Część I - Beezar.pl
Transkrypt
Część I - Beezar.pl
Część I 1. Wczoraj, po długiej chorobie, zmarł Werfrand Stephen, wybitny reżyser, laureat Oscara. Sławę przyniosły mu już pierwsze filmy: „Przenikanie” oraz „Gra portretów” – pełne charakterystycznego, cynicznego spojrzenia na świat. Werfrand umarł tak, jak umierają zwykli śmiertelnicy – po cichu, we wstydzie i zapomnieniu. Sam dokonał tego wyboru, znikając kilkanaście lat temu z życia publicznego. Chciał mieć pełne prawo do decydowania o sobie. Niezależnie od wścibskich dziennikarzy, pożerających duszę kobiet i rzesz fanów, którzy oblepiali go swoimi mackami przez całą karierę. „Co by mi to dało? – pomyślał kiedyś, śledząc informacje dotyczące śmierci innego artysty życia. – Nagłówki gazet krzyczące rozpaczą, przyjaciele od kieliszka z łezką w oku wspominający nasze przygody. Idealizowanie moich zalet i całkowite zapominanie o wadach”. Bo dla Werfranda ludzie bez wad i do tego jeszcze zadowoleni byli albo głupi, albo zakłamani. Pierwszymi gardził, do drugich sam należał, jednak nie chciał stanąć w ich szeregu po śmierci. Dlatego swoje odejście, niedające żywym okazji do wylewania fałszywych łez i stawiania niepotrzebnych pomników, przyjąłby z zadowoleniem. Jedynie krótki internetowy artykuł mógłby zmącić jego spokój. Choć zapewne sam zainteresowany nie zwróciłby na niego uwagi. Werfrandowi trudno było ufać czemuś, co ukazuje się jedynie na chwilę, nie zajmuje należytego miejsca w przestrzeni i – jakby tego było mało – bezpowrotnie znika. - Z filmem jest inaczej – oznajmił pewnej dziennikarce, gdy miał jeszcze ochotę wdawać się w publiczne dyskusje. – Nawet gdy nakręci się największy gniot i nie sprosta oczekiwaniom publiczności („zazwyczaj lichym i niewyszukanym” – dodawał w duchu, tak by żadne z tych słów nie trafiło do uszu rozmówczyni), to znajdzie się półka, która przygarnie rolkę filmową, czy szuflada, która przechowa scenariusz. Film będzie realnie istniał, bo mam dojmujące przeświadczenie, że życie stało się odrealnione. Pędzimy je w pewnej nierzeczywistości, wśród pozoru. „Ale po co ja to mówię?” – pomyślał Werfrand, obserwując panią redaktor szukającą odprysków lakieru na swoich czerwonych paznokciach. - Gdyby mógł pan stworzyć wymarzony film… – zaczęła słodko dziennikarka. – Z ogromnym budżetem i największymi gwiazdami, to o czym by on opowiadał? - O życiu i śmierci, miłości i nienawiści, ale przede wszystkim o rodzącym się pożądaniu i jego całkowitym spełnieniu. - Może najwyższy czas podjąć ten temat? - Nie - pokręcił głową reżyser. – Bo przez półtorej godziny pokazu musiałbym nieustannie okłamywać swoich widzów. Werfrand uwielbiał intelektualne gierki, jednak, na szczęście dla dziennikarki, równie wysoko cenił kobiecą urodę. Dlatego znosił kolejne pytania, żeby móc sycić się widokiem zgrabnych łydek i smukłych ud. W pewnym wieku obserwowanie staje się największą z przyjemności. Lepiej wtedy patrzeć na młodą, choć głupią gęś, niż habity zakonne zasłaniające ciała niewarte grzesznej myśli albo muskularne ramiona pielęgniarzy wprawione w przekładaniu umierających na drugi bok. Będąc młodszym, dostrzegłby zapewne smukłe palce, ładnie zaznaczone obojczyki i delikatne uszy. Teraz widział jedynie zgrabne łydki i smukłe uda. Bielmo starości pokryło romantyczną duszę, a wiele lat doświadczeń z kobietami nauczyło zdrowego realizmu. Mimo to nie zapomniał o wrodzonej ogładzie. Żaden ruch, żadne spojrzenie nie zdradzało przenikniętych samczym erotyzmem myśli. - Wiele razy zadawano panu już to pytanie, ale wydaje mi się, że warto to zrobić jeszcze raz – dziennikarka przerwała bezgłośne rozważania reżysera. – Jak to się stało, że zrezygnował pan z dobrze zapowiadającej się kariery plastycznej i postanowił poświęcić się kinematografii? - Zna pani „Panny dworskie” Velázqueza? - Widziałam je w Prado. – Pokiwała głową dziennikarka. - W tym obrazie jest wszystko: powietrze, perspektywa, światłocień – zachwycał się Werfrand. – Tylko żaden z gości muzeum nie płacze na jego widok. - To chyba normalne. - Gdyby to był ostatni kadr mojego filmu, wszyscy mieliby rękawy mokre od ocierania łez - oznajmił stanowczo reżyser. – Przekonująca gra aktorów, dobrze skonstruowane dialogi i odpowiednio zbudowana fabuła potrafią ożywić martwe obrazy. Nagle postaci z ekranu stają się naszymi przyjaciółmi, ich problemy przeżywamy bardziej niż własne. - Jaki to ma właściwie związek z początkiem kariery? - Miałem prosty wybór. – Werfrand rozłożył ręce. – Podążyć drogą, która już zaczęła się przede mną zaznaczać: z wielką radością malować obrazy i klepać biedę albo odnaleźć się w bardziej cenionej rzeczywistości. Nie bez powodu najlepsi współcześni malarze umierają z zasuszenia na poddaszach kamienic, a ja przez całe życie opływam w luksusy. - Wtedy nie wiedział pan, że się uda. - Tego się nigdy nie wie, ale do podejmowania decyzji wystarczy zwyczajny rachunek prawdopodobieństwa. Film potrafi sprawić, że ludzie płaczą, śmieją się, wychodzą z kina z chęcią odmiany swojego życia. Obrazy nie. Nie trzeba mówić, za czym pójdą większe pieniądze. - Chodziło o wygodne życie… – Dziennikarka z trudem ukryła rozczarowanie. - Mam swoje lata, mogę być szczery. – Werfrand spojrzał na nią ciepło. – Proszę nie wymagać ode mnie taniej poprawności znanych architektów. Przyjmując wielomilionowe zlecenia, mówią, że „wychowali się w podobnej okolicy i chcieliby wrócić do lat dziecięcych”. Ja przyznaję, absolutnie szczerze. Chodziło o pieniądze. - Ale to nie jedyny powód porzucenia malarstwa. – Dziennikarka przekartkowała swoje notatki. - Była jeszcze rodzina. - To wszystko jest powiązane. Moi krewni zajmowali państwowe stanowiska, posiadali ogromne majątki ziemskie lub prowadzili zyskowne interesy. Słysząc, że jako dorosły mężczyzna będę malował obrazy, łapali się za głowy. Panienki, owszem. Ubodzy studenci, czemu nie! Ale ja?! Trudno im było to sobie wyobrazić. Decyzję o pracy w przemyśle filmowym przyjęli niewiele lepiej. – Werfrand uśmiechnął się do własnych myśli. – Mógłbym zadać pani jedno pytanie? - Jeśli nie będzie zbyt trudne. - Uroda to dla pani duży problem? – Werfrand pochylił się w stronę rozmówczyni. - Raczej atut. - To dlaczego skrywa go pani pod niepotrzebnymi słowami? Chwila ciszy, wymiana spojrzeń. W końcu kobieta zaczęła powoli: - Bo mam jeszcze rozum, który mężczyźni nie zawsze potrafią zauważyć. 2. W głowie Werfranda rozbłysło dawno zapomniane wspomnienie. Orkiestra w oparach dymu gra swoje najlepsze przeboje. Tłum ludzi szaleje na parkiecie. On siada przy wolnym stoliku. Nieodzowny papieros w ręku, wystudiowany ruch dłoni w stronę ust. - Nuda, nuda, nuda. W tym mieście nie ma prawdziwych mężczyzn – wysoki, kobiecy głos zawibrował w powietrzu. Werfrand odwraca głowę. Ledwo zdążył spojrzeć, już poczuła na sobie obcy wzrok, zwróciła uwagę. - Jest pani skończoną pięknością. – Podniósł się i ruszył w jej kierunku. – Dlatego nie powinna się pani odzywać. - To już koniec? – Spytała podnosząc jedną brew. – Ma pan coś jeszcze do powiedzenia? - Piękno oczarowuje, ale z dodatkiem inteligencji staje się zabójcze. – Uśmiechnął się delikatnie Werfrand. - Tylko prawdziwi mężczyźni są mu w stanie sprostać. - Nie chcę innego towarzystwa – kobieta oznajmiła z zimną wyniosłością. - W takim razie, żeby uwolnić panią od zbędnego balastu – Werfrand pochylił się, ofiarowując swoje ramię. – Mogę prosić do tańca? Bez słowa podała mu rękę i ruszyli na parkiet. Tańczyła fenomenalnie, lecz Werfrand nie ustępował jej kroku. Znalazł nawet chwilę, żeby przesunąć dłoń po jej kształtnej talii. - Co będzie następne? – zagniewała się uroczo jak każda kobieta, która chce, choć nie powinna. – Zaprosi mnie pan do siebie? - Powiem, że ma pani piękne uszy. – Odgarnął kosmyk jej włosów. – I znakomicie dobrane kolczyki. - Obeznany w kobietach… - Czar prawdziwej damy tkwi w szczegółach. A ja jestem nań szczególnie wyczulony. Muzyka zwolniła. Większość tańczących zajęła miejsca przy stolikach, a Werfrand przytulił mocniej swoją wybrankę i zakołysał w rytm kolejnej melodii. - Nie będzie mi pani miała tego za złe – wyszeptał jej na ucho. - Tańca nie, jedynie bezczelność. - Gdybym był inny nawet nie wstałaby pani od stolika. - Był pan przede wszystkim celny, a ja nie chciałam już dłużej słuchać tych śmiertelnych nudziarzy. - Proponuję słuchać tego. – Werfrand położył swoją dłoń na jej sercu. A właściwie piersi. - Skoro tak pan nalega. – W odpowiedzi położyła rękę na jego kroczu. - Może się przedstawię, Werfrand Stephen – Na jego twarzy zdziwienie mieszało się ze zdumieniem. - Isabella. - Jesteś intrygującą kobietą, Isabello – wyszeptał niskim głosem. – Zdajesz sobie sprawę, jakie to robi wrażenie? Jak burzy krew, jakie szaleńcze myśli wywołuje? - Nie jest to wcale trudne. - Ale na mnie nie działa. – Pokręcił głową. - Czyżby? - Większość kobiet prosi się o uwagę. Tak jak ta pani w fioletowym szalu. Zobaczysz ją podczas kolejnego obrotu. - Co z nią nie tak? – zapytała Isabella po kilku tanecznych krokach. - Udaje dystyngowaną, a tak naprawdę łasi się o każde ciepłe słowo. Inne starają się, z lepszym lub gorszym skutkiem, wabić. Dwuznaczne uśmieszki, rwane półsłówka, słodkie niedopowiedzenia. Używają całej palety środków, ale wabić potrafią nawet modliszki i dobrze wiemy, jak to się kończy. Prawdziwi mężczyźni nie powinni na to reagować. - Prawdziwi mężczyźni? – spytała Isabella. – Prawdziwe mogą być jedynie kobiety. Szczególnie jeśli są zabójczo piękne i absolutnie zepsute. - Co wtedy? - Nawet jeśli gardzicie nimi w słowie to wielbicie w myślach. Nawet jeśli chcielibyście mieć to paraliżuje was strach przed porażką. Nawet jeśli macie to boicie się utraty. - Nie chcę mieć, wystarczy mi jeden wieczór. - Będziesz tego żałował. - Mimo to zaryzykuję – Werfrand mówiąc to niemal muskał ustami jej policzek. - Spotkajmy się na drugim piętrze. - Nigdzie stąd nie pójdę. - Więc wrócisz do stolika, usiądziesz i znów będziesz słuchać tych nadętych dupków? – Werfrand uśmiechnął się kącikiem ust. – Czekam na górze. - Nic ci nie obiecałam! - W takim razie zmarznę w oczekiwaniu… – Ukłonił się na pożegnanie. – Mam nadzieję, że przynajmniej wspomnienie tego tańca trochę mnie ogrzeje – wyszeptał cicho i zniknął wśród stolików. Uwodzenie wymaga talentu linoskoczka. Jest niebywałą gimnastyką języka i taktu. Ciągłym balansowaniem na cienkiej linie, z której strącić może jedno złe słowo czy niefortunny gest. Ale Werfrand uwielbiał te erotyczne podchody. Samo poszukiwanie wieloznacznych metafor sprawiało mu dziką rozkosz. Wszystko, żeby jak najszybciej rozpoznać, co pomoże dojść do celu, a co zrzuci w przepaść. - Bukiecik dla ciebie! – Ucieszył się na widok Isabelli wychodzącej z windy i wyciągnął przed siebie małą wiązankę. - Skąd go masz? - Ukradłem w lobby. - Jesteś szalony! Mówiłam to już? - Nie musisz. – Złapał ją za rękę. – Nie ustępujesz mi w odwadze. Weszli do apartamentu. Isabella włączyła muzykę, Werfrand przyniósł świeczki, w powietrze wzbił się słodki zapach pożądania. Ona tańczyła w ciepłym blasku świec, akcentując każdy przesycony pożądaniem ruch. On przyglądał się temu z uśmiechem, siedząc na fotelu. Gdy spróbował wstać, Isabella ruszyła na niego ze słodką furią i przygniotła do oparcia obcasem. On zauważył jej koronkową podwiązkę wieńczącą czarne rajstopy. Ona przebiegła zmysłowo palcami po udzie. Ręce Werfranda ruszyły na pomoc. Nim doszły do celu, bogini zrobiła krok w tył, a sukienka okryła jej nogi. Wróciła do tańca, jakby nigdy nic. Żeby po chwili w rytm płynącej melodii zdjąć ramiączko sukni. Werfranda przeszył gorący dreszcz. Drugie ramiączko. Wstrząsnęło nim palące pożądanie. Wstał z fotela, objął ją w pasie, pocałował. Najpierw w ramię, potem w smukłą szyję, z której odgarnął jasne kosmyki, w końcu w płatki uszu, wydobywając z ust Isabelli pierwszy szept zachwytu. Pragnął wzbudzić kolejne, pieszcząc z coraz większym zaangażowaniem, lecz ona gwałtownie wyswobodziła się z uścisku. Odwróciła głowę, zbliżyła swoje zimne, zielone oczy do jego błękitnych, napawając się widokiem męskiej bezradności. Werfrand był zbyt dobry, żeby wypuścić go z rąk. Opanowany, choć z nutką szaleństwa. Delikatny, acz płonący żądzą. Dziki, lecz o manierach arystokraty. Nadszedł moment ostatecznego tryumfu. Isabella zsunęła jeszcze odrobinę sukni i z dumą zwycięzcy pochyliła się nad Werfrandem. Pieściła go w sposób, jaki mógł sobie jedynie wymarzyć. Nie było to wówczas popularne, uchodziło wręcz za niegodne damy, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Wiedziała, że dotyk jej ust wprawia w drżenie każdą komórkę męskiego ciała. Wzrok Werfranda natychmiast się zamglił, a ciało zaczęło rozpływać się w narastającej przyjemności. - Chce pan jeszcze o coś spytać? - Proszę? – Werfrand odpowiedział z niezbyt wyraźną miną. 3. - Pytał pan o urodę. – Dziennikarka ze zdziwieniem przechyliła głowę. – Chce pan wiedzieć coś jeszcze, zanim wrócimy do wywiadu? - Nie, przepraszam, zgubiłem wątek. – Werfrand na nowo ustalał granice między wspomnieniem a rzeczywistością. – W moim wieku to chyba normalne. - Przecież świetnie się pan trzyma! „Jakbym o tym nie wiedział!” – pomyślał już zupełnie trzeźwo. - Powiedział pan, że nie chce okłamywać swoich widzów – zaczęła po chwili dziennikarka. – Zastanawia mnie czy wszystkie rzeczy, o których opowiadały pańskie filmy, przeżył pan wcześniej na własnej skórze? - To dwie zupełnie odrębne kwestie. Już mój debiut był o śmierci, a ja ciągle żyję. – Werfrand wbił oczy w sufit. – Swoją drogą ostatnio czytałem scenariusz „Przenikania” i zaskoczyło mnie, jak wiele spostrzeżeń okazało się trafnych. A przecież pisząc go, nie miałem nawet trzydziestu lat! – Dziennikarkę na dźwięk tych słów przeszedł dreszcz. – To naprawdę nie jest wiek, w którym się umiera! - Wracając do doświadczeń… - Wygląda pani dużo młodziej – przerwał jej reżyser. – Nie wiem, ile jeszcze to potrwa, ale proszę się nie przejmować. To, jak o sobie myślimy, w tajemniczy sposób wpływa na innych ludzi. Coś pani pokażę. – Werfrand zdjął okulary i poprawił fryzurę. - Nie rozumiem. – Pokręciła głową dziennikarka. - Zaraz pani zobaczy. Jedno z moich uszu strasznie odstaje. - Rzeczywiście, lewe! - Moje odstające ucho jest takie jak pani starzenie – zwyczajne. Patrząc w lustro, nigdy go nie widziałem. Więc inni również go nie dostrzegali. Dlaczego zatem piękna kobieta martwi się pierwszymi zmarszczkami? - Powiem to panu – redaktorka wycelowała w Werfranda łyżeczką do kawy – gdy przestanie się pan bawić we Freuda i odpowie na moje pytanie. - Będąc młodym, niewiele wiedziałem o śmierci. Stąd słabości „Przenikania”. Ale, paradoksalnie, część atutów tego filmu to konsekwencja czystej obserwacji. Pozbawionej milionów nieistotnych szczegółów, które zauważa się, uczestnicząc. – Werfrand zmrużył oczy. – Swoją drogą, gdy o śmierci ma się już coś nowego do powiedzenia, to zwyczajnie nie można tego zrobić. - Doskonała pamięć, lepsza, niż sądziłam. – Kobieta szybkim ruchem dłoni uporządkowała swoje notatki. – Mówi panu coś nazwisko Svensson? Karl Svensson? - Ciekawy reżyser – odparł sucho Werfrand. - Dobrze się znaliście? - On wiedział kim ja jestem, ja wiedziałem o jego istnieniu. - Podobno szczerze pana nienawidził. - Zbyt mocne słowo… - Jak by opisał pan wasze relacje? – dziennikarka przypierała do muru. - Pełna szacunku rywalizacja. - Mało wylewnie. - A co chciałaby pani usłyszeć? – reżyser był jeszcze spokojny. – To bardzo smutna historia. Rano martwisz się niezapłaconym rachunkiem, kłócisz o kilka zdań w scenariuszu, a wieczorem – pstryk! – znikasz. - Czy popularność „Przenikania” nie wynikła z faktu, że Svensson nie zdążył nakręcić swojego filmu? Publiczność bardzo na niego czekała… - Pani informator musiał być nienawistnym dinozaurem, skoro tak to zapamiętał. – Werfrand uśmiechnął się z kpiną. – Moja uwaga dotycząca pani urody mogła być nietaktowna, ale jest niczym w porównaniu do nekrofilii, którą właśnie mi pani zarzuciła! - Zacznijmy w takim razie inaczej: byliście przyjaciółmi? - Nie. Ale cyniczne aluzje są daleko nie na miejscu, są… podłą obrzydliwością. Perliste zdania rozpadły się na samolubne wyrazy. Katedra strzelistych tłumaczeń zmieniła się w gruzowisko wymówek. Werfrand wziął głęboki oddech, postanowił użyć sprytu i wybrnąć z sytuacji w najbardziej spektakularny sposób. – Trochę zbyt ostro zareagowałem, ale proszę mnie zrozumieć. Widziałem, jak ginie… - Kto? Karl? – Brwi dziennikarki uniosły się ze zdziwienia. – Przecież to miał być wypadek samochodowy. - I był. – Reżyser opadł na fotel. – Mieliśmy ostrą wymianę zdań, powiedziałem kilka słów za dużo. Zaraz po tym Karl wyszedł z restauracji, a ja poczułem, że muszę go przeprosić. Padał deszcz, jechałem za nim, widziałem, jak wpada w poślizg. Rozległ się potworny huk, jego auto było doszczętnie rozbite. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Nigdy… - Nie powiedział pan o tym policji, jego rodzinie, nie wiem, komukolwiek? – Kobieta szukała wzrokiem oparcia. - Co by to zmieniło? - Ale przez tyle lat? - Widziałem kawałki ciała, krew, porozrzucane przedmioty. Miałem powiedzieć jego rodzinie, gdzie leżała ręka, a gdzie potoczyła się głowa? Za szybą kawiarni pospiesznie sunął tłum przechodniów. Jedynie nieliczni zwalniali kroku, zaglądali do środka, chcąc się upewnić, czy starszy pan siedzący przy stoliku to „ten znany reżyser”. Gdy potwierdzali przeczucie wyniesione z plotkarskich gazet, ich twarze przybierały wyraz pokrętnej zazdrości lub kłamliwego wyrzutu. „Co podstarzały reżyser robi z tą piękną, młodą kobietą? Obiecał jej rolę w kolejnym filmie? To jego kochanka?” Po tylu latach doświadczeń Werfrand nie zauważał już spojrzeń obcych ludzi. Nauczył się, że tłum wie wszystko, sądzi łatwo, a jego wyroki są prawomocne i to na dożywocie. Nie ma żadnej wyższej instancji, do której można by się odwołać. - Widzę, że musi pani trochę ochłonąć. Zróbmy przerwę, będziemy kontynuować po obiedzie. – Reżyser zabrał swoje rzeczy ze stolika i wyszedł. Pod kamienną maską spokoju ukrywał nerwowe drżenie. Nie mógł sobie darować tej krótkiej chwili kłamliwej szczerości. Śmierć Karla była sekretem skrywanym przed wszystkimi. Przed rodziną zmarłego, gdy na pogrzebie Werfrand przeciwsłonecznymi chował zaczerwienione okularami. Przed ze strachu przyjaciółmi, oczy za bezczelnie wypytującymi, jak to wyglądało naprawdę. Przed każdą z trzech żon z miłości chcących poznać sekrety jego duszy. Na szczęście spokój jesiennego popołudnia szybko ukoił wzburzenie Werfranda. Wystarczyło kilka kroków, a przestał myśleć o Karlu, wypadku samochodowym i rozmowie z dziennikarką, w której to prawie do wszystkiego się przyznał. Szedł powoli, podpierając się długą, rzeźbioną laską. Specjalnie wrócił na stare lata w swoje rodzinne strony, żeby iść spokojnie, przed siebie, gdzie nogi poniosą. Bez obawy, że znajdzie się na jakimś nieznanym skrzyżowaniu, wśród obcych twarzy. Szedł, mijał ludzi, mijał mury. „Jak bardzo są do siebie podobni – myślał. – Mury i ludzie. Szarzy, zazwyczaj płascy. Dobrze, że czasami ładnie się starzeją”. Nie zauważył czerwonych cegieł, na widok których tracił kiedyś radosny wyraz twarzy. Mosiężnej bramy, zamykającej się za nim codziennie rano z przerażającym hukiem. Szkoły, znienawidzonej, nudnej szkoły. Mając trzynaście lat, nie znał jeszcze starczego cynizmu, pozwalającego znosić natrętną rzeczywistość z kpiarskim uśmiechem na ustach. Musiał sobie radzić w inny sposób. Dlatego gdy ciężar nauczycielskich nakazów i zakazów stawał się nieznośny, zarzucał torbę na ramię i uciekał z zajęć. Wałęsał się później długimi ulicami, przesiadywał w kawiarniach, chował w ostatnim rzędzie sali kinowej, żeby tylko doczekać odpowiedniej godziny na powrót do domu. Według tego samego, ogranego scenariusza miała potoczyć się kolejna szkolna ucieczka. Jesień, złote liście rozsypane na chodniku, podniecający smak zakazanego miesza się z niemiłym zapachem konsekwencji. Chroniczna nieobecność na zajęciach w najlepszym razie kończyła się w gabinecie dyrektora. Częściej – na bruku. Z tornistrem pełnym nie podręczników, ale znacznie cięższych, zawiedzionych rodzicielskich oczekiwań. Jednak Werfrand nie mógł wysiedzieć dłużej w oparach mądrych nauk profesorów, którzy wszystko wiedzą lepiej i głupich rozmów uczniów, zachowujących się tak, jakby nie rozumieli nic. Wolał promienie słoneczne delikatnie ogrzewające twarz i spacer po chodniku usłanym kolorowymi liśćmi. Harmonię brązowych, czerwonych i żółtych barw zepsuła biała kartka, którą przywiał pod jego nogi wiatr. - Nie! – Przeraźliwy pisk zmroził przechodniów. Mimo to Werfrand zgiął się w pół i podniósł kartkę. – Nie możesz tego zrobić! – Wysoka dziewczynka skamieniała przy nim bez ruchu. - Dlaczego? – spytał bez przekonania, patrząc na jasnowłose cudo. Miała świecące oczy, delikatny nosek i rozwarte wargi. Dyszała jednak zbyt ciężko jak na prezent z niebios. - To moje, dawaj – syknęła, co tylko potwierdziło jej realność. - A znaleźne? - Przepraszam, nie powinnam się tak zachowywać. – Mała kokietka poprawiła rozwiane loki i wyrównała fałdki na sukience. – To prywatna korespondencja, dlatego proszę o zwrócenie mojego listu. – Wyciągnęła przed siebie dłoń. - Nie mów tak, nie jesteś w szkole. – Werfrand już chciał oddać list, lecz w ostatniej chwili cofnął rękę. – Oddam, jak umówisz się ze mną w parku. Jutro, o tej samej porze. - Dobrze – dziewczynka przytaknęła. – A teraz list. - Skąd mam wiedzieć, że przyjdziesz? - Daję słowo. - Daj w zamian swój szal. - Będzie mi zimno – jęknęła błagalnie. – To głupi pomysł. - Oddam ci swój. - Nie – tupnęła nogą, uznając negocjacje za zakończone. - To zabieram list. - Dobrze, dobrze. – Dziewczynka podniosła do góry ręce. – Zgadzam się na wszystko. Werfrand zdjął swój szal i wymienił go na jej fioletowy - Jak masz na imię? – spytał, gdy blondynka wcisnęła list do torby. - Adela – odparła, po czym zapanowała niezręczna cisza. – Ja już pójdę… - Nie spytasz, jak się nazywam? - Jesteś okropnym szantażystą! – wykrzyknęła z oburzeniem. – W ogóle nie powinnam z tobą rozmawiać! - Jutro nie będzie tak źle. Wstrętny szantażysta Werfrand mówi „do widzenia”. - Chociaż imię masz ładne... - Tak jak ty – odparł bez namysłu i obrócił się na pięcie, ukrywając swoje zażenowanie. Następnego dnia po lekcjach szybko pożegnał chłopaków („Idę do ciotki, muszę się śpieszyć”), zmylił trop („Prosto, przez podwórze kamienicy, teraz w lewo, nikt mnie nie zobaczył”) i przysiadł na ławce obok głównego wejścia do parku. Dopiero wtedy, rozglądając się uważnie na boki, wyjął z torby szal, po czym przewiązał nim szyję. Przerażenie męczyło go przez całą noc. „Adela wydaje się bardzo miła… – pierwsza myśl nie była jeszcze taka zła. – Ale nigdy nie byłem na randce! Jeśli ona się już z kimś spotykała? Zacznie zadawać trudne pytania? O czym w ogóle będziemy rozmawiać?!” Werfrand nie mógł uwierzyć, że się z nią umówił. Uciekając ze szkoły, był tak zamyślony, że nie zdążył się przestraszyć i tak zaskoczony, że nie miał nawet czasu pomyśleć. „Chłopaki będą mi zazdrościć – dodawał sobie otuchy. – Poderwę najpiękniejszą kobietę na świecie”. Lecz oczyma wyobraźni widział raczej, jak strzela koszmarną gafę, twarz Adeli tężeje w zdziwieniu, żeby po chwili zmienić się w spazmatyczny rechot. Potem dziewczyna opowiada o całym zdarzeniu swoim koleżankom i katastrofa gotowa. Dlatego poskramiając swoje najgorsze koszmary, Werfrand przeanalizował wszystko tysiąc razy. Adela zbliża się do niego powoli. On wstaje, całuje ją w rękę, rozpoczyna rozmowę. Od komplementu, ze swadą i bez kompleksów. Z promiennej wizji wyrwał go jednak cichy głosik. - Cześć – Adela wyrosła jak spod ziemi. - Cześć – wydukał, nie podnosząc się nawet z ławki. Dziewczyna usiadła bez słowa usiadła na drugim jej końcu. I gdy rzeczywistość sprzysięga się przeciwko tobie, to już wszystko, od początku do końca musi pójść źle. Bo nie dość, że Werfrand nie zauważył przyjścia Adeli, to w najbardziej popularnym parku w całym mieście nagle zapanowała cisza. Spacerowicze przestali przechadzać się dróżkami, nieznośne gaworzenie dzieci umilkło, nawet ptaki zapomniały o swoich miłosnych trelach. - Ciekawy był ten list? – wydusił z siebie po chwili. - Słucham? - Czy list, który wczoraj dostałaś, był ciekawy? – Powtórzył nieco głośniej. - Bardzo. - Dlatego nie chciałaś, żeby ktokolwiek go czytał? – Werfrand obrócił delikatnie twarz w jej stronę, lecz nie dostał odpowiedzi. - Może się przejdziemy? - Dobrze. – Dziewczynka poderwała się natychmiast z ławki i ruszyła przed siebie. Werfrand czuł się jak na przesłuchaniu. Tyle że wyduszanie kolejnych zeznań z podejrzanej nie sprawiało żadnej przyjemności. Śledczy nie wiedział, o co pytać, a podejrzana wstydziła się do czegokolwiek przyznać. - Piękna pogoda – zaczął po chwili chłopak. - Prawda. Znowu skucha. Szłoby lepiej, gdyby mniej szarych komórek zajętych było odczuwaniem przerażenia. Jest! Kolejny temat. Dziewczyny podobno lubią zwierzęta. - Czasami można tutaj zobaczyć wiewiórki. Takie ładne, rude. - Też je lubię. Werfrand spuścił głowę i szedł w milczeniu obok Adeli. Nie wyglądała na skonsternowaną. Może lepiej ukrywała swoje czarne myśli, może w jej pięknej główce nie rodziło się ich zbyt wiele. Jakby spotkanie z chłopakiem musiało być nudne, a o jego jakości świadczyła ilość przespacerowanych kilometrów. W dzieleniu ciszy szybko doszli do perfekcji, ale Werfrand chciał dzielić z Adelą coś więcej. Najpierw nieśmiało musnął jej opuszki. Potem nieporadnie ujął wszystkie palce. W końcu złapał całą dłoń i ścisnął. Nie mocno, ale tak, żeby mieć pewność. Że ona tam jest, że odważyła się chwycić, że go nie odtrąciła. Widział, jak powoli podnoszą się kąciki jej ust. Uśmiecha się, naprawdę! Ujął jej dłoń z większą pewnością, dalej idąc przed siebie. Czuł ciepło dotyku, od którego szumiało w głowie, a w sercu robiło się lżej. Do chwili, gdy dziewczynka nieśmiało wyszeptała: - Muszę wracać. Jestem spóźniona. - Szkoda – odpowiedział Werfrand, zdejmując szalik. - Zostaw go sobie. Werfrand zamarł, choć serce pompowało do krwioobiegu gwałtowne uczucia. Była niepewność i zaskoczenie. Krótkie niedowierzanie, a zaraz po nim zachwyt wraz z nieodłączną towarzyszką radością. - To znaczy, że będziemy się spotykać? Dziewczynka nieśmiało potrząsnęła głową. 4. Werfrand był daleko – zarówno od tamtych zachwytów, jak i murów szkoły, które mogły mu o nich przypomnieć. Szedł dalej, w charakterystyczny dla siebie sposób. Pewnie, choć podpierając się laską. Dostojnie, mimo iż odrobinę zgarbiony. Stuk szpilek i szmer rozmów niosły się po brukowanej uliczce starego miasta. Kolejne buty, kurtki, czapki mijały go pospiesznie. Kolejne skamieniałe twarze. Lubił przyglądać się tym martwym społeczną istnieniom, wstającym oceną, a ubierającym obowiązkiem, się poczuciem myjącym przyzwoitości. zęby Tak wyekwipowani gnali do samochodów, tramwajów lub metra. „Ciekawe, kiedy ich wiecznie blade policzki nabierają zdrowych rumieńców, a przeszklone oczy blasku?” – myślał Werfrand, gdy z zadumy wyrwała go rozpromieniona uśmiechem kobieta. - Przepraszam bardzo, pan Stephen? - Nie, jego zdziadziały sobowtór – odpowiedział kwaśno reżyser. - Proszę tak nawet nie mówić – oburzyła się kobieta. – Mógłby pan być moim mężem! - A co na to tatuś? – W tym momencie oboje spojrzeli na małą dziewczynkę w szarym płaszczyku zarzuconym niedbale na szkolny mundurek. - To taki dowcip, kochanie – zwróciła się do niej ciepło matka. – Lepiej wyciągnij zeszyt, to pan Werfrand da nam autograf na pamiątkę, prawda? - Mówiłaś… – dziewczynka zaczęła kolejne zdanie, lecz karzący wzrok mamy szybko uspokoił jej zapędy. - Co chciałaś powiedzieć? – Werfrand schylił się na wysokość jej wzroku. - Mama mówiła… – zawahała się dziewczynka. – Mama mówiła, że nie można wyrywać kartek z zeszytu. - Proszę nie mieć jej tego za złe – Kobieta zaśmiała się, choć jej policzki zaszły rumieńcem wstydu. - Niesamowite – Werfrand pogłaskał dziewczynkę po głowie. – Ile jest sześć razy osiem? - Cztery – odpowiedziała dziewczynka. - Stolica Norwegii? - Oslo – wymamrotała po chwili wahania. - Zawsze słuchasz mamy? Mała przygryzła wargi. Spojrzała na mamę, spuściła oczy i dyplomatycznie odpowiedziała: - Staram się. Teraz to Werfrand zaniósł się śmiechem. - Powiem ci coś w sekrecie, ale niech to zostanie między nami, dobrze? Mama i tata na pewno chcą dla ciebie dobrze, ale czasami mogą się mylić. Wtedy nie musisz ich słuchać. Na przykład, gdyby mama powiedziała, że źle się zachowałaś przy wujku Werfrandzie, to zatkaj uszy rękoma. Jasne? Dziewczynka potrząsnęła głową. - Chciałbym ci coś dać… – Werfrand sprawdził, co kryje się w kieszeniach jego płaszcza. – Banknot, taka duża panna jak ty powinna mieć pieniądze na drobne wydatki. - Normalnie nie biorę niczego od obcych… – Dziewczyna delikatnie dygnęła. – Ale dziękuję, zostawię go sobie na pamiątkę. Jeszcze przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym reżyser wyprostował się i oznajmił: - Będzie pani miała z nią wiele problemów, ale wyrośnie na cudowną kobietę. Gdzie złożyć autograf? Mijały lata, a on wciąż nie rozumiał magii swojego podpisu. Gdyby ktoś chciał wyłudzić jego pieniądze z banku, to jasne. Ale na pamiątkę? Do oprawienia w ramkę albo schowania w najbardziej zaszczytnej szufladzie? - Bardzo panu dziękuję. – Kobieta podała mu dłoń. - To ja dziękuję – odpowiedział Werfrand i mrugnął okiem do dziewczynki. Zauroczony córeczką i zaintrygowany jej matką obserwował, jak obie znikają w tłumie przechodniów. „Mógłby pan być moim mężem” – wciąż dudniło w jego uszach. Takie słowa, nawet jeżeli wypowiedziane w formie żartu, zawsze są poważną deklaracją. Oznaczają, że kobieta spojrzała na swoją listę życzeń, odhaczyła spełnione kryteria, sprawdziła, ile zostało niespełnionych, ale wynik okazał się jednoznacznie pozytywny. Na przeszkodzie mogą stanąć jeszcze zasady, lecz pod naporem czułych słów i romantycznych gestów zapora racjonalności z łatwością pęknie. Bo pożądanie już zdecydowało, a przed tak potężną siłą trudno się bronić. Werfrand, jak każdy doświadczony mężczyzna, wiedział, że żona to najcudowniejsza istota na świecie. Byle tylko cudza i to do chwili, gdy uniesienie nie każe jej zmienić barw klubowych. Dlatego szedł dalej, przed siebie, z głową w chmurach własnych myśli. Nie zauważając kolejnego budynku, który powinien budzić wspomnienia. Budynku szkoły żeńskiej. Dawno, dawno temu, gdy Adela zgodziła się na kontynuowanie znajomości, umówili się pod nim na pierwszą randkę. Werfrand nieco się zdziwił. Szkoła wydawała mu się mało romantycznym miejscem. Nie wiedział jeszcze, że kobieta najpierw chce sobie wyobrazić, potem przeżyć, a na końcu o tym poopowiadać. I nie wiadomo, co jest najważniejsze, ale jeśli przy okazji będzie mogła się pokazać koleżankom to już spełnienie marzeń! Werfrand postanowił swoje wejście do jaskini lwa, jak każdą dobrą improwizację, uprzednio przygotować. Konieczne były kwiaty, a raczej kilkanaście minut namysłu, zanim powie sakramentalne „ta”, decydując się na jedną z wiązanek. - Najlepsza kompozycja – ucieszyła się kwiaciarka, niemal pewna, że niezdecydowanie zwycięży z wolą zakupu i szybko zabrała się do pakowania. - Zrobimy inaczej. Proszę wziąć ten, ten i ten. – Werfrand, widząc kwiaty w kobiecej dłoni, od razu zmienił zdanie. – Kilka tamtych liści wokół, wystarczy związać. - Kolory będą się gryzły – odburknęła kwiaciarka. - Proszę mi zaufać – odpowiedział stanowczo i wyciągnął kilka małych stokrotek z pobliskiego wazonu. – Jeszcze to na ozdobę. Po chwili pojedyncze kwiaty zmieniły się w najwspanialszy bukiet w całej kawiarni. - Rzeczywiście piękna, powinnam takie sprzedawać. - Nie mam nic przeciwko, jeśli pierwowzór dostanę za darmo. - Ty urwisie! Niech będzie. Mam nadzieję, że to naprawdę piękna dziewczyna. Werfrand w odpowiedzi pokiwał jedynie głową, strzepnął kilka pyłków z rękawa i ruszył w stronę szkoły. Miał wrażenie, że idzie do fabryki kobiet, w której szalony naukowiec produkuje najróżniejsze typy urody i charakteru. Z warkoczykami i bez. Blondynki oraz brunetki. Grzeczne albo i nie. Ważne, że w takich samych mundurkach. „Ciekawe, czy któraś z nich jest ładniejsza od Adeli” – przeszło mu przez myśl, gdy z każdym kolejnym krokiem oblepiało go coraz więcej dziewczęcych spojrzeń. Najpierw ukradkowo zazdrosnych, potem ciekawskich, w końcu pełnych wyrzutu. Wszystkie chciały, żeby to po nią przyszedł uczeń szkoły męskiej. Adela nie kazała na siebie długo czekać. Wyszła z budynku w otoczeniu koleżanek, zauważyła Werfranda, zbiegła po schodach i pocałowała go w policzek. - Jesteś dużo odważniejsza niż przedwczoraj. - Bo przyszedłeś w moim szaliku. - Wtedy też go miałem. - Wyciągnięty po kryjomu z torby! – uśmiechnęła się Adela, a Werfrand zrobił taką minę, że od razu zaczęła się tłumaczyć. – Nic o tobie nie wiedziałam! Mogłeś być wariatem, porywaczem, nie wiem, kimkolwiek. - Obserwowałaś mnie? Adela przytaknęła. - Z koleżankami? – Werfrand odwrócił się i zobaczył kilka szkolnych mundurków, zakrywających usta dłońmi i szepczących coś po kryjomu. - Dzisiaj o nic je nie prosiłam! – Zarumieniła się Adela. – Widocznie są ciekawe. - Czego? - Nie zadawaj głupich pytań. Powiedziałam, że jesteś czarujący. Werfrand pomachał do nich, po czym złapał Adelę za rękę i zrobił kilka kroków w milczeniu. - Za pierwszym razem nie byłem – spochmurniał. - Tylko się nie tłumacz! 