życia. Pierwszy rzut oka wystarczył, żeby wiedzieć, kto w
branży zajmuje dogodną pozycję do ataku, a kto narażony jest na
nieuchronne bicie. Za tymi stolikami dokonano wielu spektakularnych
roszad i poświęcono niejedną królową w celu wygrania partii. Lecz stali
bywalcy nie ograniczali się jedynie do szachów. Prowadzili rywalizację w
konkursie na najlepiej skrojoną marynarkę i najpiękniejszą asystentkę.
Jakby największe budżety, najpopularniejsi aktorzy i kaprysy publiczności
nie dostarczały im wystarczających emocji.
- Jak scenariusz? – Werfrand musiał uścisnąć wiele rąk i wymienić
kilkanaście niezobowiązujących zdań, zanim dotarł do stolika producenta.
- Podobał mi się. – Hans raczył się stekiem, z gracją wywijając
widelcem, lecz całkowicie zapominając o nożu. – Dlatego poprosiłem o
pomoc Daniela. – Wskazał głową na mężczyznę siedzącego na końcu stołu.
Werfrand spojrzał ze zdziwieniem. Nie zauważył go wcześniej. Ten
chudzielec zajmował przestrzeń, ale nie zawracał głowy. Był, ale na swój
nieobecny sposób.
- Daniel Irnok? – Werfrand nie musiał udawać zaskoczonego. –
Myślałem, że to nazwisko to miejscowa legenda. Postrach młodych
scenarzystów.
- Jak widać… – wydukał mężczyzna, robiąc zakłopotaną minę.
- Nie widać! – zaśmiał się Werfrand.
- I o to właśnie chodzi! I o to właśnie chodzi! – Hans zaatakował
ponownie widelcem swój krwisty kawał mięsa. – Jest najlepszy i na nasze
szczęście zgodził się pomóc przy twoim scenariuszu.
- Gdzie tam pomagać, wszystko w porządku, najlepszym porządku –
Daniel odzywał się niemrawo, jakby miał awersję do zdań złożonych.
-
Wszystko
jest,
to
prawda
–
zaśmiał
się
Werfrand,
widząc
nieporadność pisarza. – Ale problem polega na tym, że w niewłaściwym
porządku.
Na twarzy Irnoka odmalowała się ulga.
- Widzisz? – rozpromienił się Hans. – To złoty chłopak, mówiłem, że nie
musisz się niczym przejmować.
- Długo zastanawiałem się, kto zrobił z „Pustyni” Svenssona dobry film.
- Werfrand uśmiechnął się ciepło. - Rozumiem, że to panu mogę
pogratulować tego cudu zmartwychwstania?
- Przecież wiesz, że nic nie powie - wciął się producent.
- Dlatego tym bardziej mnie interesuje, co dzieje się w tej jego
genialnej głowie!
- Spotkaliśmy się tu jednak z powodów „Przenikania” – zauważył Hans.
- Parę lat temu dostałem scenariusz o tym samym tytule. Od chłopaka,
który bardzo chciał, lecz niewiele potrafił – Irnok zaczął pełnym zdaniem,
więc panowie natychmiast przestali się spierać i spojrzeli w jego stronę. –
Chłopak stał się mężczyzną, potrafi już wiele, ale tak odważnie nie chce. I
to jedyna rzecz, której brakuje w tym tekście. Styl kręcenia będzie się
zmieniał, będzie dosadny, będzie bezkompromisowy. Na początku wszyscy
się oburzą, ale potem? Też zaczną tak kręcić.
Irnok skończył zdanie, zamarł w bezruchu i znów wtopił się w tło. A
producent
patrzył
teraz
na
niego
jak
ojciec
zachwycony
swoim
pierworodnym dzieckiem, które właśnie wypowiedziało pierwsze słowo.
- Widzę, że mogę zostawić was samych. – Hans wytarł serwetką usta i
wstał od stolika. – Bawcie się dobrze, wszystko na koszt studia. Bylebym
tylko potem zobaczył efekty na swoim biurku.
Panowie od razu zabrali się do pracy nad scenariuszem. Czasami
Werfrand dyktował pomysły, a Daniel zamieniał je w płynne zdania
scenariusza. Czasami Daniel mamrotał pod nosem niezrozumiałe wyrazy, a
Werfrand, starając się nie uronić ani jednego słowa, przelewał je na papier.
Czasami wspólnie siadali do kolacji, żeby później przez całą noc od
konstruować kolejne sceny. Czasami każdy z osobna próbował wydobyć z
tekstu potrzebne napięcie. Kłócili się przy tym zażarcie. O akapity, zdania,
wyrazy, nawet przecinki. Jakby bohaterowie scenariusza byli ludźmi z krwi
i kości, ich dramaty prawdziwe, a sprawa – wagi państwowej. Hans patrzył
na z oddali, utwierdzając się w przekonaniu, że podjął właściwą decyzję. Po
przeczytaniu
kolejnej
wersji
scenariusza
nie
miał
już
wątpliwości.
Zadzwonił do Daniela, podziękował za owocną współpracę i obiecał jak
najszybciej przelać pieniądze. Zadzwonił do Werfranda i oznajmił, że jutro
podpisują kontrakt. Nie ma odwołania, przez najbliższe pięć lat będzie
niewolnikiem studia.
- Miało być dzisiaj – upomniał się Werfrand. – Jeszcze zmienię zdanie.
- Dzisiaj nie mam czasu – westchnął Hans. – Przyjdź jutro, z samego
rana. Podpiszemy kontrakt, zastanowimy się nad aktorami…
- Mam już nawet kilka pomysłów.
- Wszystko ustalimy jutro. Naprawdę nie mogę teraz rozmawiać – rzucił
do słuchawki producent i wrócił do swoich palących obowiązków.
14.
Werfrand miał w perspektywie ostatni wolny wieczór, przed długimi
tygodniami potu, łez i znoju. Najpierw użeranie się z aktorami, operatorami
oraz montażem. Zaraz potem premiera i nerwowe spoglądanie w
statystyki działu finansowego. Choć obiecywał Karin, że „Przenikanie”
uczyni z niego finansowego krezusa, to zbyt mocno stąpał po ziemi, aby
nie pomyśleć, co będzie, jeśli sprawy potoczą się inaczej. Wtedy pięcioletni
kontrakt ze studiem okaże się wyrokiem na dożywocie. Zobowiązującym
do ciągłego przynoszenia Hansowi nowych butelek whisky, śmiania się z
jego dowcipów i przepisywania cudzych scenariuszy. Wszystko, żeby
spłacić zaciągnięte pożyczki.
Kolejne potknięcie nie wchodziło w grę. Werfrand mógł wylecieć z
hukiem
z
jednego
przekreślałaby
jego
studia,
karierę.
ale
porażka
Powodzenie
w
drugim
filmu
jest
definitywnie
zbyt
wielką
niewiadomą, żeby ludzie z branży nie wierzyli w wyroki losu. W
predestynację, która jednych skazuje na nieprzerwane pasmo sukcesów, a
drugich – na nieuchronną klęskę. Plotki roznoszą się szybko, łatka
pechowcy przykleja bez pytania. W końcu telefon przestaje się odzywać, a
zarezerwowany stolik w Cara Mia coraz częściej jest zajęty. Werfrand
wiedział, że czarnych myśli nie uda mu się odgonić. Może co najwyżej
upchnąć je z tyłu głowy. Spędzając wieczór w towarzystwie obcych twarzy
i głośnej muzyki.
