Pewien uśmiech - MOK Legionowo

Transkrypt

Pewien uśmiech - MOK Legionowo
Pewien uśmiech
Wpadło mi w oczy ogłoszenie o wolnych miejscach pracy. Duża biblioteka potrzebowała siły
roboczej. Zgłosiłem się i zostałem przyjęty.
Posadzono mnie w pokoju czteroosobowym. Na każdym z czterech biurek spoczywała w
centralnym miejscu maszyna do pisania, a otaczały ją stosy książek. Otwierało się po kolei każdą z
nich, by na podstawie karty tytułowej wystukać opis bibliograficzny.
Twarz siedzącej obok bibliotekarki wydała mi się znajoma. Jej wrażenie na widok mojej facjaty
było chyba podobne, bo raptem usłyszałem skierowane do mnie pytanie:
– Czy pan mieszka w Legunowie?
A gdy potwierdziłem, padło następne:
– Czy przypadkiem nie na Osiedlu Szaniawskiego?
I tak po nitce do kłębka ustaliliśmy, że mieszkamy w tym samym mrówkowcu, ba, w tym
samym segmencie, ona na drugim, ja na siódmym piętrze. Nasza sytuacja życiowa także była
podobna: oboje samotni, oboje jedynymi lokatorami zajmowanych przez siebie kawalerek.
Wyobraziłem sobie, że dzięki temu zbiegowi okoliczności nowa znajomość nabierze
rumieńców. Dojazdy autobusem do pracy i powroty do domu nie będą się nam dłużyły. Zaczniemy
podróżować wspólnie, a monotonia jazdy będzie urozmaicona pogawędkami. No i chyba nastąpią
obopólne odwiedziny; toć aby złożyć wizytę, ja jej lub ona mnie, nie trzeba żadnej fatygi,
wystarczy windą przejechać się z piętra na piętro. Przed wyjściem z mieszkania nie jest nawet
konieczne zakładanie płaszcza.
Nie sprawdziła się moja prognoza. Fakt, że sąsiad i sąsiadka pracowali w tej samej instytucji,
nie pociągnął za sobą żadnych konsekwencji. Na przystanku autobusowym podszedłem do kobiety
raz i drugi, ale moja inicjatywa nie spotkała się z przychylną reakcją. Rozmowa nie kleiła się.
Wyczułem rychło, że ona wolałaby podróżować sama. Odpowiadała jej „samotność w tłumie”; w
tłumie obcych pasażerów.
Co miesiąc wkraczał do naszej pracowni konserwator maszyn do pisania. Trzeba było wstać od
biurka i odejść na bok, by spec mógł przystąpić do swoich rutynowych czynności. Raz
skorzystałem z okazji, by wypytać go o najlepszą metodę czyszczenia mechanizmu. „Używa pan
denaturatu czy benzyny?”
Nazajutrz rano, gdym jak zwykle przybył na przystanek autobusowy i stanął w odległości paru
metrów od sąsiadki-bibliotekarki, napotkałem jej spojrzenie. Do tej pory unikała patrzenia w moją
stronę, a teraz – o dziwo – zerkała ku mnie i uśmiechała się mile. Znikła dotychczasowa rezerwa.
Podszedłem. Godzina jazdy upłynęła na przyjemnej gawędzie. A przed końcowym przystankiem
usłyszałem:
– Pan, zdaje się, ma w domu maszynę do pisania?
– Tak – wyrwało mi się nierozważnie.
– Czy mógłby mi ją pan wypożyczyć? Na tydzień lub trochę dłużej?
– Dobrze.
Byłem wciąż przyjaźnie usposobiony, a zatem patrzący przez różowe okulary i chwilowo
niezdolny do trzeźwej refleksji. To przyszło poniewczasie: „Aha, to dlatego robiłaś słodkie oczy od
samego rana.” Gdyby nie ten spóźniony zapłon, odpowiedziałbym po prostu: „Mój łucznik wymaga
remontu.” Albo: „Mam pilną robotę, codziennie siadam przy maszynie, nie ma dnia, żeby mi nie
była potrzebna.” Ale cóż, chlapnąłem „dobrze”, wyraziłem zgodę, trzeba było zatem spełnić
obietnicę.
Nastąpiło to wieczorem tegoż dnia, już po powrocie do domu. Na dźwięk dzwonka ruszyłem ku
drzwiom z walizeczką w ręku. Miałem jeszcze wątłą nadzieję, że uda mi się delikwentkę
zniechęcić.
– Wątpię, czy ta maszyna nada się pani – powiedziałem do stojącej za progiem sąsiadki. –
Taśma jest już porządnie zużyta.
– Kupię nową taśmę – zadeklarowała wyciągając rękę po walizeczkę.
Nie wiem, na kogo byłem bardziej wściekły; na siebie, że dałem się podejść, czy na nią, z racji
jej perfidnych podchodów. Pałałem chęcią zemsty.
W tydzień później wracaliśmy do domu tym samym autobusem. Raczyła mi się zwierzyć,
powiedzieć parę słów w związku z maszynopisaniem. Pochwalić się swoim dziełem, które jest już
na ukończeniu. Miała to być książka o aktorce grającej główną rolę w serialu Dynastia. Oto czym
się zajmowała ostatnio moja sąsiadka. Ściśle mówiąc nie była to jej własna książka, lecz
tłumaczenie z angielskiego. Spodziewała się chyba, że porwie mnie ten temat, i czuła się
prawdopodobnie zawiedziona, gdy jej oświadczyłem:
– Nie wiem, nie znam, nie oglądam tego tasiemca.
Po czym dodałem:
– Ale że też pociąga panią paranie się taką literaturą i taką tematyką. Przecież ta Dynastia to
nudy na pudy. Przeplatanka scen nudnych z odrażającymi. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej
kiczowatego.
– Skoro wyrobił pan sobie tak zdecydowaną opinię o tym filmie, to znaczy, że pan jednak
ogląda – zauważyła.
Zorientowawszy się, że mam okazję skwitować się za wycyganienie maszyny, skwapliwie tę
sposobność podchwyciłem. Mój zamiar: dać do zrozumienia, że całe to jej maszynopisanie funta
kłaków niewarte. Mówię więc:
– Owszem, oglądałem tę Dynastię, dwa lub trzy odcinki. Przybywa się do znajomych, telewizor
włączony i siłą rzeczy wpada coś tam w pole widzenia. Przed kulturą masową nie ma ucieczki. Te
dwa, trzy odcinki wystarczyły mi aż nadto. Już czwartego odcinka nie obejrzałbym nawet za
dopłatą. A co dopiero mówić o lekturze. Czytanie o tej antypatycznej aktorzycy, pakowanie sobie
do mózgu całej jej bzdurnej biografii, o rany, chyba bym puścił pawia!
Następnego dnia, jak zazwyczaj, zobaczyłem ją na przystanku. Muśnięty z daleka przelotnym
spojrzeniem nie zdążyłem nawet skinąć głową na powitanie. Oblicze, które tylko na moment
skierowało się ku mnie, było poważne. Gdzie się podział uwodzicielski uśmiech?
Ustały wspólne dojazdy, wróciła dawna „samotność w tłumie”. Maszyna została przez
użytkowniczkę zwrócona – z taśmą wyeksploatowaną maksymalnie. O założeniu nowej jakoś się
kobicie zapomniało.