5. Musiało minąć kilka dobrych lat zanim Werfrand zaproponował Adeli pozowanie do portretu. Bo choć pomyślał o tym od razu, gdy ją zobaczył, to jej piękno wymagało szczególnej uwagi. Żeby się nie rozczarować, a jego nie zawieść, trzeba było mistrzowskiej techniki i wprawnego oka. W końcu jednak Adela stanęła na podwyższeniu. W jasnym świetle dnia spoglądała za okno, z którego widać było drzewa parku i wolno spacerujących ludzi. Werfrand nie miał czasu na podziwianie krajobrazu. Całą swoją uwagę skupiał na modelce i świeżo zagruntowanym płótnie. Zabierał się jednak do pracy z pewnym ociąganiem. Adela sterczała na podwyższeniu ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Jej usilna chęć gwarantowała raczej poprawne zdjęcie paszportowe niż kunsztowny portret. Malarz wziął do ręki gruby pędzel i przez dłuższy czas mazał z zacięciem po obrzeżach płótna. W końcu westchnął głęboko, podparł się z zadowolenia pod boki. - Mogę zobaczyć? – Adela przechyliła z zainteresowaniem głowę. - Oczywiście, już prawie skończone. Dziewczyna zrobiła kilka kroków i spojrzała na obraz. - Przecież tu nic nie ma! - Spodziewałaś się czegoś innego po piętnastu minutach? Zacisnęła zęby i wróciła na podest. Odrobina złości wystarczyła, żeby przeistoczyła się z grzecznej dziewczynki, stojącej na baczność podczas szkolnego apelu, w młodą kobietę, która choć nie jest jeszcze damą, to ma ku temu wyraźne predyspozycje. Werfrand, widząc jej rozdrażnienie, od razu zabrał się do pracy. Rysy napinały się niepotrzebnie, ale było to znacznie lepsze niż dotychczasowy uśmiech pustej wydmuszki. Na płótnie pojawił się ślad delikatnie zadartego noska, ust i policzków. - Teraz nie możesz nawet drgnąć… I nic nie mów! – powiedział stanowczo i od razu wychylił się zza obrazu, żeby spojrzeć na jej delikatnie rozwarte usta, które zamarły w pół słowa. Kilka szybkich kresek zaznaczyło kontur i popłynęło wzdłuż policzka. Potem poprawi je burgundową czerwienią, najważniejsze, że uchwycił. Ale dobry początek w przypadku tak oszałamiającej urody nie gwarantował sukcesu. Adela miała policzki, których zazdrościły jej dojrzałe kobiety. Oczy, w których chcieli się topić nawet stateczni mężczyźni. Twarz znajdującą uznanie już na pierwszy rzut oka. Nie tak jak tysiące odstręczających gęb, wymagających opatrzenia, zanim staną się odpychająco ciekawe. Natura odmierzyła ją boską miarą, do granic niemożliwości utrudniając pracę karykaturzystom i malarzom. Pierwsi musieli mocno się natrudzić, żeby znaleźć defekt jej urody. Drugim potrzebny był mistrzowski kunszt, żeby w gładkich rysach twarzy zawrzeć całe jej piękno. - Na dzisiaj koniec – Werfrand wymruczał pod nosem, robiąc ostatnie pociągnięcia pędzlem. W szarym świetle skóra traciła swój dystyngowany powab. – Należy ci się nagroda. - Sam byś chciał nagrody – odpowiedziała Adela, podchodząc do obrazu. – Niezły. - To wszystko? - Jestem głodna, zabierz mnie na kolację… Werfrand rzucił ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę portretu, zdjął fartuch i poszedł ze swoją muzą świętować utratę jej artystycznego dziewictwa. Gdy późnym wieczorem wrócił do pracowni, już przez półotwarte drzwi dostrzegł przed obrazem postawną sylwetkę. - Nic mi nie mówiłeś – wyszeptał ojciec, nie odrywając wzroku od portretu. Mieli identyczne usta, podobne podbródki, ale z ich twarzy płynęły skrajnie odmienne przesłania. Od Werfranda biła intelektualna lekkość, ojciec uosabiał męską siłę. - Słyszałem, że jest piękna, ale nie sądziłem, że aż tak – zaczął po chwili, a zdziwienie w jego głosie mieszało się z ojcowską dumą. – Przynajmniej raz plotki okazały się prawdziwe. - Kiedy się dowiedziałeś? - Kilka miesięcy temu – odpowiedział spokojnie. – Trudno, żeby dyplomata nie wiedział, co dzieje się pod jego własnym dachem. – I zajęty własnymi myślami przyłożył palec do ust. Ten drobny gest, trwający ułamek sekundy, wystarczył Werfrandowi, żeby mieć pewność. Ojciec kłamał. - Musisz ją bardzo kochać. – Dyplomata zdał sobie sprawę ze swojego błędu. A że nie miał w zwyczaju przegrywać nawet w spotkaniach towarzyskich, szybko przeszedł do kontrofensywy. - Dyplomaci nie znają miłości, tylko usankcjonowane słabostki. – Werfrand odpowiedział jego własnymi słowami. - A co zrobisz, gdy przestanie być taka piękna? I to nie za dziesięć lat, a najwyżej kilkanaście miesięcy? – Mężczyzna zbliżył się do obrazu i wskazał miejsce, w którym skroń Adeli przechodziła w czoło. – Przyjrzyj się następnym razem uważniej, a ten obraz będzie najpiękniejszą rzeczą, jaka zostanie po jej młodości. – Odwrócił się do syna. – Widziałeś jej matkę? Brak urody, brak atutów. Nie ma nic smutniejszego niż królowanie upadłemu imperium. Dobranoc! Dyplomata rzucał ziarno niebezpiecznych myśli, wiedząc, że spadnie na podatny grunt. Świadomość nie zdąży go wydziobać, ziarno zakiełkuje, wyrośnie, będzie kiedyś potężnym drzewem dobra i zła. Sam Werfrand nie dostrzegał jeszcze problemu. Spędzał z ukochaną coraz więcej czasu. Były wspólne spacery, wspólne jedzenie ciastek, wspólne wypady do kina. Opowiadanie historii z tak niedawnego jeszcze dzieciństwa, a w chwilach pełnych romantycznej powagi – patrzenie sobie głęboko w oczy i rozmowy, ściszonym głosem, o przyszłości. Wszystko, co typowe dla pierwszej miłości. Nieznającej jeszcze uczuciowej partyzantki, którą muszą sobie zgotować zaprawieni w bojach kochankowie. Adela ze swoimi delikatnymi ustami, odrobinę zadartym noskiem i obłędnie błękitnym spojrzeniem była jak kwiat, który zakwitł zbyt szybko. Roztaczała wokół siebie upajającą woń, nie bardzo wiedząc, jak ją wykorzystać i czemu ma służyć. Werfrand był równie niedoświadczony, choć znacznie bardziej ciekawy. Dlatego zaprosił Adelę do siebie pod pozorem dalszego malowania. I choć lata doświadczeń z zawodowym dyplomatą nauczyły go kłamać jak z nut – patrząc prosto w oczy, z uśmiechem na ustach – to męczył go ten mały podstęp. Nie mógł się pogodzić, że miłosna pantomima, tak jak dyplomacja, składa się z trzech dróg: słowa, działania i myśli, które rzadko kiedy biegną obok siebie. Adela bez słowa weszła do mieszkania. Właściwie nie zdążyła nic powiedzieć, bo Werfrand rzucił się na nią z pocałunkami. Chwile, gdy w domu nie było nawet służącej, należały do rzadkości. Dlatego zakochani szybko przenieśli się do pracowni, która specjalnie na tę okazję zmieniła się w romantyczne gniazdko. W tej scenerii Werfrand muskał wargami i drażnił językiem jasny meszek na ciele Adeli. Fale gorąca uderzały do głowy, mięśnie rozluźniały się w rozkoszy. Jednak tego dnia miało być piękniej niż zwykle. Dłonie Werfranda krążyły po bluzce Adeli z ledwo ukrywaną ciekawością. Zapędzały się na tereny zakazane, trochę od niechcenia, jakby przez przypadek. Tak naprawdę zbliżając się do celu z rozmysłem. Zaczęły odpinać guziki, Adela nie miała siły odpowiedzieć, obezwładniona rozkoszą, roztopiona w oczekiwaniu. Jej ręka sama, sprawnym ruchem, zabroniła dalszej drogi. - Jesteś piękna, najpiękniejsza – Werfrand pomiędzy kolejnymi pocałunkami szeptał najbanalniejsze z zaklęć. Śmieszyłyby go te słowne podchody, gdyby nie widział, jak dziewczyna łamie się pod ich naporem. W końcu odpiął pierwszy guzik. Szło z trudem, bo choć Adela nie chciała się opierać, powstrzymywały ją zasady wpajane od najmłodszych lat przez matkę, ciotkę i babki. Mimo to czułe spojrzenie Werfranda i kilka słodkich słów było wystarczającym antidotum na myśli o gorzkich wyrzutach rodziny. Chwilę później ustąpił drugi, trzeci, a zaraz po nim i czwarty guzik. Młode, mlecznobiałe piersi Adeli wyjrzały na świat z ciekawością. Ufnie oddając się pieszczotom męskich dłoni. Werfrand przez dłuższą chwilę na przemian gładził je i całował. Potem ruszył w dalszą podróż, z uwagą badając wszystko, co napotkał na swojej drodze. Najpierw wcięcie w tali, potem brzuch. Ominął sukienkę, żeby zainteresować się kolanami i wnętrzem ud. W końcu jednak zatrzymał się przed jej kobiecością. Gorącą podnieceniem, wilgotną ciekawością. Szukał niepewnie wstępu, jakby przed samą bramą do raju zapomniał drogi. Z pomocą przyszła Adela, podnosząc delikatnie biodra. Bukiet wrażeń, jakich doznała po chwili, był wystarczającą nagrodą za tę odrobinę wysiłku. Najpierw delikatne mrowienie, potem dreszcz rozluźnienia stapiający myśli. Nie spodziewała się, że może to być tak miłe, pełne ciepła i bliskości, przeżywane razem z Werfrandem, który z początku delikatny, teraz przyspieszał tempa. Adela leżała bez ruchu. Oszołomiona, oddana wybuchającemu wrażeniu, które przechodziło przez piersi i uderzało do głowy. Choć powinna się wzbraniać, obudzone pożądanie rosło, skłaniało do działania. I stało się to, co tak często zdarza się, gdy opadnie zasłona wstydu. Adeli zaczęło być mało. Jej policzki oblał rumieniec, nie tyle z powodu pieszczot, ile z zawstydzenia własną rozwiązłością. W każdym geście, w każdym najdrobniejszym ruchu czuła skoncentrowaną na sobie uwagę mężczyzny. Więc zapragnęła odwzajemniać jego uczucia. Przerodziła się z pięknej, choć leniwej księżniczki w prawdziwą kochankę. Po chwili to ona całowała i pieściła, przygotowując się do zmierzenia z tym, co już od tak dawna domagało się uwagi. Nie sądziła, że działa tak podniecająco na mężczyzn. Że wystarczy dotyk warg, rozpięta bluzka i odrobina fantazji. Włożyła rękę do spodni Werfranda, ujęła go między palec serdeczny a wskazujący, tuż u nasady. Ruszała ręką, instynktownie, w górę i w dół, obserwując twarz Werfranda. Cicho jęknął, zamknął oczy. Nie miał odwagi powiedzieć, żeby złapała nieco wyżej, woląc zostawić sprawę swojemu biegowi. Po chwili i tak wyszeptał ciche: „Już zaraz”. I wybuchnął. Szczęście! Szczęście? Adela szybko, choć po kryjomu, wytarła dłoń w prześcieradło. Werfrand zacisnął zęby. „Sam mógłbym to sobie zrobić lepiej – myślał do bólu szczerze. – Przyjemniej i bez kłopotów”. Teraz trzeba było podnieść się z kanapy, zrobić dobrą minę do złej gry. Chwilowa przyjemność ustąpiła miejsca rozczarowaniu, a stąd już niedaleko było do gorzkiego żalu. U każdego z innych powodów. - Nie powinniśmy tego robić – powiedziała Adela kilka dni później podczas spaceru. – To było zbyt wcześnie. Bardzo mi się podobało, ale… – zapadła cisza, której żadne z nich nie zdecydowało się przerwać. 6. Dziennikarka przypominała Adelę. Reżyser wyczuwał to instynktownie. „Niewinna dziewica w ciele dorosłej kobiety” – gdyby karano za sprośne myśli, Werfrand dawno dostałby dożywocie. Ale miał czas na snucie swoich rozważań. W to, że jego rozmówczyni przyjdzie na czas, jak i w wiele innych kobiecych kłamstw, dawno już nie wierzył. Dlatego spokojnie pił herbatę i czekał. - Mam świetny humor – zaczął, gdy dziennikarka zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi i podeszła do jego stolika. – Po obiedzie zawsze robi mi się lepiej. - To o czym będziemy rozmawiać? - Proponuję o pani problemach z mężczyznami. - A ja mam jakieś problemy? - Odpowiada pani pytaniem na pytanie. - Nie mam żadnych problemów! - Zaprzeczenie jeszcze bardziej intryguje – Werfrand rozsiadł się wygodnie w fotelu. – Po latach w zawodzie wierzę tylko w zdementowane plotki. - W takim razie wróćmy do historii z Karlem – zaproponowała, wyjmując dyktafon. - Drąży pani temat! – ucieszył się Werfrand. – Może jeszcze coś z tego będzie. - Jak się pan czuł po tym wszystkim? - Jak nowo narodzony! Z przytupem rozpocząłem nowy etap życia. - Chodzi przecież o śmierć człowieka! – oburzyła się dziennikarka. - Od generałów wymaga się zabijania i nikogo nie dziwi, że dostają za to ordery. - Ale… - Wiem, co pani powie – przerwał jej Werfrand. – Chociaż nie, może jednak dokończy pani pytanie… - Czegoś nie rozumiem. – Redaktorka zmarszczyła czoło. – Jak naprawdę wyglądał tamten wieczór? - Droga… – zamarł reżyser. – Jak pani ma właściwie na imię? - Melanie – dziennikarka podniosła brwi. - Droga Melanie, wystarczy użyć wyobraźni. Karl rzuca szatniarzowi numerek. „Tak wcześnie pan wychodzi?” – chłopak próbuje zagaić, będzie mógł potem opowiadać, że rozmawiał ze znanym reżyserem. „Muszę coś załatwić” – Karl mruga porozumiewawczo i zostawia na ladzie drobną monetę. „Miłego wieczoru!” – krzyk szatniarza dochodzi go już za drzwiami. Svensson rozgląda się na boki z cwanym uśmiechem na ustach. Deszcz pada coraz mocniej, Karl przeskakuje kałuże, myśląc o tym, co za chwilę go czeka. Z twarzy niełatwo wyczytać. Widzi pani tę scenę? – Werfrand przerwał opowiadanie, a dziennikarka potrząsnęła głową. – Co kryje się w jego głowie? Może jest umówiony z jakimś żigolakiem? Może tęskni za takimi błahostkami, jak włosy, ręce i uśmiech ukochanej kobiety? Albo czeka go noc w oparach opium? Jedno jest pewne, Karl idzie, szczęśliwy, nieobecny. Pada deszcz, świat odbija się w kałużach, on pogwizduje skoczną melodyjkę. I nagle ja! Trach! – Werfrand klasnął w dłonie. – Walę go z całej siły w potylicę! - Nie mówił pan o żadnej bójce! – Melanie wykrzyknęła na całą kawiarnię. - A czego się pani spodziewała? – Reżyser podniósł głos. – Że pójdziemy na kawę? Wszyscy goście kawiarni zaniemówili, spoglądając na nich pytająco. Werfrand, nie zwracając na to uwagi, kontynuował opowieść. - Karl też był zaskoczony, w ogóle mnie nie słyszał. Padają kolejne ciosy. Prawy, lewy sierpowy, potem podbródkowy. – Na nowo wcielił się w boksera, markując uderzenia. – I jeszcze kop w jaja. - Panie Werfrandzie! – Dziennikarka znów podniosła głos, nie wiedząc, czy bardziej oburza ją fakt czy słownictwo. - To była walka! Na śmierć i życie! I po chwili stała się rzecz, której nawet w najśmielszych marzeniach nie mogłem się spodziewać. Karl uciekł do samochodu! Facet jak byk, prawie dwa metry, z ręką jak słoń. - To chyba nie najlepsze określenie – wcięła się dziennikarka. - Cicho! – Werfrand podskoczył z oburzenia na fotelu. – Karl wskakuje do swojego auta, z trudem odpala. Mija kilkadziesiąt sekund, zanim dobiegam do swojego samochodu. Dzieli nas kolosalna odległość, ale gonię. Karl chyba mnie nie widzi, pada deszcz. Teraz pytanie, o czym może myśleć taki kutas? - Jest pan wulgarny! – Dziennikarka znów zwróciła na siebie uwagę całej kawiarni. - Facet pokroju Karla musi być piekielnie zły, że lalusiowaty mieszczuch spuścił mu manto – kontynuował niezrażony reżyser. – Pragnie zemsty. Płonie zemstą, ale już nic nie może zrobić. Przyspiesza w furii, pada deszcz, zbliża się zakręt. Trach! – Werfrand znów podskoczył, wprawiając kawiarnię w osłupienie. - To jakieś brednie – dziennikarka zwiesiła głowę z zażenowania. - Znowu to samo! – Werfrand opadł na fotel. - Plącze się pan w zeznaniach! – Teraz to Melanie podniosła głos. – Na początku mówi o znajomości, potem o wypadku, którego miał być świadkiem, a teraz pobicie! Ktoś musi wiedzieć, jak było naprawdę… - A tam… – rzucił niedbale reżyser i poprosił kelnera, żeby w jego imieniu przeprosił gości kawiarni. Poczęstunek na jego koszt dla wszystkich klientów miał w tym pomóc. - Zmieńmy temat – Melanie przekartkowała swoje notatki. - Jak tam pani chce. Ja już widzę te okładki gazet: „Stephen mordercą sprzed lat” albo „Do sławy po trupach”. Znów uśmiechałbym się do wszystkich z pierwszych stron gazet. - Pan w to naprawdę wierzy? – Dziennikarka spojrzała na niego uważnie. – W ciągu trzech godzin trzy razy zmienił pan wersję zdarzeń. Porozmawiamy do wieczora, a okaże się, że strzelał pan do Kennedy’ego. - Rzeczywiście zmieńmy temat… – westchnął reżyser. – Chociaż podoba mi się ten ząb, ten lwi pazur. Ma pani coś w sobie. - Zmądrzałam podczas lunchu – odpowiedziała z przekąsem Melanie. - Niektórzy ludzie zyskują przy bliższym poznaniu, inni tracą. Pamięta pani Brandona Cody’ego? - Miałam jego zdjęcie na stoliku nocnym! - Był onieśmielająco piękny, kamera go po prostu kochała. – Werfrand pokiwał głową z uznaniem. – Ale przeciętny strasznie! Gdyby pisał sobie dialogi, ludzie usnęliby z nudów. Zresztą dobrze o tym wiedział, dlatego mówił mało, uśmiechał się dużo, robił maślane oczy, a gdy któraś już go oczarowała, to zwierzał się z ciężaru sławy i swojego szczęśliwego dzieciństwa pośród kukurydzy. A potem kosił te zauroczone kobitki jak łany zboża. - A Karl Treid? - Pyta pani o jego legendarny apetyt seksualny? Jego żona sama zgadzała się na te wszystkie sekretarki, kelnerki i koleżanki z planu. Wszystko, żeby tylko dał jej spokój. - Zanim poznał pan ich wszystkich, był pan normalnym chłopakiem… - Nie nadaję się do roli kopciuszka – Werfrand uciął temat. – Pochodziłem z bogatego domu, od małego miałem swoje fanaberie: gawiedziowstręt, fobię niedotykania klamek w publicznych toaletach i upodobanie do ładnych przedmiotów. - Odnalazłam pańskiego przyjaciela z czasów szkolnych. Mówił, że sława pana zmieniła, przestał pan poznawać starych znajomych na ulicach. - Długowieczny skoro jeszcze żyje. Pełen kompleksów, jeśli o tym pamięta – zakpił reżyser. – Miałem wielu „dobrych znajomych”, którzy się do mnie przyznawali. Jeden nawet na naszą znajomość dostał kredyt w banku. Oczywiście nigdy go później nie spłacił. - Wtedy zwyczajny… – spróbowała znowu Melanie. - Chyba za szybko panią pochwaliłem… – Reżyser spojrzał w sufit. – Nigdy nie uważałem się za zwyczajnego. Chociaż doświadczenie wiele zrewidowało. - Okazało się, że jest pan taki jak inni? - Nie śniło mi się to nawet w najgorszych koszmarach. – Oczy Werfranda zaświeciły się mimo zmarszczek i okularów. – Ale na wszystkich działają te same mechanizmy. - Matka nie darzyła pana wystarczającym uczuciem? – Dziennikarka próbowała wbić szpilę. – Przecież musi być jakiś powód, dla którego przez całe życie za bardzo kochał pan kobiety. - To wytłumaczenie ma już prawie sto lat. – Werfrand przechylił się w stronę rozmówczyni. - Gdybym miał się bawić w domorosłą psychologię, zauważyłbym, że wspomniała pani o matce, ale zapomniała o ojcu. Wychodzi na to, że półsierota. Ale ja postawiłbym raczej na tatę, który popadł w alkoholizm, gdy była pani nastolatką. Mam rację? - Moja kolej. – Dziennikarka zaplotła ręce na piersiach. – Udaje pan zdystansowanego, śmieje się pełnym głosem i z łatwością odpowiada na kolejne pytania. Jednak po obiedzie przyszedł w nowej koszuli. Kolor ten sam, kołnierzyk identyczny, ale zdradziły pana guziki. - Co w tym dziwnego? – uśmiechnął się Werfrand. – Lubię się podobać. - O tym mówię! – tryumfowała dziennikarka. – Podobać się, nieustannie, chorobliwe. Stąd ten wielkopański gest, otwarty rachunek dla wszystkich gości kawiarni. Sam musiał pan mieć problem z ojcem. - I jeszcze kompleks Edypa! – zaśmiał się reżyser. – Dlaczego pani po mnie powtarza? - Bo najczęściej własne problemy zauważa się u innych. - Szczególnie problemy z mężczyznami. – Oczy Werfranda iskrzyły się złośliwością. – Pani ojciec, zanim zaczął pić, był bardzo kochanym człowiekiem. Tylko matka, egoistyczna jędza, wykorzystywała go przy każdej nadarzającej się okazji. Więc bardzo mu pani współczuła, bo zabierał panią na wycieczki i wieczorami czytał bajki. - Drań! – syknęła dziennikarka. - Zabolało? – zaśmiał się Werfrand. – Też przygotowywałem się do naszej rozmowy. - Pan chce być draniem! - To odpowiada mojemu charakterowi i inteligencji. – Uśmiech nie schodził z ust Werfranda. - Ale kto panu powiedział?! - Nie zdradza się własnych informatorów – odpowiedział reżyser. – Tak jak nie przyznaje się, że odzyskana podczas przerwy obiadowej bojowość to konsekwencja rozmowy z kimś, kto zasugerował pani pytać o Svenssona. Ale nie mam żalu. Taką rolę musi pani odegrać. - Nie rozumiem, o czym pan mówi… – Oboje badali się uważnie spojrzeniami. - To nieistotne. –Werfrand machnął ręką. – Wiedząc o pani przeszłości, mogłem powiedzieć: „Melanie, przytul się do mnie, nie wszystkie kobiety są jędzowate, a faceci źli. Wypłaczesz się na moim ramieniu, będzie dobrze”. Ale co by to zmieniło? - Czułabym się lepiej. - Przestań poprawiać sobie humor na dnie i zacznij się wspinać. Piękny widok jest dopiero na szczycie. 7. Minęło pięć lat odkąd Werfrand poznał Adelę, a dwa od chwili, gdy namalował jej portret. - Co to ma być? Słuchowisko radiowe? – Głos oburzenia niósł się aż do ostatnich rzędów. – Od miesiąca próbujecie zrobić spektakl, a ciągle wychodzi wam męka pańska! Werfrand powoli przecierał oczy. Rzeczywistość nabierała konturów, mężczyzna w tweedowej marynarce kształtów. „Miałby nawet przyjemną twarz, gdyby się tak nie darł. Ale co ja tutaj robię?”. Gdy zobaczył Adama, wszystko stało się jasne. To jego najlepszy przyjaciel wpadł na pomysł, żeby po całonocnym piciu oderwać się od stołu, przepłukać usta czymś innym niż alkohol i pójść na próbę teatralną. Gdy Werfrand powoli dochodził do siebie, tweedowa marynarka wskoczyła na scenę, puściła się biegiem wokół aktorów, przedrzeźniając ich gesty, parafrazując miny. - Panie Adamie, co pan robi, gdy czegoś pragnie? – krzyczała na cały teatr marynarka. – Sięga pan po to! Sięga! Dlaczego gdy pański bohater mówi, że pragnie, to pan odgrywa scenę powolnego konania? Werfrand, słysząc, co reżyser ma do powiedzenia jego przyjacielowi, natychmiast otrzeźwiał. Może przyjście prosto z imprezy nie było najlepszym pomysłem, ale już sama gra Adama – bez zarzutu. W każdym razie to, co udało mi się zobaczyć zanim zasnął. Oczywiście, były drobne błędy, lecz w porównaniu do reszty aktorów o aparycji drwali i wrażliwości rzeźników nie zasługiwał na krytykę. - Dlatego proszę działać, reagować, uwidaczniać. To się tyczy was wszystkich. – Tweedowa marynarka potoczyła rękawem po aktorach. – W końcu pan Adam jest dzisiaj bytem heroicznym. Rechot klakierów wzbił się w powietrze, głośny sztucznością, rozbawiony wymuszeniem. Adam zacisnął zęby, Werfrand skrzywił się z niesmakiem, natomiast Adela jedynie siłą uprzejmości powstrzymała wybuch śmiechu. - Przepraszam, może nie powinienem tego mówić – tweed kontynuował swoją przemowę. – Ale naprawdę cieszę się, że zdołał pan do nas dołączyć. Może następnym razem wysłać po pana karocę? Nie będzie problemu ze zbyt licznymi przystankami. Ile barów odwiedził pan wczorajszej nocy? Po całym teatrze znów niosło się echo pustego śmiechu. Najgłośniejszy był wysoki chłopak, przypominający chłopa niedawno oderwanego od pługa. - Wieśniaku! Z czego się tak cieszysz? – Werfrand nie wytrzymał. Wstał z fotela w ostatnim rzędzie i ruszył w stronę sceny. - Ja? – wyszeptał zmieszany klakier. - Widzisz kogoś bardziej pasującego do opisu? – Werfrand wszedł w krąg światła obejmujący aktorów. – Reżyser opowiedział śmieszny dowcip czy chcesz mu się przypodobać, bo grasz jak ostatni drewniak? – Werfrand zwrócił się z kpiącym uśmieszkiem do tweedowej marynarki: – Mistrzu, masz dar. Potrafisz prowadzić aktora. Musi być tylko przeciętny i zapatrzony w ciebie. Aż dziwne, że ciągle pracujesz z teatrami amatorskimi – Werfrand ukłonił się teatralnie. – Dziękuję bardzo, oklasków nie trzeba… – Odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach. Zaraz za nim ruszył Adam. Reszta skamieniała ze strachu. Z zaciętymi minami czekając, aż tweedowa marynarka złapie oddech i ochłonie na tyle, aby dać moralizatorski wykład na temat szacunku, a raczej jego braku. - Co to był za wieśniak? – spytał Werfrand, gdy Adam zrównał się z nim krokiem na schodach teatru. - Ten chłopak? Karl Svensson. - Wpadnij do mnie wieczorem, to znów się napijemy. – Werfrand klepnął przyjaciela w ramię i ruszył w swoją stronę. Wiedział, że chwila samotności dobrze mu zrobi. Sam z resztą potrzebował czasu do namysłu. W końcu Adela, zamiast wyjść razem z nimi, została w teatrze. Pracownia Werfranda była już świątynią sztuki i ołtarzem miłości. Tego wieczora zmieniła się natomiast w szykowny klub ze smacznym jedzeniem, wybornym tytoniem i alkoholem zbyt dobrym jak na kolejny dzień picia. - Niedługo staniesz się dobrem publicznym – westchnął Adam, patrząc, jak przyjaciel otwiera butelkę wina. W powietrze wzbił się cichy dźwięk wyciąganego korka. - Jeden z naszych wybrał się na randkę do żeńskiego – zaczął powoli przyjaciel. – Przez godzinę czekał pod szkołą z kwiatami, żeby dowiedzieć się, że gdyby miał na imię Werfrand, to wymyśliłby coś lepszego. - Ja też stałem pod żeńskim – odpowiedział Werfrand nalewając wino do kieliszków. – Na zdrowie! Gdy brak radości zwycięstwa, konieczne jest przynajmniej zwycięstwo radości. Lecz Adam, zamiast wypić duszkiem i szybko się rozweselić, melancholijnie zakołysał kieliszkiem, obserwując, jak burgund spływa powoli ze ścianek. - Wszystkie o tobie marzą – wyszeptał po chwili. - Daj spokój. - Jest inaczej? - Na liście rzeczy, o których warto rozmawiać przy winie moje powodzenie plasuje się na szarym końcu. – Opadł na oparcie kanapy. – Poza tym Adela jest innego zdania. - Nie układa wam się? - Nie, gdzie tam. – Werfrand uśmiechnął się kwaśno. – Ona po prostu zamierza czekać z tym do ślubu. - To trochę poczekasz… - Nie zamierzam się żenić! - To się nie doczekasz. – Adam zaśmiał się po raz pierwszy tego wieczoru. – Jest pewne rozwiązanie… - Jakie? - Powiem ci, gdy wymyślisz, co mam zrobić. – Przyjaciel znów wbił wzrok w kieliszek. – Mam iść do teatru za tydzień i powiedzieć, że to nie moja wina? Mój znajomy zwariował, nic nie poradzę, w sumie to go nawet dobrze nie znam? - Nie idź. – Werfrand wzruszył ramionami. - Miałem za dwa miesiące grać główną rolę na przeglądzie – wycedził przez zęby Adam. - To nie zagrasz. - Jak ty to sobie wyobrażasz? Przyszedłeś na jedną próbę i wszystko rozpieprzyłeś! - Spokojnie, spokojnie. – Werfrand podniósł do góry ręce. – Naprawdę chcesz mieć do czynienia z tym palantem? - Chcę grać podczas przeglądu. Werfrand rzucił swojemu przyjacielowi uważne spojrzenie. Nie rozumiał przyczyny, dla której warto dać się poniżać komukolwiek. A już w szczególności takiemu idiocie jak tweedowa marynarka. - Jest pewne rozwiązanie – powiedział po chwili milczenia. - Jakie? – Adam spytał cicho. – Nie pójdziesz ze mną i nie przeprosisz. - Wyreżyserujemy własny spektakl – oznajmił Werfrand. – Ty zorganizujesz aktorów, ja przyniosę scenariusz, za miesiąc wygramy cały festiwal. - Za mało czasu. - Nie, jeśli przyprowadzisz dobrych ludzi. - Jak ty to sobie wyobrażasz? – Adam wstał z kanapy i zaczął nerwowo krążyć pośród obrazów. – Nigdy w życiu nie byłeś na scenie, co powiesz aktorom? Jaką dobrą whisky ostatnio piłeś? - Przecież to nic trudnego – uśmiechnął się Werfrand. – Ustawiasz aktorów, powtarzasz „tak”, gdy dają radę, „nie”, jeśli partaczą robotę. Nie są profesjonalistami, więc wszystko zależy od dramatu. Musi być tak napisany, żeby nawet Svensson, czytając z kartki, wypadł w nim przekonująco. - Świat byłby pełen laureatów Oscara, gdyby to było takie proste. - Ale to nie jest Hollywood, tylko przegląd teatrów amatorskich. – Werfrand pociągnął duży łyk. – I jeżeli spektakl wyreżyserowany przez tweedową marynarkę był faworytem konkursu, to mój wygra w cuglach. No, chyba że wolisz wrócić do tego palanta i wyjaśnić, że nie jest skończonym idiotą, a twojego przyjaciela, który miał rację i odwagę to powiedzieć, lepiej nie słuchać. 8. Werfrand był spokojny, ponieważ miał swoje sekrety. W tym przypadku – szuflady biurka pełne scenariuszy. Czasami ich akcja rozpoczynała się trzęsieniem ziemi. „Każdy początek ma swoją kobietę”. Pięć słów, morze treści, które potem z sumiennością godną lepszej sprawy zalewał potokami banału. Czasami stawiał na powolne budowanie napięcia, nieśmiałych bohaterów i niezobowiązujące dialogi. Żeby po kilku stronach przekonać się, że i ta metoda nie przynosi rezultatu. Wśród dziesiątek oprawionych w skórę zeszytów, zapisanych serwetek i luźnych kartek kryła się jednak prawdziwa perła. Może nie dająca się bezpośrednio przełożyć na deski teatru, ale mająca intrygujący wstęp, ciekawe rozwinięcie, emocjonujący punkt kulminacyjny i do tego piorunujące zakończenie. Pierwsze ujęcie, otwierają się drzwi. Kelner z uśmiechem na ustach zaprasza do środka. Rzędy stolików i krzeseł, w tle pomocnik kuchenny ściera ostatnie ślady wczorajszego wieczora. Główny bohater wchodzi powoli, plecami do kamery. Pokonuje kilka stopni, gestem dłoni daje znać – to, co zwykle. Kolejne ujęcie. Widać jedynie pełne usta bohatera i delikatny zarost. „Czy to, co uważamy za szczęście, nie jest bańką mydlaną? I czy nie ma na świecie rzeczy lepszych, ważniejszych i przyjemniejszych od ganiania, w znoju i pocie, do grobowej deski, za tą bańką mydlaną?” Monolog przerywa kelner, stawiając na stole dzbanek herbaty, kilka plasterków szynki i sera, konfitury oraz koszyk pieczywa. Narrator spokojnie smaruje kromkę, nakłada wędlinę, bierze łyk herbaty. W kawiarni pojawia się para młodych ludzi. - Stara historia… – powiedział chłopak, rozsiadając się wygodnie w fotelu. - Ona sądzi inaczej. - Obawiasz się czy zazdrościsz? - Mogłeś mi chociaż powiedzieć! – denerwuje się Ewa. – Czułam się jak sroka, która ukradła jej ukochany pierścionek. - Powinnaś być zadowolona – Edward odpowiada spokojnie, spoglądając za okno. - Dlaczego ją zostawiłeś? - Ona mnie zostawiła. - Dlaczego nie chciałeś do niej wrócić? – Ewa nie ustaje w pytaniach. - Nie zadowalała mnie intelektualnie. – Chłopak lekko się uśmiecha. – Możemy zmienić temat? - Niesamowite… – Dziewczyna zwiesza głowę. – Kiedyś trzasnęłabym drzwiami i udawała obrażoną, żeby sprawdzić, czy za mną pobiegniesz… Ale teraz już tak nie chcę. Kocham cię, rozumiesz? – Ewa uderza w łzawy ton. – Powiesz mi, jak było naprawdę? „Może i nie wie, jak było, ale doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak jest teraz” – na pierwszym planie znów pojawia się narrator. Sięga po filiżankę, upija łyk, zza mankietu wystaje duża, srebrna tarcza zegarka. – „Ten facet nie ruszyłby się dla niej nawet o milimetr”. Wszystko znika w ciemności i ciszy, żeby po chwili wybuchnąć z jeszcze większym animuszem. Setki tańczących, wieczorny gwar i orkiestra, która dawno przestała stroić instrumenty. Trąbki wirują wysoko nad głowami, wokalista rytmicznie wykrzykuje kolejne sylaby, a Edward zatacza się w stronę baru. Pije, choć już pijany. Mówi głośno, choć nie powinien nawet cicho szeptać. W całkowitej malignie rozpoznaje znajomego, który zaprasza go do stolika. W ten sposób na ekranie pojawia się Ewa, kinowa piękność, ze znudzeniem wymalowanym na twarzy. Edward, nieprzywykły do przepuszczania takich okazji, próbuje nawiązać z Ewą kontakt wzrokowy. Trudne, gdy spojrzenie takie zamglone. Próbuje rozmawiać. Niełatwa to sztuka, gdy język sam się plącze. W końcu Ewa, widząc jego usilny trud, uśmiecha się, odpowiada, w pewnym momencie nawet przejmuje inicjatywę. Lecz Edward traci zainteresowanie. Najpierw markotnieje, potem blednie, aż w końcu zupełnie przestaje się odzywać. Wszystko wyjaśnia kolejna scena. Gdy z trudem wstaje, przepycha się przez dziki tłum tańczących i dopadając toalety, wymiotuje. Na ekran wraca tajemniczy narrator, a raczej jego wymowne usta i niski głos. Przychodzą kolejni goście kawiarni. Dalej jest o Edwardzie, który stara się zdobyć Ewę, a gdy mu się to udaje, natychmiast traci zainteresowanie. O pensjonarce uciekającej przed przeznaczeniem, parze przyjaciół i próbie samobójczej, porzuconej kobiecie z dzieckiem. Wszyscy oni przeżywają swoje małe dramaty na oczach widzów i przy akompaniamencie głosu narratora. Aż do chwili, gdy kawiarnię odwiedza miły, starszy pan. Jeden z tych dziadków czy wujków, którzy podczas rodzinnych uroczystości siadają na końcu stołu i raczą się jedzeniem bez słowa. W zmechaconej marynarce i wypłowiałej koszuli, której kołnierzyk obwiązany jest nieodzownym krawatem. Starszy mężczyzna, w przeciwieństwie do reszty amatorów kawy, uśmiecha się od ucha do ucha. Rozsiada wygodnie w fotelu, zadowolony z siebie i świata. Wsypuje odrobinę cukru do filiżanki, miesza. Dwa razy w prawo, raz w lewo. Znów ciemność, która po chwili wybucha tysiącami kolorów. Tym razem dosłownie. Najpierw eksplozje materiałów wybuchowych, wszędobylski pył, osmolone twarze. Potem żołnierze pijący lurowaty płyn o ciemnym kolorze i cierpkim smaku. Dziadek, wtedy oczywiście młody, jurny i nieziemsko przystojny, miesza. Dwa razy w prawo, raz w lewo. Werfrand nie do końca wiedział, jak to rozegrać. Mieli być saperzy biegający po wszystkich piętrach kamienicy, krzyki i złowrogie tupanie ciężkich butów. W końcu komenda, pełne oczekiwania milczenie i potężny wybuch. Zwyczajny dzień walki frontowych saperów. Wszystko ciągnęłoby się w nieskończoność, gdyby podczas jednego z wybuchów, oprócz tumanów kurzu w powietrze nie wzbiła się krwawa rosa. Wszędzie leżą strzępki ciała, odłamki kości i dłoń. Blada, chuda dłoń, filozofa albo pianisty. Kawiarniany dziadek, wówczas w sile wieku, przełyka ślinę. Ciężką od kamiennego pyłu, gorzką z obrzydzenia. Robi kilka kroków. Zamroczony widokiem delikatnych palców drgających w pośmiertnych konwulsjach nie słyszy nawoływań swoich kompanów. Już za późno. Kolejny wybuch rzuca nim o ziemię. Werfrand zastanawiał się, czy nie jest to pewną przesadą. Nie dość, że trudne w realizacji, to jeszcze dosadne estetycznie. Ale szybko zapomniał o wątpliwościach i dopisał do losów żołnierza ujmujące zakończenie. Sytuacja na froncie zmienia się niespodziewanie. Saperzy, zamiast przygotowywać swój kreci atak, zaminowują teren i się wycofują. Dziadek? Zostaje, ledwo żywy czy trupio martwy, bez różnicy i tak spowalniałby odwrót. Nadchodzą powstańcy, zgodnie z rycerskim honorem biorą rannego do siebie, leczą. Żołnierz wraca do zdrowia i jak to w filmach bywa – poprzysięga srogą zemstę. Dołącza do swojego dawnego oddziału, a w ostatniej scenie podłożony przez niego ładunek wysadza wszystkich, którzy skazali go na nieuchronną śmierć. Dumny ze swojego scenariusza Werfrand przepisał go kilkanaście razy na maszynie i rozesłał do największych tuz przemysłu filmowego. Pozostało czekać, ale czekać niecierpliwie, jak na pierwszą gwiazdę na niebie w święta Bożego Narodzenia. W myślach rozpakowując już prezenty i ciesząc się ogromem zbliżającej się zabawy. Przyszły reżyser widział już własne nazwisko na afiszach kinowych, na ustach pięknych kobiet, które, odważniejsze od Adeli, same zaczną pchać mu się w ramiona. Jednak dni mijały, a skrzynka pocztowa świeciła pustkami. Sprawdzał ją regularnie, każdego poranka, zawsze z tą samą nadzieją, że to właśnie dzisiaj otrzyma najważniejszą wiadomość w swoim życiu. I czasami coś przychodziło. Wtedy z bijącym sercem wyciągał kluczyk, nerwowo otwierał i gasł w oczach, widząc list od ciotki albo kartkę z pozdrowieniami. W sumie przez siedem miesięcy przyszły trzy odpowiedzi dotyczące scenariusza. Pierwsza – grzecznie lakoniczna. Druga – skrótowo informująca. Trzecia – radośnie mobilizująca. Wszystkie negatywne, wszystkie pozbawione nawet jednozdaniowej recenzji. Ponieważ takiego rozczarowania może doświadczyć każdy, tylko nie on, udał się w poszukiwaniu wyjaśnienia do jednego z popularnych wówczas reżyserów. Sala, w której organizowano pokaz filmowy, szybko wypełniła się gwarem podnieconych głosów. Zgasło światło, film okazał się nieco moralizatorski, dość religijny i bardzo intelektualny. Tym większe było zdziwienie Werfranda, gdy po projekcji rozejrzał się wokół. Świecące, kobiece oczy, zaczerwienione z podniecenia policzki. Młode i stare, zamężne i te jeszcze cieszące się wolnością, wszystkie czekały na reżysera. Gwiazda wieczoru pojawiła się w końcu na podwyższeniu. Jego modna, nieco nastroszona fryzura zakołysała się pod wpływem uderzających zewsząd odgłosów kobiecej rozkoszy. Krótka, moderowana rozmowa, coś o natchnieniu i wielkiej sztuce. Gdy przyszedł czas rozdawania autografów, kolejka ciągnęła się w nieskończoność. Werfrand stał w rozhisteryzowanym tłumie, obmyślając zdanie, którym rozpocznie rozmowę. - Został pan gwiazdą kultury popularnej, gratuluję – wycedził przez zęby. - Cóż zrobić… – Mężczyzna pokornie schylił głowę i rozłożył ręce. - Nazywam się Werfrand Stephen, tutaj prosiłbym o autograf, a tutaj mam sprawę. – Na stole pojawił się maszynopis. – Napisałem scenariusz, wysłałem go, gdzie się dało i nie dostałem żadnej odpowiedzi. - Na pewno jest jeszcze ktoś, komu można go pokazać. – Reżyser odsunął ręce od maszynopisu. Jakby bał się poparzyć. - Próbowałem wszystkiego, pan jest moją ostatnią nadzieją. – Werfrand starał się przedłużyć zakończoną już rozmowę. - Jest jeszcze wiele miejsc, naprawdę może pan… – Mężczyzna spojrzał na scenariusz i puknął palcem w podpis Werfranda na pierwszej stronie. – Ten Stephen? - Tak. - Jestem strasznie zajęty. Proszę mieć dla mnie odrobinę cierpliwości, ale przeczytam i postaram się skreślić parę słów. Recenzja przyszła po dwóch tygodniach. Nie było to wielką próbą cierpliwości dla Werfranda, który wytrzymał siedem miesięcy w oczekiwaniu na trzy krótkie zdania. „Panie Werfrandzie, Spotkaliśmy się jakiś czas temu po projekcji mojego filmu. Dał mi Pan wówczas swój scenariusz. Jeżeli dalej jest Pan zainteresowany opinią… Będę szczery, ma pan wielki talent. To widać. Przez tekst przebija jednak pewne nieopierzenie. Główne wątki, będące efektem tytanicznej pracy, jeszcze nie zawsze płynnie się przeplatają. Gdybym był producentem, zamówiłbym u pana kolejny scenariusz i czekał na efekty. Oczywiście można pracować, skracać, łączyć, wymagałoby to jednak pewnego dystansu. Życzę powodzenia w dalszej pracy i mam nadzieję zobaczyć jej efekty na ekranie”. 