Do
klubu
wszedł w towarzystwie
trzech debiutantek. Młodych,
pięknych, niewidzianych wcześniej na salonach, ale naiwnie pewnych, że
te atuty wystarczą do zrobienia kariery. Większość z nich zamiast na
ekranach ostatecznie występuje w cudzych łóżkach. Wdając się w kilka
przelotnych romansów i znikając w mroku dziejów. Pojedynczym dane jest
owinąć sobie wokół palca jakąś znaczącą figurę i w roli żony lub kochanki
spędzić resztę życia na wysokim poziomie. Reszta? Zużywa się coraz
bardziej, coraz szybciej, wstępując w smutny, wzajemnie się zwalczający
krąg weteranek. Jednak Werfrand nie miał ochoty snuć tego wieczora
smutnych rozważań na temat przeznaczenia. Ledwo wszedł na imprezę,
ktoś zabrał jego płaszcz, ktoś wcisnął w dłoń kieliszek. Z przyjemnością dał
się porwać towarzyskiemu żywiołowi. Z łobuzerskim uśmiechem na ustach
ruszył pomiędzy stolikami, przy których czekały na niego wianuszki
wiernych słuchaczy.
- Prawda jest ciekawa tylko wtedy, gdy przykrywa ją gruba warstwa
kłamstw i niedomówień.
- Słyszałem, że wychodzisz za mąż! Jesteś w ciąży czy w potrzebie?
- Jak mogę się dziwić, skoro wszystko potrafię zrozumieć…
- Kobiety nas mamią i chwała im za to. Bezpośrednie i oczywiste
byłyby nie do zniesienia!
Goście w naturalny sposób podzielili się na dwa obozy. W jednym
brylował Werfrand, rzucając intrygujące zdania, wymieniając uściski i
całując kobiety po ich pięknych dłoniach. W drugim prym wiódł Karl
Svensson. Mocniej zbudowany, na swój sposób uroczy, ale już nie tak
czarujący.
- Słyszałem, że przygotowujesz się do debiutu. – Karl podszedł do
Werfranda z udawaną niższością. Dłużej nie mogli udawać, że się nie
widzą. – Mam nadzieję, że mimo marnego budżetu rozwiniesz skrzydła.
- Nie martw się, nie przypadnę do gustu fanom twojego talentu.
- To niedobrze. – Karl uśmiechnął się cierpko. – Od kilku tygodni mam
pełne sale.
- Teraz wiem, dlaczego nie chciałem oglądać tego gniotu. – Słowa
jedno, a sposób mówienia drugie. Bo Werfrand sprawiał wrażenie, jakby
spotkał starego przyjaciela. Patrzył Hansowi prosto w oczy, znalazł nawet
chwilę, aby położyć po przyjacielsku rękę na jego ramieniu. – Dawno nie
miałem okazji z tobą porozmawiać. Chcesz, żeby zrobili ci zdjęcie z nową
gwiazdą kina? Wiesz jak to jest, dzisiaj na szczycie, a jutro taka pamiątka
może się przydać…
- Zmienisz zdanie – Karl wycedził przez zęby, a jego spojrzenie
zaszkliło się nienawistnie.
Svensson był dla Werfranda uosobieniem banału. Pochodził z
zamożnej, chłopskiej rodziny, która śniła o wybiciu się wysoko ponad
zaściankowość okolicznych wsi. Dlatego wysłała swojego najstarszego
syna do stolicy. Pierwsze miesiące były dla Karla drogą przez mękę.
Kołnierzyk wpijał się w szyję z drapiącą nieprzyjemnością. Profesorowie
używali trudnych, wielosylabowych wyrazów, a panienki z dobrych domów
uciekały na dźwięk prostego, mało melodyjnego akcentu. Jednak czas
płynął. Svensson szedł przez życie ze swojską krzepą. Ciężką pracą
karczując wszystkie przeciwności losu.
- Dlaczego Karl tak suszy zęby? – Werfrand złapał za ramię Adama.
- Chciałem ci powiedzieć już wcześniej, ale…
- O co chodzi? – Werfrand zadrżał. – Podrywa moje dziewczyny?
- Gorzej. – Adam zaciągnął się papierosem, potrzebując chwili na
znalezienie właściwiej odpowiedzi. W tym przypadku konieczna była
jednak bezpardonowa szczerość. – Zgarnął twojego producenta.
- Hansa? – wycedził Werfrand. - Jutro miałem podpisywać umowę.
- Widocznie on zrobił to dzisiaj.
- Ze swoimi gównianymi scenariuszami?
- Publika szaleje, widocznie to przeważyło.
Werfrand spojrzał z wyrzutem.
- Co chcesz? – Adam wzruszył jedynie ramionami. – Przecież trudno ci
będzie zarobić tyle, co on.
- Gdzie on jest?
- Karl? Tam stoi – Adam wyciągnął przed siebie dłoń.
- Hans! – Werfrand trzasnął przyjaciela z całej siły po ręce.
- Zniknął z przyjęcia od razu, gdy cię zauważył.
Werfrand również chciał się zapaść pod ziemię. Powstrzymała go
jedynie myśl, że dałby tym samym Svenssonowi powód do nieopisanej
radości. „Musiałem przez cały wieczór wyglądać jak skończony idiota –
jego myśli pędziły jak oszalałe. – Wystrychnięty na dudka! I to przez tego
osła!”. Jeszcze kilka godzin temu rozmawiał z Hansem, wszystko miało być
dopięte na ostatni guzik. „Jutro podpisujemy umowę” – w uszach dudniła
kłamliwa obietnica producenta. – „Że też nie wyłapałem ani jednego
fałszywego tonu!”
- I tak, i nie. Wszystko wygląda inaczej, gdy przyjmie się odmienną
perspektywę.
- Ja też dałbym sobie uciąć rękę za moją ostatnią narzeczoną i co? Nie
miałbym teraz jak zdejmować kapelusza przed kolejnymi damami!
- Słysząc mężczyzn, którzy podczas randki opowiadają o samochodach,
rozumiem, dlaczego kobiety mają o nas tak kiepską opinię.
Kolejne czarujące zdania padały już bez większego przekonania.
Werfrand kątem oka obserwował promieniejącego z dumy Karla. Każdy
jego ruch, każdy wybuch śmiechu rozpalał żądzę zemsty. Prowokował do
rzucenia się z pięściami, bicia na oślep, byle mocniej, do utraty tchu.
Jednak nie mógł sobie na to pozwolić przy wszystkich. Dostrzegł swoją
szansę dopiero, gdy Karl odebrał z szatni płaszcz, pożegnał kilku
znajomych stojących przy drzwiach i zniknął w deszczu. „Teraz!” –
zawładnęła nim dzika żądza. Stłumił jednak pożar krwi, a zapalił papierosa.
Z szerokim uśmiechem na ustach wyszedł z restauracji. Rozejrzał się
uważnie, czy nikt nie idzie, rzucił papierosem o chodnik i pobiegł za
Karlem.
- Ty skurwielu! – zdążył jeszcze syknąć, zanim z całej siły rąbnął go w
potylicę. – Ukradłeś mi budżet. – Kolejne ciosy zaczęły lecieć na oślep.
- To ty? – wymamrotał otumaniony Karl. – Nie wiem, o co chodzi.
Werfrand
uderzył
jeszcze
raz
w
rozdziawioną
gębę
złodzieja
producentów i już miał posłać przeciwnika na deski, gdy na ulicy zrobiło się
jasno. Światło? Ktoś usłyszał złowrogi hałas i postanowił sprawdzić, co się
dzieje.
Moment
zawahania
wystarczył.
