Godło autora: VOLKER BLIŻEJ NIŻ MYŚLISZ Wyprawa nad Stawy

Transkrypt

Godło autora: VOLKER BLIŻEJ NIŻ MYŚLISZ Wyprawa nad Stawy
Godło autora: VOLKER
BLIŻEJ NIŻ MYŚLISZ
Wyprawa nad Stawy Milickie wydawała mi się dobrym pomysłem na spędzenie
ciepłego, jesiennego weekendu. Miało być niedaleko, ale inaczej niż we Wrocławiu. I było,
tyle że zupełnie gdzie indziej.
Za wzgórzami, za lasami...
Droga nad Stawy, które od lat 60. minionego wieku są rezerwatem ptactwa błotnego i
wodnego, gdzie swoje tereny lęgowe mają takie gatunki, jak łabędź niemy czy gęś gęgawa,
wiodła przez Wzgórza Trzebnickie, z niemieckiego sympatycznie zwane Kocimi Górami. Jest
to środkowa część tzw. Wału Trzebnickiego stanowiąca pas spiętrzonych wzniesień
polodowcowych o wysokości 200-250 m n.p.m. Asfaltówka wiła się najpierw między łatami
pól, po których leniwie spacerowały sarny (miałam nadzieję, że żadna z nich nie wyskoczy mi
nagle przed maskę), a później wpadła w gąszcz lasów. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się,
że już na tym etapie podróż będzie aż tak malownicza. Było gęsto od gałęzi i liści, a do tego
obłędnie kolorowo. Ciemna zieleń, złoto, miedź, purpura, ametyst – to już nie była jedynie
obecność złotej, polskiej jesieni. To było jej królestwo. Mijane drogowskazy: Dąbrowa,
Bukowinka, Grabowno, Olszówka, Bukowina, raz po raz uświadamiały mi, że życie
zamieszkujących te tereny ludzi od zawsze było ściśle związane z lasem. Na chwilę
wyobraziłam sobie, jak wyglądał ten region w przeszłości. Przeszłości sięgającej nie tylko
dziesiątki czy setki, ale także tysiące lat wstecz, bo właśnie na zboczach należącego do
Wzgórz Trzebnickich wzniesienia Winna Góra odkryto najstarsze na ziemiach polskich ślady
człowieka pierwotnego Homo erectus. Ślady liczące sobie – bagatela! – pół miliona lat.
Szczątków samego pitekantropa wprawdzie nie odnaleziono, ale narzędzia oraz pozostałości
zwierząt i palenisk niezbicie dowodzą, że nasz praprzodek, przystojniak o pochylonym czole,
potężnych wałach nadczołowych i masywnej, wysuniętej, szczęce, też musiał przemierzać
kiedyś wzgórza, po których ja mknęłam teraz moim wysłużonym fordem.
Z rozmyślań wyrwało mnie nagłe uderzenie w podwozie. Nie, na szczęście nie była to
sarna, ale ogromny konar, na który nieopatrznie najechałam. Samochód stanął. Stawy
Milickie, które były już tak blisko, oddaliły się o setki kilometrów. Podobnie jak jakakolwiek
cywilizacja, bo znalazłam się na drodze wśród lasów, które zdawały się nie mieć końca.
Westernowe klimaty
Zrezygnowana już miałam dzwonić po pomoc drogową, gdy naraz zza zakrętu wyłonił
się samochód ciągnący przyczepę – jak się chwilę później okazało – z koniem. Kierowca i
1
siedząca obok niego kobieta zaproponowali mi podwózkę do pobliskiej Twardogóry –
niewielkiego miasteczka, w którym bez problemu miałam znaleźć i warsztat, i, w razie
potrzeby, nocleg. Znalazłam znacznie więcej.
Uczynny kierowca okazał się Czechem, a jego sympatyczna partnerka – Polką.
