Święta Szeptuchy

Transkrypt

Święta Szeptuchy
Święta Szeptuchy
Ogień wesoło trzaskał w kozie, a Szeptucha siedziała wygodnie
w fotelu. Obok, na wersalce, leżał z łapami wyciągniętymi do
góry Mruczek. Wyglądał groteskowo. Najpierw był łeb z nosem
skierowanym w drewniany sufit, dalej łapki, potem gruby brzuch
przypominający balonik, a jeszcze dalej… A jeszcze dalej to
nie wiadomo, bo zza brzucha nic więcej nie było widać. Kot się
przeciągnął i smacznie ziewnął pokazując komplet kłów.
– Odchudziłbyś się spaślaku – zarechotała stara. – Wyglądasz
jakby cię nadmuchali.
Kot parsknął z oburzeniem i usiadł. Zaczął od niechcenia myć
łapkę, potem przeszedł do wydętego brzucha by w końcu podjąć
karkołomną próbę toalety okolic ogona.
– No wiesz – żachnęła się Szeptucha. – Czy ja przy tobie…
Kot przerwał wylizywanie futerka i zatopił w babce badawcze
spojrzenie zielonych oczu. Wyglądał na urażonego, a z
pewnością porażonego wizją Szeptuchy dokonującej publicznie
mycia okolic ogona. Babka nie miała ogona, więc wizja była
tyleż obsceniczna, co bezsensowna. Mruczek wstał i
ostentacyjnie odwrócił się od babki. Wyprężył ogon pokazując
starej, gdzie ją ma i spiął się do skoku.
Zamierzał majestatycznie zeskoczyć z wersalki, ale w chałupie
nagle rozległ się huk. Wytrącony z równowagi kot stracił
płynność skoku i rozpłaszczył się bezradnie na niewielkim
dywaniku.
– Prawie jak antylopa! – zarechotała babka i ze stęknięciem
wstała z fotela. – Coś mi się kocie widzi, że chyba znowu
gościa mamy. Zbieraj się z podłogi i idziem.
Mruczek podniósł się niechętnie i podreptał za babką. Stan
niechęci pogłębił się, gdy zobaczył aurę za drzwiami. Lało jak
z cebra. Deszcz, kompletnie nieprzejęty faktem, że za tydzień
zaczynały się święta, lał równo dzień i noc, z zapamiętaniem
tworząc zwałowiska błota na podwórku. Dodatkowo zawodził
wiatr. Pędził z zawrotną prędkością i ze złowieszczym świstem
poganiał za sobą krople deszczu. Mruczek nigdy wcześniej nie
widział deszczu, który pada poziomo.
– Miau! – zaprotestował gorąco, widząc, że babka dziarsko
zakłada gumofilce i płaszcz przeciwdeszczowy.
– Chodź leniu!
Mruczek wystawił ostrożnie łapki za próg i z obrzydzeniem się
wycofał. Stara zrobiła dwa kroki. Błoto zassało kalosze z
głośnym cmoknięciem. Szeptucha przez chwilę bezskutecznie
siłowała się z żywiołem.
– Diabli nadali! – mruknęła pod nosem i pstryknęła palcami.
W jednej chwili błoto stężało a wielkie krople deszczu opadały
na nie ciężko i zamiast wsiąkać w kolejne bajora, tworzyły
wielkie bańki jak na asfalcie, a potem spływały w stronę lasu.
– No! – sapnęła triumfalnie stara i żywo pomaszerowała w
stronę stodoły.
Kierunek wybrała nieprzypadkowo. Nawet przy tak ograniczonej
widoczności, łuna nad drewnianym budynkiem była doskonale
widoczna.
– Pali się? – zapytała retorycznie, pamiętając doskonale
czasy, gdy podczas każdej burzy parę chałup szło z dymem. –
Niemożliwe – dodała po chwili. – Zima jest. Zimą piorunów nie
ma. Musi być, łuna, z innego powodu nad stodołą się objawiła.