Karl
otrzeźwiał,
dobiegł
do
samochodu, ruszył z piskiem opon. Werfrand zamarł w przerażaniu. Jego
auto również stoi niedaleko. Podbiegł, wsiadł do środka. Karl był już dawno
za zakrętem. Trzeba gonić. Najpierw długa prosta, dohamowanie, ścięty
zakręt w lewo. Krople deszczu rozmazują się na przedniej szybie.
Wycieraczki z piskiem ścierają wodą, dając złudzenie widoczności. Jest
Karl! Bierze kolejny zakręt. Deszcz wali coraz mocniej. Wycieraczki
bardziej hałasują, niż ścierają wodę. Skrzyżowanie, Karl przyśpiesza, jakby
czuł na plecach oddech ryczącej maszyny Werfranda. Długa prosta i zakręt
w prawo. Werfrand zaciska ręce na kierownicy. Karl wciska pedał gazu w
podłogę. Wchodzi zbyt wąsko, samochód znosi w lewo. Kontra kierownicą
nie pomaga. Trzask, huk, przeraźliwy łoskot. Werfrand instynktownie
odbija w prawo. Hamuje. Wysiada. Z odległości widać niewiele. Piekielna
maszyna, ogromna, poskręcana, rozbita. Strzępki ciała? Nie ma pewności,
w deszczu niewiele widać. Szybko wskakuje do samochodu i odjeżdża.
15.
Schody prowadzące do redakcji trzęsły się przeraźliwie i trzeszczały
wściekle. Biurka uginały raczej pod naporem władzy sentymentów niż
władzy
rzeczywistej.
Cały
budynek
przytłaczał
swoimi
tradycjami
współczesną kondycję gazety. Nikt nie wierzył, że może się to zmienić.
Nikt oprócz Melanie, siedzącej przy swoim biurku i spisującej wywiad.
Dziennikarka, łapczywie wsłuchana w nagranie dyktafonu, miała
pewność, że rozmowa okaże się medialną bombą. Zastanawiała się
jedynie, dlaczego Werfrand postanowił ją zdetonować. Jego tajemnicy
broniły dotąd potężne zaklęcia – setki kłamstw, tysiące niedomówień i
wiele lat starań, aby prawda o wypadku Svenssona nigdy nie wyszła na
jaw. Pomagała im niepamięć Adeli, która nawet jeśli chciała mówić, to nie
wiedziała o czym i dystans Adama, który nawet jeśli wiedział, to nie bardzo
chciał.
Jednak czegoś ciągle brakowało. Melanie sięgnęła po telefon, wybrała
numer reżysera i po wymienieniu zwyczajowych grzeczności zapytała bez
ogródek:
- Zabił pan Svenssona?
- Wszystko zostało już powiedziane – odparł bezbarwnym głosem
Werfrand.
- Czyli potwierdza pan swoje słowa?
- Jeśli napisze pani to co powiedziałem… – w głosie reżysera dalej nie
dało się usłyszeć żadnych emocji. – Masz do mnie żal?
- Najpierw ustalmy fakty. – Melanie wzięła głęboki oddech. – Karl
Svensson ginie w wypadku samochodowym kilka tygodni po debiucie
swojego filmu. Oficjalnie mówi się o nadmiernej prędkości i złych
warunkach pogodowych. Nieoficjalnie o wypitym alkoholu i kłótni z panem.
Plotek po tylu latach nie jestem w stanie potwierdzić. Pańska pierwsza
miłość ledwo pamięta, jak się nazywa, a stary przyjaciel wyraźnie unika
tematu.
- Adela i Adam… – Werfrand powiedział z uznaniem.
- Dwadzieścia lat po wypadku pewien młody człowiek zainteresował się
całą sprawą. W krótkiej serii artykułów opisuje ostatnią noc Svenssona.
- Pani naczelny.
- Zna pan wszystkich aktorów przedstawienia – pochwaliła go Melanie.
–
Mija
kolejne
kilkadziesiąt
lat.
Młody,
dobrze
zapowiadający
się
dziennikarz zamienia się w zdziadziałego szefa i zleca mi wywiad z panem.
Dyskretnie sugerując pytania na temat Svenssona. Pytam, zupełnie
nieprzygotowana i od razu dowiaduję się prawdy o wypadku.
- Nie tak od razu – zaśmiał się pod nosem Werfrand.
- Czego nie zauważyłam?
- A będzie to przedmiotem publikacji?
- Nie będzie – odpowiedziała bez przekonania Melanie.
- Zatem proszę się przygotować na dłuższą opowieść – zaczął powoli
Werfrand. – Kilkadziesiąt lat temu na wyspie Lido, podczas festiwalu w
Wenecji, podszedł do mnie młody chłopak. Wielu podchodziło, ale ten
szczególnie przykuł moją uwagę. W przeciwieństwie do wygadujących
pokonkursowe brednie albo robiących interesy rzucił jedynie krótkie
„Dobry wieczór” i zamilkł, dziwnie się we mnie wpatrując.
- Bardzo dobry – odpowiedziałem, czekając na kolejne zdania, które nie
nadchodziły. – W czym mogę pomóc?
- Mam taką sprawę, właściwie to chciałem porozmawiać… Bo… –
chłopak mieszał się coraz bardziej, a ja nie miałem ani czasu, ani ochoty
rozczulać się nad cudzym niezdecydowaniem.
- Dać panu autograf? – Przygotowałem pióro. – Jak ma pan na imię? –
Chłopak wyciągnął z kieszeni jakiś stary rachunek. Uśmiechnąłem się
pobłażliwie, bo nigdy wcześniej nie składałem autografu na bileciku z
pralni i gdy przyłożyłem pióro do skrawka papieru chłopak wydukał:
- Dla syna.
- Słucham? – Podniosłem wzrok ze zdziwienia.
- Jestem pańskim synem – powtórzył. – Nazwiska wolałbym nie
ujawniać i tak nic panu nie powie.
- Spodziewałem się, że kiedyś to usłyszę – wymamrotałem ze
zdziwienia. – To nawet całkiem prawdopodobne, ale byłby pan łaskaw
zdradzić coś więcej?
Zacząłem mu się uważnie przyglądać. Był tego samego wzrostu co ja,
miał niebieskie oczy, ale na tym podobieństwa się kończyły.
- Matka poznała pana podczas dansingu, niedaleko stąd, dwadzieścia
jeden lat temu. Nic więcej nie wiem.
- Rzeczywiście, bardzo mi pan pomógł. – Uśmiechnąłem się kpiąco. –
Jak miała na imię?
- Isabella.
Zastygłem, szukając w pamięci tego imienia.
-
Była
naprawdę
piękną
kobietą
–
odpowiedziałem
z
pełnym
przekonaniem. – Współczuję, jej odejście musiało być dla pana wielkim
ciosem.
- Ale ona żyje! – oburzył się młodzieniec. – Nic pan nie pamięta?
- Niestety nie. – Pokręciłem głową. – Skąd pan o tym w ogóle wie?
Dlaczego teraz? Jak mam to wszystko rozumieć?
- Nieprzyjemna historia. – Spuścił wzrok. – Powiedziała mi o tym osoba,
która nie liczyła się z moim dobrem.
- Rzeczywiście mieć takiego ojca jak ja to prawdziwy koszmar –
zaśmiałem się głośno.
- Chciałem powiedzieć, że… – Chłopak znów się zaciął. – To tak z
ciekawości, przepraszam – dodał szybko, po czym odwrócił się na pięcie i
zniknął w tłumie. Jeszcze przez chwilę stałem zanadto zdziwiony,
sceptyczny i pijany, żeby go dogonić i zadać kilka sensownych pytań.