9. Pracownia Werfranda przypominała teraz zakład alchemika. Był otumaniający dym, choć nie z ognia roznieconego pod kociołkami, lecz z palonych i niedopalonych papierosów. Był mocny zapach, choć nie wywaru na kamień filozoficzny, lecz alkoholu podawanego na każdy możliwy sposób. Wszystko, żeby spełnić obietnicę występu na najbliższym przeglądzie. Nawet jeśli podczas pisania dramatu pióro miałoby skrzypieć z niezadowolenia, a tusz rozlewać się kapryśnie. W tej morderczej walce nie chodziło wcale o Adama, który głęboko przeżył rozstanie ze swoją amatorską trupą, lecz o samego siebie. Bo wrodzona niecierpliwość nie pozwalała Werfrandowi być perspektywicznym. Kazała być świetnym. Najlepiej już, teraz, zaraz, każdy kolejny dzień traktując jako nieuzasadnioną zwłokę. Dlatego przegląd teatralny, nawet jeśli mały i niewiele znaczący, dawał wyśmienitą okazję do podtrzymania dobrej opinii o sobie. - Honorowy zakład czy miłosna obietnica? – Ojciec stanął w drzwiach pracowni z błyszczącymi oczyma, które oznaczały nie tylko morze dyplomatycznie wypitego alkoholu, ale i osobisty tryumf. Jaki? Racja stanu kazała milczeć. Jedyny przesąd jaki miał, że działania dyplomatów, o których dowiadują się postronni, są ich porażkami, również nie zachęcał do wylewności. - Tylko ciebie tutaj brakowało – westchnął Werfrand, nie odrywając pióra od papieru. – Muszę coś napisać… - Jak ty mówisz do ojca! – Dyplomata, podszedł do biurka i spojrzał na zapisane kartki. – Umów należy dotrzymywać jedynie tak długo, jak trwają przyczyny, dla których zostały zawarte – powiedział po czym wybrał najczystszy z kieliszków i nalał sobie wina. - Co tam u twojej ukochanej? - Pewnie dobrze… - A co u ciebie? - Siebie już nie będę okłamywał – odpowiedział Werfrand z przekąsem, nie przerywając pisania. - Podstawą dobrego związku jest albo okłamywanie innych, albo siebie. Pierwszym się brzydzisz, wobec drugiego jesteś zbyt idealistyczny, ale czy twoja blondyneczka nie nauczyła cię już, że piękne ciało może skrywać naprawdę przeciętną duszę? - A mądre słowa wielkie rozczarowania? – zrewanżował się Werfrand. – Nie chcę być taki jak ty. - Też tak myślałem o swoim ojcu. – Dyplomata przebiegł palcami po butelkach i spojrzał z uznaniem na ich etykiety. – Chociaż nigdy mu tego nie powiedziałem i bardzo się z tego cieszę. Czas robi swoje, ciebie też to czeka. Zmienisz swój naiwny idealizm na praktyczny cynizm. Tylko stań wtedy przed lustrem, spójrz prawdzie w oczy i nie bój się przyznać, że jesteś dokładnie taki sam jak ja. Zapadła grobowa cisza. Werfrand w duchu powtarzał, że nigdy do tego nie dopuści. Ojciec śmiał się na myśl o przyszłości, po czym obaj wrócili do swoich obowiązków. Jeden przyjacielskich, drugi małżeńskich, każdy z ciężkim sercem i przekonaniem o nieuchronności własnego losu. Owocem tego, a także kilku innych wieczorów był dramat, który Werfrand przedstawił przyprowadzonym przez Adama aktorom. Odbyły się próby, przygotowano stroje, dzień sądu przyszedł tak, jak ma to w swoim zwyczaju – niepostrzeżenie. Witając młodego dramatopisarza ciemną salą, setkami krzeseł i parą aktorów na scenie. Włączone reflektory, złocisty kurz unosi się w powietrzu. Tylko tajemniczej magii teatru rodem ze starożytnej Grecji, jak nie było, tak nie ma. - Jeżeli teraz znów odpowiem „ja również”, to i tak mi nie uwierzysz. Dlatego lepiej, żebym nic nie mówiła – rudawa aktorka, która zastąpiła Adelę, krzywiła się w romantycznym grymasie. - Faktycznie, zdarza nam się to często – westchnął Karl Svensson. – Ale to nie powód, żebym przestał ci wierzyć. Jak długo się właściwie znamy? - Ledwie kilka miesięcy… A wciąż nie mogę przestać o tobie myśleć. Każdego dnia, każdej nocy. - Ja również. Werfrand kręcił z niedowierzaniem głową, gdy publiczność oklaskami nagradzała wymuszony romantyzm Svenssona. Spektakl tweedowej marynarki spełnił wszystkie pokładane w nim nadzieje. Był pretensjonalny, emocjonalnie tandetny i do bólu przewidywalny. - Marnowanie czasu. – Werfrand wyszeptał na ucho Adamowi. – Mówiłem ci, że nie zrobi nic nadzwyczajnego, chodźmy stąd. Przez rzędy kolan wydostali się z widowni i weszli do foyer. - Nie ma się czym przejmować. – Werfrand wyciągnął papierośnicę. – Tylko pamiętaj, w pierwszych trzech zdaniach jesteś męczącym petentem. A potem nagle wstyd, skrucha, twoja matka złapała cię na masturbacji. - Bardziej plastycznie nie potrzebuję. – Adam sięgnął po papierosa. - Dobrze, że już dla niego nie gracie. – Werfrand podsunął ogień. – Wiesz, gdzie jest Adela? - Pewnie się przebiera. - Widzimy się za pół godziny. Minutę później Werfrand dobijał się już do drzwi damskiej garderoby. - Jesteś tam? - Poczekaj – krzyknęła Adela. – Jeszcze chwilę. - Dłużej nie wytrzymam – zawył z tęsknoty. - Jestem nago. - Tym bardziej otwórz. - Nie. - To chociaż pokaż twarz. – Werfrand usłyszał cichy szelest naciskanej klamki i naparł na drzwi z całym ciężarem. - Przestań! Przestań! – chichotała Adela. - Jeden buziak, jeden buziak. – W końcu drzwi puściły, a Werfrand wpadł ze śmiechem do środka. - Cała ubrana?! – wykrzyknął zawiedziony. - I tak nie powinieneś mnie oglądać. - Nikogo nie ma. - Ale zaraz przyjdą – odpowiedziała dziewczyna. - Wymyśl coś lepszego. - Zaraz się speszę i nie będę mogła grać! - Już wychodzę. – Werfrand pocałował ją w policzek i zniknął za drzwiami. Potem na pieszczoty nie było już czasu, porwał ich wir wydarzeń. Konferansjer wyczytał nazwiska, Werfrand zacisnął kciuki. Cisza publiczności i pierwsze kroki Adama. Adela i jej doniosły głos. Nie pomyliła się, będzie dobrze. Potem długo nic. Biała plama niepamięci. Huk, tupanie, tryumfalne gwizdy. Miarowe oklaski zamiast suchego obijania dłoni, które dostały w nagrodę inne trupy. Zmysły Werfranda na nowo zaczęły rejestrować rzeczywistość. Aktorzy jeszcze przez kilka minut nie mogli zejść ze sceny, psując misternie ułożony plan festiwalu. Werdykt jury był przesądzony. Statuetkę dla najlepszej aktorki dostała Adela. Dla aktora – oczywiście Adam. Przed ogłoszeniem wyników konkursu Werfrand, jako reżyser, zdążył jeszcze odebrać nagrodę publiczności. Nie odchodził daleko od sceny, mając wrócić na nią po chwili jako zwycięzca całego festiwalu. - Bardzo dziękuję wszystkim za tak liczne przybycie. – Na podium wkroczył przewodniczący jury. – Wystąpiło wiele niesamowitych grup, wspaniali aktorzy, jeszcze lepsze aktorki. – W tym momencie mrugnął do dziewcząt siedzących w pierwszym rzędzie. – Widzieliśmy całe mnóstwo dobrych przedstawień, ale wybór najlepszego był prosty. Wręcz oczywisty. Tegoroczny festiwal wygrał spektakl pod tytułem „Ja również”. Oklaski dla zwycięzców! Werfrand patrzył z niedowierzaniem. Zamiast ciągu zdarzeń – pojedyncze klatki. Karl wraz z tweedową marynarką wchodzi na scenę. Karl odbiera nagrodę. Karl tonie w ramionach rudej aktorki. Publiczność oniemiała ze zdziwienia, a Werfrand z pogardą machnął ręką. Nie miał nawet ochoty patrzeć, idąc wśród rzędów siedzeń, porozumiewawczo poklepywany po plecach. - Byłeś najlepszy – ktoś krzyknął mu do ucha i objął ramieniem. – Masz talent. - Spieprzaj – zrzucił z siebie natrętną dłoń. - Nie tak ostro. – Mężczyzna zastawił mu drogę. – Możemy porozmawiać? - Nie tutaj – odburknął Werfrand. - Tutaj – nieznajomy powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Jest pan niewyobrażalnym chamem, ale dam panu jeszcze jedną szansę. W poniedziałek, w moim biurze. Mam nadzieję, że zrobi pan na mnie lepsze wrażenie. – I wcisnął mu do ręki wizytówkę. - Przepraszam, ale naprawdę nie mam nastroju – odpowiedział Werfrand takim tonem, że nikomu nie zrobiło się lepiej, po czym zniknął z pola rażenia współczujących spojrzeń. Adela znalazła go dopiero po kilkunastu minutach, gdy ukryty w krzakach palił papierosa za papierosem. - Gratuluję nagrody – z trudem wypluł z siebie Werfrand. - Chodź do nas – przytuliła się Adela. – Wszyscy czekają, chcą świętować. - Nie ma czego – wycedził. - Przestań, przecież wygraliśmy! Werfrand spojrzał z taką kpiną w oczach, że nie potrafiła jej ukryć nawet miłość do Adeli. - Dajcie mi wszyscy święty spokój. 10. Przyjaciele mogli się od niego odczepić. Adam z przyjacielskim zrozumieniem, Adela z niemal małżeńskim niezadowoleniem, ale zrobili to od razu. W przeciwieństwie do wizytówki, która uwierała w kieszeni, nie odnalazła swojego miejsca w szufladzie, a przede wszystkim utkwiła w pamięci. Werfrand nie chciał iść na spotkanie. Jednak logo studia producenckiego było wystarczającym wabikiem dla jego ambitnej duszy. Siedząc w przedpokojach władzy i czekając na karierę, zastanawiał się nad swoją sytuacją. Spojrzał jeszcze raz na wizytówkę. Milo Stich, producent, potem adres i numer telefonu. Z nudów zaczął bębnić w nią placami. Potem zgiął na pół. W końcu przedarł, podniósł leniwie wzrok i potoczył nim po całym pomieszczeniu. Sekretariat. Nic ciekawego. Jasne, zabudowane biurko, zatrzęsienie szaf i antyrama oparta niedbale o ścianę. Lokator tego gabinetu musiał się niedawno wprowadzić. „Stosunkowo młody, świeżo awansowany – powiedział do siebie Werfrand. – Już czuje grunt pod stopami, choć jeszcze nie jest go do końca pewien. Po sobocie wyrobił sobie o mnie zdanie” – pomyślał ze smutkiem, lecz zaraz potem w głowie zaświtała najbardziej łobuzerska myśl, na jaką potrafił się zdobyć. Gdy otworzyły się drzwi, szybko wstał i wyciągnął rękę: - Przepraszam bardzo. - Za co? – Na bezbarwnej twarzy Milo pojawił się tryumfalny uśmiech. - Właściwie za nic – odpowiedział bez wahania Werfrand, ściskając mocniej dłoń. – Dopełniam konwenansu, spotykając osobę, która mogła poczuć się urażona moim zachowaniem. - Zawsze pan tak reaguje? – Producent ruszył w stronę swojego biurka. - Byłem lepszy. - Jury oceniło inaczej. - Mogło się mylić – Werfrand odpowiedział bez namysłu. - W każdym razie przeprosiny przyjęte. – Milo usiadł w fotelu i wskazał Werfrandowi miejsce naprzeciwko. Jego gabinet wyglądał równie bezbarwnie jak sekretariat. Udawana schludność pomieszczenia kończyła się pod oknem stertą porozrzucanych papierów. Jedynym osobistym elementem była wisząca na ścianie mapa kraju z powbijanymi pinezkami. - To było pańskie przedstawienie? – producent spytał po chwili milczenia. - Od początku do końca. - Miało pewne braki w konstrukcji i nieco statecznych bohaterów. – Milo pochylił się nad stołem, żeby lepiej przyjrzeć się swojemu gościowi. – Ale dawno nie słyszałem tak żywych dialogów. Werfrand odpowiedział uśmiechem. - Zastanawia mnie tylko – producent bawił się długopisem i przeciągał wyrazy – gdzie kończy się pańskie ego. - Tam, gdzie zaczyna samokrytyka. - Czyli? - Dzisiaj? Na odległych rubieżach mojej psychiki. Chyba że był pan na tych wszystkich szczytach. – Werfrand wskazał wiszącą na ścianie mapę. - Mógłby pan przynajmniej udawać przestraszonego – odpowiedział Milo, biorąc ze stołu czerwoną pinezkę. – Tutaj też byłem. – Wbił ją w kolejne pasmo górskie na mapie, po czym obrócił się do Werfranda. – Z krnąbrnego pracownika nie ma wielkiego pożytku. Znów odpowiedział mu jedynie uśmiech. - Proszę mówić. - Nie chcę po raz kolejny wyjść na gbura – zaczął powoli Werfrand. – Ale jest ze mnie większy pożytek niż z tych wszystkich ograniczonych stenotypistek, które siedzą w całym biurze. - Wie pan, dlaczego przegrał pan w festiwal? - Bo jury miało bardziej konserwatywny gust ode mnie. - Mogło to odegrać pewną rolę, lecz główną przyczyną było coś zupełnie innego. – Milo rozsiadł się w fotelu. – Zalazł pan za skórę nie temu, co trzeba. - Kolejny argument potwierdzający, że miałem rację. - Racja nie racja, on wygrał, pan przegrał. – Milo pokiwał głową. - Ma pan coś jeszcze na papierze? Oprócz tej sztuki? - Scenariusz filmowy. - I co ja mam z panem zrobić? – westchnął producent. – Powiem szczerze, mam do zaoferowania słabo płatną, żmudną i nudną robotę, dzięki której wiele się pan nauczy. Co pan na to? - Gdybym miał lepszy charakter, dostałbym coś ciekawszego? - Nie. - W takim razie zgoda. - Zgoda – powtórzył Milo i obaj podnieśli się z foteli, żeby uścisnąć sobie ręce. – Zaczyna pan jutro, w pokoju 203. - Dziękuję bardzo. - To też tak pro forma? - Nie, zupełnie szczerze. Do widzenia – powiedział na zakończenie Werfrand i wyszedł, nie dając po sobie niczego poznać. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa dopiero w sekretariacie. - Jak już pan ochłonie… – Milo wychylił się zza drzwi. – Proszę podpisać parę dokumentów w sekretariacie i przynieść mi w najbliższym czasie kopię tego scenariusza filmowego, o którym pan mówił. - Naprawdę zostałem przyjęty? – z niedowierzaniem wyszeptał Werfrand. – Co będę robił? - Wszystkiego dowie się pan jutro – uśmiechnął się producent. – Zdradzają pana oczy, dobry z pana chłopak. 11. Od tamtego popołudnia napisano miliony scenariuszy, zużyto miliardy rolek taśmy filmowej, a Werfrand stał się autorytetem. Także w dziedzinie wyszukiwania nowych talentów. - Co mówi pan młodym ludziom marzącym o karierze reżysera? – dziennikarka zadała nieśmiertelne pytanie. - Tym, którzy się do tego nadają, potrzeba jedynie szczęśliwych przypadków – Werfrand odpowiedział wyuczoną kwestią. – Muszą zwiększać swoje prawdopodobieństwo. Zdarza się, że przyszłą modelkę dostrzeże na ulicy łowca talentów, ale dużo łatwiej, jeśli dobry fotograf zrobi jej zdjęcie i roześle w odpowiednie miejsca. Reszta powinna szukać innego zawodu. - Skąd mają wiedzieć, że się nie nadają? - Przychodzi do mnie zahukany chłopczyk i szeptem oznajmia, że chce opowiadać światu o swoim życiu wewnętrznym. – Werfrand rozłożył się wygodnie w fotelu. – Może jest ono bogate, ale jak mam mu powiedzieć, że się sprawdzi? W tym przemyśle konieczna jest współpraca setek ludzi. To nie wędkarstwo, gdzie wystarczy sprzęt i odrobina szczęścia. - Ale tu chodzi o młodych, którzy jeszcze nie odkryli swoich talentów – rozczuliła się dziennikarka. - Trzeba mieć jakieś poczucie przyzwoitości. Pisałem wiersze w podstawówce, ale to nie oznacza, że muszę je wszystkim pokazywać. Że to jest wielka poezja. - Nobliści z literatury również zaczynali w podstawówce – zauważyła Melanie. - I musieli mieć twarde jaja, gdy ignoranci mówili, że się nie nadają. - Czyli dobre słowo jest konieczne? - Mój przyjaciel z młodości, gdy podsuwałem mu swoje pierwsze scenariusze, nigdy mnie nie skrytykował. Bohaterowie nieczytelni, ich problemy wydumane, ciężko było przebrnąć przez pierwszą scenę, lecz on czytał wszystko od deski do deski i wyłuskiwał rzeczy, które warto było pochwalić. Ale młodzi reżyserowie i scenarzyści nie przychodzą do mnie jak do kumpla. Przychodzą do recenzenta, guru. I sami muszą wiedzieć, że jedna zła opinia niczego nie przekreśla. Nawet tysiące krytycznych opinii niczego nie zmienia! – Werfrand zrobił przerwę na łyk herbaty. – Kiedyś stanęło przede mną przelęknione chuchro i wycedziło przez zęby coś o sztuce. Popatrzyłem z góry i powiedziałem: „Przyjdź, jak zmądrzejesz, a teraz nie zawracaj głowy poważnym ludziom”. Parę lat później podszedł do mnie postawny mężczyzna. „My się skądś znamy?” – spytałem, bo łapczywie wbił we mnie swój wzrok. A on wcisnął mi do ręki scenariusz. – „Miałem wrócić, gdy będę gotowy. Chce pan zostać odkrywcą wielkiego talentu czy mam iść do kogoś innego?” To był Bernard Whiteman. - Niemożliwe. – Usta redaktorki rozchyliły się w zdziwieniu. – Nie uwierzę, że kiedykolwiek tak powiedział! - Był przerażony, ale to zrobił! – Werfrand uśmiechnął się z dumą. – Wiem, o co chodziło z tą młodością, delikatne gałązki łatwo złamać. Ale trudno wierzyć w opowieści o wielkich talentach, którym coś stanęło na przeszkodzie. Widocznie nie byli tak dobrzy, jak sądzili. Zabrakło ciężkiej pracy, determinacji, marzeń. Wyznaję teorię, że na świecie jest 200–250 tysięcy osób, które żyją naprawdę. Są twórczy, kreatywni, nie zadowolą się byle czym. Reszta? To bezbarwne tło. Pionki na szachownicy, wypełniające polecenia, dbające o połączenia między prawdziwymi istnieniami. - Jak odkrył pan, że należy do tych 200 tysięcy osób? - Wiedziałem o tym od początku. - A jak świat pana odkrył? - Mówiłem wiele razy. Pojechałem z grupą przyjaciół na konkurs teatralny, przedstawienie spodobało się jednemu z producentów filmowych i dostałem propozycję. Sądziłem, że będzie to jakaś poważna robota, chociaż asystent reżysera, a zacząłem od… siedzenia za biurkiem. Czytałem cudze scenariusze i wynosiłem je na śmieci. - Rozczarowanie? - Krew wrzała. Marzyłem, żeby od razu stanąć za kamerą, ale skończyłoby się to spektakularną klapą. Czytanie tekstów było świetnym doświadczeniem. Nie ma nic lepszego od uczenia się na błędach, byle cudzych. 12. Po wizycie w studio kariera filmowa nie była już odległą możliwością, lecz realną szansą. Dlatego Werfrand zaraz po powrocie do domu wziął od służącej kilka worków i zakasał rękawy. Najpierw na poddasze trafiły blejtramy. Zarówno te dwumetrowe, z trudem mieszczące się w drzwiach, jak i małe prostokąty, które z łatwością można było schować pod pachą. Potem przyszła kolej na pędzle i niewykorzystane tubki farb. Adam wszedł do pracowni, w której nie było już śladów artystycznej przeszłości właściciela, choć wciąż unosił się malarski kurz i zapach rozpuszczalnika. - Co tu robisz? – Werfrand spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Przyszedłeś mi pomóc sprzątać? - Gratuluję, słyszałem o wszystkim – Adam wyciągnął przed siebie butelkę szampana. – Szybko wypijemy i wychodzimy. Czas na spełnienie obietnicy. - Mam coś wziąć? - Dobrze się ubierz… Po kilkudziesięciu minutach Werfrand stał już przy drzwiach w ciemnoniebieskich spodniach, białej koszuli i pomarańczowej marynarce. - Co sądzisz? – spytał, wyciągając przed siebie krawat - Ulubiony Adeli. – Adam zaśmiał się na jego widok. – Nie byłaby zadowolona. Ciekawość podniosła głowę, każdą obietnicę przyjemnego wieczoru, który nie spodobałby się Adeli traktując z należytą powagą. Opanowanie kazało jednak milczeć. Wsiedli do taksówki, latarnie prószyły nikłym, choć przyjemnym światłem, a Werfrand zaczął opowiadać o przedpołudniu. - Gdzie jedziemy? – Nie wytrzymał w końcu z ciekawości. - Wolałem nie przerywać – odpowiedział Adam z uśmiechem. – Tam, gdzie zawsze chciałeś, ale nigdy nie poszedłbyś sam. - Do dentysty? – zaśmiał się głośno Werfrand, choć przyjaciel potraktował jego pytanie ze śmiertelną powagą i przyjrzał się jego zębom. - Nie najgorsze, ale dentyści też tam będą. Po godzinach. - Poddaję się – mruknął Werfrand. - Powiedziałeś, że wystąpimy na przeglądzie i dotrzymałeś słowa. Teraz moja kolej… Przejechali jeszcze kilka przecznic, zanim taksówka stanęła, a Adam wskazał ręką drzwi po drugiej stronie ulicy. Znali je wszyscy. Żony, choć do ich istnienia nigdy nie chciały się przyznać. Matki, bo czasami wysyłały tam swoich synów. Ale przede wszystkim mężczyźni. Szczęśliwie poślubieni, nieszczęśliwie wolni albo na odwrót, bez różnicy. - Przecież to burdel – zauważył Werfrand, gdy wyszli z samochodu. - I rozwiązanie twoich problemów z Adelą – odpowiedział Adam. Widząc jednak zdziwioną minę przyjaciela, od razu dodał: – Dobra, następnym razem zabiorę cię do kościoła. - Czemu nie? – Werfrand potarł dłonie i pewnym krokiem ruszył przed siebie. Łamiący się w ukłonach odźwierny w liberii był przyzwoitym początkiem niecnego końca. W środku były już tylko kłęby tytoniowego dymu, liczne stoliki, kilku wytwornie ubranych mężczyzn i kilka równie wytwornych, choć rozebranych pań. - Towar dostarczony za pokwitowaniem. – Adam radośnie uderzył palcami w brzeg kapelusza. - Już my się nim zajmiemy. – Jedna z dziewczyn złapała Werfranda za klapę marynarki i pociągnęła za sobą, kołysząc biodrami wprawionymi w przeprowadzaniu prawiczków na drugą stronę. Gwar, schody, jeszcze całus w policzek na pożegnanie. Już był w zamkniętym pomieszczeniu. Z kobietą o zbyt mocno obrysowanych oczach, zanadto wyszminkowanych ustach i za szerokich biodrach. „Brak jej lekkości” – zauważył Werfrand, po czym delikatnie się uśmiechnął. - „Może na tym polega mój problem? Szukam seksualnej ekstazy u nudnie poprawnej Adeli?” Ciepłe światło tworzyło zachęcającą atmosferę. Fikuśne, choć nieco wytarte falbanki podniecały tych, którzy na powrót chcieliby znaleźć się w domowym zaciszu. Ale padło również pytanie, które rzadko kiedy zadawane jest w małżeńskiej alkowie: - Jak chcesz to dzisiaj zrobić, misiu? - Tak to wygląda… – wyszeptał Werfrand nie przestając się rozglądać wokół. Przez twarz prostytutki przebiegło dzikie zaintrygowanie. Jej kolejny klient był młody, dobrze ubrany i zapewne pierwszy raz w burdelu. Tylko czemu nie miał w oczach tej pytającej bezradności? - Rozepnij mi marynarkę, koszulę i spodnie – rozkazał Werfrand. Palce dziewczyny z wprawą prześlizgnęły się po wszystkich guzikach jego stroju. Lekkomyślnie odpięły marynarkę, frywolnie i z pewną ciekawością zajęły się koszulą, spodnie traktując już jako zbędny obowiązek. - Co jeszcze, księciuniu? – spytała, odsuwając się w głąb łóżka. - Mały striptiz. - To ja będę rozkazywać! – powiedziała ostro i na przekór swoim słowom przyłożyła palec do ust. Zamknęła oczy. Rozchyliła wargi. Pozwalając chwili trwać, a Werfrandowi sycić się swoim pożądaniem. Jej usta ułożyły się w delikatnym pocałunku, a dłoń ruszyła w dół. Powoli, leniwie. Najpierw podbródek, potem szyja. Dziewczyna wzięła głęboki wdech. Już świst powietrza doprowadzał do drżenia. Dotknęła piersi. Wydech był obezwładniającym, kocim pomrukiem. Wzrok Werfranda zatrzymał się w miejscu, o którym marzą wszyscy klienci tego przybytku. Była tam też jej ręka. Ponętnie ześlizgnęła się z ud, wskazując odpowiedni kierunek i symulując sposób. Niezbyt długo. Po chwili wspinała się z powrotem, po wcięciu w tali. Werfrand czuł przeszywający erotyzm tego dotyku na swojej skórze. Elektryzujący widok. Młoda dziewczyna, z odchyloną głową, włosami opadającymi swobodnie na ramię. Cudowny kadr. Iskrzący półcień, który w jednej chwili przerodził się w prawdziwy erotyk. Wystarczył zdecydowany ruch ręki i stanik opadł na łóżko, odsłaniając pełne piersi. Niepotrzebne było pełne czułości wzruszenie. Wystarczyło dzikie pożądanie. Paląca chęć posiadania kobiety, która promienieje wyuzdaniem, a nie okrywa się wstydem jak kołdrą. Werfrand stał, z rozpiętą koszulą, nieco opuszczonymi spodniami. Zdecydował, zrobił krok, pochylił się nad dziewczyną i przez jej gęste włosy dotknął piersi. Miękkich, odważnie wyeksponowanych. Bardziej pociągających niż u Adeli. Prostytutka postanowiła skończyć te erotyczne podchody. Przyzwyczajona do niewielkiego wysiłku i znacznych dochodów straciła zbyt dużo czasu na wysmakowane gry. Zazwyczaj wystarczyło tolerancyjne milczenie wobec biologicznego wyposażenia, głośne okrzyki aprobaty zachęcające do szybszego finiszu oraz siódmy zmysł księgowej każący płacić za wszystkie obowiązki wykraczające poza dwa pierwsze. Dlatego złapała Werfranda za ramię i przyciągnęła do siebie. Ich twarze niemal się spotkały. Chłopak spróbował ją pocałować. - Tego nie robię – kobieta odsunęła się gwałtownie. - Dobra, ale to jest mój koncert życzeń – wyszeptał, patrząc jej prosto w oczy. I zrobił to, czego wstydził się z Adelą. Prostytutka czekała, z głową na poduszce, piersiami ocierającymi się o pościel i wygiętym łukiem bioder. A Werfrand patrzył. Na kształtne pośladki. Na niezbyt smukłe uda i stosunkowo zgrabne łydki. Z uwagą kontemplując każdy szczegół. Leniwie muskając dłonią jej skórę. Zmierzając do celu ze spokojem starego malarza. Wiedzącego, że efekt gwarantuje tysiące dobrych, wysmakowanych ruchów, a nie kilka porywczych pociągnięć. W końcu chwycił ją na wysokości bioder, przesuwał raz za razem, instynktownie ściskając w dłoniach jej pośladki. Niedługo później zwolnił, żeby lepiej poczuć nadchodzącą rozkosz, delektować się każdym ruchem. Powoli i dokładnie. Głęboko i z rozmysłem. Twarz dziewczyny zatapia się w poduszce. Dotyk miękkich, falujących piersi. Przyjemność! Tak różna od tej, którą dała mu Adela. Tamta przyszła niezauważona, nieśmiało zajrzała przez próg i zniknęła, jakby nigdy jej nie było. Ta kroczyła swobodnie. Z podniesioną głową i promiennym uśmiechem. Orgazm. Rozszerzający źrenice, dudniący w uszach. Werfrand opadł na kołdrę. Krew jeszcze przez długą chwilę pulsowała żywo w stopach, dłoniach i skroniach. Minęło kilka minut, zanim doszedł do siebie. Otworzył oczy, oblizał suche wargi. - Czułeś kiedyś orgazm w zębach? – pierwsza odezwała się prostytutka. - Każdemu tak mówisz. - Byłeś niesamowity. Werfrand wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru wykazywać się w sprawianiu przyjemności kobiecie, która widziała już wszystko. Chciał jej kosztem, a raczej kosztem Adama, poznać smak przyjemności. Bez zbędnych słów i długoletnich, małżeńskich perspektyw. Ostatnie promyki rozkoszy opuściły jego ciało. Podniósł się z materaca, zapiął wszystkie guziki. Przyjemność zostawiła go z rozczochranymi włosami, pogniecioną koszulą i nieobecnym spojrzeniem. Drzwi, korytarz, stoliki i goście najróżniejszego asortymentu. Stali klienci o posiwiałych skroniach rozmawiali pełnym głosem, bez pruderii, o polityce. Młody żonkoś, nie do końca wiedząc, jak się zachować, chował się w kącie. Adam siedział na środku sali i podpierał ręką coraz cięższą głowę. Werfrand podszedł do jego stolika, sięgnął ręką po szklankę, upił łyk i strasznie się skrzywił. - Prawdziwy absynt – wykrztusił z uznaniem, próbując dojść do porozumienia z własnym gardłem. - Kobiety, alkohol, wszystko. Podobało ci się? - Byłeś u niej wcześniej. – Werfrand otworzył szerzej oczy. - Tak jak połowa miasta. - Myślałeś, że Adela… – Nagle wszystko stało się jasne. – Ty zazdrośniku! - Już tak nie kombinuj, zaraz się wszystkiego dowiem. – Adam ruszył na piętro. – Zobaczymy, zobaczymy! Werfrand machnął ręką, wciąż zdziwiony, że połowa miasta spotyka się w jednym, ciemnym, ciasnym miejscu w poszukiwaniu przyjemności. Wszystko stało się dla niego jasne, gdy kilka dni później umówił się z Adelą. Mężczyźni muszą sobie radzić. Uciekać od obserwacji, których sami nigdy by nie poczynili („Widziałeś jej paznokcie? Maszkara!”), niemożliwych do rozwiązania problemów („Kochanie, którą sukienkę ubrać? Tę czy tamtą? Jeszcze zobacz buty”) i powtarzaniem w kółko tego samego („Dobrze wyglądam? Nigdy mi tego nie mówisz”). - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – napomnienie Adeli przebiło się przez ciężkie myśli Werfranda. - Tak, tak, oczywiście. - To który? Znasz go lepiej. Pióro będzie drogie, a… – dziewczyna nakręciła się jak kataryniarz kręcący korbą w rytm własnej melodii. I Werfrand znów odpłynąłby myślami, gdyby nie nagły wybuch. – Jak ty mnie potwornie denerwujesz! – zaczęła Adela. – Od czasu spektaklu nie da się z tobą nawet porozmawiać. Ty egoistyczny, zamknięty w sobie draniu! Potem była jeszcze seria oskarżeń, zamknięcie torebki teatralnym gestem i wymarsz. Równie aktorski – seksownie kręcąc biodrami, wśród głośnego stuku szpilek. Werfrand patrzył bez słowa i bez zdziwienia. „Nic nie zrobiłem – chciał krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle. – W ogóle nic nie zrobiłem, pewnie o to chodzi”. Po wizycie w burdelu jego romantyczny zapał wyraźnie osłabł. Adela, będąca dotychczas jedynym rozwiązaniem, stała się jednym z wielu. Niekoniecznie najlepszym. 13. - Największe przekleństwo? – spytała dziennikarka, bo musiała o coś pytać, skoro Werfrand uparł się, że o swojej młodości nie ma już nic ciekawego do powiedzenia. - W kolejności alfabetycznej czy chronologicznej? - Jak pan woli. - Aaa… – zaczął odważnie reżyser. – Żaden pomysł na „a” nie przychodzi mi do głowy. Na „b” jest brak kultury. Na przykład u współgraczy w golfa. Potrafi zepsuć całą rundę. „C” jak… cienki penis. Słyszałem, że dla niektórych to ogromny problem. - Myślałam, że powie pan coś o ciężarze sławy – zasugerowała Melanie. - Nie po to zawracałem ludziom głowę swoimi filmami, żeby teraz narzekać – odpowiedział natychmiast Werfrand. - Ale może zacznę chronologicznie o tych największych przekleństwach? - Proszę bardzo – dziennikarka uśmiechnęła się zachęcająco. - Najpierw młodość, potem dorosłość, a na końcu starość. – Werfrand wyszczerzył zęby, dumny ze swojej odpowiedzi. - Młodość to taki piękny okres! - Mówi pani o siedzeniu w szkole czy pierwszych, nieudanych kontaktach seksualnych? - Raczej chodziło mi o poczucie wolności, brak obowiązków. - Mitologizuje pani przeszłość – westchnął reżyser. – Ja poczułem się wolny, gdy miałem wystarczająco dużo pieniędzy, żeby móc każdemu powiedzieć „nie”. I choć w ostatecznym rozrachunku nigdy tego nie zrobiłem, to mogłem i nie umarłbym z głodu. - Co w takim razie było złego w dorosłości? - Brak nadziei – powiedział spokojnie Werfrand. – Rzeczywistość nigdy nie wygląda tak, jak byśmy chcieli. Wcześniej mogłem się przynajmniej łudzić… - Za to na starość nie ma już podobno wielkich potrzeb – zauważyła dziennikarka. - Tak jak możliwości – odpowiedział szybko reżyser. – Choć do różnych ludzi starość przychodzi w różnym wieku, to w życiu każdego mężczyzny jest moment, w którym hormony przestają buzować. Najpierw zaczyna się wolniej jeździć samochodem, potem traci ochotę na coroczny wypad na narty, w końcu przestaje się nawet oglądać za kobietami. Brak motywacji, brak wrażeń, koniec… - Nie myślał pan o popełnieniu samobójstwa? - Każdy inteligentny człowiek o tym myśli. Ale jak to bywa w takich przypadkach: myślałem wiele, mówiłem dużo, ale nie zrobiłem nic. - Skoczyć ze skał można w ułamku sekundy. Bez zastanowienia. - Więc stawałem na krawędzi, patrzyłem w dół, wyobrażałem sobie, jakie to proste, i… instynktownie się cofałem. Zwierzę w każdym z nas nie poddaje się zbyt łatwo. - Można przeciąć żyły w ciepłej kąpieli. - Starożytny sposób, makabryczny widok. – Skrzywił się Werfrand. – Zawsze byłem na to zbyt wrażliwy. Łatwiej przychodziło mi znosić usypiający, depresyjny ból w małych dawkach niż wielkie cierpienia. To chyba w ogóle męska przypadłość. Dziecka byśmy nie urodzili. - Czyli kobiety mają jakieś zalety! Przydają się do rodzenia dzieci. - Tak uważali starożytni Grecy, dlatego cenili sobie prawdziwą, męską miłość. – Werfrand uśmiechnął się kącikiem ust. – Czasy się zmieniły, więc zmieniliśmy zdanie na temat kobiecości. - I tak czuję, że pański pogląd nie jest zbyt nowoczesny. - Jestem w stanie przyznać, że nie wszystko w relacjach męskodamskich jest dobre. Ale nie wiem, jak współcześni mężczyźni radzą sobie z galopującą hordą babskich żądań. Przyjdą do domu – nieposprzątane. Usiądą przy stole – nie ma obiadu. Będą chcieli porozmawiać z dziećmi – nie ma dzieci, bo trzeba je jeszcze ze szkoły odebrać. - To takie straszne? – Redaktorka rozłożyła szeroko ręce. – Mężczyźni nie mogą odbierać dzieci ze szkoły? - Mogą, ale nie chcą. - Najwyższy czas ich przekonać! - Jak pani zamierza to zrobić? - W ostateczności zmusić… - Brak obiadu czy seksu? – nie ustępował reżyser. - Są jeszcze inne metody. - Ja ich nie znam. – Werfrand pokręcił przecząco głową. – Na szczęście nie łatwo pokonać dwadzieścia pięć wieków naszej historii. Ten nowy, lepszy świat byłby prawdziwym koszmarem. - Kobiety mają swoją godność, swoje uczucia – zaczęła dziennikarka. – Nie są jedynie przedmiotem seksualnych zachcianek i to niesprawiedliwe, że nie mogą się realizować. - Jest już „sprawiedliwość”. Kiedy będą inne wartości wyższe? – ironizował Werfrand. - Czego pan nie rozumie? – żachnęła się Melanie. - Powoła się pani jeszcze na Boga? - Może lepiej skończmy ten temat… - Powiem pani, jak to u mnie wyglądało – sprzeciwił się reżyser. – Przez całe życie robiłem, co chciałem, więc kobiety albo były ze mną, bo chciały, albo nie były ze mną, bo nie chciały. - Ale gdy już taka kobieta z panem była, to czy miała prawo do własnych decyzji? - Nie! Trzymałem je na krótkiej smyczy. W kuchni, najdalej w przedpokoju – reżyser zaśmiał się ciepło. – Kobiety znają wiele sposobów, żeby życie toczyło się po ich myśli. Wymyśliły małżeństwo, najlepszy sposób na szybki zarobek. - Teraz będzie pan dramatyzował? - Stwierdzam fakt. - Wolał pan czasy, gdy o wszystkim decydowały koligacje rodzinne i pozycja społeczna? - Nie wiem, jak pani to wywnioskowała, ale idę o zakład, że pani przyjaciele pochodzą z tego samego środowiska, co pani. Albo przynajmniej zarabiają tyle samo. Dziennikarka straciła rezon. - Ale to ja decyduję, czy się z nimi zadaję, czy nie – próbowała kontratakować. - Jak dla mnie pozór, choć nie będę się sprzeczał. - I nie muszę wyjść za mąż za jakiegoś starego, obleśnego typa – kontynuowała niezrażona. – Tylko dlatego, że spodobał się moim rodzicom! - Wiec jest pani sama, bo szuka księcia z bajki, co ma czar Adonisa, wiarę papieża i sypie złotem jak król Midas – Werfrand odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Rodzice wybierający małżonka to nie był taki głupi pomysł. chwilowego Po latach zachwytu doświadczeń ważniejsza jest doskonale zaradność wiedzieli, że mężczyzny od czy odpowiedzialność kobiety. Na tym buduje się związki na lata. - Czego przykładem były pańskie trzy małżeństwa? - W końcu celny cios - Uśmiechnął się reżyser. – Poruszałem się w innych kręgach. Nikt nie wypominał mi niestałości w uczuciach, choć nikt nie chciał widzieć swojej córki w moich objęciach. W przeciwieństwie do bankierów czy innych równie odpowiedzialnych ludzi mam w charakterze nieustanną potrzebę nowości. Nie ganię siebie za to, ale też nie radzę innym, żeby brali ze mnie przykład. Wyobraża sobie pani, co by było, gdyby taki bankier zamiast o długotrwałej inwestycji na bezpieczny procent, jaką jest małżeństwo, myślał ciągle o spekulacjach niepewnymi akcjami? 