– Miau! – potwierdził Mruczek stąpając niepewnie po stężałym
przez zaklęcie błocie.
– Jak nie sprawdzimy, to się nie dowiemy. Idziemy Mruczek!
Drzwi stodoły były zamknięte. Nie dziwota. Babka osobiście
zaryglowała wrota, żeby Lucynie było ciepło. Słoń dzielnie
znosił polską niepogodę, ale minimum komfortu zdecydowanie mu
się należało. Babka odryglowała drzwi tknięta nagłym impulsem
troski o indyjską słonicę. Lelka z Rajatem wyjechali do Indii
i opieka nad zwierzęciem spadła na Szeptuchę.
– Lucyna! – szepnęła babka. – Lucyna, wszystko w porządku?
Tajemnicza łuna najwyraźniej miała swoje źródło za belami
siana pod przeciwległą ścianą stodoły. Nieźle oświetlała boks
Lucyny, która widząc babkę zatrąbiła na powitanie.
– Ciszej, gadzino! – syknęła babka, nerwowo spoglądając w
stronę czerwonej poświaty.
Mruczek oszacował sytuację i w kilku susach dopadł do Lucyny.
Wdrapał się na słoniowy grzbiet i schował za ogromnym uchem.
– Dekownik! – parsknęła babka.
Szeptucha ostrożnie wspięła się na bele siana i powoli
wychyliła głowę. Widok był zgoła tragiczny. W rogu stodoły
leżała kupka potrzaskanego drewna a obok kilka szarych
zwierzaków. Wyglądały jak łosie.
– Diabli nadali! Kłusownik jakiś magazyn sobie u mnie założył?
– zapytała retorycznie i po cichu.
Odpowiedzi nie uzyskała i wcale się jej nie spodziewała. Tym
większe było zdziwienie, gdy jedno ze zwierząt poruszyło się
niemrawo, a czerwona łuna oświetliła Szeptuchę i na moment ją
oślepiła.
– Co tu się do cholery wyprawia?
– Pomóż – odezwał się głos z czeluści siana.
– A ktoś ty?
– Joulupukki.
– Jo… co? – zacukała się Szeptucha.
– Mów mi po polsku, po prostu Mikołaj – dobiegł stłumiony
głos. – Pomożesz mi w końcu? Utknąłem pod saniami. Trzeba
renifery wyprzęgnąć najpierw.
Stara zamrugała oczami i dokładniej przyjrzała się
pobojowisku. Szare renifery zlewały się w masę poprzetykaną
gdzieniegdzie rogami i kopytami. W czerwonym świetle wyglądało
to nieco upiornie. Idąc tropem czerwonej łuny, Szeptucha
napotkała wielki i świecący nos jednego z reniferów.
– Rudolf – mruknęła do siebie i przykucnęła.
Wyglądało na to, że wszystkie zwierzaki przeżyły, ale niektóre
kopyta zwisały pod dziwnym kątem. Połamane, w najlepszym
przypadku zwichnięte.
– Poświeć no tym nosem tutaj, kochaneczku – poleciła stara. –
Zobaczymy, jak was rozplątać.
Rudolf
posłuchał
i
nie
bez
trudu,
bo
przecież
był
unieruchomiony, wykręcił łeb w stronę połamanego dyszla.
– Niedobrze – zacmokała Szeptucha. – Jakby tak zastosować…
– Co tam tak szepczesz?
zniecierpliwiony Mikołaj.
–
odezwał
się
spod
sań
– Szeptuchą jestem, to szepczę – odcięła się babka. – Jak
chcesz spod tych zwierzaków wyleźć, to się zamknij i daj się
skupić.
Mikołaj posłusznie umilkł, choć nie odmówił sobie
niecierpliwego prychnięcia. Stara nic sobie z tego nie robiąc
podjęła poprzednią myśl.
– Jakby tak dać zaklęcie na supły w sznurówkach. Tu kaliber
trochę większy, ale w sumie co szkodzi spróbować? – zapytała
retorycznie.