- Gdybym przyznała, że chcę to opublikować? – odezwała się w końcu
dziennikarka.
- Niczego bym pani nie powiedział – głos Werfranda stał się nagle
metalicznie zimny. – I jeśli dalej pani o tym myśli, to proszę mi wierzyć:
dołożę wszelkich starań, żeby zakończyło to pani dobrze zapowiadającą się
karierę. W tej chwili wiedzą o tym trzy osoby. Dwie z nich z pewnością
będą trzymać język za zębami, dlatego jakikolwiek przeciek będzie
pochodził od pani.
- To pan zniszczył życie mojemu naczelnemu… – Wszystko zaczynało
układać się w spójną całość.
- Nie miał ze mną łatwo. – Reżyser nie ukrywał samozadowolenia. – Był
mniej więcej w pani wieku, kiedy dowiedział się co nieco na temat
wypadku Svenssona. Opublikował pierwszy tekst, a jego znajomi przestali
odbierać telefony. Poczuł, że coś jest na rzeczy i chciał drukować kolejne,
ale wszystkie redakcje odmówiły współpracy.
- Lecz skontaktował się z nim pański syn. I gdy dowiedział się, jakiego
ma ojca…
- Aż tak dramatycznie nie było – odpowiedział spokojnie Werfrand. –
Ale proszę się nie martwić o naczelnego. Najbliższe tygodnie będą dla
niego doskonałą rekompensatą. Chciał się wybić moim kosztem, proszę
bardzo. Szkoda, że nie wie, jak trudno bez zębów skonsumować sukces…
- Ale co ja w tym wszystkim robię? – spytała z niedowierzaniem
dziennikarka. – Nie mogliście tego załatwić między sobą? Wymienić
informacje o synu za informacje o śmierci Svenssona?
- Melanie, dzięki temu będziesz mogła wspiąć się na sam szczyt!
- Że niby zrobił pan to dla mnie?
- Gdzie tam! – Obruszył się Werfrand. – Muszę mieć przecież jakieś
zabezpieczenie, gdyby twój naczelny zmienił zdanie.
16.
Zestaw porannego zmartwychwstania w postaci szklanki wody i
aspiryny dawał poczucie bezpieczeństwa. Rozrzucone po całej sypialni
rzeczy – otuchę. Werfrand otworzył oczy, usiadł na skraju łóżka i zaczął
rozcierać obolałe skronie. Palce delikatnie zapiekły. Zaskoczenie. Czyżby
do bilansu strat poprzedniego wieczora trzeba dodać ubytki na zdrowiu?
Przyjrzał się uważnie prawej dłoni. Kostki posiniałe, palce spuchnięte. Choć
pierwsza zła myśl zaświtała w głowie, jeszcze spokojnie upił łyk wody i
podszedł do okna. Widok samochodu pozbawił go złudzeń. Zaparkowany
byle jak, na chodniku, z otwartymi na oścież drzwiami, przez które dzieci
idące do szkoły zaglądały do środka. Werfrand zarzucił na siebie szlafrok.
Pędem w dół, po schodach.
- Spierdalać, gówniarze, ale już! – warknął od progu, a dzieciaki
rozbiegły się na wszystkie strony.
Chciał
wierzyć,
nieprawdziwy.
Lecz
że
to
tylko
zamykając
senny
drzwi
z
koszmar.
Rzeczywisty,
przerażającą
ale
dokładnością
przypomniał sobie o migoczących światłach, deszczu bijącym o szybę,
zakręcie, wreszcie potężnym huku gniecionej blachy.
„Może Karl żyje? – pomyślał Werfrand, chowając się w podcieniu
kamienicy. – Stracił przytomność, był straszny huk, ktoś musiał zauważyć,
przybiec z pomocą”. Nagle jego myśli stały się przerażająco jasne. „A co
jeśli
przeżył?
Oskarży
mnie
o
pobicie?
Usiłowanie
morderstwa?”.
Opanowany spokój umysłu zamienił się w rozwrzeszczany chaos lęków.
Werfrand szybkimi susami wskoczył po schodach do mieszkania i rzucił
z rozpaczą na łóżko. Pragnął śmierci Karla bardziej niż kiedykolwiek,
jednak uderzyła go kolejna paraliżująca myśl. „Spotkanie z Hansem!”. Nie
miał nawet czasu zblednąć. Otworzył szafę, wyciągnął koszulę, żelazko,
zabrał się do prasowania. Powoli, dokładnie. „A jeżeli Hans już o wszystkim
wie?” Kołnierzyk nie chciał się uprasować. „Jestem niewinny… Cholerna
koszula!”. Cisnął ją ze złością na łóżko i poszedł pod prysznic. Zimna woda
szybko schłodziła gorące emocje. Ciepła przyjemnie rozgrzała obolałe
mięśnie. Nic jednak nie koiło skołatanych nerwów.
W biurze pojawił się z otłuszczonymi włosami, przekrwawionymi
oczyma
i
w
pogniecionej
koszuli
z
wczorajszego
wieczora.
Tak
przynajmniej pomyślała na jego widok sekretarka.
- Jezu, jak ty wyglądasz. – Zamarła podczas przekładania stosu
dokumentów.
- Rzeczywiście czuję się jak po zmartwychwstaniu. – Werfrand bez siły
opadł na krzesło.
- Zrobić herbatę? Kawę? Hans już na ciebie czeka, zły jak cholera.
- Podnieś mnie, zapomniałem, jak się chodzi…
Sekretarka podbiegła do Werfranda i z trudem podniosła jego
bezwładne ciało. Reżyser rozprostował nogi, zrobił kilka kroków, wszedł do
gabinetu.
- Właź, śpiochu – Hans powitał go, nie odrywając nawet wzroku od
porannej gazety. – Słyszałeś złe wieści? – zapytał, po czym postanowił
podnieść się z fotela. Przez chwilę siła woli i mięśni toczyła upokarzającą
walkę z siłą grawitacji i bezwładności.
- Karl Treid podpisał kontrakt z Milo – W końcu uścisnęli sobie dłonie, a
Hans mógł opaść z powrotem na kanapę. – Wyobrażasz to sobie?
- Kto?
- Karl Treid, miał grać w twoim – Producent z niedowierzaniem kręcił
głową i czekał na współczującą reakcję Werfranda. Jednak ten zajęty był
bardziej swoimi myślami niż dramatem producenta.
- Dobrze musiałeś się wczoraj bawić – zauważył Hans, po czym
krzyknął tak, że zadrżały ściany: – Anne!
- Słucham? – sekretarka natychmiast pojawiła się w drzwiach.
- Podaj mojemu gościowi butelkę whisky, a mi jeszcze odrobinę wody.
Jesteś samochodem? – spytał kontrolnie Werfranda, ale nie dostał
odpowiedzi. – Zdziwiło mnie, że mój aktor znika od razu, gdy mnie widzi.
Dlatego nie mogliśmy wczoraj świętować twojego pierwszego budżetu.
Werfrand przypominał sobie szczegóły, ustalał fakty, łączył je w jedną,
spójną całość. Karl Svensson był poprzedniego wieczora bezczelny, jednak
nic ponad normę. Zwyczajna wymiana uprzejmości. „Nie wiem, o co
chodzi”, które wykrzyczał chwilę przed wypadkiem, stało się nagle
banalnie oczywiste. Adam musiał się pomylić. Nie chodziło o reżysera
Karla Svenssona, lecz aktora, Karla Treida, który podpisał kontrakt za
plecami Hansa.