Poznali się we Włoszech, gdzie przygotowywali konie do wyścigów. Po kilku latach
postanowili założyć własną hodowlę i przeprowadzili się do podwrocławskiej wsi, rodzinnych
stron Anny. Znaleźli tu idealne warunki do trzymania koni pełnej krwi angielskiej oraz
świetną bazę wypadową na polskie i europejskie tory wyścigowe. Ich konie biegają na
wrocławskich Partynicach, warszawskim Służewcu, sopockim Hipodromie, a także na torach
w Niemczech i w Austrii. Wyniki? Jak to w sporcie – dużo zależy od dnia i samopoczucia
zawodnika. Na brak miejsc na pudle jednak nie narzekają.
Moi wybawcy okazali się niezwykle bogatym źródłem wiedzy na temat regionu, w
którym się znalazłam. Wkrótce dowiedziałam się, że w okolicy jest co najmniej kilka stajni i
szkółek, z których część organizuje nawet kilkudniowe rajdy konne. Włóczenie się po
wzgórzach w siodle, kąpiele w strumykach, spanie w szałasach, długie wieczorne rozmowy
przy ogniskach na leśnych polanach, a w tle rżenie pasących się nieopodal wierzchowców.
Legendzie westernów, Johnowi Wayne'owi, do szczęścia brakowałoby tu chyba tylko
kojotów i grzechotników. Cóż, wilków w tutejszych lasach raczej nie ma, ale można stanąć
oko w oko ze żmiją zygzakowatą, której ukąszenie nie stanowi wprawdzie zagrożenia dla
zdrowego dorosłego człowieka (a już na pewno nie dla faceta pokroju Johna Wayne'a!), ale
może być niebezpieczne dla dzieci i osób starszych, bo uszkadza układ nerwowy, powoduje
martwicę tkanek i wywołuje zmiany rytmu pracy serca. Czyli jednak udaje się sprostać
trudnym wymaganiom miłośników Dzikiego Zachodu.
Wielkim plusem zwiedzania okolicy na końskim grzbiecie jest fakt, że z
czworonożnym druhem można łatwo zboczyć z wytyczonego szlaku, co nie zawsze jest
możliwe na rowerze, choć na terenie gminy zadbano także o cyklistów, przygotowując dla
nich aż trzy trasy turystyczne. Na bezdrożach jednak, w najciemniejszej kniei, można
podziwiać jedyny w swoim rodzaju magiczny, leśny krajobraz. W Kocich Górach nie brakuje
poprzecinanych małymi wodospadami dolin strumieni, wyglądających niczym małe wąwozy,
oraz olbrzymich głazów narzutowych. Najokazalsze fragmenty litej skały przywleczone tu
przez lądolód setki tysięcy lat temu osiągają nawet 7 m obwodu i 1,5 m wysokości. I wcale
nie trzeba wiedzieć dokładnie, gdzie ich szukać, bo można się tu na nie natknąć niemal na
każdym kroku. Ciekawa kolekcja znajduje się na przykład w pobliżu wsi Gola Wielka. Jeśli
2
jednak ogromne głazy wyglądające jak pogubione przez olbrzymy gigantyczne kule
bilardowe mają w sobie wciąż niewystarczającą ilość baśniowego uroku, warto wybrać się na
wycieczkę do leżącego niemal tuż przy szosie za Twardogórą rezerwatu „Torfowisko koło
Grabowna”. Tutaj skojarzenia z fantastycznym światem żywcem wyjętym z powieści J.R.R.
Tolkiena czy C. S. Lewisa nasuwają się błyskawicznie. Pozornie wrogie, ponure mokradła są
domem dla wielu rzadkich gatunków zwierząt i roślin. Uwaga zatem pod nogi, bo można
niechcący wejść w paradę żabie moczarowej albo zakłócić spokój dostojnej kaliny koralowej.