– Na polu ziemniaki, a w lesie borówki,
przybądźcie myszy rozwiązać sznurówki! – wydeklamowała po
chwili.
Nic się nie wydarzyło. No może z wyjątkiem tego, że spod sań
rozległo się kolejne prychnięcie. Tym razem zdecydowanie
lekceważące. Szeptucha zignorowała je z godnością.
– Znaczy się, trza kaliber zwiększyć – powiedziała pod nosem.
– Te, Rudolf, weź no poświeć jeszcze raz. Muszę się lepiej tej
plątaninie przyjrzeć. No dobra, to może tak: Na polu krowy, a
obok pegieery, przybądźcie skrzaty uwolnić renifery!
Spod sań tym razem nie dobiegł żaden dźwięk. Za to w kilku
miejscach stodoły zaczęło szeleścić siano. Spomiędzy bel
powysuwały się ostrożnie szpiczaste uszy, a za nimi głowy z
rozczochranymi włosami.
– No! – powiedziała z satysfakcją Szeptucha. – Weźcie no
kochaniutkie rozplączcie te bydlęta.
Skrzaty, od zawsze dobrze traktowane w obejściu Szeptuchy,
skwapliwie ruszyły na pomoc reniferom. Po paru chwilach
wszystkie zwierzaki zostały wyprzężone. Wstały wszystkie, ale
trzy wyraźnie utykały a jeden trzymał podkurczoną lewą, tylną
nogę. Musiała być złamana. Skrzaty zaparły się w tym czasie z
całej siły i podniosły sanie pod którymi leżał, nonszalancko
wsparty na łokciu Mikołaj. Miał wyraźnie znudzoną minę.
– W końcu! – oznajmił i dość dziarsko podniósł się z ziemi.
Babka, w obliczu takiej bezczelności, po raz pierwszy w życiu
zapomniała języka w gębie.
…
Mikołaj siedział na wersalce i z lubością pożerał drugi talerz
żuru. Wcześniej ściągnął czerwoną kurtkę i przewiesił przez
oparcie krzesła. Teraz lekko popuścił czarnego pasa i z
zadowoleniem poklepał się po wydatnym brzuchu. Flanelowa
koszula wyglądała, jakby miały jej zaraz trzasnąć wszystkie
guziki.
– Doskonały żur – pochwalił.
– Wiesz co to żur? – zdziwiła się babka. – To by znaczyło, że
wy tam w tej Laponii wcale tacy dzicy nie jesteście jakby się
wydawało.
– Droga koleżanko! – zaczął Mikołaj protekcjonalnie –
Zapomniałaś chyba, kim jestem. To przecież oczywiste, że wiem
wszystko. Przecież od lat podróżuję po całym świecie!
– Taaa…. Przez jeden dzień w roku – mruknęła pod nosem stara.
Mikołaj wyraźnie się obraził, ale potem spojrzał tęsknym
wzrokiem w pusty talerz i chytrze przekalkulował, że foch w
jego położeniu zupełnie się nie opłaca.
– A nie miałabyś jeszcze trochę tych pyszności? – zagaił z
nadzieją w głosie.
Szeptucha westchnęła i wstała.
– Na kuchni stoi, nalej sobie – odparła. – Ja idę zobaczyć,
jak się mają renifery.
Zostawiła faceta w stanie kompletnego oszołomienia. Wyglądało
na to, że nigdy wcześniej nie musiał sam sobie zupy serwować.
Użaliła się pod nosem na biedną Mikołajową, która najwyraźniej
nie miała łatwego życia z takim gwiazdorem i narcyzem, i
podreptała do stodoły. Wcześniej nakarmione i opatrzone
zwierzęta stały grzecznie, zbite w ciche stadko. Rudolfowi
całkiem wysiadło światło. A może działało wyłącznie po
podłączeniu do sań? Szeptucha odruchowo spojrzała na nie. Były
częściowo połamane, ale nawet na laickie oko starej, z
pewnością da się je naprawić. Potrzeba tylko wysłać kogoś po
sprytnego stolarza. Kogoś dyskretnego, kto przy okazji nie
rozpowie po całych Kierzbudach i Wieprzewie, że Mikołaj miał
katastrofę lotniczą właśnie tutaj.