- Czas na umowę – westchnął Hans i pchnął po stole plik kartek. – Choć
przez Treida wszystko może się trochę opóźnić
- Szefie! – W drzwiach jeszcze raz pojawiła się sekretarka. – Coś
strasznego stało się z Karlem Svenssonem.
- To znaczy co?
W pomieszczeniu zapanowała niezręczna cisza. Anna stała z otwartymi
ustami, Werfrand siedział z szeroko otwartymi oczyma, a Hans odruchowo
otworzył butelkę whisky.
- Nie ma pewności, podobno nie żyje.
- Postaraj się dowiedzieć więcej – wycedził Hans. - W razie czego
zamów wieniec pogrzebowy. I niech nikt mi nie przeszkadza…
- Mam wyjść? – Werfrand spojrzał uważnie na proucenta.
- Siedź.
Obaj pili w ciszy, zajęci swoimi myślami.
- Świeć panie nad jego duszą – pierwszy odezwał się producent,
podnosząc do góry szklankę. – Nigdy go nie lubiłem, ale trzeba poudawać,
że się martwimy, co?
- Myślałem, że chcesz z nim kręcić kolejne filmy – Werfrand spojrzał
uważnie.
- Z nim? – Hans prychnął pogardliwie. – On już dawno porozumiał się z
Milo. Mniej więcej w tym samym czasie, co ten twój przyjaciel, Adam
Randsey. Swoją drogą niezłych masz znajomych, nie ma co…
17.
Werfrand obojętnie wzruszył ramionami i lekceważąco machnął ręką.
Ale wstrząsnęła nim złość, ukłuł żal, a zranioną dumę zaczęło dręczyć
poczucie bezradności. Najpierw był wściekły na Hansa, że opowiada takie
brednie. Potem miał za złe Adamowi, że dał się kupić. W końcu opanował
emocje i przekonał myśli. Postanowił domniemywać niewinności tak długo,
jak niezbite dowody nie każą mu wydać najsroższego w życiu wyroku.
Rozpoczęło się śledztwo. Poszlakowe, bo Adam zapadł się pod ziemię.
Nie odbierał telefonu, nie pojawiał w ulubionej restauracji, nie odwiedzał
nawet
burdelu,
zmuszając
tym
samym
Werfranda
do
podjęcia
niecodziennych kroków. Pomysł obserwowania kamienicy przyjaciela z
początku
wydawał
się
interesujący.
Plan
działania
był
prosty,
przygotowania nie wymagały wysiłku. Szeroka, futrzana kurtka i wełniana,
opadająca na oczy czapka wystarczały w zupełności za przebranie.
Werfrand patrząc w lustro, nie był pewien, czy kamuflaż, zamiast
maskować, nie zwraca niepotrzebnie uwagi. Jednak nie zastanawiał się nad
tym długo. Uwagi domagało się dobre stanowisko obserwacyjne. Najlepiej
w bramie naprzeciwko kamienicy Adama. Z doskonałym widokiem na
drzwi wejściowe.
Werfrand
niemiłosiernie
ledwo
zajął
dłużyć.
odpowiednią
Samochody
pozycję,
przejeżdżały
a
czas
leniwie,
zaczął
się
przechodnie
krążyli bez celu, podejrzany ani myślał się pojawić. W końcu życie to nie
gangsterski film, lecz koncert nudy, przeplatany jedynie krótkimi pasażami
wrażeń. Wyczekiwanie pod mieszkaniem Adama szybko okazało się
bezsensowne. Reżyser ściągnął z głowy nieprzyjemnie drapiącą czapkę,
zdjął zbyt grubą kurtkę i wrócił do swoich obowiązków. Złorzecząc w duchu
na infantylność swojego pomysłu. Postanowił czekać. Bo choć nie sądził, że
przyjaciel jest mu w stanie zrobić takie świństwo, to miał pewność, że nie
wytrzyma długo w ukryciu. I rzeczywiście, kilka tygodni później w środku
nocy, wpadli na siebie na progu baru.
- Wiedziałeś, że Svensson miał podpisany kontrakt z Milo? – Werfrand
wycedził przez zęby.
- Nie wiedziałem – Adam zachwiał się na ostatnim stopniu schodów.
- Że sam miałeś pracować u Milo też nie słyszałeś?
Przyjaciel nie odpowiedział. Rzucił się w kierunku Werfranda, złapał go
za klapy marynarki i przyciągnął do siebie.
- Puść – Werfrand wyszeptał powoli. – Puść i wytłumacz mi, dlaczego to
zrobiłeś.
- Bo cię nienawidzę! – Adam krzyknął mu prosto w twarz. – Zawsze
wszystko spierdolisz!
Stali tak przez dłuższą chwilę, patrząc sobie wzajemnie w oczy. Adam
ziejąc nienawiścią i Werfrand uśmiechając się z politowaniem.
- Chodzi o tamten występ w teatrze? Że przeze mnie nie mogłeś grać
w swojej amatorskiej trupie?
- Nienawidzę cię! – wycedził Adam i puścił klapy jego marynarki. – Za
teatr, za Adelę. Zostaniesz sam! Absolutnie sam! Nawet twój stary nie
potrafił z tobą wytrzymać.
- I co jeszcze? – Szyderczy uśmiech nie schodził z ust Werfranda.
- Zabiłeś Svenssona.
- I co jeszcze? – powtórzył Werfrand.
- Spałem z Różą.
- Nie ty pierwszy – westchnął reżyser i ruszył w dół, do baru.
- Uciekasz? Nie dasz mi w mordę? Lepiej powiedz, co się stało
Svenssonowi! Powiedz, że go zabiłeś! Przyznaj się!
Werfrand zszedł po schodach chcąc usiąść za barem i zamówić coś na
szybko, dla znieczulenia. Byle tylko nie zdążyć otrzeźwieć po tym, co przed
chwilą usłyszał. Wiedział jednak, co się stanie. Będzie pił, ale nie
przestanie myśleć. Będzie patrzył na barmana, ale nie zechce się zwierzać.
Dlatego zamówił sok porzeczkowy, posiedział chwilę i grzecznie wrócił do
domu. Żeby następnego dnia z samego rana, zamiast na plan filmowy,
pojechać do opery. Sobie znanymi ścieżkami przedrzeć się przez szereg
korytarzy i pomieszczeń. Znaleźć Rose z determinacją ćwiczącą grę na
skrzypcach. I przerwać jej pytaniem:
- Spałaś z Adamem?
- Dawno cię nie widziałam. – Rose odłożyła delikatnie skrzypce i
pogroziła mu palcem. – Chodźmy do garderoby, ja nie wypominałam ci
publicznie twoich aktoreczek.
- Dlatego nie przyszedłem z krzykiem, tylko z pytaniem. – Werfrand
wszedł do pomieszczenia przyozdobionego drogimi błyskotkami, które
Rose dostawała od zakochanych fanów. Wskazał palcem małą tabakierkę
wykonaną z masy perłowej. – Nie boisz się, że ktoś ją ukradnie?
- Mało kto ma tak dobry gust jak ty.
- Nieźle ci się powodzi. – Reżyser przeciągłym spojrzeniem ocenił
wartość innych prezentów.
- Nic się nie zmieniło.
- Nie prawda, gustujesz w nieco starszych i odrobinę bogatszych
mężczyznach. - Kąciki ust Werfranda delikatnie się podniosły.
- Rzadko który ma twój styl, ale wielu posiada większe pieniądze. –
Skrzypaczka odwróciła się do niego plecami, wyjęła pilnik i zaczęła leniwie
piłować paznokcie. – Mówisz, że Adam nie miał prawa korzystać z mojej
otwartości…
- Prawo może i miał, ale nie powinien.