14. Zanim Werfrand zaczął poruszać się w artystycznych kręgach, w których spekulacja niepewnymi akcjami była bardziej w cenie niż umowa małżeńska na bezpieczny procent, musiał zdobyć przepustkę na ich salony. - Wielu tutaj zaczynało – Milo dodawał otuchy, wręczając Werfrandowi klucz do jego królestwa. – Masz znaleźć coś przykuwającego uwagę. - Ile przychodzi takich tekstów? - W roku? Kilkadziesiąt dobrze rokuje – odpowiedział zachęcająco producent. - Ile trafia na ekrany? - Jeden może dwa. Reszta wylatuje kominem. Po tygodniu pracy w biurze Werfrand znał na pamięć numery najważniejszych pokoi, przestał gubić się na korytarzu i zaprzyjaźnił z palaczem, któremu codziennie dostarczał opału. Przykuty do biurka przez większość dnia jadł mało, palił dużo i z determinacją pokonywał kolejne strony nadesłanych tekstów. Po miesiącu minęło pierwsze zauroczenie. Stos scenariuszy okazał się jedynym niewyczerpalnym zasobem na świecie. I nawet jeśli półki w pokoiku Werfranda wieczorem robiły się puste, to z rana znowu pokrywała je gruba warstwa maszynopisów. Albo poprzedni recenzent zaciągnął ogromny kredyt zaufania u szefów i utonął w długach, albo – co wydawało się bardziej prawdopodobne – cały kraj ogarnęło twórcze szaleństwo. Bo przysyłano wszystko. Rękopisy upaprane kawą, zeszyty zasypane tytoniowym popiołem, pedantycznie opakowane maszynopisy. Werfrand, cokolwiek brał do ręki – z sumiennością czytał. Z wprawą aptekarki odszyfrowującej lekarskie recepty. Ze znawstwem Champolliona, który zrozumiał hieroglify. Żeby potem z czystym sumieniem napisać długą recenzję, a w odpowiednich rubryczkach postawić oceny. Najgorsze materiały trafiały od razu do pieca. Nieco lepsze szły do „trupiarni”. Małego pomieszczenia, pełnego kurzu i pleśni, na wypadek gdyby ktoś miał się nimi jeszcze zainteresować. Jedynie pojedyncze egzemplarze pokazywał Milo, które kręcił nosem i obiecywał przyjrzeć się sprawie w bliżej nieokreślonej przyszłości. Pewnego dnia Werfrand otworzył drzwi do swojego gabineciku i najzwyczajniej w świecie nie wytrzymał jego księżycowego krajobrazu. Góry zeszytów, kratery rozsypanych kartek, nawet kosmiczny kurz, z którego w razie potrzeby mogły powstać nowe formy życia. Oczy piekły na sam widok. Dlatego uniósł najgorzej wyglądający stos materiałów i ruszył w kierunku trupiarni. - Gdzie idziesz? – przy samych drzwiach zatrzymał go głos Milo. – Chyba wytrzymasz w tej robocie dłużej niż inni. – Producent podszedł i poklepał go po ramieniu. - Mało chwalebny komplement. – Werfrand wbił wzrok w buty, czekając na ostrą reprymendę. - Ludzie tutaj cierpią na przerost ambicji albo na brak talentu. Albo na jedno i drugie. – Milo wziął do ręki jeden z tekstów i zaczął przeglądać. – Leniwi upychali teksty w trupiarni już po kilku dniach. Ambitni wcale. Pierwszych wyrzucałem, drudzy nie wytrzymywali i zwalniali się sami. A ty jesteś rozsądny, dlatego sprzedam ci skuteczną metodę. – Producent zaczął iść w stronę swojego gabinetu, a Werfrand starał mu się dotrzymać kroku, niosąc kilkunastokilowy bagaż scenariuszy. – Te obskurne są od wariatów, czasami genialne, zazwyczaj do śmieci. Z innymi nie wiadomo, dlatego bierzesz tekst, czytasz streszczenie, potem początek, koniec i parę dialogów ze środka. - A co z recenzjami? - Spalone wpisz jedynie na listę, o reszcie kilka zdań wystarczy… Chyba że coś jest warte polecenia. To czytasz uważniej, piszesz dłużej i przekazujesz dalej. Werfrand wrócił do swojego pokoju i z taką samą determinacją, choć większą łatwością, zabrał się do czytania scenariuszy. Gdy skończył, hałda odrzuconych materiałów nadawała się do opalania budynku. Trupiarnia też nie narzekała na brak zaopatrzenia. Został nawet jeden scenariusz do pokazania Milo. Najważniejsze, że recenzent mógł po raz pierwszy wyjść ze studia, gdy był w nim ktoś oprócz ciecia i kilku sprzątaczek. Musiało upłynąć kilka tygodni, zanim Werfrand wpadł na pomysł, który powinien przyjść mu do głowy już pierwszego dnia pracy. Pomysł sprawdzenia, czy w trupiarni znajduje się recenzja jego scenariusza. Otworzył drzwi, szybko omiótł wzrokiem regały. A, B, C… L, M, jest P! „Paraliż”, „Przebaczenie”. Jeszcze chwila. „Przenikanie”. Wyciągnął nieco pożółkłą teczkę, przewertował. Nie najgorsze oceny i krótka recenzja na końcu: „Film trudny w realizacji, ale ciekawy”. Niżej kolejny wpis: „Beznadzieja”. Podpisano: Milo Stich. Werfrand wyszedł na korytarz w poszukiwaniu autora tych bezdusznych słów. Już ruszył na niego z podniesioną przyłbicą, już mieli brać się za bary. - Zbieraj się – rzucił krótko producent. – Jedziemy na plan. Te pięć słów szybko ukoiło złość Werfranda. Od dawna marzył, żeby znaleźć się na planie filmowym. Jak to zwykle bywa, do spełnienia nie potrzeba było wiele. Wystarczyło kilka minut drogi, przepustka i leniwe skinienie głowy strażnika. Tak otwierał się inny, piękny świat. Z morzem budynków, ruchem jak w godzinach szczytu. Einstein doskonale czułby się w tej magicznej krainie, w której zakrzywienie czasu i przestrzeni naocznie daje się zaobserwować. Z jednej strony samochody, z drugiej – drewniana brama prosto z Dzikiego Zachodu. Poza tym strzępy roztrzaskanego statku piratów, błyszczące świeczniki Ludwika XVI i ludzie. Tłum ludzi. Prawdziwe zatrzęsienie istot. Normalni, spotykani każdego dnia, ale i wysoki brunet trzymający na ramieniu ogromny, średniowieczny miecz. Albo panienka w bufiastej sukni wydmuchująca przez nos papierosowy dym. Werfrand, kurczowo uczepiony pleców producenta, rozglądał się uważnie. W krainie magii i snów wszystko działo się jednak zbyt szybko. Minęli restaurację, mały sklep spożywczy – brakowało tylko sal porodowych, żeby spędzić tu całe życie – i weszli do jednej z hal. - Poczekaj chwilę – wyszeptał Milo i zniknął w tłumie. W powietrzu unosiła się delikatna mgiełka wilgoci i kurzu. Werfrand, jak każdy wielbiciel teatru, doskonale znał tę podniecającą mieszankę. Ale na planie filmowym oprócz magii słowa i gry aktorskiej była jeszcze iluzja budowanej z rozmachem dekoracji. Wystarczyło kilkunastu robotników oraz rusztowanie, żeby przed kamerą wyrosły fasady nieistniejących budynków. - Co oni budują? – spytał Werfrand na widok producenta. - Sami nie wiedzą – odburknął Milo. – Teraz dopiero ci się spodoba. Zrobili kilkanaście kroków i znaleźli się w długim, jasnym korytarzu. Kobiety przebrane w stroje z XVII wieku prowadziły całkiem współczesne rozmowy o niczym. Milo mijał je zręcznie. Nie zwracając uwagi na urodę, którą Werfrand mógłby komplementować godzinami. Widocznie nie to miał na myśli, mówiąc, że „będzie mu się podobać”. Stanęli przy drzwiach, producent zapukał. - Proszę – ze środka dobiegł znajomy głos. Werfrand nie zdążył pomyśleć, a już był w środku. Twarzą w twarz z Brandonem Cody. - Cześć, chłopaki – aktor powiedział swoim obłędnie niskim głosem, a Werfrandem wstrząsnęła zazdrość, że też matka natura nie obdarzyła go takim wyglądem. - Co tam, Milo? – Brandon uściskał przyjaźnie producenta. – Nie zdążyłem ci podziękować za sobotnią imprezę. Producent odrobinę się speszył. - Poznaj Werfranda Stephena, mojego współpracownika. - W końcu jeden ze Stephenów! – Kolejne słowa Brandona jeszcze bardziej zawstydziły Milo. - Bardzo się cieszę! - Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Werfrand, ściskając dłoń aktora. - Chodźcie na plan, zaraz zaczynam. – Brandon skierował ich ramieniem z powrotem w stronę drzwi. Szli w trójkę. Po korytarzu, na którym wciąż kręcili się ludzie, jednak nie było już dam w krynolinach. Stały przed kamerą, ustawione przez asystenta, który pomagając sobie dosadną gestykulacją, tłumaczył charakter sceny. Uwagę Werfranda znów przykuła scenografia. Potężny, marmurowy kominek, w którym trzaskał ogień. Długi, drewniany stół zastawiony z dbałością. Gorące potrawy, nakładane na półmiski przez technicznych. Reżyser podniósł się ze swojego krzesła, podszedł do Brandona i wyszepnął mu kilka słów na ucho. Aktor przytaknął ze zrozumieniem. Światło, kamera, akcja. W ruch poszły widelce i noże, Brandon schylił głowę i słuchał, co mają mu do powiedzenia krynolinowe damy. Potem sam zaczął mówić, wodząc obłędnym spojrzeniem po zebranych. - Jest niesamowity – wyszeptał Milo, obserwując rodzącą się filmową magię. - W przeciwieństwie do mnie. Widziałem recenzję scenariusza - Grzebałeś w moim biurku? – Milo z niedowierzaniem pokręcił głową. – W twoim przypadku nic mnie już nie zdziwi. - Nie ten, który ci dałem, gdy mnie zatrudniałeś. Ten, który wysłałem do was kilkanaście miesięcy wcześniej. Stali obok siebie, szepcząc z animuszem. Na tle planu filmowego, na którym powstawały kolejne sceny kominkowe. Ogień trzaskał, dziewczęta ledwo poruszały się w swoich strojach z epoki, a producent z trudem przełykał ślinę. - Zapomniałem wyczyścić trupiarnię – powiedział, mrużąc oczy. – Chyba nie byłem zbyt wylewny, co? - O co chodziło Brandonowi? - Zwyczajnie cię polubił… – Milo próbował brzmieć naturalnie. - Piszesz, że scenariusz jest do bani, a potem idziesz na festiwal. - Nie wiedziałem, kogo tam spotkam. - Bierzesz mnie na plan, Brandon mówi, że się cieszy. - Widocznie chciał poznać twoją rodzinę… - I znosisz moje bezczelne zachowanie, chociaż już na samym początku powinieneś dać mi w mordę. - Myślisz, że nie chciałem? - Więc? – Werfrand stanął przed producentem, zasłaniając mu widok na plan. - Twój ojciec wszedł z nami do spółki przy filmie. Opłacił gażę Brandona – odpowiedział spokojnie Milo. – Ale nie bój się, nie jest głupi. Film to murowany sukces, wszystko zwróci się z nawiązką. - A ja jestem częścią transakcji... - Nikt nie wierzył, że się sprawdzisz. Mieliśmy cię tylko zatrudnić na okres produkcji, ale powinieneś zostać. - Nie wiem, czy jeszcze mam ochotę. – Werfrand ruszył w stronę wyjścia. - Możesz być naprawdę dobry, zastanów się – Milo powiedział odrobinę głośniej, zwracając na siebie karzącą uwagę obsługi. - Następnym razem nie wręczaj wizytówki z zapisaną z tyłu dokładną godziną spotkania. – Werfrand rzucił mu ostatnie spojrzenie. – Psuje wrażenie. 15. - Dobrze, że nie zostałem malarzem – wyszeptał Werfrand z niedowierzaniem. – Wtedy ojciec kupiłby dla mnie miejsce w Akademii. - Pogadaj z nim – poradził Adam. - Do niczego się nie przyzna. - Więc nawet nie próbujesz zapytać. Przyjaciele stali w tłumie, który, choć pora już późna, tłoczył się na chodniku niczym pośpiesznie, w marząc środku o dnia. swoich Spragnieni nocnych alkoholu, arkadiach. mijali ich Podchmieleni przechadzali się nieco wolniej rozkoszując się pijaną wolnością. Natomiast kompletnie nawaleni bełkotali pod nosem niezrozumiałe słowa i na czworakach zdobywali kolejne metry chodnika. - To co chcesz zrobić? – Adam próbował być poważny w tej zupełnie niepoważnej scenerii. - Sam dostałbym się do studia! - On pomógł ci to zrobić wcześniej. – Przyjaciel wzruszył ramionami. – Najlepiej jak umiał. - Albo chciał mi pokazać, że mam głupie pomysły i szybko się nimi nudzę – żachnął się Werfrand. - Cześć, chłopaki! – Adela wynurzyła się zza rogu. – O co się tak kłócicie? – Podeszła do Werfranda i pocałowała go w policzek. - Bo ojciec Werfranda… – zaczął Adam, zanim dostał znaczącego kopniaka w kostkę. – Nie chce mu kupić skrzypiec. - Skrzypiec? Będziesz dla mnie grał? – ucieszyła się Adela. – Nic nie mówiłeś! - Tak jakby… – wymamrotał Werfrand, gdy ukochana rzuciła mu się w ramiona, a Adam bezgłośnie szydził za jej plecami. – Chodźmy do środka. Zanim rozpoczął pracę w studio, czas, jaki spędzał we wszelkiego rodzaju knajpach, szedł w setki godzin. Werfrand uwielbiał, gdy jego barowi przyjaciele, wraz z kolejnymi zaciągnięciami papierosami i następnymi szklankami alkoholu rozluźniają krawaty, odpinają kołnierzyki, pozbywają się ciążących im masek. I wciąż kłamią, ale szczerzej, samemu nie wiedząc, że to robią. Lubił historie malarzy, którzy zjeździli cały świat w poszukiwaniu odbiorców rozumiejących ich sztukę. Podrzędnych urzędników, znających receptę na uleczenie państwowych problemów. A oni lubili Werfranda, widząc jego młodą twarz i inteligentne spojrzenie. Opowiadali mu, nie żałując rad, o prawdziwym życiu. Tak chłopak przechodził z nimi od piekła codzienności do alkoholicznej wielkości, kiedy to każdy jest zdobywcą świata i niewieścich serc. Tego wieczora miało być jednak inaczej. Werfrand chciał się upić razem z przyjaciółmi, na wesoło. - Przepraszam was, chłopcy – Adela obdarzyła ich czarującym uśmiechem i wstała od stołu. Jeszcze nie zdążyli się na dobre rozsiąść, a ona już biegła do łazienki przypudrować nosek. Werfrandowi było to nawet na rękę. Kątem oka dostrzegł papierosa wyciąganego z ładnej papierośnicy przez jeszcze ładniejszą dłoń. Kobietę, która przyłożyła go do ust. Mężczyzn, którzy jak na rozkaz rzucili się w jej kierunku z ogniem. - Jesteście podgatunkiem – Rose wyszeptała do nich między jednym zaciągnięciem a drugim. - Od razu widać, czego chcecie: zestawu matczynych porad, opieki czy bliskości. - Kobiety nie lepsze – odpowiedział jeden z jej adoratorów. - Są jak kwiaty – dodał odważnie drugi. – Szybko kwitną i jeszcze szybciej przekwitają. - Widocznie mieliście do czynienia z suczkami, a nie kobietami. Prawdziwe piękno jest ponadczasowe. - Z figury wygląda pani na dziewiętnaście – jeden z mężczyzn wyrwał się z szeregu. – Z twarzy na dwadzieścia dwa. Gust jednak zbyt dobry jak na nastolatkę, dlatego dodam trzy lata za piękną suknię i kolejne dwa za zarozumiałość. Razem dwadzieścia siedem. - Czterdzieści trzy – odparła niedbale Rose. - I wciąż niezamężna? – zdziwił się mężczyzna w okularach, przerywając pełną zaskoczenia ciszę. - Poznałam zbyt wielu, żeby mieć na to ochotę. Jesteście dumni ze swojego posiadania, chwalicie się pieniędzmi, kontaktami – zrobiła przerwę i strzepnęła popiół na podłogę. – Za bardzo kocham swoją wolność. Bo co to za problem znaleźć bogatego męża i dać mu dupy raz w tygodniu, tak jak lubi… W tym momencie wokół stolika Rose wyrosły zazdrosne żony. Zaczęły ciągnąć swoich mężów za rękawy. Przypominać o dzieciach, powoływać się na dawno zapomniane obietnice. Byle tylko przestali patrzeć na tę przeklętą kobietę. Władającą męskimi pożądaniami tak jak delikatną smużką papierosowego dymu, która oplatała ją zmysłowo. Rose znów zaczęła mówić, lecz jej słowa ginęły w zgiełku. Zresztą Adela wróciła do stolika. - Miałem ostatnio niezły pomysł na scenariusz – zaczął Werfrand. – Na świecie istnieje tylko jeden człowiek, który myśli. Ty. Reszta udaje, jest tłem dla twoich działań. - Za dużo ludzi, żeby to miało ręce i nogi – zauważył Adam. - Im bogatsze tło, tym bardziej przekonujące wrażenie. - Jest coś lepszego – wtrąciła Adela. – Nie ma żadnej pewności, że żyjemy, że naprawdę myślimy. Możemy być jedynie fantomami. - Ludzie tańczący za moimi plecami na pewno są. Nawet jeśli ich nie widzę mogą wpaść mi na plecy. W ostateczności spytam was o potwierdzenie… - Nas? Przecież jesteśmy widmami. – Uśmiechnął się Werfrand. – Będziemy cię okłamywać. - I to cały pomysł na film? – Kąciki ust Adama delikatnie się podniosły. - Na razie tak… - Główny bohater mógłby zapomnieć o zasadach. Przestać się czymkolwiek przejmować – podpowiedział przyjaciel. - Świat nie myśli, ale może cię zabić. – Adela z zazdrością popatrzyła w stronę parkietu. - Albo rozweselić. - Nieważne… – Machnął ręką Werfrand. – Napiszę kilka dialogów, a potem i tak wyrzucę wszystko do kosza. - Więcej wiary. – Adam klepnął go w ramię. - Wer tak zawsze. – Adela oparła się na stole i ściszyła głos, udając, że obgaduje swojego ukochanego. – Najpierw marudzi, a potem przysyła mi całe strony i każe czytać. Ale to jeszcze nic! Rumieni się, gdy go krytykuję! – Zrobiła zawstydzoną minę, jakby niechcąco zdradziła największy sekret. - Weź ją lepiej! – Werfrand gestem ręki wygonił przyjaciół w stronę parkietu. Nie była to jednak altruistyczna uprzejmość. Już od dłuższego czasu nie mógł się powstrzymać od rzucania Rose ukradkowych spojrzeń. Patrzenia na czerń jej bezpretensjonalnie kuszącego stroju. Na to, jak uwodzi, siedząc wygodnie w fotelu i paląc leniwie papierosa. Rose odwróciła głowę. Miał wrażenie, że wedrze się do jego wnętrza, rozgrzeje do czerwoności i zostawi po sobie jedynie tlące się zgliszcza. Rzucił kolejne spojrzenie. Rose siedziała. Bokiem. Jakby nigdy nic rozmawiając z nieznajomymi. Odwrócił się z powrotem do swojego stolika. - Masz piękny głos, powinieneś śpiewać. – Werfrand poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. - Dziękuję – powiedział od razu wstając. - Mogę? - Proszę bardzo. – Werfrand przysunął dla niej krzesło. - Przyznam, podsłuchiwałam nieco. – Uśmiechnęła się bez zażenowania. – Po co tobie te filmy? - Chciałbym… – słowa uwięzły mu w gardle. I choć próbował zmienić głupią przerwę w wyraz głębokiego zamyślenia, to jedynie zapatrzył się w zielone oczy rozmówczyni. – Chciałbym niszczyć schematy, w które wierzą ludzie. Pokazywać ich nieprawdę. - Schematyczne życie jest bardzo wygodne i bezpieczne. – Rose nie odrywała od niego wzroku. - Nie pozwala na wiele. - Ale do zmian potrzeba odwagi i talentu. Większość nie ma ani jednego, ani drugiego. – Obróciła głowę, żeby wypuścić dym. Królewski profil, Werfrand od razu to zauważył. – Nie znajdziesz łatwo publiczności. - Jest pani bardzo krytyczna. - I bardzo inteligentna. Nie musisz nazywać moich zachowań. – Uśmiechnęła się szyderczo. – Wolę odpowiedzi od opisów. - Będę pokazywał. Może nie szokował, ale uzmysławiał. Na przedstawienie zawsze znajdzie się wielu chętnych. - Tylko za bardzo nie intelektualizuj. Ludzie oprócz ducha mają jeszcze ciało. – Wbiła resztkę swojego papierosa w popielniczkę. – A co jeśli ci się uda? Co masz im później do zaoferowania? – Z niewinnym wyrazem twarzy słała w jego kierunku kolejne, coraz celniejsze ciosy. – Jesteś mądry, widzę to w twoich oczach, ale musisz jeszcze trochę doświadczyć. Szybko wyciągniesz wnioski. - Możemy przerwać? – Adam wychylił się zza ramienia Rose. - Adam i Adela, moi przyjaciele – przestawił natychmiast Werfrand. - Bardzo mi miło. – Kobieta uścisnęła ich dłonie po czym wstała od stolika. – Przyjdźcie kiedyś do mnie, warto by kontynuować tak mile rozpoczętą znajomość. - Z pewnością skorzystamy z zaproszenia – obiecał Werfrand. - Na mnie już czas. – Uśmiechnęła się Rose. – Jedyne, co warto po sobie zostawiać, to dobre wrażenie i uczucie niedosytu. - Dobranoc – wyszeptał na pożegnanie Adam, a gdy kobieta oddaliła się na bezpieczną odległość, zarzucił Werfranda pytaniami. – To jest ta skrzypaczka? Czego chciała? - Chyba widziałeś – Adela usiadła obok Werfranda. – Wszystko słyszałam, nigdzie nie pójdziesz. - Oczywiście, kochanie – Werfrand pocałował ją w policzek. – Gdy mnie spytasz, gdzie byłem, powiem, że u Adama. - Przecież to stara, spragniona baba – Adela uderzyła ręką w stół z zajadłością żony przy stoliku obok. - Pójdź ze mną, to nie będzie problemu. - Chyba mnie nie zrozumiałeś! – Adela z hukiem zamknęła torebkę. – Nie mamy o czym rozmawiać. – Ruszyła w stronę drzwi. - Nie biegniesz? – spytał Adam. - Zanim założy płaszcz i wyjdzie na dwór, zdążę ją dogonić – westchnął Werfrand. – Zdążyłbym… To nie ma sensu. Adela nie miała determinacji żony ani pokory służącej, żeby z podniesionym czołem znosić kolejne upokorzenia. Postawiła na teatralne wyjście, sprawdzając czy Werfrand zaryzykuje może nie idealną, lecz oswojoną miłość w pogoni za przygodną znajomością ze skrzypaczką. Tyle że w takiej sytuacji i z takim partnerem była to dla niej gra w rosyjską ruletkę. Z bębenkiem wypełnionym ostrą amunicją. Ojcowska przepowiednia zaczęła się spełniać. Adela, jak każdy zbyt szybko dojrzały owoc, w zastraszającym tempie traciła swoją świeżość. Przeradzała się z niewinnej nastolatki w dojrzałą kobietę. Jej pełniejsze policzki, nawet jeśli dodawały zdrowego uroku, nieuchronnie wiązały się z coraz pełniejszymi biodrami, czego Werfrand nie potrafił już zaakceptować. 16. Przyjaciele ostatecznie nie zabrali ze sobą Adeli. Sami pokonali wysokie stopnie schodów, sami zapukali do drzwi i kłamstwem byłoby uważać, że pchało ich do tego jakieś wysublimowane uczucie. Takie rzeczy dzieją się co najwyżej w towarzystwie ciekawskiego ssania w żołądku. Rose otworzyła z niczego niezdradzającym wyrazem twarzy i zaprosiła do środka. Pierwsze na co zwrócili uwagę to zdjęcia. Były wszędzie. Najrozmaitszych rozmiarów, w najrozmaitszych pozach. Tu, w brązowej ramce, pamiątka po koncercie. Tam, na niebieskim passe-partout, z wydatnym brzuszkiem, w ciąży. Obok fotografia ślubna, pewnie rodziców. - Może was oprowadzę? – zaproponowała Rose, widząc zainteresowanie gości. – Mój pokój ćwiczeń. – Otworzyła drzwi do wysokiego pomieszczenia pełnego kwiatów. – Wyciągam skrzypce i znikam dla świata na kilka godzin. Tutaj odpoczywam. – Kolejne drzwi stanęły przed nimi otworem, ukazując biblioteczne szafki zajmujące wszystkie ściany. Adam wszedł odważnie i przysiadł na kanapie, natomiast Werfrand podszedł do regałów i wyciągnął jedno z nagrań. - Skąd wiedziałeś? – Rose zapytała z uśmiechem. - Mozart. – Werfrand spojrzał na okładkę. – Pewnie pani ulubiony. Wielu go lubi. - Ale nie każdy rozumie. - Młodo umarł – zauważył Adam. - Tacy jak on nie mogą długo żyć. Nudzą się tu śmiertelnie. To jest dopiero piękna rzecz. – Rose położyła dłoń na głowie małego amorka, który stał w rogu. – Szkoda, że ma obtłuczone palce, ale spójrzcie na stopy. Perfekcyjne! Po nich poznaje się dzieło doskonałego rzeźbiarza. - Zajmowała się pani rzeźbiarzem? – Werfrand przejęzyczył się nie bez premedytacji. – „Rzeźbiarstwem” chciałem powiedzieć. - Lubię sztukę, choć mało co mnie zachwyca. Znacie obrazy Velázqueza? - Malowałem trochę – odparł z kpiną Werfrand. - Naprawdę? Reżyser powinien się znać na malarstwie – ucieszyła się Rose. – Ten obraz powinniście zobaczyć w oryginale. Wtedy dopiero robi wrażenie. – Podeszła do biblioteki i wyciągnęła miniaturową kopię. - „Panny dworskie”, piękne – powiedział Werfrand. - Nie potrafisz się zachwycić – zaśmiała się skrzypaczka. – Lepiej chodźmy coś zjeść. - Jest naprawdę piękny, co tu więcej mówić? – Adam próbował ratować sytuację. - Inne rzeczy wam w głowach niż szukanie odpowiednich słów. Ledwo usiedli przy zastawionym stole, a Rose wyciągnęła papierosa. - Jesteście tacy młodzi – powiedziała, przyglądając im się z uwagą. – Nie powinnam przy was palić, dawać złego przykładu. - Proszę się nie przejmować – powiedział Adam. - Dawniej nie paliłam. – Rose strząsnęła delikatnie popiół. – Ale w końcu trzeba się za coś nie lubić, prawda? - Niszczy smak potraw. – Werfrand spojrzał uważnie na skrzypaczkę. - Tej sałatki? – Kobieta wypuściła obłoczek dymu i wzdrygnęła ramionami. – Są potrawy, dla których się żyje i dzięki którym się żyje. Pierwsze mają podniecać podniebienie i zdarzają się niezwykle rzadko. Drugim niepotrzebny jest nawet smak i jemy je na co dzień. Ale nie pozwalajcie mi się już dłużej wymądrzać i powiedzcie coś o sobie… - Wolę oszczędzać słowa – zaczął Werfrand. – Ludzie zbyt często mówią, a zbyt rzadko mają coś do powiedzenia. - To jest przytyk? – spytała skrzypaczka. - Raczej autoironia. – Uśmiechnął się Werfrand. – Chce pani wiedzieć, do jakiej szkoły chodziłem? - Jeżeli uznasz to za ważne… - Niczego nie uznaję za ważne – wycedził przez zęby. – To, co widzę dookoła, zupełnie mnie nie zadowala. Świat rozpychających się łokciami głupców. - A ty jesteś artystą! – Zaśmiała się skrzypaczka. - Jeszcze niczego nie dokonałem. - Są tacy, co przez całe życie niczego nie zrobili, a mają się za artystów. - Tym bardziej nie chcę należeć do ich grona – odparł spokojnie Werfrand. – Artysta to wytarte słowo. - Znowu mnie obrażasz? – Rose spojrzała na niego wyniośle. - Potrafi pani wpływać na emocje innych? - W wielkim stopniu. – Kobieta zmrużyła oczy. - W takim razie jest pani artystką – powiedział Werfrand i odłożył widelec. – Chociaż dalej uważam, że to mało zaszczytne miano. - Nie bądź taki ostry – skrzypaczka zmrużyła oczy. – W przyszłości często będziesz musiał opowiadać o swoim artystycznym życiu. - Skąd ta pewność? - Za długo żyję, żeby tego nie widzieć. Sam zresztą masz takie przeświadczenie – rzuciła wyzywająco. – Twoja skromność i poczucie śmieszności zabrania mówić o tym głośno, ale jesteś pewien, że świat padnie ci u stóp. Spełni każde najskrytsze pragnienie. W końcu inni ludzie są tacy głupi, z łatwością uczynisz z nich swoich poddanych. Werfrand patrzył na Rose z uśmiechem. Była niebanalnie piękna, królewsko wyniosła i do tego szalenie przenikliwa. A dla mężczyzny nie ma nic bardziej niebezpiecznego. - Bardzo lubię nastoletnich kochanków, są tacy niewinni – wypaliła nagle bez zająknięcia. - Przepraszam bardzo, gdzie jest łazienka? – Werfrand wstał od stołu. „Nie kłamali” – przeszło mu przez myśl, gdy wchodził do toalety. I choć martwiła go ucieczka, to pocieszał się, że czekanie dobrze skrzypaczce zrobi. Łatwa zdobycz nigdy nie przynosi takiej przyjemności jak obfity łup po długotrwałym polowaniu. „Już chyba nic mnie nie zdziwi” – wymamrotał do siebie, obmywając twarz zimną wodą. Jak to zwykle z podobnymi sądami bywa, mylił się koszmarnie. Bo kątem oka zauważył kolejne zdjęcia. W kapeluszu, na plaży i – to najciekawsze – na piasku, ze skrzyżowanymi nogami i odsłoniętą piersią. - Adam powiedział mi, że wygraliście ostatnio przegląd teatralny, gratuluję! – zaczęła skrzypaczka, gdy do nich wrócił. - Nic z tych rzeczy. – Werfrand usiadł spokojnie za stołem. – Adam dostał nagrodę dla najlepszego aktora, spektakl wyróżnienie publiczności, ale cały festiwal wygrał ktoś inny. Od tego momentu rozmawiali już o wszystkim i o niczym. Poświęcając czas raczej na wymianę spojrzeń i gestów niż myśli. Skrzypaczka, nie zdradzając swoich pożądań, badała teren. Werfrand, nie zdradzając swojej decyzji, rozważał otrzymaną propozycję. Tymczasem za oknem rozlała się atramentowa ciemność. Zasady nawet liberalnego wychowania nie pozwalają pierwszemu spotkaniu trwać tak długo. - Bardzo dziękujemy za miły wieczór, ale na nas już pora. – Werfrand spojrzał na przyjaciela i wstał od stołu. - Cieszę się, że przyszliście – powiedziała skrzypaczka i na pożegnanie przytuliła się do Adama. Tak samo zrobiła z Werfrandem. Dodatkowo szepcząc mu na ucho, żeby przyszedł za tydzień o tej samej porze. Sam. Przyjaciele wyszli na zewnątrz, na chłód, który skuł chodniki i ulice. Ostre powietrze wbijało się bezlitośnie w płuca, a każde wypowiedziane słowo zamieniało się w chmurkę pary. - Nie pozwól mi nigdy do niej wrócić – rzucił krótko Werfrand, podniósł klapy płaszcza i wcisnął głowę w ramiona, chowając się przed przerażającym zimnem. 17. - Witaj, przystojniaku. – Rose wychyliła się zza drzwi. – Myślałam, że nie przyjdziesz. - Też tak sądziłem. Walka podstępnej ciekawości ze zdrowym rozsądkiem była rozstrzygnięta od samego początku. Nawet jeśli tego samego dnia rano Werfrand obudził się z przeświadczeniem, że nie powinien przychodzić. Że to zasadzka złowieszczej famme fatale, która tylko czyha na jego młodość. - Nie ma się czego bać. – Rose wzięła go za rękę i zaprowadziła do jadalni, w której dziesiątki świeczek rzucały wokół siebie rozkołysane cienie. - Piękny widok – wyszeptał Werfrand, gdy usiadła obok tacy ze słodkimi rogalikami i dzbankiem herbaty. – Szkoda, że już nie maluję. - Dlaczego przestałeś? - Lubię magię malarstwa, ale nie ma ono żadnego wpływu na rzeczywistość. - Pewien mężczyzna powiedział, że czuje się w moim mieszkaniu jak w kinie. Kazałam mu wrócić, gdy zmieni zdanie. - Nigdy nie przyszedł? - Mam opinię wyniosłej, więc maminsynki i lalusie unikają mnie jak ognia. Przyszedł, co prawda po tygodniu, ale od razu przyznał, że się pomylił. Na zewnątrz czuje się jak w kinie, tutaj żyje naprawdę. „Ciekawe, co dostał w nagrodę” – Werfrand uśmiechnął się do własnych myśli. - Pamiętasz, co powiedziałeś ostatnio? „Świat rozpychających się łokciami głupców” – przypomniała mu skrzypaczka. – Naprawdę nie uznajesz niczego za ważne? - Proszę sprawdzić. – Werfrand rozłożył ręce. - Załóżmy taką sytuację. – Skrzypaczka odchyliła głowę. – Zostajesz ojcem. Matką jest kobieta, z którą się kochałeś, ale której nie kochasz. – W głowie Werfranda szybko zaświtało usunięcie ciąży Rozmówczyni jakby to wyczuła. – I dodajmy, że w grę nie wchodzi skrobanka. - Nie chciałbym się męczyć w takim związku, ale z drugiej strony jest dziecko i trudno byłoby mi je zostawić. W normalnej rodzinie… - A co to w ogóle znaczy „normalna rodzina”? – oburzyła się Rose. – Czy ja, wychowując samotnie, tworzę normalną rodzinę? - Jest pani matką? – Werfrand spytał bez zdziwienia. - Oczywiście. – Skrzypaczka wskazała głową na drzwi, których nie otworzyła, oprowadzając go tydzień wcześniej po mieszkaniu. – Tam mieszka moja ukochana córeczka. - Nie wiem co powiedzieć. - Gdy zostaniesz z kobietą, której nie kochasz, twoje dziecko natychmiast to wyczuje. - Jeśli odejdę, to nigdy nie będę miał pewności, że zrobiłem wszystko. - Czyli jednak uważasz coś za ważne! - Wyuczone poczucie odpowiedzialności. - Chodźmy do mnie – Rose wstała od stołu. – Mała będzie mogła zjeść kolację. Werfrand wziął ze sobą filiżankę herbaty. Spodek delikatnie zadrżał, gdy okazało się, że zamiast do biblioteki idą do sypialni. Wysokiego pomieszczenia z ogromnym łóżkiem i sufitem pokrytym płaskorzeźbami greckich bogów. - Opowiedz mi o swojej wymarzonej miłości. – Rose położyła się na łóżku. - Nie wiem… – Werfrand usiadł na stojącej nieopodal leżance, doskonale wiedząc dlaczego jej pytania krążą ciągle wokół tego samego tematu. – Nie patrzyłem na to w taki sposób. - Ale coś przychodzi ci do głowy. - Zawsze lubiłem blond włosy. - Więc musi być blondynką? – Rose klasnęła w dłonie. – Tak jak ta dziewczyna, z którą byłeś gdy cię poznałam? Jesteście jeszcze razem? Werfrand nic nie odpowiedział. - Jest zbyt głupia dla ciebie. – Skrzypaczka skuliła się w swoich ramionach. – Stawia zbyt dużo wymagań jak na wartość, którą prezentuje. - Nie była taka brzydka. - Ale nie wie, że idealna miłość jest bezwarunkowa… - Co to niby oznacza? – Werfrand spytał z kpiącym uśmiechem. - Gdybym zagrała od razu poczułbyś, o co chodzi. - Mówią, że to, czego nie można nazwać, nie istnieje. Więc pozwoli pani, że włożę miłość bezwarunkową między bajki – odpowiedział Werfrand. – Wierzę raczej w prawo wymiany. Coś za coś, niekoniecznie sprawiedliwie, nigdy bezinteresownie. I w instynkty. - W takim razie kiedy będziemy się kochać? Werfrand spojrzał na Rose. Na jej włosy upięte w kucyk. Na delikatne promyczki zmarszczek rozświetlające oczy. I choć była tak czarująco nachalna, nie wyobrażał sobie, że mogą się kochać. Z Adelą tak, z dziewczyną z burdelu i owszem, ale z ponad dwadzieścia lat starszą kobietą? - Teraz – odpowiedział, bo nie mógł odpowiedzieć inaczej. W końcu padło hasło klucz, słowo wytrych. „Kochać” w ustach kobiety, jeśli tylko przestaje oznaczać uczucia, staje się od razu przyjemnie realne. Całowali swoje usta i gryźli swoje wargi. Zdejmowali ubrania i zdzierali bieliznę. Po kilkunastu minutach Werfrand oddychał już ciężko, raz za razem uderzając o pośladki Rose. Skrzypaczka jednak nie miała zamiaru kończyć. Nawet gdy on już nie mógł, ona chowała się w jego udach i przywracała chęć działania. Zmuszony do wykrzesania z siebie jeszcze odrobiny przyjemności łapał ją mocniej i w myślach modlił się, żeby to było już teraz, bo dłużej nie wytrzyma. W końcu po raz kolejny zaszumiało w głowie, bardziej z ulgi niż przyjemności. Werfrand mógłby opaść spokojnie na kołdrę i odetchnąć, gdyby nie wykrzywione w grymasie usta Rose. - Znowu nic? – wyszeptał, z trudem ukrywając rozczarowanie. - Pamiętaj, co ty masz między nogami – zaśmiała się skrzypaczka. – Uczyłeś się w burdelu, czy co? Werfrand nic nie odpowiedział. - Traktujesz to jak wyścig, w którym musisz być najlepszy. – Rose patrzyła w sufit i dotykała rękoma swoich piersi. – Podejdź do tego jak do sprawiania przyjemności, a będziesz dobry. Dodaj jeszcze frywolną skuteczność, a zostaniesz niezapomniany. Kobiety nawet na starość będą się rumieniły, myśląc o tym, co z tobą wyprawiały. I wiesz co? Żal mi tych wszystkich biedaczek. Będą za tobą szalały, ale zanim to nastąpi, musisz się czegoś nauczyć. Są trzy rodzaje kobiet. Pierwsze mają niewrażliwą łechtaczkę, lubią się kochać mocno i są dobre do rodzenia dzieci. Drugie to etap przejściowy. Wrażliwsze na dotyk, lecz do zaspokojenia potrzebują czegoś więcej. I trzecie, takie jak ja, które osiągają orgazm na oba sposoby. Spróbujmy tego… W tym momencie zaprowadziła rękę Werfranda w okolicę swojej kobiecości, a chłopak zaczął ją pieścić. – Z początku bardzo delikatnie – wyszeptała Rose. Zrozumiał sugestię. Zaczął jeszcze raz, z uwagą obserwując zamknięte powieki Rose i rozchylone usta, z których po chwili wydobył się pierwszy, słodki szept. – Potem odrobinę mocniej. Palce Werfranda przyjemności. Oddech głaskały, Rose drażniły, delikatnie wykonując przyspieszył, zręczny taniec zachęcając do dalszych czułości. – W końcu ustami – rozkazała skrzypaczka i wraz z miłosnym dotykiem Werfranda przeszedł pierwszy dreszcz, zapowiadający zbliżające się spazmy orgazmu. Wystarczyło jeszcze odrobinę czułości, a w powietrze wzbił się wysoki, wibrujący okrzyk. Rose zgięła się w pół, po czym opadła bezwładnie na łóżko. Przez jej twarz jeszcze przez chwilę przechodziły dalekie echa przyjemności. 18. - Który ze związków wspomina pan najlepiej? – dziennikarka kontynuowała swoje przesłuchanie. - Trochę ich było… – Werfrand zmarszczył brwi. - Tylko trzy. - Mówi pani o samych małżeństwach? – zaśmiał się reżyser. – Widziałem wiele wspaniałych związków, ale tylko z daleka. W bliższej perspektywie to zawsze były układy. Różnych wartości, od finansowych po psychiczne. - U pana też? - Mówiłem już pani, zawsze te same mechanizmy, w mniejszym lub większym stopniu. – Powiedział i na chwilę zamilkł. – Ludzie są sobie potrzebni do przetrwania, wychowania dzieci lub zabicia nudy. Ja miałem pieniądze, nie chciałem dzieci, a we własnym towarzystwie zawsze świetnie się bawiłem. Więc decydował zachwyt. Nagłe objawienie, upajające zmysły, zniewalający umysł. Jednak od zachwytu trudno wymagać, żeby się powtarzał. Mądrzy ludzie mówią, że potem buduje się dojrzałą miłość. Jak dla mnie to eufemizm… - Naprawdę nie chciał mieć pan dzieci? - Uwielbiam, gdy są wesołe i chcą się bawić. Kocham je za zainteresowanie światem i stawianie trudnych pytań, ale nie wiem, jak bym sobie poradził, gdyby moje dziecko zapytało mnie, dlaczego doświadczyło zła, któremu nie zawiniło? Albo czy warto żyć? - Żeby mieć dzieci, nie trzeba sobie zadawać takich pytań. - I to jest największy błąd tej planety. - Przez ten szaleńczy pomysł umarlibyśmy w pierwszym pokoleniu – zaśmiała się dziennikarka. - Świetnie. – Reżyser klasnął w dłonie. – Koniec wszystkich problemów do chwili, gdy matka natura stworzy przypadkiem kolejnych takich jak my. – Oczy Werfranda świeciły się z radości. – Niektórzy widzą sens w nieustannej wymianie pokoleniowej, ja raczej obserwuję barbarzyńskie obdarzanie dzieci niespełnionymi nadziejami rodziców. - Nie sądzi pan, że trochę to przeintelektualizowane? - Mógłbym tak sądzić, gdybym przez całe życie był gruby, nudny, a kobiety, nie chcąc mieć ze mną dzieci, uciekałyby na drugą stronę ulicy. – Werfrand spojrzał na panią redaktor spod swoich okularów. – Miałem dwa rozwiązania. Albo założyć rodzinę, albo zapłodnić jajeczko i pojawiać się jedynie od święta. Pierwsze nie było wykonalne ze względu na mój charakter, drugie – ze względu na charakter dziecka. Jeśli byłoby choć odrobinę podobne do mnie to nie życzyłbym nawet największemu wrogowi, żeby musiał je poskramiać. – Reżyser uśmiechnął się do własnych myśli. – Pewnie przez te moje dziwactwa kobiety tak za mną szalały. Było niecodziennie, było inaczej. Kochanek ma tę zaletę, że pojawia się, kiedy chce, z radością w sercu i uśmiechem na ustach. W przeciwieństwie do niezadowolonego męża, który musi być zawsze pod ręką. Dobrze, że tylko trzy ubzdurały sobie, iż dobry ze mnie partner na resztę życia. - Jednak nie stronił pan od kobiet. - Dyskrecja w tej dziedzinie to podstawa sukcesu. – Oczy Werfranda zaświeciły młodzieńczym blaskiem. - Jeden z pańskich biografów doliczył się około dwustu pięćdziesięciu kochanek. – Redaktorka spojrzała w swoje notatki. - Musiałbym być bardzo niewybredny. Choć wtedy ta liczba znacznie by wzrosła… - Uwodził pan mężatki? Werfrand przygryzł wargi. - Co pan sądzi na temat wierności? – Redaktorka spróbowała z innej strony. - Niech pani sobie wyobrazi, że do końca życia musi pani jeść codziennie to samo. Smacznego! - I nigdy nie miał pan wyrzutów sumienia? - Śmieszą mnie te wszystkie „chwile zapomnienia”, kiedy to kobieta zapomina, że ma męża i chce być cnotliwa – reżyser zawiesił głos. – Bo nie mogła mi się oprzeć? Jeśli naprawdę chciałaby być wierną, to nawet cała armia Stanów Zjednoczonych nie wzięłaby jej szturmem! - Na świecie dzieją się różne rzeczy. - Bo im na to pozwalamy. – Pokiwał głową Werfrand. – Między innymi stawiając sobie nierealne wymagania. Nikt normalny nie założy, że od jutra do końca życia będzie pił tylko wodę… - Czyli zdradzał pan z premedytacją?! – oburzyła się dziennikarka. - Co nie znaczy, że zawsze byłem z tego zadowolony. - Żal? - Raczej rozczarowanie. Gra nie zawsze była warta świeczki. - A zdradzano pana? - Pewnie – odpowiedział spokojnie reżyser. – Fizycznie i emocjonalnie. To drugie bolało bardziej. - Jak się pan wtedy czuł? - Jeśli chodzi o zdradę fizyczną, w każdym z nas jest coś z jaskiniowca, który chciałby zaciągnąć wybrankę do jaskini i trzymać ją wyłącznie dla siebie. Znam to palące uczucie goryczy i rozczarowania, ale po to myślę, żeby mu się nie poddawać. Zdradziła? Widocznie nie spełniałem jej potrzeb. Albo była głupia, sądząc, że mnie w ten sposób upokorzy. – Werfrand zapalił papierosa, zrobił chwilę przerwy, wydmuchał dym, mógł kontynuować. – Jeśli chodzi o zdradę emocjonalną… Tutaj było gorzej. - Mścił się pan? Reżyser jedynie pokiwał głową. - Zapytałem kiedyś swojego znajomego, czy gdyby się dowiedział, że jego żona zwierza się komuś z rzeczy, o której on nigdy się nie dowie, to czy czułby się zdradzony. „Oczywiście, że nie” – powiedział bez chwili namysłu. A mi się wydaje, że czasami to większa zdrada, niż gdy kawałek obcego mięśnia pociera ściankę pochwy mojej żony. - Są w takim razie rzeczy, których nie można robić? - Ja na przykład nie mogę latać. – Twarz reżysera znów rozjaśnił uśmiech. – Jeszcze nie próbowałem polecieć z balkonu, ale sądzę, że niewiele to zmieni. - A poważnie? - Można wszystko. Pytanie raczej, czy się tego chce, czy warto i czy to się w ogóle opłaca. - Niezależnie od tego, czy jest to dobre czy złe? - A co to oznacza? – Teraz to Werfrand przejął inicjatywę. - Dobro to pomaganie innym, a zło to krzywdzenie, zadawanie bólu, sprawianie, że ktoś czuje się gorzej. – Redaktorka wbiła spojrzenie w ziemie, szukając kolejnych przykładów. - Szczepienie przeciw ospie też jest złe? - Może nie wyraziłam się jasno. Zło jest wtedy, gdy suma nieprzyjemnych konsekwencji jest większa od przyjemnych. - Ach, te złe ciąże, zgadzam się z panią całkowicie! Same nieprzyjemne konsekwencje. – Teraz śmiech Werfranda dudnił już nawet na zapleczu kawiarni. – Moralność to wymysł słabych, którzy z wybierania mniejszego zła uczynili cnotę, a w małych przyjemnościach ujrzeli boga. Zdrady są często bardzo pożyteczne. - W jaki sposób? - Uzmysławiają, po co jesteśmy razem. Czy w ogóle powinniśmy być razem. Ale odpowiedź zależy już absolutnie od sytuacji. 