– Mruczek! – powiedziała półgłosem Szeptucha. – Wyłaź, zakało
jedna! Wszystko na mojej głowie ma być?
Kot niechętnie wylazł zza ucha Lucyny i ziewnął przeciągle.
– Pójdziesz mi zaraz do sołtysa Alojzego i go tu
przyprowadzisz. Sprawy się mają tak, że cudzoziemiec nam się
rozbił, więc to sprawa naruszenia granic państwa i władza się
tym zająć powinna.
Kot popatrzył ze zdumieniem na babkę, którą zawsze miał za
anarchistkę i która władzę, zwłaszcza w osobie sołtysa
Alojzego, miała głęboko w nosie.
– No dobra, żartowałam. Potrzebny jest, żeby po stolarza
pojechać – zarechotała babka i wyszła ze stodoły.
Mruczek coś tam pomamrotał pod nosem, ale posłusznie wyszedł w
nocny świat i skoczył pomiędzy jałowce. Szeptucha, nie
zawracając nim sobie dłużej głowy, poszła do chałupy. Trzeba w
końcu wypytać szanownego gwiazdora, skąd właściwie się tu
wziął i co dalej zamierza robić.
…
Na tydzień przed świętami Kierzbudy były całkowicie pogrążone
w ciemnościach i błocie. Latarnie, jak zwykle wysiadły,
chociaż jakby tak przeanalizować godną podziwu cykliczność ich
odłączania, to w logicznie myślącym stworzeniu mogła powstać
myśl, że to gmina robi sobie oszczędności. Lampek ani innych
ozdób, też rzecz jasna władza nie ufundowała, a mieszkańcy
ubierali choinki i wieszali lampki dopiero przed Wigilią. I
przy okazji sporadycznych wizyt w mieście pukali się w głowę
na tę bizantyjską iluminację w supermarketach, która zohydzała
miastowym atmosferę świąteczną już w pierwszej połowie
listopada. Jeszcze ludzie zniczy do koszyków nie powkładali a
już im nad głowami trąbią kolędy w wersji disco polo. Nie to,
żeby mieszkańcy Kierzbudów gardzili disco polo, ale kolędy to
się śpiewa w kościele na Pasterce, a nie w Biedrze przy
chłodni z promocyjną karkówką na grilla, i do taktu
kościelnych organów, a nie w rytmie pikania sklepowych kas.
Co nie zmienia faktu, że pogoda w tym roku świątecznie nie
rozpieszczała. Główną drogą płynęły strumienie wody, a
podsiąkająca błotem ścieżka prowadząca do sklepu gwarantowała
prawdziwy survival. Sklepowa Jadźka położyła w bajorach parę
cegieł, ale gimnastyka związana z ich pokonywaniem stanowiła
prawdziwe wyzwanie. Zwłaszcza dla Zenka Kapelusznego, który
umówił się na wieczorne piwko z Jackiem Wrębnym. Raz, że nie
sposób bez zamoczenia butów przeskoczyć po cegłach, jak
człowiek trochę zawiany, a dwa, ławka kompletnie mokra.
Dramat.
Mruczek natomiast przeskoczył z gracją po cegłach, kompletnie
nie zwracając uwagi na tragedię Zenka. Wszedł na schodki
prowadzące do sklepu i nie bez wysiłku wskoczył na płot
oddzielający królestwo sklepowej Jadźki od posesji sołtysa. To
była jedyna sposobność, by ominąć psy, które z ogromnym
zaangażowaniem patrolowały podwórko.
Mały spacer po płocie i już można było zeskoczyć po kratce,
służącej latem za podporę dla ogórków. Wprost na werandę.
