Martwe miasta - the felendzers
Transkrypt
Martwe miasta - the felendzers
Martwemiasta http://wyborcza.pl/2029020,81388,6536280.html Martwe miasta Wojciech Orliński 2009-04-26, ostatnia aktualizacja 2009-04-24 12:52:29.0 W Europie miasta ratuje się za wszelką cenę. W Ameryce, kiedy w mieście dzieje się coś złego, na przykład podupada przemysł, nikt nie robi z tego tragedii. Mieszkańcy po prostu porzucają domy i zaczynają Ŝycie od nowa gdzie indziej Powieść 'Miasteczko Salem' Stephena Kinga opowiada historię Draculi przeniesioną w realia amerykańskiego miasteczka, tyle że pozbawioną happy endu. Bo u Kinga nie ma profesora Van Helsinga, pogromcy wampirów. Całe miasteczko ginie, co reszta społeczeństwa przyjmuje obojętnie. Takie historie rzeczywiście zdarzają się w Ameryce. Kiedy w mieście dzieje się coś złego - na przykład podupada przemysł, dzięki któremu miasto powstało kilkadziesiąt lat wcześniej - nikt nie robi z tego tragedii. Najstarsze miasta mają dzieje krótsze od byle wioski w Polsce. Gdy zdarza się, że jedna rodzina od kilku pokoleń mieszka w tym samym domu, już się mówi o 'arystokratach z Południa' lub 'szacownych rodach z Nowej Anglii'. W Europie miasto próbuje się uratować za wszelką cenę, w Ameryce mieszkańcy po prostu porzucają domy i zaczynają życie od nowa gdzie indziej (ułatwia im to inne niż u nas prawo bankowe, zgodnie z którym bank wobec niespłaconego kredytu hipotecznego może tylko zająć nieruchomość, ale nie może np. wysłać komornika ściągającego dług z zarobków). Wymarłe miasta nazywane 'ghost towns', czyli miastami duchów, są w Ameryce stałym elementem pejzażu. Tylko nieliczne mają takie szczęście - lub takiego pecha? - by zostać oficjalnie uznane za atrakcję turystyczną. W samej Kalifornii jest od dwustu do trzystu takich miast, ale dla turystów odremontowano i udostępniono tylko dwa Bodie na północy i Calico na południu. Oba nadają się na jednodniową wycieczkę samochodową odpowiednio z San Francisco i Los Angeles. W Bodie u szczytu rozkwitu żyło około 10 tys. mieszkańców, wychodziło pięć gazet lokalnych, działało 65 saloonów, dwa banki i orkiestra dęta. Rozkwit był ściśle związany z kalifornijską gorączką złota. Miasto powstało w roku 1859, kiedy w pobliżu odkryto żyłę złota. Jednak zawsze miało złą sławę. Północna dzielnica czerwonych latarni przyciągała chętnych nawet z San Francisco, które przecież też zawsze miało się czym pochwalić w tej materii. Początek upadku miasta stanowiła tajemnicza epidemia z 1880 roku. Współcześni widzieli w niej karę za grzechy, tym bardziej że wybuchła właśnie w dzielnicy rozpusty. Zachowała się legenda o prostytutce Rosie May opiekującej się chorymi, do których już nikt inny nie miał odwagi się zbliżyć. Miasto uznano za zabytek w roku 1961, gdy istniało już tylko ok. 5 proc. oryginalnych budynków - głównie w dawnym centrum. Budynki utrzymywane są w stanie 'kontrolowanego rozkładu'; mniej więcej za pół wieku nie będzie już czego zwiedzać. Lepiej zachowało się Calico, bo w klimacie pustyni Mohave nic się nie rozkłada, wszystko się mumifikuje. To miasteczko nigdy nie miało okresu aż takiej świetności - wychodziła tu tylko jedna gazeta, nie było orkiestry, a populacja nigdy nie przekroczyła 3 tys. mieszkańców. Z pobliskich gór wydobywano srebro i boraks. Wydobycie srebra przestało mieć sens z dnia na dzień, gdy prezydent McKinley w 1896 roku zlikwidował tzw. bimetalizm (oparcie wartości dolara na srebrze i złocie). W roku 1907 skończyły się też złoża boraksu. W roku 1951 zachowane w świetnym stanie miasteczko kupił Walter Knott, przedsiębiorca specjalizujący się w parkach rozrywki. Dziś całe rodziny odbywają tu samochodowe