19. - Dobrze, że jesteś – Milo ucieszył się na widok Werfranda tonącego w stosie scenariuszy. - Też się cieszę – chłopak odburknął niemrawo, z trudem podnosząc głowę znad blatu biurka. Skrzypaczka już od kilku tygodni nie dawała mu wytchnąć. Więc powieki domagały się snu, uszy skarżyły na każdy zbyt głośny dźwięk, a ręce same opadały wzdłuż tułowia. Producent, nie zważając na niedyspozycję podwładnego, przysiadł na biurku, zrzucając na ziemię kilka scenariuszy. - Przyszło ostatnio coś ciekawego? Werfrand odpowiedział milczeniem, choć na usta samo cisnęło się pytanie: „A co, mój ojciec ci kazał?”. - Masz do mnie żal? – Milo wyczuł unoszące się w powietrzu fluidy nienawiści. - Zostawmy ten temat. – Werfrand wyjął z szuflady plik kartek i wręczył je producentowi. - Przyjdź do mnie za pół godziny. Drzwi nie zdążyły się jeszcze dobrze zamknąć, a Werfrand znów położył się na stole. Wiedział, że za trzydzieści minut usłyszy nie opinię, lecz wyrok. Odkąd dowiedział się o machinacjach ojca, przychodził do studia coraz rzadziej i z coraz większą niechęcią. Z własnej woli skazując się na zacięty wyścig cierpliwości ze zdolnościami. Cierpliwość tracił Milo, widząc niesubordynację pracownika, a wszystkie swoje zdolności wykorzystywał Werfrand, pisząc w pośpiechu swój scenariusz. Teraz pozostało jedynie czekać, bębniąc nerwowo palcami o stół. Tak upłynęło pół godziny, do których dodał jeszcze pięć minut, dla lepszego wrażenia. - Świetny tekst! – Milo miał w sobie niewiele powagi sędziów Sądu Najwyższego. – Szkoda, że twój. Przysłali coś ciekawego? - Masz przed sobą. – Chłopak wskazał brodą scenariusz leżący na biurku. - Chcesz mi powiedzieć, że przez ostatni miesiąc nic nie przyszło? – Pytania stawiał natomiast jak zawodowy prokurator. – Czy może nie miałeś czasu czytać? - Nie miałem – przytaknął Werfrand. - Tak też sądziłem. – Milo przybrał tryumfujący wyraz twarzy, wstał z fotela i oznajmił: – Muszę cię zwolnić – po czym wyciągnął przed siebie dłoń. – Dzięki za wszystko. Werfrand pod maską arystokratycznego spokoju ukrywał niedowierzanie. „Może ojciec miał rację? – pierwsza bolesna myśl zaświtała w jego głowie. – Może czas przyznać przed światem, że film nie jest moim powołaniem? Schować do szuflady pióro oraz kredowy papier, założyć poważnie wyglądające okulary i ukrywając się za ich szkłami, zacząć godzić z przeznaczeniem. Przejąć jakiś intratny interes, wykazać odpowiedzialnością. Dużo jeść, jeszcze więcej spać, a w przerwach między tymi pociągającymi rozrywkami dyskutować. Idzie do góry? Czy może już spada? Akcje, waluty, popyt, podaż. Bo marzenia dawno leżą, rozbite w drobny mak…”. - Od jutra pracujesz na planie – rozważania przerwał głos Milo. Werfrand przekrzywił głowę. - Jako recenzent ani mi się nie przydasz, ani niczego się już nie nauczysz. Czas na praktykę. Chłopak jedynie uśmiechnął się kącikiem ust i pogroził producentowi palcem. - Co? – odpowiedział ze śmiechem Milo. – Musiałem się jakoś odegrać. Werfrand wyszedł ze studia nie bardzo wiedząc, co z robić z tak rozpoczętym popołudniem. Przypomniał sobie o Adamie, który zniknął z jego oczu po wspólnej wizycie u Rose. Podobno uczynił z burdelu swój drugi dom i każdą wolną chwilę spędzał w oparach dymu, ze szklanką absyntu w ręce. Było to doskonałe miejsce na samotne godziny. W niebudzącej podejrzeń dzielnicy, z barem spełniającym najbardziej wyrafinowane zachcianki i dziewczynami urzeczywistniającymi najskrytsze marzenia. Przypadkowi goście nie męczyli swoją obecnością, pośpiesznie uciekając na piętro i znikając za drzwiami. Stali bywalcy zapewniali rozrywkę. Wypłowiali, zmanierowani i uroczo cyniczni. Nie mieli złudzeń, że od świata można dostać więcej niż chwila ulotnej przyjemności. Dlatego czekali ze spokojem, umilając sobie czas żartami z przerażonych mężów, którzy wyrwali się własnym żonom spod spódnicy. Werfrand ostatecznie dotarł do burdelu chwilę przed północą. Mnóstwo osób gratulowało mu awansu, jeszcze większej liczbie z nich sam chciał się pochwalić. Ostatnim z nich był Adam. Jednak gdy Werfrand zobaczył przyjaciela samotnie siedzącego przy stoliku szybko zmienił plan. Zamówił kolejkę i bez słowa usiadł naprzeciwko. Dając mu się oswoić ze swoją obecnością. - Chciałem ci coś powiedzieć… – wymamrotał w końcu Adam. - Mam nadzieję, że nie jesteś zakochany. Nie wybrałeś najlepszego miejsca na ucieczkę od kobiet. - Te są przynajmniej oswojone, ale dobrze, chodźmy stąd. Werfrand wyszedł z burdelu i od razu otrzepał płaszcz z ciężkiego, lepiącego się zapachu sprośności. Dostrzegał zmianę, która zaszła w przyjacielu: odległe spojrzenie i wydętą w dezaprobacie wargę, ale nie potrafił dojść jej przyczyny. - Brunetka czy blondynka? – spytał po chwili wahania. - Brunetka – westchnął ciężko Adam. - Reszty nie chcę zgadywać. - Po prostu się zakochałem… Szli środkiem ulicy. Werfrand opowiadał o zdarzeniach minionego popołudnia. Adam słuchał uprzejmie, lecz bez większego entuzjazmu. „Otwórz oczy, chłopie! – samo cisnęło się na usta. – Nie ta, to następna!”. Ale przemawianie do rozsądku zakochanemu jest tak samo sensowne jak przekonywanie samobójcy o wartości życia. Dlatego Werfrand postanowił czekać na krok przyjaciela, a jak się okazało – brak kroku. Bo Adam zatrzymał się nagle i położył na środku drogi. „Może w końcu coś powie” – pomyślał Werfrand, kładąc się obok niego. Choć asfalt, który przyjacielowi po wypiciu takiej ilości alkoholu mógł się wydawać przyjemnie chłodny, dla niego był trupio zimny. - Gwiazdy są piękne. Takie odległe, takie zimne – wyszeptał po chwili Adam. - Rose jest bardzo gorąca – Werfrand wreszcie znalazł jakiś punkt zaczepienia. Nie miał ochoty patrzeć na roziskrzone niebo, gdy w kark wbijały mu się igły chłodu. - Byłeś u niej? – Adam ożywił się, lecz nie na tyle, żeby wstać z asfaltu. - Chciała się ze mną kochać – Werfrand odpowiedział wymijająco. - Było lepiej niż w burdelu? - Nie wiem, jeszcze tego nie robiliśmy. - Palant! – krzyknął Adam, a jego głos poniósł się echem wzdłuż ulicy. – Ciągle ci nie wychodzi! Dalszą rozmowę przerwał warkot silnika nadjeżdżającego samochodu. - Robimy konkurs – Adam obrócił głowę. – Kto wytrzyma dłużej. Jeśli przegram, to do wszystkiego się przyznam. Jeśli nie, dasz mi spokój. - Zgłupiałeś! – prychnął Werfrand. - Boisz się? Perswazja przyjaciela była mało przekonująca, ale dawała szansę na zdobycie informacji. Werfrand kątem oka obserwując zbliżające się światła samochodu. Z początku bez emocji, w końcu dzieliło ich kilkaset metrów. Jednak auto pędziło z przerażającą prędkością, co nie robiło żadnego wrażenia na Adamie. „Jeszcze chwila, jeszcze wytrzymam – powtarzał w duchu Werfrand. – Może się zatrzyma?” Adrenalina naprężyła mięśnie, gotowe w każdej chwili poderwać ciało do ucieczki. Serce wali, silnik warczy, reflektory oświetlają najmniejsze detale ich strojów. Adam ciągle leży. - Wstawaj! Czas zwalnia. Pisk opon. Werfrand w ostatniej chwili odskakuje w stronę rynsztoka. Uderza o chodnik, w ustach mdły smak błota. Adama pożerają światła samochodu. Odgłos hamowania na moment staje się jeszcze ostrzejszy, potem zapada cisza. - Nic ci nie jest? Nic ci nie jest? Powiedz coś. Werfrand rzucił się w stronę przyjaciela. Szybkimi ruchami badał jego ciało. Przez płaszcz niewiele czuć, a oczy, oślepione blaskiem reflektorów jeszcze przyzwyczajały się do ciemności. Dopiero po chwili zobaczył szyderczy uśmiech na ustach Adama. - Nic mi nie jest, frajerze. Złość wzięła górę nad opanowaniem. Werfrand złapał Adama za szmaty i podniósł do góry. - Nigdy więcej mi tego nie rób, nigdy – zdążył wyszeptać, zanim jego prawa pięść wbiła się w twarz przyjaciela. Adam znów wylądował na asfalcie, tym razem bliżej rynsztoka. 20. - W pańskim światopoglądzie nie ma zasad, bo nie ma boga – dziennikarka wspięła się na wyżyny swojej erudycji. - Bóg? – z rozbawieniem spytał Werfrand. – Umarł z nudów, oglądając miliardy ludzkich istnień przeżywających w kółko te same dramaty. - Wielu ludzi kieruje się jego przykazaniami – zauważyła kobieta. - I trochę mnie to dziwi… Dziennikarka nic nie odpowiedziała. Założyła jedynie nogę na nogę, jak niegrzeczna studentka czekająca na słowa profesora. Gotowa wysłuchać jego zdania, lecz pewna, że całkowicie się z nim nie zgodzi. - Ślepa wiara zawsze jest niebezpieczna, niezależnie, jakiej sprawie służy – kontynuował spokojnie Werfrand. – Te boskie przykazania, o których pani wspomniała… To całkowicie ludzkie reguły. Myśl rodzi się z potrzeby, reguła z potrzeby korzyści, a dla uzasadnienia warto wymyślić boga, który będzie na tyle infantylny, żeby gapić się w nasze jadłospisy i zazdrosny, aby zaglądać do naszych łóżek. - I co jeszcze? – Dziennikarka zaplotła ręce na piersiach. - Dialogi platońskie są starsze niż nowy testament – odpowiedział Werfrand. – Co prawda Sokrates nie wyglądał tak dobrze jak Jezus, ale również został skazany na śmierć i nie napisał w swoim życiu ani jednego słowa. - Będzie pan drwił? - Nie, po prostu wolę wierzyć w Sokratesa. Z resztą zastanawiało panią kiedyś, co by było, gdyby Jezus okazał się owocem kazirodczego związku? Zrobiłbym o tym film i dzień po premierze jakiś fanatyk zastrzeliłby mnie na ulicy - reżyser zawiesił głos. – O co pani chodziło z tym bogiem? - Najpierw próbowałam znaleźć przyczynę pańskiego zachowania, a potem broniłam stanowiska. - Piękna rzecz, ale tylko, gdy stanowisko jest mądre i ma się je odwagę zmienić pod wpływem doświadczeń czy argumentów. - Gdyby jednak istniał Bóg, taki, jakim go sobie wyobrażamy, to co powiedziałby mu pan po śmierci? - Najpierw złapałbym się za głowę i lamentował, że nie zmieniłem wyznania, bo mogłem spędzić wieczność wśród 72 pięknych hurys! – Dziennikarka zaniosła się śmiechem, a Werfrand kontynuował. – To nie jest taki głupi pomysł, jeszcze zdążę! Ale chyba powiedziałbym, że nie może mieć do mnie żalu. Nie byłem znowu taki najgorszy. - Wodzić na pokuszenie i namawiać do złego to najcięższe z grzechów – dalej śmiała się Melanie. - Jeżeli będzie tak skrupulatny w dozowaniu raju jak proponuje pani żeby był w liczeniu grzechów, to cieszę się, że zabawiłem się na ziemi. Część II 1. - Dziękuję bardzo, to już chyba wszystko – Melanie sprawnym ruchem zebrała ze stolika swoje rzeczy. – W razie wątpliwości będę do pana dzwonić. Werfrand spojrzał na nią uważnie. - Nie ma nic przyjemniejszego niż dobrze wykonana robota, prawda? - To nie był łatwy wywiad – dziennikarka odpowiedziała szybko i wyszła z kawiarni. Jadąc do domu, nie miała przed oczyma skrzyżowań i samochodów, ale uśmiech Werfranda. Nie słyszała zgiełku miasta, lecz wypowiedziane przez reżysera słowa. Ostrzegano ją przed tym, gdy przygotowywała się do wywiadu. „Magnetyczny” – stwierdzały z pewnym rozrzewnieniem kobiety. „Niebezpiecznie przekonujący” – przyznawali nawet najbardziej nieprzychylni mu mężczyźni. Wtedy była spokojna, bo nie wierzyła. Teraz, wchodząc do domu, miała w głowie prawdziwy mętlik. Rzuciła torebkę na podłogę, usiadła przy biurku. Żeby przygotować wywiad do publikacji, powinna od razu zabrać się do spisywania rozmowy. Nie mogła, obezwładniona urokiem starego czarnoksiężnika. Nagle przypomniała jej się stara anegdota, którą usłyszała od jednego ze swoich informatorów. Werfrand miał pięć, może sześć lat. Na stole w jadalni leży ciasto czekoladowe. Wielopoziomowe, przekładane piernikiem. Wydaje się kusząco smaczne, ale stoi za wysoko, żeby mały szkrab mógł po nie sięgnąć samemu. - Mamo, mogę zjeść kawałek ciastka? – chłopiec pobiegł z pytaniem do salonu. - Najpierw obiad. - Jeden kawałek! - Słyszałeś, co powiedziałem – odpowiedziała kategorycznie matka. Werfrand zacisnął piąstki i z obrażoną miną wrócił do jadalni popatrzeć na to cukiernicze cudo. Biszkopt, masa kakaowa, tony czekoladowej polewy i wisienka. Wystarczyła jedna myśl. Wdrapał się na krzesło, z niego wszedł na stół, wbił swoje małe rączki w ciasto i zaczął żarłocznie pożerać. Matka weszła do pokoju dopiero po kilku minutach, zaalarmowana podejrzaną ciszą. - Werfrand! – Kobieta poczerwieniała ze złości. – Co to ma znaczyć? - Powie… powie… – mały chłopczyk starał się przełknąć. – …działa mama, że nie mogę kawałka. To zjadłem wszystkie. Reżyser kończył tę anegdotę mówiąc, że nigdy więcej nie cierpiał z przesytu. Dziennikarka miała jednak odmienną opinię. Dla niej całe życie Werfranda świadczyło o chorobliwej żarłoczności. „To jest jego problem” – najpierw odzyskała panowanie nad swoim ciałem. – „To wszystko ma swoje logiczne wytłumaczenie” – potem nad własnymi myślami. Wiedziona zawodowym instynktem postanowiła sprawdzić prawdomówność Werfranda. Zbadać całą jego spowiedź, zdanie po zdaniu, wydarzenie po wydarzeniu. Wystarczyło kilka telefonów, żeby ustalić, czym zajmował się w studio. Rzeczywiście zaczynał od recenzowania cudzych scenariuszy, ale niespodziewanie szybko został przeniesiony na plan. I to nie jako niewiele znaczący pomocnik, lecz asystent, którego nazwisko pojawiało się w napisach końcowych. Tytuły tamtych filmów dawno poszły w zapomnienie, choć oprócz paru ciężkich gniotów były wśród nich same piękne widowiska. Werfrand miał wówczas do czynienia zarówno z niesamowitymi aktorami, których kamera po prostu kochała, jak i absolutnymi beztalenciami, którzy kochali kamerę. Poznał tych, co wypada znać i zadawał się z kilkoma takimi, w których towarzystwie lepiej się nie pokazywać. Pierwszym, jeżeli byli pozbawieni autoironii, nie przypadł do gustu. Drudzy przyjęliby go do swojego grona z otwartymi ramionami, tyle że sam zainteresowany nie chciał jeszcze osiąść na zawodowej mieliźnie. W końcu wyczekiwał swojego filmowego debiutu. Jak na złość w tym samym czasie niewiele od niego starszy Karl Svensson nakręcił „Pustynię”. Recenzenci przyjęli film chłodno. W przeciwieństwie do widzów, dostrzegających w jego reżyserze nadzieję dekady, odkrycie stulecia, nowego króla kina. Werfrandowi pozostało jedynie uśmiechać się kpiarsko, robić swoje i czekać na zielone światło ze strony studia. 2. Ciche pukanie, Dwudziestoczteroletni Milo podnosi Werfrand głowę, stojący otwierają na progu się drzwi. gabinetu nie przypominał chłopaka, który przyszedł do studia pięć lat wcześniej. Czas strącił z jego twarzy resztki młodzieńczej niewinności. Zastąpiły ją bardziej wyraziste rysy i jeszcze odważniejsze spojrzenie. Tylko szyte na miarę marynarki pozostały takie same. - Niezłe, co? – Milo z radością dziecka podskakiwał na swoim nowym fotelu. – Pomyśleć, że musiałem tyle czekać. - Gdzie mapa? – Werfrand rozejrzał się uważnie po ścianach. - Daj spokój, nie mam czasu chodzić po górach. Filmy nadzorowane przez Milo zdobyły nie tylko kasy kinowe, ale i serca właścicieli studia. Szefowie, przyzwyczajeni przez żony i kochanki, że za każdą swoją miłostkę muszą słono zapłacić, nie szczędzili pieniędzy na producenta gwarantującego niskie koszty i ogromne dochody. Awansowali go w drabinie dziobania. Ufundowali nowy gabinet. Kazali dalej przekonywać się, że nieprzewidziany może być zysk, a nie tylko strata. Milo, jako człowiek sukcesu, musiał zrezygnować z pozornego porządku i porozrzucanych papierów. Teraz jego gabinet lśnił czystością i metalowymi, wykonanymi na zamówienie segregatorami. Nowe szaty uwierały jednak króla. Być może z powodu innej, o wiele poważniejszej zmiany – zmiany stanu cywilnego. Werfrand od razu zauważył błyszczącą obrączkę na palcu producenta. „Teraz tylko czekać, aż włosy zaczną się przerzedzać, a siwizna pokryje skronie – pomyślał z przekąsem. – Im bardziej uprzykrzy mu się ta stabilizacja, tym mocniej będzie się zarzekał, że jest spełniony”. - Dostaniesz szansę. – Producent nie ukrywał samozadowolenia. - Czekałem na to zdanie kilka lat. – Werfrand usiadł w fotelu naprzeciwko. – Jeszcze bardziej bym się cieszył, gdybyś powiedział, że dostanę przynajmniej dwa miliony. - Co do zasady, chciałbym, ale czy będę mógł to się dopiero okaże. - Szkoda – westchnął Werfrand. – Obietnic jest w końcu wiele, nie ma tylko ludzi gotowych je spełniać. - Mam dziesiątki kandydatów, którzy wezmą nawet najmniejszy budżet z pocałowaniem ręki - Milo oparł się o biurko. – Wiesz, że jesteś wśród nich najmniej doświadczonym? - Ale najbardziej perspektywicznym – wypalił Werfrand, lecz widząc poczerwieniałą ze złości twarz producenta od razu podniósł ręce do góry w geście poddania. - Dobra, dobra, przepraszam. Czego ode mnie oczekujesz? - Scenariusza, o którym mówiłeś w ciągu tygodnia i zniknięcia z moich oczu natychmiast – wycedził Milo. – Obyś miał takie rezultaty jak mniemanie o sobie. Werfrand wracał do domu z wysoko podniesionym czołem i szerokim uśmiechem. Mina zrzedła mu dopiero, gdy otworzył szufladę z materiałami. Były w niej tysiące pomysłów, setki rozpisanych szkiców, ale żadnego scenariusza. Skórzane zeszyty wypełnione po brzegi drobnymi szlaczkami dialogów, pourywane rogi książek z chwytliwymi nazwiskami bohaterów, bruliony pełne rozrysowanych pomieszczeń, nadające się do natychmiastowej budowy scenografii. Wszystko oprócz filmowego bohatera, który spełniłby pokładaną w nim nadzieję. Poderwał się z fotela, wyjął z szuflady wszystkie materiały i rozłożył na podłodze. Papier zaległ na ziemi jak śnieg, głucho i ciężko, a Werfrand schował twarz w dłoniach. Przez palce patrzył na białe kartki uśmiechające się do niego z niewinnością dziewicy. Na ołówki ostrzące swoje grafitowe zęby na kawał niezłej sztuki. Na popielniczkę czekającą, aż papierosy dadzą jej nieźle popalić. Tak minęła pierwsza godzina. Nic. Druga. Dalej nic. Za oknem dobrze się już ściemniło, a Werfrand nie napisał nawet zdania. Potrzebne było nowe otwarcie. Dlatego opuścił najbardziej wysunięty posterunek, wyjął z barku czerwone wino i zabarykadował się przy kominku. Już po chwili ogień trzaskał przyjemnie, a z otwartej butelki unosił się owocowy aromat. Werfrand nalał odrobinę alkoholu do kieliszka, posmakował, spojrzał z uznaniem na trunek o misternie skomponowanym bukiecie, po czym wsypał pokruszony lód, zalał do krawędzi i pociągnął tęgi łyk. Mieszkanie, tak jak cała ulica, utonęło w wieczornym mroku. Jedynie delikatna stróżka światła pod drzwiami salonowymi zdradzała, że Werfrand, siedząc w głębokim fotelu i patrząc na żarzące się drwa, broni swojej reduty. Na drewnianym stoliku obok pustych butelek leżało kilka gęsto zapisanych stron. Reżyser chwycił je szybkim ruchem i cisnął ze złością w stronę kominka. Niepogniecione papiery rozpierzchły się we wszystkie strony niczym stado przestraszonych zwierząt. Podniósł się z fotela. Małe, czarne literki bardziej przypominały teraz sypki piasek niż wartki potok zdań i myśli. Rozejrzał się wokół. Stał na scenie starożytnego teatru, wypełnionego przez publiczność aż do ostatnich rzędów. Dumnie wyprostowany zrobił kilka kroków. Niedbałym gestem zdjął maskę i rzucił nią o ziemię. Tłum zafalował z oburzenia, ktoś krzyknął z samej góry. Werfrand podniósł rękę. Natychmiast zamilkli. Zrobił jeszcze krok, żeby widzieć ich rozbiegane spojrzenia, słyszeć ich przerażone oddechy i zaczął z animuszem: - Jesteście tym, czym być potraficie. A niewielu z was naprawdę potrafi. – Werfrand zachwiał się, lecz nie przerwał. Ciało nie mogło mu odmówić posłuszeństwa w takiej chwili. – Reżyser… Inaczej? Producent gumy do żucia. Płacisz, żujesz, wyrzucasz. Płacisz, żujesz, wyrzucasz. Może czasami jest to opium. Najpierw uwalnia myśli, potem uzależnia. Nic więcej - wziął głęboki oddech, wiedząc, że musi teraz pokazać kunszt ćwiczonych przez lata umiejętności. – Wszyscy panicznie boicie się, że coś wam ucieka. Chcielibyście więcej, lepiej. W miłości, pieniądzach, urodzie czy uroku. Walut jest wiele, tylko tęsknota pozostaje taka sama. Dlatego będę grał swoje melodie na słodką nutę tęsknoty. To sadyzm. Ale jest popyt, jest podaż. Są ludzkie rojenia, trzeba dostarczyć im pożywki. Będę sprzedawał marzenia, pięknych bohaterów, zaskakujące sytuacje. Przecież nie umiem sprawić, żebyście znaleźli się w lepszym świecie. Chwilę będzie lepiej, w sumie nic się nie zmieni. Ale czego możecie chcieć więcej? Zaschło mu w gardle. Znów był w swoim salonie. Daleko od greckiego teatru, w którym wygłaszał płomienny monolog. Wypił jeszcze trochę wina z butelki, dorzucił do ognia. Płomienie znów zatrzaskały przyjemnie, mógł wrócić do swojej roli: - Nie jestem alchemikiem, wynalazcą kamienia filozoficznego – zaczął dumnie, by po chwili dodać z ironią: – Jestem obwoźnym sprzedawcą historii. Klaunem i dyrektorem cyrku jednocześnie. Kondycja ludzka? To pojęcie miernot. Mądry wie, że wystarczy kilka miligramów niedoboru jakiejś tajemniczej substancji w mózgu i życie staje się piekłem. Głupi? I tak nie zrozumie. Przegrana przynosi ból tobie, zwycięstwo skazuje na ból innych… Wybór jest prosty – Werfrand wyprężył pierś, zszedł ze sceny i opadł na fotel. - Za stary jesteś na to – powiedział do siebie czule. – Lepiej pomyśl, co dalej… Sięgnął po jedną z kartek z podłogi i nagryzmolił na jej odwrocie cztery krótkie zdania. „Między ludźmi nie ma żadnej różnicy! Tylko my o tym wiemy, a ci głupcy nie. Potrafią zazdrościć, posiadając tyle samo. Jakie to rodzi możliwości!” Oderwał dłoń od pióra i popatrzył bezwiednie na ogień w kominku. W głowie zmaterializował mu się pewien obraz. Centrum miasta. Kwadratowy gmach na środku wielkiego, pustego placu. Schodkami w dół. Pokój spowity ciężkim papierosowym dymem. Na stole mała lampka, dająca słabe, żółte światło. Wysoki, umundurowany mężczyzna bez pośpiechu przekręca klucz w zamku. „Jeszcze nie dał się złamać?” – pada pytanie znad biurka. „To kwestia czasu” – odpowiada żołnierz i idzie w stronę umywalki, żeby obmyć dłonie z krwi. Rozpoczyna się rozważanie na temat prawdziwych wartości. Człowiek, który leży za ścianą, nie chce się poddać. Na słabo oświetlonym biurku pojawiają się kolejne akta. Rodzina, szkoła, przyjaciele, dosłownie wszystko. Śledczy, wypalając kolejne papierosy, próbują zrozumieć, dlaczego się nie przyznaje. Przecież jest skazany na porażkę. Pojedynku z potwornym bólem wyrywania paznokci i piłowania zębów nie da się wygrać. - Piękna historia. – Werfrand zakrztusił się ze śmiechu. – Są bohaterowie, wartości, wiara, ludzie to kupią. – Znów zaschło mu w gardle, dlatego dopił resztkę wina. – Kochają proste rozwiązania. Chcieliby mieć jednego Boga, najwyżej dziesięć przykazań i voilà! Może właśnie na tym polega cały czar? Kłamstwo… to jedyny przywilej człowieczy, nie, lepiej będzie… człowieczy przywilej… wobec wszystkich innych organizmów… – zdanie urwało się w pół słowa. Zwymiotował. 3. - Proszę pana, panie Werfrandzie! - Tak, oczywiście, już zaraz – reżyser przeciągał niemrawo wyrazy. – O co chodzi? – Otworzył szerzej oczy. Leżał. Brązowe nitki przyjemnie otulały twarz. Leżał na dywanie. Pieczenie podniebienia, skostniały kark i przeszywające zimno nie pozwalały jednak rozkoszować się tą pieszczotą. Leżał na dywanie, a nad jego głową pochylała się ze współczuciem służąca. Podniósł się wściekły, że go obudziła, jednak gdy zobaczył obok siebie wymiocin, od razu powstrzymał wybuch złości. - Proszę to posprzątać – wyszeptał z odrazą. – Albo przygotować kąpiel, a potem posprzątać. I ugotować obiad – dokończył szybko i zniknął za drzwiami sypialni, unikając niepotrzebnych pytań. W głowie szumiało, spierzchnięte wargi piekły, ręce drżały, dlatego z trudem przebrał się w szlafrok i poszedł do łazienki. Jeszcze wolniej poszło mu z wejściem do wanny. Jednak gorąca woda ukoiła obolałe ciało i przypomniała o owocach wczorajszego wieczora. Pomysł już był, historia o wojnie, prawdziwych zasadach i honorze. „Teraz tylko imiona bohaterów i ich charaktery, które połączą się w spójną fabułę” – uśmiechnął się do siebie Werfrand. Imię? Marcel. Wygląd? Czarne włosy, szerokie bary i koniecznie głębokie, przeszywające spojrzenie. Jak przystało na etatowego pracownika wywiadu. Pierwsza scena. Oblężone miasto, tłum łachmaniarzy ucieka w popłochu ulicami. W urzędzie palą ostatnie dokumenty, metalowe kosze na śmieci dymią ponuro. W powietrzu unosi się ciężka mieszanka spalenizny, potu i podenerwowania. Marcel wchodzi, salutuje, odbiera polecenia. Miasto jest stracone, co do tego nikt nie ma wątpliwości. - Już nigdy kawa u Franka nie będzie smakowała tak samo – ktoś wzdycha, wrzucając do ognia kolejne papiery. - Wrócimy. Szybciej, niż myślisz. – Marcel patrzy na niego ze zrozumieniem. – Jeszcze będziemy się z tego wszystkiego śmiać – mówi na pożegnanie i po chwili niknie w tłumie przed budynkiem. Miasto kapituluje, ulicami organizowane są przemarsze obcych wojsk. Stare flagi ustępują miejsca nowym, powiewającym dumą zdobywców. Kawiarnia Franka ma już nowych gości, inną nazwę i gorszą kawę, lecz pozostaje miejscem spotkań tych, którzy mimo podkrążonych oczu i zapadniętych policzków próbują żyć dawnym życiem. Jest wśród nich i Marcel, lecz nie dla rozrywki, a z powołania. Spogląda dyskretnie na fotografię. Porównuje uwiecznioną na niej postać z tą siedzącą przy stoliku obok. Chce mieć pewność, bo wieczorem nie będzie czasu na zadawanie pytań. Przychodzi noc. Gwar rozmów, feeria uśmiechów. Szyby jak pocztówka z innego świata. Na ulicy głód, w środku kawior. Na zewnątrz połatane łachmany, przy stolikach wytworne toalety i galowe mundury. Marcel wchodzi tylnymi drzwiami. Jego czarne oczy taksują zebranych, przyklejony uśmiech maskuje wstyd nieproszonego gościa. Zauważa zdrajcę i natychmiast dostrzega swoją szansę. Mężczyzna przeprasza rozmówców, idzie w kierunku toalety. Marcel rusza za nim, już ma zamknąć za sobą drzwi, zakończyć kolejne marne istnienie, gdy rozlega się pisk kobiecego przerażenia. Ślepo skoncentrowany potrącił jedną z tych szykownych dam, które podochocone alkoholem trzymają kieliszki zbyt delikatnie. Rozmowy cichną, zebrani spoglądają z zainteresowaniem. Marcel szybko bierze kobietę pod rękę i z przepraszającym uniżeniem wyprowadza na balkon. Tak rodzi się nieuchronna miłość. Dalsze koleje losu są już oczywiste. Z jednej strony romantyczne uniesienie, z drugiej wojskowa powinność. Kobieta szybko poznaje tajemnice swojego ukochanego i zaczyna mu pomagać. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawia, że Marcel zostaje złapany. Trafia do więzienia, a podejrzenia od razu padają na jego partnerkę. „Musiała cię wydać” – głos rozsądku szepcze do ucha, gdy odbywają się pierwsze przesłuchania, z podaniem ręki i poczęstowaniem papierosem. „Najzwyczajniej w świecie cię sprzedała” – mówi racjonalny umysł podczas bolesnych tortur, oblewania lodowatą wodą, okładania drewnianymi pałkami. Jednak Marcel zaciska zęby, milczy, w najgorszym razie szpetnie przeklina. Jeśli zdradza, to jedynie dawno znane nazwiska i zdekonspirowane miejsca spotkań. Ani słowa o ukochanej. I dobrze, bo tylko dzięki niej wydostaje się na wolność. Werfrand klasnął w dłonie tak, że piana z wanny wzbiła się w powietrze i osiadła w całej łazience. Teraz tylko spisać i wymyślić zakończenie. Kobieta powinna umrzeć w ostatniej scenie na rękach Marcela, zabita przez przypadkowy strzał znikąd. Losy dwojga ludzi z odmiennych światów, które nie mogą się połączyć. Jednak Werfrand wiedział, że dobry film może mieć spektakularne, ale pozytywne zakończenie. Niech kobieta nawet umiera od tego postrzału, lecz daj Boże, trzeba ją odratować! Wtedy widzowie wyjdą z kina pełni nadziei, a ich wilgotne oczy i rozmarzone spojrzenia przyprowadzą do kas kolejnych chętnych. 4. Dziennikarka wybierała kolejne numery, zadawała coraz trudniejsze pytania, ale nijak nie przybliżała się do prawdy. Rozmówcy poruszali wszystkie tematy, słowem nie wspominając o śmierci Karla Svenssona. W świecie, w którym informacja jest towarem, często drogim i zawsze pożądanym, Melanie brakowało waluty, żeby ją kupić. Dlatego jeszcze raz przekartkowała notatki, powtórzyła w głowie wszystkie nazwiska i poszła do kuchni. Gdy ekspres parzył kawę, stwierdziła, że potrzebuje kogoś, kto już od dawna na nic nie liczy i niczego się nie obawia. Gdy automat pienił mleko, zrozumiała, że musi szukać wśród osób, które znały Werfranda przed wielu laty. Gdy wszystko było gotowe, a z filiżanki unosił się przyjemny aromat, Melanie wiedziała już, co powinna zrobić. Szybkim ruchem wylała kawę do zlewu, podniosła z ziemi torbę i pospiesznie wybiegła z mieszkania. Do parku dotarła po kilkunastu minutach, z rozwianymi włosami i zacięciem na ustach, zupełnie nie zauważając słodkiego rozleniwienia, które ogarnęło spacerowiczów rozkoszujących się ostatnimi promykami słońca tej jesieni. - Miło panią widzieć – Melanie wysapała z trudem do starszej kobiety siedzącej na ławce. – Przyniosłam chleb. - To proszę rzucać, mnie nie jest potrzebny, tylko kaczkom. – Adela wzruszyła ramionami. W jej zachowaniu było widać to, czego nie dało się już wyczytać z twarzy. Kiedyś musiała być niezwykle piękną kobietą. - Dzisiaj rano przeprowadziłam wywiad z Werfrandem – zaczęła powoli dziennikarka. – Nie wyszło najlepiej. Szczerze mówiąc, w ogóle nie jestem zadowolona. – Zapadła cisza, której Adela nie chciała przerywać. - Wydaje mi się, że czegoś nie wiem – kontynuowała Melanie. – Czy to prawda, że Werfrand zamordował Karla Svenssona? - Nie mam już nic do powiedzenia – odpowiedziała Adela. - Przecież to była pani młodość. Wie pani coś o Svenssonie - Popularne nazwisko. – Starsza pani złożyła ręce na kolanach i odwróciła głowę. - Zginął niedługo przed debiutem Werfranda. - Niestety, nie mogę pani pomóc… – Adela jeszcze przez chwilę szukała czegoś w pamięci. – Ale proszę rzucać ten chleb! – podniosła nagle głos. – Wszystkie mają się najeść, nie tylko najsilniejsze! - Tak, tak – westchnęła Melanie, odwracając się w stronę stawu. – A wie pani, kim była pierwsza żona Werfranda? - Też mi coś! – oburzyła się kobieta. – Co pani sobie myśli, zadając takie pytanie? Melanie naiwnie wierzyła, że z pomocą Adeli przygotuje się do wywiadu. W naiwnej wierze trwała przekonana, że starsza pani zna sekret reżysera. Gdy rzeczywistość zabiła nadzieję, jej miejsce zajęło rozczarowanie. Mogła zająć i złość, ale zamiast niej pojawił się żal. Żal wylanej kawy, żal straconego czasu, nawet żal Adeli, która nie pamiętała już swojego życia. - Widzi pani ławkę przy wejściu? – odezwała się nagle starsza pani. – Umówiliśmy się przy niej na pierwsze spotkanie. Werfrand był tak przerażony, że nie wstał, gdy mnie zobaczył. – Jej twarz po raz pierwszy rozświetlił uśmiech. – Takie rzeczy pamiętam doskonale, a pani mnie pyta o jego pierwszą żonę. - Przepraszam – wyszeptała współczująco Melanie. - Mój świętej pamięci mąż nie żyje. Dzieci… Z dzieci nigdy nie ma pożytku – kontynuowała Adela. – Człowiek stara się przez całe życie, a przed śmiercią nie ma z kim porozmawiać. Chyba że z lekarzami, ci to zawsze chętnie porozmawiają, szczególnie jeśli mogą przy tym wypisać kolejną receptę. Ławkę pamiętam, być może drogę, którą spacerowaliśmy po parku mogłabym sobie przypomnieć, ale jego pierwszą żonę? Wie pani co, z takimi pytaniami musi się pani udać do kogoś innego. - Pani nie ma z kim porozmawiać, a ja nie wiem z kim. Efekt taki sam – powiedziała głośno Melanie, bardziej z wyrzutem do świata niż do swojej rozmówczyni. - Może Adam Randsey będzie dobry. – Zmarszczyła brwi Adela. - Kto to? - Graliśmy razem w teatrze, przyjaciel Werfranda. Zamiast zostać aktorem, co mu radziłam, wybrał karierę prawniczą i szybko się ożenił. - Mogłabym się z nim spotkać jeszcze dzisiaj? – Oczy Melanie rozświetliły się nadzieją. - Przepraszam, co pani mówi? – Adela odwróciła w jej kierunku głowę. – Trochę niedosłyszę. - Czy mogłabym się dzisiaj spotkać z Adamem Randseyem? - Skąd mam to wiedzieć? – Starsza pani wzruszyła ramionami. – Wy, młodzi, zawsze chcecie już, teraz. To trzeba spokojnie, ustalić, umówić, jeszcze w ogóle nie wiadomo, czy się zgodzi. - Proszę powiedzieć coś na jego temat. - Graliśmy razem w napisanych przez Werfranda spektaklach… – Adela zamarła w pół zdania. - Pan Adam doświadczył czegoś wyjątkowego? – Melanie próbowała pomóc jej pytaniem. - Co pani przez to rozumie? – Kobieta przechyliła głowę. - Coś, co mogło mieć na niego duży wpływ. Jakiś ogromny sukces albo osobista tragedia. - Skandale, skandale… – westchnęła ciężko starsza pani, ale zgubiła myśl i jeszcze przez chwilę powtarzała ostatni wyraz, który został jej w pamięci. – Dawno nie miałam kontaktu z Adamem. Dobrze będzie zadzwonić i spytać, co u niego. - Skończyłam! – Melanie rzuciła resztkę chleba kaczkom i z radością otrzepała się z okruszków. – To może zadzwonimy od razu? - Teraz to proszę mi pomóc wstać – rozkazała Adela. – Przejdziemy się trochę po parku. Nie ma pani nic przeciwko? - Oczywiście, że nie. – Dziennikarka uśmiechnęła się krzywo, rozumiejąc już, dlaczego Werfrand nie mógł z nią wytrzymać. 