Głupie psy ujadały tymczasem przy bramie. Widać Zenek narobił
hałasu. Kot wygiął sfatygowany kręgosłup i zaczepił pazury na
ramie okiennej. Drzwi tarasowe były zamknięte na głucho. W
końcu zima, koks kosztuje, strach otwierać. Niemniej
niewielkie okno tuż obok było lekko uchylone. I tam właśnie
Mruczek rozpoczął włam. Szło mu dość mozolnie i przez myśl
przemknęło mu nawet, że może faktycznie powinien się
odchudzić, ale udało mu się podważyć łapką haczyk blokujący
okno, więc szybko porzucił ową myśl jako niedorzeczną.
Zeskoczył z gracją do łazienki i momentalnie się zorientował,
dlaczego pomimo sezonu grzewczego ktoś zadbał o wietrzenie
pomieszczenia. Krzywiąc nos od fetoru podbiegł do drzwi i nie
bez wysiłku skoczył na klamkę. Wybiegł ze środka jak oparzony.
– Alojzy, cholera jasna, ile razy można mówić, żebyś zamykał
te drzwi? Czy koniecznie cały dom musi czuć, że byłeś w
klopie? – wydarła się z kuchni sołtysowa.
– A co ty znowu chcesz ode mnie kobieto? – odkrzyknął z salonu
jej mąż.
Kot, nawet ucieszony, że tak szybko udało mu się zlokalizować
sołtysa, poszedł w stronę źródła głosu i po chwili wskoczył na
stojący przed kanapą niski stolik. Na kanapie leżał odziany w
pasiastą piżamę sołtys i oglądał telewizję. Mruczek, z
właściwą kotom złośliwością, usiadł dokładnie tak, żeby
zasłonić mu ekran.
– Spadaj sierściuchu! Jolka! Zabieraj mi stąd to bydlę. Ile
razy mówiłem, żeby do domu nie wpuszczać! Co to za kot?
– Dobry wieczór – odparł lodowatym tonem Mruczek. – Mam
nadzieję, że nie przeszkadzam.
W sołtysa jakby piorun strzelił. Usiadł prosto na kanapie z
wytrzeszczonymi oczami i energicznym ruchem dłoni odprawił
małżonkę, która zwabiona krzykami stanęła w progu salonu.
– O pppan kot! Jakże mi miło! Co słychać u czcigodnej
Szeptuchy?
– Sprawę ma. Niecierpiącą zwłoki. – odparł Mruczek i zamierzał
odejść z godnością tą samą drogą, jaką przyszedł, ale
przypomniały mu się ciężkie warunki atmosferyczne panujące w
łazience. – Proszę mi drzwi otworzyć, tylko najpierw coś z
tymi psami zrobić.
– Jolka! – krzyknął do małżonki sołtys – Leć uwiąż Burka i
Azora. Tylko migiem!
A potem ojciec wsi założył na piżamę waciak, a na stopy wzuł
gumofilce. Pospiesznie ruszył w deszczową noc.
…
Szeptucha nie wierzyła własnym oczom. Mikołaj najwyraźniej
rozprawił się z całym garnkiem żuru, bo na dnie nie było nawet
kropelki. Przy okazji buszowania w okolicach pieca, namierzył
także flaszkę pigwówki i obecnie raczył się nią siedząc na
ulubionym fotelu Szeptuchy i bawiąc się jej osobistym pilotem
do telewizora.
Starej mało szlag na miejscu nie trafił, a gorące pragnienie,
żeby jak najszybciej wykurować renifery i ściągnąć stolarza do
sań nieomal wypaliło rumieńce gniewu na jej policzkach.
– Mam nadzieję, że ci smakowało – powiedziała z drwiną w
głosie.
Mikołaj nie wyczuł ironii. Beknął donośnie i uśmiechnął się
promiennie do Szeptuchy.
– Doskonały żur i jeszcze lepsza naleweczka. Poczęstujesz się?