wycieczki, by zobaczyć, jak się żyło w dawnych czasach, przejechać górniczą kolejką wąskotorową i wypić słodką sarsaparillę, tradycyjny bezalkoholowy napój Dzikiego Zachodu, o smaku przypominającym gumę do żucia z lat 70., 1of3 4/27/20099:43PM Martwemiasta http://wyborcza.pl/2029020,81388,6536280.html tzw. donaldówę. Jako namiętny zwiedzacz ruin bieszczadzkich i alpejskich, mazowieckich i toskańskich poczułem niedosyt. Calico zachowało się stanowczo za dobrze! Co to za wymarłe miasto, po którym chodzą tłumy turystów, a za wejście do większości atrakcji trzeba zapłacić? Wciąż czując smak sarsaparilli w ustach, wskoczyłem do samochodu i pomknąłem w głąb pustyni, szukając prawdziwych ruin i miast zamieszkanych przez prawdziwe duchy. Kierowałem się poradą od sześciu dekad wygłaszaną przez różnych muzyków od Nata Kinga Cole'a po Depeche Mode: Get your kicks on Route 66. Droga numer 66 łączyła kiedyś Chicago z Los Angeles. Z map zniknęła w roku 1985, gdy jej funkcję w całości przejęły autostrady. Był to wyrok śmierci dla miejscowości obsługujących podróżnych wzdłuż tak zwanego szlaku Santa Fe, który wytyczył jeszcze w 1821 roku kupiec William Becknell. Po półgodzinie jazdy z Calico znalazłem się w Ludlow - mieście, w którym dawna Route 66 ostatecznie rozmija się z autostradą. 'Miasto' to trochę za dużo powiedziane - z całego miasta zamieszkanych jest dzisiaj najwyżej pięć budynków w bezpośredniej bliskości zjazdu z autostrady. Działa tu motel, stacja benzynowa, warsztat wulkanizatora. Miasto jednak ciągnie się dalej, choć w miarę oddalania się od autostrady krajobraz coraz bardziej zaczyna przypominać film apokaliptyczny. Mieszkańcy Ludlow porzucili swoje domostwa w 1973 roku - z dnia na dzień, pozostawiając większość dobytku. Koszt przewozu do najbliższej miejscowości jest zaporowy - z tego samego powodu nikomu nie opłaca się szabrować stąd czegokolwiek. Przed budynkami stoją 'zaparkowane' wraki samochodów. Kilkadziesiąt lat temu unieruchomiła je pewnie jakaś drobna usterka i właściciel machnął ręką, bo miał inne zmartwienia na głowie niż holowanie starego gruchota setki kilometrów do nowego miejsca. Główne skrzyżowanie w Ludlow to skrzyżowanie Main Street i Bagdad Road. Fantazyjne nazwy takie jak 'Bagdad' czy 'Siberia' nadawał stacjom kolejowym na linii Santa Fe inżynier Lewis Kingman. Stacje budował w celach technicznych były to miejsca, w których parowozy zaopatrywano w opał i wodę. Wokół niektórych z nich wyrastały w końcu miejscowości. Pustynny Bagdad był jedną z nich. Podczas kalifornijskiej gorączki złota właśnie tu z pociągu wysiadali żądni fortuny i przygód górnicy. Spędzali tutaj zazwyczaj noc przed dalszą podróżą. W 1914 roku, w czasach swojej świetności, miasto zapisało się w historii USA rekordem, którego do dziś nie pobito - był to rekord najdłuższej zarejestrowanej suszy. W Bagdad nie spadła ani kropla deszczu między 3 października 1912 a 8 listopada 1914. Razem z zanikiem kalifornijskich kopalni wymarł też Bagdad. Pociągi pasażerskie przestały się tu zatrzymywać w 1923 roku. Kilka dekad dłużej przetrwał motel o nazwie Bagdad Café - w latach 40. i 50. jedyne miejsce w promieniu setki mil, w którym była szafa grająca i parkiet taneczny. Legenda tego motelu przeżyła zagładę miejscowości. Na początku lat 80. usłyszał o niej niemiecki filmowiec Percy Adlon, który w 1987 roku nakręcił surrealistyczną komedię o niemieckiej turystce, która przypadkiem trafia do motelu na odludziu. Gdyby nie GPS, nie odnalazłbym tego miejsca - o tym, że była tu kiedyś miejscowość, świadczą już tylko ledwie widoczne ślady po fundamentach. Film kręcono w położonym 70 mil dalej wzdłuż tej samej drogi Newberry