Szczególnie tego ostatniego należałoby się wystrzegać, na Kresach Wschodnich bowiem
sadzono kalinę na grobach przedwcześnie zmarłych niewiast i młodzieńców jako wyraz
czystości i głębokiego smutku. Krzewy stawały się w ten sposób absolutnie nietykalne, a ich
uszkodzenie uważano za grzech, który mógł sprowadzić na winowajcę wielkie nieszczęście.
Nie wolno było nawet wąchać kalinowych kwiatów, bo mogło to spowodować utratę węchu!
Dzielni mieszkańcy i dobra księżna
Twardogóra na szczęście przywitała mnie słońcem i przyjazną atmosferą. Na ulicach
panował spory ruch, gdyż właśnie kończył się trwający od rana sobotni targ, na którym
można było kupić dosłownie wszystko: od świeżych jaj, mięsa, owoców i warzyw, przez
odzież, torebki i obuwie, aż po latarki, menażki, scyzoryki, ręczniki, importowaną chemię i
inny mniej lub bardziej chodliwy asortyment, który jednak z pewnością prędzej czy później
znajdował swoich odbiorców.
Mimo że miał to być weekend spędzony wyłącznie na łonie natury, zetknięcie z
cywilizacją w twardogórskim wydaniu wcale mi nie przeszkadzało. Co więcej, urzekło mnie
to niewielkie, liczące niespełna 7 tysięcy mieszkańców, miasteczko, którego początki sięgają
czasów panowania na ziemiach polskich pierwszych Piastów. Od strony południowej do
Twardogóry wjeżdża się biegnącą dość stromo ulicą Oleśnicką. Miasteczko usadowiło się
malowniczo wśród swoich „własnych” wzgórz, zwanych Wzgórzami Twardogórskimi,
należących do wschodnich pasm Wału Trzebnickiego. Okazuje się jednak, że to nie
ukształtowanie terenu było inspiracją do nadania miejscowości jej współczesnej nazwy.
Według legendy jest to raczej odzwierciedlenie nieugiętego charakteru i waleczności
mieszkańców, którzy w 1241 roku stawili twardy opór Tatarom.
Miasteczko od czasów średniowiecza związane było ściśle z księstwem oleśnickim,
które spod panowania Piastów uzależnionych od królów czeskich przeszło najpierw w ręce
Habsburgów, a potem Wirtembergów. Wtedy to Twardogóra rozkwitła. Rozwijał się handel,
rzemiosło i oświata. Ludziom żyło się lepiej, bo miłościwie im panująca księżna oleśnicko3
wirtemberska Eleonora Karolina dbała o nich, jak nikt wcześniej. Zamiast – jak przystało na
elegancką damę – błąkać się bez celu po pięknych komnatach swojego pałacu, poświęciła się
działalności charytatywnej i przedsięwzięciom sprzyjającym rozwojowi miasta. Wytyczyła
Rynek Górny (dzisiejszy Plac Piastów), wybudowała nowy kościół, aż w końcu popadła w
ogromne długi, z powodu których jej dobra zostały w roku 1712 zlicytowane i przeszły na
ręce jej szwagierki, księżnej Zofii. Za rządów pruskich mieszkańcy trudnili się tkactwem,
później powstała pierwsza fabryka mebli, a przed I wojną światową, wskutek znacznego
wzrostu demograficznego, w Twardogórze pojawił się bank kredytowy, drukarnia, sąd i areszt
– dzisiejszy ratusz. Po 1945 roku w mieście było kilka szkół, dom dziecka, szpital, dwa kina
oraz mnóstwo lokali usługowych i gastronomicznych.
Historia kołem się toczy
Po dawnym rozmachu zostało w dzisiejszej Twardogórze ledwie wspomnienie.