– zapytał uprzejmie, wyciągając w jej stronę potężną dłoń z
flaszką.
– Dziękuję – babka odparła sztywno. – Słuchaj, jak to się
właściwie stało, żeś się rozbił? I to na dokładkę w naszych
Kierzbudach? – zapytała, uznając w duchu, że każdy okruch
wiedzy pomoże jej ułożyć plan pozbycia się Mikołaja.
– Sam nie wiem. Leciałem sobie spokojnie, zniżałem się już do
lądowania, a tu nagle huknęło coś znienacka. Renifery
spanikowały, powpadały na siebie i kraksa gotowa.
– Niefortunnie – mruknęła stara. – A dlaczego żeś chciał tu
lądować? Jaki interes ma, w tej naszej dziurze, światowego
formatu celebryta?
Mikołaj pociągnął potężnie z flaszki, wyraźnie zadowolony z
komplementu. Ponownie nie wyczuł drwiny w słowach babki.
– No to w sumie sprawa rodzinna, ale mam dług wobec ciebie
kobieto, więc opowiem. Przyleciałem po starą. – wyznał.
– Jaką starą? Czyją starą? – nie zrozumiała Szeptucha. – Weź
ty już może nie pij tej nalewki, co?
– No jaką starą i jaką starą! – zaczął ją przedrzeźniać
Mikołaj, ale po chwili zmarkotniał. – Teściowa! Matka pani
Mikołajowej! Na święta, do Laponii, przyjechałem ją zabrać, bo
mi kobieta łeb suszyła.
Szeptucha wyglądała, jakby ją piorun strzelił. Nie dość
wilkołaków, dusioła, zębnych, duchów, pijaków i innych
lokalnych oryginałów w Kierzbudach? Jeszcze i Mikołaj się
musiał ze wsią skoligacić? Czuła jednak, że prawda jest
straszniejsza, niż by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.
– A która to ta twoja teściowa? – zapytała ostrożnie.
– Zofia Stachańska. Z jej córką Pelagią się ochajtałem.
– O słodki Jezu! – wyszeptała z trwogą w głosie Szeptucha.
Nagle stało się jasne, dlaczego Mikołaj niespecjalnie się
martwił rozbitymi saniami i bez umiaru jadł i pił jak się z
łańcucha zerwał. Stachańska i jej córki to były takie hetery,
że chłop łatwego życia na pewno nie miał. Co gorsze, wychodził
do pracy tylko raz w roku i na dodatek na nocną zmianę. To
oznaczało, że przez 364 dni w roku, a jak się rok przestępny
trafił to i przez 365, siedział ze zrzędzącą babą w domu.
Szeptucha wstała z wersalki i ze współczuciem spojrzała na
Mikołaja.
– Zjesz no kochaniutki kiełbasy? Dobra, swojska. Jacek Wrębny
mi przynosi…
…
Sołtys gnał przez noc swoim czerwonym Punto. Błoto bryzgało na
przednie reflektory, ale Alojzy nie zaryzykował nawet
chwilowego przystanku. Bał się, że jak się zatrzyma to mu się
wóz w błocie zakopie a w środku lasu raczej pomoc drogowa go
nie znajdzie. A tak naprawdę to bał się gniewu Szeptuchy,
która kazała mu niezwłocznie jechać po dobrego stolarza.
Wyglądała przy tym na dość zdesperowaną. Alojzy nie wykluczał,
że mogło mieć to związek z grubym, w sztok pijanym facetem,
który plądrował jej lodówkę.
Najlepszym fachurą od drewna był Józek z Zamiedzewa i tam
właśnie pędził, co mechaniczny koń wyskoczy, nasz dzielny
sołtys Alojzy.
Wkrótce wracał z triumfalnym uśmiechem na twarzy i trofeum w
postaci zaspanego stolarza Józka. Ten, po obejrzeniu sań
fachowym okiem, powiedział, że naprawa potrwa co najmniej
kilka dni.