5. Napisany przez Werfranda scenariusz został przyjęty z zadowoleniem, choć nie bez pewnego zdziwienia. „Niech robi, co chce, to jego debiut – wzruszył ramionami Milo, zapytany, czy tekst nie wydaje mu się banalny. – Byle tylko nie przekraczał budżetu”. Po czym zakołysał się jeszcze raz w fotelu, zamknął oczy i podpisał jego przepustkę do świata filmu. Rozkazy natychmiast spłynęły z piętra. Studio zawirowało, a w oku tego cyklonu po raz pierwszy znalazł się Werfrand. Jednak zanim padnie pierwszy klaps, konieczne są długie przygotowania, dokładne ustalenia i wielogodzinne gdybania, dlatego reżyser od razu po usłyszeniu decyzji Milo ruszył w stronę pokoju konferencyjnego. I choć czekali na niego już wszyscy współpracownicy, to fotele, przyzwyczajone do dawania oparcia największym projektom, świeciły pustkami. W milczący sposób wyrażając opinię całego studia. „Dajemy ci szansę, ale musisz się wykazać – sugerowały bezgłośnie. – Jesteś na dobrej drodze, choć jeszcze niczego nie osiągnąłeś”. - Gratulujemy, maestro! – wykrzyknął na powitanie Peter, przydzielony mu szef produkcji. - Czy maestro, to się dopiero okaże… – Werfrand odpowiedział z uśmiechem i uścisnął dłonie wszystkich zebranych. Oprócz Petera był jeszcze jego pomocnik finansowy Olaf, czarodziejka od scenografii Karin oraz niewidoczna, osobista asystentka Werfranda. - Bardzo dziękuję za przybycie, liczę na waszą pomoc i obiecuję, że będziecie zadowoleni z efektów. Od czego zaczynamy? – Werfrand miał doskonałą okazję, żeby przyjrzeć się uważnie twarzom współpracowników. Zmrużył oczy, ale skupione, poważne miny zebranych podsunęły mu szatański pomysł. „Gdyby tak zedrzeć z nich maski władzy, doświadczenia oraz wyuczonej grzeczności? – pomyślał łobuzersko. – Odjąć lat oraz zmarszczek i ubrać na powrót w ciemnoniebieskie mundurki? Ciekawe, jak radzili sobie w szkole…” - Co sądzisz o rozbudowaniu wątku miłosnego? – pierwszy zabrał głos Peter. – Wiesz, taka scena balkonowa jak z Romea i Julii. Wokół wybuchają bomby, rządzi niepewność, a oni patrzą sobie z miłością w oczy. - Miłości mam już pod dostatkiem – odpowiedział spokojnie Werfrand. – Jak dla mnie główna bohaterka powinna umierać w ostatniej scenie… - To już ustaliliśmy. – Peter uśmiechnął się pojednawczo. Na twarzy Werfranda też zagościł delikatny uśmiech. Peter musiał być w szkole grubym piegusem z podwójną porcją kanapek w tornistrze. Podczas dużej przerwy wbijał w chleb swoje ogromne siekacze i z dziką furią, jak wygłodniały zwierz, rozrzucał na boki kawałki kapusty czy ogórka. Długie miesiące drakońskiej diety nie wymażą upokorzeń, których doznał podczas lekcji wychowania fizycznego. Najgorszych wyników w sprincie czy dziesiątek piłkarskich podań nietrafiających do adresata. Koledzy zabiliby go śmiechem, gdyby nie sprośne żarty, które z wprawą opowiadał na ławce rezerwowych. - Powiedzcie mi lepiej, jak stoimy z pieniędzmi… W tym momencie Olaf rzucił się do swojej teczki w poszukiwaniu dokładnych wyliczeń. Wyglądał na okropnego kujona, zdominowanego przez ojca i ukochanego przez matkę. Ten pierwszy nauczył go ciężkiej, rzemieślniczej pracy oraz wiecznej niepewności. Ta druga nadała mu styl, spodnie zawsze wyprasowane na kant i nieodzowny przedziałek. - Zaplanowanych jest 70 dni zdjęciowych, plenery odbędą się w… – Olaf ledwo zaczął wyliczać, a Werfrand zgubił sens słów i utonął w zamyśleniu nad jego szkolnym wcieleniem. Pewnie siedział w pierwszym rzędzie, prowadził dokładne notatki i dobrze rozwiązywał zadania z matematyki. Klasowi rozrabiacy mieli go za kompletnego idiotę, ale powstrzymywali swoje nienawistne zapędy ze względu na poprawne wyniki, które Olaf przepisywał na wyrwane z zeszytu kartki. Robił to po nocach, w obawie przed ojcem chowając się z latarką pod kołdrą. Jedyny plus, że pismo w tej trudnej sytuacji samo stawało się niechlujnie koślawe, a gładkie kartki koszmarnie wygniecione. Idealne dla tępych osiłków, którzy później oddawali je jako swoje. - Jeśli aktorzy zażyczą sobie tyle co zwykle, to budżet doskonale się zamknie. Wszystko zależy od scenografii, konkretnie od tego, ile kosztować będzie jej pożyczenie. – Olaf rzucił złowrogie spojrzenie w kierunku Karin, jedynej niewiadomej całego skomplikowanego rachunku. Księgowi nie cierpią niewiadomych, gorsze są dla nich tylko niepowetowane straty. - Nie będzie żadnego pożyczania scenografii! – Karin wybuchła z zajadłością. – Nie będę się pod tym podpisywać, Werfrand obiecał mi wolną rękę. Mężczyzn z łatwością dało się sklasyfikować w szkolnej typologii. Z kobietami szło trudniej. Pół biedy, jeśli były podobne do asystentki Werfranda. Zawsze pomocnej, zawsze usłużnej, która z taką samą przykładnością kiedyś uczyła się do zajęć, a teraz kocha męża i uprawia seks. Ale co z Karin? W czasach szkolnych wszystkie dziewczynki wydawały mu się podobne. Wyjęte jak spod igły szkolnych norm i regulaminów. Starannie uczesane, ładnie ubrane, wypełniały zeszyty nienagannym pismem. Patrząc na Karin, dochodził do wniosku, że coś w swojej klasyfikacji pominął. Bo nagle niektóre z tych grzecznych dziewczynek o misternie zaplecionych kucykach przeradzały się w prawdziwe harpie. Świadome swojej wartości, niebezpiecznie władcze. Może scenografka była jedną z tych najbardziej dumnych z kształtu swoich literek? A co jeśli bardziej niż ta cała szkolna nuda interesowały ją zabawy z chłopcami? - Zrobimy jak najwięcej sami – Werfrand pokiwał głową. – W ostateczności, ale tylko w ostateczności, pożyczymy jakieś tło. Coś jeszcze? – Zebrani odpowiedzieli milczeniem. – Do jutra o tej samej porze. Wstał, podziękował, zniknął w korytarzu, zastanawiając się, jak będzie wyglądała ich dalsza współpraca, jeśli nie znajdzie sposobu na powstrzymywanie swojej wybujałej fantazji. W labiryncie wind i schodów odnalazł gabinet Milo, uśmiechnął się do jego sekretarki i głuchy na jej sprzeciwy wszedł do środka. - Jak tam przygotowania? – Milo rozpromienił się, żeby po chwili wrócić do miny zatroskanego szefa. - Wszystko dobrze, gdyby nie… – Reżyser chciał już szpetnie przekląć, gdy ujrzał siedzącą naprzeciwko producenta brunetkę. – Przeszkadzam wam? – Stanął w miejscu. – Mam wyjść? - Nie, panna Sowinski już się zbiera – powiedział stanowczo Milo. – Będziemy w kontakcie. - Bardzo panu dziękuję. – Kobieta uśmiechnęła się niewinnie. – Czekam w takim razie na pański telefon. – Powoli podniosła się z fotela, rzuciła ostatnie, przeciągłe spojrzenie i wyszła. - Urocza – zauważył Werfrand, gdy zamknęły się za nią drzwi. - Do chwili, gdy nie otworzy ust – westchnął Milo. – Wpadłeś jej w oko, chce grać w twoim filmie. Trudno traktować poważnie ludzi, gdy ma się przed oczyma wyobrażenie ich twarzy wykrzywionych w przerażeniu na dźwięk głosu surowego nauczyciela. Równie ciężko podchodzić z szacunkiem do aktoreczek, gotowych zrobić wszystko dla oszałamiającej kariery. Wokół studia zawsze kręciło się ich mnóstwo. Były najlepiej poinformowane, miały nieomylne przeczucia i specjalizację w zarzucaniu sideł. Dobrze wiedziały, że na każdy statek do sławy, zbudowany ciężką pracą rąk, wepchnie się kilku pasażerów na gapę. Więc chwytały się najróżniejszych sposobów, żeby ruszyć w rejs do obiecanej krainy. Były wśród nich nieodkryte jeszcze gwiazdy kina, urocze lale do towarzystwa podczas zabaw w jacuzzi oraz męczące beztalencia, które z zapałem godnym lepszej sprawy wierzyły w swoje powodzenie. - Panna Sowinski zakończyła ostatni weekend małą draką. – Milo uśmiechał się drwiąco. – Zabawiała się w towarzystwie narzeczonego i została przyłapana w jakiejś niedwuznacznej sytuacji. - Jak rozumiem, nie był to jej narzeczony. Przyślij ją do mnie. - Dobrze. – Producent zaczął szukać czegoś w szufladzie. – Mogę się założyć, że wystarczą ci dwa spotkania – powiedział, po czym postawił na stole butelkę whisky. - Ja obstawiam jedno i zakład stoi. – Uścisnęli sobie dłonie dla potwierdzenia. – Ale czemu sam nie spróbujesz? - Mam żonę. Werfrand żony nie miał, choć mógł się poszczycić wiedzą, której nie powstydziliby się nawet mężczyźni z długoletnim małżeńskim stażem. Wiedział, że kobiety uwielbiają pewność siebie, ale tę spokojną, nienarzucającą się. Są łase na komplementy, choć uwodząc je, łatwiej wykorzystywać ich wady niż zalety. Kochają prawdę, przez co trzeba je okłamywać z wdziękiem i prostodusznością. Ale przede wszystkim pamiętać o niedopowiedzeniach, tej słodkiej nucie tajemnicy, którą mogą wypełnić swoimi najskrytszymi marzeniami. Poza tym uwielbiają być słuchane, więc mężczyźni chcący przejąć inicjatywę powinni robić to z taktem i wyczuciem. Przed lubiącymi patrzeć – malować słowem obrazy rozkoszy. Przed lubiącymi słuchać – zniżyć głos i grać na najskrytszej strunie marzeń. A przed uczuciowymi – opowiadać o zdarzeniach przepełnionych obłędnymi emocjami. Jednak czasami wszystkie te lisie zabiegi nie zdadzą się na nic jeśli zabraknie pieniędzy. Ponieważ niektóre z nich naprawdę je kochają. Nie tak jak mężczyźni, za ich ogromną ilość na koncie, lecz za możliwości. Za kolację przy świecach, za drogi upominek, za każde szaleństwo, w które potrafią się zamienić. Jednak cały majątek Wall Street nie pomoże, gdy zamiast zdobywać je szturmem, fantazją, kawaleryjską szarżą, mężczyzna postawi na mozolne ślęczenie, uciążliwe nękanie i przyjacielskie nagabywanie. W romansie nie ma nic gorszego niż zakochany mężczyzna, którego uczucie wypisane na twarzy zamienia słodką niepewność w nudę ciepłych spojrzeń oraz czułych gestów. 6. - Dawno nie jadłam czegoś tak dobrego – powiedziała Nicole Sowinski, nawijając na widelec kolejne nitki makaronu w sosie krewetkowym. - Gotowanie jest atutem prawdziwego mężczyzny albo nieuleczalnego kawalera – odpowiedział Werfrand, dolewając wina. Nicole nie miała w charakterze stawiania warunków i organizowania zaciekłej obrony. Była jedną z tych twierdz, których zdobycie nie przynosi honoru, lecz porażka pod jej murami wiąże się z nieuchronną utratą dobrego imienia. - To dziwna kobieca przypadłość, że w ogólnym rozrachunku lepiej oceniany jest nudziarz, który będzie wierny, niż zjawisko, którego opowieści nie zawsze zgadzają się z rzeczywistością. - Nikomu nie życzę spełniania najskrytszych marzeń, bo kto wie, czy obudziłbym się następnego dnia rano… - Ludzie prędzej wyspowiadają się z niedostatków urody niż braku inteligencji. I nie wiem, co jest bardziej bolesne: brzydal przekonany o własnym wyglądzie czy burak intelektualista. Reżyser na wszelkie sposoby starał się pobudzić do pracy szare komórki panny Sowinski. Bez większego efektu. W zanadrzu miała tylko perlisty śmiech i banalne, wyuczone odpowiedzi. - Zmieńmy konwencję. – Werfrand powoli tracił cierpliwość. – Opowiedz mi, proszę, o najprzyjemniejszej rzeczy, którą ostatnio zrobiłaś. Dziewczyna jedynie się uśmiechnęła. - Rozumiem, takich rzeczy nie mówi się głośno. – Postanowił spróbować jeszcze raz. – W takim razie najciekawsze zdarzenie ostatniego weekendu. - Bawiłam się razem z przyjaciółką, poznałam kilku Amerykanów – zaczęła. – Niesamowite, jak ci ludzie żyją za granicą! Ciągle chodzą do tych samych miejsc, ciągle w tym samym gronie. - Nie chciałem słuchać o największym rozczarowaniu. - Było dobrze! – zaprotestowała Nicole. - Mam nadzieję, że nie tak dobrze, jak kłamiesz. – Reżyser uśmiechnął się przebiegle. – Skąd ich znałaś? - Narzeczony mojej przyjaciółki jest Amerykaninem. Dziwna z nich para, ale zamierzają się niedługo pobrać – tłumaczyła Nicole. – Czemu tak na mnie patrzysz? - Bo wieczór nie mógł się udać. – Werfrand spojrzał jej głęboko w oczy. – Pytanie, co poszło nie tak? Moim zdaniem albo Amerykanie okazali się śmiertelnie nudni, w co nie chce mi się wierzyć, skoro byli znajomymi twojej przyjaciółki, albo chodziło o coś zupełnie innego. Ty jednak idziesz w zaparte. Twoja sprawa, masz prawo się bronić… Zbyt dobrze wiesz, że do uwodzenia narzeczonego przyjaciółki nie warto się przyznawać. Zapanowała cisza, której nikt nie miał ochoty przerywać. Werfrand planował być czarujący. Jednak pod wpływem trywialności Nicole zmienił zdanie. „Niech poleci do swoich koleżanek i opowie, jaki jestem cudowny. Może któraś z nich będzie ciekawsza” – mobilizował się w duchu, gdy zrozumiał, że nie ma nawet ochoty robić dobrego wrażenia. – „Przegram zakład z Milo, zrobię wszystko, byleby tylko wyszła” – modlił się w duchu. – „Zjadła, wypiła, wie, gdzie są drzwi. Czas audiencji minął. Nie będę z nią dzielił ani łóżka, ani kolejnych górnolotnych myśli. Przyziemnych zresztą też nie”. Jednak Nicole uznała obcesowość Werfranda za dobry znak. Gdy on milczał, ona odliczała sekundy do spełnienia. Gdy on myślami był na wojnie razem z Marcelem, dumając nad tym, czego może brakować do szczęścia agentowi wywiadu, ona układała w głowie plan erotycznego podboju, który zaprowadzi ją na firmamenty kina. Werfrand nie musiał patrzeć w jej oczy, żeby wiedzieć. „Rozumiem, to najstarszy i najbardziej sprawdzony sposób” – samo cisnęło mu się na usta – „Ale twój seksapil jest zbyt prostolinijny, a talent tak lichy, że nie pomogłaby mu żadna protekcja”. Niestety kobiety, gdy coś już sobie postanowią, potrafią z nieznaną mężczyznom gorliwością czekać spełnienia. Życie nauczyło je cierpliwości. Pozwalającej nawet mało lotnym rycerzom na białym koniu zebrać odwagę i ruszyć do boju. - Długo jeszcze będziemy milczeć? – pierwsza odezwała się Nicole. - Zależy, kiedy przyznasz mi rację. - Dobrze się bawiłam, naprawdę. - W takim razie poczytam sobie książkę – Werfrand wstał od stołu. – Może zmienisz zdanie i podejmiesz jakąś decyzję. Nicole zamilkła, więc reżyser w spokoju oddał się płynącym zdaniom powieści. Już zdążył zagłębić się w akcje, gdy kobieta wypaliła: - Podjęłam decyzję. – I ochoczo ruszyła do wyjścia. Werfrand przymknął powieki ze szczęścia. Gdy je otworzył, zobaczył żakiet smętnie zwisający z krzesła. Poderwał się szybko, chcąc oddać go właścicielce jeszcze przed drzwiami. Byle tylko nie miała powodu, żeby do niego wracać… - Ale ja nigdzie nie wychodzę – wyszeptała Nicole, gdy reżyser stanął przed nią z żakietem w ręku. – Jestem zła! – syknęła poirytowana, a jej policzki nabiegły krwią. – Chciałam tylko wyjąć coś z torebki. - Przepraszam bardzo – Werfrand westchnął z rozczarowaniem. - Ale jestem zła! – powtórzyła Nicole, wracając do stołu. – Powiedz: czego ode mnie chcesz? Mam się położyć nago na kanapie i na ciebie poczekać? Resztki uprzejmości Werfranda prysły jak bańka mydlana. Trudno traktować poważnie kobietę, która nie potrafi wziąć swojego żakietu i wyjść z wysoko podniesioną głową, w duszy poprzysięgając srogą zemstę. - Zagrajmy w otwarte karty. – Werfrand odchylił głowę do tyłu. – Jak było z tym weekendem? Miałem rację? - Nie wiem, jak na to wpadłeś… - To nieistotne – odpowiedział spokojnie reżyser. – Teraz zajmijmy się tym, po co tu przyszłaś. W końcu w dążeniu do celu nie ma niczego złego, dopóki wie się, jak go osiągnąć. - Podjęłam decyzję. – Nicole podeszła do Werfranda pewnym krokiem i zaczęła go całować. A że pocałunek jest kwintesencją erotycznej gry, jej wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, już po nim wiadomo, czego się spodziewać. W przypadku aktoreczki – niczego szczególnego. - Jaka to decyzja? – Werfrand oderwał się na chwilę od jej ust. – Bo nie widzę skutecznego działania. - Nie podoba ci się? – Nicole niedbale wzruszyła ramionami. - Obiecałaś, że mnie przekonasz – wyszeptał reżyser. - Może zmieniłam zdanie? - Ale ja nie. Dobra aktorka potrafi seksownie zdjąć rękawiczkę, a co dopiero wszystkie ubrania. Tak ukrytą sugestię nawet Nicole potrafiła zrozumieć. Zaczęła posłusznie wykonywać reżyserskie polecenia. Z takim samem brakiem wdzięku jak podczas całowania. Werfrand nie wiedział, czy to ironiczny pastisz, a Nicole wystrychnęła go na dudka, czy rzeczywiście zabrała się do działania. Jej striptiz był nierówną walką z ubraniem. Beznadziejną szamotaniną węża, który nie może zrzucić skóry. Patrząc na ten pokaz uwodzenia, zaczął się zastanawiać, co mogłaby na jego temat powiedzieć koleżankom. „Ugotował nawet smaczną kolację, jest trochę dziwny, ale szalenie inteligentny i bosko całuje? – uśmiechnął się do własnych myśli. – Szkoda, że nie znajdzie słów na opisanie tego, co stanie się za chwilę” – pomyślał, spoglądając na dziewczynę leżącą nago na kanapie. - Dzięki, możesz się ubrać. Nie dostaniesz tej roli. 7. Następnego dnia Werfrand wszedł do studia radosnym krokiem. Chciał od razu odwiedzić Milo, obwieścić swoje zwycięstwo i odebrać butelkę whisky. Może sukces nie został skonsumowany, ale trudno było podejrzewać Nicole o rozpowiadanie, jak sytuacja wyglądała naprawdę. Zresztą nawet wtedy producent musiałby uznać wyższość reżysera i ogłosić jego niezaprzeczalne zwycięstwo. - Trochę się pozmieniało. Nie będziesz zadowolony – powitała go chłodno asystentka. – Najlepiej od razu idź do konferencyjnego. Werfrand westchnął ciężko. Rzeczywistość zawsze jest zazdrosna, gdy ktoś inny ma odnosić sukcesy i fetować tryumfy. Oczyma dowcipnej wyobraźni widział już brodate gremium, debatujące nad moralnym wymiarem filmu i koniecznością jego ocenzurowania. Lecz w pokoju konferencyjnym czekała na niego jedynie Karin. Z wyrazem twarzy łączącym palącą wściekłość z przerażeniem. „Szkoda, że nie mogę tego sfilmować – pomyślał, jednak po chwili natura reżysera ustąpiła miejsca zwykłemu współczuciu. - Co się stało? Karin w jednej dłoni trzymała chusteczkę, a drugą waliła bezwiednie o stół, balansując na cienkiej granicy między wściekłością a płaczem. - Nie mogę zrobić tej scenografii… – Pierwsze łzy spłynęły po jej policzkach, a cichy szloch uwięził w gardle kolejne słowa. Werfrand spojrzał ze zdziwieniem. - Nie dadzą mi jej zrobić – wydusiła z siebie Karin. – Peter rozpowiada, że jestem w tej pracy tylko przez łóżko i, i… – łzy znów odebrały jej mowę. - Chciałbym, żeby tak było – reżyser uśmiechnął się ciepło. - Wiesz, że nie o to chodzi… - Porozmawiam z Peterem. – Przytulił ją Werfrand. – Albo lepiej z Milo. Bez ciebie nie zrobię tego filmu, zrozumiano? - Daj sobie spokój. - Siedź tutaj tak długo, jak potrzebujesz… Nie, idź do domu. Jutro wszystko będzie już w porządku. Drzwi do gabinetu Milo otworzyły się z impetem. Producent podskoczył nerwowo i zaczął poprawiać fryzurę. Sekretarka, po tym jak spadła z jego kolan, też poprawiała, tyle że sukienkę. Werfrand, patrząc na całą scenę z rozbawieniem, dał im kilka sekund na doprowadzenie się do porządku. - Powiem od razu: nie ma pieniędzy na twoją scenografię – Milo zaczął obcesowo, starając się odzyskać utraconą pozycję siły. - Najwyżej zrezygnujemy z kilku dni zdjęciowych – Werfrand wyszeptał powoli i wzrokiem odprowadził sekretarkę do drzwi. – Budżet doskonale się zamyka. - Ale kierownictwo go zmniejszyło. - Kierownictwo, czyli kto? Ty? - Ci na górze. – Milo dla poparcia swoich słów podniósł rękę i wskazał sufit. – Spodziewali się czegoś innego, lżejszego. Wiesz, w twoim stylu. - A ty? Czego się spodziewałeś? – Reżyser wbił w niego swoje zimne spojrzenie. - Mi to obojętne. Wiem, że dasz radę nawet bez tej scenografii. - Chodziło o scenografię czy o Karin? - Werfrand, ty idioto! – Producent poderwał się z fotela. – Sądziłeś, że zatrudnisz Karin i nikt tego nie zauważy? Naplułeś im w twarz, a oni dalej mają cię głaskać po głowie? Tolerować kolejne wybryki? Ostatecznie dostałeś milion dolarów i może nie jest to największy budżet, ale żaden debiutant nie śmiałby nawet prosić o więcej! - Dlaczego jesteś taki nerwowy? Przecież niczemu nie zawiniłeś. – Werfrand obserwował, jak Milo krąży pod oknem, z którego rozciągał się widok na całe miasto. – A przynajmniej byłbyś spokojniejszy, gdybyś nie zawinił. - Nie zawiniłem – warknął Milo. – Tak trudno było sobie wyobrazić, co się stanie? Karin mogła ci pomagać, doradzać, nie wiem, nawet kochać za pieniądze studia. Wszystko, tylko nie chodzić po tym zasranym budynku! Ale nie, ty musiałeś postawić na swoim. - Jest lepsza od waszych złamasów, którzy najpierw budują w studio wielkie oceany, żeby potem puszczać na nich nieszczelne statki. Zamiast żaglowca jest łódź podwodna, ale nic nie szkodzi, zmienimy scenariusz, będzie można kręcić – naigrywał się Werfrand. - Była żoną nie tego, co trzeba. – Milo trzasnął ręką w szybę tak, że cała zadrżała. - Masz dług wdzięczność i nie potrafisz go spłacić. – Werfrand przejechał palcem po metalowym blacie biurka. – Pięknie lśni, co? Między innymi dzięki mnie. - Po czym podszedł do Milo i głową wskazał za okno na dziesiątki dachów rozciągających się aż po horyzont. – Jak tam twoje widoki na przyszłość? Pewnie dobrze, sprzedałeś mnie ze strachu. Za bezpieczeństwo i komfort niewychylania głowy. - Sam jesteś sobie winien. – Producent przygryzł wargi. W jego spojrzeniu była urażona duma, przekonanie, że sam na wszystko zapracował, ale i odrobina lęku. Bo bez Werfranda ta seria szybkich awansów nie byłaby możliwa. – Mogłeś nie zatrudniać Karin. - Zemsta za to, że zostawiła współwłaściciela studia z milionami na koncie? Bo zdradzał ją na prawo i lewo? – Werfrand odchylił szyderczo głowę. - Zapomnijmy o wszystkim. – Milo w końcu zdołał się opanować. – Masz budżet, możesz zrobić film, o którym marzyłeś. Jeśli zrezygnujesz z Karin i przeprosisz, kogo trzeba, to dostaniesz więcej… Werfrand był już absolutnie pewien swojej decyzji. - Dobrze, zapomnijmy o tym… – urwał w pół zdania, żeby rozkoszować się miną Milo. – Zabieram scenariusz, ktoś inny go wyprodukuje. - Nie możesz, zapłaciliśmy za niego. - Tym lepiej! – zaśmiał się Werfrand. – Zostaniecie ze scenariuszem i rozpoczętą produkcją. Ciekawe, kto to nakręci… – Zatrzymał się w drzwiach. – I jeszcze jedno, zakład o Nicole wygrałem, a twoja asystentka jest kiepska w łóżku. Znajdź kogoś innego do zdradzania żony, bo możesz się rozczarować. 8. - Widzi pani tamtą kamienicę? – Adela wskazała ręką wysoki budynek ukryty za drzewami. – Na ostatnim piętrze, w pracowni Werfranda, pozowałam do pierwszego w życiu portretu. Staruszka przeczesywała park w poszukiwaniu wspomnień domagając się przy tym nieustannej uwagi. Spacer trwałby w najlepsze, gdyby nie zniecierpliwienie Melanie każące przyspieszać kroku oraz wybierać najbardziej strome ścieżki. Walka podstępnej młodości z kapryśną starością nie trwała jednak długo. Po kilkunastu minutach zmęczona Adela zrezygnowała z dalszych poszukiwań. Zarządziła powrót do mieszkania, nie szczędząc gorzkich słów na temat współczesnego pośpiechu. Zaprosiła dziennikarkę do środka, podniosła słuchawkę i wybrała numer zapisany w pożółkłym zeszyciku. - Tak? – odezwał się męski głos po drugiej stronie linii, a Adela zakwiliła z radości jak mała dziewczynka. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim sedno sprawy zwyciężyło z grzecznościowymi ozdobnikami. - Jest u mnie pewna młoda dama, która pisze artykuł o Werfrandzie – przyznała w końcu Adela. – Pomyślałam, że mógłbyś z nią porozmawiać. Ja już nic nie pamiętam, szczególnie że interesuje się… – Kobieta zasłoniła ręką słuchawkę telefonu. – Jak on się nazywał? - Karl Svensson – podpowiedziała Melanie. - Jakiś Svensson. Pamiętasz kogoś takiego? - Graliśmy razem w teatrze – odpowiedział głos w słuchawce. – Kiedy chciałaby się spotkać? - Najlepiej dzisiaj – wyrwała się Melanie. - Mówi, że dzisiaj – powtórzyła Adela, patrząc na dziennikarkę z niesmakiem. – W ogóle nie potrafię zrozumieć tego pośpiechu, kiedyś… - Kiedyś też byliśmy młodzi – zaśmiał się mężczyzna po drugiej stronie lini. – Właściwie mam chwilę czasu. Poproś, żeby przyszła od razu do biblioteki na wydziale prawa. - Do biblioteki prawa, słyszała pani? – przekazała Adela. – Skoro już załatwiliśmy formalności, powiedz mi, co tam u twoich synów? Nie rozmawialiśmy ładnych parę lat! Gdy starsza pani wróciła do rozmowy, Melanie wyszła już z mieszkania. Bez pożegnania, w złości, że zmarnowała tyle czasu i w zaciekawieniu z czym przyjdzie jej się zmierzyć. Semestr dopiero się rozpoczął, studenci nie musieli jeszcze udawać zainteresowanych czytaniem mądrych książek. Przez to w powietrzu biblioteki unosił się jedynie kurz i cisza. Dziennikarka zrobiła kilka kroków, odrobinę się zaniepokoiła. Wiele miejsc było pustych, ale i tak nie mogli się znaleźć. Nie ustali żadnego znaku rozpoznawczego, pomóc mogło jedynie przezucie, że na twarzy przyjaciela Werfranda musiało odbić się wiele lat szalonych doświadczeń. W przedostatnim rzędzie siedział ktoś taki. - Dziennikarka, prawda? – Mężczyzna z dokładnie przystrzyżoną bródką wstał na jej widok. – Miło mi, Adam Randsey. - Bardzo dziękuję, że zgodził się pan na spotkanie – wyszeptała dziennikarka. - Słyszałem, że chce się pani czegoś dowiedzieć o Werfrandzie… – Adam uśmiechnął się delikatnie i pocałował ją w rękę. - Szczególnie interesuje mnie jego relacja z Karlem Svenssonem. - Lata praktyki sądowej nauczyły mnie, że nic nie dzieje się bez przyczyny – mężczyzna zaczął enigmatycznie. – I proszę nie mieć mi tego co powiem za złe, ale Werfrandowi zawsze podobały się kobiety o pani urodzie. - Zdążyłam się tego domyślić. – Melanie niedbale machnęła ręką. - A jak wytrzymała pani z Adelą? Pewnie nie było łatwo… - Co tu dużo mówić… - Traci pamięć. – Uśmiech nie schodził z twarzy jej rozmówcy. – Co dwa miesiące dostaję telefon z pytaniem, ile to już lat upłynęło od naszej ostatniej rozmowy. „Jak tam twoi synowi?” – pyta. „Mam dwie córki” – odpowiadam niezrażony. „A jak się uczą w liceum?” „Już dawno skończyły studia i wyszły za mąż”. To czasami nawet zabawne, ile radości może sprawić przypominane sobie ciągle tego samego. - Warto pamiętać przeszłość? - Różnie bywa… – Adam zawahał się odrobinę. – Karl Svensson? Przygotowałem coś. – Po czym przesunął w jej kierunku stare gazety.Proszę na to spojrzeć, pewnie wyda się to pani interesujące. Melanie zaczęła przeglądać. Wszystkie artykuły utrzymane były w podobnym tonie. Tajemnica sprzed lat, wielki reżyser, który wtedy był dopiero kandydatem do światowej sławy i zbrodnia. Reszta? W kolejnym numerze. Dlatego otwierała następne gazety i znów dowiadywała się tego samego. Według lansowanej teorii Werfrand miał pobić Karla Svenssona ze skutkiem śmiertelnym, a potem ratując własną skórę, upozorować wypadek. - Zajadłe dziennikarstwo – skrzywiła się Melanie. – W dodatku opublikowane wiele lat po wypadku. Mieli na to jakieś dowody? - Byłyby dowody, byłby proces – odpowiedział spokojnie Adam. – Z resztą nikt nie traktował tych gazet poważnie. Zajmowały się pisaniem takich bzdur, że odrobina prawdy nie zrobiła na nikim wrażenia. - Pan wie, jak to wyglądało naprawdę? - Proszę przeczytać to – informator wskazał palcem następną gazetę. - Ma miejsce spotkanie… Dochodzi do sprzeczki… Werfrand wychodzi z restauracji niedługo po Svenssonie… – Melanie wyławiała z artykułu najważniejsze zdania. – Prawdopodobnie poszło o pieniądze na kolejny film – skończyła czytać. – Ani zdania o wypadku… - Nikt nic nie widział – Adam rozłożył ręce. – Werfrand wyszedł tamtego wieczora z restauracji, z nikim się nie żegnając. Musiało mu się bardzo spieszyć, skoro zostawił w szatni swój płaszcz. - Wystarczyło, że był pijany. – Wzruszyła ramionami dziennikarka. - Mogło tak być... - Nic więcej? - Sam Werfrand mówił jedynie, że źle się poczuł i po prostu wrócił do domu. - A co pan powie? – Melanie rzuciła mu odważne spojrzenie. Prawnik nie odezwał się ani słowem. - Dzisiaj rano podczas wywiadu Werfrand powiedział, że tamtego wieczora pokłócił się ze Svenssonem. Chciał go potem dogonić i przeprosić, ale samochód Karla wypadł z zakrętu. - Bliższe prawdy – wyszeptał Adam. - Gdy jednak wróciliśmy do rozmowy po obiedzie, Werfrand przyznał, że pobił go pod restauracją, a potem gonił swoim autem. Adam pokiwał jedynie głową. - Musi pani pamiętać, że minęło wiele lat… - Nie wie pan czy nie chce powiedzieć? – Dziennikarka zmrużyła oczy, a Adam nawet nie drgnął. Jakby nie usłyszał pytania. - Byliście przyjaciółmi, prawda? – Melanie spróbowała jeszcze raz. - Największym przyjacielem Werfranda zawsze był on sam – prawnik odpowiedział bez namysłu. – A śmierć Svenssona na pewno nie zaszkodziła mu w karierze. Niezależnie od tego, czy miał w niej swój udział, czy nie. - A pomogła? - Proszę się zastanowić nad czymś innym – Adam wskazał palcem podpis pod artykułem. – Zna pani to nazwisko? Melanie spojrzała. - Mój naczelny… - Sądzi pani, że ktoś po tylu latach zupełnie bez powodów przypomniał sobie o starym reżyserze? - O co może chodzić? - Ktoś chce się Werfrandowi dobrać do skóry – Adam powiedział tak, jakby to było oczywiste. - I radziłbym się zastanowić, jaką odgrywa pani w tym rolę. Zapanowała cisza, którą każde z nich wypełniło własnymi myślami. - Mam jeszcze jedno pytanie – odezwała się w końcu dziennikarka. – Chodzi mi o małżeństwa Werfranda. Wiem wszystko o drugim z Karin Endresn i trzecim z Chloe Anesel, ale… - Na pewno? – przerwał jej prawnik. – Bo to nie były małżeństwa. - Jak to? Widziałam zdjęcia! - Ze ślubu? – spytał mężczyzna, gładząc swoją bródkę. – To był pomysł Werfranda na ucieczkę przed kobietami. Miał nadzieję, że gdy zobaczą obrączkę na jego palcu, to dadzą mu spokój. Ale efekt był odwrotny do zamierzonego. - To dlaczego się nie ożenił? - Bo nie chciał? – zastanawiał się głośno Adam. – Bo ich nie kochał? Bo nie miał najmniejszej ochoty oddawać im połowy majątku? - A za pierwszym razem? - To co innego. – Twarz informatora nagle spoważniała. – Wybranką była 24 lata starsza od niego skrzypaczka, o wyglądzie, który absolutnie nie zdradzał jej metryki. Gdy ojciec Werfranda dowiedział się o tym związku, postawił ultimatum: „albo ja i moje pieniądze, albo miłość”, co tylko ułatwiło podjęcie decyzji i przyspieszyło datę ślubu. - Jak to się potoczyło dalej? - Nijak. – Adam spojrzał z uśmiechem na dziennikarkę. – Chciała pani wielkiej historii miłosnej? - Tak to się zapowiada. - Werfrand mawiał, że życie miłością pięknie brzmi, upojnie smakuje, ale szybko się kończy… Nigdy nie był królem dnia codziennego. Monotonia codziennych zakupów i małżeńskich obowiązków działała na niego bardzo deprymująco. Zresztą jego żona, choć sprawiała wrażenie rozanielonej, również nie była najbardziej wierna. - I? – Melanie poruszyła się nerwowo, czekając na finał tej miłosnej ballady. - Minęło trochę czasu, on pracował na planie, ona często koncertowała. Oboje mieli powodzenie u płci przeciwnej i upodobanie do pełnego wrażeń seksu. Formuła się wyczerpała. - Mieli dzieci? - Nie, razem nie… Słyszałem, że Werfrand miał nieślubne dziecko, ale w jego przypadku takie plotki musiały się pojawić. 9. Najpierw pogrążone w modlitwie siostry zakonne. Potem ciesząca się swoim towarzystwem para zakochanych oraz ich naturalni następcy, zmęczone małżeństwo z dzieckiem. Na końcu Werfrand, ze znudzeniem wymalowanym na twarzy. Zupełnie nie rozumiejący, co ludzie widzą w tej leniwej bezczynności. - Pozwól sytuacji dojrzeć i leć ze mną nad morze – przekonywał do wyjazdu Adam. – Wrócisz gdy sprzeczka z Milo będzie już tylko plotką. W najlepszym momencie do kontrataku. Jednak Werfrandowi tydzień spędzony poza głównym nurtem zdarzeń wydawał się abstrakcyjną niemożliwością. Przyzwyczajony, że świat spełnia każdą jego zachciankę, z trudem znosił tak nagłą i kategoryczną odmowę. Mocząc stopy w ciepłym morzu, przypominał sobie ostatnią rozmowę z Milo. „Spodziewali się czegoś innego, lżejszego, wiesz, w twoim stylu” – dudniło w uszach, mieszało w głowie i utkwiło w sercu. „Był wzburzony, brakowało mu argumentów – niedoszły reżyser starał się odsunąć od siebie wszystkie złe myśli. – Ale miał rację”. Fale dalej uderzały o brzeg, siostry zakonne szeptały modlitwy, para zakochanych patrzyła sobie głęboko w oczy, a małżeństwo męczyło z dzieckiem. Werfrand natomiast przysiadł na piasku. Zastanawiając się, skąd wziął pomysł na tak banalny scenariusz. „Może to i dobrze, przynajmniej nie muszę się pod tym gniotem popisywać” – żadne pocieszenie nie mogło mu jednak przynieść ulgi. Zbyt dobrze wiedział, ile kosztowała go ta krótka chwila przyjemnej szczerości w gabinecie Milo. I bynajmniej nie chodziło o milionowy budżet czy rosnące z roku na rok uposażenia. Raczej o spalone mosty, banicję do śmierci albo upadku producenta, na którą skazał się z własnej woli. Nie była to wesoła perspektywa. W końcu zachowawczość Milo minimalizowała ryzyko przedwczesnej emerytury, a małżeńskie pożycie wyleczyło go z reszty, choćby odrobinę odważniejszych rozrywek. - Jesteś! – Wisielcze rozważania przerwał radosny głos Adama. – Co robisz? Przecież tu wieje nudą… - Jak to na wakacjach – westchnął Werfrand. – Zastanawiam się, jak wskrzesić moją karierę. - Werfrand Stephen, największa nadzieja przemysłu rozrywkowego, siedzi na piasku i wzdycha do fal. Ujmujące! - Żenujące – odburknął reżyser. - Dlatego, tak jak przystało na młodych artystów o romantycznym usposobieniu, posiedzimy tu jeszcze chwilę, zobaczymy zachód słońca, ale resztę wieczoru spędzimy według mojego scenariusza. - Będziemy pić… - Do upadłego! – ożywił się Adam. – Przeczesując teren metodycznie, ulica po ulicy, dzielnica po dzielnicy. Aż odwiedzimy wszystkie knajpy albo stracimy przytomność. Ich bójka dawno poszła w zapomnienie. Wracała jedynie w formie przyjacielskich żartów, gdy nie zgadzali się w ocenie kobiecej urody czy filmu. Adam ostatecznie nie został aktorem. W teatrze brakowało mu o kilka tonów niższego głosu, a przed kamerą – paru centymetrów wzrostu. Mimo to mógł być niezły. Ale nie chciał. Wolał studiować prawo, nawet mając pewność, że z powodu swojej miłości do burdeli i mocnych używek nigdy nie będzie mile widziany w stołecznej palestrze. Słońce nie zdążyło jeszcze zajść, a przyjaciele siedzieli już w barze na plaży. Adam szybko wlał w siebie kufel piwa, Werfrand wypił dla towarzystwa i kurażu. Potem przenieśli się do zatęchłej meliny niedaleko portu. Stali bywalcy spoglądali na nich z taką nienawiścią, że panowie zafundowali sobie szybką kolejkę i ruszyli dalej. W kolejnej przytulnej restauracyjce wyraz twarzy Adama zaczął zdradzać oznaki całodziennego picia. Werfrand mógł już bez żalu wylewać alkohol na podłogę, podmieniać kieliszki, zamawiać sok jabłkowy zamiast whisky i wodę zamiast wódki, nie narażając się przy tym na przyjacielską dezaprobatę. Wystarczył jeszcze jeden lokal, a Adam, nie stawiając najmniejszego oporu, dał się odprowadzić do swojego apartamentu. Werfrand wymarzył sobie na ten wieczór coś zupełnie innego. Dlatego z radością położył przyjaciela spać, wrócił do siebie, wziął odświeżający prysznic i zjechał do hotelowej restauracji. Orkiestra w oparach dymu gra swoje najlepsze przeboje. Tłum ludzi szaleje na parkiecie. On siada przy wolnym stoliku. Nieodzowny papieros w ręku, wystudiowany ruch dłoni w stronę ust. - Nuda, nuda, nuda. W tym mieście nie ma prawdziwych mężczyzn – wysoki, kobiecy głos zawibrował w powietrzu. Werfrand odwraca głowę. Ledwo zdążył spojrzeć, już poczuła na sobie obcy wzrok, zwróciła uwagę. - Jest pani skończoną pięknością. – Podniósł się i ruszył w jej kierunku. – Dlatego nie powinna się pani odzywać. - To już koniec? – Spytała podnosząc jedną brew. – Ma pan coś jeszcze do powiedzenia? - Piękno oczarowuje, ale z dodatkiem inteligencji staje się zabójcze. – Uśmiechnął się delikatnie Werfrand. - Tylko prawdziwi mężczyźni są mu w stanie sprostać. - Nie chcę wyniosłością. innego towarzystwa – kobieta oznajmiła z zimną - W takim razie, żeby uwolnić panią od zbędnego balastu – Werfrand pochylił się, ofiarowując swoje ramię. – Mogę prosić do tańca? Bez słowa podała mu rękę i ruszyli na parkiet. Tańczyła fenomenalnie, lecz Werfrand nie ustępował jej kroku. Znalazł nawet chwilę, żeby przesunąć dłoń po jej kształtnej talii. - Co będzie następne? – zagniewała się uroczo jak każda kobieta, która chce, choć nie powinna. – Zaprosi mnie pan do siebie? - Powiem, że ma pani piękne uszy. – Odgarnął kosmyk jej włosów. – I znakomicie dobrane kolczyki. - Obeznany w kobietach… - Czar prawdziwej damy tkwi w szczegółach. A ja jestem nań szczególnie wyczulony. Muzyka zwolniła. Większość tańczących zajęła miejsca przy stolikach, a Werfrand przytulił mocniej swoją wybrankę i zakołysał w rytm kolejnej melodii. - Nie będzie mi pani miała tego za złe – wyszeptał jej na ucho. - Tańca nie, jedynie bezczelność. - Gdybym był inny nawet nie wstałaby pani od stolika. - Był pan przede wszystkim celny, a ja nie chciałam już dłużej słuchać tych śmiertelnych nudziarzy. - Proponuję słuchać tego. – Werfrand położył swoją dłoń na jej sercu. A właściwie piersi. - Skoro tak pan nalega. – W odpowiedzi położyła rękę na jego kroczu. - Może się przedstawię, Werfrand Stephen – Na jego twarzy zdziwienie mieszało się ze zdumieniem. - Isabella. - Jesteś intrygującą kobietą, Isabello – wyszeptał niskim głosem. – Zdajesz sobie sprawę, jakie to robi wrażenie? Jak burzy krew, jakie szaleńcze myśli wywołuje? - Nie jest to wcale trudne. - Ale na mnie nie działa. – Pokręcił głową. - Czyżby? - Większość kobiet prosi się o uwagę. Tak jak ta pani w fioletowym szalu. Zobaczysz ją podczas kolejnego obrotu. - Co z nią nie tak? – zapytała Isabella po kilku tanecznych krokach. - Udaje dystyngowaną, a tak naprawdę łasi się o każde ciepłe słowo. Inne starają się, z lepszym lub gorszym skutkiem, wabić. Dwuznaczne uśmieszki, rwane półsłówka, słodkie niedopowiedzenia. Używają całej palety środków, ale wabić potrafią nawet modliszki i dobrze wiemy, jak to się kończy. Prawdziwi mężczyźni nie powinni na to reagować. - Prawdziwi mężczyźni? – spytała Isabella. – Prawdziwe mogą być jedynie kobiety. Szczególnie jeśli są zabójczo piękne i absolutnie zepsute. - Co wtedy? - Nawet jeśli gardzicie nimi w słowie to wielbicie w myślach. Nawet jeśli chcielibyście mieć to paraliżuje was strach przed porażką. Nawet jeśli macie to boicie się utraty. - Nie chcę mieć, wystarczy mi jeden wieczór. - Będziesz tego żałował. - Mimo to zaryzykuję – Werfrand mówiąc to niemal muskał ustami jej policzek. - Spotkajmy się na drugim piętrze. - Nigdzie stąd nie pójdę. - Więc wrócisz do stolika, usiądziesz i znów będziesz słuchać tych nadętych dupków? – Werfrand uśmiechnął się kącikiem ust. – Czekam na górze. - Nic ci nie obiecałam! - W takim razie zmarznę w oczekiwaniu… – Ukłonił się na pożegnanie. – Mam nadzieję, że przynajmniej wspomnienie tego tańca trochę mnie ogrzeje – wyszeptał cicho i zniknął wśród stolików. Uwodzenie wymaga talentu linoskoczka. Jest niebywałą gimnastyką języka i taktu. Ciągłym balansowaniem na cienkiej linie, z której strącić może jedno złe słowo czy niefortunny gest. Ale Werfrand uwielbiał te erotyczne podchody. Samo poszukiwanie wieloznacznych metafor sprawiało mu dziką rozkosz. Wszystko, żeby jak najszybciej rozpoznać, co pomoże dojść do celu, a co zrzuci w przepaść. - Bukiecik dla ciebie! – Ucieszył się na widok Isabelli wychodzącej z windy i wyciągnął przed siebie małą wiązankę. - Skąd go masz? - Ukradłem w lobby. - Jesteś szalony! Mówiłam to już? - Nie musisz. – Złapał ją za rękę. – Nie ustępujesz mi w odwadze. Weszli do apartamentu. Isabella włączyła muzykę, Werfrand przyniósł świeczki, w powietrze wzbił się słodki zapach pożądania. Ona tańczyła w ciepłym blasku świec, akcentując każdy przesycony pożądaniem ruch. On przyglądał się temu z uśmiechem, siedząc na fotelu. Gdy spróbował wstać, Isabella ruszyła na niego ze słodką furią i przygniotła do oparcia obcasem. On zauważył jej koronkową podwiązkę wieńczącą czarne rajstopy. Ona przebiegła zmysłowo palcami po udzie. Ręce Werfranda ruszyły na pomoc. Nim doszły do celu, bogini zrobiła krok w tył, a sukienka okryła jej nogi. Wróciła do tańca, jakby nigdy nic. Żeby po chwili w rytm płynącej melodii zdjąć ramiączko sukni. Werfranda przeszył gorący dreszcz. Drugie ramiączko. Wstrząsnęło nim palące pożądanie. Wstał z fotela, objął ją w pasie, pocałował. Najpierw w ramię, potem w smukłą szyję, z której odgarnął jasne kosmyki, w końcu w płatki uszu, wydobywając z ust Isabelli pierwszy szept zachwytu. Pragnął wzbudzić kolejne, pieszcząc z coraz większym zaangażowaniem, lecz ona gwałtownie wyswobodziła się z uścisku. Odwróciła głowę, zbliżyła swoje zimne, zielone oczy do jego błękitnych, napawając się widokiem męskiej bezradności. Werfrand był zbyt dobry, żeby wypuścić go z rąk. Opanowany, choć z nutką szaleństwa. Delikatny, acz płonący żądzą. Dziki, lecz o manierach arystokraty. Nadszedł moment ostatecznego tryumfu. Isabella zsunęła jeszcze odrobinę sukni i z dumą zwycięzcy pochyliła się nad Werfrandem. Pieściła go w sposób, jaki mógł sobie jedynie wymarzyć. Nie było to wówczas popularne, uchodziło wręcz za niegodne damy, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Wiedziała, że dotyk jej ust wprawia w drżenie każdą komórkę męskiego ciała. Wzrok Werfranda natychmiast się zamglił, a ciało zaczęło rozpływać się w narastającej przyjemności. Po chwili reżyser przerwał ten zwycięski marsz rozkoszy. Męskie pożądania są zazwyczaj tak banalnie podobne, że jego seksualne wyrafinowanie rzadko kiedy spotykało się ze zrozumieniem. Dlatego obeznanej w przyjemności Isabelli należał się słodki rewanż. Bez zbędnych pytań i nieporadnego patrzenia w oczy. Z uwagą dla jej potrzeb i dbałością o szczegóły. Werfrand podniósł ją z podłogi i przeniósł na łóżko, żeby móc wielbić jej kobiecość. Wrażenie było przejmujące, spazmatyczne, wszechogarniające. Przyjemność, z początku rozlewająca się po ciele Isabelli leniwymi falami stawała się trudną do wytrzymania, palącą. Ona złapała go za włosy. On pieścił dalej, na przemian delikatnie i stanowczo, powoli i pospiesznie. Zaciemniając jej wzrok, odbierając poczucie rzeczywistości. 