Najbardziej charakterystycznym elementem architektury miasta jest górujący nad Placem
Piastów neogotycki kościół p.w. Matki Bożej Wspomożenia Wiernych odbudowany po
pożarze w 1873 roku. Świątynia, której nadano tytuł bazyliki mniejszej, jest celem licznych
pielgrzymek, ponieważ znajduje się w niej słynąca z łask figura Matki Boskiej z
Dzieciątkiem. Przechodząc zaledwie sto metrów dalej, docieramy do obecnego rynku z
ratuszem będącym siedzibą władz miasta i gminy. Warto przespacerować się po zadbanym
placu i przyjrzeć otaczającym go kamienicom z XVIII i XIX wieku. Prawdziwa perełka czeka
na nas jednak na końcu ulicy Ratuszowej. W pozostałościach zniszczonego przez huragan w
latach 80. ubiegłego wieku zabytkowego parku, w rozwidleniu potoku Skorynia zachowała
się chluba zacnej księżnej Eleonory – barokowy pałac, który powstał po rozbudowaniu XVIwiecznego zamku. Obecnie mieści się tu szkoła, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że duchy
przeszłości ani myślą opuszczać tę rezydencję. Na prowadzącej do parku oryginalnej bramie
wjazdowej z 1696 roku wciąż widnieje monogram księżnej, a poniżej – herb dawnych
właścicieli. Biegnąca między drzewami aleja prowadzi do otynkowanego, jasnego pałacu
przykrytego mansardowym, ceglastym dachem. Do dziś zachowały się resztki fosy, która do
1811 roku otaczała budowlę. Widok szpecą jedynie dwa skrzydła dobudowane do rezydencji
50 lat temu, kiedy to przekształcono ją w internat. Współczesne elementy zupełnie nie pasują
do barokowych zabudowań. Ciekawostką jest fakt, że twardogórski pałac był połączony
tunelem z dawną rezydencją Reichenbachów znajdującą się w oddalonym o 4 km Goszczu.
Obecnie tunel łączący oba obiekty jest już niestety niedrożny i można sobie jedynie
wyobrażać, jakie tajemnice się w nim kryły. Zaś co do samego pałacu w Goszczu, to warto
4
wiedzieć, że rokokowa budowla wzniesiona w 1755 roku olśniewała przepychem aż do końca
II wojny światowej. Porównywano ją nawet do architektonicznych pereł Drezna, jednak
wskutek pożaru i niszczycielskiej działalności szabrowników, poszukiwaczy skarbów oraz –
o, zgrozo! – peerelowskich konserwatorów dziś jest jedynie smutnym grobowcem minionej
świetności.
Obecnie miejsce dawnych krezusów z Twardogóry i okolic zajęli całkiem nowi. We
wspomnianym Goszczu mieszka właściciel Fabryki Mebli BODZIO, Bogdan Szewczyk,
który od lat znajduje się w gronie 100 najbogatszych Polaków w rankingu magazynu Forbes.
Z kolei położona kilka kilometrów dalej Królewska Wola ma swojego własnego celebrytę.
Jest nim Andrzej Gawin – założyciel Fabryki Mebli GAWIN. Z obu przyprawiających o
zawrót głowy rezydencji rozciąga się widok na ogromne zakłady przemysłowe, które
zapewniają pracę setkom okolicznych mieszkańców. Jak widać – natura nie lubi próżni i gdy
jedno się kończy, zaczyna się drugie.
A na deser...
Wzgórza Twardogórskie opuszczałam nazajutrz, po podwieczorku u Anny i Petra.
Gospodarze nalegali, żebym jechała drogą przez las łączącą się z szosą we wsi Sosnówka.
Myślałam, że po takim weekendzie już nic mnie nie zaskoczy, ale gdy skończyły się drzewa,
moim oczom ukazał się stojący na polu najprawdziwszy… Mur Berliński! 25 żelbetonowych
płyt to największa na świecie prywatna kolekcja oryginalnych fragmentów słynnego
architektonicznego symbolu. Wracając do domu, czułam, jak po brzegi wypełnia mnie
patriotyzm lokalny. Świadomość, że niemal tuż pod moim nosem leży kraina pełna maleńkich
cudów napawała mnie dumą. Aż strach pomyśleć, że mogłam tu nigdy nie trafić.
5