- Zawsze byłeś chorobliwie zazdrosny.
- Wszystko przez tę twoją otwartość, do której nie potrafiłaś się
otwarcie przyznać – odgryzł się Werfrand. – Możemy skończyć tę zabawę?
- Kochałam się z Adamem.
- Kiedy?
- Na początku naszego związku i na końcu.
- Miłego popołudnia. – Reżyser odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę
drzwi.
- Co zamierzasz? – Rose zatrzymała go swoim pytaniem.
- Właśnie się zastanawiam – wyszeptał opierając dłonie o framugę.
- Rozumiem, że Adam pochwalił się swoim osiągnięciem w mało
przyjacielskich okolicznościach?
- Co ty w nim w ogóle widziałaś? – Werfrand odwrócił głowę.
- To samo pytanie mogę zadać tobie. – W końcu odłożyła pilnik i
spojrzała w lustro, w którym odbijała się twarz Werfranda. – Tylu
pożytecznych rzeczy się przy mnie nauczyłeś.
- Mam dziękować czy nienawidzić?
- Lepiej powiedz, co planujesz.
- Słodką zemstę. – Wzruszył ramionami Werfrand. – To oczywiste.
- Za tę chwilę ulotnej przyjemności? – Rose rzuciła mu odważne
spojrzenie. – Zemścij się na mnie. W końcu to ja cię upokorzyłam.
- Z niewiadomych powodów uważam, że większą winę ponosi Adam,
korzystając, niż ty, proponując.
- I jak zamierzasz go ukarać?
- Zrobił tyle głupot, że ich dowody do końca życia zamkną mu usta.
Upublicznię kilka z nich, a studio producenckie samo zrezygnuje z jego
usług.
- Teraz pomyśl… – wyszeptała słodko Rose. – Może uratowałam twoją
dobrze zapowiadającą się karierę? Zrobiłam to dla twojego dobra?
- Raczej dla własnej przyjemności i z tysiąca innych powodów, których
nigdy nie zrozumiem.
- Twojego dobra – powtórzyła z naciskiem Rose. – Dobrze wiedzieć, jak
łatwo kupić twojego najlepszego przyjaciela.
- Każdemu swojemu zachowaniu potrafisz przypisać setki pobożnych
znaczeń – Werfrand rzucił ze złością i wyszedł z garderoby.
- A ty nigdy nie byłeś tak wyjątkowy jak sądziłeś – głos Rose doszedł go
już na korytarzu.
18.
Zblazowani bywalcy siadali, bardziej zajęci sobą niż nadchodzącym
widowiskiem. Mościli się wygodnie w fotelach, żeby po chwili gwałtownie
wstać, uścisnąć jeszcze jedną dłoń i wymienić kilka nieznaczących słów.
Werfrand z uśmiechem na ustach obserwował to nerwowe podrygiwanie.
Doskonale wiedział, że od teraz w każdym mieście, w każdym miejscu na
świecie czeka go ta sama pantomima ludzi przewrażliwionych na swoim
punkcie. Domagających się rozrywki i uznania.
Premiera „Przenikania” odbyła się z wielką pompą. Uściskom rąk,
gratulacjom i błyskom fleszy nie było końca. Przed oczyma Werfranda
przewinęły się nie tylko twarze, które w tej ważnej chwili chciał widzieć,
lecz
także
cała
masa
takich, które
z
wyuczonej
grzeczności
czy
zwyczajnego interesu zobaczyć po prostu musiał. Po latach nie pamiętał
listy gości, sali projekcyjnej ani napięcia towarzyszącego debiutowi. W
głowie zostało jedynie wspomnienie Karin oświetlonej przez zimne światło
ekranu. Scenografka, siedząca kilka miejsc dalej, z zapałem obserwowała
efekty swojej pracy. Werfrand również obserwował, lecz nie film, a jej
pięknie symetryczną twarz i burzę czarnych włosów. Z zachwytem, z
palącym pożądaniem, które rosło, ponieważ musiało ustąpić miejsca
obowiązkom.
W
tym
przypadku
gładkim
uśmiechom,
uprzejmym
odpowiedziom i dziesiątkom toastów. Werfrand wirował wraz ze światem.
Dając się całkowicie porwać otaczającemu tłumowi. W końcu jednak trzeba
było zatrzymać. Przetrzeć oczy, rozejrzeć wokół i jak zwykle w takich
sytuacjach, zdziwić. Pomieszczenie, jeszcze przed chwilą przyjemnie
zamglone, okazało się salonem jego własnego apartamentu. I nie był to
przyjemny widok. Wszędzie talerze i talerzyki, szklanki i szklaneczki, butle
i buteleczki. Potłuczone szkło na przemian z rozlanymi, lepiącymi się
alkoholami. Zmęczony, nieco pożółkły Werfrand schylił się po leżącą na
ziemi marynarkę. Wyciągnął papierosy, pospiesznie zapalił. Usta domagały
się jednak wody, a nie kolejnej porcji nikotyny. Dlatego padł na kolana i
zaczął przeczesywać podłogę w poszukiwaniu czegoś do picia.
- Co tam robisz, kocie? – Karin stanęła w drzwiach z dwoma filiżankami
herbaty.
- Czegoś tu brakuje… – wyszeptał Werfrand, opierając się o łóżko.
- Muzyki – zaproponowała Karin.
- Ciepły dźwięk saksofonu – odpowiedział od razu reżyser.
- Zapachu.
- Niech będzie wanilia.
- Smaku – powiedziała Karin, po czym nie zostawiając Werfrandowi
wyboru podeszła i go pocałowała.
- Nic nie smakuje dobrze bez kolacji.
- Śniadania – zaśmiała się Karin. – Wiesz, która godzina?
Chwilę później siedzieli już w restauracji. W towarzystwie jajek, bekonu
i całej reszty śniadaniowych półproduktów, które Karin jadła ze zdrowym
apetytem, a Werfrand jedynie niemrawo dziobał widelcem.
- Chcesz croissanta? – spytała scenografka, biorąc do ręki rogalik,
smarując pospiesznie konfiturą i radośnie chrupiąc.
- Wszystko miało wyglądać inaczej…
- Co? – spytała Karin, nie przerywając konsumpcji. – Dawno się tak
dobrze nie bawiłam.
- Chodzi o film – skrzywił się Werfrand. – Obawiam się, że gdy już
zostanę królem, to będę zbyt stary, żeby z tego skorzystać.– Zamarł na
chwilę. – O czym myślisz?
- Zaraz pocałujesz mnie w policzek, powiesz „do zobaczenia, kociaku” i
znikniesz za drzwiami.
- Zawsze mówię to samo? – Werfrand pokręcił głową. – Mogę zostać…
- Nie o to chodzi.
- A o co?
- Czy ty mnie w ogóle lubisz? – spytała powoli Karin.
- Wszystkie przez to przechodzą. – Reżyser wzruszył ramionami. – Są
słodkie, wyzywające i dumne, aż nagle chcą mnie przy sobie zatrzymać.
- Masz o sobie zbyt dobre mniemanie. – Scenografka zmrużyła oczy. –
Nie będę cię prosić.
- Każda tak mówi.
- Jesteś wstrętny.
- To też już słyszałem.
- Więc skaczesz z kwiatka na kwiatek i spijasz nektar do ostatniej
kropli. Jest w tym coś obrzydliwego.
- Dlaczego?
- Bo gdy odejdziesz, zostanie ze mnie tylko pusta wydmuszka.