10. Pierwsze promyki słońca wdzierające się przez zasłony zachęcały do otworzenia oczu. Werfrand podniósł się z poduszki, leniwie rozejrzał. Uwielbiał tę dziwną porę, gdy noc przestała być już nocą, lecz dzień nie zdążył się jeszcze zacząć. Powoli wstał z łóżka, wyszedł na balkon i wziął głęboki wdech wilgotnym jeszcze powietrzem. Przez chwilę miał ochotę dzwonić na recepcję po obfite śniadanie i dzbanek zielonej herbaty. Szybko zmienił zdanie. Nie chciał, żeby ktokolwiek mógł sycić się słodkim zapachem Isabelli, unoszącym się jeszcze w apartamencie. Nie byłby jednak sobą, gdyby z podejrzliwością nie przeszedł się po wszystkich pokojach. Isabella zniknęła, trzeba było sprawdzić czy zginęło coś jeszcze. Ozdobne spinki leżały na swoim miejscu, portfel tkwił bezpiecznie w marynarce, a jedyne, co zwracało uwagę, to pozostawiony na stole banknot. Podniósł go z ciekawością i spojrzał na niewielki napis: „Liczy się odpowiedni moment, dziękuję”. Dla takich klientek bez żalu porzuciłby karierę reżysera. Jeszcze przez chwilę patrzył na „odpowiedni moment”, wykaligrafowany kształtnymi literami, zanim zrozumiał. Założył szlafrok, ruszył korytarzem do apartamentu Adama. Głośne pukanie obudziło przyjaciela, każąc mu podnieść się z łóżka i wyjrzeć zza drzwi. - Zbieraj się! Koniec wakacji, wracamy do domu – Werfrand rzucił krótko i obrócił się na pięcie. Odpowiednim momentem nie był tym, który podpowiadał Adam. Raczej tym, którego domagała się niecierpliwość. Niepozwalająca czekać z założonymi rękoma. Niewierząca nadziei, że wystarczy w odpowiednim momencie powiedzieć „sprawdzam”, a rzeczywistość okaże się piękna i usłana różami. Po kłótni z Milo zdał sobie sprawę, że jeśli się nie postara, to z pięknej rzeczywistości zostanie jedynie rzeczywistość, a z róż kolce. Będzie się musiał rozstać z szytymi na miarę marynarkami, wystawnymi kolacjami i całą tą rozrzutnością, którą tak mało cenił, ale której brak tak bardzo by mu doskwierał. Dlatego postanowił walczyć. A w całej stolicy był tylko jeden mężczyzna, który mógł mu pomóc. Gwarantując przy tym wysoki prestiż, odpowiednie możliwości oraz duże pieniądze. I choć był w branży powszechnie znany, to zbieranie informacji na jego temat okazało się zadaniem trudnym. Z relacji bliższych i dalszych znajomych, często wzajemnie sprzecznych, wyłaniał się jednak obraz rubasznego pięćdziesięciolatka, kochającego alkohol taką samą miłością, jaką inni przedstawiciele władzy darzą młode dziewczęta. Nieżyczliwi szeptali, że to przez pokaźny brzuch i stępione żądło, które postawiło go parokrotnie w bardzo niezręcznej sytuacji. „Wiesz, facet nie lubi się przemęczać, a butelki otwierają się łatwiej niż kobiece ramiona” – mówili z błyskiem w oku. Ale była to jedyna uszczypliwość, na którą sobie pozwalali. Poza tym były same komplementy. Chwalące jego tęgą głowę, sprośne żarty i bezpośredni styl. Niewielu potrafiło dostrzec, że z biegiem lat na tej przyjemnej powierzchowności pojawiła się poważna rysa. Bo choć Hans nigdy nie mówił o tym głośno, to wymarzył sobie inne życie. Zamiast w roli króla towarzystwa zakrapianego wszelkiej jakości alkoholami widział się wśród arystokracji ducha. I choć szanowano go jak każdego, za kim stoi wielomilionowy kapitał i prawo do decydowania o jakości życia setek ludzi, to niewiele było w tym podziwu dla jego intelektu. Hans próbował to zmienić. Ciężko wyrwać się narzuconej formie, gdy towarzystwo z branży takie niepoważne, a fizjonomia misia budzi raczej skojarzenia z jowialnym znajomym niż poważnym filozofem. Dlatego uciekał w picie. Pod wpływem kolejnych kieliszków myśli stawały się lżejsze, a marzenia realne. Tyle że był to zaklęty krąg beznadziei. Bo im więcej w siebie wlał, tym bardziej wesół się stawał. Im serdeczniej uśmiechał się do ludzi, tym oni szybciej utwierdzali się w przekonaniu, że jest jedynie pociesznym misiem. Przez to zamiłowanie do kieliszka mężczyźni przestawali widzieć w nim groźnego konkurenta, kobiety czuły się bezpieczne, a rzeczywistość karciła tę naiwną wiarę. Ponieważ Hans doskonale dbał o interesy, zarówno swoje, jak i wytwórni. Kłamał, zmyślał i odmawiał, zawsze w ten sam, ujmujący sposób: „Oczywiście, przepraszam, byłem trochę zajęty, zaraz się temu przyjrzę. Oczywiście, to świetna propozycja. Tak oczywiście, wszystko załatwimy”. Po takiej serii zwodniczych obietnic nikt nie miał siły dalej naciskać. Wzruszano jedynie ramionami i z uśmiechem wspominano wspólne libacje. Werfrand doprowadził do spotkania już w trzy dni po powrocie z wakacji. Producent łaskawie znalazł dla niego miejsce w długiej kolejce petentów i zaprosił do swojego gabinetu. Miał na tego typu okazje przygotowany mocny uścisk dłoni i rutynowe pytanie: - W czym mogę panu pomóc? - A czy mi w ogóle trzeba pomagać? - Słyszałem, że świetnie się panu powodzi! - Jak w czasie powodzi – odparł ponuro Werfrand, po czym od razu dodał: – Słaby dowcip, ale zrobiłem wywiad środowiskowy i mam nadzieję, że to podniesie nas na duchu – powiedział, wyciągając z torby dwie butelki whisky. - Ale czy ja muszę się podnosić na duchu? - Nie, pan powinien świętować nadchodzący sukces. – Werfrand odkręcił korek, a Hans wolnym ruchem wyjął ze swojego biurka dwie zdobione szklanki. - Tylko który? - Pan ma coś, czego ja potrzebuję, ja mam coś, co zainteresuje pana – kontynuował Werfrand. – Krótko mówiąc, jesteśmy sobie potrzebni, ale na razie zostawmy ten temat. Zdrowie gospodarza! - Zdrowie! Przez chwilę pili w milczeniu. Hans nie chciał zaczynać rozmowy, a Werfrand czekał, aż alkohol roztoczy wokół nich aurę wzajemnego zrozumienia. - Czytałem pański ostatni scenariusz. – Hans przysunął się do biurka i dolał sobie whisky. - Ckliwy, prawda? - Mam nadzieję, że nie jest to propozycja, z którą pan przychodzi. Wolałem pana w poprzednich odsłonach. - Z romantyzmem mi nie do twarzy? – spytał Werfrand. – Coś jest na rzeczy. Czasami, gdy się bardzo chce, to nie za bardzo wychodzi. - Za to poprzednie pańskie teksty napsuły nam zarówno krwi, jak i budżetów – Hans rzucił kolejne zdanie, z którego trudno było wykuć rozmowę. – Tak się złożyło, że ostatnio skontaktował się ze mną inny młody artysta, któremu bardzo brakuje pieniędzy. Karl Svensson. - Miło mi to słyszeć. – Wszawy charakter Werfranda zwyciężył nad wyuczoną grzecznością. – Wybór jest oczywisty. - Jak rozumiem, pan ma być tym wyborem – Producent uśmiechnął się ciepło. - Zależy, jakiego wyboru chce pan dokonać – odpowiedział spokojnie Werfrand. – Jeżeli wolicie sprzedawać łatwe opowiastki, to rzeczywiście Karl wygrywa. Jest pan jednak zbyt inteligentny, żeby nie widzieć zbliżającej się katastrofy. Nakręci jeszcze jeden, może dwa filmy o tym samym i co potem? Gwiazda szybko wyniesiona na nieboskłon równie szybko się pali. I gówno mnie to obchodzi, niech płonie, przynosząc wam zyski, ale ja chcę w tym czasie robić swoje. Pan na pewno na tym nie straci. - Wreszcie przemówił pan swoim głosem. – Hans spojrzał na szklankę, której dno z trudem pokrywał bursztynowy płyn. – Zmieniłbym o panu opinię, gdybym nie usłyszał czegoś takiego. - Mam się spakować i wyjść? - Na każdego przyjdzie pora. – Producent dolał sobie whisky. – Chociaż, przyznam, trochę to śmieszne. Ma pan pętlę na szyi, kata przed oczyma, a mimo to zachowuje się, jakby chował w rękawie parę asów. - Mam też talent, gust do whisky i przeczucie, że podjął pan decyzję jeszcze przed moim przyjściem. – Werfrand wzorem producenta upił duży łyk. - A wie pan, że jest ona z gatunku tych nie do odrzucenia? - W mojej sytuacji trudno o inną – Werfrand odpowiedział ze spokojem. – Ale będę miał wolną rękę? Bo z tego nie zrezygnuję. - Chodzi o Karin? To świetna scenografka, cieszę się, że będzie u nas pracować. – W oczach producenta błysnęła przebiegłość. – Mogę zaproponować pięcioletni kontrakt na wyłączność, który podpiszemy, jeśli w ciągu miesiąca przedstawi pan interesujący scenariusz. Na realizację filmu przeznaczam w ciemno półtora miliona, stawiając przy tym tylko jeden warunek - po trzech miesiącach od premiery musimy mieć w kasie dokładnie dwa i pół miliona. Inaczej dwukrotność różnicy pokrywa pan z własnej kieszeni. - A jeśli zarobię więcej? – Werfrand wyszczerzył zęby. - Nie będzie pan narzekał. - Rozumiem, że to bilet w jedną stronę. Nie podlega zwrotowi? - Milion czterysta tysięcy w zupełności panu wystarczą? – spytał z uśmiechem producent. - Jeśli uda mi się… – Werfrand przerwał w pół zdania i oparł się o stół. Tempo picia, które narzucił Hans, zaczęło robić na nim wrażenie. – Jeśli uda mi się zarobić trzy miliony, dostanę automatycznie dwa razy większy budżet na kolejny film. - Mogę to panu obiecać – powiedział producent z pełnym przekonaniem. – Umowa stoi? - Stoi. – Werfrand skinął głową. - W takim razie przejdźmy do przyjemniejszych tematów. – Uśmiechnął się pod nosem Hans. – Milo naprawdę podszczypuje tę swoją aseksualną sekretarkę? - To i tak lepszy wybór niż żona, prawda? – W powietrze wzbił się śmiech pijanej radości. 11. Producent, niesiony na skrzydłach samozadowolenia, chciał czym prędzej wrócić do pracy. Dlatego wstał od stołu, poklepał gościa po ramieniu i znacząco dał mu do zrozumienia, że czas już iść. Werfrandowi nie było jednak śpieszno. Targ został dobity, a spotkanie skończone, ale wypity alkohol wciąż płynął wartką rzeką w żyłach i szumiał w głowie. Reżyser podniósł się z trudem, do wyjścia doszedł na miękkich nogach, a na ulicy tylko dzięki szczęściu ominął wszystkie podstępne krawężniki. Największy, choć niespodziewany wróg i tak czekał u drzwi jego własnego mieszkania. Werfrand wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał ten najwłaściwszy i zaatakował. Zamek nic sobie z tego nie zrobił. Reżyser posłał przed siebie kilka potwornie silnych ciosów i znów spróbował otworzyć. Zamek nawet nie drgnął. Tak rozpoczął się zajadły, dwunastorundowy pojedynek. Pełen pięknych uderzeń i kilku nieprzepisowych zagrań. (W pewnym momencie Werfrand atakował kolanami, na co zamek odpowiedział podstępnym uderzeniem z klamki w potylicę). Już ostatni gong miał ogłosić remis, gdy reżyser wytężył resztki sił i po rozpaczliwym ataku zmieścił klucz pod rozluźnioną gardą przeciwnika. Drzwi otworzyły się na oścież, a wyczerpany zwycięzca, nie ciesząc się długo ze swojego tryumfu, padł z hukiem na deski parkietu. Chwilę zajęło mu dojście do siebie. Całą wieczność doczołganie do łóżka i zdjęcie ubrań. Werfrand mógł zionąć alkoholem, wygadywać brednie, ale miękka poduszka, jak najwierniejsza z przyjaciółek i tak wzięła go w swoje objęcia. Przyszedł sen. Dziwny, ciężki sen. Z początku chciał przerwać go dzwonek, a reżyser, ze spierzchniętymi wargami, szepcząc w malignie niezrozumiałe słowa, nie wiedział już, czy to niewinny dzwonek telefonu, niecierpliwy dzwonek do drzwi czy może napominający dzwon kościoła. Karin dzwoniła kilkakrotnie. Telefon, głuchy na jej ciekawość, kazał spodziewać się najgorszego. A że scenografka nie bardzo wiedziała, co to może oznaczać, postanowiła czym prędzej sprawdzić. Stanęła pod drzwiami Werfranda, zapukała grzecznie i gdy znów odpowiedziała jej cisza, przypomniała sobie, że przybyła tu na ratunek, a każda sekunda zwłoki może ją wiele kosztować. Z przekonaniem nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły, ukazując byle jak rzucony płaszcz, walające się po ziemi buty i krople krwi. Obraz pobitewnego pobojowiska dopełniała marynarka ciśnięta w kąt salonu i skarpetki zostawione tuż przed drzwiami sypialni. Werfrand, uosobienie skrzywdzonej niewinności, leżał w łóżku z koszulą przytkniętą do krwawiącego jeszcze przed chwilą nosa. - Dobrze się bawisz? – wymamrotał, zbudzony przez to niespodziewane poruszenie. - Co się stało? – Karin rozczulił widokiem jego bezradności. – Mogę cię przytulić? - Zaraz sprawdzę – reżyser usiadł na łóżku, wziął parę głębszych oddechów i rzucił krótko: – Nie. - Jak poszło z Hansem? – Karin pocałowała go w policzek. - Rozmowa, jak widzisz, płynęła wartko. – Werfrand przez chwilę rozcierał obolały po upadku nos, po czym nie przejmując się rozmówczynią zdjął z siebie resztę ubrań i ruszył w stronę łazienki. – Dostanę półtora miliona budżetu – podniósł głos, żeby przekrzyczeć lecącą z prysznica wodę – lecz film musi zarobić przynajmniej dwa i pół, bo inaczej będę do niego dopłacał. - Przecież nie masz pieniędzy – Karin starała się zachować spokój. - Proszę? – Reżyser wyłączył wodę. – Nic nie słyszę. - Zgłupiałeś do reszty?! - A co miałem zrobić? – Werfrand wzruszył ramionami i wrócił do przywracania swoich funkcji życiowych pod prysznicem. – Chyba nie chcesz za mnie wyjść, że tak się martwisz o gotówkę? Gdy Werfrand wyszedł z kąpieli z końcówek włosów spadały mu na ramiona ciepłe krople. Łączyły się potem w małe strumyczki i spływały w dół po klatce piersiowej. - Rzeczywiście zastanawiałaś się nad małżeństwem – zauważył. - Nie – odpowiedziała od razu Karin. – I nie patrz tak na mnie, nie będziemy się kochać. - Co to ma być? Kara? - Mam złe wspomnienia z mówieniem sakramentalnego „tak” i nie zamierzam teraz poruszać tego tematu. - Więc twoi adoratorzy będą musieli znosić apodyktyczne „nie”? – Werfrand zdjął z bioder ręcznik i zaczął wycierać nim ramiona. – Przyznaj, myślałaś, żeby za mnie wyjść. Jestem odważniejszy od twojego byłego, ale boisz się, że skończyłoby się tak samo i z tych samych powodów. - Miałeś zbyt wiele kobiet – zauważyła Karin. - W poprzednim wcieleniu tysiące – przyznał Werfrand. - A w tym? - Mało. - To znaczy? - Że w tych kwestiach należy zachować dyskrecję. – Reżyser uśmiechnął się delikatnie. - I sądzisz, że któraś z tych kobiet chciałaby za ciebie wyjść? - Najpierw musiałbym to jakiejś zaproponować. - Nadzy mężczyźni są tacy śmieszni. – Scenografka sprawnym ruchem rozhuśtała jego zwisające smętnie przyrodzenie. - Ubrani niewiele lepsi… – Werfrand, nie przerywając rozmowy, schował głowę w ręczniku i zaczął wycierać włosy. – Ja nie robię ci wyrzutów, że dla kariery spałaś z największym udziałowcem studia. - Nie narażaj się. – Karin pogroziła mu palcem. – Naprawdę tak sądzisz? - Oczywiście! Nie mogło być inaczej! – zaśmiał się Werfrand. – Jesteś wstrętną flądrą, która tylko marzy, żeby za mnie wyjść, bo to znów ustawi ją na resztę życia. - Ty draniu! Rozgorzała wielka wojna łaskotkowa, do której Werfrand, wycierając spokojnie włosy, był zupełnie nieprzygotowany. Karin naparła ze złością, doskonale znając czułe punkty przeciwnika. - Pewnie jesteś najbardziej zrzędliwą i kapryśną żoną, jaką można sobie wyobrazić! – Krzyczał między kolejnymi atakami śmiechu, co tylko zagrzewało Karin do dalszej walki. - Zobaczysz, draniu! Skończy się to bzykanie na prawo i lewo – dyszała scenografka, nie przestając łaskotać. – Już ja się o to postaram. Tysiące! W poprzednim wcieleniu! Pewnie wszystkie pracownice studia na tobie usiadły! 12. Nawet rozzłoszczona obecność Karin była lepsza od nieobecności. I nie chodziło o jej ciekawą osobowość, ale o myśli, przed którymi Werfrand mógł w jej towarzystwie uciec. Stawka rosła, oczekiwania ciążyły, lecz budżet do momentu podpisania umowy był jedynie słodką obietnicą. Reżyser potrzebował przebłysku geniuszu, który poparty ciężką pracą zagwarantuje mu scenariuszowy sukces. Ale nagłe olśnienia, oprócz rzadkości występowania, mają w swej naturze całkowitą nieprzewidywalność. Werfrand polował na nie długimi godzinami, w całkowitym milczeniu. Z plikiem białych kartek i piórem gotowym do atramentowego wystrzału. Skupiał myśli, czaił się z posępną miną. Już nawet wyobrażał sobie, jak zauważa takie olśnienie. Celuje, powstrzymując drżenie rąk, żeby potem powiesić na ścianie wśród innych trofeów. Lecz oczekiwana zdobycz nie nadchodziła. Jakby stała się gatunkiem wymarłym albo przynajmniej niewystępującym na terenach łowieckich Werfranda. Musiały upłynąć dwa tygodnie, zanim reżyser ostatecznie porzucił nadzieję, a podniósł słuchawkę telefonu. - Połącz mnie z gabinetem Milo – wyszeptał do słuchawki. - Kto mówi? - Wystarczył miesiąc, a już o mnie zapomnieliście? Werfrand Stephen. - Już łączę. Sygnał wybijał miarowo. - Gabinet Milo Sticha, w czym mogę pomóc? – odezwała się w końcu sekretarka. - Tutaj Werfrand, umów mnie z Milo, najlepiej jutro z samego rana. - Nie sądzę, żeby pan Stich był jutro dostępny… – Kobieta nawet nie ukrywała chłodu w swoim głosie. – Ani w jakimkolwiek innym terminie. - Dlaczego mówisz o nim per pan? Nie jesteście czasem na ty? – Werfrand pozwolił sobie na drobną uszczypliwość. – Syn marnotrawny wraca. Milo w najskrytszych marzeniach nie śnił, że będę skamleć pod jego drzwiami. Daj znać, co ustaliliście… Telefon zadzwonił po kilku minutach. - O dziesiątej – powiedziała obcesowo sekretarka i odłożyła słuchawkę. Studio powitało Werfranda milczeniem i ukradkowymi spojrzeniami. Śniący o awansie woleli nie narażać się szefom i unikać jego towarzystwa. Resztą kierował zwyczajny instynkt stadny. Jedynie dwie kobiety odważyły się posłać mu ciepłe uśmiechy, a ochroniarz, potwierdzając tożsamość gości, klepnął go serdecznie po ramieniu i tubalnym głosem dodał: - Dobrze pan zrobił, ten Stich to kawał chama. Reżyser uśmiechnął się cierpko, wiedząc, że na nic zdałaby się ta nić porozumienia, gdyby chciał wejść na teren studia bez zaproszenia. Męska solidarność męską solidarnością, ale gdy w grę wchodzi utrata pracy, wszyscy nagle przypominają sobie o obowiązujących zasadach i przykrych konsekwencjach ich łamania. Werfrandowi nieszczególnie zależało na rozgłosie. Zamiast windy wybrał schody, zamiast jechać na jedno z wyższych pięter, przeskoczył jedynie dziewiętnaście stopni. Zamiast iść do gabinetu Milo, ruszył w znajome korytarze. Miejsce nie uległo zmianie, w przeciwieństwie do twarzy. Cała machina filmowego przemysłu jak pasożyt trawiła energię, kreatywność i naiwny zapał młodych ludzi. „Może bardziej jak saprofit – pomyślał Werfrand, prześlizgując się między kolejnymi pokojami. – Bo ci krzątający się za biurkami, nawet jeśli o tym nie wiedzą, są już dawno martwi. Wyssani do szczętu i ze smakiem”. Mijał kolejne nieznane twarze, rozpoznawał pomieszczenia. Nawet w jego zapyziałej norze siedział nastoletni adept sztuki biurowej, wertując nadsyłane scenariusze. Nie miał czasu przyjrzeć mu się uważniej. Zrobił jeszcze kilka kroków i popchnął drzwi do trupiarni. Uderzył go zapach wilgoci i wyobrażenie tych wszystkich potwornych stworzeń, które muszą unosić się w powietrzu. Odkurzył palcem zaśniedziałe przegródki, znalazł literkę „P”. Wystarczyło jeszcze kilka ruchów i scenariusz „Przenikania” znów znalazł się w jego rękach. Był dokładnie tam, gdzie go zostawił. Z pozytywną oceną recenzenta i zajadłym komentarzem Milo. Schował go pod płaszczem i wyszedł ze studia, porozumiewawczo mrugając okiem do zaskoczonego ochroniarza. Kilka przecznic dalej, już poza zasięgiem wpływów studia, przysiadł nad filiżanką espresso i tekstem. Z radością, że zamiast korzyć się przed Milo, może pić kawę i przysłuchiwać się gwarnym, kawiarnianym rozmowom. Przewertował kilka pierwszych stron tekstu i ocenił sprawnym okiem pracownika planu, który wie, jak wspaniałe historie potrafi zniszczyć filmowa nieudolność, a gładkie szmiry stają się dziełami sztuki w rękach odpowiednio poprowadzonych aktorów. I nie mógł wyjść z podziwu. Owszem, materiał był niefilmowy, obrazoburczo realistyczny, lecz intrygujący. Pełen energii, pozbawiony wewnętrznej cenzury. Werfrand wyjął pióro z klapy marynarki i na gorąco zaczął spisywać przychodzące do głowy pomysły. Jego debiut powinien być szczery, lecz nie naiwny. Autentyczny, choć niecodzienny. Przyprawiony odrobiną pikanterii, ale przede wszystkim zachwycający. Kolejne skojarzenia same przelewały się na papier. Główny bohater? Młody człowiek z dobrego domu. Kto jeszcze? Pociągająca, choć o wiele od niego starsza artystka i oczywiście surowym ojcu, dzierżącym w swojej ręce władzę i wpływy. Romantyczna, choć niemożliwa miłość, opór społeczeństwa i do tego wszystkiego śmierć. Dla spotęgowania wrażenia. Odbierając wszelkie szanse na pozytywne zakończenie w stylu „żyli długo i szczęśliwie”. Werfrand zacierał ręce na myśl o tym, jakie widowisko może uczynić ze swojego życia. Wystarczyło wyciąć fragmenty nudy, wybrać odpowiednie zdarzenia, dobrze zmontować… - Coś podać? – Kelnerka ze złością zapukała paznokciami o blat stolika. - Przecież zamówiłem kawę – odburknął Werfrand, podnosząc głowę. - Chyba nie na mojej zmianie – Kobieta gestem dłoni pokazała na stolik, na którym były dziesiątki kartek, ale żadnych śladów po filiżance kawy. - Rzeczywiście… - Werfrand powiedział usprawiedliwiająco. – Chyba zrobiło się późno. 13. Cara Mia byłaby wytworną restauracją, gdyby nie gwarne, dworcowe podniecenie upodobniające ją do swojskiej jadłodajni. Goście krążyli między stolikami z taką samą gorliwością co kelnerzy. Jakby gra w gorące krzesła i podsiadanie nie wyszła tutaj z mody. Trudno się dziwić, w końcu dobre miejsce było wyznacznikiem statusu, biletem na przyszłość, polem na szachownicy życia. Pierwszy rzut oka wystarczył, żeby wiedzieć, kto w branży zajmuje dogodną pozycję do ataku, a kto narażony jest na nieuchronne bicie. Za tymi stolikami dokonano wielu spektakularnych roszad i poświęcono niejedną królową w celu wygrania partii. Lecz stali bywalcy nie ograniczali się jedynie do szachów. Prowadzili rywalizację w konkursie na najlepiej skrojoną marynarkę i najpiękniejszą asystentkę. Jakby największe budżety, najpopularniejsi aktorzy i kaprysy publiczności nie dostarczały im wystarczających emocji. - Jak scenariusz? – Werfrand musiał uścisnąć wiele rąk i wymienić kilkanaście niezobowiązujących zdań, zanim dotarł do stolika producenta. - Podobał mi się. – Hans raczył się stekiem, z gracją wywijając widelcem, lecz całkowicie zapominając o nożu. – Dlatego poprosiłem o pomoc Daniela. – Wskazał głową na mężczyznę siedzącego na końcu stołu. Werfrand spojrzał ze zdziwieniem. Nie zauważył go wcześniej. Ten chudzielec zajmował przestrzeń, ale nie zawracał głowy. Był, ale na swój nieobecny sposób. - Daniel Irnok? – Werfrand nie musiał udawać zaskoczonego. – Myślałem, że to nazwisko to miejscowa legenda. Postrach młodych scenarzystów. - Jak widać… – wydukał mężczyzna, robiąc zakłopotaną minę. - Nie widać! – zaśmiał się Werfrand. - I o to właśnie chodzi! I o to właśnie chodzi! – Hans zaatakował ponownie widelcem swój krwisty kawał mięsa. – Jest najlepszy i na nasze szczęście zgodził się pomóc przy twoim scenariuszu. - Gdzie tam pomagać, wszystko w porządku, najlepszym porządku – Daniel odzywał się niemrawo, jakby miał awersję do zdań złożonych. - Wszystko jest, to prawda – zaśmiał się Werfrand, widząc nieporadność pisarza. – Ale problem polega na tym, że w niewłaściwym porządku. Na twarzy Irnoka odmalowała się ulga. - Widzisz? – rozpromienił się Hans. – To złoty chłopak, mówiłem, że nie musisz się niczym przejmować. - Długo zastanawiałem się, kto zrobił z „Pustyni” Svenssona dobry film. - Werfrand uśmiechnął się ciepło. - Rozumiem, że to panu mogę pogratulować tego cudu zmartwychwstania? - Przecież wiesz, że nic nie powie - wciął się producent. - Dlatego tym bardziej mnie interesuje, co dzieje się w tej jego genialnej głowie! - Spotkaliśmy się tu jednak z powodów „Przenikania” – zauważył Hans. - Parę lat temu dostałem scenariusz o tym samym tytule. Od chłopaka, który bardzo chciał, lecz niewiele potrafił – Irnok zaczął pełnym zdaniem, więc panowie natychmiast przestali się spierać i spojrzeli w jego stronę. – Chłopak stał się mężczyzną, potrafi już wiele, ale tak odważnie nie chce. I to jedyna rzecz, której brakuje w tym tekście. Styl kręcenia będzie się zmieniał, będzie dosadny, będzie bezkompromisowy. Na początku wszyscy się oburzą, ale potem? Też zaczną tak kręcić. Irnok skończył zdanie, zamarł w bezruchu i znów wtopił się w tło. A producent patrzył teraz na niego jak ojciec zachwycony swoim pierworodnym dzieckiem, które właśnie wypowiedziało pierwsze słowo. - Widzę, że mogę zostawić was samych. – Hans wytarł serwetką usta i wstał od stolika. – Bawcie się dobrze, wszystko na koszt studia. Bylebym tylko potem zobaczył efekty na swoim biurku. Panowie od razu zabrali się do pracy nad scenariuszem. Czasami Werfrand dyktował pomysły, a Daniel zamieniał je w płynne zdania scenariusza. Czasami Daniel mamrotał pod nosem niezrozumiałe wyrazy, a Werfrand, starając się nie uronić ani jednego słowa, przelewał je na papier. Czasami wspólnie siadali do kolacji, żeby później przez całą noc od konstruować kolejne sceny. Czasami każdy z osobna próbował wydobyć z tekstu potrzebne napięcie. Kłócili się przy tym zażarcie. O akapity, zdania, wyrazy, nawet przecinki. Jakby bohaterowie scenariusza byli ludźmi z krwi i kości, ich dramaty prawdziwe, a sprawa – wagi państwowej. Hans patrzył na z oddali, utwierdzając się w przekonaniu, że podjął właściwą decyzję. Po przeczytaniu kolejnej wersji scenariusza nie miał już wątpliwości. Zadzwonił do Daniela, podziękował za owocną współpracę i obiecał jak najszybciej przelać pieniądze. Zadzwonił do Werfranda i oznajmił, że jutro podpisują kontrakt. Nie ma odwołania, przez najbliższe pięć lat będzie niewolnikiem studia. - Miało być dzisiaj – upomniał się Werfrand. – Jeszcze zmienię zdanie. - Dzisiaj nie mam czasu – westchnął Hans. – Przyjdź jutro, z samego rana. Podpiszemy kontrakt, zastanowimy się nad aktorami… - Mam już nawet kilka pomysłów. - Wszystko ustalimy jutro. Naprawdę nie mogę teraz rozmawiać – rzucił do słuchawki producent i wrócił do swoich palących obowiązków. 14. Werfrand miał w perspektywie ostatni wolny wieczór, przed długimi tygodniami potu, łez i znoju. Najpierw użeranie się z aktorami, operatorami oraz montażem. Zaraz potem premiera i nerwowe spoglądanie w statystyki działu finansowego. Choć obiecywał Karin, że „Przenikanie” uczyni z niego finansowego krezusa, to zbyt mocno stąpał po ziemi, aby nie pomyśleć, co będzie, jeśli sprawy potoczą się inaczej. Wtedy pięcioletni kontrakt ze studiem okaże się wyrokiem na dożywocie. Zobowiązującym do ciągłego przynoszenia Hansowi nowych butelek whisky, śmiania się z jego dowcipów i przepisywania cudzych scenariuszy. Wszystko, żeby spłacić zaciągnięte pożyczki. Kolejne potknięcie nie wchodziło w grę. Werfrand mógł wylecieć z hukiem z jednego przekreślałaby jego studia, karierę. ale porażka Powodzenie w drugim filmu jest definitywnie zbyt wielką niewiadomą, żeby ludzie z branży nie wierzyli w wyroki losu. W predestynację, która jednych skazuje na nieprzerwane pasmo sukcesów, a drugich – na nieuchronną klęskę. Plotki roznoszą się szybko, łatka pechowcy przykleja bez pytania. W końcu telefon przestaje się odzywać, a zarezerwowany stolik w Cara Mia coraz częściej jest zajęty. Werfrand wiedział, że czarnych myśli nie uda mu się odgonić. Może co najwyżej upchnąć je z tyłu głowy. Spędzając wieczór w towarzystwie obcych twarzy i głośnej muzyki. Do klubu wszedł w towarzystwie trzech debiutantek. Młodych, pięknych, niewidzianych wcześniej na salonach, ale naiwnie pewnych, że te atuty wystarczą do zrobienia kariery. Większość z nich zamiast na ekranach ostatecznie występuje w cudzych łóżkach. Wdając się w kilka przelotnych romansów i znikając w mroku dziejów. Pojedynczym dane jest owinąć sobie wokół palca jakąś znaczącą figurę i w roli żony lub kochanki spędzić resztę życia na wysokim poziomie. Reszta? Zużywa się coraz bardziej, coraz szybciej, wstępując w smutny, wzajemnie się zwalczający krąg weteranek. Jednak Werfrand nie miał ochoty snuć tego wieczora smutnych rozważań na temat przeznaczenia. Ledwo wszedł na imprezę, ktoś zabrał jego płaszcz, ktoś wcisnął w dłoń kieliszek. Z przyjemnością dał się porwać towarzyskiemu żywiołowi. Z łobuzerskim uśmiechem na ustach ruszył pomiędzy stolikami, przy których czekały na niego wianuszki wiernych słuchaczy. - Prawda jest ciekawa tylko wtedy, gdy przykrywa ją gruba warstwa kłamstw i niedomówień. - Słyszałem, że wychodzisz za mąż! Jesteś w ciąży czy w potrzebie? - Jak mogę się dziwić, skoro wszystko potrafię zrozumieć… - Kobiety nas mamią i chwała im za to. Bezpośrednie i oczywiste byłyby nie do zniesienia! Goście w naturalny sposób podzielili się na dwa obozy. W jednym brylował Werfrand, rzucając intrygujące zdania, wymieniając uściski i całując kobiety po ich pięknych dłoniach. W drugim prym wiódł Karl Svensson. Mocniej zbudowany, na swój sposób uroczy, ale już nie tak czarujący. - Słyszałem, że przygotowujesz się do debiutu. – Karl podszedł do Werfranda z udawaną niższością. Dłużej nie mogli udawać, że się nie widzą. – Mam nadzieję, że mimo marnego budżetu rozwiniesz skrzydła. - Nie martw się, nie przypadnę do gustu fanom twojego talentu. - To niedobrze. – Karl uśmiechnął się cierpko. – Od kilku tygodni mam pełne sale. - Teraz wiem, dlaczego nie chciałem oglądać tego gniotu. – Słowa jedno, a sposób mówienia drugie. Bo Werfrand sprawiał wrażenie, jakby spotkał starego przyjaciela. Patrzył Hansowi prosto w oczy, znalazł nawet chwilę, aby położyć po przyjacielsku rękę na jego ramieniu. – Dawno nie miałem okazji z tobą porozmawiać. Chcesz, żeby zrobili ci zdjęcie z nową gwiazdą kina? Wiesz jak to jest, dzisiaj na szczycie, a jutro taka pamiątka może się przydać… - Zmienisz zdanie – Karl wycedził przez zęby, a jego spojrzenie zaszkliło się nienawistnie. Svensson był dla Werfranda uosobieniem banału. Pochodził z zamożnej, chłopskiej rodziny, która śniła o wybiciu się wysoko ponad zaściankowość okolicznych wsi. Dlatego wysłała swojego najstarszego syna do stolicy. Pierwsze miesiące były dla Karla drogą przez mękę. Kołnierzyk wpijał się w szyję z drapiącą nieprzyjemnością. Profesorowie używali trudnych, wielosylabowych wyrazów, a panienki z dobrych domów uciekały na dźwięk prostego, mało melodyjnego akcentu. Jednak czas płynął. Svensson szedł przez życie ze swojską krzepą. Ciężką pracą karczując wszystkie przeciwności losu. - Dlaczego Karl tak suszy zęby? – Werfrand złapał za ramię Adama. - Chciałem ci powiedzieć już wcześniej, ale… - O co chodzi? – Werfrand zadrżał. – Podrywa moje dziewczyny? - Gorzej. – Adam zaciągnął się papierosem, potrzebując chwili na znalezienie właściwiej odpowiedzi. W tym przypadku konieczna była jednak bezpardonowa szczerość. – Zgarnął twojego producenta. - Hansa? – wycedził Werfrand. - Jutro miałem podpisywać umowę. - Widocznie on zrobił to dzisiaj. - Ze swoimi gównianymi scenariuszami? - Publika szaleje, widocznie to przeważyło. Werfrand spojrzał z wyrzutem. - Co chcesz? – Adam wzruszył jedynie ramionami. – Przecież trudno ci będzie zarobić tyle, co on. - Gdzie on jest? - Karl? Tam stoi – Adam wyciągnął przed siebie dłoń. - Hans! – Werfrand trzasnął przyjaciela z całej siły po ręce. - Zniknął z przyjęcia od razu, gdy cię zauważył. Werfrand również chciał się zapaść pod ziemię. Powstrzymała go jedynie myśl, że dałby tym samym Svenssonowi powód do nieopisanej radości. „Musiałem przez cały wieczór wyglądać jak skończony idiota – jego myśli pędziły jak oszalałe. – Wystrychnięty na dudka! I to przez tego osła!”