Król Rykowiska

Transkrypt

Król Rykowiska
Król rykowiska.
Do dziś pamiętam te wszystkie magiczne dźwięki puszczy: wróżki, duchy, skrzaty i potwory.
Wszystko to mieszkało za oknem między starymi sosnami. Dziecięca wyobraźnia pracowała pełną
parą. W rzece grasowały utopce, a w lesie niezliczone hordy stworów różnej maści. Z biegiem lat
rzeczne straszydła okazały się szczupakami, sumami i rozmaitą roślinnością. Do lasu powróciły
skrzydła, łapy i kopyta, a ja odkryłam trochę inną magię puszczy - wcale nie mniej intrygującą i ciekawą
niż ta dziecięca.
W zasadzie wszystko zaczęło się tak jak co roku. Przyszedł wrzesień, wieczorem zrobiło się
ciut chłodniej nadszedł więc czas wybrać się do lasu, żeby poszukać ryczących jeleni. Poznane miejsce
okazało się strzałem w dziesiątkę. Jeszcze dobrze nie zdążyliśmy otworzyć drzwi Hondziany, a
powietrze już zadrżało od potężnego ryku. Raz, drugi trzeci, czwarty. W pośpiechu zbieraliśmy szczęki
z ziemi, a to co nas otaczało przerastało nasze najśmielsze oczekiwania. Od czasu do czasu
rozglądaliśmy się uważnie. Świadomość, że tuż obok piękne byki prezentują swoje wdzięki i siłę
napawała nadzieją na udane zdjęcia. Plecak, statyw, siatka maskująca, kilka jęknięć spowodowanym
obciążeniem i można ruszać na łąki. Pierwszy etap to bułka z masłem, leśna dróżka była twarda i
szeroka niczym autostrada. Później poziom trudności nieoczekiwanie wzrósł. Zewsząd atakował
łapiący nas za nogi gąszcz turzyc, skutecznie i z premedytacją wybijając z rytmu, chwiejąc i tak
niestabilną równowagą. Kiedy mozolnie i ostrożnie dotarliśmy do ich końca, drogę zagrodziły nam osty.
Te z kolei postanowiły wyrwać z rąk siatkę, czepiając się i ciągnąc niemiłosiernie. Walka o każdy krok
trwała dłuższą chwilę. Jeszcze tylko potknięcie o wystający badyl, gwałtowny pląs i szarpnięcie - uf
jesteśmy wolni i coraz bliżej upatrzonej miejscówki. Dalszą drogę pokonujemy bez większych
problemów. Chyba matka natura nam odpuściła, skoro pokonaliśmy pierwsza linie zasieków.
Ustawiamy się gdzieś pomiędzy setną, a pięćsetną trawą, sięgającą nam ponad pas. Rozstawiamy
statywy i siatkę maskującą. Przed nami szykuje się coś, co zwali nas z nóg i choć jeszcze o tym nie
wiemy, to każde z nas po cichu marzy o tym, co ma się wydarzyć.
Pierwsze na scenę delikatnie i ostrożnie wkraczają łanie. Rozglądają się i węszą. To od nich
zależy powodzenie naszych zdjęć. Jeśli coś je spłoszy, to towarzyszący im byk, popędzi za nimi i nic go
nie powstrzyma. Zamieramy więc w bezruchu. Jest! Po krótkiej chwili z lasu wyłania się dostojne
byczysko. Pręży się i porykuje, w jego głosie słychać moc. Czujne z początku panie powoli nabierają
pewności siebie. A ja pod nosem zaczynam złorzeczyć, że wszystko dzieje się za daleko jak na nasze
potrzeby. Szanowny macho, zanim dotarł w pobliże dam, ryczał jak opętany, zmasakrował niewinny
krzaczek, zdewastował kępę turzyc i chwastów. Testosteron fruwał po całej łące. A ja coraz co raz
bardziej twórczo wyrzekałam pod jego adresem. Godzinę tkwiliśmy w bezruchu, a ten „hormon” jeden
nie miał zamiaru się do nas zbliżyć. Ryczał i prężył się i ryczał i prężył. No ile można! Przecież dawno
powinno wyschnąć mu już w gardle, od tego darcia paszczy. Telepatycznie próbowałam wysłać mu
informację, że jak się odwodni to interes mu się skurczy i nie będzie miał czym szpanować. Albo
zachrypnie na amen i co? Lipa będzie, panienki zwieją do sprawniejszego amanta. Nie wiem co
zadziałało, a może faktycznie w końcu pragnienie dało znać o sobie, w każdym bądź razie
„ testosteron” postanowił zrobić kilka kroków w naszą stronę. Mrucząc pod nosem jak mantrę „no
dobrze kochaniutki, chodź, chodź, jeszcze kilka kroczków”. Nacisnęłam spust migawki. Pierwsze koty
za płoty, na razie dokumentacyjnie, ale zawsze to coś. Krótka chwila zawahania i byk ruszył bardziej
zdecydowanie. Maszerował prosto w nasza stronę, aż znalazł się w idealnej odległości. Teraz gdyby tak
zechciał stanąć i ryknąć, to ja bym zrobiła zdjęcie, a potem usiadła z wrażenia. Nadmiar szczęścia
powiecie ? On chyba też był tego zdania, bo wcale się nie zatrzymał. Szeptane czule „chodź maleńki”
zmieniło się w jadowite „ gdzie się pchasz platfusie - w kadrze mi się nie mieścisz” i „ idź precz baranie,
bo puzzle mi z ciebie wychodzą”. Jeszcze kilka mniej godnych zacytowania uwag poleciało pod
adresem władcy polany, aż w końcu zatkało mnie permanentnie. Tuż obok mnie, zaledwie parę metrów,
stało potężne byczysko. Stało i spokojnie patrzyło prosto w obiektyw. Widok zapierający dech. Przez
chwilę nie działo się nic, a później bezdyskusyjny król łąki spokojnie zszedł do wodopoju. Napił się,
zerkną jeszcze parę razy na oniemiałą z wrażenia zielona gramołę i wrócił do swoich łań. Dostojnie,
dumnie, z elegancją godną jelenia szlachetnego. I cokolwiek bym nie mówiła wcześniej, wszelkie „czułe
słówka” skierowane pod jego adresem nie zmienią faktu, że był naprawdę potężny i piękny. A ja po raz
kolejny cieszyłam się, że odkryłam kolejną, trochę inną magię puszczy, wcale nie mniej intrygującą i
ciekawą niż ta dziecięca.

Podobne dokumenty