Szeptucha spojrzała na niego z trwogą w oczach.
…
Zenek grzał dłonie przy palenisku, niespiesznie popijając
piwko. Pełni rozkoszy dopełniał fakt, że portki już mu
wyschły, a przed nim, na wyszczerbionym talerzu z napisem
Społem, leżały pęta wyśmienitej kiełbasy z dzika. I była
jeszcze wisienka na torcie, czyli wspaniali kumple.
Naprzeciwko niego siedział jego druh, kłusownik Jacek Wrębny,
a z lewej strony kiwał się nad stołem poznany pod sklepem
kompan.
– Mikuś! – zabełkotał Jacek trącając sympatycznego grubasa
ubranego we flanelową koszulę. – Mikuś, nie śpij! Piwko by się
przydało!
– No to list napisz! – wymamrotał Mikołaj. – I dla kolegów też
poproś.
Jacek ochoczo przysunął do siebie kartkę papieru, na której
parę godzin wcześniej zaczął pisać:
Kochany Mikołaju!
Bardzo Cię proszę, przynieś mi, Zenkowi i sobie: piwo, piwo,
piwo, piwo, piwo, piwo, piwo, piwo…
Jacek dopisał koślawo, choć z zachowaniem interpunkcji, bo po
przecinku, kolejne trzy piwa, które zmaterializowały się na
stole z cichym pyknięciem. Każde z osobna zapakowane w
świąteczny papier i przewiązane ozdobną wstążeczką.
– Królu złoty! – powiedział z podziwem Zenek i nabożnie złożył
dłonie.
Z takim kompanem wizja świąt przedstawiała się więcej niż
zachęcająco.
…
Mikołaj przepadł pięć dni temu i Szeptucha zaczynała się coraz
bardziej niepokoić. Ostatni raz widziała go, gdy poszedł na
spacer po wsi, oczywiście starannie i szerokim łukiem omijając
chałupę Stachańskiej. Skoro z planu zawiezienia teściowej do
Laponii, póki co były nici, to nie było sensu nawiązywać z
nią, z pewnością gwałtownego w skutkach, kontaktu.
Stolarz Józek dostarczył sanie dzisiaj rano, a tego gamonia
Mikołaja dalej nie było. Kładąc się spać Szeptucha pomyślała,
że jutro musi koniecznie ruszyć na poszukiwania. Obleciała
wszystkie kamery w Kierzbudach i co chwilę sprawdzała ruch na
swojej ścianie pełnej monitorów, ale absolutnie nigdzie nie
było nawet śladu Mikołaja. Prawie usypiając, stara
zorientowała się, że umknęło jej coś istotnego. Zenek! Jego od
kilku dni też nigdzie nie było. Nawet pod sklepem, a przecież
niezależnie od pogody bywał pod nim zawsze. W domu też się nie
pokazał. Oba zniknięcia miały ze sobą związek.
– No to już wiem, gdzie jesteście i co robicie! – mruknęła
babka.
Jedynym miejscem, gdzie nie miała ukrytych kamer była leśna
chata kłusownika Jacka Wrębnego.
…
Mikołaj siedział na wersalce w domu Szeptuchy i pojękiwał
cicho. Nos miał tak czerwony, że wyglądał nieomal jak Rudolf.
– I na co ci to było, durniu jeden? Żonie ze smyczy się
urwałeś i małpiego rozumu dostajesz? – szydziła babka.
– Cicho! Nie krzycz tak. – odparł z błaganiem w głosie
skacowany jak siedem nieszczęść Mikołaj.
– Wiesz, że jutro Wigilia? Sanie naprawione. Uważasz, że
prezenty same się rozwiozą? A Mikołajowa? Zapomniałeś?
– Chcę umrzeć! – jęknął Mikołaj i położył się na wersalce.
Babka wzruszyła ramionami. Nie miała serca mu mówić, że to nie
koniec problemów. Większość reniferów jeszcze nie doszła do
siebie i z pewnością nie będą mogły jutro nigdzie polecieć.