Springs, miejscowości też zresztą niemal całkiem wyludnionej. Przed zagładą chroni ją już właściwie tylko to, że zagrała w filmie. Z filmowego motelu został tylko budynek, w którym mieścił się bar. Stację benzynową i motel z przyczepami kempingowymi porosły pustynne krzaki, a charakterystyczna wieża ciśnień to już tylko przewrócony pordzewiały wrak. Bar z daleka wabi krzykliwymi napisami 'miejsce akcji filmu »Bagdad Café «'. Na parkingu z pewną ulgą zauważam samochód - pierwszy od zjechania z autostrady w Ludlow sprawny pojazd, jaki napotkałem! Jestem jedynym klientem, samochód musi należeć do kogoś z obsługi. Wnętrze baru obwieszone jest pamiątkami, które zostawiają turyści - 2of3 4/27/20099:43PM Martwemiasta http://wyborcza.pl/2029020,81388,6536280.html pocztówki, koszulki, widokówki ze swoich rodzinnych miejscowości. Wyraźnie widać, że większość z nich jest z Europy Francuzi, Anglicy, Niemcy są dumni z tego, że odbyli podróż historyczną Route 66, która mało interesuje samych Amerykanów. Wtykam wizytówkę 'Gazety Wyborczej' za szklaną płytę i popijam lemoniadę za trzy dolary. Lemoniada jest zimna, ale jestem wyczulony na charakterystyczny zapach naczyń kuchennych zmywanych w stojącej wodzie. Jesteśmy na pustyni, więc utrzymywanie elementarnej higieny jest problemem. W menu widnieją dwa dania na ciepło: hamburger i tzw. stek filadelfijski (kanapka z wołowiną pokrojoną w skrawki), ale już straciłem apetyt. Jadę dalej, do jednego z najsławniejszych wymarłych miast świata - do Amboy, które również leży na pustyni przy dawnej Route 66. Dziś populację miasta stanowią cztery osoby zatrudnione przez właściciela do pilnowania budynków przed wandalami. W 1938 roku Roy Crowl uruchomił tutaj motel U Roya, który przez wiele lat stanowił jeden z najważniejszych punktów orientacyjnych dla podróżujących Route 66. Dla jadących na wschód był to ostatni postój przed pustynią, dla jadących na zachód - pierwszy po jej przekroczeniu. Jedni i drudzy zatrzymywali się, żeby zatankować, coś przekąsić, często zostać na noc. W roku 1959 motel przeszedł swój ostatni remont, w którym zyskał charakterystyczny wówczas dla Kalifornii futurystyczny styl zwany Googie. 3 lipca 1977 roku motel i stacja benzynowa z dnia na dzień straciły wszystkich klientów w związku z otwarciem odpowiedniego odcinka autostrady I-40. Przez filmowców Amboy zostało wykorzystane między innymi w horrorze 'Autostopowicz' (1986) z Rutgerem Hauerem. Jednak to trochę za mało, by z zysków z okazjonalnego wynajmu udało się uchronić miasto przed rozkładem - budynek szkoły w Amboy już w widoczny sposób zarastają pustynne krzaki, dzwonnica nieczynnego kościoła przechyla się coraz bardziej i niedługo trzeba będzie ją rozebrać ze względów bezpieczeństwa. W 2005 roku Amboy kupił milioner Albert Okura, którego celem jest odrestaurowanie motelu bez względu na racje ekonomiczne. Na razie przywrócił działanie stacji benzynowej. Na upartego można także coś przekąsić - batonika z automatu. W automacie kupuję zimną colę i ruszam w poprzek pustyni w stronę cywilizacji, do popularnej turystycznej miejscowości Twentynine Palms. Mocno już zgłodniałem, a kolację wolę zjeść w miejscu, w którym bieżąca woda w kranie stanowi cywilizacyjną oczywistość. Zaczynam rozumieć ludzi, którzy domy przy pustyni Mohave porzucili bez cienia sentymentu - bo i do czego tutaj odczuwać sentyment? Nawet najskromniejsze miasteczko gdzieś w Polsce ma historię bogatszą od Amboy czy Calico. Dlatego mieszkańcy nie porzucą go z dnia na dzień tylko dlatego, że gdzieś ukończono nowy odcinek drogi. Wojciech Orliński Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA 3of3 4/27/20099:43PM