- Znajdzie się ktoś, kto ją wypełni. – Werfrand wzruszył ramionami.
- Ale ty jesteś jedyny w swoim rodzaju. – Scenografka przyłożyła rękę
do ust. – Oj, są rzeczy, których mężczyzna nigdy nie powinien usłyszeć.
- Na przykład?
- Że jest słabym kierowcą, miernym kochankiem i nieudolnym
reżyserem.
- Nigdy nie słucham, gdy ktoś tak do mnie mówi.
- Wiem. Wtedy zmieniasz mówcę.
- Nieprędko zostanie z ciebie pusta wydmuszka. Do widzenia, kociaku –
pocałował Karin w policzek, a z jej ręki wyjął resztę rogalika i jedząc go,
wyszedł na ulicę.
19.
Werfrand spacerował spokojnie, tak jak zwykł to robić codziennie,
kwadrans po dziesiątej. Stawiając stopę za stopę. Podpierając się zdobioną
laską. I choć pora ta sama, kamienice identyczne, a ludzie podobni, to coś
się
zmieniło. Atmosfera
zgęstniała, spojrzenia
stały się ostrzejsze.
Zazdrość i podziw, do których był już przyzwyczajony, ustąpiły miejsca
obrzydzeniu. Takie spojrzenia też znał. Trudno nie znać po latach kariery
spędzonych wśród ludzi zbyt wielkich, by samemu zdobyć i zbyt małych,
żeby wybaczyć sukces innym.
- Zaczęło się. – Reżyser rzucił okiem na wystawione w kiosku gazety,
gwizdnął z podziwem i ruszył w drogę powrotną. Rzeczywistość po raz
kolejny zachowała się zgodnie z jego przewidywaniami, telefon rozdzwonił
jak za starych, dobrych czasów. Werfrand rozkoszował się przez chwilę
jego przyjemnym dźwiękiem, po czym odłączył od gniazdka. W takich
sytuacjach
zmartwieni
przyjaciele
są
niewiele
lepsi
od
natrętnych
dziennikarzy.
„Zresztą o czym mielibyśmy rozmawiać? – myślał, pakując do swojej
wysłużonej walizki ostatnie rzeczy. – Werfrand! Będzie dobrze? Przecież
jest! Czego chcieć więcej…”
- Czy moja podróż jest już przygotowana? – zwrócił się do sprzątaczki,
która nauczona oszczędzać słowa odpowiedziała jedynie skinięciem głowy.
Twarz Werfranda znów uśmiechała się z pierwszych stron gazet.
Wywiad był medialną bombą, która zdmuchnęła z publicznej debaty
wszystkie inne tematy. Z dnia na dzień niewielka, stołeczna gazeta stała
się najczęściej cytowanym dziennikiem w kraju. Nakład sprzedał się na
pniu, przygotowany pospiesznie dodruk czytelnicy wyrywali sobie z rąk.
Wszyscy dyskutowali na temat Werfranda. Umniejszali jego wzloty,
wyolbrzymiali upadki. Mądre słowa i płodne myśli z rozmowy z Melanie
zbledły
w
obliczu
przypadkowej
śmierci
Karla
Svenssona,
którego
przypadek zagnał w najbardziej nieodpowiednie miejsce w najbardziej
nieodpowiednim czasie.
Ukazały
się
dogłębne
analizy
psychologiczne,
poważne
studia
historyczne, wszystkie popełnione przez mniej lub bardziej znajomych
Werfranda. Niektórzy bagatelizowali sprawę. „Nikt nikogo ze skały nie
zrzucił”,
„nieszczęśliwy
zbieg
okoliczności”,
„cyniczne
działanie
uprzedzonych dziennikarzy”. Znalazł się nawet ktoś, kto zasugerował, że
ponury żart, jakim była zmyślona historyjka o wypadku Svenssona, nie
przystoi nawet tak kontrowersyjnemu artyście jak Werfrand. „Drodzy
państwo, dziadek zwariował na starość, nie ma się czym emocjonować” –
starał się ukryć za okrągłymi słowami i długimi zdaniami. Jednak większość
dziennikarzy potraktowała sprawę tak, jak należało to zrobić. Śmiertelnie
poważnie. Gdy wykolejeńców nie można skazać, bo za winą nie
przemawiają żadne poważne dowody, trzeba ich przynajmniej rzucić na
pożarcie tłumowi. Kary śmierci nie ma, pozostaje jedynie śmierć cywilna.
W ostateczności dobre i to.
Atmosferę
ogólnego
oburzenia
potęgowało
oziębłe
milczenie
Werfranda. Główny zainteresowany bez słowa sprzeciwu poddał się
publicznemu osądowi. Gdy w stolicy burza rozpętała się na dobre, reżyser
był już na pokładzie samolotu. Nie musiał czytać wywiadu, ponieważ
doskonale wiedział, o czym mówił. Nie chciał oglądać coraz to nowych
okładek, bo przez lata kariery przywykł do sławy, zarówno swojej, jak i
swoich przyjaciół. Więc było mu bez różnicy, ile osób powie, w jakim tonie i
jak bardzo się pomyli. Jako człowiek bogaty do końca życia mógł odcinać
kupony od dawnych zwycięstw, a i tak miał pewność, że zostanie
najbogatszym nieboszczykiem na cmentarzu.
Gdy
w
stolicy
zarzucono
poszukiwania
słów
jeszcze
niewypowiedzianych na rzecz powtarzania w kółko tego samego, Werfrand
był tysiące kilometrów od całego zgiełku. I czułby naturalną w takich
sytuacjach ciekawość, gdyby starczy cynizm nie podpowiadał, że wielkie
nadzieje kończą się jeszcze większymi rozczarowaniami. Bez zbędnych
emocji przyjął widok szerokiego, brukowanego podjazdu. Nie wzruszył
nawet ramionami na widok równo przystrzyżonego trawnika i starych
drzew. Tak samo nieczuły pozostał patrząc na biały, kolonialny dom z
potężnymi drzwiami oraz staromodną kołatką, z której goście nie czynili
chyba wielkiego użytku.
- Proszę na mnie poczekać, to może trochę potrwać – powiedział do
kierowcy, wysiadając z samochodu. – Tylko żeby nie było pana widać! – Po
czym spokojnym krokiem przeszedł po brukowanym podjeździe. Zakołatał
do drzwi i czekał, aż nienawykli do tego dźwięku domownicy zorientują się,
że ktoś chce ich odwiedzić.
- Tak? – Otworzyła mu dobrze zakonserwowana kobieta. Oszczędzona
przez czas, brak nadmiernego wysiłku i ogólną nudę zdarzeń.
- Czy ten dom jest na sprzedaż? – Werfrand zdjął słomkowy kapelusz i
spytał niemal bez obcego akcentu.
- Nie wiem, o co panu chodzi… – kobieta próbowała ukryć swoje
zmieszanie za oczekującym wyjaśnień spojrzeniem.
- Agent nieruchomości powiedział, że jest tu jeszcze jeden dom do
kupienia. Poprzednie dwa w ogóle nie przypadły mi do gustu.
- Może pomylił pan adres?
Werfrand wyciągnął przed siebie wydruk.
- Rzeczywiście. – Brwi kobiet wygięły się w zdziwieniu.
- Od dawna pani tu mieszka?
- Będzie ładnych parę lat…
- Piękny dom, naprawdę piękny – rozmarzył się reżyser. – Musi mieć
wysokie sypialnie, duży ogród. W podobnym spędziłem dzieciństwo.