…
W Wigilię, koło południa, Mikołaj wstał rześki. Założył swoją
czerwoną kurtkę, zapiął czarny pas ze złota klamrą i wyszedł
przed chałupę. Lało jak z cebra i nie zamierzało przestać.
Zupełnie, jakby trwał biblijny potop. Poszedł do stodoły i z
uznaniem obejrzał sanie. Stolarz wykonał pierwszorzędną
robotę. Znacznie gorzej rzecz się miała z reniferami.
Zatroskany Mikołaj podszedł do nich a one zaczęły się do niego
łasić, ale szybko odskoczyły porażone alkoholowym wyziewem z
jego paszczy.
– Oj biedaki wy moje! Jak my teraz polecimy?
– Coś wymyśliłam – rzekła na to Szeptucha stając w drzwiach
stodoły. – A teraz chodź, żuru ugotowałam, to se na kaca
zjesz.
…
Szeptucha dopięła korale i przygładziła fałdy staromodnej
garsonki. Po odprawieniu Mikołaja w świat wybierała się na
uroczystą kolację do swojego wnuka Bogusia i jego żony Jaśki.
– No, komu w drogę, temu czas! – oświadczył Mikołaj, mocując
na głowie czapkę z pomponem.
Ramię w ramię wyszli na podwórze, gdzie ociekając deszczem
stały sanie. Do nich zaprzęgnięta była Lucyna. Nie wyglądała
na zachwyconą.
– Tak, jak się umawialiśmy! Za tydzień oddajesz słonia i
zabierasz renifery – przypomniała babka.
– I tak będę przylatywał po teściową. Pelagia kazała przywieźć
matkę na Sylwestra. – odparł ponuro Mikołaj.
Szeptucha zaśmiała się złośliwie.
Wkrótce sanie wystartowały, a nad Kierzbudami rozległo się
donośne trąbienie.
…
Korzystając z tego, że deszcz chwilowo osłabł, dwaj kompani,
Zenek i Jacek rozściełali siatki z Biedronki i przysiedli na
ławeczce pod sklepem. Otworzyli po piwku i zapatrzyli się w
niebo. Nad ich głowami poszybowały majestatycznie sanie
zaprzężone w słonia.
– Patrz Zenuś! Ja te sanie niedawno nad lasem widziałem. –
ucieszył się Jacek.
W tej samej chwili pod ich stopami zmaterializowały się dwa
kartony piwa przewiązane tasiemkami z ozdobnymi kokardami.
– Patrz, kompan nie zapomniał o nas – powiedział z zadumą
kłusownik Jacek. – A ja mu cholera ostatnio te sanie
zestrzeliłem – dodał ze wstydem.
– Jak to, Jacuś? A po coś to zrobił? – zdziwił się Zenek.
– Nie w sanie, a w renifery celowałem.
– A po co?
– A jakoś tak z przyzwyczajenia, Zenuś. Mięso jest mięso…
…
Z ganku domu wnuka, Szeptucha obserwowała lot sań nad lasem.
Ledwo je było widać w gęstniejącej z każdą chwilą ulewie.
Nagle pod jej stopami pojawił się wielki gar przewiązany
czerwoną wstążką. Żur.
Babka ryknęła homeryckim śmiechem i pokiwała głową.
– Aleś wymyślił! – parsknęła. – A mogłeś, bubku jeden, wspólny
prezent dla całych Kierzbudów wymyślić. Ale to na chłopski
rozum za dużo, co? – zarechotała.
A potem pomamrotała coś pod nosem, pstryknęła palcami i całe
błoto zmieniło się w śnieg. Zamiast ciężkich kropel, na ziemię
zaczęły miękko opadać duże płatki śniegu.
– Wesołych Świąt, ludziska! – obwieściła stara bielusieńkiej
wsi i weszła do domu wnuka.
O jej nogi ocierał się Mruczek.