. Jeszcze kilka godzin temu rozmawiał z Hansem, wszystko miało być dopięte na ostatni guzik. „Jutro podpisujemy umowę” – w uszach dudniła kłamliwa obietnica producenta. – „Że też nie wyłapałem ani jednego fałszywego tonu!” - I tak, i nie. Wszystko wygląda inaczej, gdy przyjmie się odmienną perspektywę. - Ja też dałbym sobie uciąć rękę za moją ostatnią narzeczoną i co? Nie miałbym teraz jak zdejmować kapelusza przed kolejnymi damami! - Słysząc mężczyzn, którzy podczas randki opowiadają o samochodach, rozumiem, dlaczego kobiety mają o nas tak kiepską opinię. Kolejne czarujące zdania padały już bez większego przekonania. Werfrand kątem oka obserwował promieniejącego z dumy Karla. Każdy jego ruch, każdy wybuch śmiechu rozpalał żądzę zemsty. Prowokował do rzucenia się z pięściami, bicia na oślep, byle mocniej, do utraty tchu. Jednak nie mógł sobie na to pozwolić przy wszystkich. Dostrzegł swoją szansę dopiero, gdy Karl odebrał z szatni płaszcz, pożegnał kilku znajomych stojących przy drzwiach i zniknął w deszczu. „Teraz!” – zawładnęła nim dzika żądza. Stłumił jednak pożar krwi, a zapalił papierosa. Z szerokim uśmiechem na ustach wyszedł z restauracji. Rozejrzał się uważnie, czy nikt nie idzie, rzucił papierosem o chodnik i pobiegł za Karlem. - Ty skurwielu! – zdążył jeszcze syknąć, zanim z całej siły rąbnął go w potylicę. – Ukradłeś mi budżet. – Kolejne ciosy zaczęły lecieć na oślep. - To ty? – wymamrotał otumaniony Karl. – Nie wiem, o co chodzi. Werfrand uderzył jeszcze raz w rozdziawioną gębę złodzieja producentów i już miał posłać przeciwnika na deski, gdy na ulicy zrobiło się jasno. Światło? Ktoś usłyszał złowrogi hałas i postanowił sprawdzić, co się dzieje. Moment zawahania wystarczył. Karl otrzeźwiał, dobiegł do samochodu, ruszył z piskiem opon. Werfrand zamarł w przerażaniu. Jego auto również stoi niedaleko. Podbiegł, wsiadł do środka. Karl był już dawno za zakrętem. Trzeba gonić. Najpierw długa prosta, dohamowanie, ścięty zakręt w lewo. Krople deszczu rozmazują się na przedniej szybie. Wycieraczki z piskiem ścierają wodą, dając złudzenie widoczności. Jest Karl! Bierze kolejny zakręt. Deszcz wali coraz mocniej. Wycieraczki bardziej hałasują, niż ścierają wodę. Skrzyżowanie, Karl przyśpiesza, jakby czuł na plecach oddech ryczącej maszyny Werfranda. Długa prosta i zakręt w prawo. Werfrand zaciska ręce na kierownicy. Karl wciska pedał gazu w podłogę. Wchodzi zbyt wąsko, samochód znosi w lewo. Kontra kierownicą nie pomaga. Trzask, huk, przeraźliwy łoskot. Werfrand instynktownie odbija w prawo. Hamuje. Wysiada. Z odległości widać niewiele. Piekielna maszyna, ogromna, poskręcana, rozbita. Strzępki ciała? Nie ma pewności, w deszczu niewiele widać. Szybko wskakuje do samochodu i odjeżdża. 15. Schody prowadzące do redakcji trzęsły się przeraźliwie i trzeszczały wściekle. Biurka uginały raczej pod naporem władzy sentymentów niż władzy rzeczywistej. Cały budynek przytłaczał swoimi tradycjami współczesną kondycję gazety. Nikt nie wierzył, że może się to zmienić. Nikt oprócz Melanie, siedzącej przy swoim biurku i spisującej wywiad. Dziennikarka, łapczywie wsłuchana w nagranie dyktafonu, miała pewność, że rozmowa okaże się medialną bombą. Zastanawiała się jedynie, dlaczego Werfrand postanowił ją zdetonować. Jego tajemnicy broniły dotąd potężne zaklęcia – setki kłamstw, tysiące niedomówień i wiele lat starań, aby prawda o wypadku Svenssona nigdy nie wyszła na jaw. Pomagała im niepamięć Adeli, która nawet jeśli chciała mówić, to nie wiedziała o czym i dystans Adama, który nawet jeśli wiedział, to nie bardzo chciał. Jednak czegoś ciągle brakowało. Melanie sięgnęła po telefon, wybrała numer reżysera i po wymienieniu zwyczajowych grzeczności zapytała bez ogródek: - Zabił pan Svenssona? - Wszystko zostało już powiedziane – odparł bezbarwnym głosem Werfrand. - Czyli potwierdza pan swoje słowa? - Jeśli napisze pani to co powiedziałem… – w głosie reżysera dalej nie dało się usłyszeć żadnych emocji. – Masz do mnie żal? - Najpierw ustalmy fakty. – Melanie wzięła głęboki oddech. – Karl Svensson ginie w wypadku samochodowym kilka tygodni po debiucie swojego filmu. Oficjalnie mówi się o nadmiernej prędkości i złych warunkach pogodowych. Nieoficjalnie o wypitym alkoholu i kłótni z panem. Plotek po tylu latach nie jestem w stanie potwierdzić. Pańska pierwsza miłość ledwo pamięta, jak się nazywa, a stary przyjaciel wyraźnie unika tematu. - Adela i Adam… – Werfrand powiedział z uznaniem. - Dwadzieścia lat po wypadku pewien młody człowiek zainteresował się całą sprawą. W krótkiej serii artykułów opisuje ostatnią noc Svenssona. - Pani naczelny. - Zna pan wszystkich aktorów przedstawienia – pochwaliła go Melanie. – Mija kolejne kilkadziesiąt lat. Młody, dobrze zapowiadający się dziennikarz zamienia się w zdziadziałego szefa i zleca mi wywiad z panem. Dyskretnie sugerując pytania na temat Svenssona. Pytam, zupełnie nieprzygotowana i od razu dowiaduję się prawdy o wypadku. - Nie tak od razu – zaśmiał się pod nosem Werfrand. - Czego nie zauważyłam? - A będzie to przedmiotem publikacji? - Nie będzie – odpowiedziała bez przekonania Melanie. - Zatem proszę się przygotować na dłuższą opowieść – zaczął powoli Werfrand. – Kilkadziesiąt lat temu na wyspie Lido, podczas festiwalu w Wenecji, podszedł do mnie młody chłopak. Wielu podchodziło, ale ten szczególnie przykuł moją uwagę. W przeciwieństwie do wygadujących pokonkursowe brednie albo robiących interesy rzucił jedynie krótkie „Dobry wieczór” i zamilkł, dziwnie się we mnie wpatrując. - Bardzo dobry – odpowiedziałem, czekając na kolejne zdania, które nie nadchodziły. – W czym mogę pomóc? - Mam taką sprawę, właściwie to chciałem porozmawiać… Bo… – chłopak mieszał się coraz bardziej, a ja nie miałem ani czasu, ani ochoty rozczulać się nad cudzym niezdecydowaniem. - Dać panu autograf? – Przygotowałem pióro. – Jak ma pan na imię? – Chłopak wyciągnął z kieszeni jakiś stary rachunek. Uśmiechnąłem się pobłażliwie, bo nigdy wcześniej nie składałem autografu na bileciku z pralni i gdy przyłożyłem pióro do skrawka papieru chłopak wydukał: - Dla syna. - Słucham? – Podniosłem wzrok ze zdziwienia. - Jestem pańskim synem – powtórzył. – Nazwiska wolałbym nie ujawniać i tak nic panu nie powie. - Spodziewałem się, że kiedyś to usłyszę – wymamrotałem ze zdziwienia. – To nawet całkiem prawdopodobne, ale byłby pan łaskaw zdradzić coś więcej? Zacząłem mu się uważnie przyglądać. Był tego samego wzrostu co ja, miał niebieskie oczy, ale na tym podobieństwa się kończyły. - Matka poznała pana podczas dansingu, niedaleko stąd, dwadzieścia jeden lat temu. Nic więcej nie wiem. - Rzeczywiście, bardzo mi pan pomógł. – Uśmiechnąłem się kpiąco. – Jak miała na imię? - Isabella. Zastygłem, szukając w pamięci tego imienia. - Była naprawdę piękną kobietą – odpowiedziałem z pełnym przekonaniem. – Współczuję, jej odejście musiało być dla pana wielkim ciosem. - Ale ona żyje! – oburzył się młodzieniec. – Nic pan nie pamięta? - Niestety nie. – Pokręciłem głową. – Skąd pan o tym w ogóle wie? Dlaczego teraz? Jak mam to wszystko rozumieć? - Nieprzyjemna historia. – Spuścił wzrok. – Powiedziała mi o tym osoba, która nie liczyła się z moim dobrem. - Rzeczywiście mieć takiego ojca jak ja to prawdziwy koszmar – zaśmiałem się głośno. - Chciałem powiedzieć, że… – Chłopak znów się zaciął. – To tak z ciekawości, przepraszam – dodał szybko, po czym odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie. Jeszcze przez chwilę stałem zanadto zdziwiony, sceptyczny i pijany, żeby go dogonić i zadać kilka sensownych pytań. - Gdybym przyznała, że chcę to opublikować? – odezwała się w końcu dziennikarka. - Niczego bym pani nie powiedział – głos Werfranda stał się nagle metalicznie zimny. – I jeśli dalej pani o tym myśli, to proszę mi wierzyć: dołożę wszelkich starań, żeby zakończyło to pani dobrze zapowiadającą się karierę. W tej chwili wiedzą o tym trzy osoby. Dwie z nich z pewnością będą trzymać język za zębami, dlatego jakikolwiek przeciek będzie pochodził od pani. - To pan zniszczył życie mojemu naczelnemu… – Wszystko zaczynało układać się w spójną całość. - Nie miał ze mną łatwo. – Reżyser nie ukrywał samozadowolenia. – Był mniej więcej w pani wieku, kiedy dowiedział się co nieco na temat wypadku Svenssona. Opublikował pierwszy tekst, a jego znajomi przestali odbierać telefony. Poczuł, że coś jest na rzeczy i chciał drukować kolejne, ale wszystkie redakcje odmówiły współpracy. - Lecz skontaktował się z nim pański syn. I gdy dowiedział się, jakiego ma ojca… - Aż tak dramatycznie nie było – odpowiedział spokojnie Werfrand. – Ale proszę się nie martwić o naczelnego. Najbliższe tygodnie będą dla niego doskonałą rekompensatą. Chciał się wybić moim kosztem, proszę bardzo. Szkoda, że nie wie, jak trudno bez zębów skonsumować sukces… - Ale co ja w tym wszystkim robię? – spytała z niedowierzaniem dziennikarka. – Nie mogliście tego załatwić między sobą? Wymienić informacje o synu za informacje o śmierci Svenssona? - Melanie, dzięki temu będziesz mogła wspiąć się na sam szczyt! - Że niby zrobił pan to dla mnie? - Gdzie tam! – Obruszył się Werfrand. – Muszę mieć przecież jakieś zabezpieczenie, gdyby twój naczelny zmienił zdanie. 16. Zestaw porannego zmartwychwstania w postaci szklanki wody i aspiryny dawał poczucie bezpieczeństwa. Rozrzucone po całej sypialni rzeczy – otuchę. Werfrand otworzył oczy, usiadł na skraju łóżka i zaczął rozcierać obolałe skronie. Palce delikatnie zapiekły. Zaskoczenie. Czyżby do bilansu strat poprzedniego wieczora trzeba dodać ubytki na zdrowiu? Przyjrzał się uważnie prawej dłoni. Kostki posiniałe, palce spuchnięte. Choć pierwsza zła myśl zaświtała w głowie, jeszcze spokojnie upił łyk wody i podszedł do okna. Widok samochodu pozbawił go złudzeń. Zaparkowany byle jak, na chodniku, z otwartymi na oścież drzwiami, przez które dzieci idące do szkoły zaglądały do środka. Werfrand zarzucił na siebie szlafrok. Pędem w dół, po schodach. - Spierdalać, gówniarze, ale już! – warknął od progu, a dzieciaki rozbiegły się na wszystkie strony. Chciał wierzyć, nieprawdziwy. Lecz że to tylko zamykając senny drzwi z koszmar. Rzeczywisty, przerażającą ale dokładnością przypomniał sobie o migoczących światłach, deszczu bijącym o szybę, zakręcie, wreszcie potężnym huku gniecionej blachy. „Może Karl żyje? – pomyślał Werfrand, chowając się w podcieniu kamienicy. – Stracił przytomność, był straszny huk, ktoś musiał zauważyć, przybiec z pomocą”. Nagle jego myśli stały się przerażająco jasne. „A co jeśli przeżył? Oskarży mnie o pobicie? Usiłowanie morderstwa?”. Opanowany spokój umysłu zamienił się w rozwrzeszczany chaos lęków. Werfrand szybkimi susami wskoczył po schodach do mieszkania i rzucił z rozpaczą na łóżko. Pragnął śmierci Karla bardziej niż kiedykolwiek, jednak uderzyła go kolejna paraliżująca myśl. „Spotkanie z Hansem!”. Nie miał nawet czasu zblednąć. Otworzył szafę, wyciągnął koszulę, żelazko, zabrał się do prasowania. Powoli, dokładnie. „A jeżeli Hans już o wszystkim wie?” Kołnierzyk nie chciał się uprasować. „Jestem niewinny… Cholerna koszula!”. Cisnął ją ze złością na łóżko i poszedł pod prysznic. Zimna woda szybko schłodziła gorące emocje. Ciepła przyjemnie rozgrzała obolałe mięśnie. Nic jednak nie koiło skołatanych nerwów. W biurze pojawił się z otłuszczonymi włosami, przekrwawionymi oczyma i w pogniecionej koszuli z wczorajszego wieczora. Tak przynajmniej pomyślała na jego widok sekretarka. - Jezu, jak ty wyglądasz. – Zamarła podczas przekładania stosu dokumentów. - Rzeczywiście czuję się jak po zmartwychwstaniu. – Werfrand bez siły opadł na krzesło. - Zrobić herbatę? Kawę? Hans już na ciebie czeka, zły jak cholera. - Podnieś mnie, zapomniałem, jak się chodzi… Sekretarka podbiegła do Werfranda i z trudem podniosła jego bezwładne ciało. Reżyser rozprostował nogi, zrobił kilka kroków, wszedł do gabinetu. - Właź, śpiochu – Hans powitał go, nie odrywając nawet wzroku od porannej gazety. – Słyszałeś złe wieści? – zapytał, po czym postanowił podnieść się z fotela. Przez chwilę siła woli i mięśni toczyła upokarzającą walkę z siłą grawitacji i bezwładności. - Karl Treid podpisał kontrakt z Milo – W końcu uścisnęli sobie dłonie, a Hans mógł opaść z powrotem na kanapę. – Wyobrażasz to sobie? - Kto? - Karl Treid, miał grać w twoim – Producent z niedowierzaniem kręcił głową i czekał na współczującą reakcję Werfranda. Jednak ten zajęty był bardziej swoimi myślami niż dramatem producenta. - Dobrze musiałeś się wczoraj bawić – zauważył Hans, po czym krzyknął tak, że zadrżały ściany: – Anne! - Słucham? – sekretarka natychmiast pojawiła się w drzwiach. - Podaj mojemu gościowi butelkę whisky, a mi jeszcze odrobinę wody. Jesteś samochodem? – spytał kontrolnie Werfranda, ale nie dostał odpowiedzi. – Zdziwiło mnie, że mój aktor znika od razu, gdy mnie widzi. Dlatego nie mogliśmy wczoraj świętować twojego pierwszego budżetu. Werfrand przypominał sobie szczegóły, ustalał fakty, łączył je w jedną, spójną całość. Karl Svensson był poprzedniego wieczora bezczelny, jednak nic ponad normę. Zwyczajna wymiana uprzejmości. „Nie wiem, o co chodzi”, które wykrzyczał chwilę przed wypadkiem, stało się nagle banalnie oczywiste. Adam musiał się pomylić. Nie chodziło o reżysera Karla Svenssona, lecz aktora, Karla Treida, który podpisał kontrakt za plecami Hansa. - Czas na umowę – westchnął Hans i pchnął po stole plik kartek. – Choć przez Treida wszystko może się trochę opóźnić - Szefie! – W drzwiach jeszcze raz pojawiła się sekretarka. – Coś strasznego stało się z Karlem Svenssonem. - To znaczy co? W pomieszczeniu zapanowała niezręczna cisza. Anna stała z otwartymi ustami, Werfrand siedział z szeroko otwartymi oczyma, a Hans odruchowo otworzył butelkę whisky. - Nie ma pewności, podobno nie żyje. - Postaraj się dowiedzieć więcej – wycedził Hans. - W razie czego zamów wieniec pogrzebowy. I niech nikt mi nie przeszkadza… - Mam wyjść? – Werfrand spojrzał uważnie na proucenta. - Siedź. Obaj pili w ciszy, zajęci swoimi myślami. - Świeć panie nad jego duszą – pierwszy odezwał się producent, podnosząc do góry szklankę. – Nigdy go nie lubiłem, ale trzeba poudawać, że się martwimy, co? - Myślałem, że chcesz z nim kręcić kolejne filmy – Werfrand spojrzał uważnie. - Z nim? – Hans prychnął pogardliwie. – On już dawno porozumiał się z Milo. Mniej więcej w tym samym czasie, co ten twój przyjaciel, Adam Randsey. Swoją drogą niezłych masz znajomych, nie ma co… 17. Werfrand obojętnie wzruszył ramionami i lekceważąco machnął ręką. Ale wstrząsnęła nim złość, ukłuł żal, a zranioną dumę zaczęło dręczyć poczucie bezradności. Najpierw był wściekły na Hansa, że opowiada takie brednie. Potem miał za złe Adamowi, że dał się kupić. W końcu opanował emocje i przekonał myśli. Postanowił domniemywać niewinności tak długo, jak niezbite dowody nie każą mu wydać najsroższego w życiu wyroku. Rozpoczęło się śledztwo. Poszlakowe, bo Adam zapadł się pod ziemię. Nie odbierał telefonu, nie pojawiał w ulubionej restauracji, nie odwiedzał nawet burdelu, zmuszając tym samym Werfranda do podjęcia niecodziennych kroków. Pomysł obserwowania kamienicy przyjaciela z początku wydawał się interesujący. Plan działania był prosty, przygotowania nie wymagały wysiłku. Szeroka, futrzana kurtka i wełniana, opadająca na oczy czapka wystarczały w zupełności za przebranie. Werfrand patrząc w lustro, nie był pewien, czy kamuflaż, zamiast maskować, nie zwraca niepotrzebnie uwagi. Jednak nie zastanawiał się nad tym długo. Uwagi domagało się dobre stanowisko obserwacyjne. Najlepiej w bramie naprzeciwko kamienicy Adama. Z doskonałym widokiem na drzwi wejściowe. Werfrand niemiłosiernie ledwo zajął dłużyć. odpowiednią Samochody pozycję, przejeżdżały a czas leniwie, zaczął się przechodnie krążyli bez celu, podejrzany ani myślał się pojawić. W końcu życie to nie gangsterski film, lecz koncert nudy, przeplatany jedynie krótkimi pasażami wrażeń. Wyczekiwanie pod mieszkaniem Adama szybko okazało się bezsensowne. Reżyser ściągnął z głowy nieprzyjemnie drapiącą czapkę, zdjął zbyt grubą kurtkę i wrócił do swoich obowiązków. Złorzecząc w duchu na infantylność swojego pomysłu. Postanowił czekać. Bo choć nie sądził, że przyjaciel jest mu w stanie zrobić takie świństwo, to miał pewność, że nie wytrzyma długo w ukryciu. I rzeczywiście, kilka tygodni później w środku nocy, wpadli na siebie na progu baru. - Wiedziałeś, że Svensson miał podpisany kontrakt z Milo? – Werfrand wycedził przez zęby. - Nie wiedziałem – Adam zachwiał się na ostatnim stopniu schodów. - Że sam miałeś pracować u Milo też nie słyszałeś? Przyjaciel nie odpowiedział. Rzucił się w kierunku Werfranda, złapał go za klapy marynarki i przyciągnął do siebie. - Puść – Werfrand wyszeptał powoli. – Puść i wytłumacz mi, dlaczego to zrobiłeś. - Bo cię nienawidzę! – Adam krzyknął mu prosto w twarz. – Zawsze wszystko spierdolisz! Stali tak przez dłuższą chwilę, patrząc sobie wzajemnie w oczy. Adam ziejąc nienawiścią i Werfrand uśmiechając się z politowaniem. - Chodzi o tamten występ w teatrze? Że przeze mnie nie mogłeś grać w swojej amatorskiej trupie? - Nienawidzę cię! – wycedził Adam i puścił klapy jego marynarki. – Za teatr, za Adelę. Zostaniesz sam! Absolutnie sam! Nawet twój stary nie potrafił z tobą wytrzymać. - I co jeszcze? – Szyderczy uśmiech nie schodził z ust Werfranda. - Zabiłeś Svenssona. - I co jeszcze? – powtórzył Werfrand. - Spałem z Różą. - Nie ty pierwszy – westchnął reżyser i ruszył w dół, do baru. - Uciekasz? Nie dasz mi w mordę? Lepiej powiedz, co się stało Svenssonowi! Powiedz, że go zabiłeś! Przyznaj się! Werfrand zszedł po schodach chcąc usiąść za barem i zamówić coś na szybko, dla znieczulenia. Byle tylko nie zdążyć otrzeźwieć po tym, co przed chwilą usłyszał. Wiedział jednak, co się stanie. Będzie pił, ale nie przestanie myśleć. Będzie patrzył na barmana, ale nie zechce się zwierzać. Dlatego zamówił sok porzeczkowy, posiedział chwilę i grzecznie wrócił do domu. Żeby następnego dnia z samego rana, zamiast na plan filmowy, pojechać do opery. Sobie znanymi ścieżkami przedrzeć się przez szereg korytarzy i pomieszczeń. Znaleźć Rose z determinacją ćwiczącą grę na skrzypcach. I przerwać jej pytaniem: - Spałaś z Adamem? - Dawno cię nie widziałam. – Rose odłożyła delikatnie skrzypce i pogroziła mu palcem. – Chodźmy do garderoby, ja nie wypominałam ci publicznie twoich aktoreczek. - Dlatego nie przyszedłem z krzykiem, tylko z pytaniem. – Werfrand wszedł do pomieszczenia przyozdobionego drogimi błyskotkami, które Rose dostawała od zakochanych fanów. Wskazał palcem małą tabakierkę wykonaną z masy perłowej. – Nie boisz się, że ktoś ją ukradnie? - Mało kto ma tak dobry gust jak ty. - Nieźle ci się powodzi. – Reżyser przeciągłym spojrzeniem ocenił wartość innych prezentów. - Nic się nie zmieniło. - Nie prawda, gustujesz w nieco starszych i odrobinę bogatszych mężczyznach. - Kąciki ust Werfranda delikatnie się podniosły. - Rzadko który ma twój styl, ale wielu posiada większe pieniądze. – Skrzypaczka odwróciła się do niego plecami, wyjęła pilnik i zaczęła leniwie piłować paznokcie. – Mówisz, że Adam nie miał prawa korzystać z mojej otwartości… - Prawo może i miał, ale nie powinien. - Zawsze byłeś chorobliwie zazdrosny. - Wszystko przez tę twoją otwartość, do której nie potrafiłaś się otwarcie przyznać – odgryzł się Werfrand. – Możemy skończyć tę zabawę? - Kochałam się z Adamem. - Kiedy? - Na początku naszego związku i na końcu. - Miłego popołudnia. – Reżyser odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. - Co zamierzasz? – Rose zatrzymała go swoim pytaniem. - Właśnie się zastanawiam – wyszeptał opierając dłonie o framugę. - Rozumiem, że Adam pochwalił się swoim osiągnięciem w mało przyjacielskich okolicznościach? - Co ty w nim w ogóle widziałaś? – Werfrand odwrócił głowę. - To samo pytanie mogę zadać tobie. – W końcu odłożyła pilnik i spojrzała w lustro, w którym odbijała się twarz Werfranda. – Tylu pożytecznych rzeczy się przy mnie nauczyłeś. - Mam dziękować czy nienawidzić? - Lepiej powiedz, co planujesz. - Słodką zemstę. – Wzruszył ramionami Werfrand. – To oczywiste. - Za tę chwilę ulotnej przyjemności? – Rose rzuciła mu odważne spojrzenie. – Zemścij się na mnie. W końcu to ja cię upokorzyłam. - Z niewiadomych powodów uważam, że większą winę ponosi Adam, korzystając, niż ty, proponując. - I jak zamierzasz go ukarać? - Zrobił tyle głupot, że ich dowody do końca życia zamkną mu usta. Upublicznię kilka z nich, a studio producenckie samo zrezygnuje z jego usług. - Teraz pomyśl… – wyszeptała słodko Rose. – Może uratowałam twoją dobrze zapowiadającą się karierę? Zrobiłam to dla twojego dobra? - Raczej dla własnej przyjemności i z tysiąca innych powodów, których nigdy nie zrozumiem. - Twojego dobra – powtórzyła z naciskiem Rose. – Dobrze wiedzieć, jak łatwo kupić twojego najlepszego przyjaciela. - Każdemu swojemu zachowaniu potrafisz przypisać setki pobożnych znaczeń – Werfrand rzucił ze złością i wyszedł z garderoby. - A ty nigdy nie byłeś tak wyjątkowy jak sądziłeś – głos Rose doszedł go już na korytarzu. 18. Zblazowani bywalcy siadali, bardziej zajęci sobą niż nadchodzącym widowiskiem. Mościli się wygodnie w fotelach, żeby po chwili gwałtownie wstać, uścisnąć jeszcze jedną dłoń i wymienić kilka nieznaczących słów. Werfrand z uśmiechem na ustach obserwował to nerwowe podrygiwanie. Doskonale wiedział, że od teraz w każdym mieście, w każdym miejscu na świecie czeka go ta sama pantomima ludzi przewrażliwionych na swoim punkcie. Domagających się rozrywki i uznania. Premiera „Przenikania” odbyła się z wielką pompą. Uściskom rąk, gratulacjom i błyskom fleszy nie było końca. Przed oczyma Werfranda przewinęły się nie tylko twarze, które w tej ważnej chwili chciał widzieć, lecz także cała masa takich, które z wyuczonej grzeczności czy zwyczajnego interesu zobaczyć po prostu musiał. Po latach nie pamiętał listy gości, sali projekcyjnej ani napięcia towarzyszącego debiutowi. W głowie zostało jedynie wspomnienie Karin oświetlonej przez zimne światło ekranu. Scenografka, siedząca kilka miejsc dalej, z zapałem obserwowała efekty swojej pracy. Werfrand również obserwował, lecz nie film, a jej pięknie symetryczną twarz i burzę czarnych włosów. Z zachwytem, z palącym pożądaniem, które rosło, ponieważ musiało ustąpić miejsca obowiązkom. W tym przypadku gładkim uśmiechom, uprzejmym odpowiedziom i dziesiątkom toastów. Werfrand wirował wraz ze światem. Dając się całkowicie porwać otaczającemu tłumowi. W końcu jednak trzeba było zatrzymać. Przetrzeć oczy, rozejrzeć wokół i jak zwykle w takich sytuacjach, zdziwić. Pomieszczenie, jeszcze przed chwilą przyjemnie zamglone, okazało się salonem jego własnego apartamentu. I nie był to przyjemny widok. Wszędzie talerze i talerzyki, szklanki i szklaneczki, butle i buteleczki. Potłuczone szkło na przemian z rozlanymi, lepiącymi się alkoholami. Zmęczony, nieco pożółkły Werfrand schylił się po leżącą na ziemi marynarkę. Wyciągnął papierosy, pospiesznie zapalił. Usta domagały się jednak wody, a nie kolejnej porcji nikotyny. Dlatego padł na kolana i zaczął przeczesywać podłogę w poszukiwaniu czegoś do picia. - Co tam robisz, kocie? – Karin stanęła w drzwiach z dwoma filiżankami herbaty. - Czegoś tu brakuje… – wyszeptał Werfrand, opierając się o łóżko. - Muzyki – zaproponowała Karin. - Ciepły dźwięk saksofonu – odpowiedział od razu reżyser. - Zapachu. - Niech będzie wanilia. - Smaku – powiedziała Karin, po czym nie zostawiając Werfrandowi wyboru podeszła i go pocałowała. - Nic nie smakuje dobrze bez kolacji. - Śniadania – zaśmiała się Karin. – Wiesz, która godzina? Chwilę później siedzieli już w restauracji. W towarzystwie jajek, bekonu i całej reszty śniadaniowych półproduktów, które Karin jadła ze zdrowym apetytem, a Werfrand jedynie niemrawo dziobał widelcem. - Chcesz croissanta? – spytała scenografka, biorąc do ręki rogalik, smarując pospiesznie konfiturą i radośnie chrupiąc. - Wszystko miało wyglądać inaczej… - Co? – spytała Karin, nie przerywając konsumpcji. – Dawno się tak dobrze nie bawiłam. - Chodzi o film – skrzywił się Werfrand. – Obawiam się, że gdy już zostanę królem, to będę zbyt stary, żeby z tego skorzystać.– Zamarł na chwilę. – O czym myślisz? - Zaraz pocałujesz mnie w policzek, powiesz „do zobaczenia, kociaku” i znikniesz za drzwiami. - Zawsze mówię to samo? – Werfrand pokręcił głową. – Mogę zostać… - Nie o to chodzi. - A o co? - Czy ty mnie w ogóle lubisz? – spytała powoli Karin. - Wszystkie przez to przechodzą. – Reżyser wzruszył ramionami. – Są słodkie, wyzywające i dumne, aż nagle chcą mnie przy sobie zatrzymać. - Masz o sobie zbyt dobre mniemanie. – Scenografka zmrużyła oczy. – Nie będę cię prosić. - Każda tak mówi. - Jesteś wstrętny. - To też już słyszałem. - Więc skaczesz z kwiatka na kwiatek i spijasz nektar do ostatniej kropli. Jest w tym coś obrzydliwego. - Dlaczego? - Bo gdy odejdziesz, zostanie ze mnie tylko pusta wydmuszka. - Znajdzie się ktoś, kto ją wypełni. – Werfrand wzruszył ramionami. - Ale ty jesteś jedyny w swoim rodzaju. – Scenografka przyłożyła rękę do ust. – Oj, są rzeczy, których mężczyzna nigdy nie powinien usłyszeć. - Na przykład? - Że jest słabym kierowcą, miernym kochankiem i nieudolnym reżyserem. - Nigdy nie słucham, gdy ktoś tak do mnie mówi. - Wiem. Wtedy zmieniasz mówcę. - Nieprędko zostanie z ciebie pusta wydmuszka. Do widzenia, kociaku – pocałował Karin w policzek, a z jej ręki wyjął resztę rogalika i jedząc go, wyszedł na ulicę. 19. Werfrand spacerował spokojnie, tak jak zwykł to robić codziennie, kwadrans po dziesiątej. Stawiając stopę za stopę. Podpierając się zdobioną laską. I choć pora ta sama, kamienice identyczne, a ludzie podobni, to coś się zmieniło. Atmosfera zgęstniała, spojrzenia stały się ostrzejsze. Zazdrość i podziw, do których był już przyzwyczajony, ustąpiły miejsca obrzydzeniu. Takie spojrzenia też znał. Trudno nie znać po latach kariery spędzonych wśród ludzi zbyt wielkich, by samemu zdobyć i zbyt małych, żeby wybaczyć sukces innym. - Zaczęło się. – Reżyser rzucił okiem na wystawione w kiosku gazety, gwizdnął z podziwem i ruszył w drogę powrotną. Rzeczywistość po raz kolejny zachowała się zgodnie z jego przewidywaniami, telefon rozdzwonił jak za starych, dobrych czasów. Werfrand rozkoszował się przez chwilę jego przyjemnym dźwiękiem, po czym odłączył od gniazdka. W takich sytuacjach zmartwieni przyjaciele są niewiele lepsi od natrętnych dziennikarzy. „Zresztą o czym mielibyśmy rozmawiać? – myślał, pakując do swojej wysłużonej walizki ostatnie rzeczy. – Werfrand! Będzie dobrze? Przecież jest! Czego chcieć więcej…” - Czy moja podróż jest już przygotowana? – zwrócił się do sprzątaczki, która nauczona oszczędzać słowa odpowiedziała jedynie skinięciem głowy. Twarz Werfranda znów uśmiechała się z pierwszych stron gazet. Wywiad był medialną bombą, która zdmuchnęła z publicznej debaty wszystkie inne tematy. Z dnia na dzień niewielka, stołeczna gazeta stała się najczęściej cytowanym dziennikiem w kraju. Nakład sprzedał się na pniu, przygotowany pospiesznie dodruk czytelnicy wyrywali sobie z rąk. Wszyscy dyskutowali na temat Werfranda. Umniejszali jego wzloty, wyolbrzymiali upadki. Mądre słowa i płodne myśli z rozmowy z Melanie zbledły w obliczu przypadkowej śmierci Karla Svenssona, którego przypadek zagnał w najbardziej nieodpowiednie miejsce w najbardziej nieodpowiednim czasie. Ukazały się dogłębne analizy psychologiczne, poważne studia historyczne, wszystkie popełnione przez mniej lub bardziej znajomych Werfranda. Niektórzy bagatelizowali sprawę. „Nikt nikogo ze skały nie zrzucił”, „nieszczęśliwy zbieg okoliczności”, „cyniczne działanie uprzedzonych dziennikarzy”. Znalazł się nawet ktoś, kto zasugerował, że ponury żart, jakim była zmyślona historyjka o wypadku Svenssona, nie przystoi nawet tak kontrowersyjnemu artyście jak Werfrand. „Drodzy państwo, dziadek zwariował na starość, nie ma się czym emocjonować” – starał się ukryć za okrągłymi słowami i długimi zdaniami. Jednak większość dziennikarzy potraktowała sprawę tak, jak należało to zrobić. Śmiertelnie poważnie. Gdy wykolejeńców nie można skazać, bo za winą nie przemawiają żadne poważne dowody, trzeba ich przynajmniej rzucić na pożarcie tłumowi. Kary śmierci nie ma, pozostaje jedynie śmierć cywilna. W ostateczności dobre i to. Atmosferę ogólnego oburzenia potęgowało oziębłe milczenie Werfranda. Główny zainteresowany bez słowa sprzeciwu poddał się publicznemu osądowi. Gdy w stolicy burza rozpętała się na dobre, reżyser był już na pokładzie samolotu. Nie musiał czytać wywiadu, ponieważ doskonale wiedział, o czym mówił. Nie chciał oglądać coraz to nowych okładek, bo przez lata kariery przywykł do sławy, zarówno swojej, jak i swoich przyjaciół. Więc było mu bez różnicy, ile osób powie, w jakim tonie i jak bardzo się pomyli. Jako człowiek bogaty do końca życia mógł odcinać kupony od dawnych zwycięstw, a i tak miał pewność, że zostanie najbogatszym nieboszczykiem na cmentarzu. Gdy w stolicy zarzucono poszukiwania słów jeszcze niewypowiedzianych na rzecz powtarzania w kółko tego samego, Werfrand był tysiące kilometrów od całego zgiełku. I czułby naturalną w takich sytuacjach ciekawość, gdyby starczy cynizm nie podpowiadał, że wielkie nadzieje kończą się jeszcze większymi rozczarowaniami. Bez zbędnych emocji przyjął widok szerokiego, brukowanego podjazdu. Nie wzruszył nawet ramionami na widok równo przystrzyżonego trawnika i starych drzew. Tak samo nieczuły pozostał patrząc na biały, kolonialny dom z potężnymi drzwiami oraz staromodną kołatką, z której goście nie czynili chyba wielkiego użytku. - Proszę na mnie poczekać, to może trochę potrwać – powiedział do kierowcy, wysiadając z samochodu. – Tylko żeby nie było pana widać! – Po czym spokojnym krokiem przeszedł po brukowanym podjeździe. Zakołatał do drzwi i czekał, aż nienawykli do tego dźwięku domownicy zorientują się, że ktoś chce ich odwiedzić. - Tak? – Otworzyła mu dobrze zakonserwowana kobieta. Oszczędzona przez czas, brak nadmiernego wysiłku i ogólną nudę zdarzeń. - Czy ten dom jest na sprzedaż? – Werfrand zdjął słomkowy kapelusz i spytał niemal bez obcego akcentu. - Nie wiem, o co panu chodzi… – kobieta próbowała ukryć swoje zmieszanie za oczekującym wyjaśnień spojrzeniem. - Agent nieruchomości powiedział, że jest tu jeszcze jeden dom do kupienia. Poprzednie dwa w ogóle nie przypadły mi do gustu. - Może pomylił pan adres? Werfrand wyciągnął przed siebie wydruk. - Rzeczywiście. – Brwi kobiet wygięły się w zdziwieniu. - Od dawna pani tu mieszka? - Będzie ładnych parę lat… - Piękny dom, naprawdę piękny – rozmarzył się reżyser. – Musi mieć wysokie sypialnie, duży ogród. W podobnym spędziłem dzieciństwo. Kobieta kiwała głową i uśmiechała się pobłażliwie, nie wiedząc, gdzie prowadzi ta bezsensowna rozmowa. I może mając więcej czasu, zrozumiałaby niewysłowioną sugestię Werfranda. Zaprosiła go do środka, pokazała dom, przedstawiła męża, lecz nagle twarz reżysera nabiegła krwią. Oddech stał się ciężki, świszczący. Usta próbując wymówić zdania poprzestawały jedynie na niezrozumiałych wyrazach. Werfrand przyłożył dłoń do serca, po czym padł na wycieraczkę. - Markus! Markus! – kobieta wykrzyknęła w panice. – Ratunku! Wnieś go do domu! Do domu! Po kilku sekundach na ganek wypadł zdyszany mężczyzna. Nie zdejmując brudnych rękawiczek ogrodniczych rzucił się na Werfranda, zaczął go nerwowo podnosić, nieudolnie ciągnąc i niezdarnie cucić. Bezwładnemu klepaniu po twarzy nie byłoby końca, gdyby reżyser nie odzyskał na chwilę przytomności. - Szklankę wody – wydyszał z trudem. – Lekarstwo w portfelu. Sztuczka udała się znakomicie. Nawet jeśli Werfrand jeszcze przez kilkanaście minut musiał udawać, że z trudem dochodzi do siebie. Był w środku i miał pewność, że gospodarze szybko go nie wyrzucą. Mógł obserwować Markusa bez konieczności prowadzenia bezsensownej rozmowy, którą muszą sobie zgotować nowo poznani. I korzystał z tego prawa z rozbawieniem. Jego domniemany syn, mężczyzna łysawy i przesadnie wyprostowany, przypominał jednego z tych nudziarzy, którzy oprócz samych siebie cenią jedynie pieniądze i święty spokój. Nawet jego żona była jak cenne trofeum. Kolejna rzecz, zaraz po domu i samochodzie, której trzeba się kurczowo trzymać. Żadną myślą, a co dopiero czynem, nie ryzykując jej utraty. Werfrand był święcie przekonany, że choć dwadzieścia jeden lat starszy od Markusa, to potrafiłby zagwarantować jego żonie więcej rozrywki niż ten nudziarz przez całe życie. - Bardzo dziękuję za pomoc – zaczął grzecznie, zmęczonym głosem. – Pewnie to przez trudy podróży, ale warto było. Bo to piękny dom. – Rozejrzał się uważnie.– Mieszkają państwo z dziećmi? - Mamy córkę. – Uśmiechnęła się żona. - Ale nie mieszka z nami. Zamiast zostać sędziną woli malować obrazy – dodał Markus. - Co pana do nas sprowadza? - po czym w milczącej dezaprobacie przyłożył palec do ust. Werfrand zamarł bez ruchu. Nawet po tylu latach pamiętał gest, który naznaczył całe jego dzieciństwo. Gest jego ojca. Zdjęty niczym z kalki, odwzorowany w najdrobniejszych szczegółach. „Nie mieszka z nimi, bo chce malować obrazy”? Znów czuł się, jakby miał kilkanaście lat. Jakby widział przed sobą starego dyplomatę, jego mocną szczękę i świdrujące spojrzenie. I znów nie wiedział jak się przed nim obronić - Isabella jeszcze żyje? – wypalił Werfrand, a twarz Markusa od razu stężała. – W każdym razie proszę ją ode mnie pozdrowić. – Wstał i otrzepał strój z pozostałych grudek ziemi. – Przepraszam, nie mogę zostać ani chwili dłużej. Epilog - Pan Werfrand? Dobrze widzę? – Melanie zatrzymała się na środku chodnika. - Nie wiem, ja już nie najlepiej – odpowiedział powoli reżyser. - Pamięta mnie pan? Melanie Anderson, dziennikarka, której udzielił pan wywiadu jakieś osiem lat temu. - Pamiętam, pamiętam – Werfrand wyszeptał odrobinę zmieszany. Nie zdradzając czy coś rzeczywiście świta w jego głowie, czy jest to raczej oznaka wyuczonej grzeczności. - Jaki piękny dzień, wyrwałem się z domu… - Muszę pana przeprosić – dziennikarka zebrała się w sobie i powiedziała to, chciała powiedzieć odkąd sprawa Svenssona wyszła na jaw. - Za co? – Werfrand zmarszczył brwi i delikatnie przekrzywił głowę. – Nie wiem, czy są jeszcze krzywdy, które można wyrządzić takiemu zabytkowi jak ja. - Za tamten wywiad. Dałam się w to wszystko wplątać. Zupełnie nie wiedząc, o co chodzi. - Wykorzystałaś swoją szansę? - Nie wspięłam się na szczyt. - Tam i tak jest się jedynie przez chwilę. - Ale pan był całe lata! - Bo jestem naprawdę dobrym oszustem. – Oczy Werfranda zaświeciły się dawnym blaskiem. – Masz dzieci? - Dwójkę. - Szczęści ci się? - Tak jak wszystkim. – Melanie uśmiechnęła się kwaśno. – Po naszej rozmowie dostałam lepszą pracę. Niedługo później poznałam najcudowniejszego mężczyznę na świecie. Tak przynajmniej wydawało mi się wtedy… - Przejdźmy się trochę. – Werfrand szarmancko zaoferował swoje ramię, a kobieta od razu się zgodziłam. Choć nie bardzo było wiadomo, kto kogo prowadzi. - Spotkał pan w końcu swojego syna? Zapadła cisza. - Mówiła pani coś? – odezwał się po chwili reżyser. – Nie bardzo słyszę. - Nie, nie… – Melanie zwiesiła głowę, dając za wygraną. - Żartuję! – Reżyser ucieszył się jak dziecko. – Nieźle to zagrałem, prawda? Dzięki temu mało kto chce mi jeszcze zawracać głowę. Rozmawiają sobie bez przeszkód. Myślą, że niczego nie słyszę. Ja siedzę, czasami ich słucham, a częściej swobodnie ulatuję myślami… Mój syn? – zawahał się odrobinę. – Teraz jest już starym dziadem. Żona ciosa mu kołki na głowie. Co nas łączy? Podobne ruchy? Budowa ciała? Nawet nie wiedziałbym, o czym z nim rozmawiać… - I nie żałuje pan tego wszystkiego? Gdyby nie chciał pan go poznać… - Jedyne czego żałuję to wnuczki. – Werfrand zmrużył oczy. – Żałuję, że nie poznałem jej wcześniej. Wyrosła na cudowną kobietą, naprawdę cudowną. Zabójczo piękna, absolutnie zepsuta, prawdziwe przekleństwo mężczyzn… Powiem coś pani w sekrecie. Sam jestem w niej zakochany. - I nie chciałby pan o tym opowiedzieć? - Żadnych wywiadów – uciął krótko. – Już nie interesuje mnie, co napiszą po mojej śmierci. - Ja napiszę. - Co takiego? - Zacznę tak: Wczoraj, po długiej chorobie, zmarł Werfrand Stephen, wybitny reżyser, laureat Oscara. Sławę przyniosły mu już pierwsze filmy: „Przenikanie” oraz „Gra portretów” – pełne charakterystycznego, cynicznego spojrzenia na świat. Maj 2010 – wrzesień 2011