Kobieta kiwała głową i uśmiechała się pobłażliwie, nie wiedząc, gdzie
prowadzi
ta
bezsensowna
rozmowa.
I
może
mając
więcej
czasu,
zrozumiałaby niewysłowioną sugestię Werfranda. Zaprosiła go do środka,
pokazała dom, przedstawiła męża, lecz nagle twarz reżysera nabiegła
krwią. Oddech stał się ciężki, świszczący. Usta próbując wymówić zdania
poprzestawały jedynie na niezrozumiałych wyrazach. Werfrand przyłożył
dłoń do serca, po czym padł na wycieraczkę.
- Markus! Markus! – kobieta wykrzyknęła w panice. – Ratunku! Wnieś
go do domu! Do domu!
Po kilku sekundach na ganek wypadł zdyszany mężczyzna. Nie
zdejmując brudnych rękawiczek ogrodniczych rzucił się na Werfranda,
zaczął go nerwowo podnosić, nieudolnie ciągnąc i niezdarnie cucić.
Bezwładnemu klepaniu po twarzy nie byłoby końca, gdyby reżyser nie
odzyskał na chwilę przytomności.
- Szklankę wody – wydyszał z trudem. – Lekarstwo w portfelu.
Sztuczka udała się znakomicie. Nawet jeśli Werfrand jeszcze przez
kilkanaście minut musiał udawać, że z trudem dochodzi do siebie. Był w
środku i miał pewność, że gospodarze szybko go nie wyrzucą. Mógł
obserwować
Markusa
bez
konieczności
prowadzenia
bezsensownej
rozmowy, którą muszą sobie zgotować nowo poznani. I korzystał z tego
prawa z rozbawieniem. Jego domniemany syn, mężczyzna łysawy i
przesadnie wyprostowany, przypominał jednego z tych nudziarzy, którzy
oprócz samych siebie cenią jedynie pieniądze i święty spokój. Nawet jego
żona była jak cenne trofeum. Kolejna rzecz, zaraz po domu i samochodzie,
której trzeba się kurczowo trzymać. Żadną myślą, a co dopiero czynem,
nie ryzykując jej utraty.
Werfrand był święcie przekonany, że choć dwadzieścia jeden lat
starszy od Markusa, to potrafiłby zagwarantować jego żonie więcej
rozrywki niż ten nudziarz przez całe życie.
- Bardzo dziękuję za pomoc – zaczął grzecznie, zmęczonym głosem. –
Pewnie to przez trudy podróży, ale warto było. Bo to piękny dom. –
Rozejrzał się uważnie.– Mieszkają państwo z dziećmi?
- Mamy córkę. – Uśmiechnęła się żona.
- Ale nie mieszka z nami. Zamiast zostać sędziną woli malować obrazy
– dodał Markus. - Co pana do nas sprowadza? - po czym w milczącej
dezaprobacie przyłożył palec do ust.
Werfrand zamarł bez ruchu. Nawet po tylu latach pamiętał gest, który
naznaczył całe jego dzieciństwo. Gest jego ojca. Zdjęty niczym z kalki,
odwzorowany w najdrobniejszych szczegółach. „Nie mieszka z nimi, bo
chce malować obrazy”? Znów czuł się, jakby miał kilkanaście lat. Jakby
widział przed sobą starego dyplomatę, jego mocną szczękę i świdrujące
spojrzenie. I znów nie wiedział jak się przed nim obronić
- Isabella jeszcze żyje? – wypalił Werfrand, a twarz Markusa od razu
stężała. – W każdym razie proszę ją ode mnie pozdrowić. – Wstał i otrzepał
strój z pozostałych grudek ziemi. – Przepraszam, nie mogę zostać ani
chwili dłużej.
Epilog
- Pan Werfrand? Dobrze widzę? – Melanie zatrzymała się na środku
chodnika.
- Nie wiem, ja już nie najlepiej – odpowiedział powoli reżyser.
- Pamięta mnie pan? Melanie Anderson, dziennikarka, której udzielił
pan wywiadu jakieś osiem lat temu.
- Pamiętam, pamiętam – Werfrand wyszeptał odrobinę zmieszany. Nie
zdradzając czy coś rzeczywiście świta w jego głowie, czy jest to raczej
oznaka wyuczonej grzeczności. - Jaki piękny dzień, wyrwałem się z domu…
- Muszę pana przeprosić – dziennikarka zebrała się w sobie i
powiedziała to, chciała powiedzieć odkąd sprawa Svenssona wyszła na
jaw.
- Za co? – Werfrand zmarszczył brwi i delikatnie przekrzywił głowę. –
Nie wiem, czy są jeszcze krzywdy, które można wyrządzić takiemu
zabytkowi jak ja.
- Za tamten wywiad. Dałam się w to wszystko wplątać. Zupełnie nie
wiedząc, o co chodzi.
- Wykorzystałaś swoją szansę?
- Nie wspięłam się na szczyt.
- Tam i tak jest się jedynie przez chwilę.
- Ale pan był całe lata!
- Bo jestem naprawdę dobrym oszustem. – Oczy Werfranda zaświeciły
się dawnym blaskiem. – Masz dzieci?
- Dwójkę.
- Szczęści ci się?
- Tak jak wszystkim. – Melanie uśmiechnęła się kwaśno. – Po naszej
rozmowie
dostałam
lepszą
pracę.
Niedługo
później
poznałam
najcudowniejszego mężczyznę na świecie. Tak przynajmniej wydawało mi
się wtedy…
- Przejdźmy się trochę. – Werfrand szarmancko zaoferował swoje
ramię, a kobieta od razu się zgodziłam. Choć nie bardzo było wiadomo, kto
kogo prowadzi.
- Spotkał pan w końcu swojego syna?
Zapadła cisza.
- Mówiła pani coś? – odezwał się po chwili reżyser. – Nie bardzo słyszę.
- Nie, nie… – Melanie zwiesiła głowę, dając za wygraną.
- Żartuję! – Reżyser ucieszył się jak dziecko. – Nieźle to zagrałem,
prawda? Dzięki temu mało kto chce mi jeszcze zawracać głowę.
Rozmawiają sobie bez przeszkód. Myślą, że niczego nie słyszę. Ja siedzę,
czasami ich słucham, a częściej swobodnie ulatuję myślami… Mój syn? –
zawahał się odrobinę. – Teraz jest już starym dziadem. Żona ciosa mu kołki
na głowie. Co nas łączy? Podobne ruchy? Budowa ciała? Nawet nie
wiedziałbym, o czym z nim rozmawiać…
- I nie żałuje pan tego wszystkiego? Gdyby nie chciał pan go poznać…
- Jedyne czego żałuję to wnuczki. – Werfrand zmrużył oczy. – Żałuję, że
nie poznałem jej wcześniej. Wyrosła na cudowną kobietą, naprawdę
cudowną. Zabójczo piękna, absolutnie zepsuta, prawdziwe przekleństwo
mężczyzn… Powiem coś pani w sekrecie. Sam jestem w niej zakochany.
- I nie chciałby pan o tym opowiedzieć?
- Żadnych wywiadów – uciął krótko. – Już nie interesuje mnie, co
napiszą po mojej śmierci.
- Ja napiszę.
- Co takiego?
- Zacznę tak: Wczoraj, po długiej chorobie, zmarł Werfrand Stephen,
wybitny reżyser, laureat Oscara. Sławę przyniosły mu już pierwsze filmy:
„Przenikanie”
oraz
„Gra
portretów”
–
pełne
charakterystycznego,
cynicznego spojrzenia na świat.
Maj 2010 – wrzesień 2011

Podobne dokumenty